Neal Stephenson ZAMĘT Tom I. Cykl Barokowy Część Druga PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA 2006 Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: The Confusion Data wydania: 2004 Wydanie polskie Data wydania: 2006 Ilustracja na okładce: Piotr Wyskok Projekt okładki: Jarosław Musiał Przełożył: Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 83-7480-025-9 Wydanie elektroniczne Trident eBooks Dla Maurine PODZIĘKOWANIA Wielu ludziom należą się podziękowania za pomoc przy tworzeniu Cyklu Barokowego, którego kolejnym tomem jest Zamęt. Zainteresowanych odsyłam do podziękowań zamieszczonych w Żywym Srebrze, pierwszym tomie cyklu. OD AUTORA Zamęt składa się z dwóch powieści – Bonanza i Juncto, których akcja toczy się równolegle w latach 1689-1702. Zamiast rozdzielać je i przedstawiać po kolei (co zmusiłoby czytelnika do cofnięcia się w połowie książki do roku 1689), zrobiłem z nich przeplatankę, aby zsynchronizować rozwój wydarzeń. Ufam, że takie ich „przemieszanie” nie wywoła u Szanownego Czytelnika nadmiernego „zmieszania”. Gdy do ręki pióro wziąłem pierwszy raz, Aby pisać, wcale tego naonczas Nie wiedziałem jeszcze, że ta książka ma W ten powstanie sposób! Pisząc inną – ta, Zanim się spostrzegłem – rozpoczęta już1. – John Bunyan, Wędrówka pielgrzyma czyli autor tłumaczy się z napisania książki 1 Przeł. J. Prower (przyp. tłum.). KSIĘGA CZWARTA BONANZA Tak wielka jest godność i doskonałość ludzkiej natury, tak żywe te cząstki niebiańskiego ognia, które przypadły jej w udziale, że należy nazwać podłymi i uznać za niegodnych miana człowieka tych, którzy przez swoje tchórzostwo, woląc nazywać je ostrożnością, lub przez lenistwo, w ich ustach stające się umiarem, bądź też wreszcie przez chciwość, której nadają miano oszczędności, rezygnują z wielkich i szlachetnych dokonań. – Giovanni Francesco Gemelli Carreri, Podróż dookoła świata Wybrzeże Berberii Październik 1689 To nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z niezwykle długiego i zapętlonego snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego wiosłowania i skrobania, nie miał więc nic przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą nawet gdyby mu to przeszkadzało, zachował dość zdrowego rozsądku, by się z tym nie zdradzać i pokryć rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem wagabundy – a to dlatego że takiego piekielnego hałasu jeszcze w życiu nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół boską siłę, na którą nie wypada ani krzyczeć, ani – tym bardziej – się skarżyć. A już z pewnością nie tak od razu. Strzelały armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu naraz. Całe baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione rzędem na murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod wywleczonego na piasek i obrośniętego pąklami kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową drzemkę, i dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem wojskowym, przeczołgałby się do pierwszego z brzegu dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kosmatych łydek i obutych w sandały stóp. Tylko on jeden się wylegiwał. Leżąc na wznak, zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej szaty – luźnej i ażurowej, otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu leżącemu udało się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa, który został poddany intrygującej modyfikacji. Nie mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się pod górę, robiąc półtora obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie kadłuba i wyrżnął głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach, ale nikt go nie usłyszał – nawet on sam. Zatkał sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz i tym razem dudnienie dział zagłuszyło wszelkie inne dźwięki. Nadszedł czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy. Kadłub zasłaniał mu widok na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato zakończonym wackiem, i stanąwszy po kolana w wodzie odwrócił się. Po tym, co w tym momencie zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem klapnąć na tyłek. W pobliżu brzegu z wód zatoki wystawały niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile mógł zaufać swojej architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny, skoro w tej chwili na murach powiewały zielone chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi na trzech poziomach działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z ustawionych na trzech poziomach dział), każde z nich wyglądało i hałasowało jak sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na odległość ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu do czasu przeszywane długimi jęzorami ognia. Ten widok przywodził na myśl burzę, którą siłą stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce. Falochron z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na pierwszy rzut oka prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów wyzierały nieprzeliczone olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko artylerzyści byli w stanie czyścić je wyciorami i ponownie ładować. Mężczyzna z niezwykłą kuśką (śniady, z intrygującą fryzurą, w szydełkowej czapeczce) podkasał szatę i brodząc w wodzie, zbliżył się, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku – trzymał się bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę. Tamten stanął nad nim, zajrzał mu w oczy i poruszył ustami. Minę miał poważną i zarazem lekko rozbawioną. Siedzący złapał obcego za rękę i dźwignął się na nogi. Obaj mieli dłonie tak stwardniałe, że mogliby w nie łapać wystrzelone z muszkietów kule. Knykcie albo jeszcze im krwawiły, albo właśnie pokryły się świeżymi strupami. Wstał, aby się przekonać, co jest celem kanonady i (cokolwiek nim było) jakim cudem jeszcze istnieje. W porcie znajdowała się flota złożona z trzech lub czterech tuzinów okrętów, które (jak można się było spodziewać) strzelały ze wszystkich dział jednocześnie. Tyle że jednostki wyglądające na holenderskie fregaty nie ostrzeliwały pogańskich galer, galery nie strzelały do fregat, a jedne i drugie nie brały bynajmniej na cel oślepiająco białych murów miasta. Na wszystkich okrętach, nawet tych zwodowanych w Europie, powiewały bandery z półksiężycem. W końcu wypatrzył pewien okręt, wyróżniający się tym, że ze wszystkich widocznych w zasięgu wzroku budowli i statków tylko on jeden nie pluł ogniem i dymem na wszystkie strony. Była to galera, do złudzenia przypominająca muzułmańskie, lecz ozdobiona z niezwykłym przepychem, aczkolwiek jej dekoracje mogłyby się spodobać chyba tylko bywalcowi burdeli gustującemu w tanich błyskotkach. Wszystkie elementy zbędne dla funkcjonowania okrętu były pozłacane i skrzyły się w słońcu, prześwitując nawet przez przewalające się nad wodą kłęby dymu. Galera miała łaciński osprzęt, lecz w tej chwili żagiel był zwinięty i napędzały ją wyłącznie wiosła. Mimo to poruszała się nader dostojnie. Złapał się na tym, że jak na zdrowego na umyśle wagabundę zbyt wiele uwagi poświęca ruchom wioseł i zanadto zachwyca się ich równymi pociągnięciami – co, naturalnie, prowokowało pytania: czy nadal jest wagabundą? I czy aby nie postradał rozumu? Jak przez mgłę przypominał sobie, że jakąś część swojego żałosnego żywota spędził w świecie chrześcijańskim i że omal nie zwariował po tym, jak złapał francuską chorobę, teraz jednak miał się całkiem nieźle – gdyby nie fakt, że nie wiedział, gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i co się z nim ostatnio działo. Zresztą długość sięgającej mu do brzucha brody kazała kwestionować nawet znaczenie tego „ostatnio”. Choć wydawało się to niemożliwe, to palba jeszcze się wzmogła, osiągając największe natężenie w chwili, gdy pozłacana galera przybiła do niezbyt odległego kamiennego molo, wybiegającego daleko w głąb zatoki. A potem hałas niespodziewanie ucichł. – Na rany Chrystusa, co to...? – zaczął, lecz jego słowa zagłuszył dźwięk, który wprawdzie ustępował natężeniem kanonadzie setek dział, ale wysokością i przenikliwością skutecznie nadrabiał to niedociągnięcie. Wsłuchał się w ów harmider i ze zdumieniem odkrył pewne cechy łączące go z muzyką. Doszukał się rytmu, ale był on niezwykle złożony i burzliwy. Wychwycił również melodię, która jednak, zamiast przywodzić na myśl utwory cywilizowanych ludów, przypominała raczej wściekły jazgot irlandzkich piosenek, chociaż i te przewyższała piskliwością. Brakowało wszelkiej harmonii i słodkich brzmień, jakie zwykle kojarzą się ze słowem „muzyka”. Nic dziwnego: Turcy, Maurowie, czy kimkolwiek byli ci barbarzyńcy, mieli w głębokiej pogardzie flety, wiole, teorbany i inne przyrządy wytwarzające miłe dla ucha tony. Ich orkiestra składała się z bębnów, talerzy i potwornego mrowia wojennych obojów, wykutych z mosiądzu i zaopatrzonych w jazgoczące zgrzytliwie stroiki. Jej koncert do złudzenia przypominał odgłosy zbrojnego szturmu na dzwonnicę zamieszkaną przez stado szpaków. – Powinienem pokornie przeprosić wszystkich poznanych w życiu Szkotów! – zawołał. – Nie jest prawdą, że grają najpaskudniejszą muzykę na świecie! Jego towarzysz zastrzygł uchem, lecz niewiele usłyszał, a zrozumiał jeszcze mniej. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że choć w zasadzie całe miasto kryło się za murem, jakiego nie powstydziłaby się żadna chrześcijańska metropolia, od strony morza straszyło falochronami, pomostami, działobitniami i skrawkami grząskich plaż. Każdy skrawek lądu zdolny utrzymać ciężar człowieka – na koniu bądź pieszo – był gęsto pokryty ludźmi w przepięknych, cudzoziemsko wyglądających mundurach. Inaczej mówiąc, zanosiło się na triumfalną paradę. I rzeczywiście, przy wtórze niezliczonych pokrzykiwań, kociej muzyki i kolejnych armatnich salw różni ważni Turcy (był już prawie pewien, że to Turcy) zaczęli wchodzić lub wjeżdżać konno przez ogromną bramę w potężnych murach i znikać w głębi miasta. Pierwszy jechał niewiarygodnie wspaniały i przerażający wojownik na czarnym rumaku. Towarzyszyło mu dwóch walących w kotły „muzyków”. Słuchając dudnienia bębnów, czuł nieprzepartą chęć zdzielenia grajków wiosłem przez łeb. – To aga, Jack – powiedział obrzezaniec. – Wódz janczarów. Imię „Jack” brzmiało znajomo, a z całą pewnością było użyteczne. Został więc Jackiem. Za doboszami jechał siwobrody mężczyzna, niewiele gorzej prezentujący się od agi, ale w przeciwieństwie do niego nie uzbrojony po zęby. – Pierwszy sekretarz – powiedział towarzysz Jacka. Dalej tłoczyło się kilkudziesięciu mniej znacznych oficerów („agabaszów”) w mniej lub bardziej przepysznych uniformach, a za nimi brnął tłum facetów w pięknych turbanach zdobionych pierwszorzędnymi strusimi piórami – czyli „bolukbaszów”, jak wyjaśnił Jackowi jego kompan. Było już oczywiste, że należy do ludzi niezmordowanych w swojej erudycji i próbach oświecania prostaczków w rodzaju Jacka. Jack miał ochotę wyjaśnić mu, że żadnego oświecenia nie chce ani nie potrzebuje, coś go jednak powstrzymało. Może dręczące przeświadczenie, że zna tego człowieka, i to nie od wczoraj? Gdyby rzeczywiście tak było, tamten mógł po prostu próbować zagaić rozmowę. A może przeważył fakt, że nie bardzo wiedział od czego zacząć. Zdawał sobie sprawę, że bolukbasza jest odpowiednikiem kapitana, agabasza to szarża o jeden stopień wyższa, aga zaś to turecki generał, nie miał jednak pojęcia skąd zna te wszystkie pogańskie słowa. Postanowił więc trzymać język za zębami, przynajmniej do czasu, aż oddziały odabaszów (poruczników) i wekilhardżów (kaprali) sformują szyk i dołączą do pochodu. Następni byli hodżowie, wśród nich hodża-solarz, hodża-celnik i hodża-probierca; wszyscy szli w ślad za naczelnym hodżą. Dalej szesnastu çavuşów z fantastycznie podkręconymi wąsami, w długich szmaragdowych szatach, przepasanych krwistymi szarfami, i białych skórzanych czepeczkach; nabrzeże drżało pod ich czerwonymi, podkutymi buciorami. Przeróżni kadiowie, mufti i imamowie też musieli swoje przemaszerować, na końcu zaś, z pokładu złotej galery zeszli przepysznie wystrojeni janczarzy. Za nimi podążał samotny człowiek zakutany w wielometrowy zwój kredowobiałej materii, którą mnóstwem złotych i wysadzanych klejnotami zapinek upięto w coś na kształt ubrania. Mimo tych starań szata zapewne i tak spłynęłaby na ziemię, gdyby mężczyzna nie jechał wierzchem – dosiadał białego ogiera o różowych ślepiach, tak gęsto obwieszonego srebrem i szlachetnymi kamieniami, że tylko cudem nie plątał się we własnych ozdobach. – Nowy pasza. Przyjechał z Konstantynopola. – A niech mnie... To dlatego tak strzelali? – Tradycja nakazuje powitać paszę salutem tysiąca pięciuset armat. – Jaka tradycja? Gdzie? – Tutaj. – To znaczy? – Wybacz, zapominam, że masz kłopoty z głową. Miasto, które wznosi się na tamtym wzgórzu, to Niezdobyty Bastion Islamu, Wieczna Strażnica w Walce z Niewiernymi, Bicz Na Chrześcijan, Postrach Mórz, Jarzmo Włoch i Hiszpanii, Pogromca Wysp. Morza słuchają jego praw, a cały świat jest mu poddany. – Długa ta nazwa... – Po angielsku to będzie Algier. – Muszę ci powiedzieć, że widywałem całe wojny toczone przez chrześcijan, na które szło mniej prochu, niż Algier zużył go na przywitanie się z paszą, więc może twoje słowa świadczą o czymś więcej niż zwykłej brawurze. Skoro o słowach mowa... Po jakiemu właściwie mówimy? – Ten język nazywa się franco lub sabir; to drugie słowo po hiszpańsku oznacza „wiedzieć”. Są w nim słowa prowansalskie, hiszpańskie i włoskie, są arabskie i tureckie. W twoim sabirze jest więcej francuszczyzny, Jack, w moim – hiszpańskiego. – Nie wmówisz mi, że jesteś Hiszpanem?! Rozmówca Jacka ukłonił się, nie zdejmując czapeczki. Długie loki opadły mu ze skroni i zadyndały w powietrzu. – Moseh de la Cruz, do usług. – Mojżesz od Krzyża?! A cóż to za nazwisko, do stu diabłów?! Moseh nie był ubawiony. – To długa historia, nawet według twoich standardów. I skomplikowana. Powiem tak: Półwysep Iberyjski to dla Żyda niewdzięczna ojczyzna. „Skąd się tu wziąłeś?” – chciał zapytać Jack, ale przerwał mu potężnie zbudowany Turek, który wygrażał im bykowcem, dając do zrozumienia, że zamiast stać po kolana w wodzie, mają wracać do roboty. Siesta była finis, pasza wjechał przez Beb do cité i trabajo nie mogła dłużej czekać. Trabajo polegała na zeskrobywaniu pąkli z kadłuba pobliskiej galery, wyciągniętej na brzeg i przewróconej kilem na bok. Jack, Moseh i kilkudziesięciu innych niewolników (nie dało się bowiem ukryć, że są niewolnikami) oskrobywało drewno topornymi żelaznymi narzędziami, Turek zaś przechadzał się wzdłuż okrętu i wymachiwał bykowcem. Z wysoka, zza miejskich murów dobiegały dźwięki przypominające przemieszczającą się kanonadę – pochód trwał. Chwała Bogu, że grzmot kotłów, jazgot obojów wojennych i zawodzenie trąb oblężniczych odbijały się od murów pod niebo. – Wydaje mi się, że naprawdę wyzdrowiałeś. – Nie wierz waszym alchemikom i chirurgom: na francuską chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu chwilowa przerwa w majaczeniach, nic więcej. – Przeciwnie. Szanowani arabscy i żydowscy lekarze twierdzą, że ciało może się oczyścić z wyżej wzmiankowanej choroby, i to raz na zawsze, jeżeli pacjent będzie przez dłuższy czas gorączkował. – Nie czuję się zbyt dobrze, ale na pewno nie mam gorączki. – Parę tygodni temu kilkunastu z nas, ty także, zapadło na la suette anglaise. – Nie słyszałem o takiej chorobie... A przecież jestem Anglikiem. Moseh de la Cruz wzruszył ramionami – na ile było to możliwe w chwili, gdy zardzewiałą, wykrzywioną motyką starał się zedrzeć z kadłuba skupisko pąkli. – W tych okolicach to powszechna przypadłość. Wiosną ogarnęła całe dzielnice. – Może nasłuchały się za dużo muzyki... Kolejne wzruszenie ramion. – Nie ma z nią żartów. Nie jest może tak paskudna jak, na przykład, suchoty, tumory, influenca, lagwa, flegmona... – Dość! – W każdym razie zmogło cię, Jack, i byłeś tak rozpalony, że przez dwa tygodnie wszyscy tutsaklarowie w banyolarze opiekali nad twoją głową kebaby. W końcu któregoś ranka uznali cię za trupa, wynieśli z banyolaru i wrzucili na wóz. Nasz właściciel posłał mnie do Skarbca z poleceniem, aby hodża el-pencik tytuł własności do twojej osoby opatrzył adnotacją „zmarł”, co jest niezbędne dla uzyskania odszkodowania. Hodża el-pencik wiedział jednak o spodziewanym przybyciu nowego paszy i wolał nie ryzykować bałaganu w papierach. Gdyby podczas kontroli wyszły na jaw jakieś nieprawidłowości, groziłoby mu co najmniej bastinado. – Czy słusznie wnioskuję z twoich słów, że wyłudzanie odszkodowań jest powszechną praktyką wśród właścicieli niewolników? – Niektórzy z nich postępują wysoce nieetycznie – przyznał Moseh. – Hodża el-pencik wyraził życzenie, żebym zaprowadził go do banyolaru i pokazał mu twoje zwłoki. Wcześniej musiałem jednak odczekać długie godziny na dziedzińcu jego siedziby. Południe nastało i minęło, a hodża uciął sobie drzemkę pod limoną, zanim w końcu udaliśmy się do banyolaru. W tym czasie przewieziono cię na janczarski cmentarz. – Ale dlaczego?! Taki ze mnie janczar jak i z ciebie! – Cśśś! Tego się domyślałem, Jack. Spędziwszy kilka lat przykuty do wiosła obok ciebie, nasłuchałem się po uszy twoich autobiograficznych wynurzeń. Z początku wydawały mi się niedorzeczne i niewiarygodne, później zabawne, przynajmniej w pewnym sensie, lecz słysząc je po raz setny czy tysięczny... – Zamilcz. Bez wątpienia ty również nie jesteś pozbawiony wad, Mosehu de la Cruz, masz wszakże nade mną tę przewagę, że ich nie pamiętam. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, dlaczego oni wzięli mnie za janczara? – Po pierwsze, kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie janczarską szablę. – Zdobytą w wyniku rutynowego grabienia trupów. Na wojnie to normalne. – Po drugie, walczyłeś z takim zacięciem, że kompletnie przyćmiłeś nim brak umiejętności we władaniu bronią. – Próbowałem popełnić samobójstwo. W przeciwnym razie wykazałbym mniej zapału, a więcej kwalifikacji. – Po trzecie, nienaturalny stan twojego prącia uznano za oznakę absolutnej wstrzemięźliwości... – Co, siłą rzeczy, jest zgodne z prawdą. – ...zakładając przy tym, że sam się tak okaleczyłeś. – Akurat! To wcale nie było tak... – Oszczędź mi tego. – Moseh złapał się za głowę. – No tak, zapomniałem, że już o tym słyszałeś. – Po czwarte, na wierzchu dłoni masz wypaloną arabską cyfrę siedem. – Wyjaśnię ci: to litera V, piętno wagabundy. – Ale z boku wygląda jak siódemka. – I czyni mnie janczarem? – Kiedy nowy rekrut składa przysięgę i staje się yeni yoldash, czyli szeregowym, na wierzchniej stronie dłoni tatuuje mu się numer koszarowego baraku, w którym stacjonuje jego seffara. Dzięki temu wiadomo też, który bash yoldash za niego odpowiada. – Teraz rozumiem. Przypuszczali, że jestem z siódmej seffary w jakimś otomańskim garnizonie. – No właśnie. Było jednak oczywiste, że postradałeś zmysły i nadajesz się co najwyżej do wiosłowania, więc miałeś pozostać tutsaklarem aż do śmierci, albo do chwili, gdy ci wróci rozum. W tym pierwszym wypadku miałbyś prawo do janczarskiego pochówku. – A w drugim? – To się okaże. Wtedy w każdym razie myśleliśmy, że zachodzi wypadek pierwszy. Poszliśmy więc na wzgórze pod miastem, na cmentarz ocaków... – Czego? – Ocaków. To członkowie tureckiego zakonu janczarskiego, wzorowanego na Kawalerach Maltańskich. Algier należy do nich. Sami stanowią tu prawo. – Czy ten człowiek, który zaraz oćwiczy nas bykowcem, też jest z tego ocaku? – Nie. On jest na żołdzie kapitana galery, korsarza. W tutejszym społeczeństwie korsarze również stanowią osobną grupę. Po tym, jak Turek wymierzył im po kilka batów i poszedł łoić skórę innym skrobaczom, Jack poprosił Moseha, by ten kontynuował swoją opowieść. – Poszedłem z hodżą el-pencikiem i jego sługami na cmentarz. Ponure było to miejsce, Jack, z mnóstwem grobów, wyglądających jak połówki olbrzymich jaj i mających przypominać jurty rozbite na stepach Transoksanii, ziemi przodków, za którą Turkowie stale tęsknią. Muszę jednak powiedzieć, że nie rozumiem, kto chciałby mieszkać w wiosce przypominającej tamten cmentarz. Dobrą godzinę błąkaliśmy się wśród kamiennych jurt, szukając twoich zwłok. Słońce zachodziło i mieliśmy sobie dać z tym spokój, kiedy usłyszeliśmy przytłumiony, dudniący głos, zawodzący w obcej mowie jakąś pieśń albo przepowiednię. Hodża el-pencik od początku był podenerwowany, a przedłużający się spacer po cmentarzu natchnął go wizjami demonów, ifrytów i innych maszkar. Niewiele brakowało, żeby na dźwięk tego głosu, dobiegającego (jak się wkrótce okazało) z olbrzymiego mauzoleum pewnego zamordowanego agi, puścił się biegiem z powrotem do miasta. Służący też mieli ochotę czmychnąć. Ponieważ jednak był z nimi niewolnik, i to w dodatku Żyd, posłali go – czyli mnie – do mauzoleum, żeby zobaczyć, co się stanie. – I co się stało? – Znalazłem ciebie. Stałeś w samym środku tego makabrycznego, choć cudownie chłodnego grobowca, łomotałeś pięściami w pokrywę sarkofagu agi i powtarzałeś w kółko te same angielskie słowa. Nie rozumiałem ich, ale szły mniej więcej tak: „Bądźże człowiekiem. Przynieś mi kwaterkę dobrego bittera!”. – Rzeczywiście, musiało mi się pomieszać we łbie – mruknął Jack. – W tym klimacie znacznie lepszy byłby pilzneński lager. – Wciąż miałeś źle w głowie, to fakt, dostrzegłem jednak w tobie jakąś iskierkę, której nie widziałem od roku albo dwóch. Z pewnością nie zauważyłem jej odkąd sprzedano nas do Algieru. Domyśliłem się, że gorączka i lejący się z nieba żar, w którym przeleżałeś dobre kilka godzin, wypaliły dręczącą cię francuską chorobę. Od tamtej pory z każdym dniem trochę ci się poprawia. – Co powiedział hodża? – Wyszedłeś z grobowca nagi i czerwony od słońca jak ugotowany krab i Turcy wzięli cię z początku za jakąś odmianę ifryta. Powinieneś wiedzieć, że są z natury okrutnie przesądni, a najbardziej wobec Żydów. Wierzą, że władamy tajemnymi mocami, a kabaliści ostatnio walnie przyczyniają się do utrwalenia tych przekonań. W każdym razie sprawa szybko się wyjaśniła. Nasz właściciel dostał sto kijów w pięty, wymierzonych trzcinką grubości mojego kciuka. Rany polali mu octem. – Chryste... Już wolę bykowiec. – Podobno za miesiąc, może dwa stanie na nogi. A na razie przeczekujemy tu towarzyszące równonocy sztormy i, jak z pewnością zauważyłeś, czyścimy i konserwujemy naszą galerę. * * * Słuchając Moseha, Jack zerkał ukradkiem na innych niewolników. Wywodzili się z najróżniejszych krajów i kręgów kulturowych: czarni Afrykanie, Europejczycy, Żydzi, Hindusi, Azjaci; pochodzenia niektórych nie był pewien. Nie rozpoznał jednak wśród nich nikogo z załogi Bożych Ran. – Co się stało z Jewgienijem? Co z panem Footem? Że tak poetycko zapytam: czy właściciel odebrał za nich odszkodowanie? – Siedzą przykuci do wioseł na bakburcie. Jewgienij ciągnie za dwóch, a pan Foot wcale, są więc praktycznie nierozłączni – przynajmniej z punktu widzenia dowódcy okrętu, któremu zależy na sprawnym napędzie. – A więc żyją! – Żyją i mają się świetnie. Później się z nimi spotkamy. – Czemu nie ma ich tutaj? – żachnął się Jack. – Dlaczego nie skrobią pąkli, jak reszta? – Zimą w Algierze, kiedy statki nie zapuszczają się na morze, galernikom wolno pracować na własną rękę. Ba, wręcz się ich do tego zachęca. Właściciel dostaje obryw z ich zarobków. Do skrobania okrętów zostają tylko ci, którzy niczego nie potrafią. Jack, którego ta informacja nieszczególnie zachwyciła, zaatakował następne skupisko pąkli z takim animuszem, że omal nie rozszczepił kadłuba. Natychmiast też usłyszał reprymendę, i to nie ze strony Turka z pejczem, lecz od niskiego, korpulentnego rudzielca, który drapał poszycie po jego drugiej stronie. – Możesz sobie być wariatem albo go udawać, mnie nic do tego – wywarczał rudy, częściowo po angielsku, trochę po niderlandzku. – Ale statek zostaw w spokoju, bo wszyscy pójdziemy na dno! Jack był o głowę wyższy od Holendra i pomyślał, że mógłby ten fakt jakoś wykorzystać, wątpił jednak, by nadzorca łaskawym okiem zerknął na burdę, skoro już sama pogawędka gwarantowała chłostę. Poza tym za plecami kurdupla z marchewkową czupryną stał inny, całkiem spory drab, który teraz przyglądał się Jackowi z takim samym wyrazem twarzy, jak Holender: sceptycznym i lekko zniesmaczonym. Wyglądał na Chińczyka, tyle że nie z tych typowych małych, płaczliwych Chińczyków. Obaj wydali się Jackowi boleśnie znajomi. – Odpuść, mały. Nie jesteś ani właścicielem, ani kapitanem tej łajby. Grunt, żeby utrzymała się na wodzie. Mała ryska czy wgniecenie chyba jej nie zaszkodzą, co? Holender pokręcił z niedowierzaniem głową i wrócił do zmagań z pojedynczym pąkiem, który oddzielał od deski poszycia z precyzją godną chirurga wycinającego kamień z książęcego pęcherza. – Dziękuję, że nie zrobiłeś sceny – powiedział Moseh. – Przy wiośle na sterburcie musi panować zgoda. – To oni z nami wiosłują?! – Tak. Piąty jest w mieście. Zajmuje się swoimi sprawami. – No dobrze. Dlaczego to takie ważne, żeby ich nie drażnić? – Poza tym, że przez osiem miesięcy w roku siedzimy z nimi na jednej ciasnej ławeczce? – Tak. – Musimy ciągnąć równo, żeby dotrzymać kroku wiosłu na bakburcie. – A jeśli nie? – Galera zacznie... – Wiem, pływać w kółko. Ale co nas to obchodzi? – Tylko tyle, że wtedy ten bykowiec zedrze nam skórę z żeber. Potrzebujesz dalszych wyjaśnień? – Tego jednego sam się domyśliłem. – Wiosła są sparowane i wymagają równej obsady. W tej chwili wraz z ekipą z bakburty stanowimy spójny zespół dziesięciu niewolników. I sprzedano nas naszemu obecnemu właścicielowi w takim właśnie komplecie. Jeśli Jewgienij i jego kompani zaczną nas prześcigać, zostaniemy rozdzieleni i twoi przyjaciele trafią na inną galerę. Może nawet do innego miasta. – Dobrze im tak. – Że co? – Jak to co? Spójrz na nas. Stoimy na tej zasranej plaży, tak? Ja może jestem szurniętym wagabundą, ale ty mi wyglądasz na wykształconego Żyda, Holender był oficerem na żaglowcu, Bóg jeden wie, kim jest ten Chińczyk... – To Nippończyk, kształcony przez jezuitów. – Tym bardziej. – Co tym bardziej? Do czego zmierzasz? – Co takiego mają Jewgienij i pan Foot, czego nam brakuje? – Utworzyli coś na kształt przedsiębiorstwa, w którym Jewgienij jest pracownikiem, a pan Foot zarządcą. Trochę trudno wyjaśnić, czym się zajmują, ale z czasem na pewno zrozumiesz. Na razie musimy się trzymać razem. Cała dziesiątka! – A z jakiegoż to powodu tak bardzo zależy ci na tym, żeby nas nie rozdzielono? – Oglądając przez lata Morze Śródziemne zza wiosła, opracowywałem potajemnie, w głowie, wspaniały Plan – odparł Moseh de la Cruz. – Plan, który całej naszej dziesiątce przyniesie bogactwo i wolność, chociaż może niekoniecznie w tej akurat kolejności. – Czy elementem tego planu jest zbrojny bunt? Bo... Moseh przewrócił oczami. – No co? Próbuję sobie tylko wyobrazić, jaką rolę w jakimkolwiek planie mógłby mieć do odegrania ktoś taki jak ja. Zwłaszcza w planie, który nie jest dziełem obłąkanego szaleńca. – Często sam sobie zadawałem to pytanie. Aż do dziś. Bo muszę przyznać, że w niektórych wcześniejszych wersjach Planu przewidywałem wyrzucenie cię za burtę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dzisiaj jednak, kiedy tysiąc pięćset dział przemówiło z trzypiętrowych baterii Penon i nachmurzonych wieżyc kazby, w twojej głowie najwyraźniej rozprysły się ostatnie zapory i wróciłeś do zdrowych zmysłów... Przynajmniej w takim stopniu, w jakim to możliwe. Wobec czego, Jack, znajdzie się dla ciebie rola w moim Planie. – Zdradzisz mi jej sekret? – Będziesz naszym janczarem. – Przecież nie jestem... – Zaczekaj! Widzisz tego gościa zdrapującego pąkle? – Którego? Widzę chyba ze stu. – Tego wysokiego Araba z domieszką murzyńskiej krwi... Inaczej mówiąc: Egipcjanina. – Widzę. – To Nyazi z bakburty. – Janczar? – Nie, ale spędził wśród janczarów tyle czasu, że nauczy cię, jak takiego udawać. Dappa, tamten czarny, nauczy cię paru słów po turecku. A Gabriel, nippoński jezuita, jest doskonałym szermierzem. Migiem cię wyszkoli. – A właściwie to po co wam fałszywy janczar? – Lepszy byłby prawdziwy. – Moseh westchnął. – Ale jak się nie ma, co się lubi... – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Później ci wszystko wyjaśnię. Kiedy wszyscy się zbierzemy. Jack parsknął śmiechem. – Co to za przesłodzone dworskie eufemizmy? Co to znaczy: zbierzemy się? Chodzi ci o chwilę, kiedy zakują nas w żelazne obroże i wrzucą do jakiegoś zaszczurzonego lochu w kazbie? – Pomacaj się po szyi, Jack, i powiedz mi, czy nosiłeś ostatnio jakąś żelazną obrożę? – Właściwie... jak się tak zastanowić... Nie. – No, niedługo kończymy. Pójdziemy do miasta i znajdziemy pozostałych. – Tak po prostu? Jak wolni ludzie? – zdziwił się Jack i nie był w swoim zdumieniu osamotniony. Jednakże godzinę później z rozsianych po mieście wysokich, graniastych wież rozległo się dziwaczne zawodzenie, w kazbie wystrzelono z działa i niewolnicy jak jeden mąż zaczęli odkładać skrobaczki i parami lub trójkami rozchodzić się po plaży. Ci, których Moseh wskazał Jackowi jako spiskowców wtajemniczonych w jego wielki Plan, odczekali chwilę, aż cała siódemka będzie gotowa do wyjścia – Holender, van Hoek, nie chciał porzucać roboty w połowie. Moseh schylił się po porzucony przez kogoś toporek, zmarszczył brwi i starł wilgotny piasek z ostrza. Powiódł wzrokiem dookoła, szukając miejsca, gdzie mógłby go odłożyć, odruchowo podrzucając go w dłoni. Ponieważ prawie cały ciężar narzędzia był skupiony w obuchu, trzonek miotał się przy tym wściekle na wszystkie strony, ale Moseh za każdym razem łapał z niego bezbłędnie, gdy tylko siekierka zaczynała opadać. W końcu jego wzrok spoczął na jednym ze starych, wysuszonych pniaków, którymi po wbiciu w piasek podparto przechyloną na bok galerę. Wpatrując się w niego, podrzucił toporek jeszcze raz, drugi, trzeci, a potem nagle wziął zamach zza głowy, wystawił spomiędzy warg czubek języka, na ułamek sekundy znieruchomiał – i rzucił. Siekierka przeleciała kilka sążni w powietrzu, wykonując przy tym jeden leniwy obrót, i wbiła się rogiem ostrza w pień. Siódemka galerników wdrapała się do podstawy gigantycznych murów i skierowała ku bramie. Jack razem z resztą zagłębił się w tłum, ale cały czas odruchowo się garbił, w każdej chwili spodziewając się uderzenia bykowcem. Lecz cios nie spadł. Bliżej bramy wyprostował się, jak człowiek wolny, i wyczuł, że ich mała grupka skupia się wokół niego i Moseha: porywczy Holender, nippoński jezuita, czarny Afrykanin z włosami poskręcanymi w grube sznury, Egipcjanin imieniem Nyazi i Hiszpan w średnim wieku, który cierpiał na jakąś konwulsyjną przypadłość. Kiedy weszli w bramę, Hiszpan odwrócił się i krzyknął coś do stojących na straży janczarów. Jack nie zrozumiał całej jego przemowy, ale brzmiała mniej więcej tak: – Wiecie co, wy pogańskie ścierwa? Właśnie zawiązaliśmy tajny spisek! A wy idźcie dupczyć swoich chłoptasiów! W tych okolicznościach Jack raczej nie użyłby takich słów, ale Moseh i reszta wymienili z janczarami szerokie, porozumiewawcze uśmiechy i weszli do miasta – do Jaskini Zbójców, Gniazda Os, Postrachu Chrześcijaństwa, Cytadeli Wiary. * * * Główna ulica w Algierze była niezwykle szeroka, ale i tak panował na niej ścisk, gdyż mnóstwo Turków wyległo przed domy – siedzieli i palili tytoń w wielkich jak fontanny fajkach wodnych. Galernicy nie zabawili na niej długo. Moseh zanurkował w zwieńczone szpiczastym łukiem przejście – tak wąskie, że musiał przecisnąć się przez nie bokiem – i wprowadził ich do niewiele szerszego kamiennego korytarza bez dachu. Musieli iść gęsiego i rozpłaszczać się na ścianach, gdy trzeba było minąć się z kimś idącym z naprzeciwka. Jack miał wrażenie, że znaleźli się w zapomnianym korytarzu jakiejś antycznej budowli – z tą tylko różnicą, że zadarłszy głowę, widział skrawek nieba wyzierający ze szczeliny między kamiennymi ścianami, wznoszącymi się na dziesięć albo dwadzieścia metrów nad nimi. Drabiny i mostki łączyły dachy i tarasy, na których urządzono ogrody, tworząc z nich dyskretne miasteczko zawieszone wysoko nad ziemią. Czasem migały Jackowi spowite w czerń postaci, przemykające pomostami z jednej strony zaułka na drugą. Nie bardzo mógł się im lepiej przyjrzeć, były bowiem czarne i płochliwe jak nietoperze, ale wyglądało na to, że ubierają się podobnie jak Eliza, kiedy spotkał ją w wiedeńskim lochu. Poza tym – sądząc po sposobie poruszania się – musiały być kobietami. Na ulicy (o ile można było w ten sposób nazwać tę szczelinę między domami) nie było kobiet, za to mężczyźni występowali w zdumiewającej wręcz różnorodności. Najłatwiej rozpoznawało się janczarów z ocaku: niektórzy wyglądali wprawdzie na Greków lub Słowian, większość jednak miała azjatyckie rysy, a wszyscy bez wyjątku ubierali się z niezwykłym przepychem w workowate, marszczone spodnie przewiązane szarfami, z których zwisały najróżniejsze pistolety, szable, sztylety, sakiewki, woreczki z tytoniem, fajki, nawet zegarki kieszonkowe. Oprócz tego nosili luźne koszule i jedną lub więcej ozdobnych kamizeli, wykorzystywanych chyba w charakterze „gablotek”, na których prezentowano koronkowe wstążki, złote szpile i całe zwoje delikatnie haftowanych materii. Ubioru dopełniały szpiczaste pantofle i turban, a bywało, że i długi płaszcz. Tak właśnie prezentował się ocak, cieszący się na ulicach powszechnym szacunkiem, ale w Algierze nie brakowało i innych barwnych postaci. Przede wszystkim było wielu Maurów i Berberów, których przodkowie zamieszkiwali miasto, zanim Turkowie zaprowadzili w nim własne porządki. Nosili długie, jednoczęściowe płaszcze albo oplecione wokół ciała zawoje z wielu sążni materiału, utrzymywanych w pożądanej formie za pomocą sprytnie rozmieszczonych szpilek i przepasek. Nie zabrakło garstki odzianych na czarno Żydów i całkiem pokaźnej liczby Europejczyków, poubieranych w stroje będące najmodniejszymi w ich ojczyznach akurat w tym okresie, kiedy postanowili się sturczyć. Niektórzy biali prezentowali się równie a la mode jak młodzi galanci, którzy uporczywie naprzykrzali się Elizie w amsterdamskiej „Dziewicy” – ale trafiały się też stare pryki w purytańskich kapeluszach i okryciach z szerokimi krezami i wykładanymi białymi kołnierzami. – Boże święty! – wykrzyknął Jack na widok któregoś z tych staruszków. – Jak to możliwe, że my jesteśmy niewolnikami, a ten stary mól szanowanym obywatelem?! Pytaniem tym wprawił w zakłopotanie wszystkich poza sznurowłosym Afrykaninem, który roześmiał się głośno i pokręcił głową. – Zadawanie pewnych pytań bywa niebezpieczne – powiedział. – Wiem, co mówię. – Kim jesteś? I jak to możliwe, że mówisz po angielsku lepiej ode mnie? – Nazywam się Dappa i byłem, a właściwie nadal jestem lingwistą. – Nic mi to nie mówi – przyznał Jack. – Ponieważ jednak stanowimy bandę niewolników błąkających się bez celu po pogańskiej twierdzy, z przyjemnością wysłucham jakiegoś treściwego wyjaśnienia. – Wcale się nie błąkamy. Przeciwnie, podążamy najkrótszą drogą do celu. Lecz moja historia – w przeciwieństwie do twojej, Jack – jest prosta i jeszcze nieraz zdążę ci ją opowiedzieć. W skrócie: na afrykańskim wybrzeżu każdy port, w którym handluje się niewolnikami, potrzebuje lingwisty, czyli człowieka władającego wieloma językami. Jak w przeciwnym razie czarni handlarze niewolników, sprowadzający towar z głębi lądu, dobijaliby targu z kapitanami kotwiczących przy brzegu statków? Handlarze pochodzą z różnych krain i mówią różnymi językami. Tak jak i statki, przybywają z Anglii, Holandii, Francji, Portugalii, Arabii i diabli wiedzą skąd jeszcze – wszystko zależy od wyników różnych europejskich wojen, o których my, Afrykanie, dowiadujemy się dopiero, gdy w forcie u ujścia rzeki wciąga się nową flagę na maszt. – Nie musisz mi tego tłumaczyć. Walczyłem w niektórych z tych wojen. – Posłuchaj, Jack. Pochodzę z nadrzecznego miasta, które biali ludzie nazywają Nigrem. Łatwo się tam żyje – jedzenie rośnie na drzewach. Długo mógłbym się nad nim rozwodzić, ale się powstrzymam i powiem tylko, że był to raj na ziemi. A właściwie byłby, gdyby nie instytucja niewolnictwa, znana nam od wieków. Od pokoleń, jak daleko nasza starszyzna i kapłani sięgają pamięcią, Arabowie przypływali rzeką na ogromnych statkach i wymieniali tkaniny, złoto i inne towary na niewolników... – Skąd się brali ci niewolnicy, Dappa? – Dobre pytanie. Przed moim urodzeniem brali się głównie z okolic leżących w górze rzeki. Maszerowali kolumnami, skuci drewnianymi jarzmami. Niektórzy z mieszkańców miasta również popadali w niewolę, która była karą za niepłacenie długów i inne przestępstwa. – To wy tam macie szeryfów? I sędziów? – W moim rodzinnym mieście kapłani mieli znaczną władzę i pełnili wiele funkcji, które w twoim kraju przejęli szeryfowie i sędziowie. – Mówiąc o kapłanach, nie masz pewnie na myśli facetów w śmiesznych kapeluszach, bełkocących po łacinie... Dappa parsknął śmiechem. – Kiedy Arabowie albo katolicy chcieli nas nawracać, wysłuchiwaliśmy ich, a potem prosiliśmy grzecznie, żeby wsiedli z powrotem na statki i wrócili tam, skąd przypłynęli. Nie, Jack, w naszym mieście wyznawaliśmy naszą tradycyjną religię. Oszczędzę ci szczegółowego jej opisu, ale jedna rzecz jest ważna: mieliśmy słynną wyrocznię, czyli... – Wiem, co to jest. Słyszałem w teatrze. – Świetnie. W takim razie wystarczy, jak dodam, że ludzie przybywali do Nigru z bardzo daleka, by zadawać pytania kapłanom Aro, przedstawicielom wyroczni. Zatem do rzeczy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy jedni Portugalczycy przypływali nas nawracać, inni zaczęli kupować od nas niewolników, czyli właściwie nie robili nic niezwykłego, skoro Arabowie zajmowali się tym od wieków. Ale powoli, tak powoli, że nie wystarczało jednego życia, żeby to zauważyć, ceny rosły, a wizyty handlarzy stawały się coraz częstsze. Holendrzy, Anglicy i inni chcieli coraz więcej i więcej niewolników. Moje miasto bardzo się na tym handlu wzbogaciło; świątynie kapłanów Aro skrzyły się srebrem i złotem, karawany z góry rzeki wydłużały się i przybywały coraz częściej, ale popyt w dalszym ciągu przewyższał podaż. Pełniący rolę sędziów kapłani zaczęli orzekać karę niewolnictwa za najmniejsze wykroczenia, obejmując nią coraz więcej ludzi. Sami bogacili się i stawali coraz bardziej wyniośli, ulice przemierzali wyłącznie w pozłacanych lektykach. Niektórzy Afrykanie traktowali ich ekstrawagancję jako dowód na to, że są potężnymi wróżbitami i magami. I dlatego nie tylko puchły zastępy niewolników sprowadzanych do miasta, ale rosła także liczba pielgrzymów ściągających z całej delty Nigru z nadzieją na uzdrowienie lub uzyskanie odpowiedzi od wyroczni. – U chrześcijan to nic niezwykłego – stwierdził Jack. – Owszem, z tą wszakże różnicą, że kapłanom zabrakło w końcu przestępstw, a wraz z nimi niewolników. – Jak to zabrakło przestępstw? – W pewnym momencie zaczęli karać niewolnictwem każde przewinienie, a niewolników i tak było za mało. Orzekli więc, że każdy, kto stanie przed wyrocznią z jakimś głupim pytaniem, ma zostać pojmany przez świątynnych strażników i zakuty w kajdany. – Hmm... Jeżeli głupie pytania są w Afryce równie powszechne jak tam, skąd pochodzę, taka polityka musiała im przynieść całe rzesze niewolników! – Tak właśnie się stało. Ale pielgrzymi nadal ściągali do Nigru. – Byłeś jednym z nich? – Nie. Ja miałem szczęście, jestem synem jednego z kapłanów. Kiedy byłem mały, cały czas gadałem, gęba mi się nie zamykała. Postanowiono więc, że zostanę lingwistą. Dlatego też, gdy tylko zjawiał się w mieście jakiś Arab albo biały, zamieszkiwałem z nim i próbowałem nauczyć się jego języka. Tak samo było z misjonarzami – udawałem, że interesuje mnie ich religia, i poznawałem język. – Ale dlaczego zostałeś niewolnikiem? – Pewnego razu wybrałem się w dół rzeki, do Bonny, niewolniczego fortu u ujścia Nigru. Po drodze mijałem wiele miast i zdałem sobie sprawę, że to, w którym mieszkam, jest tylko jednym z wielu dostarczających niewolników. Hiszpański misjonarz – mój towarzysz podróży – wyjaśnił mi również, że Bonny jest zaledwie jednym z dziesiątek targów niewolników rozsianych po całym afrykańskim wybrzeżu. Wtedy to pierwszy raz dotarło do mnie, jakie są prawdziwe rozmiary handlu niewolnikami – i ogrom zła w nim tkwiącego. Ale ponieważ sam jesteś niewolnikiem, Jack, i nieraz dawałeś wyraz niezadowoleniu z takiego stanu rzeczy, nie muszę wchodzić w szczegóły. Zapytałem tego misjonarza, czym usprawiedliwić to zło, skoro europejska religia opiera się na miłości bliźniego. Odparł, że istotnie, ta sprawa jest kontrowersyjna i stanowi przedmiot gorących dyskusji w łonie Kościoła, ale ostatecznie zwycięża zawsze jeden argument: kiedy biali kupują niewolników od czarnych handlarzy, chrzczą ich, spełniając w ten sposób dobry uczynek dla ich nieśmiertelnych dusz, który z nawiązką wynagradza wszelkie zło wyrządzane ich doczesnym ciałom podczas reszty ziemskiego żywota. – Chcesz powiedzieć, że gdyby zniewolono afrykańskiego chrześcijanina, uczyniono by to wbrew woli Boga?! – wykrzyknąłem wtedy. – W rzeczy samej – przytaknął misjonarz. I tak oto ogarnęło mnie uczucie, które nazywacie ferworem; uwielbiam to słowo. W swoim ferworze wsiadłem na pierwszy statek płynący w górę rzeki. Tak się złożyło, że była to jednostka Królewskiej Kompanii Afrykańskiej, wioząca indyjskie tkaniny na wymianę za niewolników. U siebie w mieście poszedłem prosto do świątyni i... Jak wy to mówicie? Wepchnąłem się do kolejki pielgrzymów i stanąłem przed obliczem najwyższego kapłana Aro. Znałem go od zawsze; był dla mnie kimś w rodzaju wuja, nieraz jadaliśmy z jednej miski. Stanąłem przed nim, kiedy pysznił się na swoim złotym tronie, okryty lwią skórą i obwieszony grubymi wieńcami z kauri, i podekscytowany zapytałem: – Czy wiesz, że można w jednej chwili położyć kres temu całemu złu? Prawo Kościoła chrześcijańskiego stanowi, że człowiek ochrzczony nie może być niewolnikiem! – O co ci chodzi? – zdziwiła się wyrocznia. – A dokładniej, jak brzmi twoje pytanie? – Bardzo prosto – odparłem. – Co stoi na przeszkodzie, żeby ochrzcić wszystkich mieszkańców miasta, zwłaszcza że katolicy specjalizują się przecież w masowych chrztach? Więcej, dlaczego by nie ochrzcić wszystkich pielgrzymów i niewolników, którzy do nas przybywają? – I co odpowiedziała wyrocznia? – spytał Jack. – Kapłan wahał się nie dłużej niż mgnienie oka. Spojrzał na stojących obok niego czterech włóczników i skinął packą na muchy. Podbiegli i wykręcili mi ręce na plecy. – Co to ma znaczyć?! – zapytałem. – Co robisz, wuju?! – To już dwa... nie, trzy głupie pytania z rzędu – odparł. – Gdyby to było możliwe, stałbyś się niewolnikiem po trzykroć. – Mój Boże... – wyszeptałem, gdy zaczęła do mnie docierać groza sytuacji. – Naprawdę nie widzisz, jakie zło czynicie? Bonny i dziesiątki innych portów są wypełnione naszymi braćmi, którzy umierają z tęsknoty i chorób, zanim zdążą choćby wejść na pokład tych przeklętych statków niewolniczych! Za setki lat ich potomkowie będą prowadzić w obcych krainach życie tułaczy, rozgoryczeni zbrodnią, jakiej dokonano na ich przodkach. Jak możemy, jak ty, człowiek z pozoru przyzwoity, zdolny do okazywania miłości żonom i dzieciom, możesz dopuszczać się tak niewysłowionego okrucieństwa?! Na co wyrocznia odrzekła: – O proszę! To jest bardzo dobre pytanie! I kolejnym skinieniem packi odesłała mnie do lochu dla niewolników. Wróciłem do Bonny tym samym statkiem, który przewiózł mnie w górę rzeki, a mój wuj upiększył sobie dom nowym kawałkiem indyjskiej materii. Dappa roześmiał się w głos. Jego zęby błysnęły olśniewająco w szybko gęstniejącym półmroku algierskiego zaułka. Jack zachichotał uprzejmie. Inni galernicy najprawdopodobniej pierwszy raz słyszeli historię Dappy opowiedzianą po angielsku, ale rozpoznawali znajomy rytm i uśmiechali się w stosownych momentach. Hiszpan wybuchnął śmiechem. – Musisz być naprawdę durnym czarnuchem, żeby się z tego śmiać – powiedział. Dappa udał, że go nie słyszy. – Niezła historyjka – przyznał Jack – ale nie wyjaśnia jeszcze, skąd się tu wziąłeś. W odpowiedzi Dappa obciągnął poszarpaną koszulę i odsłonił prawą pierś. W półmroku Jack z trudem dostrzegł przecinające ją blizny. – Nie znam się na literach – przyznał. – W takim razie dwóch cię nauczę – odparł Dappa. Błyskawicznie, zanim Jack zdążył odskoczyć, złapał go za palec wskazujący. – To jest D – mówił dalej, wodząc opuszkiem palca Jacka po bliźnie. – Jak Diuk. Czyli książę. A to Y jak York. Naznaczyli mnie srebrnym żelazem do piętnowania, gdy tylko dotarliśmy do Bonny. – Nie chciałbym ci sprawiać dodatkowej przykrości, Dappa, ale ten gość jest teraz królem Anglii i... – Już nie – wtrącił Moseh. – Wilhelm Orański go przepędził. – No! – mruknął Jack. – Nareszcie jakaś dobra wiadomość. – Dalsze moje dzieje były już całkiem zwyczajne – ciągnął Dappa. – Sprzedawano mnie z fortu do fortu. Niewolnicy z Bonny nie są w cenie; ponieważ dorastamy w raju na ziemi, nie jesteśmy przyzwyczajeni do pracy na roli. Gdyby nie to, od razu trafiłbym do Brazylii albo na Karaiby. A tak skończyłem w ładowni portugalskiego żaglowca płynącego na Maderę, który piraci z Rabatu przechwycili tak samo, jak wcześniej twój statek. – Pospieszmy się – rzucił Moseh, zadzierając głowę. W zaułku noc zapadła już wiele godzin wcześniej, ale piętnaście metrów nad ich głowami czerwony blask zachodzącego słońca kładł się właśnie na szczytach murów. Przyspieszyli kroku, truchtem pokonali kilka następnych zakrętów i wybiegli na względnie szeroką uliczkę (Jack nie mógł już jednocześnie dotknąć ścian po obu jej stronach). Wszędzie walały się łupiny z cebuli i obierki z jarzyn, i Jack doszedł do wniosku, że wyszli na jakiś targ, chociaż stoły były puste, a wszystkie stragany pozamykane. Młody, ciemnowłosy – i dziwnie znajomy – mężczyzna najwyraźniej na nich czekał, bo natychmiast dołączył do grupy. Mówił w sabirze z akcentem, który po ostatniej paryskiej eskapadzie Jack zidentyfikował jako ormiański. Zanim jednak zdążył rozważyć implikacje tego faktu, wyszli na otwartą przestrzeń – jakiś plac miejski, słabo widoczny w zapadających ciemnościach. Na środku stała fontanna, a cały plac okalały pokaźne, ale niezbyt efektowne budynki. W jednym z nich płonęły pochodnie, a do środka próbowały dostać się setki ludzi – głównie niewolników, chociaż w tłumie nie brakowało też ocaków i normalnej algierskiej mieszanki Berberów, Żydów oraz chrześcijan. Kiedy podeszli do skraju ciżby, Moseh de la Cruz odsunął się i puścił przodem Hiszpana, który bluznął najgorszymi znanymi Jackowi obelgami (a także wieloma nieznanymi) i zaczął łokciami dźgać uzbrojonych po zęby Turków w żebra, deptać im po zadartych noskach pantofli i kopać po piszczelach, torując w ten sposób drogę do wejścia. Jack bał się, że sama bliskość Hiszpana wystarczy, żeby któraś szabla zdjęła mu głowę z karku, ale ofiary poszturchiwań i wyzwisk tylko uśmiechały się szeroko, rozpoznając sprawcę zamieszania i czerpiąc nieskrywaną przyjemność z obserwowania dalszego przebiegu jego napaści. Tymczasem Moseh i reszta galerników przeciskali się śladem Hiszpana, dzięki czemu błyskawicznie dotarli pod drzwi – ale wyglądało na to, że i tak się spóźnili. Tureccy strażnicy pokrzykiwali gniewnie na Moseha i pozostałych, wskazując niebo na zachodzie, które zdążyło przybrać barwę głębokiego, wpadającego w czerń granatu, niczym prześwietlany świecą porcelanowy spodek. Jeden z wartowników wyrżnął pięścią przechodzących Dappę i nippońskiego jezuitę, ale kiedy zamachnął się na Jacka, ten zręcznie uniknął ciosu. Moseh wspominał już wcześniej, że mieszkają w tak zwanym banyolarze i Jack doszedł do wniosku, że właśnie się w nim znaleźli. Weszli na dziedziniec obwiedziony galeriami piętrzącymi się jedna nad drugą na wysokość kilku pięter i podzielonymi na całą masę małych cel. Z wyglądu banyolar przypominał niektóre stare teatry przy Maid Lane, między mokradłami Southwark i brzegiem Tamizy, a najbardziej Różę, Nadzieję i Łabędzia. Główna różnica polegała na tym, że teatry w Bankside zatrudniały uzbrojonych ludzi, których zadanie polegało na niewpuszczaniu Jacka do środka, tutaj zaś próbowano wygarbować mu skórę za to, że nie dość wcześnie się w środku stawił. Nie był to, naturalnie, teatr, lecz dom dla niewolników. Jednakże galerie aż po najwyższe piętro, a także dach i dziedziniec, były pełne (przynajmniej w tym momencie) wolnych Algierczyków. Część placu obok stojącej na środku cysterny została odgrodzona sznurem, tworząc coś na kształt sceny lub ringu. W ziemię dookoła zatknięto tyle pochodni – i tak blisko siebie – że utworzyły nieprzerwaną kwadratową ramę wokół wydzielonego skrawka ziemi, zalewając go powodzią światła. Wszyscy Turcy, ściśnięci turban przy turbanie na galeriach, byli niezmiernie podekscytowani i hałasowali nie gorzej niż wagabundy. W chwilach wolnych od przepychania się i zawierania skomplikowanych zakładów śledzili ze skupieniem przebieg przygotowań toczących się w narożnikach ringu. Zdaniem Jacka istniały tylko dwie rzeczy na świecie zdolne tak bez reszty przyciągnąć uwagę tylu młodych mężczyzn – a ponieważ seks był dla janczarów zakazany, doszedł do wniosku, że zebrali się, by być świadkami jakiejś formy przemocy. Zbliżając się w ślad za Mosehem do jednego z narożników, ze zdumieniem – choć nie przesadnym – rozpoznał w stojącym w nim mężczyźnie Jewgienija, który był całkiem nagi, jeśli nie liczyć skórzanej przepaski i grubej warstwy oliwy na skórze, ujrzał też pana Foota w przepysznych czerwonych szatach, ze skórzaną sakiewką napęczniałą od (jak domyślał się Jack) monet. Nim jednak zdołał przepchnąć się bliżej i zacząć zadawać pytania, Jewgienij przyklęknął na prawe kolano. Gest ten, sam w sobie z pozoru nic nieznaczący, wywołał efekt podobny do tego, jaki mogłoby mieć rzucenie w tłum granatu – wszyscy odskoczyli wstecz, powiększając pustą przestrzeń wokół Jewgienija. Tłum na galeriach na chwilę ucichł, a potem eksplodował okrzykami: – Rus! Rus! Rus! Jewgienij rozłożył ramiona na całe dwa metry z hakiem i klasnął w dłonie, tuż nad ziemią, tak że nad gruntem uniósł się obłoczek kurzu. Powtórzył ten gest jeszcze dwukrotnie, a po trzecim klaśnięciu oparł prawą rękę o ziemię, wnętrzem dłoni do góry, po czym uniósł ją do ust, pocałował palce i dotknął czoła. W czasie tej małej ceremonii okrzyki „Rus! Rus!” rozbrzmiewały z nieco mniejszym natężeniem, potem jednak, gdy Jewgienij zerwał się na nogi i wpadł na ring, podniósł się taki wrzask, że Jackowi zaczęło dzwonić w uszach. Przypomniał sobie salut tysiąca pięciuset dział. Jewgienij stanął w rozkroku na środku placu i przybrał dziwnie nonszalancką pozę: oparł lewy łokieć w zagłębieniu prawej dłoni, na lewej ręce wsparł głowę i zastygł w takiej pozycji. Przez kilka minut nic się nie działo. Pochodnie płonęły z trzaskiem, pod nocnym niebem niosły się okrzyki tłumu, aż w końcu drugi wysmarowany tłuszczem mężczyzna zrobił to samo co przed chwilą Jewgienij i znieruchomiał obok niego w takiej samej pozycji. Był Murzynem o bardzo czarnej skórze, niższym od Jewgienija, ale masywniej zbudowanym. Wiwaty się wzmogły. Pan Foot, który tymczasem uzupełnił swój strój o ozdobną czapkę, wszedł na ring i wywrzeszczał jakieś ogłoszenie pod adresem zgromadzonej na galeriach publiki. Wziąwszy pod uwagę, że drąc się na całe gardło, obracał się wokół własnej osi, ci, którzy go nie usłyszeli, mogli przynajmniej obejrzeć jego migdałki. Po zakończeniu przemowy wymknął się z ognistego ringu, a Jewgienij z Murzynem stanęli naprzeciwko siebie. Chwycili się za ręce i spletli palce jak przepychające się dzieci, po czym najpierw odchylili głowy, a potem z całej siły zderzyli się twarzami, co zrobiło na Jacku pewne wrażenie. Kiedy wygięli się do tyłu jak żmije przed atakiem i zrobili to samo po raz drugi, był zafascynowany. A potem zrobili to jeszcze raz – i to nim wstrząsnęło. Przyszło mu na myśl, że będą się tak tłuc, aż jeden padnie bez zmysłów na ziemię, ale wtedy rozdzielili się i zataczając, odstąpili. Krew płynęła im po twarzach. Dopiero wtedy zabrali się do rzeczy – czyli do zapasów – jak należy. Pojedynek wyglądał tak samo jak wszystkie inne walki zapaśnicze, które Jack widział wcześniej, był tylko bardziej brudny. Tłuszcz z ciał szybko znalazł się na dłoniach walczących, musieli więc się cofnąć i natrzeć ręce piaskiem, a ten przy każdym zwarciu oblepiał im ciała. Po kilku chwilach obaj byli od stóp do głów pokryci mazią będącą mieszaniną krwi, potu, oliwy i algierskiego kurzu. Jewgienij stał w szerokim rozkroku, ale Murzyn też ugiął nogi, nie było więc mowy o tym, żeby któryś dał się przewrócić. Przełomowy moment nastąpił po paru minutach zmagań: Afrykanin chwycił Jewgienija za jądra i zacisnął na nich palce (co było niegłupim posunięciem), a przy tym spojrzał w twarz przeciwnika (to było pomysłem znacznie mniej szczęśliwym). Jewgienij przyjął atak z obojętnością mrożącą Jackowi krew w żyłach i poczęstował Murzyna kolejnym uderzeniem z byka, którego skutkiem była fontanna krwi i głośny trzask. Afrykanin puścił jego genitalia i złapał się oburącz za zmasakrowaną twarz, a wtedy Jewgienij bez trudu powalił go na ziemię i zakończył walkę. – Rus! Rus! Ruuus! – zawyli dostojnicy ocaku. Z filozoficznym wyrazem twarzy Jewgienij zrobił rundę honorową wokół ringu. Pan Foot szedł za nim, podstawiając otwartą sakiewkę Turkom, którzy wrzucali do niej pieniądze – głównie peso. Cała ta scena bardzo się Jackowi podobała, dopóki pełna sakiewka nie trafiła do rąk wielkiego jak góra Turka, siedzącego przy ringu w czymś na kształt lektyki i opierającego owinięte białym płótnem stopy na miękkiej otomanie. * * * – W Rosji należałem do tajnego stowarzyszenia, w którym nawzajem uczyliśmy się nie odczuwać bólu na torturach – rzucił później od niechcenia Jewgienij. Ta uwaga na dłuższą chwilę stłumiła rozmowę i Jack mógł spokojnie ocenić swoją sytuację. Po wielu pojedynkach pochodnie pogaszono, a Turcy i wolni Algierczycy rozeszli się do domów, zostawiając banyolar niewolnikom. Obsady obu wioseł, ze sterburty i z bakburty, zebrały się w komplecie na dachu, paląc fajki. Noc była ciemna, po niebie snuł się tylko ledwie widoczny rąbek księżyca, zawieszony, jak domyślał się Jack, gdzieś nad Saharą. Z tego też powodu niebo było wygwieżdżone jak nigdy. W ambrazurach kazby migotały pojedyncze światełka, ale poza tym dziesięciu wymienionych poniżej galerników było panami nocy: Wiosło na bakburcie JEWGIENIJ RASKOLNIK, znany jako „Rus” PAN FOOT, były właściciel „Bomby i kotwiczki” w Dunkierce, obecnie przedsiębiorca bez teki DAPPA, Murzyn-lingwista JERONIMO, wredny, choć szlachetnie urodzony Hiszpan NYAZI, handlarz wielbłądów z górnej części doliny Nilu Wiosło na sterburcie JACK „PÓŁKUŚKA” SHAFTOE, l’Emmerdeur, król wagabundów MOSEH DE LA CRUZ, Żyd z Wielkim Planem GABRIEL GOTO, jezuicki ksiądz z Nipponu OTTO VAN HOEK, żeglarz holenderski VREJ ESPHAHNIAN, najmłodszy z paryskich Esphahnianów – gdyż to właśnie on był spotkanym na targu Ormianinem2. – Milcząca wola rynku sprawiła, że jesteśmy niewolnikami w tym mieście – stwierdził Moseh de la Cruz. Dla Jacka słowa te zabrzmiały jak początek starannie wyćwiczonej i ogromnie długiej 2 – Jak to możliwe?! – wykrzyknął Jack, który miał już wcześniej do czynienia z Esphahnianami. Inni galernicy tylko przewrócili oczami i zacisnęli zęby, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że przypadki się nie zdarzają – nie wtedy, kiedy chodzi o Ormian – i że obecność Esphahniana przy jego wiośle z pewnością nie jest zbiegiem okoliczności. przemowy, nie omieszkał więc Mosehowi czym prędzej przerwać. – Też coś! – prychnął. – Jaki to rynek masz na myśli? Kiedy jednak powiódł wzrokiem po twarzach pozostałych, zorientował się, że w przeciwieństwie do niego nie okazują nawet cienia sceptycyzmu. – Rynek przyszłych okupów za tutsaklarów, a jakiż by inny? Handel odbywa się troje drzwi stąd, w tamtej uliczce. – Moseh wyciągnął rękę. – Każdy, kto ma gotówkę, może nabyć udziały w prawie własności do tutsaklara, czyli jeńca wojennego, licząc na to, że pewnego dnia jeniec ten zostanie wykupiony z niewoli, a wtedy udziałowcy podzielą się okupem, po odliczeniu nałożonych przez paszę podatków, ceł, opłat et caetera. Dla miasta to główne źródło dochodów i obcej waluty... – Dobrze, już rozumiem. Nie wiedziałem o tym wcześniej i podejrzewałem cię o konstruowanie jakiegoś mętnego porównania – odparł Jack. – Kiedy dziś przyglądałem się Jewgienijowi – ciągnął Moseh – pomyślałem sobie, że rynek jest swoistą niewidzialną ręką, która ściska nas za jądra... – Poczekaj, nie tak prędko! Czy to jakieś kabalistyczne przesądy? – Nie, Jack. Tym razem rzeczywiście uciekłem się do porównania. Niewidzialna ręka nie istnieje, choć mogłaby. – No dobrze. Mów dalej, z łaski swojej. – Prawa rynku sprawiają, że tutsaklarów, o których wiadomo, że mogą zostać wykupieni, i to za duże pieniądze, traktuje się lepiej... – A tacy jak my trafiają na galery – dokończył Jack. – Rozumiem też doskonale, dlaczego na tym rynku jestem nisko wyceniony, a niewidzialna ręka, o której wspomniałeś, ściska mnie boleśnie za jaja. Z innymi jest podobnie: pan Foot jest bankrutem, Jewgienij należy do jakiejś pochędożonej sekty, w której ludzie torturują się nawzajem, Dappa jest persona non grata wszędzie na południe od Sahary, rodzina Vreja Esphahniana cierpi na chroniczny brak funduszy. Senor Jeronimo posiada, być może, jakieś cudowne zalety, których dowodów na razie nie widziałem, ale z pewnością jest człowiekiem, za którego nikt, kto spędził z nim choć trochę czasu, nie wyłoży większych pieniędzy. Nie znam dziejów Nyaziego, ale mogę się domyślać, jak wyglądały. Gabriel zapuścił się na niewłaściwą półkulę naszego zasranego świata. To wszystko jest oczywiste. Ale van Hoek jest oficerem we flocie, a ty Żydem, i to chyba niegłupim. Dlaczego nikt was nie wykupił? – Moi rodzice zmarli na dżumę, która przetoczyła się przez Amsterdam, kiedy Cromwell ustanowił blokadę i uniemożliwił handel z zagranicą – wtrącił ze złością van Hoek. – Wielu uczciwych Holendrów straciło domy i zaczęło sypiać pod mostami, ryzykując zarażenie... – Wystarczy, kapitanie! Czy ja wyglądam na Krągłogłowego? To nie była moja wina! – Trafiłem do miejskiego sierocińca, gdzie wykarmiły mnie opłacane przez rząd mamki. Cnotliwi słudzy Kościoła reformowanego nauczyli mnie czytać i liczyć, niech ich Bóg błogosławi, ale i tak wyrosłem na krnąbrnego chłopaka. – To ci dopiero! – wykrzyknął Jack. – Kto by się tego spodziewał po małej holenderskiej sierocie z wrednym charakterkiem i rudymi kudłami? Nadal jednak uważam, że jakiś kapitan korsarzy znalazłby ci zajęcie bardziej wartościowe od zeskrobywania pąkli. – Kiedy miałem osiemnaście lat, mróz ściął kanały i zaroiło się na nich od żołnierzy króla Ludwika. Poruszali się na łyżwach, gwałcili wszystko, co się poruszało, i palili to, co ruszać się nie chciało. Republika Holenderska szykowała się do załadunku na statki i masowych przenosin do Azji. Żeglarze byli w cenie. Zwolniono mnie z więzienia i wcielono siłą do V.O.C.3 Podążyłem za uciekinierami na północ, na Texel, gdzie wydano mi skrzynię zawierającą ubrania, fajki, tytoń, Biblię i książkę zatytułowaną Bogobojny żeglarz. Dwadzieścia godzin później taszczyłem już worki z prochem na okręcie, który w kanale La Manche próbował uniknąć angielskich szrapneli. Na noszeniu worków i obsłudze pomp zszedł mi rok, po którym zostałem marynarzem. Trzy wyprawy do Indii i z powrotem zrobiły ze mnie oficera. – Pięknie! A dlaczego tutaj nie jesteś oficerem? – Kilkanaście lat żyłem w ustawicznym lęku przed piratami, aż w końcu ziściły się moje najgorsze koszmary i odebrano mi statek. Czasem można go zobaczyć tu, w porcie, jak kołysze się na kotwicy pod turecką banderą. Kiedy nadstawić ucha, to przy sprzyjającym wietrze słychać jęki niewolników, czekających w jego ładowni na wykupienie. – Wygląda na to, że nie przepadasz za piratami i procederem, który uprawiają. Jak przystało na uczciwego Holendra. – Van Hoek nie chciał się sturczyć, więc wiosłuje z nami – dodał Moseh. – No właśnie, Moseh, a jak to jest z tobą? Podobno wy, Żydzi, trzymacie się razem? – Jestem kryptożydem, i to nawet bardziej krypto – niż Żydem. Wychowałem się na równiku. U wybrzeży Afryki jest taka wyspa, Sao Tome, własność tego z europejskich krajów, który akurat przyśle flotę i każe ostrzelać ją z dział. A że przez wiele lat tylko Portugalczycy wiedzieli, gdzie się znajduje, należała do Portugalii. Moi przodkowie byli hiszpańskimi Żydami, ale dwieście lat temu, dokładnie w tym samym roku, kiedy odkryto Amerykę i nareszcie przegnano Maurów z Hiszpanii, królowa Izabela wyrzuciła z kraju wszystkich Żydów. Ci, którzy – z perspektywy czasu – okazali się najinteligentniejsi, wdziali pończochy Villa Diego, czyli, mówiąc prościej, wzięli nogi za pas, i osiedli w Amsterdamie. Moi antenaci zaś prześliznęli się przez granicę do Portugalii, ale tam też czekała na nich inkwizycja. Kiedy Alvaro de Caminha popłynął na Sao Tome jako jej nowy gubernator, zabrał ze sobą dwa tysiące żydowskich dzieci odebranych przez inkwizytorów rodzicom. Sao Tome miało w swoim rejonie monopol na handel niewolnikami. Alvaro de Caminha ochrzcił dwa tysiące małych Żydziątek i zaprzągł je do zarządzania tym interesem. Dzieci jednak potajemnie hołubiły wiarę ojców, za zamkniętymi drzwiami odprawiały na wpół zapomniane rytuały i mruczały pod nosem w łamanej hebrajszczyźnie, klękając przed ołtarzem, na którym 3 Vereenigde Oostindische Compagnie, czyli Holenderska Kompania Wschodnioindyjska. wyłożono ciało i krew Chrystusa. To byli moi przodkowie. Niecałe pięćdziesiąt lat temu pojawili się Holendrzy i zajęli Sao Tome, co najprawdopodobniej ocaliło życie moim dziadkom, w tym bowiem okresie inkwizycja rozszalała się na dobre na wszystkich terenach podległych Hiszpanii i Portugalii. Zamiast więc dać się upiec żywcem w jakimś portugalskim auto da fé, rodzice mojego ojca przenieśli się do Nowego Amsterdamu i znaleźli zatrudnienie w Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, przy handlu niewolnikami. Na niczym innym się nie znali. Później flota księcia Yorku zajęła miasto w imieniu Anglii, ale zanim to się stało, mój ojciec dorósł i wziął sobie za żonę dziewczynę Manhatto... – Co to jest Manhatto, u licha? – Tamtejszy Indianin. – Tak mi się właśnie wydawało, że w twoim nosie i oczach jest jakieś je ne sais quoi... Twarz Moseha, oświetlona głównie poświatą emanującą z cybucha fajki, przybrała sentymentalny, nieobecny wyraz, przyprawiając Jacka o mdłości. Moseh rozpiął górny guzik koszuli i wyciągnął spod niej zawieszony na rzemyku na szyi przedmiot, najprawdopodobniej jakieś pogańskie rękodzieło. – W tym słabym świetle nie widać, jakie to czaczko – przyznał. – Ale trzeci koralik od brzegu, w czwartym rzędzie, taki brudnobiały, to jeden z tych paciorków, za które sześćdziesiąt lat temu Peter Minuit, Holender, kupił od Manhattów wyspę, na której mieszkali. Moja mamusia była wtedy małą Indianeczką. – Mój Boże, to prawdziwy skarb! Nie powinieneś się z nim rozstawać! – Przecież się nie rozstaję – mruknął Moseh, pierwszy raz okazując cień irytacji. – Każdy dureń to widzi. – Masz pojęcie, ile może być wart?! – Prawie nic, ale dla mnie jest bezcenny, bo dostałem go od mamusi. A wracając do tematu... Moi rodzice wdziali pończochy Villa Diego i wylądowali w Curaçao. Tam przyszedłem na świat. Mamusia umarła na ospę, papa na żółtą febrę. Nie miałem gdzie się podziać, więc dołączyłem do osiadłych tam kryptożydów i razem postanowiliśmy wyruszyć do Amsterdamu, gdzie nasi przodkowie powinni byli udać się dawno temu, i tam szukać szczęścia. Wykupiliśmy miejsca na pokładzie statku niewolniczego wiozącego cukier do Europy. Złapali nas korsarze z Rabatu i wszyscy trafiliśmy na galery, gdzie wiosłowaliśmy w rytm Hava Negila, jedynej znanej nam żydowskiej piosenki, słynącej zresztą z tego, że potrafi się do człowieka przyczepić i za nic nie chce mu dać spokoju. – Rozumiem – powiedział Jack. – Wierzę już teraz w to, co powiedziałeś wcześniej: że niewidzialna ręka rynku ściska nas za cojones tak samo, jak ten Nubijczyk chwycił Jewgienija. Domyślam się, że poradzisz nam teraz, abyśmy wzięli przykład z Rusa, zapomnieli o bólu i odnieśli wspaniały triumf duchowy. Albo dasz nam inną równie denną radę. Cokolwiek powiesz, ja i tak chętnie posłucham, bo lepsze to niż leżenie na pryczy w banyolarze i wsłuchiwanie się w antyfoniczne rzężenie galerników-suchotników. – Mój Plan z pewnością wyda ci się niedorzeczny, ale poczekaj, aż obecny tu Jeronimo przedstawi ci pewne zgoła niewiarygodne fakty. Moseh skinął na podrygującego nerwowo Hiszpana, który wstał i ukłonił mu się dwornie. * * * Próżność, która polega na tym, iż w nas samych wyobrażamy sobie fikcyjne uzdolnienia i możliwości, o których wiemy, że ich nie posiadamy, zdarza się najczęściej u młodych ludzi, którzy się karmią opowiadaniami prawdziwymi lub zmyślonymi o wspaniałych bohaterach; tę próżność często koryguje wiek i zajęcie się pracą. – Hobbes, Lewiatan4 – Nazywam się Excellentissimo Domino Jeronimo Alejandro Penasco de Halcones Quinto, Marchioni de Azuaga et de Hornachos, Comiti de Llerena, Barcarotta et de Jerez de los Caballeros, Vicecomiti de Llera, Entrín Alto i Bajo, et de Cabeza del Buey, Baroni de Barrax, Baza, Nerva, Jadraque, Brazatortas, Gargantiel, et de Val de las Muertas, Domino Domus de Atalya, Ordinis Equestris Calatravae Beneficiario de la Fresneda. Jak z pewnością domyślacie się po moim nazwisku, pochodzę ze sławnego rodu caballeros, odwiecznych dzielnych żołnierzy chrześcijańskich i sławnych już w czasach Pieśni o Rolandzie pogromców Maurów. To jednak zupełnie inna historia, o wiele wspanialsza od mojej własnej. Po miejscu, w którym przyszedłem na świat, pozostały mi nieliczne mgliste i łzawe wspomnienia: był to zamek na skalnym urwisku w Sierra de Machado, zbudowany na ziemi, która nie miałaby żadnej wartości, gdyby nie fakt, że moi przodkowie zapłacili za nią własną krwią, cal po calu wydarłszy ją Maurom. Dzieckiem jeszcze byłem i dopiero zaczynałem wypowiadać pierwsze słowa, kiedy wywieziono mnie stamtąd w szczelnie zamkniętym czarnym powozie, zwieziono stromym wąwozem Gwadalkiwiru i oddano w ręce sióstr zakonnych, które wsadziły mnie na pokład cumującego w Sewilli galeonu. Potem nastąpił długi i przerażający rejs do Nowej Hiszpanii, z którego niewiele pamiętam i o którym jeszcze mniej opowiem, ale w końcu, kiedy zszedłem na ląd, stąpałem po srebrze. Statek przewiózł mnie, zakonnice i wielu innych Hiszpanów do Porto Belo. Jak wam zapewne wiadomo, port ten leży na karaibskim wybrzeżu Panamy, w najwęższym miejscu przesmyku, dokładnie naprzeciwko ulokowanego nad Pacyfikiem miasta Panama. Całe srebro ze słynnych peruwiańskich kopalń – nie licząc tego, które przeszmuglowane przez Andy spławia się Rio de la Plata do Argentyny – transportuje się drogą morską do Panamy. Stamtąd karawany mułów przewożą je do Porto Belo, gdzie jest ładowane na galeony wracające z nim do Hiszpanii. Nic więc dziwnego, że kiedy w Porto Belo oczekuje się przybycia galeonów – 4 Cytaty z „Lewiatana” w przekładzie C. Znamierowskiego (przyp. tłum.). takich jak ten, na którym płynąłem – sztabki srebra leżą w porcie na ziemi, poukładane w pryzmy jak drewno na opał. Dlatego właśnie, kiedy wysiadłem z barki, która przewiozła mnie i siostrzyczki z galeonu na ląd, moje stopy od razu dotknęły srebra. Była to zaledwie zapowiedź późniejszych wydarzeń; a te – jeśli Bóg okaże się łaskawy – będą z kolei zaledwie marną zapowiedzią przygody, jaka czeka naszą dziesiątkę. – Z pewnością nie skłamię, Excellentissimo, mówiąc, że cała nasza dziewiątka zamienia się w słuch... – zaczął przyjaznym tonem Jack, ale Hiszpan nie dał mu dojść do słowa. – Zamknij dziób! Bo jak nie, to oberżnę kikut tej twojej syfiastej pyty i swoim dziewięciocalowym drągiem wepchnę ci go do gardła! Zanim Jack zdążył się sprzeciwić, Jeronimo jakby nigdy nic spokojnie kontynuował: – Niedługo zabawiłem w tym El Dorado, gdyż na nabrzeżu czekał już na nas wóz. Powoziły nim siostry z tego samego zakonu, tyle że miejscowe, Indias. Krętymi drogami wydostaliśmy się z dżungli, wjechaliśmy w góry Darien i dotarliśmy do klasztoru, który – jak wtedy myślałem – miał stać się dla mnie nowym domem. Podobieństwo klasztoru do mojego rodzinnego domu sprawiło, że oderwanie od rodziny wydało mi się jeszcze bardziej doloroso. Klasztor okazał się bowiem twierdzą zawieszoną na szczycie stromej skalnej ostrogi. Kiedy wiejący nad przesmykiem wiatr wciskał się w krzyżokształtne otwory strzelnicze w jego murach, jęczał i zawodził przenikliwie. Były to chyba jedyne dźwięki towarzyszące memu dorastaniu, w zakonie bowiem obowiązywały śluby milczenia. Zresztą, jak się wkrótce dowiedziałem, wszystkie Indias pochodziły z jednej górskiej doliny, w której chów wsobny osiągnął rozmiary niespotykane nawet w dynastii Habsburgów, i były głuche jak pień. Jedyne słowa, jakie słyszałem, padały z ust wozaków i pasterzy, dostarczających jedzenie do klasztoru, oraz z ust gości, korzystających – tak jak ja – z chrześcijańskiej gościnności siostrzyczek. W pokojach gościnnych stale przebywało co najmniej pół tuzina ludzi – mężczyzn i kobiet, którzy, sądząc po odzieniu i ekwipunku, musieli pochodzić ze szlachetnych rodów. Mimo że wyglądali całkiem zdrowo, zachowywali się dziwnie: niektórzy mówili bełkotliwie, inni milczeli jak zakonnice, jeszcze innych nieustannie dręczyły diabelskie wizje; nie brakło też wśród nich imbecylów, niebędących w stanie przypomnieć sobie, co wydarzyło się dosłownie przed kwadransem. Byli tam mężczyźni, kopnięci w głowę przez konia, i kobiety mające źrenice różnej wielkości. Niektórzy spędzali całe życie zamknięci w swoich celach, innych zakonnice przywiązywały do łóżek. Byłem niepodzielnym panem kwater gościnnych. Z czasem nauczyłem się czytać i pisać, i zacząłem korespondować z mamusią, która została w Hiszpanii. W jednym z listów przyznałem się, że nie rozumiem, dlaczego oddała mnie na wychowanie do tak dziwacznego miejsca. List zjechał ze skalnej ostrogi na wozie zaprzężonym w osła, przemierzył ocean w ładowni jednego z wiozących srebro galeonów i mniej więcej po ośmiu miesiącach dostałem odpowiedź. Mamusia wyjaśniła mi, że kiedy przyszedłem na świat, Bóg ofiarował mi rzadki dar: miałem bez cienia lęku wypowiadać na głos swoje myśli, a także przekonania, które inni potajemnie podzielali, lecz brakowało im odwagi, żeby je wyartykułować. Pisała, że zazwyczaj taka łaska spływa tylko na anioły i że w moim wypadku było to coś na kształt cudu. Niestety, w tym zepsutym, podupadłym świecie jest wielu nieoświeconych ludzi, nienawidzących i bojących się wszystkiego co anielskie, i z pewnością próbowaliby mnie uciemiężyć i wykorzystać. Dlatego moja najukochańsza mamusia, nie dbając o to, że kraje się jej serce, oddała mnie na wychowanie kobietom, które były tak blisko Boga jak nikt w Hiszpanii, a i tak nie mogły mnie usłyszeć. Usatysfakcjonowany – choć bynajmniej nie uszczęśliwiony – tym wyjaśnieniem, poświęciłem się bez reszty doskonaleniu mojego umysłu i ducha. Rozum doskonaliłem, czytając wiekowe księgi, które mamusia przysyłała mi z biblioteki rodzinnego zamku w Estremadurze. Opisywały wojny toczone przez naszych przodków z Saracenami podczas krucjat i rekonkwisty. Ducha zaś ćwiczyłem, studiując katechizm i – na żądanie sióstr – modląc się godzinę dziennie do pewnego świętego, przedstawionego na witrażu w bocznej kaplicy kościoła. Święty Étienne de la Tourette, bo tak się nazywał, miał następujące atrybuty: w prawej ręce trzymał igłę żaglomistrzowską i rzemień, którymi pewien baron zaszył mu usta, w lewej zaś żelazne cęgi, którymi biskup Metzu – później kanonizowany jako święty Absalom Spokojny – wyrwał mu język. Wtedy jednak znaczenie tych insygniów zupełnie do mnie nie docierało. Rozwój mojego ciała postępował znacznie wolniej, gdy pewnego dnia, mniej więcej w tym czasie, kiedy zmienił mi się głos, w klasztorze zjawił się nowy gość: wysoki, przystojny caballero z przypominającą trzecie oko dziurą w czole. Nazywał się Carlos Olancho Macho y Macho i był kapitanem żaglowca, słynnym w całej Hiszpanii z potyczek z bukanierami na Morzu Karaibskim, które – bez względu na to, co myślą o nim Anglicy – jest dla nas legowiskiem żmij, położonym na trasie ze srebrnych portów do Hiszpanii; korytarzem ognia, ołowianych kul i zakrwawionych kordelasów, przez który musi się prześliznąć każdy z naszych galeonów. Carlos Olancho Macho y Macho – mniej oficjalnie nazywany El Torbellino – usiekł wielu piratów; nie wystarczyłoby dwudziestu galeonów, żeby przewieźć całe srebro, które uchronił przed wpadnięciem w ręce protestantów. Lecz nieopodal Archipiélago de los Colorados, w starciu z piracką armadą kapitana Morgana, dostał kulę prosto między oczy. Od tamtej pory zrobił się okrutnie smętny i chimeryczny – do tego stopnia, że wszyscy wokół niego, a zwłaszcza jego przełożeni, żyli w wiecznym lęku o swoje życie. W dodatku był w stanie przelewać myśli na papier tylko kiedy pisał lewą ręką, wspak, obserwując pismo w lustrze, co w ogniu walki było potwornie niepraktyczne. W końcu niechętnie bo niechętnie, ale jednak dał się odesłać na emeryturę do klasztoru. Dzień w dzień klękał obok mnie w kaplicy i modlił się o wstawiennictwo do świętego Mikołaja Fryzyjskiego, którego przedstawiano z wikińskim toporem wbitym w sam środek tonsury. Ponoć po odniesieniu tej rany Mikołaj zaczął w cudowny sposób rozumieć mowę morskich ptaków. Następne kilka lat zawrę w jednym zdaniu: El Torbellino nauczył mnie wszystkiego, co wiedział o wojnie, oraz – jak przypuszczam – paru rzeczy, których nie wiedział i które zmyślił na poczekaniu. Dzięki temu romantyczne fantazje opiewane w starych księgach miałem już na wyciągnięcie ręki – chociaż wciąż nie mogłem ich pochwycić. Bez względu bowiem na biegłość we władaniu kordelasem, rapierem, sztyletem, pistoletem i muszkietem nadal mieszkałem w klasztorze w Darien. Kiedy wreszcie osiągnąłem pełnię wieku męskiego, zacząłem planować ucieczkę na wybrzeże. Miałem nadzieję zebrać jakąś piracką załogę, wsławić się na Karaibach łowami na bukanierów, a potem zaoferować swoje korsarskie usługi królowi Hiszpanii Carlosowi II. Myśli o królu stale zaprzątały mój umysł. Klękaliśmy z El Torbellinem przed wizerunkiem świętego Lemuela, mającego za atrybut kosz, w którym go obnoszono, i modliliśmy się o zdrowie Jego Wysokości. Tak się jednak złożyło, że zanim wyrwałem się z klasztornych murów i zacząłem szukać piratów, piraci znaleźli mnie. Nawet tacy durnie i nieuki jak wy wiedzą zapewne, że przed kilkunastoma laty kapitan Morgan wyruszył z Jamajki, prowadząc armadę, z którą złupił Porto Belo, a potem przemierzył przesmyk na czele licznej armii i spustoszył samą Panamę. Kiedy dokonywał się ten bestialski akt, wybraliśmy się z El Torbellinem w góry na polowanie. Chcieliśmy wytropić i upolować jednego z jaguarołaków, o których z takim przekonaniem opowiadają Indios... – Udało się wam? – wyrwało się Jackowi. – To inna historia – odparł Jeronimo z wyraźnym żalem i dziwną u niego powściągliwością. – Zapędziliśmy się daleko w głąb przesmyku i powrót zajął nam mnóstwo czasu, a to z powodu los parásitos, o których im mniej powiem, tym lepiej. Podczas naszej nieobecności flota Morgana napadła na Porto Belo, a straż przednia jego armii zaczęła się zapuszczać w głąb lądu, szukając najdogodniejszego przejścia na drugą stronę przesmyku. Jeden z takich oddziałów, liczący ze dwa tuziny morskich mętów, napatoczył się na klasztor i zdążył go w połowie złupić, kiedy dobiegł nas z El Torbellinem trzask rozbijanych witraży i krzyki bezczeszczonych siostrzyczek – jedyne dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem z ich ust. Mieliśmy przy sobie wszelką możliwą broń niezbędną dwóm dżentelmenom na długim polowaniu na jaguarołaki w rojącej się od drapieżników, śmiertelnie niebezpiecznej dżungli Darien, działaliśmy z zaskoczenia, poza tym Bóg był po naszej stronie, a my byliśmy bardzo, ale to bardzo rozeźleni. Nawet te przewagi mogły jednak nie wystarczyć, zwłaszcza w wypadku mojej osoby, nie przeszedłem jeszcze bowiem chrztu bojowego. Przecież powszechnie znane są liczne historie młodych mężów z głowami pełnymi romantycznych legend i marzeń o chwalebnych bojach, którzy, znalazłszy się w ogniu prawdziwego starcia, w obliczu krwawego zamętu martwieją zupełnie albo rzucają broń i uciekają w popłochu. Okazało się jednak, że ja jestem inny. Wyskoczyliśmy z El Torbellinem z dżungli i spadliśmy na pijanych bukanierów jak dwa wściekłe jaguarołaki na stado owiec. Rzeź była okrutna. El Torbellino zabił więcej wrogów, co zrozumiałe, ale niejeden Inglés posmakował tego dnia mojej stali. Skrócę w tym miejscu tę nieprzyjemną opowieść i powiem tylko, że te z sióstr, które przeżyły napaść, całymi taczkami wywoziły do dżungli wnętrzności na żer dla kondorów. Zdawaliśmy sobie sprawę, że natknęliśmy się zaledwie na przednią straż większej armii, poświęciliśmy więc wszystkie siły na ufortyfikowanie klasztoru i nauczenie zakonnic obchodzenia się z muszkietami. Kiedy przybyły główne siły, czyli kilka setek opitych rumem szumowin, zgotowaliśmy im ciepłe, hiszpańskie powitanie i udekorowaliśmy dziedziniec kilkoma dziesiątkami ciał, zanim zdołali wedrzeć się do środka i wywiązała się walka wręcz. El Torbellino zginął przeszyty trzynastoma klingami, broniąc dostępu do lazaretu; ja walczyłem jeszcze przez jakiś czas, zniósłszy dzielnie cios kolbą muszkietu w szczękę. W końcu dowódca napastników wycofał swoich ludzi i zarządził przegrupowanie. Zanim zdążyli przypuścić kolejny szturm, który z pewnością skończyłby się moją śmiercią, przyszła wiadomość od kapitana Morgana o znalezieniu innego przejścia przez góry. Kapitan nakazywał przerwać oblężenie i ruszać w drogę. Dowódca dobrze wiedział, że złupienie bogatego miasta bronionego przez tchórzy zapowiada większe zyski i grozi mniejszymi niebezpieczeństwami niż próba zdobycia skromnego klasztoru bronionego wprawdzie przez jednego człowieka, ale za to takiego, który nie boi się chwalebnej śmierci. Piraci odstąpili. Porto Belo i Panama wpadły w ręce armii Morgana. Mimo to – a może właśnie dzięki temu – opowieść o tym, jak z El Torbellinem broniliśmy klasztoru, zrobiła furorę w Limie i Mexico City i obwołano mnie wielkim bohaterem, może wręcz jedynym całego tego epizodu wojennego, bo ci, którzy bronili Panamy, spisali się tak beznadziejnie, że w towarzystwie nie wypadało o nich wspominać. Ja jednak nie miałem o niczym pojęcia, ponieważ zmogły mnie rany i przeróżne tropikalne choroby, jakich nabawiłem się podczas polowania, a które dopiero teraz zaczynały w pełni się rozwijać. Postradałem zmysły – mimo obfitego puszczania krwi i iście wulkanicznych lewatyw, zarządzanych codziennie przez lekarzy przybyłych do klasztoru po zakończeniu opisanych przeze mnie walk. Wróciłem do zdrowia na pokładzie galeonu przemierzającego wody Bahía de Campeche i zbliżającego się do Vera Cruz, czyli – co nawet takie prymitywy jak wy z pewnością wiedzą – portu znajdującego się najbliżej Mexico City. Nie mogłem otworzyć ust. Jezuicki lekarz wyjaśnił mi, że uderzenie kolbą strzaskało mi żuchwę, i kazał ją ciasno obandażować w oczekiwaniu na zrośnięcie się kości. Wybito mi więc lewy górny siekacz, aby przez powstały w ten sposób otwór można było karmić mnie pastą z mleka i zmielonej kukurydzy, którą trzy razy dziennie wstrzykiwano mi do ust za pomocą przypominającego miech instrumentu. W swoim czasie wpłynęliśmy do zachodniego kanału w Vera Cruz, rzuciliśmy kotwicę u stóp zamkowych murów, przeczekaliśmy najpierw jedną burzę piaskową, potem drugą, i wreszcie zeszliśmy na ląd. Musieliśmy oganiać się od gzów, krążących nad nami całymi chmurami, i trzymać pistolety w pogotowiu na wypadek ataku aligatorów. Porozumieliśmy się z mieszkańcami – Murzynami i mulatami, trudniącymi się kradzieżą mułów – i załatwiliśmy sobie przejazd do Mexico City. Miasto składało się głównie z zabitych na głucho drewnianych szop. Jak nam wyjaśniono, należały do białych, którzy ściągali do niego, gdy nieopodal zamku formowała się armada mająca przewozić srebro, ale poza tym woleli spędzać czas na hacjendach w głębi lądu, będących pod każdym względem zdrowszymi. Jedynym skrawkiem Vera Cruz zasługującym na miano cywilizowanego jest plac, przy którym stoją kościoły i dom gubernatora. Tam też stacjonuje miejski garnizon. Kiedy jego dowódca dowiedział się o moim przybyciu, kazał artylerzystom oddać salwę z armat i z przyjemnością wypisał mi przepustkę na przejazd do stolicy. Wyjechaliśmy więc z Vera Cruz drogą prowadzącą w głąb kraju – skrzydła bramy były zablokowane w pozycji półotwartej przez ruchomą wydmę – i ruszyliśmy na zachód. Im mniej powiem o tym odcinku naszej podróży, tym lepiej. Mexico City jest całkowitym przeciwieństwem Vera Cruz – pod względem urody, wspaniałości i porządku. Wznosi się nad jeziorem, z którym łączy je pięć opatrzonych bramami grobli. Cała ziemia należy do Kościoła, jest to więc, siłą rzeczy, miasto niezwykle pobożne – do tego stopnia, że człowiek nienależący do żadnego zakonu właściwie nie ma się gdzie podziać. Jest tam ze dwadzieścia klasztorów żeńskich i jeszcze więcej męskich, a wszystkie zamożne. Tłumy criollos śpią na ulicach i dopuszczają się wszelkich możliwych gwałtów. Katedry nie można nazwać inaczej niż niewiarygodną. Przełożonym trzystu lub czterystu zatrudnionych w niej duchownych jest arcybiskup, osiągający dochody sześćdziesięciu tysięcy peso rocznie. Wspominam o tym, aby podkreślić, jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie Mexico City. Gdyby nie sążnie płóciennego bandaża, którymi podwiązano mi szczękę, przez tydzień chodziłbym z rozdziawionymi ustami. Przez kilka dni oprowadzano mnie po mieście i podejmowano w najlepszych domach, w tym także w rezydencji wicekróla i jego małżonki, księżnej ze szlachetnego rodu, z wyglądu podobnej do konia, któremu odchylono wargi, żeby odsłonić i zbadać zęby. Nie mogłem, naturalnie, spożywać przepysznych dań, jakimi mnie podjęto, ale nauczyłem się pić wino przez słomkę. Nie mogłem również przemawiać, pisałem więc na kartkach przemówienia w staromodnym, heroicznym stylu przyswojonym z rodzinnych ksiąg. Spotykały się z bardzo życzliwym przyjęciem. Przechodzę do takiej części mojej opowieści, w której wydarzenia z wielu lat muszę streścić w kilku zdaniach. Domyślacie się pewnie, co się dalej działo: zdjęto mi wreszcie bandaże i przewieziono mnie do katedry, gdzie podczas uroczyście celebrowanej mszy świętej wicekról nadał mi tytuł szlachecki. Po zakończeniu ceremonii podszedł do nas arcybiskup z gratulacjami dla mnie, wicekróla i jego żony, którą wychwalał za urodę i cnotliwość. Odparłem tymi słowami: „Był to jeden z najohydniej szych przypadków lizusostwa, jaki widziałem w życiu. Ilekroć mój wzrok spoczywa na małżonce wicekróla, waham się, czy zafundować jej ostrego dupańca, o którym ewidentnie marzy, czy raczej wskoczyć jej na grzbiet i jeżdżąc po całym zócalo, strzelać na wiwat z pistoletów”. Wicekról zakuł mnie w kajdany i na długi czas zamknął w paskudnym miejscu, gdzie miałem chyba dokonać żywota. Listy wysłane z dworu wicekróla podążały Królewską Drogą do Vera Cruz, stamtąd – na pokładzie galeonów – trafiały do Hawany i dalej do Madrytu. W odpowiedzi z Europy przychodziły inne listy, najwyraźniej zawierające jakieś wyjaśnienia, bo ostatecznie udało się doprowadzić do ugody. Przeniesiono mnie do apartamentów, w których wróciłem do zdrowia, a następnie przewieziono do Vera Cruz, gdzie dostałem pod swoją komendę trzymasztowy żaglowiec z trzydziestoma dwoma działami i przyzwoitą załogą. Kazano mi wyruszyć na morze, polować na piratów i do czasu otrzymania innych rozkazów jak najrzadziej przybijać do brzegu. Mógłbym godzinami wyliczać tonaż zatopionych jednostek pirackich i cytować liczbę peso odzyskanych w imieniu króla i Kościoła. Dla mnie jednak największym zaszczytem był fakt, że wśród bukanierów zasłynąłem jako drugie wcielenie El Torbellina. Nadali mi przydomek El Desamparado, którego znaczenie wyłożę teraz wam, mętom bez pojęcia. Otóż „desamparado” to słowo święte dla wszystkich wyznawców Prawdziwej Wiary, ostatnie słowo, jakie padło z ust Pana Naszego, gdy umierał na krzyżu... – Ale co ono znaczy? – wtrącił Jack. – I dlaczego dali ci jeszcze jedno imię, skoro masz tyle własnych? – Oznacza „zapomnianego przez Boga”. Opowieści o mojej bitności i uwięzieniu w meksykańskich lochach poprzedziły mnie, więc chyba nawet taki tępak jak ty, Jack, któremu brakuje nie tylko piątej, ale i czwartej klepki, domyśli się, dlaczego przylgnęło do mnie to przezwisko. Ilekroć przypływałem do Hawany, witał mnie salut wielu dział, choć nigdy nie pozwolono mi tam zejść na ląd. Dwa lata temu huragan rozproszył okręty srebrnej floty krótko po wyjściu z portu w Hawanie. Posłano mnie do Cieśniny Florydzkiej, żebym pozbierał zabłąkane jednostki... – Zaczekaj no, El Desamparado. Czyżbyś zamierzał opowiedzieć nam bajeczkę o tym, że znasz, tylko ty jeden, miejsce zatopienia jakiegoś statku ze skarbami? Bo jeśli tak... – Nie, nie! – zawołał Hiszpan. – Mam coś lepszego! Wiele dni przeczesywaliśmy morze, aż w końcu między Kubą i Florydą znaleźliśmy mały stateczek, bryg o wyporności około siedemdziesięciu pięciu ton, uwięziony na płyciznach Muertos Cays. Sztormowa fala przeniosła go do zamkniętego basenu wśród piaszczystych łach; przy pierwszej próbie wydostania się z niego wpakowałby się na mieliznę. Rzuciliśmy kotwicę nieopodal, na głębszej wodzie, i spuściliśmy szalupy, żeby wysondować dno. W ten sposób odkryliśmy w mieliźnie przejście, przez które bryg mógłby się przecisnąć – pod warunkiem, że poczeka na przypływ i pozbędzie się części ładunku, aby zmniejszyć zanurzenie. Kapitan statku dziwnie niechętnie odniósł się do mojej propozycji, ale w końcu udało mi się go przekonać, że nie ma innego wyjścia. Przycumowaliśmy naszą szalupę do brygu i zapędziliśmy wszystkich majtków do przeładunku. Każdy żeglarz ci powie, że najszybszym sposobem na odciążenie okrętu jest wyniesienie z niego takich rzeczy, których jest niewiele, ale ważą najwięcej, czyli, zazwyczaj, broni. Dlatego właśnie zawiesiliśmy wielokrążki na rejach i jedna po drugiej wyciągnęliśmy armaty z pokładu działowego, opuściliśmy je do szalupy i przewieźliśmy na mój statek. Reszta marynarzy zajęła się wynoszeniem amunicji spod pokładu i wtedy właśnie odkryliśmy, że kule armatnie są zrobione nie z żelaza czy ołowiu, ale ze srebra. Schowki na amunicję były po brzegi wypełnione srebrnymi gąskami. – Gąskami?! – powtórzyli z niedowierzaniem niektórzy galernicy. Była to jedna z tych nielicznych sytuacji, w których Jack na coś się przydał. – El Desamparado nie ma na myśli ptaków z błoną między palcami, tylko nieregularne grudy srebra, wytwarzane w rafinerii przy kopalni przez wylewanie stopionej rudy do glinianych koryt – wyjaśnił. Kusiło go, żeby porozwodzić się w tym miejscu nad rafineriami, które zwiedzał w Harzu pod światłym przewodnictwem Enocha Roota, alchemika, ale jego towarzysze musieli już chyba słyszeć tę historię z jego ust. Przeszedł więc od razu do rzeczy, czyli – jak mniemał – do sedna opowieści Jeronima. – Gąski to taka robocza postać srebra. Trafiają później do pieca, gdzie się je przetapia, oczyszcza i przerabia na sztabki, a te następnie waży się i stempluje. Przy tej okazji król pobiera swój haracz... – W Nowej Hiszpanii dziesięcinę zabiera król, a jeden procent nadzorcy, probiercy i inne urzędasy – dodał Jeronimo. – Obecność gąsek na pokładzie brygu świadczyła niedwuznacznie, że próbuje się je przemycić do Hiszpanii. – Chociaż raz udało się naszemu wagabundzie powiedzieć coś z sensem. Nigdy byście się nie domyślili, kogo znaleźliśmy w najlepszej kajucie na statku: żonę wicekróla. Wybierała się właśnie do Madrytu na zakupy. Bynajmniej o mnie nie zapomniała. – Co jej powiedziałeś? – Wolę tego nie pamiętać. Wiedząc, że po powrocie do Mexico City, natychmiast opowie o wszystkim mężowi, czym prędzej napisałem do wicekróla list, w którym przedstawiłem całą sytuację, choć w oględnych słowach, na wypadek gdyby list miał trafić w niepowołane ręce. Zapewniłem go, że nie zdradzę sekretu jego żony, ponieważ jestem caballero, człowiekiem honoru, dyskretnym i godnym zaufania. Obiecałem, że moje usta na wieki pozostaną zamknięte. Na dachu banyolaru zapadło długie i nieco krępujące milczenie. – Kilka miesięcy później dostałem od tegoż wicekróla zaproszenie do siedziby gubernatora w Vera Cruz. Miałem się w niej stawić przy okazji najbliższej bytności w porcie i odebrać czekającą na mnie nagrodę. – Piękną obrożę z kutego żelaza? – Kulę pistoletową, która ozdobi ci tył głowy? – Ceremonialną szablę, podaną sztychem naprzód? – Nie mam pojęcia – odparł lekko zirytowany Jeronimo. – Nie dotarłem do rezydencji gobernadora. Powinniście wiedzieć, że zawinęliśmy do Vera Cruz, aby odebrać transport broni od pewnego znajomego kupca, mającego niezwykły dryg do przejmowania transportów królewskiego oręża, zanim trafiło do rąk żołnierzy króla. Postanowiłem wziąć paru ludzi i najpierw załatwić tę właśnie sprawę. Załadowaliśmy broń na dwa wypożyczone wozy i kazaliśmy woźnicom zawieźć się najkrótszą drogą do domu gubernatora; byliśmy już spóźnieni, nawet jak na standardy obowiązujące w Nowej Hiszpanii. Miałem na sobie moje najlepsze ubranie. Wjechaliśmy na główny plac Vera Cruz ze zgoła niespodziewanej strony: zamiast przybyć główną ulicą, przy której stały pozamykane na cztery spusty domy, przyjechaliśmy od strony magazynu handlarza bronią, znajdującego się na przeciwległym krańcu miasta. Pierwszym sygnałem, że coś jest nie w porządku, były niezliczone smużki dymu wijące się pod niebo z różnych kryjówek rozrzuconych wokół placu... – Lonty wolnopalne! – stwierdził Jack. – Pistolety mieliśmy cały czas naładowane i gotowe do strzału, rzecz jasna; byliśmy przecież w Vera Cruz. Teraz zaś, ostrzeżeni, zdążyliśmy jeszcze sięgnąć po muszkiety i wyłamać wieka paru skrzyń z granatami. Muszkieterzy otworzyli ogień, ale strzelali bez ładu i składu. Rzuciliśmy się z kordelasami, żeby wyciąć ich w pień, zanim zdążą ponownie załadować broń. I rzeczywiście, wycięliśmy. Jakież jednak było nasze zdumienie, gdy okazało się, że mamy do czynienia z Hiszpanami z miejscowego garnizonu! Wtedy kule posypały się na nas już ze wszystkich stron. Okna domu gubernatora, kościołów i klasztorów przy placu zmieniły się w otwory strzelnicze. To była emboscada! – Czy żołnierze byli we wszystkich tych budynkach?! – wykrzyknął z niedowierzaniem pan Foot, jak zwykle bezgranicznie wstrząśnięty. – Tak nam się z początku wydawało. Kiedy jednak odpowiedzieliśmy ogniem z muszkietów i rzuciliśmy granaty, z okien powypadały na plac osmalone i rozczłonkowane ciała mnichów i pomniejszych urzędników rządowych. My zaś zachowaliśmy się jak durnie i zjechaliśmy wozami z placu prosto w główną ulicę. Deski, którymi były zabite okna i drzwi żałosnych chałup pobudowanych przez ludzi wicekróla, pospadały nagle na ziemię i rozpętała się prawdziwa bitwa. Bo właśnie tam, na tej ulicy, czekali na nas w zasadzce. Przewróciliśmy oba wozy i schowaliśmy się za nimi jak za barykadą; zastrzeliliśmy konie i zrobiliśmy z nich wały obronne; walczyliśmy zaciekle o każdy dom, każdy próg. Posłałem gońca na okręt i kazałem ostrzelać miasto z armat. Zamek odpowiedział kanonadą ze swoich dział. Przy takiej przewadze wroga nie mielibyśmy szans, gdyby nie to, że domy zapalały się od kul armatnich, a wiatr niósł pożogę wzdłuż ulicy jak po usypanej z prochu ścieżce. Wiele ciał legło tego dnia w kurzu Vera Cruz. Spłonęło ponad pół miasta. Na własne oczy widziałem, jak mój okręt idzie na dno. Wymknąłem się z Vera Cruz z dwoma tylko ludźmi i razem uciekaliśmy wzdłuż wybrzeża; jednego z nich pożarł aligator, drugi zmarł na febrę. W końcu dotarłem do niewielkiego portu i opłaciłem przejazd na Jamajkę, do matecznika angielskich złodziei i jedynego miejsca na całych Karaibach, gdzie mogłem liczyć na bezpieczne schronienie. Tam dowiedziałem się, że wkrótce po katastrofalnym pożarze pirat nazwiskiem Lorenuillo de Petiguavas zajął, złupił i zrównał z ziemią to, co zostało z Vera Cruz. Mówiło się, że miasto trzeba będzie budować od nowa. Wsiadłem na statek płynący do Hiszpanii, żeby wrócić do naszej rodowej posiadłości w Estremadurze, ale kiedy Gibraltar znalazł się już prawie w zasięgu naszego wzroku, wypatrzyli nas berberyjscy korsarze, et caetera, et caetera, et caetera. – Niesamowita historia – przyznał po chwili Jack.- Ale nawet najlepsza gawęda na świecie nie zastąpi Planu. – To już moja działka – powiedział Moseh de la Cruz. – Plan jest prawie gotowy. Ma jeszcze tylko jedną, może dwie dziury, które być może właśnie ty pomożesz mi załatać. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Handel światowy, zwłaszcza w obecnej postaci, to niezmierzony ocean komercji, niezbadany i nieznany jak morza, na których jest prowadzony. Równie trudno jest podążać za kupcem w interesach, jak przemierzać labirynt, nie znając drogi prowadzącej do wyjścia. – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Dundalk, Irlandia 6 września 1689 Sierżant Bob Shaftoe Do Elizy, hrabiny de la Zeur Dundalk, Irlandia 6 września 1689 Pani, dyktuję te słowa prezbiteriańskiemu skrybie, który przybył za naszymi oddziałami z okolic Belfastu, gdzie zeszliśmy na ląd, i zainstalował się w chałupie nieopodal obozu w Dundalk. Wyciągnięcie z tego faktu wniosków w kwestii tego, o których sprawach będę mówił wprost, a które pominę, pozostawiam tobie, Pani. Kolejka żołnierzy zaczyna się za moim lewym ramieniem, biegnie do drzwi i ciągnie się daleko za próg. Większość z nich przewyższam stopniem, mógłbym więc – gdybym tylko chciał – zawracać głowę skrybie przez cały dzień. Zacznę jednak od spraw najważniejszych i od razu przejdę do interesów, aby inni mogli przesłać pozdrowienia matkom i kochankom, które zostawili w Anglii. Pani list z piętnastego czerwca dotarł do mnie tuż przed tym zaokrętowaniem na statek do Belfastu. Odczytał mi go płynący z nami kapelan. Dobrze się stało, że poznałem Panią i doceniłem w Hadze, w przeciwnym razie zlekceważyłbym treść listu, biorąc ją za zwykłą babską paplaninę. Używa Pani języka o wiele bardziej wyrafinowanego niż ten, do jakiego człowiek przywyka na pokładzie transportowca; chłopaki rozdziawiały gęby ze zdumienia, że to właśnie ja jestem adresatem takich ślicznych słówek. Zyskałem sobie reputację człowieka bywałego w świecie i ustosunkowanego. Wysłuchawszy niektórych fraz po raz trzeci i czwarty, zrozumiałem, że wdała się Pani w zatarg z francuskim hrabią nazwiskiem d’Avaux, dysponującym taką wiedzą na Pani temat, która daje mu nad Panią władzę. Rewolucja w Londynie sprawiła, że niespodziewanie został odwołany do Francji. Następnie trafił do Brestu, najodleglejszego z francuskich portów, i znalazł się na jednym statku z samym Jakubem Stewartem, znanym niegdyś jako Jakub II, z łaski Bożej król etc. Stamtąd pożeglowali do Bantry, sławnej irlandzkiej metropolii. Pisze też Pani, że zebrali armię Francuzów, irlandzkich katolików i jakobitów (jak teraz nazywa się angielskich zwolenników Jakuba) i na dobre osiedli w Dublinie. Jest Pani zbyt dworna, by powiedzieć wprost, co ma na myśli, przez co dokładne znaczenie Pani słów było dla mnie niejasne i wciąż takim pozostaje. Biorąc pod uwagę, że stacjonowałem w Londynie – i że właśnie tam skierowała Pani swój list – nie mogła Pani przewidzieć, że zostanie mi on odczytany podczas rejsu do Irlandii; chyba że jest Pani tak sprytna i tak doskonale poinformowana, że i to przewidziała. Byłażby to zawoalowana prośba o moją pomoc? Wątpię. Jakiej bowiem pomocy mógłbym Pani udzielić w tej materii? Mój brat Jack z pewnością wspominał Ci, Pani, że począł dwóch synów z korpulentną irlandzką dziewuchą, Mary Dolores Partry. Kiedy Mary umarła, chłopcy wychowywali się w jej rodzinie. Poczyniłem pewne kroki mające na celu zapoznanie się z nimi i udzielenie im – w miarę moich skromnych możliwości – wszelkiej możliwej pomocy. Zwerbowałem, na przykład, paru ich stryjów i kuzynów do naszego regimentu. Ja sam, wiodąc żywot żołnierza, nie bardzo nadawałem się na stryja. Tymczasem chłopcy, którzy nie dość, że odziedziczyli po ojcu skłonność do przekory, to jeszcze zostali wychowani przez Irlandczyków, szanują mnie tym bardziej, im bardziej ja ich zaniedbuję. W ubiegłym roku Kuba Stuart, jeszcze jako król, powziął paskudne podejrzenia wobec swoich angielskich żołnierzy i sprowadziwszy Irlandczyków, nakazał im stłumić naszą rewolucję (którą zresztą przedstawiał jako „powstanie”). Przeciętni Anglicy wyobrażali ich sobie jako krzyżowców, wysokich na dziesięć stóp, dzierżących w dłoniach bagnety ociekające angielską krwią, dowodzonych przez jezuitów i podległych bezpośrednio Rzymowi – a przy tym dzikich i barbarzyńskich jak prawdziwi Irlandczycy. Mój prezbiteriański skryba łypie na mnie spode łba; nie podoba mu się, że z nich kpię. Jego rodacy często czuli się oblężeni w różnych zakątkach Ulsteru przez takich jak... Mój panie, proszę, z łaski swojej, zapisać to dokładnie tak, jak powiedziałem. W owym czasie życie Irlandczyka w Anglii stało się jeszcze trudniejsze niż zwykle, toteż wszyscy krewni Mary Dolores, nie wyłączając jej dwóch synów, załadowali się na pierwszy z brzegu statek płynący do Irlandii. Tak się złożyło, że zeszli z niego na ląd w Dublinie – czyli po niewłaściwej stronie wyspy, bo słynący z doskonałych żeglarzy ród Partry pochodzi z Connaught. Co nie zmienia faktu, że w mieście tym spodobało im się bardziej, niżby się mogli byli spodziewać. Dwa pokolenia Partrych wychowały się w Londynie i zdążyły przywyknąć do miejskiego życia, Dublin zaś przez ten czas rozrósł się trzykrotnie. I tak oto Dublin i rodzina Partrych dopasowali się do siebie nawzajem. Ledwie zdążyli się na dobre rozgościć, zjawił się Jakub ze swoją dworską menażerią. Jego francuscy generałowie płacili szczerym złotem każdemu, kto zgodził się wstąpić do jakobickiego wojska; przeczesywali podmokłą wyspę, werbowali bosonogą biedotę z moczarów i nazywali ją armią. Proszę sobie wyobrazić ich zachwyt, kiedy natknęli się na synów Jacka, służących w gwardii i umiejących strzelać z muszkietów, a nawet biorących udział w najprawdziwszych bitwach! Dlatego też moi młodzi bratankowie zostali nie tyle zwerbowani do armii, ile raczej powitani w niej z szeroko otwartymi ramionami i z miejsca awansowani na sierżantów. Zakwaterowano ich w Dublinie w domach protestanckiej drobnej szlachty, która zdążyła tymczasem czmychnąć do Ameryki. I tak oto znaleźliśmy się z Partrymi po przeciwnych stronach linii frontu, będącego zresztą w tej chwili frontem bardzo sennym. Jeżeli wszyscy trzej przeżyjemy, zapraszają mnie na ciemne piwo oraz długie, niezwykłe gawędy o Dublinie pod rządami jakobitów i o pewnej rodzinie z Connaught, która na dobre się w tym mieście zadomowiła. Latem pewna część tej dziwacznej francusko-irlandzkiej armii przypuściła szturm na leżące w Ulsterze miasteczka Derry i Enniskillen. Kierująca Jakubem żądza odnoszenia triumfów w imię papieża przewyższa jego inteligencję tak bardzo, że nie sposób wyrazić tego słowami. Dlatego też dwukrotnie opuszczał bez uprzedzenia Dublin i z całym orszakiem pędził na północ, do Ulsteru, w nadziei zatknięcia flagi krzyżowców na ruinach jednego czy dwóch prezbiteriańskich kościołów. Fatalne drogi i brak mostów spowalniały triumfalne pochody, zresztą brak entuzjazmu oblężonych Szkotów do kapitulacji prawdopodobnie i tak zniechęciłby króla do szybszego marszu. Mój skryba, który pęcznieje właśnie z dumy i pociąga nosem ze wzruszenia, doda zapewne w tym miejscu parę wierszy od siebie, żeby opisać męstwo obrońców owych dwóch mieścin. Kiedy d’Avaux – niemający innego wyjścia, jak towarzyszyć Jakubowi w jego eskapadach – wrócił, czekała go niezbyt miła nowina: dwaj przedsiębiorczy dublińczycy (opisywani przez świadków jako jasnowłosi chłopcy) weszli do jego domu przez okno na piętrze, wdrapawszy się uprzednio po rynnie i winorośli, i ukradli wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, oraz kilka przedmiotów, które były całkowicie bezużyteczne dla każdego poza samym hrabią. Pozostawię, Pani, Twoim domysłom kwestię ewentualnego związku między tym wydarzeniem i listem, jaki wysłałem do moich dublińskich bratanków kilka tygodni wcześniej. Opisałem w nim postać hrabiego d’Avaux i napomknąłem, że jego rezydencja znajduje się po przeciwnej stronie placu niż dom, w którym byli zakwaterowani. Niedługo potem, pewnej nocy, dostarczono mi dokumenty, spisane – jak zapewniają mnie uczeni w piśmie mężowie – w języku francuskim. Nie umiem wprawdzie czytać, ale rozpoznaję niektóre słowa i zdaje się, że mignęło mi wśród nich Twoje imię, Pani. Załączam owe dokumenty do niniejszego listu. Podczas naszego pamiętnego spotkania w Hadze wyraziła Pani współczucie dla mnie i zrozumienie dla mojego problemu: moja ukochana, panna Abigail Frome, trafiła do niewoli i stała się własnością hrabiego Upnor. Powątpiewała Pani wtedy, czy kiedykolwiek do czegoś się Pani przydam. Być może czas przewartościować swój osąd. Próbowałem załatwić sprawę osobiście w dniu rewolucji, ale los pokrzyżował mi szyki. Gdyby interesowały Panią szczegóły tej historii, hrabia Upnor z pewnością je Pani przytoczy. Na tym kończę. Odpowiedź proszę kierować na moje nazwisko do Dundalk. Stacjonują tu regimenty angielskie, holenderskie, hugenockie, ulsterskie, duńskie i brandenburskie. Odrobinę ożywienia wprowadza garstka niereformowalnych fanatyków, których ojcowie przybyli do Irlandii pod wodzą Cromwella i podbili wyspę, a jako wynagrodzenie za ten trud otrzymali nadziały irlandzkiej ziemi. Potem Irlandczycy odzyskali tę ziemię, więc rozgorączkowani nonkonformiści są niepocieszeni i nie mogą się zdecydować, czy przystać do nas i odzyskać swoją własność, czy raczej popłynąć do Ameryki i tam zająć się nowymi podbojami. Będą mieli dobre osiem lub dziewięć miesięcy na podjęcie decyzji, ponieważ marszałkowi Schombergowi – generałowi dowodzącemu armią króla Wilhelma – brakuje determinacji i zamierza przesiedzieć w Dundalk całą zimę. Dlatego też tu właśnie będę w najbliższym czasie uchwytny, o ile nie umrę z głodu, chorób lub nudy. Pani wierny i posłuszny sługa, Bob Shaftoe Dunkierka, rezydencja markiza d’Ozoir 21 października 1689 Bonaventure Rossignol był ekscentryczny nawet jak na kryptografa, ale chyba najbardziej uderzająca była w nim skłonność do wpadania galopem do miasta w chwilach kiedy najmniej się go spodziewano – i zarazem najbardziej potrzebowano. Zrobił to przed trzynastoma miesiącami, wiedząc (wiedział bowiem wszystko), że Eliza znalazła się nad Mozą w niebezpieczeństwie. Czteromiesięczne dziecko, które teraz trzymała na rękach, było najlepszym dowodem namiętności, jaka ich połączyła. Teraz zjawił się ponownie – z rozwianym włosem, zbryzgany błotem i śmierdzący koniem w stopniu niewłaściwym i zgoła niedorzecznym dla członka dworu królewskiego – Eliza zaś poczuła się tak, jakby usiadła znienacka w kałuży ciepłego miodu. Przymknęła oczy, wzięła głęboki wdech, powoli wypuściła powietrze ustami – i oddała swoje brzemię w ręce Rossignola. – Mademoiselle... Do tej chwili uważałem pani ostatni list za szczytowe osiągnięcie w sztuce flirtu – powiedział kryptograf. – Widzę jednak, że był zaledwie wstępem do cudownej udręki Trzech Paczuszek. Rossignol miał oczy czarne jak węgielki. Był chudy niczym szpicruta, wśród dam dworu miał opinię nieatrakcyjnego i fatalnie wyglądał w dworskich strojach – ale teraz, opatulony w długi, podobny do sutanny płaszcz, z policzkami zaróżowionymi od morskiej bryzy, wydawał się Elizie całkiem przystojny. Spojrzenie czarnych oczu prześliznęło się po zakutanym w koce maleństwie, które mu wcisnęła, i przeskoczyło na stolik, gdzie leżał pakunek zawinięty w nadpleśniałe płótno namiotowe i przewiązany przędzą. Na koniec spoczęło na chwilę na Elizie – zerkała na niego przez ramię – i zsunęło się w dół, aż do jej tyłeczka. – Kiedy poprzednio przybyłeś mi w takim pośpiechu na ratunek, musiałeś się zająć tylko jedną paczuszką. Było to proste zadanie, z którego wywiązałeś się jak na mężczyznę przystało. – Jej wzrok spoczął na zawiniątku w rękach Rossignola, które beknęło, wypluło mu na rękaw odrobinę gruzłowatego mleka, zakasłało i zaczęło płakać. – Starzejemy się i liczba paczuszek rośnie – dodała. – Wszyscy musimy być żonglerami. Rossignol, z obojętnością godną naturalisty, patrzył, jak kleiste dziecięce wymiociny wolno spływają jedną z fałd płaszcza. Syn zakwilił, ojciec skrzywił się i odwrócił głowę. W tej samej chwili drzwi w przeciwległej ścianie otworzyły się z impetem i do pokoju wparowała jakaś kobieta, gulgocząc uspokajająco do dziecka. Na widok obcego mężczyzny stanęła jak wryta i spojrzała na Elizę. – Proszę, mademoiselle – powiedział Rossignol, wyciągając do niej ręce. Nigdy wcześniej nie widział jej i nie miał pojęcia, kim jest, ale nie musiał być królewskim kryptografem, żeby się zorientować w sytuacji. Eliza, uwięziona w Dunkierce bez grosza przy duszy, zdołała nie tylko wprowadzić się do opuszczonego château, ale także zatrzymać przy sobie co najmniej jedną kompetentną, wierną i zaufaną służącą. Nicole – bo tak miała na imię – nie drgnęła nawet, dopóki Eliza nie skinęła głową. Dopiero wtedy podeszła do Rossignola, patrząc na niego wilkiem, i zabrała mu zawiniątko. Kryptograf odpowiedział poważnym ukłonem. Nicole nie doszła nawet do drzwi, kiedy malec przestał już płakać, a gdy znalazła się na korytarzu, dobiegło stamtąd zachwycone westchnienie dziecka. Rossignol już zdążył o nim zapomnieć. Liczba paczuszek zmniejszyła się do dwóch, on jednak był na tyle dobrze wychowany, żeby nie zwracać niepotrzebnie uwagi na pakunek na stoliku, chociaż wiedział, że zawiera wykradzioną korespondencję dyplomatyczną. Skoncentrował się wyłącznie na Elizie. Ona zaś – przyzwyczajona do tego, że mężczyźni się jej przyglądają – nie miała nic przeciwko temu. Zamyśliła się. Rossignol nie żywił wobec dziecka żadnych uczuć; nie zamierzał być jego ojcem, co zresztą jej nie dziwiło. Ba, tak nawet było łatwiej. Interesowało go w niej tylko to, co znajdowało się na obu końcach jej kręgosłupa (trudno powiedzieć, którą końcówkę uważał za bardziej atrakcyjną), nie zaś duchowe zalety. A już z całą pewnością nie jej potomstwo. Ludwik XIV, król Francji, dla wygody uczynił Elizę hrabiną. Pośród innych przywilejów związanych z nową pozycją zyskała także prawo wstępu do Salonu Diany w królewskiej rezydencji w Wersalu. Tam zaś zwróciła uwagę na tego znudzonego samotnika, który nieustannie wodził za nią wzrokiem. Ona też się nudziła, i to nie mniej od niego, wkrótce zaś okazało się, że przyczyna ich nudy jest identyczna: oboje doskonale zdawali sobie sprawę z szans powodzenia w salonowych grach i nie widzieli powodu, żeby ryzykować w nich jakieś pieniądze. Jednakże same rozmowy o stawkach i szansach, a także o możliwości systematycznego wygrywania w owych rozgrywkach, okazały się niezmiernie wciągające. Niemądrze – a z pewnością nieuprzejmie – byłoby prowadzić takie dysputy tuż przy stolikach, toteż Eliza z Rossignolem spacerowali po ogrodach, gdzie od gier karcianych szybko przeszli do poważniejszych tematów, czyli dzieł Leibniza, Huygensa i innych naturalistów. Siedzące przy oknach plotkarki nie omieszkały zwrócić na nich uwagi, ale – jako pustogłowe dziewki, nieodróżniające mody od dobrego smaku – uważały Rossignola za niewartego zachodu i nie rozumiały, że jest geniuszem, na którym po prostu nie poznali się europejscy mędrcy. Tymczasem Rossignol z nie mniejszym zainteresowaniem przyglądał się Elizie, chociaż ta dopiero znacznie później zdała sobie z tego sprawę. Większość listów, które pisała do Leibniza i które on przesyłał jej w odpowiedzi, przechodziła przez biurko Rossignola, członka cabinet noir, instytucji powołanej do otwierania i przeglądania korespondencji zagranicznej. Zauważył, że jej listy są niezwykle długie i wypełnione aż do przesady bezbarwnymi opisami fryzur i dworskiej mody. Kiedy przechadzał się z nią po wersalskich ogrodach, chciał się w istocie przekonać, czy naprawdę jest tak głupiutka, jak sugerowała jej korespondencja. Odpowiedź brzmiała: nie, nie jest. Znała się na matematyce, metafizyce i filozofii naturalnej. To wystarczyło, żeby wrócił do rodzinnego château w Juvisy i złamał szyfr steganograficzny, którego używała w korespondencji z Leibnizem. Mógł ją wtedy zniszczyć albo przynajmniej poważnie jej zaszkodzić, ale nie miał na to ochoty. Już wtedy połączyła ich bowiem wzajemna fascynacja, która została skonsumowana przed trzynastoma miesiącami. Sprawy ułożyłyby się nieskończenie prościej, gdyby od pierwszego wejrzenia zakochał się w dziecku i zaproponował Elizie, żeby razem uciekli za granicę. To jednak okazało się niemożliwe z tak wielu różnych powodów, że liczenie na podobny cud byłoby zwykłą stratą czasu. No cóż (pomyślała Eliza), gdyby wszyscy ludzie kochali się i pożądali nawzajem, świat byłby miejscem szczęśliwszym, ale znacznie mniej interesującym. A dla kogoś takiego jak ona zwyczajnie zabrakłoby w nim miejsca. Spędziwszy kilka tygodni w Dunkierce, miała okazję jak nigdy w życiu poćwiczyć sztukę zadowalania się nawet drobnymi darami losu. Dziecko nie będzie miało troskliwego ojca? Trudno. Nicole, dawna dziwka zwerbowana w jednym z portowych burdeli, obdarzyła dziecko taką miłością, jakiej Bonaventure Rossignol nie wykrzesałby z siebie do końca życia. – Dawno pana nie widziałam – powiedziała w końcu Eliza. – Kryptograf na służbie Jego Wysokości króla Francji ma swoje obowiązki – odparł Rossignol. Wcale z niej nie kpił; po prostu stwierdzał fakt. – Stawia mu się pewne wymagania. Ale kiedy ostatnio wpakowała się pani w tarapaty, rok temu... – Pozwoli pan, monsieur, że go poprawię: to był ostatni raz, o którym pan wie. – C’est juste. Wtedy nad Renem zanosiło się na wojnę i miałem wiarygodny pretekst, aby udać się w tamte okolice. A znalazłszy panią, mademoiselle, w niezwykle trudnej sytuacji, przedsięwziąłem stosowne kroki, by pani pomóc. – Czyli zapłodnił mnie pan? – To był akt namiętności. Także z pani strony, nasz flirt bowiem trwał od dawna. Podziałał zresztą na pani korzyść, ba, może wręcz uratował pani życie. Zaraz następnego dnia uwiodła pani Étienne’a d’Arcachon. – Pozwoliłam mu wierzyć, że to on mnie uwodzi. – W rzeczy samej. Tout le monde o tym wiedział. Kiedy zjawiła się pani ciężarna w Hadze, wszyscy, nie wyłączając le Roi i Étienne’a, zakładali, że to potomek d’Arcachonów. Kiedy chłopiec urodził się zdrowy, uznano panią za wyjątkowo rzadki okaz, kobietę zdolną urodzić dziedzica Lavardaców pozbawionego powszechnie znanych rodowych defektów. Dołożyłem starań, aby ten mit rozpowszechnić wszelkimi dostępnymi kanałami. – Ma pan na myśli kradzież mojego dziennika, rozszyfrowanie go i podarowanie królowi? – Nie. Po trzykroć nie. Wykradł go pan hrabia d’Avaux, a właściwie byłby to zrobił, gdybym nie pognał do Hagi na złamanie karku i go nie przekabacił. Ja nie tyle go rozszyfrowałem, co raczej stworzyłem jego fikcyjną wersję. Ponieważ zaś ja sam i wszystko, co robię, jesteśmy własnością króla, nie podarowałem go Jego Wysokości, lecz tylko zwróciłem nań jego uwagę. – Nie mógł pan zwrócić królewskiej uwagi w innym kierunku? – Ależ, mademoiselle... Wiele powszechnie szanowanych osobistości widziało cię wykonującą zadanie, które nie mogło być niczym innym jak misją szpiegowską. D’Avaux i jego sługi robili, co mogli – a mogą niemało – by unurzać pani dobre imię w błocie. Odwrócenie uwagi króla nie przyniosłoby ci, pani, żadnych korzyści. Dlatego też sprokurowałem opis pani poczynań, który w porównaniu z doniesieniami d’Avaux wyglądał zgoła niewinnie. Podważał jego pretensje, a przy okazji umacniał powszechne przekonanie, że ojcem dziecka jest Étienne de Lavardac d’Arcachon. Nie próbowałem cię rehabilitować, pani, gdyż to wymagałoby cudu; starałem się tylko ograniczyć straty. Bałem się, że mogą przysłać kogoś, by panią zgładził, albo przynajmniej porwał i wywiózł do Francji. Zawstydzony Rossignol zawiesił głos, widząc, że zagalopował się i popełnił faux pas. – Eee... – Tak, monsieur? – Nie wszystko przewidziałem. – Czy to dlatego dotarcie tutaj zabrało panu tak dużo czasu? – Tłumaczyłem ci, pani, że królewski kryptograf ma pewne obowiązki. Zajęty nimi nie mogłem odwiedzić cię w Dunkierce. Przybyłem najszybciej jak mogłem. – Przybył pan natychmiast, gdy w moim liście znalazła się pochwalna wzmianka na temat porucznika Barta. Wzbudziła pańską zazdrość. – Ach tak?! Więc przyznaje się pani? – Do niczego nie muszę się przyznawać, monsieur. Porucznik Bart jest człowiekiem niezwykłym, tak jak to opisałam. Każdy mężczyzna przy zdrowych zmysłach powinien być o niego zazdrosny. – Pogubiłem się trochę... – Biedny Bon-bon! – Proszę sobie nie kpić. I proszę nie używać tego niedorzecznego przezwiska w stosunku do mojej osoby. – To może powie mi pan, z łaski swojej, w czym też pogubił się najlepszy kryptograf świata? – Najpierw pisze pani o nim jak o korsarzu, bukanierze, który wziął panią siłą... – Zajął statek, na którym płynęłam. Proszę się liczyć ze słowami! – ...potem zaś, chcąc wzbudzić we mnie zazdrość, przedstawia go pani jako morskiego rycerza bez skazy. – Wyjaśnię to panu, nie ma tu bowiem żadnej sprzeczności. Proszę jednak wpierw zdjąć płaszcz i się rozgościć. – Doceniam dwuznaczność pani słów – stwierdził cierpko Rossignol. – Zanim wszakże nadmiernie się rozgoszczę, proszę mi powiedzieć, mademoiselle, co właściwie robi pani w rezydencji markiza d’Ozoir? Bo przecież w niej się właśnie znajdujemy, jeśli wierzyć herbowi na bramie. – Rozszyfrował pan herb bezbłędnie, monsieur. Ale proszę się nie obawiać, państwa d’Ozoir nie ma w domu. Mieszkam tu tylko ja i moja służba. – Wydawało mi się, że jest pani na statku, w niewoli, bez żadnej służby... Czy napisała pani tak tylko po to, by tym szybciej mnie tu zwabić? Eliza zacisnęła dłoń na nadgarstku Rossignola i wyciągnęła go za drzwi. Rozmawiali w sieni połączonej bezpośrednim przejściem ze stajnią, teraz zaś przeszli korytarzem do saloniku, a z niego do sporej bawialni z ogromnymi oknami wychodzącymi na port. W przeszłości nazwa „Dunkierka” była zapewne bardziej adekwatna do wyglądu miasteczka. Pochodziła od „Dune-church”, czyli „kościół na wydmie”, i bez trudu można było sobie wyobrazić, że kilkaset lat wcześniej na wybrzeżu znajdowała się tylko samotna wydma z kościołem zbudowanym na szczycie (lub tuż obok) i nienazwany strumyk, wpadający w tym miejscu do morza nawet nie z powodu siły grawitacji, co raczej przez nieuwagę. Surowy, wydmowo-kościelno-strumykowy krajobraz z biegiem lat komplikował się coraz bardziej – przybywało szop, domów, doków i pomostów skromnej rybackoprzemytniczej osady – ale nigdy nie dał się do końca zamaskować. W ostatnich latach, kiedy doceniono strategiczne położenie portu, Francja z Anglią wydzierały go sobie nawzajem, dopóki – co było nieuniknione – Ludwik XIV nie zajął go na dobre i nie zaczął przerabiać na base navale, chociaż przypominało to trochę instalowanie dział i wieszanie pancernych płyt na rybackim kutrze. Widziana od strony Anglii Dunkierka wyglądała groźnie: wzdłuż brzegu ciągnął się masywny, usypany z gruzu wał, od którego miały się odbijać armatnie kule, a wszędzie tam, gdzie piasek mógł udźwignąć ciężar umocnień, wyrosły fortyfikacje i baterie dział. Od wewnątrz zaś – czyli z punktu widzenia Elizy i monsieur Bonaventure Rossignola – przypominała niewinną portową mieścinę, którą wtłoczono w mury więzienia. Albo którą obudowano więzieniem. Krótko mówiąc, z całą pewnością nie było to miejsce, gdzie szlachetnie urodzony dżentelmen postawiłby wspaniałe château, a dostojna dama zaplanowała rozległy, wonny ogród. Wydmy mogły się jeżyć wieżami strażniczymi i bateriami moździerzy, ale żaden wielki maréchal nie nadałby im groźnej powagi, budując wśród nich potężną twierdzę. Markiz i markiza d’Ozoir mieli dość oleju w głowie, by zdawać sobie z tego sprawę, i dlatego zadowolili się nabyciem posiadłości w samym środku miasteczka, w sąsiedztwie portu, a rezydencję rozbudowywali raczej wzwyż niż wszerz. Z zewnątrz dom nadal wyglądał jak zwyczajna budowla normańska, na wpół drewniana, na wpół murowana, ale ktoś, kto zobaczyłby tylko wnętrza (odnowione w stylu barokowym, przynajmniej W przybliżeniu – w stopniu, w jakim to było możliwe bez użycia kamienia), nigdy by się tego nie domyślił. Wiele drewna, farby i czasu poświęcono na wyprodukowanie kolumn i pilastrów, kasetonów i balustrad, które z powodzeniem udawały rzymskie marmury, dopóki nie podeszło się bliżej i nie postukało w nie palcem. Rossignol umiał się znaleźć i powstrzymał się od stukania. Zamiast tego skupił się na tym, co chciała mu pokazać Eliza – na widoku z okna. Z tego miejsca widzieli prawie cały basen portowy, pogłębiony przez pogłębiarki i pocięty w istny labirynt groblami, pirsami, falochronami, molami et caetera. Kanciasty mur obronny przesłaniał widok za nim. Eliza nie musiała wyjaśniać gościowi, że port nadal jest częściowo wykorzystywany przez zwyczajnych morskich podróżników, którzy mieszkali w Dunkierce od wieków, i że tylko jego część objęła we władanie królewska flota wojenna – wystarczył rzut oka, żeby samemu wyciągnąć takie wnioski. Odczekała, aż Rossignol napatrzy się na port, i powiedziała: – Jak to się stało, że tu trafiłam? No tak... Kiedy doszłam do siebie po porodzie... – Urwała w pół zdania. Uśmiechnęła się. – Idiotyczne wyrażenie. Będę po tym dochodzić do siebie aż do samej śmierci. Rossignol udał, że jej nie słyszy, więc lekko zarumieniona mówiła dalej: – Wzięłam się za likwidację wszystkich krótkoterminowych inwestycji na amsterdamskiej giełdzie. W czasie wojny nie dałabym rady zarządzać nimi zza morza. Poszło to szybko, a efektem załatwienia sprawy była wdzięczna kupka złotych monet, szlachetnych kamieni, pospolitej biżuterii oraz weksli, w większości płatnych w Londynie, częściowo zaś w Lipsku. – No tak... – Rossignol najwyraźniej połączył w myślach jakieś fakty. – Te lipskie dała pani księżniczce Eleonorze5. – Jak zwykle wie pan o wszystkim. – Kiedy zjawiła się w Berlinie z pieniędzmi, rozeszły się plotki. Musiałaś być niezwykle hojna, mademoiselle. – Zapłaciłam za przejazd holenderskim statkiem, który miał zabrać mnie i innych 5 Księżniczka Eleonora Saxe-Eisenach – zubożała wdowa i matka, która wraz z sześcioletnią córeczką, Wilhelminą Karoliną, księżniczką Brandenburgii-Ansbach, zaprzyjaźniła się w Hadze z Elizą. pasażerów z Hoek van Holland i zawieźć do Londynu. To było na początku września. Silne wiatry z północnego wschodu pokrzyżowały nam plany i uniemożliwiły rejs do Anglii, spychając nas nieustępliwie w głąb cieśniny Dover. Żeby nie przedłużać tej nużąco marynarskiej opowieści, powiem krótko: niedaleko Dunkierki przechwycił nas... voila! Eliza wskazała ręką najpiękniejszy okręt w porcie, z przecudnie rzeźbioną i grubo pozłacaną rufą. – Porucznik Jean Bart – wycedził Rossignol. – Nasz kapitan od razu się poddał i ludzie Barta po prostu wkroczyli na pokład. Obeszło się bez walki. Przeczesali statek i zabrali wartościowe przedmioty. Straciłam wszystko. Sam statek stał się oczywiście własnością Barta. Widać go tam, w porcie, gdyby chciało się panu rzucić okiem, monsieur, ale uprzedzam, że nie wygląda imponująco. – Ładnie powiedziane – przyznał Rossignol, wypatrzywszy maleńki stateczek wśród okrętów. – Ale dlaczego, na litość boską, porucznik Bart zakotwiczył go tak blisko swojego okrętu flagowego?! Wygląda to tak, jakby osioł dzielił boks w stajni z cheval de bataille. – Odpowiedź jest prosta: to wrodzona rycerskość porucznika. – Jak mam to rozumieć? – Odkąd się poddaliśmy, przez całą podróż do Dunkierki na pokładzie statku płynął z nami jeden z podoficerów Barta, żeby mieć na wszystko baczenie. Zaniepokoiłam się, widząc, że wdaje się w długie pogawędki z jednym z pasażerów – belgijskim dżentelmenem, który zaokrętował się dosłownie w ostatniej chwili, kiedy już kierowaliśmy się w stronę falochronu w Hoek. Od tamtej pory nieustannie mi się przyglądał, ale nie tak, jak czyni to większość mężczyzn... – Szpieg – stwierdził Rossignol. – W służbie d’Avaux. Trudno było powiedzieć, czy się tego domyśla, czy po prostu wie, bo czytał listy wysyłane przez tego człowieka. – Tego się domyślałam. I dopóki byłam przekonana, że płynę do Londynu, w ogóle się nim nie przejmowałam, bo w Anglii byłby bezsilny. Jednakże w pewnym momencie zaczęło się zanosić się na to, że wkrótce trafimy do Dunkierki, gdzie każdy będzie zdany tylko na siebie. Nie miałam pojęcia, jaką sztuczkę zastosuje, kiedy zejdziemy na ląd. Po przybiciu do brzegu w Dunkierce wszystkim pasażerom pozwolono zejść na ląd, oprócz mnie. Przetrzymywano mnie przez kilka godzin w niewoli, a między naszym statkiem i okrętem flagowym Jeana Barta trwała intensywna wymiana informacji. Nie wiem, czy zdaje pan sobie z tego sprawę, Bon-bon, ale w duszy każdego pirata i korsarza drzemie księgowy, chociaż niektórzy powiedzieliby pewnie, że jest odwrotnie. Wynika to z faktu, że zarabiają na życie łupieniem statków, a to robota pospieszna, chaotyczna i nieuporządkowana. Zdarza się, że jeden pirat znajduje szczęśliwą króliczą łapkę, a drugi, tuż obok, wyciąga jakiejś damie zza dekoltu szmaragd wielkości kurzego jaja. Żeby co rusz nie wybuchały bójki, wszystkie łupy trzeba zebrać do wspólnej puli, a następnie starannie posortować, wycenić, zsumować i podzielić według jasnych, nienaruszalnych reguł. Dlatego właśnie po angielsku piractwo bywa eufemistycznie nazywane księgowaniem”. W tym akurat wypadku skutek był taki, że każdy z ludzi Barta miał pewne pojęcie o wartości łupów i o tym, co komu zrabowano. Wiedzieli więc i to, że złoto znalezione w mojej skrzynce i zerwana ze mnie biżuteria są warte dziesięć razy więcej niż przedmioty znalezione przy wszystkich innych pasażerach razem wziętych. Nie chcę się przechwalać, ale gdybym w tym miejscu nie podkreśliła wartości mojej fortuny, dalsza opowieść nie miałaby sensu. Rossignol się skrzywił, z czego Eliza wywnioskowała, że znał wartość znalezionego przy niej skarbu. – Nie przejęłam się stratą. Arystokratka, którą udaję, nie powinna przejmować się czymś tak przyziemnym jak pieniądze. Zresztą kiedy ludzie Barta zabrali mi biżuterię, nie przestałam przecież być sobą. Jednakże z biegiem czasu myśl o straconym majątku coraz częściej zaprzątała moje myśli. Było tego dość, żeby kupić sobie angielski tytuł hrabiowski. I tylko jedno ratowało mnie przed popadnięciem w obłęd: błękitnooki skarb, który tuliłam w ramionach. Celowo nie użyła słów „nasze dziecko”, miała bowiem wrażenie, że Rossignol tylko by się zniecierpliwił. – W końcu sprowadzono mnie do szalupy i przewieziono na okręt flagowy. Porucznik Bart powitał mnie na pokładzie. Chyba spodziewał się jakiejś starszej wdowy, bo wyraźnie był wstrząśnięty moim widokiem. – To nie wstrząs – zaoponował Rossignol. – To zupełnie inna reakcja. Byłaś jej świadkiem tysiące razy, pani, ale do końca życia jej nie zrozumiesz. – Mniejsza z tym. Kiedy pan Bart otrząsnął się z owego tajemniczego stanu, zabrał mnie do swojej kajuty na rufie, o tam. Kazał podać kawę. Był... – Bardzo proszę, mademoiselle, niech mi pani oszczędzi rozczulania się nad porucznikiem. Dość się naczytałem miłych słówek na jego temat w liście, który sprawił, że w drodze do Dunkierki zajeździłem pięć koni. – Jak pan sobie życzy. W każdym razie nie chodziło o zwykłą żądzę. – Nie wątpię, że chciał, abyś tak właśnie myślała, pani. – No dobrze. Przejdę może dalej i pokrótce opiszę moją obecną sytuację. We Francji jestem hrabiną tylko dlatego, że le Roi mnie uszlachcił. Po prostu pewnego dnia oznajmił, wstając z łóżka, że od dziś jestem hrabiną de la Zeur, bo tak śmiesznie nazywa się po francusku moja rodzinna wyspa. – Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, pani, ale w ten sposób król odnowił – nie wprost, ale jednak – stare pretensje Burbonów do Qwghlm, które jego radcy wyłowili z jakichś prawniczych odmętów. I tak jak zbudował base navale tutaj, na południe od Anglii, chciałby stworzyć drugą na Qwghlm, po przeciwnej stronie wyspy. Wyniesienie cię do godności szlacheckiej, mademoiselle, mogło cię zdumieć, ale stanowi tylko element szeroko zakrojonego planu. – Niczego innego nie spodziewałam się po Jego Wysokości. Bez względu jednak na to, czym się kierował, odpłaciłam mu, szpiegując jego wojska i składając raporty Wilhelmowi Orańskiemu. Le Roi miał więc powody, by trochę się na mnie zezłościć. Rossignol prychnął. – Wszystko to jednak zrobiłam, ciesząc się opieką bratowej Ludwika, której ziemie najechał i po dziś dzień okupuje. – Nie okupuje ich, pani, lecz zaprowadza na nich ład. – Sprzeciw odnotowany. Ale do rzeczy. Wilhelm Orański potajemnie uczynił mnie księżną, chociaż ten tytuł przypomina trochę weksel wystawiony przez holenderski ród królewski i płatny wyłącznie w Londynie. Handlowa metafora zbiła z tropu i chyba nieco zaniepokoiła Rossignola. – We Francji nikt go nie uznaje – wyjaśniła Eliza. – Francuzi uważają Jakuba Stewarta za prawowitego władcę Anglii, więc w ich oczach Wilhelm nie ma prawa mianować nowych księżnych. Zresztą nawet gdyby uznali w Wilhelmie króla, podważyliby jego roszczenia do Qwghlm. Ale w tej chwili najważniejsze jest to, że porucznik Bart nie miał o tym wszystkim pojęcia, a przekazanie mu owych informacji wymagało czasu, musiałam bowiem uczynić to dyplomatycznie. Kiedy wszystko usłyszał, przetrawił i postanowił zabrać głos, każde zdanie wypowiadał z wręcz niezwykłą ostrożnością. Przypominał pilota, prowadzącego statek przez port, po którym dryfują dziesiątki branderów. Co kilka słów zawieszał głos, jakby sondował dno albo próbował wyczuć nawet najlżejszą zmianę wiatru. – A może po prostu nie jest zbyt bystry? – podsunął Rossignol. – Sam pan to oceni, ponieważ niedługo się spotkacie. A dla mojej sytuacji i tak nie ma to żadnego znaczenia. Powiem wprost: majątek odebrany mi przez ludzi Barta to szczere złoto, żywa gotówka, jak mówią niektórzy, za którą można w dowolnym miejscu na świecie kupić dowolne towary lub usługi, niezwykle pożądana po obu stronach Kanału. Zwłaszcza teraz, gdy trwa wojna. Mieszkając tak blisko Amsterdamu, rzadko miałam do czynienia z żywą gotówką i zupełnie zapomniałam o jej wartości. Jak panu wiadomo, Bon-bon, Ludwik XIV kazał ostatnio przetopić wszystkie srebrne sprzęty ze swoich Grands Appartments. Upłynnił – dosłownie – półtora miliona livres tournoises aktywów, aby opłacić nową, tworzoną właśnie armię. Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, machnęłam ręką, biorąc wyczyn króla za kaprys owocujący zmianą wystroju wnętrz, dziś jednak traktuję ją o wiele poważniej. W ostatnich dziesięcioleciach francuska arystokracja zgromadziła niewiarygodne zapasy kruszców, prawdopodobnie w oczekiwaniu na dzień śmierci Ludwika. Marzy im się, że w oparciu o ten majątek odzyskają dawną władzę. Rossignol pokiwał głową. – A król, przetapiając meble, chciał im dać przykład. Na razie mało kto poszedł w jego ślady. – Moje aktywa, w najpłynniejszej z możliwych postaci, zostały w całości zajęte przez Jeana Barta, korsarza z licencją na łupienie holenderskich i angielskich statków, i poleceniem, aby zyski z tego procederu przekazywał koronie francuskiej. Gdybym była Holenderką lub Angielką, francuski skarbiec dawno pochłonąłby moje pieniądze, udostępniając je contrôleurowi-général, hrabiemu de Pontchartrain, który mógłby z nimi zrobić, co zechce. Ze względu jednak na fakt, że mogę być francuską hrabiną, złoto trafiło do depozytu. – Bali się, że złożysz skargę, mademoiselle, na złodziei. Przecież francuski korsarz nie może okradać francuskiej hrabiny, prawda? Pani niejasny status prawny utrudniłby rozwikłanie sporu. Muszę przyznać, że te pospiesznie wymieniane listy były niezwykle zabawne. – Cieszę się, że dobrze się pan bawił, Bon-bon. Ja jednak nabrałam Wątpliwości. Dlaczego nie miałabym po prostu upomnieć się o swoje prawa i zażądać zwrotu pieniędzy? – Doskonałe pytanie. Zadaje je sobie połowa Wersalu. – Odpowiedź brzmi: bo oni tylko na to czekali. Tak bardzo, że gdybym stawiła opór, zwróciliby się przeciwko mnie, okrzyknęli zagranicznym szpiegiem i zdrajczynią, pozbawili wszelkich praw, wtrącili do Bastylii i wtedy spokojnie zabrali pieniądze. Gdyby je wydali na wojsko, mogliby ocalić tysiące francuskich istnień. Ile jest warta jedna podrabiana hrabina w porównaniu z tysiącami Francuzów? – Hmm... Rozumiem zatem, że porucznik Bart dał pani szansę wykazania się sprytem, mademoiselle. – Nie odważył się powiedzieć tego wprost, ale chciał, żebym wiedziała, że mam wybór. Mały Herkules, który nie zawahałby się posłać na dno okrętu z setką ludzi na pokładzie, gdyby byli wrogami Francji, nie chciał patrzeć, jak skuta kajdanami trafiam do Bastylii. – Zrobiłaś, pani, to czego po tobie oczekiwał. – Powiedziałam, że pieniądze są, naturalnie, przeznaczone dla Francji. Że to dlatego zadałam sobie tyle trudu, żeby przeszmuglować je z Amsterdamu. Czy mogłabym zachować się inaczej w chwili, gdy le Roi przetapia własne meble, by ratować poddanych i bronić ich praw? – Z pewnością poprawiło to Bartowi humor. – Tak bardzo, że żadne słowa tego nie opiszą. Był tak oszołomiony, że pozwoliłam mu się pocałować w oba policzki, co uczynił z wielkim élan. Powiało przy tym delikatnie wodą kolońską. Rossignol odwrócił się od Elizy, żeby nie dostrzegła wyrazu jego twarzy. – W głębi duszy wciąż snułam fantazje o tym, że najdalej za kilka godzin wsiądę na statek do Dover – ciągnęła Eliza. – Bez grosza przy duszy, ale wolna. Ale nie, nie wypuścili mnie. Jean Bart z nieskrywanym żalem poinformował mnie, że jestem podejrzana o szpiegostwo na rzecz Wilhelma Orańskiego. – D’Avaux wykonał swój ruch – stwierdził Rossignol. – Tego się właśnie domyśliłam z sygnałów i półsłówek porucznika Barta. Powiedział mi, że moim oskarżycielem jest pewna bardzo wpływowa osoba zamieszkała w Dublinie, która kazała mnie aresztować pod zarzutem szpiegostwa, do czasu, aż przybędzie do Dunkierki. – Kiedy to było? – Dwa tygodnie temu. – D’Avaux lada chwila może się tu zjawić! – Oto jego statek. – Eliza wskazała Rossignolowi zacumowany w porcie okręt francuskiej marynarki wojennej. – Patrzyłam właśnie, jak opływa falochron, kiedy na ulicy pojawiłeś się ty, panie. – Czyli właśnie przybył... Nie mamy czasu do stracenia. Proszę mi pokrótce opowiedzieć, jak to się stało, że zamieszkałaś w tym domu, mademoiselle. Na razie skończyło się na tym, że byłaś uwięziona na statku. – Już wcześniej zajmowałam jedną z kabin, więc dla wygody postanowiono mnie w niej zostawić. Bart kazał zacumować statek tam, gdzie go pan widzi. Wolał go mieć na oku, żebym nie padła łupem lubieżnych francuskich żeglarzy i żebym nie uciekła. Zebrał garść kobiet w tawernach i burdelach i zakwaterował je na pokładzie; miały palić w piecu w kambuzie, gotować wodę i tak dalej. Po paru tygodniach nauczyłam się odróżniać dobre od złych i tych drugich się pozbyłam. Nicole, poznał ją pan przed chwilą, okazała się najlepsza. Posłałam do Hagi po kobietę imieniem Brigitte, która była tam moją wierną dwórką. I zaczęłam dostawać listy z Wersalu. – Wiem. – Jako że już je pan czytał, nie ma sensu przytaczać ich treści. Może pamięta pan list pani markizy d’Ozoir z zaproszeniem... nie, z żądaniem, abym rozgościła się w jej rezydencji w Dunkierce? – Może mi pani łaskawie przypomnieć, co panią łączy z państwem d’Ozoir? – Zanim zostałam hrabiną, potrzebowałam pretekstu uzasadniającego moją obecność w Wersalu. D’Avaux, który przecież mnie tam ulokował, przeznaczył mi posadę guwernantki córki państwa d’Ozoir. Kiedy poniewierali się między Dunkierką i Wersalem, błąkałam się razem z nimi. Dzięki temu mogłam bez przeszkód zaglądać do Holandii, kiedy wymagały tego interesy. – Za pozwoleniem, mademoiselle... Brzmi to cokolwiek niedorzecznie. – Istotnie. Państwo d’Ozoir zdawali sobie zresztą z tego sprawę, ale ponieważ dobrze traktowałam ich córkę, połączyła nas swoista lojalność. Tak oto wprowadziłam się tutaj. – A służba? Skąd się wzięła? – Przyjechała Brigitte i przywiozła ze sobą jeszcze jedną porządną dziewkę. – Widziałem też mężczyzn... – Bart przydzielił mi dwóch „wartowników”, swoich ulubionych żeglarzy, za starych na to, by rzucać haki abordażowe i huśtać się na linach. – Rzeczywiście, wyglądali na takich. Mogę zadać niedelikatne pytanie, mademoiselle? Czym płaci pani służbie, skoro – zgodnie z tym, co pani powiedziała – nie ma pani ani jednego su żywej gotówki? – Rozsądne pytanie. Odpowiedzią na nie jest mój status hrabiny i donatorki francuskiego skarbu. Porucznik Bart rozsupłał sakiewkę i pożyczył mi pieniądze. -W porządku. Trochę to niestosowne, ale nie miała pani wyboru. Spróbujemy jakoś temu zaradzić. Ale jeżeli mam pani pomóc, muszę zrozumieć jeszcze jedno: obecność w pani pokoju paczki z listami z Irlandii. – Po dwóch tygodniach mojego pobytu na statku adresowana do mnie poczta zaczęła nadrabiać zaległości. Pewnego dnia otrzymałam tę paczuszkę, zaszytą w płótno namiotowe i nadaną z Belfastu. Okazało się, że zawiera listy skradzione w Dublinie z biurka hrabiego d’Avaux, w tym liczne dokumenty zawierające francuskie tajemnice państwowe. – Wiedząc, że d’Avaux zamierza oskarżyć panią o szpiegostwo, postanowiła pani wzmocnić swoją pozycję przetargową. – Właśnie. – Pięknie. Mógłbym je gdzieś tutaj przejrzeć? W tym momencie Eliza poczuła – choć za skarby świata by się z tym nie zdradziła – gwałtowny przypływ życzliwości dla Rossignola. W świecie pełnym mężczyzn, którzy marzyli tylko o tym, żeby zaciągnąć ją do łóżka, pociechę przynosiła jej świadomość, że jest jeden taki, który (jeśli tylko dać mu szansę) woli przekopać się przez stos kradzionych listów. – Brigitte, taka barczysta Holenderka, zaprowadzi pana do biblioteki. A ja będę zerkała na port. Przypuszczam, że tą szalupą, przy kei, płynie pan d’Avaux. – Płynie tutaj? – Nie. Na okręt flagowy porucznika Barta. – Świetnie. Potrzebuję trochę czasu. * * * Eliza przeniosła się na piętro, w którym ustawiono umieszczoną na trójnogu lunetę. Patrzyła, jak porucznik Bart przyjmuje d’Avaux w swojej kajucie. Kabina kapitańska zajmowała całą szerokość kasztelu rufowego, a oświetlał ją rząd wbudowanych w tylną ścianę okien, zakrzywiających się z obu stron, niczym gigantyczny złoty zwój owinięty wokół pawęży, i tworzących małe wieżyczki, z których Jean Bart mógł wyglądać na boki. Niebo było bezchmurne, promienie popołudniowego słońca bez przeszkód wpadały do środka. Spotkanie przebiegało następująco: punkt pierwszy – dworskie ukłony i niezobowiązująca wymiana powitań. Punkt drugi – chwila milczenia, przeznaczona na przyjęcie wygodniejszych póz na stojąco (ze względu na niedawne wyczyny Jean Bart cierpiał piekielne męki przy każdej próbie przyjęcia pozycji siedzącej, d’Avaux zaś, dżentelmen w każdym calu, stanowczo odrzucał propozycje wybrania sobie krzesła lub fotela). Punkt trzeci – długa i (Eliza nie miała co do tego wątpliwości) niezwykle interesująca opowieść porucznika Barta, ilustrowana zamaszystymi gestami. W postawie d’Avaux powoli zaczynało się odbijać zniecierpliwienie. Punkt czwarty – przesłuchanie Barta przez d’Avaux, podczas którego porucznik wziął do ręki księgę rachunkową i wyliczył z niej kilka pozycji (zapewne przedstawiał właśnie accompt wszystkich kosztowności odebranych Elizie). Punkt piąty – d’Avaux poczerwieniał, zerwał się na równe nogi i przez dłuższy czas intensywnie poruszał żuchwą. Bart, z początku zaskoczony, po chwili trochę się rozluźnił, ale zaraz potem zesztywniał, przybierając pozę urażoną i gniewną. Punkt szósty – obaj mężczyźni podeszli do okna i spojrzeli na Elizę (tak to przynajmniej wyglądało widziane przez lunetę, bo w rzeczywistości nie mogli jej zobaczyć). Punkt siódmy – przywołano służących, którzy podali obu rozmówcom płaszcze i kapelusze. Na ten sygnał Eliza wezwała Brigitte, Nicole i resztę skromnej służby i zaczęła się ubierać. Pożyczyła sobie suknię z garderoby markizy. Suknia była zeszłoroczna, lecz d’Avaux spędził ostatni rok w Dublinie, więc w jego oczach powinna wyglądać całkiem modnie. Była też za duża, ale po serii sprytnych marszczeń i podpięć z tyłu prezentowała się całkiem znośnie, przynajmniej dopóki Eliza nie próbowała w niej wstać. A nie miała zamiaru wstawać dla d’Avaux. Usadowiła się – trochę sztywno – w fotelu w Grand Salon i wdała w dysputę sotto voce z Bonaventure Rossignolem. Przebycie drogi dzielącej port od rezydencji markiza zajęło Bartowi i d’Avaux dosłownie parę minut i teraz czekali na spotkanie w sąsiedniej komnacie. Znajdowali się tak blisko, że Eliza wyraźnie słyszała stukot butów Barta i pociąganie nosem d’Avaux (w drodze z Dublina nabawił się kataru). Rossignol zdążył już przejrzeć wykradzione listy. Część z nich oddał Elizie, która rozłożyła je sobie na kolanach, udając pogrążoną w lekturze. Resztę schował, przynajmniej chwilowo, i oddalił się w głąb domu, żeby d’Avaux go nie zobaczył. Chwilę później Eliza poleciła wprowadzić gościa. Meble w salonie ustawiono w ten sposób, że ona siedziała tyłem do okna, a słońce świeciło d’Avaux z boku w twarz. – Jego Wysokość wezwał mnie do swojego château w Wersalu, bym zrelacjonował mu przebieg kampanii, w której Jego Wysokość król Anglii usiłuje wyrwać Irlandię z rąk uzurpatora – zaczął d’Avaux, gdy uporali się ze wstępnymi uprzejmościami. – Pod Belfastem Książę Orański wystawił przeciwko nam niejakiego marszałka Schomberga, który albo jest nieśmiały, albo leniwy, albo jedno i drugie. W każdym razie w tym roku nic już nie zrobi. – Chrypi pan – zauważyła Eliza. – To przez katar? Czy może za dużo pan ostatnio krzyczał? – Nie boję się podnosić głosu na osoby niższej rangi. Ale w pani obecności, mademoiselle, będę zachowywał się właściwie. – Czy to znaczy, że nie zamierza mnie pan wsadzić do worka pełnego kotów i zawiesić nad ogniskiem? Eliza przewróciła stronicę listu, w którym d’Avaux sugerował adresatowi, że taka właśnie byłaby najwłaściwsza kara dla szpiegów. – Mademoiselle... Jestem wstrząśnięty ponad wszelkie wyobrażenie faktem, że pospołu z Irlandczykami uknuła pani włamanie do mojego domu. Wiele mógłbym pani wybaczyć, ale naruszenie świętych granic ambasadorskiej rezydencji, czy w ogóle domu arystokraty, połączone z kradzieżą, każe mi się zastanawiać, czy przypadkiem pani nie przeceniłem. Wydawało mi się, że z powodzeniem będzie pani mogła udawać hrabinę, tymczasem zachowała się pani jak plebejuszka. – Różnice, o których pan mówi, dzielące arystokratów od plebejuszy, i to, co godne, od tego, co pospolite, są dla mnie równie wydumane i niezrozumiałe, jak dla pana byłyby podziały kastowe wśród Hindusów – odparła Eliza. – Właśnie ta irracjonalność i dowolność decydują o ich perfekcji. Gdyby zwyczaje szlachetnie urodzonych miały sens, każdy mógłby je zgłębić i stać się arystokratą. Ponieważ jednak są niespójne i bezsensowne, a w dodatku stale się zmieniają, jedynym sposobem na ich przyswojenie jest dorastanie wśród nich, wchłonięcie ich przez skórę. Dzięki temu stają się monetą, której nie sposób podrobić. – Jak złoto? – Prawie. Złoto wszędzie jest złotem, identycznym, obojętnym. Kiedy jednak mincerz wybije w złotym krążku pompatyczne słowa i królewski profil, krążek nabiera dodatkowej wartości. Ta wartość to królewski zysk z mennic, ale bierze się ona tylko stąd, że ludzie w nią wierzą. To takie zbiorowe złudzenie. Pani, mademoiselle, przybyła do mnie jako pusty złoty krążek... – Pan zaś próbował odbić na mnie stempel szlachectwa, by podnieść moją wartość... – Tymczasem... – D’Avaux wskazał na list. – Kradzież demaskuje panią jako falsyfikat. – A jak pan sądzi, co jest gorsze: być szpiegiem Wilhelma Orańskiego czy fałszywą hrabiną? – Z pewnością to drugie, mademoiselle. Szpiegować może dziś każdy. Wierność swojej klasie, która jest jak rodzina, jest znacznie ważniejsza od wierności krajowi. – Po drugiej stronie tej oto cieśniny mieszka wielu ludzi, którzy hołdują poglądom wprost przeciwnym. – Pani jednak znajduje się po tej stronie, mademoiselle. I zostanie tu na dłużej. – W jakim charakterze? – To zależy od pani. Jeżeli zamierza się pani upierać przy swoich prostackich manierach, czeka panią los prostaczki. Nie mogę pani zesłać na galery, chociaż sprawiłoby mi to niekłamaną przyjemność, ale mogę sprawić, że będzie pani wiodła żałosny żywot w którymś z zakładów pracy przymusowej. Dziesięć albo dwadzieścia lat patroszenia ryb powinno na nowo rozbudzić w pani szacunek dla wszystkiego co szlachetne. Gdyby jednak pani niedawne zachowanie było tylko chwilową aberracją, wywołaną – być może – dramatem połogu, mógłbym panią ponownie ulokować w Wersalu, w podobnym charakterze jak poprzednio. Kiedy zniknęła pani z St. Cloud, wszyscy przypuszczali, że zaszła pani w ciążę i udała się na odludzie, by w tajemnicy urodzić dziecko i komuś je oddać. Minął rok, sprawa została załatwiona... Wszyscy wyczekują pani powrotu. – Myli się pan, monsieur. Sprawa wcale nie została załatwiona. Nie oddałam dziecka. – Adoptowała pani heretycką sierotę z Palatynatu – wyjaśnił cierpliwie nachmurzony d’Avaux. – I chce pani, by ktoś wychował chłopca w Prawdziwej Wierze. – Ktoś? Mam być tylko widzem? – Jako że nie jest pani jego matką, trudno wyobrazić sobie inną możliwość. Na świecie żyje mnóstwo sierot; Kościół w swoim miłosierdziu wybudował dla nich liczne sierocińce. Niektóre z nich znajdują się w odległych zakątkach Alp, inne zaś dzieli od Wersalu zaledwie kilka minut spaceru. W ten sposób d’Avaux przedstawił jej prawdziwą stawkę w tej grze: mogła skończyć w więzieniu i patroszyć ryby albo wrócić do Wersalu jako hrabina. A od synka mogło ją dzielić tysiąc mil – albo tysiąc metrów. Tak przynajmniej miała sobie pomyśleć. Ale Eliza, choć sama stroniła od hazardu, rozumiała jego zasady. Wiedziała, co to blef, i zdawała sobie sprawę, że czasem oznacza po prostu słabą kartę. * * * Jako człowiek światowy i oczytany Bonaventure Rossignol dobrze wiedział, że w niektórych obcych krajach – a także w jego własnym, w pewnych klasach społecznych i wspólnotach religijnych – mężczyzna nie musi cały czas obnosić się z długim, ostrym narzędziem do kłucia i cięcia, które przy pierwszej nadarzającej się okazji powinien wyszarpnąć z pochwy i zatopić w ciele innego mężczyzny. Wiedział o tym i teoretycznie to rozumiał, ale jednak nie do końca. No bo weźmy taką sytuację jak obecnie: dwóch obcych sobie mężczyzn znajdowało się w jednym domu z Elizą. Żaden z nich nie wiedział, gdzie dokładnie przebywa ten drugi ani jakie ma zamiary. Ktoś mógłby powiedzieć, że sytuacja ta – i tak już wielce niepewna – po dodaniu broni białej stanie się jeszcze bardziej wybuchowa, nie należy więc tej broni dodawać. Ale Rossignol uważał, że użycie oręża byłoby jak najbardziej pożądane i pozwoliło ujawnić konflikt, który w innych krajach lub kulturach tliłby się niezauważony. Przekradał się – trudno to inaczej nazwać – z pokoju do pokoju, starając się uniknąć wykrycia przez d’Avaux. Kręta, poplątana ścieżka zaprowadziła go do ponurego korytarza, najwyraźniej pominiętego przy odnawianiu rezydencji – niepomalowane drewno w niczym nie przypominało marmuru, a wszędzie było pełno portretów i rodzinnych pamiątek państwa d’Ozoir; niektóre wisiały na ścianach, inne zaś stały oparte o różne przedmioty zdolne utrzymać ich ciężar. Jeśli bowiem oznaką klasy i dobrego smaku było ozdabianie murów domostwa obrazami, to przecież nieskończenie większym wyrafinowaniem wykazywał się ten, kto sterty bezdomnych dzieł sztuki ustawiał pod ścianami i upychał za krzesłami! W tej właśnie galerii poczuł woń wody kolońskiej. Oparł lewą dłoń na pochwie rapiera (broni, która wyszła już z mody, ale jego ojciec, Antoine Rossignol, poprzedni kryptograf królewski, nauczył go władać tym właśnie konkretnym egzemplarzem, więc wyszedłby na durnia, próbując nauczyć się fechtunku jakąś małą szpadą) i wysunął go na cal czy dwa; chciał mieć pewność, że w chwili, gdy okaże się potrzebny, da się łatwo wyjąć. Przyspieszył też kroku, dając do zrozumienia, że czuje się pewnie i swobodnie. Ukradkowe przemykanie po korytarzach dowodziłoby bowiem złych intencji i mogło sprowokować atak wyprzedzający. Tupiąc więc donośnie, szedł przez galerię i błądził wzrokiem po krzesłach, popiersiach, stosach obrazów, zwojach dywanów i innych zawalidrogach, aby o nic się nie potknąć, gdyby przyszło mu wdać się w walkę. Z przodu, z lewej strony do galerii dochodził pod kątem prostym podobny korytarz; człowiek pachnący wodą kolońską w nim właśnie się znajdował. Rossignol zwolnił, skręcił w lewo i cal po calu, bokiem, zaczął się wysuwać zza zakrętu, wypatrując intruza. Poruszał się jak krab, wysuwając zza załomu najpierw prawy bark i prawą rękę, co miało tę zaletę, że mógł w każdej chwili dobyć rapiera i zaatakować, podczas gdy reszta jego ciała byłaby osłonięta przed ewentualnym praworęcznym kontratakiem. Niestety, jego potencjalny przeciwnik przewidział ten manewr – przeszedł na drugą stronę korytarza i stanął plecami do Rossignola, udając, że podziwia wiszący na ścianie landszaft. W ten sposób usunął się spod niewygodnego narożnika, jego prawa ręka znalazła się najbliżej Rossignola, a obróciwszy lekko głowę, mógł kątem oka śledzić jego ruchy. Skrzyżował ramiona na piersi i ujął prawy łokieć w lewą dłoń. Dzięki temu prawa ręka spoczęła albo na samej rękojeści wiszącego mu u pasa kordelasa, albo tuż obok niej. Poza, którą przyjął, była nienaturalna i wymuszona, ale starannie przemyślana, w ułamku sekundy mógł dobyć broni, odwrócić się i ciąć na odlew przez środek skrzyżowania korytarzy. Mieli więc impas. I to, trzeba przyznać, absurdalny. Rossignol od lat nikogo nie zabił. Jean Bart (bo to on musiał być intruzem) zabijał pewnie częściej, ale nie w domach bogatych ludzi. Gdyby miało dojść do pojedynku, obaj mieliby dość przyzwoitości, by stoczyć go na zewnątrz. Mimo że przecież się nie znali, ostrożność nie mogła nikomu zaszkodzić, zwłaszcza jeśli ograniczała się do przybrania takiej czy innej pozy i zachowania bezpiecznego dystansu. Nie wymagała nawet udziału świadomości – Rossignol myślami był przy tym, co wyczytał w listach d’Avaux, Bart zaś (jak domyślał się kryptograf) myślał o tym, że chętnie bzyknąłby Elizę. Planowanie i wykonywanie manewrów obronnych przychodziło im naturalnie i odruchowo. Bart był ubrany jak większość oficerów marynarki – czyli na dobrą sprawę tak samo jak większość cywilów: spodnie, kamizelka, perski płaszcz, peruka i trójgraniasty kapelusz. Odcień stroju (z wyraźną niebieską dominantą), ozdoby (obrębienia, lamówki, epolety, mankiety) i dobór piór eksplodujących z fałd kapelusza zdradzały szarżę porucznika. Nie był wysoki, a Rossignol poniewczasie zauważył, że nie jest również przesadnie szczupły (krój munduru, który trochę to maskował, w pierwszej chwili go zwiódł). Wedle standardów północnej Francji Bart miał śniadą skórę. Pochodził ponoć z nader pospolitego rodu – jego przodkowie mieli od niepamiętnych czasów łowić ryby i trudnić się piractwem w okolicach Dunkierki. Jeśli istotnie tak było, w żyłach Barta mogła płynąć potwornie skundlona krew. Ludzie niscy, krępi i wątpliwego pochodzenia często przywiązują nadmierną wagę do swojego wyglądu, i porucznik nie był wyjątkiem. Nosił wzorowaną na królewskiej grzywopodobną perukę (trochę już wyszła z mody, ale nie bardziej niż rapier Rossignola) i niedorzeczne małe wąsiki, niczym dwa przecinki przylepione do górnej wargi, które musiały mu zajmować dobrą godzinę podczas porannej toalety. Rossignola drażnił nadmiar koronek i żelastwa (sprzączek i guzików) w stroju porucznika, ale trzeba przyznać, że wedle standardów wersalskich nikt nie wziąłby go jeszcze za dandysa. Królewski kryptograf usilnie starał się zignorować ubiór i zapach intruza, próbując w zamian skupić się na fakcie, że stojący przed nim człowiek całkiem niedawno uciekł z angielskiego więzienia, ukradł małą łódź wiosłową i w pojedynkę przypłynął nią do Francji. Bart zakołysał się na palcach, zrobił pół obrotu i spojrzał Rossignolowi w oczy. Prawą rękę nadal trzymał w poprzek tułowia. Spojrzał na lewe biodro kryptografa, dostrzegł rapier i przeniósł wzrok na jego lewą dłoń, oczekując sztyletu lub zapowiedzi sięgnięcia po takowy. Gdyby Rossignol miał na sobie grand habit, spotkanie mogłoby potoczyć się inaczej, ale zdając sobie sprawę, że wygląda raczej jak pospolity rozbójnik, postanowił się odezwać. – Poruczniku... Proszę wybaczyć, że panu przeszkodziłem. Powodowany rozsądkiem zatrzymał się poza zasięgiem cięcia kordelasem, teraz zaś, jakby na potwierdzenie swoich pokojowych zamiarów, cofnął się jeszcze o krok, przez co Bart znalazł się poza zasięgiem rapiera, nawet gdyby Rossignol spróbował nagłego wypadu. Widząc to, porucznik odwrócił się do niego przodem, odsłonił prawą dłoń i uniósł ją lekko, krzyżując ręce na piersi. – Nie miałem jeszcze przyjemności poznać pana osobiście – ciągnął Rossignol. – Słusznie zastanawia się pan, kim jestem i co robię w tym domu. Nazywam się Bonaventure Rossignol. Przyjechałem tu z mojej rodowej rezydencji w Juvisy, by ofiarować swoje usługi hrabinie de la Zeur, ona zaś uczyniła mi honor, pozwalając przekroczyć próg swojego domu i spędzić w nim kilka godzin. Innymi słowy, spotkał mnie zaszczyt bycia gościem hrabiny, o czym z pewnością by pana poinformowała, gdyby tylko pan zapytał. Proszę jednak, żeby nie robił pan tego w obecności hrabiego d’Avaux, gdyż jest to kwestia... – Złożona – podpowiedział Jean Bart. – Złożona, delikatna i niebezpieczna. Gwałtownie rozłożył ręce; Rossignol aż podskoczył, ale dłonie porucznika podążały w jego kierunku, oddalając się od broni. Kryptograf również cofnął ręce znad rękojeści, głowic, jelców et caetera. Ba, nawet przelotnie odsłonił dłonie. – Porucznik Jean Bart – powiedział Bart. Zrobił krok w przód i wszedł w zasięg rapiera. W odpowiedzi na ten gest dobrej woli Rossignol wyciągnął ręce przed siebie, jeszcze bardziej odsłonił wnętrza dłoni i wśliznął się w zasięg kordelasa. Niczym dwaj ludzie błądzący po omacku w gęstych oparach dymu natrafili na siebie wyciągniętymi ramionami i uścisnęli sobie dłonie – oburącz, tak na wszelki wypadek. – Przyznam, że jestem rozczarowany, ale bynajmniej nie zaskoczony faktem, że szlachetny dżentelmen przygalopował z Paryża, aby oddać się w służbę tej damy. Prawdę powiedziawszy, zaczynałem się już zastanawiać, kiedy wreszcie pojawi się ktoś taki jak pan. Bart przypuścił szturm z trzech stron jednocześnie – przyznawał, że interesuje się Elizą, uznawał pierwszeństwo Rossignola w tej kwestii i delikatnie wsadzał mu szpilę, że tak długo trzeba było na niego czekać. Kryptograf usiłował pospiesznie rozbroić ten mały granat, dopóki bezpiecznie trzymali się za ręce. – Dama, o której mowa, wyraziła się w bardzo podobny sposób – odparł oschle. – Ha! Nie wątpię. – Dokładam wszelkich starań, aby zaspokoić jej oczekiwania. Kiedy jednak zawodzę, nie pozostaje mi nic innego, jak zdać się na jej miłosierdzie. – Cieszę się, że pana spotkałem! – wykrzyknął Bart, najwyraźniej szczerze, i puścił dłonie Rossignola. Odskoczyli od siebie, ale przynajmniej przestali nerwowo zerkać sobie nawzajem na ręce. – To co, musimy poczekać, prawda? Pan na nią, ja na d’Avaux. Ma pan nade mną przewagę. – Nie wiem, czy to pana pocieszy, ale jestem przekonany, że hrabia nie zabawi w Dunkierce dłużej niż to konieczne. – To musi być wspaniałe uczucie, posiadać tak rozległą wiedzę – powiedział Bart, dając do zrozumienia, że wie, w jaki sposób Bonaventure Rossignol zarabia na życie. – Przykro mi to mówić, ale większość znanych mi faktów jest zgoła nieciekawa. – Zgoda, ale ich znajomość pozwala panu lepiej rozumieć świat i daje wielką władzę. Spójrzmy na przykład na ten obraz. – Stwardniałą od odcisków dłonią Bart wskazał landszaft, który studiował przed chwilą z udawanym zainteresowaniem. Przedstawiał łagodnie pofalowaną okolicę, wioskę i kościół, widziane z dworskiego ogrodu. Na pierwszym planie dzieci bawiły się z pieskiem. – Co oznacza? Kim są ci ludzie? Skąd się tam wzięli? – Pokazał inny obraz, przedstawiający mroczną, górzystą krainę. – Jakie znaczenie mają te wszystkie wojny i oblężenia dla państwa d’Ozoir? Uwaga była o tyle słuszna, że sielankowe krajobrazy należały do rzadkości. W galerii dominowały masakry, męczeńskie zgony osób świeckich i duchownych oraz schematycznie przedstawiane bitwy. – Wybaczy pan, poruczniku, ale biorąc pod uwagę pozycję markiza d’Ozoir w marynarce wojennej, dziwię się, że tak mało wie pan o jego rodzinie. – Ach, monsieur... Pan jest dworskim dżentelmenem, ja zaś zwykłym wilkiem morskim. Jednakże hrabina de la Zeur uświadomiła mi, że jeżeli mam kiedyś awansować powyżej stopnia porucznika, muszę być bardziej wyczulony na tego rodzaju zagadnienia. – Wobec tego, skoro i tak jesteśmy skazani na czekanie na lepszych od nas, pozwoli pan, że zrobię coś, co z pewnością ucieszyłoby hrabinę. Opowiem panu historyjkę, która połączy w całość wszystkie te obrazy, pamiątkowe tablice i popiersia. – Byłbym panu wielce zobowiązany, monsieur. – Doprawdy, nie ma za co. Ale po kolei. Nawet jeśli jest pan głuchy jak pień na kwestie polityczne, musi pan chyba wiedzieć, że markiz d’Ozoir jest nieślubnym synem diuka d’Arcachon. – To żadna tajemnica – zgodził się Bart. – Ponieważ nie może dziedziczyć nazwiska ani majątku ojca, w drodze eliminacji dochodzimy do wniosku, że wszystkie te obrazy i inne cuda są własnością rodziny... – Pani markizy d’Ozoir. I tu właśnie potrzebuję oświecenia, gdyż o jej rodzie nic mi nie wiadomo. – Połączyły się w nim dwie bardzo różne rodziny. – Ach tak... Jedna z nich mieszka na wsi, gdzieś na północy – domyślił się Bart, ruchem głowy wskazując pierwszy landszaft. – De Crépy. Drobna szlachta. Niezbyt wpływowi, średnio zamożni, bardzo płodni. – Druga rodzina musi w takim razie pochodzić z Alp. – Porucznik przeniósł wzrok na mroczniejszy i bardziej dramatyczny krajobraz. – De Gex. Ród ubogi i coraz słabszy. Zatwardziali katolicy, zamieszkali nieopodal Genewy, w okolicy zdominowanej przez hugenotów. – Rzeczywiście, dwa bardzo odmienne rody. Jak doszło do ich połączenia? – De Crépy związali się – najpierw bliskością zamieszkania, potem hołdem lennym, a na koniec także małżeństwem – z rodem de Guise. Gwizjuszów. – Mhm... Obiło mi się o uszy, że Gwizjusze to ważny ród, jakoś tam skłócony z Burbonami, ale gdyby był pan łaskaw odświeżyć moją pamięć... – Z przyjemnością, poruczniku. Półtora wieku temu pewien hrabia de Guise tak bardzo zasłużył się w którejś bitwie, że król nadał mu tytuł diuka. Wielu jego adiutantów, giermków, służących, kochanek, kapitanów i lokajów wywodziło się z linii de Crépy. Niektórzy z nich zasmakowali w przygodach i zaczęli snuć coraz ambitniejsze plany. Można by powiedzieć, że przywiązali się do masztu domu Gwizjuszów, co okazało się niegłupim pomysłem. Dobrze na tym wychodzili, przynajmniej do chwili, gdy sto jeden lat temu dwaj najwyżsi rangą członkowie rodu – diuk Henryk Gwizjusz i kardynał Ludwik Gwizjusz – zostali zamordowani przez króla lub jego popleczników. Musieli zginąć, gdyż stali się bardziej wpływowi niż sam monarcha. Rossignol zawiesił głos i obaj spojrzeli na kolejny, dość krwawy obraz. – Jak mogło do tego dojść? Jakim cudem jeden ród zyskał taką władzę? – W dzisiejszych czasach, kiedy le Roi ma tak silną pozycję, trudno to sobie wyobrazić, nieprawdaż? Trzeba zatem panu wiedzieć, że władza, która tak bardzo była nie w smak królowi, opierała się w znacznej mierze na wpływach Ligi Świętej, zwanej też Ligą Katolicką. Liga narodziła się po reformacji, gdy księża i szlachta z miast i miasteczek rozrzuconych po całej Francji stwierdzili, że zewsząd otaczają ich hugenoci. Postanowili więc sprzymierzyć się, bronić swojej wiary przed heretykami i ograniczyć rozprzestrzenianie się bluźnierstwa. – I w tym momencie na scenie pojawia się rodzina de Gex. Mam rację? – Właśnie miałem o nich mówić. Słusznie przypuszcza pan, że de Gexowie to dokładnie tacy ludzie, jacy zakładali wtedy lokalne kapituły Ligi. Gwizjusze połączyli te rozproszone grupki w całość, tworząc z nich spójny, ogólnonarodowy ruch. Po zabójstwie Henryka i Ludwika pozbawiona przywództwa Liga zbuntowała się przeciwko królowi, który wkrótce też zginął z ręki mordercy. Na wiele lat w kraju zapanował chaos. Nowy król, hugenot Henryk IV, nawrócił się na katolicyzm i zaprowadził ład, ale uczynił to głównie kosztem ultrakatolików i z korzyścią dla hugenotów – tak przynajmniej uważali katoliccy ortodoksi, włącznie z tym, który w roku tysiąc sześćset dziesiątym zabił Henryka. Chwała rodu de Crépy w tym okresie przygasła, niektórzy jego członkowie zginęli, inni wrócili na ziemie przodków na północy kraju i przepadli w burżuazyjnej niepamięci, jeszcze inni rozjechali się po zagranicy. Grupka de Crépych wylądowała dość daleko od domu, w części Francji przylegającej do Jeziora Genewskiego. Dla katolickich wojowników było to w owych czasach miejsce najgorsze z możliwych. Albo najlepsze, to zależy. Naprzeciwko, po drugiej stronie jeziora, mieli Genewę, czyli prawdziwe gniazdo hugenockich os, rojących się nieustannie i właśnie stamtąd wyruszających nawracać katolików w całej Francji. Nic więc dziwnego, że katolicy w tym rejonie pałali wiarą żarliwszą niż gdzie indziej – pierwsi tworzyli oddziały Ligi Świętej i pierwsi ślubowali wierność Gwizjuszom, a po śmierci Henryka i Ludwika byli najbardziej wojowniczy. Nie zgładzili Henryka IV tylko dlatego, że nie udało im się go znaleźć. Najbardziej wpływowy arystokrata w tym rejonie, Louis de Gex, zgromadził wokół siebie małą, obszarpaną, ale zajadłą koterię podobnie myślących ludzi, którzy po wygnaniu z innych pays ściągali do niego z całej Francji. – Wśród nich nie zabrakło zapewne de Crépych. – Istotnie. I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego przenieśli się stąd... tutaj. – Rossignol wskazał obrazy, które przed chwilą oglądali. – Przybysze byli płodni i majętni, de Gexowie zaś nieliczni i ubodzy. – Przypuszczam, że większość okolicznych mieszkańców z głową do interesów przeszła na kalwinizm... – Bart zadumał się. Rossignol odpowiedział karcącym spojrzeniem i reprymendą: – Ależ, poruczniku! Zaczynam rozumieć, dlaczego hrabina de la Zeur uznała za wskazane nauczyć pana podstaw dyplomacji! Porucznik wzruszył ramionami. – Ale taka jest prawda, monsieur. Wszyscy najlepsi kupcy w Dunkierce byli hugenotami, a po osiemdziesiątym piątym... – Właśnie dlatego, że to prawda, nie należy jej wygłaszać bez ogródek. – Dobrze, monsieur. Ślubuję nie powiedzieć już ani słowa prawdy do końca naszej rozmowy. Proszę kontynuować, z łaski swojej. Chwilę trwało, zanim Rossignol opanował nerwy i zebrał myśli. Podszedł do opartego o ścianę pliku portretów i zaczął je przeglądać. Przedstawiały mężczyzn, kobiety, dzieci i całe rodziny w strojach sprzed trzech pokoleń. – Kiedy wojny religijne wreszcie się skończyły, oba rody, z braku lepszego zajęcia, wzięły się za płodzenie dzieci. Pokolenie później te dzieci zaczęły się między sobą żenić i wychodzić za mąż. Mogę pomylić jakieś szczegóły, ale jeśli pamięć mnie nie myli, szło to tak: Francis, potomek rodu de Gex, około roku tysiąc sześćset czterdziestego ożenił się z niejaką Marguerite Diane de Crépy. Przez jakiś czas rodziła mu jedno dziecko po drugim, potem nastało dwanaście lat przerwy, po czym nieoczekiwanie znów zaszła w ciążę. Wydała na świat syna, Édouarda, lecz kilka godzin później zmarła. Ojciec przyjął syna jako dar od Wszechmogącego, a śmierć żony potraktował jako złożoną Mu ofiarę. Doszedł do wniosku, że w tym wieku nie nadaje się do wychowywania dzieci, i oddał syna do jezuickiej szkoły w Lyonie. Édouard okazał się małym geniuszem i w niezwykle młodym wieku wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Obecnie jest spowiednikiem samej madame de Maintenon. Rossignol znalazł portret młodego, szczupłego mężczyzny w jezuickiej sutannie, który zerkał z płótna wilkiem w taki sposób, jakby widział Rossignola i Barta w ciemnym korytarzu i wcale nie był zadowolony z tego widoku. – Słyszałem o nim – przyznał Bart i małymi kroczkami odsunął się z pola widzenia jezuity. Rossignol wygrzebał tymczasem inny, starszy portret, przedstawiający pulchną kobietę w niebieskiej sukni. – Siostra Francisa de Gex, Louise Anne, wyszła za mąż za Alexandre’a Louisa de Crépy. Mieli dwóch synów, którzy umarli na ospę, i dwie córki, które przeżyły epidemię. – Znalazł w stosie obrazów gwasz przedstawiający dwie dziewczyny niedawno wyrosłe z wieku dojrzewania. Starsza była ładniejsza od siostry, która zerkała ponad jej ramieniem, jakby próbowała się za nią schować. – Starsza, Anne-Marie, przeżyła ospę bez skazy i wyszła za znacznie starszego od niej hrabiego d’Oyonnax; była jego drugą lub trzecią żoną. Oyonnax był arystokratą średniej rangi, ale nawet tak niewybitna pozycja społeczna poważnie nadwyrężyła jego umysł i fundusze. Jego ziemie rodowe ciągnęły się wzdłuż skraju Franche- Comté. – Nawet ja o tym słyszałem. – Naprawdę? Zdumiewa mnie pan, poruczniku, bo to przecież posiadłość kompletnie odcięta od morza. Niewiele brakowało, a żart Rossignola uszedłby uwagi Barta, tym bardziej że królewski kryptograf nie był krynicą dowcipnych bon motów. Niezręczne milczenie trwało kilka sekund, ale w końcu porucznik zorientował się w sytuacji, uśmiechnął i skinął głową. – O ten skrawek lądu francuscy królowie od wieków wojują z Habsburgami, nieprawdaż? Jak dwaj śmiertelni wrogowie uwięzieni w jednej szalupie i walczący o jedyny na pokładzie sztylet. – Analogia, choć marynistycznej natury, całkiem trafna – przyznał Rossignol. – Za panowania Ludwika XIII, któremu mój ojciec miał zaszczyt służyć jako kryptograf, Oyonnax pozwolił królewskim wojskom używać swoich ziem jako bazy do wypadów na Franche- Comté, których król dokonywał regularnie. W zamian za tę przysługę otrzymał tytuł hrabiowski i już jako hrabia poślubił młodziutką Anne-Marie de Crépy. Nieco później podobną uprzejmość wyświadczył Ludwikowi XIV. Król przyłączył całe Franche-Comté do Francji, a Oyonnaxa z wdzięczności mianował diukiem. Diuk d’Oyonnax z żoną przeprowadzili się do Wersalu, tam jednak cieszył się swoją nową rolą bardzo krótko – po kilku miesiącach małżonka go otruła. – Ależ, monsieur! I pan mówi, że to ja zachowuję się niedyplomatycznie? Rossignol wzruszył ramionami. – Wiem, że to okrutne słowa, ale taka jest prawda. Wszyscy wtedy używali trucizny. W każdym razie wszyscy czciciele szatana. – Teraz znów mam wrażenie, że mnie pan nabiera. – Nie musi mi pan wierzyć, czasem sam sobie nie wierzę. De Maintenon skutecznie położyła kres takim praktykom. Pomagał jej w tym ojciec Édouard de Gex, raczej nie wiedząc o tym, że jego cousine była jedną z przywódczyń heretyków. – Dość! Nie chcę o niej więcej słyszeć! Co się stało z młodszą siostrą? – Charlotte Adelaide de Crépy wyszła z ospy oszpecona bliznami, które bardzo się stara zamaskować perukami, makijażem i tak dalej. Wydanie jej za mąż było o wiele trudniejsze, ale też jej historia jest przez to bardziej interesująca. – Świetnie! Chętnie posłucham, tym bardziej że hrabia i hrabina najwyraźniej nie zamierzają kończyć spotkania. – Z pewnością słyszał pan o rodzie de Lavardac. Można by powiedzieć, że to taka młodsza gałąź Burbonów. Nie wiem, czy miał pan nieszczęście widzieć ich portrety, ale gdyby tak było, zorientowałby się pan, że na przestrzeni wieków ich krew została mocno rozwodniona krwią Habsburgów. Większość ich ziem rodowych leży na południu, często zawierali więc taktyczne małżeństwa z właścicielami terenów z drugiej strony Pirenejów. Przez cały okres kłopotów z Gwizjuszami pozostali absolutnie lojalni wobec Burbonów. – Czyli zmieniali wyznanie razem z królem! – wykrzyknął porucznik Bart, siląc się na dowcip. Rossignol tylko spojrzał na niego spode łba. – Dla de Lavardaców to nie jest temat do żartów. Padali z tego powodu ofiarami zamachów i innych szykan. Wie pan zapewne lepiej ode mnie, że połączył ich trwały, rodzinny związek z francuską marynarką wojenną, przechodzący w rodzie z ojca na syna. Obecny książę, Louis-François de Lavardac, diuk d’Arcachon, jest – podobnie jak wcześniej jego ojciec – admirałem francuskiej floty. Zajmował to stanowisko już wtedy, gdy Colbert przekształcał maleńką flotyllę przeżartych przez robactwo łupinek w potężną dziś marynarkę Francji. – Sto czterdzieści okrętów liniowych – wyrecytował z dumą Bart. – Plus ogromna liczba fregat i galer. – Diuk też dobrze na tym wyszedł, powiększając zarówno swój majątek, jak i zakres wpływów. Jego synem i dziedzicem jest, naturalnie, Étienne de Lavardac d’Arcachon. Rossignol nie musiał dodawać tego, w co wszyscy – Włącznie z porucznikiem – wierzyli: że to właśnie Étienne jest ojcem dziecka Elizy. – Widziałem go tylko raz, z daleka – przyznał Bart. – Wygląda na znacznie młodszego niż jego przyrodni brat. Wskazał nowy obraz, przedstawiający właścicieli domu, w którym się znajdowali – markiza i markizę d’Ozoir. – Diuk był gołowąsem, kiedy spłodził tego oto pana z jedną z dam do towarzystwa. Nazywała się Eauze, więc bękarta wychowano jako Claude’a Eauze. Przez pewien czas szukał szczęścia w Indiach, później zaś dorobił się na handlu niewolnikami takiej fortuny, że – zapożyczywszy się dodatkowo u ojca – w siedemdziesiątym czwartym kupił sobie tytuł szlachecki; sprzedawano je wtedy za bezcen, bo król potrzebował pieniędzy na wojnę z Holendrami. W ten sposób Claude stał się markizem d’Ozoir, co chyba miało być grą słów, biorąc pod uwagę, że do tej pory nazywał się Eauze. Zaledwie rok przed nabyciem szlachectwa pojął za żonę właśnie Charlotte Adelaide de Crépy, młodszą siostrę księżnej d’Oyonnax. – Nie mógł sobie znaleźć kogoś o wyższym statusie? – Ależ mógł, mógł, naturalnie! Tyle że pewną rolę odegrał w całej sprawie dodatkowy czynnik, który pan przeoczył. – Mianowicie? – On ją naprawdę kocha. – Mon Dieu! Nie wiedziałem! – A jeśli nie kocha, to z pewnością zdaje sobie sprawę, że tworzą skuteczny i stabilny związek, a jest zbyt przebiegły na to, żeby coś w nim zepsuć. Mają córkę. W zeszłym roku nasza przyjaciółka była przez pewien czas jej guwernantką. – Dopóki król pewnego dnia nie obudził się i nie przypomniał sobie, że jest hrabiną. – Miejmy nadzieję, że nadal nią będzie, kiedy d’Avaux z nią skończy. * * * – Przykro mi, że Irlandczycy włamali się do pańskiego domu, wykradli dokumenty i sprzedali je na wolnym rynku – zaczęła Eliza. – Musi się pan czuć nader niezręcznie, kiedy wszyscy wiedzą, że pańska prywatna korespondencja i spisane pańską ręką brudnopisy przyszłych traktatów można kupić za drinka od kuchennej dziewki w dunkierskiej piwiarni. – Słucham?! Nic mi o tym nie wiadomo! D’Avaux poczerwieniał tak błyskawicznie, jakby ktoś chlusnął mu w twarz kuflem krwi. – Dwa tygodnie spędził pan na morzu. Nie mógł pan o tym wiedzieć. Dlatego teraz panu mówię, monsieur. – Słyszałem tylko, że te dokumenty trafiły w pani ręce, mademoiselle, i że to pani jest za wszystko odpowiedzialna! – Nie ma znaczenia, co pan słyszał. Liczą się fakty. Pozwoli więc pan, monsieur, że go z nimi zapoznam. Złodzieje przysłali dokumenty do Dunkierki, to prawda. Może nawet marzyło im się, że to ja je od nich odkupię, ja jednak wolałam nie zniżać się do tak haniebnej transakcji. – Czy w takim razie zechcesz mi, pani, wyjaśnić, jak to się stało, że część tychże dokumentów trzymasz w tej chwili na kolanach?! – Jest takie powiedzenie: złodzieje nie znają honoru. Kiedy niegodziwcy przekonali się, że jestem nieugięta w mojej odmowie, zaczęli szukać innych kupców. Podzielili paczkę na mniejsze pakiety i różnymi kanałami wystawili je na sprzedaż. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, ie chyba pokłócili się między sobą... Prawdę mówiąc, nie znam szczegółów. Kiedy stało się oczywiste, że dokumenty rozpraszają się z wolna po okolicy, zaczęłam w miarę możliwości je skupować. Te, które tu widzisz, panie, to wszystko, co na razie udało mi się zdobyć. D’Avaux zaniemówił. Nie mogąc znaleźć żadnych uprzejmych słów, mamrotał tylko pod nosem i kręcił głową. – Z pewnością jest pan zafrasowany i rozgoryczony, ale ja cieszę się, ie mogłam choć w części spłacić zaciągnięty u pana dług wdzięczności, odzyskując niektóre z pańskich listów... – Chce mi je pani oddać? – W miarę możliwości... – Eliza wzruszyła ramionami. – Odzyskanie reszty zajmie wiele tygodni, jeśli nie miesięcy. D’Avaux milczał. – Wróćmy jeszcze do pańskich niedawnych spekulacji na temat mojej przyszłości – ciągnęła Eliza. – Muszę przyznać, że pańskie pomysły w tej kwestii są bardzo wyszukane, powiedziałabym: wręcz barokowe. Niektóre brzmiałyby niesmacznie w uszach każdej przyzwoitej osoby, udam więc, że ich nie słyszałam. Widzę doskonale, że stracił pan pokładane we mnie zaufanie, monsieur. Wiem również, że musi się pan kierować honorem. Proszę jechać do Wersalu; nie będę mogła dotrzymać panu kroku, mam dziecko, dom pod opieką, a w dodatku jestem zajęta skupowaniem pańskich dokumentów. Proszę przedstawić całą sprawę królowi, poinformować go, że nie jestem żadną arystokratką, lecz prostaczką, która nie zasługuje na godne traktowanie. Zdziwi się, słysząc takie słowa, ponieważ uważa mnie za hrabinę z dziedzicznym tytułem. Przyjaźnię się z jego Watową, a niedawno pożyczyłam mu z własnych pieniędzy ponad milion livres tournoises. Pan jednak słynie z daru przekonywania, co udowodnił na placówce w Hadze, gdzie tak skutecznie ukrócił ambicje tego pozera, Wilhelma Orańskiego. To był prawdziwy cios poniżej pasa. D’Avaux na dobre zaniemówił – nie tyle nawet z bólu, co z dziwnej mieszaniny zdumienia i podziwu. – Może pan przekonać króla do wszystkiego, monsieur – ciągnęła tymczasem Eliza. – Zwłaszcza że ma pan w ręku mocne dowody, czyli... Co to było? Jakiś dziennik? – Tak, mademoiselle. Pani dziennik. – Kto jest w posiadaniu tej książki? – To nie książka, jak pani doskonale wie, lecz haftowana powłoczka. – D’Avaux znów zaczął się rumienić. – Słucham? Powłoczka? – Tak. – Nawiasem mówiąc, po angielsku nazywa się ją poszewką. Ale proszę mi powiedzieć, czy w ten skandal są zamieszane jeszcze inne elementy bielizny pościelowej? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Może firanki? Chodniki? Ręczniki? – Nie, mademoiselle. – Kto zatem ma teraz tę... powłoczkę? – Pani, mademoiselle. – Takie rzeczy są nieporęczne i szybko wychodzą z mody. Przed wyjazdem z Hagi większość wyposażenia domu sprzedałam, a resztę, w tym także powłoczki, spaliłam. – Urzędnik z ambasady francuskiej w Hadze sporządził jej kopię, mademoiselle, i przekazał ją monsieur Rossignolowi. – Po czym zmarł na ospę – dodała Eliza. Wymyśliła kłamstewko na poczekaniu, wiedząc, że d’Avaux straci co najmniej miesiąc, by je sprawdzić. – Za to monsieur Rossignol ma się dobrze i cieszy się bezgranicznym zaufaniem króla. – A pan, monsieur? Czy panu także król ufa? – Słucham? – Monsieur Rossignol przekazał swój raport królowi, ale nie wysłał panu kopii. To ciekawe. A mnich? Co z mnichem? – Jakim mnichem? – Qwghlmianinem z Dublina, któremu monsieur Rossignol przesłał odszyfrowany tekst do przetłumaczenia. – Jest pani świetnie poinformowana, mademoiselle. – Nie wiem, czy jestem poinformowana świetnie, czy kiepsko. Po prostu staram się panu pomóc. – W jaki sposób? – W Wersalu czeka pana trudna rozmowa, sam na sam z królem. W skarbcu, strzeżonym jak oko w głowie, ma w tej chwili fortunę w twardej walucie, którą całkiem niedawno tam złożyłam. A pan, monsieur, będzie chciał mu wmówić, że jestem plebejuszką i zdrajczynią, opisując raport, którego nie widział pan na oczy, dotyczący nieistniejącej już powłoczki i zawierający ponoć zaszyfrowaną wiadomość po qwghlmiańsku, którą odczytać potrafi tylko trójpalcy mnich z Irlandii. – To się okaże. Za to rozmowa z ojcem Édouardem de Gex powinna być prosta, łatwa i przyjemna. – A skąd wziął się w tym wszystkim Édouard de Gex? – Jako spowiednik pani de Maintenon jest najbardziej wpływowym z wersalskich jezuitów. Kiedy w Wersalu ktoś... – d’Avaux uniósł znacząco brew – ...zachowuje się nieodpowiednio, madame de Maintenon skarży się na niego ojcu de Gex, który donosi o wszystkim spowiednikowi oskarżonego. Dzięki temu przy najbliższej spowiedzi winowajca dowiaduje się o niezadowoleniu królowej. Tak, mademoiselle, może się pani śmiać – nie pani jedna zresztą – ale to daje ojcu de Gex wielką władzę. Problem bowiem polega na tym, że kiedy dworzanin klęka w konfesjonale i wysłuchuje połajanki z ust księdza, nie ma pojęcia, czy jego prawdziwym krytykiem jest w tej sytuacji królowa, król, czy de Gex. – Co zatem wyzna pan de Gexowi na spowiedzi? Że miał pan nieczyste myśli, patrząc na hrabinę de la Zeur? – Nie spotkamy się w konfesjonale, lecz w jakimś salon. Temat rozmowy będzie zaś następujący: gdzie się ma chować ta mała sierotka? A właśnie... Jak ma na imię? – Mówię na niego Jean. – Ale jakie imię dostał na chrzcie? Bo przecież został ochrzczony, prawda? – Byłam bardzo zajęta. Zostanie ochrzczony tu, w Dunkierce, w kościele Świętego Eligiusza. Niedługo. – Kiedy dokładnie? Ktoś z pani talentem do rachunków nie powinien chyba mieć kłopotu z tak prostym wyliczeniem... – Za trzy dni. – Ojciec de Gex z pewnością będzie pod wrażeniem tej demonstracji pobożności. Rozumiem, że chłopca ochrzci jezuita? – Ależ, monsieur, do głowy by mi nie przyszło, żeby zdać się w tej kwestii na jansenistę! – Świetnie. Z niecierpliwością będę wyczekiwał chwili, gdy przywiezie pani małego chrześcijanina do Wersalu. – Jest pan pewien, że będę tam mile widziana, monsieur? – Pourquoi non? Modlę się tylko, żeby i mnie czekało tam przyjazne powitanie. – Pourquoi non, monsieur? – Z mojego domu w Dublinie zginęły pewne ważne dokumenty. – Są panu pilnie potrzebne? – Nie, ale prędzej czy później... – Z całą pewnością później. Dublin jest daleko stąd. Śledztwo się ślimaczy. W ten sposób Eliza dała d’Avaux do zrozumienia, że nie zobaczy swoich bezcennych papierów, jeśli nie wystawi jej w Wersalu korzystnego świadectwa. – Przykro mi, że zadręczam panią tak banalnymi sprawami. Mogłoby się nimi turbować pospólstwo, lecz dla nas są one bez znaczenia. – Nie dajmy się zatem skłócić. * * * Zgodnie z przewidywaniami Bonaventure Rossignola d’Avaux nie zabawił długo nad morzem – zanim następnego ranka zapiał kur, był już w drodze do Paryża. Królewski kryptograf został w Dunkierce jeszcze dwa dni, a trzeciego wstał z łóżka i wyjechał z miasta równie dyskretnie, jak wcześniej się w nim pojawił. Jeszcze przed południem musiał napotkać na trakcie karetę markiza d’Ozoir, ponieważ tuż przed tym, jak zegary wybiły południe, Eliza – ubierając się do kościoła – usłyszała szczęk otwieranych wrót od strony stajni. Podeszła do okna. Zaprzężony w cztery konie powóz wtoczył się właśnie na dziedziniec. Herb na drzwiach pojazdu był taki sam jak na bramie posiadłości – tak w każdym razie przypuszczała, bo do weryfikacji tej tezy potrzebowałaby lupy, herolda, masy czasu i cierpliwości, których w tej chwili nie miała. W herbie Charlotte Adelaide połączono barwy rodów de Gex i de Crépy. Kiedy następnie tworzono zeń godło d’Ozoir, na podzielonej tarczy przybyły nowe pola z barwami domu de Lavardac d’Arcachon, usiane liliami i czarnymi głowami w żelaznych obrożach i przecięte na skos bastardzim znakiem. Najważniejszy w tym wszystkim był fakt, że wrócił właściciel rezydencji. Kiedy wysiadał z powozu, dzwony w starej, samotnej wieży w głębi ulicy wybiły południe. Eliza spóźniła się do kościoła, co było fatalne, gdyż w tym szczególnym dniu msza nie mogła rozpocząć się bez niej i jej dziecka. Posłała na dół służącą, by ta wyjaśniła sytuację i złożyła przeprosiny markizowi, po czym wraz z synkiem i resztą służby wymknęła się jednymi drzwiami w tej samej chwili, gdy Claude Eauze drugimi wszedł do domu. Markiz zachował się prawdziwie po rycersku – bezzwłocznie kazał zawrócić powóz i posłał go w ślad za nią. Dunkierka była jednak małym miastem i zanim turkoczący pojazd dogonił Elizę, ta stanęła już w bramie kościoła. Ba, gdyby nie fakt, że zatrzymała się, by obejrzeć z daleka kościół Świętego Eligiusza i chwilę pomyśleć, spokojnie uciekłaby karecie. Lubiła ten kościół – z wyglądu późnogotycki i stary, w rzeczywistości zbudowany całkiem niedawno. Kilkadziesiąt lat wcześniej Hiszpanie, spierający się z Francją o zwierzchnictwo nad Flandrią, zrównali starą świątynię z ziemią. Została po niej tylko dzwonnica i jeśli można było wnioskować cokolwiek z jej wyglądu, Hiszpanie bardzo się Dunkierce przysłużyli. Nowy kościół miał nad wejściem olbrzymią rozetę, wypełnioną delikatnym kamiennym wzorem i przywodzącą na myśl ozdobę na pudle lutni. Eliza zawsze chętnie przystawała, żeby z podziwem się jej przyjrzeć – i teraz też, przycisnąwszy dziecko do piersi, stanęła i zachwyciła się kamiennym ornamentem. Oczami wyobraźni ujrzała nierealną zgoła scenę, w której Rossignol stał obok niej, razem wchodzili do kościoła, aby wziąć w nim ślub, a następnie szli do portu, wsiadali na statek i płynęli do Londynu albo Amsterdamu, by na wygnaniu wychowywać dziecko. Z rozmarzenia wytrąciło ją pospieszne przybycie hałaśliwej karety markiza d’Ozoir, która pasowała do tej wyimaginowanej sielanki jak muszkiet do sceny miłosnej. Chcąc uniknąć dalszej straty czasu, spowodowanej wymianą uprzejmości z markizem na schodach, Eliza pospiesznie wbiegła do kościoła. Sklepienie nawy wspierało się na kolumnach, tworzących wokół ołtarza półkole, co upodabniało (w oczach Elizy) prezbiterium do gigantycznej ptasiej klatki – klatki, do której została zagnana nie tylko przez przybycie klekoczącego i turkoczącego powozu, lecz także przez inne niespodziewane a przerażające wydarzenia. Nie miała dokąd uciec. Była w potrzasku. Najlepiej zrobi, jeśli wskoczy na drążek, przygładzi piórka i trochę się rozejrzy. Markiz wśliznął się do środka, sam, i zajął miejsce w swojej rodzinnej ławce. Zerknęła na niego, on – dyskretnie – zerknął na nią. Jean Bart śledził wzrokiem, jak na siebie patrzą. Wraz z garstką służących i znajomych przybyłych na chrzest uczestniczyli w siadaniu, wstawaniu, klękaniu, mamrotaniu i gestykulacji składających się na mszę. Jean-Jacques okazał się jednym z tych dzieci, u których zamoczenie w wodzie nie wywołuje histerycznych protestów, lecz zadziwienie i ciekawość. Ojciec chrzestny był z niego ogromnie dumny, natomiast Eliza wyczytała z tej reakcji zapowiedź wielu długich, niesfornych lat. Jezuita nakreślił mu oliwą krzyż na czole, nazwał go kapłanem i prorokiem, i powiedział, że będzie nosił imiona Jean- Jacques: Jean po Jeanie Barcie, ojcu chrzestnym, Jacques po innym znajomym Elizy, który nie mógł uczestniczyć w ceremonii, ponieważ albo już nie żył, albo postradał rozum i siedział na galerniczej ławce, przykuty do wiosła. Ani słowem nie wspomniano o prawdziwym ojcu dziecka. Prawdę powiedziawszy, niewiele też mówiło się o matce, ponieważ wedle oficjalnej wersji Jean-Jacques był sierotą, którą Eliza ocaliła z jakiejś rzezi w Palatynacie i wzięła pod opiekę. Markiz – który, jak nagle sobie uświadomiła Eliza, był człowiekiem o imponującej posturze, wysokim i przystojnym w nieco nieprzyzwoity sposób – przekrzykując dobiegający z dzwonnicy radosny łoskot, uparł się, żeby w jego rezydencji zorganizować małą uroczystość. Nielicznym, starannie dobranym gościom podano produkty miejscowych winiarni, sadów i gorzelni. Kiedy kilka godzin później Jean Bart wracał do siebie, halsował po ulicy jak zmagający się z przeciwnym wiatrem okręt. Hrabina de la Zeur i markiz d’Ozoir obserwowali go z okna tego samego pokoju, w którym przed trzema dniami Eliza przyjęła pana d’Avaux. Łączyła ich nić porozumienia, co przyprawiało Elizę o gęsią skórkę, ilekroć uświadamiała sobie dawne zaangażowanie markiza w handel niewolnikami. Jean-Jacquesa markiz traktował z wujowską pobłażliwością, co właściwie nie powinno dziwić, jeśli wziąć pod uwagę podobne okoliczności narodzin obu panów6. Rozmowa, jaką odbyli po odejściu Jeana Barta i odprawieniu służby, wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby oboje odziedziczyli swoje szlacheckie tytuły. Ponieważ jednak tak nie było, nie mieli żadnych złudzeń wobec siebie nawzajem, mogli rozmawiać swobodnie i szczerze. Mimo to już po paru minutach Eliza doszła do wniosku, że pretensjonalne, ostrożne wymiany zdań też mają swoje dobre strony. – Wiele nas łączy – zagaił markiz. To miał być komplement! – Nobilitację zawdzięczamy temu, że jesteśmy przydatni królowi. Gdybym był ślubnym synem Lavardaców, mógłbym co najwyżej siedzieć w Wersalu i czekać na śmierć. A tak, ponieważ jestem bękartem, zwiedziłem Indie i Afrykę, zapuściłem się na Bałtyk, dotarłem do Rosji i we wszystkich tych miejscach zajmowałem się handlem. Handlem! A mimo to ludzie wcale nie wytykają mnie palcami. Wyjaśnił następnie, dlaczego, jego zdaniem, Eliza jest z królewskiego punktu widzenia użyteczna – chodziło oczywiście o finanse i jej bliskie związki z Amsterdamem i Londynem, które pokrótce przedstawił. Była to cecha niezwykła u francuskiej szlachcianki. Ci nieliczni arystokraci, którzy naprawdę rozumieli działanie i doceniali znaczenie giełdy, udawali niewiedzę, żeby nie wzięto ich za prostaków. Wypowiedzi Elizy brzmiały dla przeciętnego dworzanina równie niezrozumiale, jak proroctwa delfickiej wyroczni. Za to markiz udawał, że rozumie więcej, niż w rzeczywistości pojmował. Eliza była w jego oczach jedną z drobnych commerçants, na co niedwuznacznie wskazywała następująca jego prośba: – Czy byłaby pani łaskawa dostarczyć mi trochę drewna? – Czego, monsieur? – Drewna. – Po co panu drewno? – Zdaje sobie pani chyba sprawę z tego, że w tej chwili jesteśmy w stanie wojny w zasadzie ze wszystkimi możliwymi wrogami? – spytał rozbawiony markiz. – Proszę spytać contrôleura-général, czy hrabina de la Zeur o tym wie. – Touche. Ale powiedz mi, pani, co widzisz, kiedy wyglądasz przez to okno? 6 Markiz przypuszczał bowiem, że ojcem dziecka jest jego przyrodni brat Étienne. Gdyby rzeczywiście tak było, mały Jean-Jacques byłby – tak jak on sam – nieślubnym potomkiem rodu de Lavardac. – Nowiutkie fortyfikacje. Musiały kosztować fortunę. – Bliżej. – Wodę. – Bliżej. – Okręty. – Jeszcze bliżej. – Drewno, leżące na brzegu w stosach jak usypane z ziemi szańce. – Z pewnością wie pani o moich rodzinnych związkach z marynarką wojenną. – Tout le monde wie, że pański ojciec jest admirałem francuskiej floty, która za jego kadencji niepomiernie się rozrosła. – Kadencji w pięknym mundurze, upływającej na chrzczeniu okrętów, słuchaniu salutów z dwudziestu jeden dział i urządzaniu wystawnych uczt. Tak, to prawda. Ale tout le monde nie zapomniał również, że to zasługa Colberta. A wiedziała pani o tym, że poza admiralstwem mój ojciec piastował także stanowisko sekretarza stanu do spraw marynarki? W sześćdziesiątym dziewiątym sprzedał tę posadę Colbertowi, za całkiem okrągłą sumkę. Czy chciał ją sprzedać? Czy potrzebował pieniędzy? Nie. Wiedział jednak, że Colbert, zwykły plebejusz, dostał na to fundusze od samego króla. A królowi się nie odmawia. – Pański ojciec został odwołany ze stanowiska – zauważyła Eliza. – W nad wyraz uprzejmy sposób. I za sowitym odszkodowaniem. Stał się podwładnym Colberta, gdyż, jak wiadomo, admirał podlega sekretarzowi stanu do spraw marynarki. – Kiedy tak pan stawia sprawę, dochodzę do wniosku, że to musiał być dla diuka ciekawy okres. – Cieszę się, że w tym czasie wiodłem w Indiach żywot wagabundy. Mieszkałem w Szachdźahanabadzie, ale nawet tam prawie słyszałem jego krzyki. W każdym razie dobrze mu zapłacono za tę degradację, on zaś dorobił się fortuny na zainicjowanym przez Colberta programie budowy nowych okrętów. Kiedy skarb państwa wykłada taką masę pieniędzy na wojsko, ci, którzy mają do nich dostęp, mogą się obłowić na tysiące sposobów. Wiem, co mówię, mademoiselle. Markiz powiódł wzrokiem po salonie, który, jak większość rzeczy w Dunkierce, był nieduży, za to urządzony z wielkim przepychem. – Pan został nobilitowany w siedemdziesiątym czwartym – odezwała się Eliza. – I również zasłużył się dla rozbudowy floty. – Zawsze chętnie służę mojemu królowi. – Boże, chroń króla. Podzielam, rzecz jasna, pańską gotowość do służby królowi. Mówił pan coś o drewnie, zdaje się... – No tak, naturalnie. Trwa wojna. Na razie nie stoczyliśmy zbyt wielu bitew morskich, największa była potyczka w Zatoce Bantry, kiedy przewoziliśmy wojsko do Irlandii. Poza tym dzielnie spisuje się pani przyjaciel, Jean Bart. Ale czekają nas walne bitwy. Potrzebujemy więcej okrętów. Potrzebujemy drewna. – Francja ma szczęście cieszyć się ogromną powierzchnią i rozległymi lasami – zauważyła Eliza. – Istotnie, mademoiselle... – Markiz przeniósł wzrok na widok za oknem, na porośnięte karłowatymi krzewami wydmy, tu i ówdzie ustępujące miejsca kanciastym umocnieniom skrywającym baterie moździerzy. – Tu jednak nie widzę żadnych lasów. – Rzeczywiście. Ta okolica przypomina raczej Holandię lub Irlandię. Ale zdaje pan sobie sprawę, że w głębi lądu ciągną się lasy, przez które jedzie się tygodniami. – Jeśli chce się pani przydać królowi, mademoiselle, proszę dostarczyć mi drewno. – Czy le Roi nie byłby równie zadowolony, gdyby dostawy trafiały do Hawru? Albo do Nantes? W przeciwieństwie do Dunkierki leżą przy ujściach dużych rzek, którymi można by spławić drewno. – Czemu nie? Tam też mamy stocznie. W tym momencie Eliza powinna była się zastanowić, dlaczego w położonej tak niedogodnie Dunkierce w ogóle jest jakaś stocznia, ale spędziwszy w miasteczku wiele nudnych tygodni tak się ucieszyła, że wreszcie będzie miała jakieś zajęcie, że ten paradoks zupełnie jej nie zdziwił. – Drewno kosztuje – powiedziała. – A ja oddałam cały swój majątek. Markiz d’Ozoir parsknął śmiechem. – Oddała go pani do skarbu francuskiego państwa! A będzie pani skupować drewno w imieniu króla. Wyślę listy do Place au Change w Lyonie; wszyscy będą wiedzieli, że sam contrôleur-général jest poręczycielem pani kredytu. Proszę porozmawiać z monsieur Castanem. To on nadzoruje wypłaty dla ludzi, którzy mają zaszczyt pożyczać pieniądze i sprzedawać towar królowi Francji. – Sugeruje pan, że mam udać się do Lyonu? – To sprawa najwyższej wagi, mademoiselle. Mój powóz jest do pani dyspozycji. Zmiana klimatu dobrze pani zrobi. Nie ma dla mnie znaczenia, czy drewno trafi tutaj, do Hawru, czy do Nantes. Ale my spotkamy się w Dunkierce za sześć tygodni od dzisiaj. KSIĘGA CZWARTA BONANZA Mieszkali nad brzegiem morza, a ponieważ byli ludem chciwym, gwałtownym, okrutnym i władczym, wyzbytym wszelkiej pilności i sumienności, stali się rabusiami w sposób równie naturalny, jak ludzie leniwi stają się żebrakami. Gardzili wszelką pracą, ponieważ jednak wychowali się w duchu łupiestwa i rabunku, to gdy nie mogli już dłużej najeżdżać urodzajnych równin Walencji, Granady i Andaluzji, wzięli się za rozbój na morzu. Zaczęli budować statki – czy raczej zabierać statki innym – i łupić wybrzeże. Wychodzili na ląd po zmroku, wyciągali zaskoczonych nieszczęśników z łóżek i sprzedawali ich w niewolę. – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Sala tronowa paszy Kazba, Algier Październik 1689 – O, przeszlachetna posadzko, doskonalsza niźli wszystkie chodniki, niźli sklepienia i dachy pospolitych budynków, wyświadczasz mi zaszczyt, kiedy pozwalasz musnąć się ustami – powiedział Moseh de la Cruz dziwnie przytłumionym głosem. Wcale nie żartował. Pasza Algieru, tak jak wszyscy jego agowie i hodżowie, musiał się pochylić i nadstawić ucha, żeby zrozumieć sabir Moseha. Tak przynajmniej przypuszczał Jack, słysząc szelest jedwabi i wyczuwając intensywny aromat perfum. On sam oczywiście widział tylko kilka cali ozdobnej marmurowej podłogi. – Okazałaś mi niewyobrażalną łaskawość, pozwalając pełzać po sobie, lecz mimo to muszę cię prosić o jeszcze jedną przysługę. Kiedy następnym razem będziesz miała honor zetknąć się z podeszwą pantofla paszy, poproś pokornie ów wspomniany wyżej element garderoby, by przekazał swemu właścicielowi, co następuje... W tym miejscu Moseh przytoczył w skrócie historię Jeronima. Naturalnie, sam El Desamparado nie brał udziału w audiencji. Tylko Dappa i Vrej znajdowali się w pobliżu Jacka, z twarzami – tak jak on – wtulonymi w marmur. Moseh umilkł i nad ich głowami rozległ się inny głos. Przemawiał po turecku, ale ktoś tłumaczył jego słowa na sabir. – Podeszwo naszego pantofla, przekaż marmurowej posadzce, że mamy pełną świadomość istnienia hiszpańskiej srebrnej floty i z chęcią byśmy nią zawładnęli, gdybyśmy tylko dysponowali środkami pozwalającymi zaatakować dziesiątki ciężkozbrojnych okrętów przemierzających Atlantyk. Turecki właściciel Moseha, Jacka i pozostałych aż się skulił na te słowa. Klęczał za plecami galerników; była to pozycja nie tylko właściwa ze względu na jego status, lecz także niezwykle wygodna dla człowieka, który wciąż miał niewiele skóry na stopach. Nie czekając na koniec tłumaczenia, zabeczał coś po turecku, ale Vrej Esphahnian odważnie wszedł mu w słowo: – O, wspaniała i doskonała podłogo, powiadom, z łaski swojej, podeszwę paszowskiego pantofla, że Ormianie z Hawany, z którymi niedawno wymieniliśmy listy, twierdzą, że wicekról, jeden z bohaterów tej opowieści, kończy właśnie swoją kadencję w Meksyku. Wiosną, przy dobrej pogodzie, uda się na swoim brygu w podróż na drugą stronę Atlantyku. – Można przy tym domniemywać, że arsenał brygu będzie wypełniony nie kulami armatnimi, lecz gąskami srebra i innymi łupami – dodał Moseh. – Pantoflu... – rzekł pasza – uświadom posadzkę, że statek wicekróla żeglujący w asyście hiszpańskich okrętów przypomina smaczny kąsek zawieszony w rozwartej paszczy krokodyla. Moseh odetchnął głęboko. – Cierpliwa, przecudowna podłogo! Bez reszty oddana służbie paszy, powstrzymujesz jego dywany przed spadnięciem do piwnicy, wątpliwym jest jednak, byś pochłonięta swoimi obowiązkami znalazła czas na tak nudne i zgoła niegodne zajęcie, jak śledzenie wyników długoterminowych pomiarów batymetrycznych przy ujściu Gwadalkiwiru. Co innego przykuci do wioseł pół-Żydzi, ci mają aż nadto czasu na kontemplowanie podobnych kwestii. Pozwól zatem, że poproszę cię jeszcze o chwilę cierpliwości i poinformuję, że w miejscu, gdzie Gwadalkiwir uchodzi do Zatoki Kadyksu, znajduje się przykryta wodą piaszczysta łacha. Wyładowane srebrem galeony przechodzą nad nią w porze przypływu i wpływają w głąb rzecznego koryta, by rzucić kotwicę w porcie Sanlúcar de Barrameda, zwanym również Bonanzą, albo, przemierzywszy pięćdziesiąt mil w górę Gwadalkiwiru, zacumować w Sewilli. Te dwa miasta od niepamiętnych czasów są głównymi przystaniami srebrnej floty, nic więc dziwnego, że właśnie w Bonanzie wicekról, rozpoczynając panowanie, położył kamień węgielny pod pałac, do którego miały trafić owoce jego nieustających, plugawych, zachłannych rabunków. Od tamtej pory budowa trwała bez chwili przerwy i pałac jest już gotowy, ale przez ten czas Hiszpanie zaczęli wodować większe galeony, Allach zaś w swej nieskończonej mądrości sprawił, że mielizna, o której mówiłem, rozrosła się i wypiętrzyła bliżej powierzchni. Z tego powodu srebrna flota od trzech lat nie zapuszcza się już w głąb Gwadalkiwiru, lecz cumuje kilka mil dalej, w cudownie głębokiej Zatoce Kadyksu. – Pantoflu, rzeknij posadzce, iż rozumiemy już, że kiedy latem przyszłego roku srebrna flota zawinie do Kadyksu, wyładowany skarbami bryg wyniosłego, po trzykroć przeklętego byłego wicekróla będzie musiał się od niej odłączyć i samotnie pożeglować wzdłuż brzegu do Bonanzy Nie zapomnij jednak poinformować jej, że posłanie galer na drugą stronę Zatoki Kadyksu i przypuszczenie szturmu na bryg w zapiaszczonym ujściu Gwadalkiwiru byłoby z naszej strony równie nierozsądne, jak zaatakowanie go na pełnym morzu. – Posadzko lśniąca i najtrwalsza z trwałych, ocierająca się o świętość i nieskończenie odległa od przyziemności świata niewiernych, trudno byłoby wymagać, abyś niepotrzebnie zaprzątała sobie myśli bezużytecznymi ochłapami wiedzy, które mnie plączą się po głowie. Na przykład faktem, że choć wojenne galery z Dar al-Islam są nad wyraz niemile widziane w rzeczonej zatoce, galery handlowe całkiem często ją odwiedzają. Okręty pierwszego rodzaju są bowiem od dziobu po rufę wypełnione janczarami zbrojnymi w szable, sztylety, pistolety i garłacze, te drugie zaś zasiedlają głównie przykuci do wioseł nieszczęśnicy, którzy nie wzbudzają nijakich podejrzeń w przesądnych umysłach świniożerców. – Zważ, pantoflu, że z tego samego powodu są bezużyteczni jako broń ofensywna. – Z tego też powodu, mozaiko bez skazy, mogą użyć podstępu tam, gdzie siła mogłaby zawieść; mogą wpłynąć między inne statki, nie budząc popłochu. Gdyby w odpowiedniej chwili rozkuć ich z pęt; gdyby w skład ich okrutnej drużyny weszli pohańbieni i pragnący odzyskać honor janczarzy, jezuiccy samuraje, miotający oszczepy zapaśnicy, szaleni caballeros i podobne indywidua; gdyby jeszcze tak się fortunnie złożyło, że jeden z nich znałby rzeczony bryg na wylot, wówczas, o posadzko, przejęcie skarbu wicekróla w imię Prawdziwej Wiary nie przysporzyłoby wielkich trudności. – Co byłoby dalej, pantoflu? Jeśli bowiem dobrze rozumiemy istotę uprawianego przez wicekróla przemytniczego procederu, skarb miałby postać srebrnych gąsek, które są nieczyste, jak dla nas świnie, i źle widziane w eleganckim towarzystwie. Monetą tego królestwa, tak jak i całego świata, jest peso. – O, posadzko... Wielu podróżników stąpało po tobie i całowało cię wielu uczonych mężów. Być może od niektórych z nich słyszałaś, że źródłem światowego srebra jest Nowa Hiszpania, a jego odbiorcą Daleki Wschód. Jeśli wierzyć legendom, całe srebro trafia na dwór Wielkiego Mogoła w Szachdźahanabadzie i do Zakazanego Miasta w Pekinie. I tak jak wszystkie statki na morzu czerpią siłę napędową z jednego wiatru, tak wszystkie przedsiębiorstwa i kompanie handlowe w Europie i Imperium Osmańskim czerpią moc z tego stałego przepływu srebra. Dlatego też najlepiej jest wymieniać srebro na towar jak najdalej na wschodzie, aby ograniczyć liczbę płatnych pośredników. Statek, którego użyliby galernicy, to półgalera, czyli galeota. Nie do pomyślenia jest, aby galeotą opłynąć Afrykę i zawinąć do mogolskiego portu w Suracie, dlatego na wschodzie może się zapuścić najdalej do Kairu. Nastąpiła wymiana zdań po turecku między paszą i właścicielem niewolników, która dopiero po dłuższej chwili doczekała się przekładu na sabir: – Pantoflu... Doszły nas plotki, jakoby banda galerników zamierzała wdać się w walkę z Hiszpanami u ujścia Gwadalkiwiru, pod Bonanzą. Byłby to czyn desperacki, ale z pewnością zwiększyłby szanse na quid pro quo, jak mawiają jezuici. – Szlachetna podłogo, wciąganie cię w dokładne wyliczenia uwłaczałoby twojej godności, lecz ja pospołu z moim ormiańskim towarzyszem dokonaliśmy w mozole szczegółowych rachunków. Kiedy kurz opadnie i galeota wróci z Kairu z ładunkiem kawy i innych skarbów Orientu, ich wartość – po odliczeniu wszystkich podatków, opłat, ceł, prowizji, bakszyszów, haraczy i udziałów – powinna wystarczyć na opłacenie żałośnie skromnego okupu za wszystkich dziesięciu zainteresowanych galerników. – Napisane jest w Świętym Koranie, pantoflu: „Przetrzymywanie zakładników to grzech”. Jesteśmy więc nieskończenie zasmuceni faktem, że z przyczyn od nas niezależnych przetrzymujemy w banyolarach dziesiątki tysięcy takich zakładników. Plan, który nam przedstawiono, ma swoje zalety, lecz wszyscy ludzie są podatni na pokusy. Zwłaszcza chrześcijanie. Dlaczego zatem ci niewolnicy po rozkuciu z pęt nie mieliby zaatakować swoich nadzorców i uciec wypełnioną srebrem galeotą? – Masz całkowitą słuszność, mozaiko twarda i zimna, niemądrze byłoby pokładać zaufanie w zgrai niewolników. Gdyby czmychnęli na południe i zaryzykowali wejście w Cieśninę Gibraltarską, przechwyciłyby ich galery z Cytadeli Wiary i skazały na karę haka. Gdyby skierowali się najkrótszą drogą ku brzegowi, złapaliby ich Hiszpanie. Co jednak będzie, mogłaby spytać bystra posadzka, gdyby obrali kurs północny, opłynęli Półwysep Iberyjski i poszukali schronienia we Francji lub w Anglii? Celne pytanie, być może wskazujące poważną lukę w całym planie. Dzięki niech więc będą Allachowi, bo jest z nami jeszcze jeden niewolnik, który w tej chwili przyciska do ciebie wargi, a którego niefortunne przypadki losu nauczyły radzić sobie w takich sytuacjach. Niewiele brakowało, żeby Jack, bez reszty pochłonięty domysłami, czym też może być „kara haka”, przegapił sygnał Moseha. Na szczęście Dappa szturchnął go pod żebro i Jack rozpoczął wyćwiczoną przemowę, ubarwioną ozdobnikami, które na bieżąco przychodziły mu do głowy: – Słowa moje kieruję nawet nie do podłogi, lecz do kurzu tkwiącego między płytkami posadzki, dopóki bowiem nie odzyskam mojego janczarskiego honoru i stopnia, nie czuję się godzien przemawiać bezpośrednio do tej cudownej mozaiki. Mam wszakże nadzieję, że choć niektóre moje słowa dotrą do uszu jakiegoś mebla zajmującego w tej sali eksponowane stanowisko. Znaczące chrząknięcia Moseha i kolejne kuksańce Dappy przerywały wypowiedź i utrudniały Jackowi uchwycenie właściwego rytmu. – Popełniłem błąd niewybaczalny, dałem się wziąć do niewoli podczas oblężenia Wiednia, a później przez pewien czas tułałem się po krajach chrześcijańskich; moja historia jest długa, nie ma wyraźnego początku, środka ani zakończenia. Pozwól więc, przecudowny pyle w szczelinach posadzki, że ograniczę się do stwierdzenia, że zanim całkiem postradałem rozum i zmieniłem się w żałosny wrak człowieka, dowiedziałem się, że jest we Francji pewien diuk, który zanieczyszcza morze setkami nowiuteńkich, uzbrojonych po zęby statków niewiernych. Tenże diuk, ucztujący na najbrudniejszych podłogach świata, nie jest bynajmniej obcy korsarzom zamieszkałym w tym mieście; niewykluczone, że wręcz sponsoruje niektóre z ich galer. Jest również właścicielem białych, różanookich koni, tak bardzo pożądanych przez najszlachetniejsze sługi Allacha. Gdyby ów książę posłyszał zawczasu o naszym planie, mógłby bez trudu rozkazać swojej flocie, rojącej się w Zatoce Biskajskiej, aby miała oko na wybrzeże półwyspu (pozbawiona przyrządów nawigacyjnych galeota musiałaby stale mieć ląd w zasięgu wzroku) i zatrzymywała wszystkie jednostki, których opis pasowałby do opisu galeoty. Długa dyskusja po turecku, a potem: – Posłuchaj, pantoflu. Gdybyś napotkał na mojej posadzce najmniejszy choćby okruch kurzu, co uważam za mało prawdopodobne, gdyż moje domostwo utrzymywane jest w nieskazitelnej czystości, poinformuj go, że słyszałem o tym francuskim diuku. Nie należy do ludzi, którzy z czystej dobroci serca wzięliby udział w realizacji podobnego planu. – O, pyle z posadzki... A może drobino kurzu, którą wniosłem tu na rzęsach, rzeczonego diuka nie da się zgoła w naszym planie pominąć. Galeota potrzebowałaby bowiem eskorty w drodze do Kairu, by nie Wpaść w ręce piratów z Sardynii, Sycylii, Malty, Kalabrii i Rodos. Budząca grozę armada miasta, w którym się znajdujemy, ma inne zadania, lecz francuska flota i tak przemierza te wody, strzegąc marsylskich galer handlowych w drodze do i ze Smyrny i Aleksandrii... Pasza najwyraźniej dość już usłyszał, bo zaklaskał w dłonie i powiedział po turecku coś, co doprowadziło do wyproszenia galerników i ich właściciela z sali audiencyjnej na ośmiokątny dziedziniec kazby. Jack był tym zaniepokojony, dopóki nie zobaczył uśmiechu rozjaśniającego twarz właściciela, którego nubijscy niewolnicy pakowali właśnie do lektyki. Jack, Dappa, Vrej i Moseh wyszli niespiesznie przez bramę do miasta i przez przypadek zatrzymali się akurat pod rzędem dużych żelaznych haków, sterczących z zewnętrznej strony muru kazby, kilka metrów poniżej parapetu. Na kilku tkwiły pokaźnych rozmiarów kawałki czegoś, co wyglądało jak suszone na słońcu mięso, większość jednak była pusta. Nad jednym z nich zebrała się grupa janczarów, otaczając siedzącego na krawędzi muru mężczyznę. – Co pasza powiedział na końcu? – zapytał Jack Dappę. – Użył wielu słów, ale treść była krótka: Niech tak będzie. Dappa sporo się nawiosłował wśród Turków i świetnie poznał ich język, to dlatego zabrali go na audiencję. Twarz Moseha de la Cruz przybrała uduchowiony wyraz, jakby szykował się do odmówienia modlitwy. – W takim razie, gdy tylko pogoda się poprawi, ruszymy do Bonanzy. Nagle janczarzy zepchnęli siedzącego na murze człowieka. Przeleciał krótki dystans w powietrzu, nabrał szybkości i wtedy żelazny hak wbił mu się między pośladki i zatrzymał go gwałtownie. Mężczyzna wił się i wrzeszczał, ale czubek haka tkwił już głęboko w jego wnętrznościach i nie było mowy, żeby się z niego ześliznął. Mógł tylko bezradnie wisieć. Janczarzy odwrócili się i sobie poszli. Ale nie tylko z tego powodu Jack czuł się nieswojo, gdy razem z innymi schodził z kazby w głąb Algieru. Pamiętał, że pasza wygłosił kilka długich przemów po turecku, a w dodatku Dappa spoglądał na niego w sposób, który Jack dobrze znał – kiedy tak samo patrzyli na niego sir Winston Churchill i Eliza, nie wróżyło to zwykle nic dobrego. – Dobra – powiedział w końcu. – Mów. Dappa wzruszył ramionami. – Rozmowy paszy z doradcami zwykle dotyczyły kwestii praktycznych; znacznie bardziej interesowało go to, jak zrealizować plan, niż to, czy w ogóle go realizować. – To dla nas dobrze – stwierdził Jack. – Ale powiedz mi, czemu patrzysz na mnie wilkiem? – Kiedy wspomniałeś o tym paskudnym francuskim diuku, pasza natychmiast się zorientował, kogo masz na myśli. Wspomniał od niechcenia, że diuk zadręcza go ostatnio pytaniami o miejsce pobytu niejakiego Alego Zaybaka, angielskiego zbiega. – Ali Zaybak? To nie jest angielskie nazwisko. – Nie. To odwołanie do Opowieści z tysiąca i jednej nocy; chodzi o sławnego kairskiego złodziejaszka. Policja wielokrotnie próbowała go złapać, ale zawsze im się wymykał, niczym kropla rtęci, kiedy przycisnąć ją palcem. Zaybak po arabsku oznacza żywe srebro – stąd przydomek złodzieja. – Sympatyczna bajeczka. Ale Kair leży daleko od Anglii... Dappa przeniósł wzrok na mur kazby, gdzie skazaniec wił się na haku. – Udajesz głupiego, Jack. W niektórych systemach prawnych to wystarczy, żeby cię uznać za winnego, tak jakbyś złożył poświadczone zeznanie. – Może nie mylisz się co do Jacka, Dappa – wtrącił Moseh. – Ale ja naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi. – Jack jest w Paryżu sławną personą – odezwał się Vrej Esphahnian. – Mieszka tam pewien diuk, który ma mu za złe, że wpadł nieproszony na przyjęcie, udusił jednego z gości, odciął dłoń pierworodnemu diuka, i wszystko to zrobił w obecności Króla Słońce. – Może właśnie ten diuk słyszał o morskich przygodach Jacka – dodał Dappa. – I zaczął węszyć. – Ponieważ jestem zbłąkanym janczarem, który po ciężkim urazie głowy próbuje odzyskać pełnię władz umysłowych, nie mam pojęcia, o czym mówicie – rzekł Jack. – Jeśli jednak ma to nam pomóc, niech się wszyscy dowiedzą, że mamy pewne informacje na temat miejsca pobytu Alego Zaybaka. Byle tylko diuk d’Arcachon zechciał zainwestować w Plan. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Château Juvisy 10 grudnia 1689 Gdy kardynał Richelieu docenił, a Ludwik XIII nagrodził geniusz monsieur Antoine’a Rossignola, ten wybudował sobie niewielkie château. W późniejszych latach wynajął samego Le Nôtre’a, aby zajął się ogrodem i uporządkował teren posiadłości. Château stanęło w Juvisy, co było wyborem całkiem sensownym – dwór królewski znajdował się w Paryżu, a Juvisy leżało tuż obok. Kiedy syn Ludwika XIII przeprowadził się wraz z dworem do Wersalu, syn Antoine’a Rossignola (który odziedziczył po nim château, znajomość kryptografii i wszystkie obowiązki) znalazł się na wygnaniu. On sam wprawdzie nie ruszył się z miejsca, ale ośrodek władzy się od niego odsunął i Juvisy nagle zaczęło wyglądać jak placówka na odległych rubieżach państwa. Kto inny sprzedałby pewnie majątek, nie bacząc na stratę, i wybudował nowe château bliżej Wersalu, ale Bonaventure Rossignol z przyjemnością został na starych śmieciach. Charakter jego zajęcia nie wymagał od niego stałej obecności na dworze – przeciwnie – zwiększenie odległości dzielącej go od pałacu i wynikające zeń cisza i spokój sprawiły, że mógł pracować wydajniej niż przedtem. Le Roi zatwierdził decyzję młodszego Rossignola, odwiedzając go czasem w Juvisy. Małe, położone na odludziu i otoczone idealnie wypielęgnowanym ogrodem château jawiło się Elizie jako królestwo tajemnic, w którym Bon-bon był królem, a ona jego królową – albo przynajmniej konkubiną. Obwiedziony murem ogród nie przypominał wersalskiego dzieła Le Nôtre’a – był, co oczywiste, o wiele niniejszy – i stało w nim znacznie mniej posągów. Coś jednak je łączyło – oba prezentowały się doskonale, kiedy patrzyło się na nie z piętra château, a tak właśnie oglądała go w tej chwili Eliza. Sypialnia Bon-bona znajdowała się na samej górze, w środkowej części budynku, wystarczyło więc wstać z łóżka, przejść trzy kroki po lodowatej podłodze i stanąć w mansardowym oknie, by w dole ujrzeć ścieżkę będącą osią symetrii ogrodu. Rzecz jasna, obumarłe przed zimą rośliny przybrały brunatny kolor, ale ozdobnie wijące się żywopłoty nadal przyciągały uwagę i Eliza miała na czym zaczepić wzrok, odpowiadając na zadane przez Bon-bona pytanie. A pytał – w skrócie – co ona tu, do cholery, robi. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego, ale trochę ją tym zirytował. Przyjechała wieczorem, zmęczona i brudna. Chciała tylko położyć Jean-Jacquesa do snu, a potem paść na jakieś wolne łóżko i spać kilkadziesiąt lat bez przerwy. Tymczasem przez pół nocy kochała się z Bon-bonem, ale czuła się teraz bardziej żwawa i orzeźwiona, niż gdyby cały ten czas poświęciła na drzemkę. Może więc to nie zmęczenie jej wczoraj dokuczało, tylko zupełnie co innego? Bon-bon był na tyle dobrze wychowany, że wieczorem nie zadawał zbędnych pytań – niespodziewane pojawienie się Elizy i jej orszaku pod bramą posiadłości przyjął z wdziękiem i pogodą ducha. To jej się spodobało, a to, co robili później, podobało się jej jeszcze bardziej. Teraz jednak, gdy słońce wspięło się wysoko na niebo i ich organizmy oczyściły się z seksualnych żądz, nastał czas nudnych wyjaśnień. Jej umysł musiał – choć częściowo – się rozbudzić i Eliza wcale nie była tym zachwycona. Wpatrywała się w martwy ogród, wodziła wzrokiem po konturach żywopłotów i próbowała zapanować nad rozdrażnieniem. – Wspomniałaś w liście, pani, że zastanawiasz się, czy nie pojechać do Lyonu – podsunął Rossignol. – To było sześć tygodni temu. – Zgadza się. Podróż do Lyonu zajęła mi dziesięć dni. – Dziesięć dni! Przebyła ją pani pieszo?! – Sama dotarłabym na miejsce szybciej, ale podróżowałam z pięciomiesięcznym dzieckiem. Nasza karawana składała się z dwóch powozów i wozu bagażowego, a porucznik Bart i markiz d’Ozoir przydzielili nam konnych i pieszych strażników. – Nieporęczne to... – Rossignol się skrzywił. – Jak sam pan wie, najtrudniejsze było pierwsze dwadzieścia mil. – To prawda. Dunkierka praktycznie nie ma drogowego połączenia z resztą Francji. – Był pan kiedyś w Lyonie? – Przejazdem, po drodze do Marsylii. – Czy kiedy porównać go z Paryżem, nie wydaje się panu dziwnie bezbarwny i surowy? – Ależ, mademoiselle! Moim zdaniem Lyon wypada blado nawet w porównaniu z Hagą! Eliza nie roześmiała się, ale odwróciła na chwilę plecami do okna i spojrzała na Rossignola. Siedział na łóżku, wsparty na piramidzie poduszek, od pasa w górę nagi i wystawiony na chłodne powiewy. Spalał jedzenie jak kuźnia węgiel, a mimo to nie tył i nigdy nie marzł. – To dlatego że nie docenia pan handlu. Ja ogromnie się nim interesuję – No tak... Wiem o tym – przyznał Rossignol. – Wielki targ, na którym Północ handluje ze śródziemnomorskim Południem. Rzeczywiście, powinno to wyglądać ciekawie. Ale kiedy człowiek tam pojedzie, zastanie tylko magazyny, tkalnie i ogromne połacie pustej ziemi. – Jeżeli ograniczamy się do patrzenia, istotnie wygląda to niezbyt intrygująco. Aby docenić mechanikę handlu, należy włączyć się w procesy zachodzące w tych niepozornych magazynach. Wzrok Rossignola zbłądził w stronę leżących na nocnym stoliku papierów. Już żałował, że o to zapytał; pozostało mu mieć nadzieję, że Eliza szybko wyczerpie temat. Cofnęła się spod okna i zgarnęła dokumenty na podłogę. Przyklękła na łóżku i, przesuwając się bokiem, usiadła okrakiem na Rossignolu, przyciskając jego biodra do pościeli. – Sam pan zapytał – przypomniała mu. – A teraz nie tylko wysłucha pan mojej odpowiedzi, ale kiedy skończę, przyzna, że te wyjaśnienia były bardzo interesujące. – Zamieniam się w słuch, mademoiselle. – Wróćmy do Lyonu. Podejrzewam, że dwieście lat temu urządzano tam ogromne, wiejskie targi. Jak panu wiadomo, Lyon skolonizowali Florentyńczycy w nadziei zbicia fortuny na handlu z rozciągającą się na północy dziką krainą, zwaną Francją. Targ odbywa się tam do tej pory, cztery razy do roku, ale nie ma już tak sielankowego charakteru. Bardziej przypomina ten w Lipsku. – Nic mi to nie mówi. – Ludzie stoją na dziedzińcach faktorii handlowych, drą się na siebie i handlują towarami, których wcale tam nie ma. – A magazyny? – Głuptas z pana. Towarów nie ma w faktoriach, co nie znaczy, że nie ma ich w ogóle w Lyonie, bo przecież przed kupnem trzeba je pooglądać, a po transakcji, odebrać od sprzedawcy. Kiedy na ulicach robi się tłok, większość przechodniów stanowią commerçants, udający się do magazynów, aby obejrzeć transport jedwabiu, śledzi, fig, futer czy co ich tam interesuje. – Zaczynam już z wolna rozumieć to, co mnie ogromnie, jako dżentelmena, zdumiewało w Lyonie. – Wyda się to panu niewiarygodne, ale Lyon ma obroty wyższe niż Paryż. Widziany z perspektywy ulicy wydaje się opustoszały; można by tam umrzeć z głodu albo samotności. Dopiero kiedy człowiek wejdzie do któregoś z domów handlowych, odkrywa fascynujące wewnętrzne życie miasta. Widzi pan, Bon-bon, ludzie zwabieni do Lyonu perspektywą zarobku stworzyli – za okutymi żelazem drzwiami i zamkniętymi okiennicami – mikrokosmos złożony z namiastek światów, które porzucili w rodzinnej Genui, Antwerpii, Brugii, Genewie, Isfahanie, Augsburgu, Sztokholmie czy Neapolu, wszędzie, skąd pochodzą. Wchodząc do faktorii, człowiek czuje się tak, jakby przeniósł się do któregoś z tych miast. Proszę pomyśleć o Lyonie jak o handlowej stolicy Francji, a o okolicach Place au Change jak o dzielnicy dyplomatycznej, w której Żydzi, Ormianie, Holendrzy, Anglicy, Genueńczycy i inne nacje słynące ze smykałki do interesów pootwierały swoje ambasady, ojczyste enklawy na obcej ziemi. – Co pani tam robiła, mademoiselle? – Miałam kupić drewno dla markiza d’Ozoir. Potrzebowałam porady specjalisty. Po tygodniu dołączyli do mnie moi holenderscy wspólnicy: Samuel i Abraham de la Vega z kuzynem. Wiedząc, że de la Vegowie są w Londynie, przed opuszczeniem Dunkierki wysłałam im list, który zastał ich w Gravesend. Zmienili plany i skierowali się prosto do Dunkierki, przez którą przemknęli pięć dni po moim odjeździe. Po drodze zabrali jeszcze z Paryża swojego kuzyna, niejakiego Jacoba Golda, i we trójkę przyjechali do Lyonu, gdzie zamieszkali w domu znajomego hurtownika handlującego woskiem pszczelim sprowadzanym z państwa polsko-litewskiego. – No, teraz rozumiem, dlaczego to wszystko trwało aż sześć tygodni. Dziesięć dni czołgania się do Lyonu, tydzień oczekiwania na tych Żydów... – Ta zwłoka zupełnie mi nie przeszkadzała. I ja sama, i moja służba potrzebowaliśmy tego tygodnia, żeby otrząsnąć się po podróży i rozgościć w Lyonie. Markiz d’Ozoir był łaskaw uprzedzić o naszym przybyciu kogoś, kto był mu winien przysługę i ten właśnie człowiek ulokował nas w swoim pied-a-terre. Kiedy się urządziłyśmy, zaczęłam nawiązywać kontakty w tłumie odwiedzającym Place au Change. Wiedziałam, że bracia de la Vega, nie szczędząc sił i środków, przetrząsną cały rynek drewna w poszukiwaniu towaru najwyższej jakości dostępnego na najlepszych możliwych warunkach, ale ich wysiłki na nic by się zdały, gdybyśmy nie mogli za nie zapłacić gotówką pozyskaną ze spieniężenia królewskiego weksla. Trzeba też było znaleźć transport, wykupić ubezpieczenie ładunku i tak dalej. Tak że nawet gdyby de la Vegowie przyjechali do Lyonu razem ze mną, przez pierwsze kilka dni byliby bezrobotni. A konieczność karmienia małego Jean-Jacquesa przysparzała mi przeróżnych absurdalnych kłopotów. Niepotrzebnie o tym wspomniała – wzrok Rossignola ześliznął się z jej twarzy na lewą pierś. Wcześniej owinęła się prześcieradłem, ale zsunęło się z niej, gdy się siłowali. – Bracia zaprosili mnie do siebie, do magazynu z woskiem. Rossignol prychnął i przewrócił oczami. – Nie znając Lyonu, również uznałabym takie zaproszenie za niedorzeczne – przyznała Eliza. – Ale magazyn okazał się naprawdę przeuroczy. Zbudowano go na wschód od dzielnicy handlowej, na łące łagodnie opadającej w stronę Rodanu. Właściciele tego terenu mają więcej ziemi, niż to potrzebne, więc część wydzierżawili pobliskiej winnicy. Sezon już się skończył i winorośl nie prezentowała się szczególnie efektownie, ale pogodę mieliśmy śliczną, mogliśmy więc usiąść na tarasie wypełnionej woskiem kamiennej budowli i popijać rosyjską herbatę słodzoną litewskim miodem. Córki woskowego magnata zabawiały Jean- Jacquesa i śpiewały mu żydowskie pioseneczki w jidysz. Przyznałam się braciom de la Vega i Jacobowi Goldowi, że Lyon zrobił na mnie dziwne wrażenie. – Podpisuję się pod pani słowami, mademoiselle. – Tak, Bon-bon, ale to miasto wydaje się nam dziwne z różnych powodów. Proszę mnie wysłuchać, a wszystko stanie się jasne. – Co ci Żydzi na to? – Zgodzili się ze mną, ale byli okropnie małomówni. Ja zaś chciałam właśnie zmusić ich do mówienia. – I co? Jak zareagowali na pani gambit? – Jest pan nieznośny. * * * Samuel de la Vega miał dwadzieścia cztery lata i był najstarszym z mężczyzn, którzy zostali w magazynie; starsi od niego mieli ważniejsze zajęcia. Wzruszył ramionami. – Jesteśmy tu po to, żeby się uczyć – stwierdził. – Mów dalej. – Wydawało mi się, że przyjechaliście tu zarabiać – zauważyła Eliza. – W dłuższej perspektywie, owszem. Jak zawsze. Ale na razie nie wiadomo, czy zarobimy na tym drewnie, za to coś niecoś słyszeliśmy o Lyonie. Chętnie się dowiemy, co jest w nim takiego niezwykłego. Eliza parsknęła śmiechem. – Po co mam mówić dalej, skoro ty już wszystko powiedziałeś? Przyjechaliście do Lyonu, nie mając pewności, czy da się tu zarobić. Słyszeliście o nim tylko coś niecoś, czyli nie może być dla was zbyt ważny. Ot, po prostu was zaciekawił. Czy to samo powiedziałbyś o Antwerpii? – Wyjaśnię to. W mojej rodzinie zysk księgujemy dopiero wówczas, gdy w nasze ręce trafi weksel płatny w Amsterdamie lub, od niedawna, w Londynie, w dodatku wystawiony przez dom handlowy utrzymujący przyzwoite placówki w co najmniej jednym z tych dwu miast. Najlepiej w obu. – Krótko mówiąc, konkretny pieniądz. – Można to tak ująć. Po drodze do Lyonu Jacob opowiedział nam o systemie rozliczeń, który tu obowiązuje. Jacob Gold był tak podenerwowany, że Eliza uznała za konieczne uspokoić go jakimś niewinnym żartem. – Że też nie mogłam was podsłuchać! – zawołała. – Wczoraj przy kolacji u monsieur Castana mnie również uraczono opisem tego systemu. Gospodarz wyrażał się o nim tak pochlebnie, że zapytałam, dlaczego nie stosuje się go na całym świecie. Rozbawiła ich. – Co odpowiedział monsieur Castan? – zainteresował się Gold. – Że gdzie indziej, w chłodniejszych krajach, ludzie są podejrzliwi i nie znają się tak dobrze jak kupcy w Lyonie, których łączy niespotykana nigdzie indziej sieć zaufania i wzajemnych zależności. Że obcy handlarze są małostkowi, obrzydliwie dosłowni, mają obsesję na punkcie gotówki i nie uwierzą w zawarcie transakcji, dopóki na własne oczy nie zobaczą, jak gotówka zmienia właściciela. Rozmówcy Elizy odetchnęli z ulgą. Teraz wiedzieli przynajmniej tyle, że nie będą musieli osobiście przedstawiać jej wszystkich niewdzięcznych nowin. – A zatem wiesz już o tym, że rozliczenia w Lyonie polegają na zmianie zapisów w księgach. Człowiek siedzący przy banca zapisuje: „Signore Caponi jest mi winien dziesięć tysięcy ecu au soleil” – to lokalna waluta, nieznana poza Lyonem – i taki zapis jest dla niego równoważny posiadaniu monet w sejfie. Kiedy przy okazji następnej transakcji musi wypłacić signore Caponiemu na przykład piętnaście tysięcy ecu, wykreśla tamten wpis, a signore Caponi notuje sobie, że taki a taki człowiek jest mu winien pięć tysięcy ecu. I tak to działa. – Ale przecież czasem pieniądze muszą przechodzić z rąk do rąk! – upierał się Abraham, który słyszał już te wyjaśnienia, ale nadal nie bardzo mógł w nie uwierzyć. Miał czternaście lat. – Owszem, ale tylko drobne sumy – przyznał Jacob. – Kiedy wyczerpią się wszystkie możliwości uregulowania długów na papierze, lyońscy kupcy uciekają się do przekazywania pieniędzy między różnymi domami handlowymi. – Nie prościej byłoby po prostu posłużyć się gotówką? – Byłoby, gdyby ją mieli – wtrąciła Eliza. Żartowała, ale jej żart na dłuższą chwilę uciszył towarzystwo. – A nie mają? – zdziwił się Abraham. – Dlaczego? – Zależy, kogo zapytać. Jedni twierdzą, że jej nie potrzebują, bo system działa bez zarzutu. Inni mówią, że wszelka gotówka trafiająca do Lyonu jest natychmiast przemycana do Genewy. – Po co? – W Genewie są banki, które w zamian za nią wystawiają weksle płatne w Amsterdamie. Abraham wytrzeszczył oczy. – Czyli nie my jedni martwimy się, jak zarobić w Lyonie gotówkę! – Oczywiście, że nie! – odparł Samuel. – Rywalizujemy o nią ze wszystkimi tutejszymi kupcami, którzy nie podzielają powszechnego w Lyonie poglądu, że wpis w księdze rachunkowej jest równoważny prawdziwym pieniądzom. – Jakim trzeba być człowiekiem, żeby tak uważać? – Człowiekiem mieszkającym tu od dawna – odparł Jacob. – I wygodnie sobie z tych ksiąg żyjącym. – Ta metoda sprawdza się tylko dzięki temu, że ci ludzie znają się jak łyse konie i mają do siebie zaufanie – zauważyła Eliza. – Im to wystarcza, ale ktoś z zewnątrz, taki jak my, nie może przystąpić do Dépôt, jak nazywają ów system, i spieniężyć zysków. – Korzystają z niego właściciele domów w Lyonie, miejscowi ziemianie i służba – dodał Jacob. – Interes kwitnie, żyją sobie wygodnie, a brak gotówki odczuwają dopiero wtedy, gdy chcą się przeprowadzić. Tylko że ci, których nosi po kraju... – ...nie mieszkają w Lyonie i nie mogą być w Dépôt – dokończyła Eliza. – Moglibyśmy rozwodzić się nad tym cały dzień i zapętlić się jak Uroboros – stwierdził Samuel. – Dlatego skupmy się na faktach: jesteśmy w Lyonie, chcemy kupić drewno dla króla i nie mamy gotówki. Mamy za to kredyt u monsieur Castana, który jest wypłacalny, ponieważ mieszka w tym mieście i jest członkiem Dépôt. – Dziękuję, Samuelu – powiedziała Eliza. – Słusznie powiedziałeś: ludzie darzą monsieur Castana zaufaniem. Kiedy inny członek Dépôt pisze w swojej księdze „Pan Castan jest mi winien tyle i tyle ecu”, to tak jakby miał tę sumę w złocie. My musimy przemienić to „złoto” w drewno i wysłać je do Nantes. – Dzięki monsieur Wachsmannowi mamy już pewne pojęcie, dokąd się udać i gdzie szukać potencjalnych dostawców drewna – odezwał się Jacob, nawiązując do rozmowy z gospodarzem. – Ale jak dostarczyć tutaj pieniądze z królewskiego skarbca? – Musimy znaleźć takiego członka Dépôt, który zechce zapisać w księdze, że król jest mu winien określoną sumę – odparła Eliza. – Człowiek, który sprzeda nam towar, w dalszym ciągu nie dostanie pieniędzy, chyba że sam będzie należał do Dépôt – powiedział Samuel. – A jakoś wątpię, żeby ktoś przyjmował do niego drwali. – Czyli nic nie zarobimy – przypomniał jak zwykle czujny Abraham. Eliza dała mu prztyczka w nos, żeby się nie wtrącał. – To wszystko prawda. Mimo to wosk, jedwab i inne towary sprzedaje się w Lyonie w ogromnych ilościach, więc musi być jakiś sposób, żeby to zrobić! Tym bardziej że niektórzy dostają do ręki gotówkę, czego dowodem są potajemne transporty monet do Genewy. Posłali więc po monsieur Wachsmanna, spokojnego, szpakowatego sześćdziesięciolatka z Pomorza. Wyłuszczyli mu przyczynę swojego zatroskania i zapytali, w jaki sposób sprzedaje swoje towary, nie należąc do Dépôt. Wyjaśnił, że jest w dobrej komitywie z ważnym miejscowym biznesmenem, u którego ma stale otwarty rachunek. Jeśli saldo rachunku jest dodatnie, może wymienić zapisane na nim fundusze na to, czego potrzebuje. Zapewnił ich również, że w podobny sposób będzie traktowany w Lyonie każdy większy hurtownik drewna. – Nasz plan zaczyna się klarować – podsumował Samuel. – Wynegocjujemy z hurtownikiem warunki sprzedaży drewna, które zostanie wycenione w ecu au soleil, nie zważając na to, że jest to waluta całkowicie fikcyjna. Pójdziemy z tą transakcją do Dépôt i poprosimy, żeby ją zaksięgowali. W ten sposób nabędziemy drewno, ale dalej nie wiemy, jak na tym interesie zarobić. Monsieur Wachsmann wzruszył ramionami, jakby niespecjalnie interesowały go szczegóły przedsięwzięcia, ale jego posiadłość dowodziła, że na takim bezgotówkowym handlu całkiem ładnie się wzbogacił. – Jeśli chcecie, możecie przekazać pieniądze na mój rachunek. Ja zostanę waszym dłużnikiem, a fundusze włączymy do obrotu przy innych transakcjach z Dépôt; po jakimś czasie przyniosą one materialne zyski, w postaci, powiedzmy, baryłek miodu, które bez trudu upłynnicie w Amsterdamie. – Właśnie dlatego ktoś, kto się przeprowadzi do Lyonu, już tu zostaje – mruknął Jacob Gold, łącząc w tym krótkim komentarzu amsterdamski podziw dla lyońskiej praktyki handlowej z paryską pogardą dla lyońskiej kultury. Monsieur Wachsmann odpowiedział kolejnym wzruszeniem ramion i przeniósł wzrok na swoje château. – Mogło być gorzej. Macie państwo pojęcie, jak Szczecin wygląda o tej porze roku? – A może udałoby się przeszmuglować jakąś gotówkę do Genewy i dostać za nią weksel? – spytał Abraham. – Szybsze to i prostsze niż wiezienie miodu do Amsterdamu. – W Lyonie jest niewielka podaż gotówki – uprzedził monsieur Wachsmann. – Musielibyście państwo ograniczyć zysk, bo kurs wymiany będzie kiepski. Ale jeśli to jest dla państwa najważniejsze, dom Hacklhebera specjalizuje się w takich transakcjach. Znajdziecie ich pod Złotym Merkurym, naprzeciwko Place au Change. – Znam to nazwisko – wtrąciła Eliza. – Byłam w faktorii Hacklheberów w Lipsku. Sam Lothar rozbierał mnie wzrokiem. – Ja o nich nie słyszałem – przyznał Samuel. – Ale jeśli Lothar rozbierał cię wzrokiem, to nie może być całkiem głupi. – Specjalizują się w handlu metalami – odezwał się Jacob. – Tyle wiem. – Kiedy hiszpańskie kopalnie srebra dostały zadyszki i przestały nadążać z dostawami do Sewilli, lyońscy Genueńczycy zbankrutowali – powiedział monsieur Wachsmann. – Ich miejsce zajęli bankierzy z Genewy i innych miast. Mieli kontakty z kopalniami w Harzu i Srebrnych Górach, które przeżywały krótkotrwały rozkwit, zanim hiszpańskie srebro znów zalało rynek. W każdym razie jedna z tych bankierskich rodzin miała przedstawicielstwo w Lipsku. Zatrudnieni w nim członkowie rodu związali się z von Hacklheberami przez małżeństwo. Hacklheberowie z kolei poprzez tytuły własności kopalni mają związki z Fuggerami. Mówi się nawet, że wywodzą się od Rzymian... – A my od Adama – prychnął Abraham. – To prawda, tylko że u nich taka wyliczanka brzmi imponująco. – Monsieur Wachsmann nie tracił cierpliwości. – Nawiasem mówiąc, skoro jesteś już po bar micwie, chyba najwyższy czas przestać tak dociekliwie studiować Torę i zacząć nabierać ogłady towarzyskiej. A wracając do tematu, los sprzyjał lipskiej gałęzi rodu i wkrótce hacklheberski ogon zaczął merdać genewskim psem. Hacklheberów jest może niewielu, lecz cieszą się opinią nieprzeciętnie bystrych. Mają placówki w Lyonie, Kadyksie, Piacenzie, wszędzie tam gdzie są duże pieniądze. – A co właściwie robią? – zainteresował się Abraham. – Pożyczają pieniądze i rozliczają transakcje, jak wszystkie banki, ale ich prawdziwą specjalnością są właśnie takie manewry jak ten, o którym teraz rozmawiamy: transport pieniędzy do Genewy. Ostrzegałem państwa, że jeśli postanowicie w Lyonie wymienić zarobki na gotówkę, musicie się liczyć ze zmniejszeniem zysku. A nie zaciekawiło państwa, gdzie w takiej sytuacji podziewa się nadmiar gotówki? Odpowiedź brzmi: trafia do kufrów Lothara von Hacklhebera. Monsieur Wachsmann wstał i przeszedł się po tarasie tam i z powrotem. – Handluję woskiem – ciągnął. – Wiem, skąd się bierze, dokąd trafia i ile warte są jego różne odmiany dla różnych ludzi w różnych miejscach i różnym czasie’. Jestem dla wosku tym, kim Lothar von Hacklheber dla pieniądza. – W złocie czy w srebrze? – We wszystkich postaciach: dla metalu w gąskach, dla krążków, wybitych monet, papierowych weksli i walut rozliczeniowych w rodzaju naszego ecu au soleil. Przyznam, że dla mnie pieniądz jest obiektem tajemniczym, ale przed von Hacklheberem nie ma sekretów, jak wosk przede mną. Na to przynajmniej wygląda. Pieniądze topią się w jego rękach jak plastry wosku w wytapiarce i łączą w jednolitą masę. – Wobec tego spotkamy się z przedstawicielem von Hacklheberów w Lyonie – powiedziała Eliza. – Dobrze – zgodził się Samuel de la Vega. – Ale powiem wam, że gdyby mieli tu choć garść leżących luzem monet, w godzinę byłoby po sprawie. Owszem, ten ich system działa, ale Dépôt przypomina mi pewne alpejskie mieściny, w których ludzie zbyt długo żenili się między sobą. * * * – Następnego dnia – kontynuowała Eliza – poznałam Gerharda Manna, lyońskiego agenta von Hacklheberów. Dopiero teraz rozluźniła chwyt na jądrach Bonaventure Rossignola – okazało się bowiem, że jest to jedyny sposób, aby zmusić go do słuchania o ecu au soleil, Dépôt i tym podobnych. Jednakże na wzmiankę o Hacklheberze królewski kryptograf otrząsnął się i skoncentrował. – Lothar von Hacklheber – ciągnęła – nie należy do ludzi, którzy łaskawym okiem patrzyliby na pracownika spędzającego popołudnia na popijaniu kawy w kawiarni. – Domyślam się! – Zorganizował więc wszystko tak, żeby jego przedstawiciel miał więcej obowiązków, niż jest w stanie wykonać. I Mann musi dokonywać wyborów. Zawsze pędzi przez miasto na koniu, niczym kawaler; powozy są dla niego zbyt wolne. Zorganizowanie spotkania z nim było potwornie trudne, wymagało wymiany pół tuzina listów, aż w końcu zrobiłam coś najprostszego, czyli nie ruszałam się z pied-a-terre i czekałam, aż sam do mnie przyjdzie. Oczywiście przygalopował akurat w chwili, kiedy zaczynałam karmić Jean-Jacquesa. Zamiast więc odesłać z kwitkiem, kazałam go wprowadzić i posadziłam naprzeciwko siebie, za stołem, kiedy Jean-Jacques przypiął mi się do cycka. – To straszne! – To była próba, Bon-bon. Chciałam sprawdzić, czy będzie poruszony. – I był? – Udawał, że niczego nie zauważa. Nie było mu z tym łatwo. Rossignol aż się wzdrygnął. – O czym rozmawialiście? – O Lotharze von Hacklheberze. * * * – Poznała Go pani w Lipsku? – spytał Mann. – Spotkałam się z Nim, kiedy zaangażowałam się w pewien projekt wydobycia srebra w górach Harzu – wyjaśniła Eliza. – Podjął, jak zwykle, mądrą decyzję, postanowił nie inwestować w moją kopalnię. Eliza przedstawiła Mannowi swój pomysł, on zaś przez długą chwilę go rozważał. Z początku na jego twarzy malowało się zatroskanie, żeby nie powiedzieć: lęk, aż Eliza zaczęła podejrzewać, że nie chce wchodzić z nią w spółkę, ale boi się jej odmówić ze strachu przed tym, co powie On na widok jej rozżalonej miny. Był młodym człowiekiem (czego właściwie należało się spodziewać – inny nie podołałby takiej pracy) i dla Elizy było oczywiste, że został wysłany do Lyonu, żeby można było go sprawdzić, czy pęknie, czy jednak da sobie radę. Wtedy On zdecydowałby, gdzie go dalej wysłać. Miał niebieskie, trochę zbyt blisko siebie osadzone oczy i szerokie czoło, tak wyraziste, że z pojawiających się na nim zmarszczek i fałd Eliza czytała jego uczucia z równą łatwością jak spisane na pergaminie sonety. Był inteligentny, lecz brakowało mu zdecydowania. Przypuszczała, że pewnego dnia znajdzie się ktoś lepszy od niego, obdarzony silniejszą osobowością, i Mann skończy przy banca na piętrze Domu Złotego Merkurego w Lipsku, obserwując dziedziniec w umocowanym na kiju lusterku. Wreszcie rozluźnił się i zaczął przesiewać swój zasób słów w różnych językach, aby zwerbalizować myśli. – Byłoby... – zaczął i przeszedł na niemiecki, w którym Eliza wychwyciła tylko cząstkę sonder, czyli w tym wypadku „szczególny”, „wyjątkowy” lub „niezwykły”. W uprzejmy sposób usiłował dać jej do zrozumienia, że w grę wchodzi suma zbyt znikoma, by miał poświęcić jej więcej czasu. – Niemniej jednak nie należy zupełnie zaniedbywać takich transakcji. Bywa, że przypominają pierwszą cieniutką strużkę, przeciskającą się przez rysę w wale przeciwpowodziowym. Ilość wody, która wydostaje się na zewnątrz, jest w tym wypadku mniej ważna od koryta, które sobie żłobi. Wkrótce może nim popłynąć znacznie szersza rzeka. Teraz zaś mówił, że wiadomo mu o poparciu francuskiego rządu dla Elizy i że chętnie prowadziłby z nią interesy, zwłaszcza w tych trudnych czasach, gdy w obliczu wojny wydatki rządowe miały wzrosnąć. – Takie porównanie nie trafi do serc Holendrów – odparła Eliza, mając na myśli swoich wspólników, braci de la Vega. – Gdyby zależało pani na dobrym samopoczuciu Holendrów, nie brałaby się pani do takich interesów – zauważył Gerhard Mann. * * * – Wrodzony spryt pozwolił mu zakończyć spotkanie w taki sposób, że ani ja, ani On nie mogliśmy się na niego złościć – dodała Eliza. Znudziło się jej siedzenie na Bon-bonie, więc odsunęła się w tył i usiadła po turecku między jego rozłożonymi nogami. – Poinformowałam de la Vegów, że mamy już jak wyprowadzić gotówkę z Lyonu. Dosłownie w kilka godzin później zaczęli negocjować z hurtownikami drewna, a następnego dnia zawarli dwie transakcje: jedną na wysyłkę dębów ściętych w Massif Central, złożonych w stertę nad brzegiem Saony, o milę od miasta, drugą na dostawę drewna alpejskich drzew iglastych, czekającego na nabywcę u ujścia Saony do Rodanu. Jeśli pan chce, Bon-bon, mogę poświęcić następną godzinkę albo dwie na szczegółową relację z przebiegu negocjacji, w których poza nami uczestniczyli sprzedawcy drewna, monsieur Castan, inni członkowie Dépôt, Gerhard Mann oraz ubezpieczyciele i przewoźnicy. Rossignol mruknął pod nosem coś o la belle dame sans merci. – Jak pan sobie życzy – stwierdziła Eliza. – Rozmowy skończyły się tym, że w pewnych księgach handlowych pojawiły się pewne wpisy. Do Genewy wyruszył powóz pospieszny. W linii prostej Genewę od Lyonu dzieli siedemdziesiąt pięć mil, drogą znacznie więcej. W każdym razie Abraham dostał swój upragniony weksel. Prowizja okazała się wprawdzie minimalna i ledwie wystarczyła braciom na pokrycie kosztów, ale staliśmy się właścicielami całego drewna. I w tym momencie, a była to połowa listopada, uznaliśmy sprawę za zamkniętą – mieliśmy towar i załatwiliśmy transport. Przeciętny kupiec z Amsterdamu pomyślałby, że to wszystko, dla nich to nie nowina jednym ruchem pióra wysłać ładunek do Nagasaki, Nowego Jorku czy Batawii. My sami, podobnie jak nasze kłody, mieliśmy wyruszyć na północ – Jacob Gold wracał do Paryża, a ja jechałam do Dunkierki z de la Vegami, którzy zamierzali tam wsiąść na statek do Amsterdamu. Najszybciej byłoby wskoczyć do pożyczonego od markiza d’Ozoir powozu i pojechać traktem. Tylko że kareta była malutka i dla moich wspólników zabrakłoby w niej miejsca. Poza tym zrobiło się już zimno, a nam się nie spieszyło. Postanowiliśmy wysłać wozy do Orleanu, gdzie nasi woźnice mogliby wynająć konie lub większy powóz dla braci de la Vega. My w tym czasie mieliśmy popłynąć do tegoż miasta rzeką i dotrzeć na miejsce kilka dni później7. Zamierzaliśmy dostać się do Roanne i tam opłacić rejs z biegiem Loary do Orleanu, podróżując znacznie wygodniej 7 W tej części Francji, o której mówiła Eliza, Sekwana i Loara płyną w odległości około pięćdziesięciu mil od siebie, równoległymi korytami, lecz w przeciwnych kierunkach. Saona wpada do Rodanu, przepływającego przez Marsylię, Loara zaś, płynąc na północ, dociera do Orleanu, tam skręca na zachód i – odpowiednio później – uchodzi do Atlantyku. Kilkanaście mil na północ od Lyonu przebiegał łącznik spinający obie te rzeki: droga, a właściwie cały pęk dróg i traktów przecinających wzgórza powyżej oddalonego o pięćdziesiąt mil miasteczka Roanne w górnym brzegu Loary. i przyjemniej niż drogą lądową. W Orleanie mieliśmy znaleźć nasze pojazdy i wierzchowce, pojechać do Paryża i dalej do Dunkierki. Loara, jak pan wie, płynie do Nantes, czyli marszruta, którą dla siebie zaplanowaliśmy, pokrywała się z trasą transportu drewna. To była dodatkowa zaleta naszego planu – mogliśmy mieć baczenie na królewskie kłody. Gdyby przytrafiło się jakieś nieszczęście, choć wydawało się to mało prawdopodobne, moglibyśmy od razu zareagować. – Za pozwoleniem, mademoiselle... – przerwał Elizie Rossignol. – Jak sama pani powiedziała, od tamtej pory minął prawie miesiąc. Co się w tym czasie wydarzyło? – Szczegółowa opowieść zajęłaby mi następny miesiąc. Jak pan wie, każdy pays wchodzący w skład la France rządzi niepodzielnie przebiegającym przezeń kawałkiem drogi albo rzeki i ma prawo do ściągania ceł, myt et caetera. Z pewnością wiadomo panu i o tym, że ludność tego kraju należy do rozmaitych cechów, korporacji i parafii, z których każda ma własne, specyficzne przywileje. – Nadawane przez króla – przytaknął Rossignol, jakby się obawiał, że Eliza za chwilę wyskoczy z jakimś niedyplomatycznym stwierdzeniem. Rzeczywiście, zamierzała to uczynić, ale w takim miejscu, w królestwie tajemnic, czuła się bezpiecznie. – Król nadaje te przywileje, by zachęcić ludzi do wstępowania do cechów i korporacji! W ten sposób umacnia swoją władzę, bo w każdej chwili może przywileje poszerzyć lub ograniczyć. – Co z tego? – prychnął Rossignol. – Po paru dniach Abraham zażartował, że nie powinniśmy byli ruszać w drogę bez szwadronu prawników. Ale to trywializowanie problemu, przecież każdy pays posiada własne prawa i tradycje i nie ma na świecie prawnika znającego je wszystkie. Dlatego należałoby raczej zatrzymywać się co parę mil i wynajmować nowych specjalistów. Zresztą wspomniałam na razie tylko o tworach administracyjnych mających oficjalne prawo utrudniać spław drewna rzeką, a to dopiero połowa przeszkód, jakie napotkaliśmy. Po rzekach krążą bowiem ludzie, którzy kiedyś byli piratami, lecz z czasem się zdegenerowali, stoczyli i zmienili w pospolitych bandziorów. Płaciliśmy im haracz, aż zabrakło nam gotówki, wtedy zaczęliśmy ich spłacać drewnem. Co wieczór zjawiała się gromada takich nieformalnych celników i uszczuplała nasz zapas kłód. Podejrzewaliśmy, że tak właśnie się dzieje, ale strażnicy, których wynajęliśmy, prawie się nie różnili od złodziei. Jedynym wiarygodnym wartownikiem był Jean-Jacques – budził mnie co dwie godziny przez całą noc, a wtedy ja siadałam na koi w kabinie i przez okno patrzyłam, jak miejscowi uciekają z kawałkami naszego ładunku. – Niemożliwe, żeby tam panował aż taki chaos! – zaprotestował Rossignol. – Owszem, istnieje mechanizm mający zapewnić porządek na szlakach wodnych i lądowych: wiekowe sądy, prévôtowie i bailli, którzy podlegają miejscowemu seigneurowi i – podobno – mają do dyspozycji bandy zbrojnych. Ale nigdy ich nie widzieliśmy, kiedy byli potrzebni. Gdybym co tydzień spławiała drewno rzeką, musiałabym dojść do porozumienia ze wszystkimi tymi seigneurami, chociaż trudno powiedzieć, czy poniosłabym przy tym straty większe, czy mniejsze niż przy pospolitym rabunku. Nasz spływ zaskoczył wielu lokalnych rzezimieszków, którzy z pewnością więcej by nam ukradli, gdybyśmy regularnie kursowali na tej trasie. W korycie Loary, zwłaszcza w jej górnym biegu, jest mnóstwo mielizn i omijanie ich wymaga przeróżnych sztuczek: raz trzeba opłacić pilota, kiedy indziej zapłacić młynarzowi, by szerzej otworzył spust młynówki, żeby niesione wezbraną wodą kłody przepłynęły nad łachą. Mogłabym tak opowiadać do wieczora, ale będę się streszczać. Z Orleanu, gdzie mieliśmy już dziesięć dni spóźnienia, Jacob Gold i ja popędziliśmy do Paryża i tam spieniężyliśmy weksel po okropnie niekorzystnym kursie. Jacob wrócił z pieniędzmi do Orleanu, pokrywając z nich wszystkie nieprzewidziane wydatki, a ja przyjechałam tutaj. Wkrótce wybieram się do Dunkierki na spotkanie z tym łotrem, który mnie w to wszystko wrobił, markizem d’Ozoir. Wyjaśnię mu, że po drodze wyparowała połowa drewna, cały zarobek i sześć tygodni naszego życia. Dunkierka, rezydencja markiza d’Ozoir 13 grudnia 1689 O ile Bonaventure Rossignol słuchając Elizy miotał się między nudą i niedowierzaniem, o tyle markiz d’Ozoir świetnie się bawił. Z początku była na niego po prostu wściekła. Kiedy zaczął się uśmiechać i prychać, nasiliły się w niej mordercze żądze i musiała na chwilę wyjść z pokoju pod pozorem zaopiekowania się Jean-Jacquesem. Mały, nie wiedzieć czemu, był w szampańskim nastroju – chwytał się za stópki i parskał śliną, nie wybiegał w myślach poza ściany pokoju, w którym akurat się znajdował, nie cofał się w przeszłość ani nie wychylał w przyszłość. Trochę się przy nim rozpogodziła. Zanim wróciła do salonu z widokiem na port, odzyskała spokój i pewność siebie, a cała sprawa z drewnem także zaczęła ją bawić. – Dlaczego wyznaczył mi pan tak niedorzeczną misję, monsieur? – zapytała. – Przecież musiał pan wiedzieć, jak to się potoczy. – Każdy, kto zna się na handlu drewnem, powie pani, że sprowadzenie francuskiego surowca do francuskich stoczni jest niemożliwe. Ponieważ wszyscy są o tym święcie przekonani, nikt nawet nie stara się tego zrobić. Ale skoro nikt nie próbuje, to skąd wiadomo, że cały czas jest to niewykonalne? Dlatego właśnie co kilka lat sprawdzam, jak jest naprawdę. Zlecam zakup i transport drewna jakiejś przedsiębiorczej osóbce, która nie wie, że to niemożliwe. Rozumiem, że się na mnie pani złości. Ale proszę spojrzeć na to z drugiej strony: gdyby się pani udało, dokonałaby pani wielkiego wyczynu. A tak... Z porażki wyniosła pani naukę, która zaprocentuje przy realizacji kolejnego etapu naszego planu. A ten, ręczę pani, nie jest bynajmniej niewykonalny. Markiz d’Ozoir wstał, podszedł do okna i spojrzeniem oraz gestem dał Elizie znak, by stanęła obok niego. Minął już okres, w którym spoglądając w dal ponad Kanałem, widziało się błękitne niebo nad Anglią. Wyglądając przez okno, ledwie widzieli portowy mur, deszcz bębnił o szyby jak drobny śrut. – Muszę przyznać, że Dunkierka bardzo się ostatnio zmieniła – powiedziała Eliza. – I nie chodzi mi tylko o pogodę. Mój wzrok przyciągają rzeczy, na które wcześniej nie zwracałam uwagi. Drewno w stoczni, skąd się tam wzięło? Nowe fortyfikacje, czym król za nie zapłacił? Wybudowali je robotnicy, a robotnikom płaci się gotówką, nie wekslami. Markiz chyba się zirytował, słysząc, jak rozmowa zbacza na temat umocnień. Pstryknął palcami, wskazując najbliższy odcinek wału obronnego. – To nic wielkiego. Ale skoro tak to panią interesuje, wyjaśnię: arystokraci dysponują sporą gotówką, bo mają w zwyczaju ją gromadzić. A le Roi zaczepia ich w Wersalu i zagaja tak: „Dlaczego wybrzeża pańskich ziem, monsieur, nie są lepiej ufortyfikowane? Proszę się tym zająć, to pański obowiązek”. Oczywiście królowi się nie odmawia, więc właściciel nadmorskiej posiadłości wysupłuje pieniądz z kiesy i stawia fort. W zamian może liczyć na wdzięczność króla, który zaprosi go na kolację, pozwoli mu podać sobie koszulę czy coś w tym guście. – I to wszystko? D’Ozoir się uśmiechnął. – Dostanie jeszcze notę od contrôleura-général, stwierdzającą, że skarb państwa jest mu winien taką a taką sumę pieniędzy. – Ach, więc tak to działa! Arystokraci wymieniają twardą gotówkę na miękki pieniądz, kruszec na wierzytelność francuskiego rządu. – Od strony technicznej tak to chyba właśnie wygląda. Ale taka wymiana oznacza zrzeczenie się władzy i utratę niezależności. Złoto można bowiem wydać wszędzie, na co się chce; użyteczność papieru, nawet jeśli ma on tę samą wartość nominalną, zależy od setek czynników, których większości nie zrozumie ktoś, kto nie mieszka w Wersalu. Poza tym to i tak nie ma sensu. – Jak to nie ma sensu? – Te wierzytelności są bezwartościowe. Dług nigdy nie zostanie spłacony. – Bezwartościowe?! Nigdy?! – No, może przesadzam. Powiem tak: człowiek, który ufortyfikował nasz port, zdaje sobie sprawę, że może już nigdy nie zobaczyć swoich pieniędzy. Nie martwi się tym jednak, gdyż były po prostu złotem zalegającym mu w piwnicy. W zamian za złote płytki uzyskał inną walutę, cenioną w Wersalu, na której bardziej mu zależy. – Mam pokusę dołączyć do pana w tym cynizmie, aby nie wyjść na idiotkę... – przyznała z namysłem Eliza. – Ale wierzytelność potwierdzona opieczętowanym dokumentem wystawionym przez contrôleura-général musi chyba mieć jakąś wartość. – Nie mówmy już o fortyfikacjach. Wybudował je niejaki hrabia... – Tu padło nazwisko, które Eliza usłyszała pierwszy raz w życiu. – Jeżeli naprawdę tak panią ciekawią, proszę zwrócić się do niego z dalszymi pytaniami. Na razie jednak nie wolno nam zaniedbywać sprawy znacznie ważniejszej, drewna dla królewskich stoczni. – W porządku. Widzę drewno w porcie – stwierdziła Eliza. – Skąd się tam wzięło? – Znad Bałtyku. Przywiózł je holenderski statek, wiosną, przed wypowiedzeniem wojny. – Stocznia w Dunkierce musi być zaopatrywana z morza, inaczej nie mogłaby istnieć. Czy słusznie zatem się domyślam, że przed wojną taki właśnie tryb dostarczania budulca był na porządku dziennym? – Przez dłuższy czas wcale nie. Kiedy około roku tysiąc sześćset siedemdziesiątego wróciłem z wojaży po Wschodzie, ojciec zagonił mnie do pracy w Kompanii Północnej w La Rochelle. Kompania była pomysłem Colberta, który usiłował zbudować francuską flotę z francuskiego drewna, ale natknął się na te same problemy co pani, mademoiselle. Compagnie du Nord miała skupować drewno w krajach nadbałtyckich i przewozić je – z konieczności – na statkach pływających pod holenderską banderą. – Dlaczego ulokował ją aż w La Rochelle? Dlaczego nie gdzieś bardziej na północy, w Hawrze albo Dunkierce? – Bo w La Rochelle mieszkali hugenoci – odparł markiz. – A to dzięki nim całe przedsięwzięcie mogło w ogóle funkcjonować. – Czym w takim razie pan się zajmował, monsieur, jeśli wolno zapytać? – Pływałem po północnych morzach. Patrzyłem. Uczyłem się. Przekazywałem informacje ojcu. Jego stanowisko w marynarce to właściwie synekura. Lecz wiedza na temat poczynań floty pozwala mu prowadzić inwestycje, które w innym wypadku zwyczajnie by go przerastały. Na twarzy Elizy musiało się chyba odmalować zdumienie, bo markiz dodał pospiesznie: – Jestem bękartem. – Wiedziałam, że jest bogaty, ale myślałam, że odziedziczył majątek. – To, co odziedziczył, z czasem wymienił na miękki pieniądz, w sposób, o którym przed chwilą rozmawialiśmy. Nie miał wyboru. W efekcie stracił suwerenność i stał się rencistą na utrzymaniu francuskiego rządu, co bardzo odpowiada le Roi. Chcąc zachować choć cień niezależności, musiał inwestować. Nie słyszała pani o jego inwestycjach, ponieważ koncentrował je raczej w basenie Morza Śródziemnego, głównie w Lewancie i północnej Afryce, podczas gdy pani uwaga, mademoiselle, skupia się raczej na północy i zachodzie kontynentu. – Markiz złapał Elizę za rękę i spojrzał jej w oczy. – I tak powinno zostać. Wróćmy do sprawy nadbałtyckiego drewna, błagam. – Dobrze. Mówił pan, że na początku lat siedemdziesiątych hugenoci sprowadzali je na holenderskich statkach. Potem wybuchła wojna z Holandią, prawda? – Tak. Dlatego miejsce statków holenderskich zajęły szwedzkie i angielskie. – Domyślam się, że ten układ funkcjonował bez zarzutu, dopóki cztery lata temu le Roi jednej połowy hugenotów nie wygnał z kraju, a drugiej nie wtrącił do więzienia. – W rzeczy samej. Od tamtej pory nie wiem, w co ręce włożyć, próbuję wykonywać robotę, za którą wcześniej odpowiadał cały hugenocki sztab. Udało mi się utrzymać ciągłość dostaw znad Bałtyku, ale drewno sączy się wąską strużką. Ledwie wystarcza, żeby łatać stare okręty i od czasu do czasu zbudować jakiś nowy. – Tymczasem Francja znalazła się w stanie wojny z dwiema największymi potęgami morskimi świata – zauważyła Eliza. – Popyt na drewno do budowy okrętów musi wzrosnąć, a ja i bracia de la Vega udowodniliśmy właśnie, że nie da się go sprowadzać z głębi Francji. Dlatego chciałby pan, abym pomogła panu odtworzyć biuro Compagnie du Nord tutaj, w Dunkierce. – Byłbym zaszczycony. – Zgoda. Zrobię to, ale najpierw musi mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie. – Proszę pytać, mademoiselle. – Od kiedy pan to wszystko planuje? I czy rozmawiał pan o tej sprawie ze swoim przyrodnim bratem? W sąsiednim pokoju Jean-Jacques wykazał się wyczuciem czasu niewiarygodnym u sześciomiesięcznego brzdąca i wybuchnął płaczem. D’Ozoir zastrzygł uszami. – Mój przyrodni brat Étienne pragnie pani z innego powodu. – Wiem. Rodzę zdrowe dzieci. – Nie, mademoiselle. Jest pani głupia, jeśli naprawdę tak uważa. Młodych arystokratek zdolnych rodzić zdrowe niemowlęta mógłby mieć na pęczki. Kosztowałyby go zresztą o wiele mniej zachodu niż ty, pani. – Jaki inny powód może wchodzić w grę? – Inny niż pani uroda? Colbert. – Colbert nie żyje. – Ale żyje jego syn, markiz de Seignelay. Odziedziczył po ojcu stanowisko sekretarza stanu do spraw marynarki wojennej i jest zwierzchnikiem mojego ojca. Może pani sobie wyobrazić, co czuje mój ojciec, dziedziczny diuk i królewski kuzyn, widząc, jak zwykłego prostaka traktuje się z honorami godnymi najwyższego arystokraty? Co czuje, będąc podwładnym człowieka, którego ojciec był kupcem?! – To pewnie trudne – przyznała niezbyt współczującym tonem Eliza. – Diuk d’Arcachon i tak znosi to lepiej, niż ktoś inny mógłby na jego miejscu, ponieważ nie jest z natury arogantem. Jest elastyczny, potrafi się dostosować... Eliza weszła markizowi w słowo, widząc, że za chwilę straci panowanie nad sobą: – I w tym wypadku jego sposobem na dostosowanie się ma być ożenek fitienne’a z kobietą, która byłaby możliwie jak najbardziej podobna do Colberta. – Prostaczka, z pieniędzmi, szanowana przez króla – uzupełnił markiz. – A jeśli w dodatku miałaby być ładna i płodna, to czemu nie? Może się pani wydawać, mademoiselle, że jest pani w Wersalu dziwadłem. Że nie ma tam dla pani miejsca. Prawda jednak wygląda tak, że Wersal istnieje dopiero od siedmiu lat. Nie ma wiekowej tradycji. Stworzył go Colbert, plebejusz. Owszem, roi się w nim od arystokratów, ale myli się pani, sądząc, że dobrze się tam czują. Przeciwnie, to właśnie tacy ludzie jak pani są idealnymi wersalskimi dworzanami. To pani wszyscy będą zazdrościć, kiedy tam pani wróci i osiądzie na dobre. Mój ojciec czuje, że podupada, widzi, jak nasz ród traci majątek i wpływy. Rzuca więc rozpaczliwie linę, licząc na to, że ktoś na suchym, stabilnym lądzie złapie ją w locie i wyciągnie go na brzeg. To pani ma być tą osobą, mademoiselle. – Sporo oczekuje od kobiety bez grosza przy duszy, która jest w dodatku zajęta wychowywaniem dziecka. Mam nadzieję, że pański ojciec nie jest aż takim desperatem, jak to pan przedstawia, monsieur. – Jeszcze nie. Ale kiedy w nocy nie może spać, snuje plany mające w przyszłości uchronić jego i jego przodków od popadnięcia w desperację. – Jeśli mam panu uwierzyć, czeka mnie mnóstwo pracy. – Eliza odwróciła się od okna i przygładziła spódnicę. – Od czego chce pani zacząć, mademoiselle? – Chyba wyślę list do Anglii. – Do Anglii?! – wykrzyknął z udawanym oburzeniem markiz. – Przecież prowadzimy wojnę z Anglią! – To będzie krótki traktat naturalistyczny. A filozofia naturalna nie zna granic. – Chce pani napisać do przyjaciół z Towarzystwa Królewskiego, czy tak? – Tak. Myślałam o doktorze Waterhousie. Niedawno miał usuwany kamień z pęcherza. Na twarzy markiza odmalowało się to samo przerażenie połączone z fascynacją, jakie Eliza obserwowała na twarzach mężczyzn, ilekroć w rozmowie przewijał się temat litotomii. – Słyszałam, że przeżył i ma się dobrze – dodała. – Wraca do zdrowia. Może znajdzie chwilę, żeby odpowiedzieć na pytania znudzonej francuskiej hrabiny. – Być może – zgodził się markiz. – Nie rozumiem jednak, dlaczego pierwszym, co przychodzi pani na myśl, jest wysłanie listu do schorowanego londyńskiego naturalisty. – To pierwsze, lecz nie jedyne, co zrobię. Ale to akurat łatwo załatwić, kiedy mieszka się w Dunkierce. Chciałabym wdać się w dysputę na temat pieniędzy. Twardych i miękkich. – Czemu nie porozmawia pani z jakimś Hiszpanem? Oni wiedzą, jak robić pieniądze, które szanuje cały świat. – Właśnie dlatego, że angielska waluta jest taka żałosna, chcę o tym porozmawiać z Anglikiem – odparła Eliza. – Tutaj nikt by nie uwierzył, że po drugiej stronie Kanału przyjmuje się poczerniałe grudki metalu jako pieniądze, ale handel z Anglią kwitnie, a kraj się rozwija. Anglia przypomina mi taki przerośnięty Lyon, ubogi w gotówkę, ale zamożny w kredyty i prosperujący dzięki systemowi transakcji na papierze. – Podczas wojny tego pożałują. Król wysyła wojsko za granicę, gdzie nikt nie chce miękkiego pieniądza. Dlatego razem z armią musi posyłać gotówkę, za którą żołnierze kupią niezbędne zaopatrzenie. Jak zatem Anglia może wojować z Francją? – Ale przecież można odwrócić to pytanie: jak Francja może wojować z Anglią? Pan wybaczy, wasza waluta wcale nie jest taka silna, jak się panu wydaje. – Myśli pani, że ten doktor Waterhouse będzie znał odpowiedzi na takie pytania? – Nie. Mam jednak nadzieję, że wda się ze mną w dysputę, z której takie odpowiedzi się wyłonią. – Moim zdaniem tajemnica tkwi w handlu – stwierdził markiz. – Jak powiedział Colbert: „Handel jest źródłem zasobów pieniężnych, a te zasoby to żyły i ścięgna wojny”. Czego nasze kraje nie kupią za gotówkę, będą musiały zdobyć na drodze wymiany towarowej. – C’est juste, monsieur, ale proszę nie zapominać, że handluje się nie tylko materialnymi towarami, takimi jak wosk Wachsmanna, lecz także samym pieniądzem – w tym specjalizuje się na przykład Lothar von Hacklheber. To branża złożona i niepojęta, w sam raz temat do rozważań dla członków Towarzystwa Królewskiego. – Myślałem, że oni badają tylko motyle. – Niektórzy interesują się również bankami i pieniędzmi. I obawiam się, że dalece wyprzedzili naszych francuskich lepidopterologów. Przylądek Gris-Nez, Francja 15 grudnia 1689 Holenderski mistrz malujący ten krajobraz nie musiałby używać nadmiaru pigmentów, rozsmarowany na ławce bryzg mewiego guana wystarczyłby mu za całą paletę. Niebo było białe, tak jak i ziemia, gałęzie drzew czarne – poza miejscami, w których lepił się do nich śnieg. Pruski mur château miał białą barwę tynku, a przecinały go wiekowe dźwigary, przybrawszy od wilgoci kolor węgla drzewnego. Dach był wprawdzie kryty czerwoną dachówką, lecz ta zniknęła już prawie całkowicie pod warstwą śniegu; tylko w paru miejscach rozlewające się z wolna kałuże czerwieni zdradzały obecność pieców. Château nie należało do szczególnie efektownych – prostokątny dziedziniec wychodzący na Kanał, po jednej stronie stajnia, po drugiej dom służby, i skierowany wprost ku morzu dom, spinający zabudowania w całość. Teren przed posiadłością opadał stromo, toteż linii brzegowej nie było z domu widać. Dopiero w oddali rysowała się szara smuga słonej wody, rozpływająca się we wszechogarniającej bieli daleko przed wybrzeżem Dover. Kareta i zaprzężony w dwa konie wóz bagażowy czekały na dziedzińcu. Odziani w buty służący i zakutani w wilgotne wełniane pledy woźnice, przytupując, chodzili od jednego konia do drugiego, zdejmowali im z szyi puste worki po obroku i dociągali uprzęże. Masywnie zbudowana kobieta, z twarzą ledwie widoczną w tunelu czepka, wyszła z domu dla służby, otulając się ciaśniej grubym kocem. Oparła stopę na schodku przy drzwiach powozu, wybiła się z niej i rzuciła do środka; kareta najpierw przechyliła się, a potem zakołysała na resorach. Ze stajni wyszło dwóch mężczyzn. Wytrząsnęli czarne grudy z cybuchów fajek, naciągnęli grube rękawice i podeszli do koni. Kiedy dosiadali wierzchowców, pod rozchylonymi na moment płaszczami mignęły arsenały godne okrętów liniowych – małe armaty, sztylety i kordelasy. Otworzyły się frontowe drzwi domu i ze środka buchnęła fontanna kolorów – suknia z zielonego jedwabiu ozdobiona wstążkami i frędzlami w innych barwach, zaróżowiona twarz, błękitne oczy, blond włosy ufryzowane ozdobnymi spinkami i kolejnymi wstążkami. Kobieta odwróciła się, żeby pomachać komuś, kto został w domu – spódnica zawirowała przy tym fantazyjnie – po czym ruszyła na środek dziedzińca ze wzrokiem utkwionym w jedynej postaci, która na razie ani nie dosiadła konia, ani nie zajęła miejsca w pojeździe. Był to mężczyzna niski i krępy jak moździerz, w długim płaszczu i wysokich, poczerniałych od wilgoci butach. Kapelusz – olbrzymi, trójgraniasty, obszyty złotą plecionką i przyozdobiony strusimi piórami – spadł mu z głowy i leżał na śniegu niczym wyrzucony na piasek okręt flagowy. Siady butów i rowki wyryte w śniegu połami płaszcza i pochwą broni świadczyły o tym, że już dłuższy czas kręci się po podwórzu. W tej chwili wpatrywał się w zawiniątko, zawieszone w powietrzu na wysokości jego twarzy. Kobieta w zielonej sukni podniosła zapomniany kapelusz i potrząsnęła nim, wzbudzając małą zawieruchę śnieżnych płatków. Zawiniątko osiągnęło najwyższy punkt trajektorii, zawisło nieruchomo kilka stóp nad głową mężczyzny, po czym zaczęło ruchem przyspieszonym podążać ku ziemi. Mężczyzna nie od razu zareagował, dopiero po chwili podłożył pod nie ręce w rękawicach i spowolnił jego upadek, aby wyhamować je dosłownie o szerokość dłoni nad ziemią. Pochylił się nad nim jak grabarz nad wykopanym właśnie grobem. Z wnętrza zawiniątka dobył się wrzask, na dźwięk którego kobieta wyprężyła się jak struna. Wrzask okazał się jednak zaledwie wstępem do długiego, radosnego gulgotania. Słysząc to, odetchnęła z ulgą, ale natychmiast znów się spięła, widząc, jak mężczyzna bierze zamach i z głośnym okrzykiem podrzuca zawiniątko. W końcu udało jej się zwrócić na siebie jego uwagę w taki sposób, że nie zgubił przy tym zawiniątka. Nastąpiła wymiana: kapelusz za dziecko. Kobieta wsiadła do karety, oddawszy najpierw malucha drobnej kobiecie, siedzącej naprzeciwko tej większej. Mężczyzna – choć ubrany jak dżentelmen – wskoczył na zewnętrzną ławkę z tyłu pojazdu. Zwykle jechało na niej dwóch służących, była więc dostatecznie szeroka, by swobodnie pomieścić człowieka jego postury. Kolumna pojazdów i koni wyjechała na zmrożony trakt, wijący się po szczytach urwisk, i skręciła, przez co Kanał i Anglia znalazły się po jej prawej stronie, Francja zaś po lewej. Kilkaset metrów dalej kawalkada zatrzymała się, by kobieta w zielonej sukni mogła spokojnie rozejrzeć się po znajdujących się w pobliżu nowych fortyfikacjach, w tym wypadku baterii moździerzy. Wkrótce kolumna ruszyła dalej, w gąszczu końskich nóg i plątaninie wodzy rysujących się czernią na świeżym śniegu, który tłumił tętent kopyt. Zniknęła w śnieżycy, zostawiając ewentualnemu malarzowi białe płótno, a pisarzowi pustą stronicę. * * * – Jedno, co mają w Wersalu, to lekarze. Głos dobiegał z powozu, zza wstawionej w tylną ścianę kraty. – Nie brak ich również na naszych okrętach, pani. – Na okrętach to wy macie felczerów. Odwiedza ich pan od miesięcy i wciąż nie może usiąść! Ja mam na myśli prawdziwych lekarzy. – Prawdą jest, że balwierze specjalizują się w innych rejonach organizmu niż te, które mnie najbardziej interesują – przyznał mężczyzna na ławeczce. – Na szczęście są jeszcze metody naturalne. Napchałem do spodni śniegu. W pierwszej chwili przeżyłem wstrząs, nie mogłem tego znieść. Ale tylko na początku. Musiał chwilę odczekać. – Śmiejesz się, pani – ciągnął. – Nie masz jednak pojęcia, jak wielką ulgę mi to przyniosło, i to pod wieloma względami. Nie tylko bowiem zmniejsza ból i opuchliznę z tyłu, ale minimalizuje także podobne, choć bynajmniej nie niemiłe zjawisko z przodu, fenomen, na który uskarża się z pewnością wielu mężczyzn podróżujących dłuższy czas w pani towarzystwie. Dwie kobiety znów się roześmiały, trzeciej jednak nie było do śmiechu. – Podróż mniej się dłuży, kiedy człowiek może usiąść – stwierdziła. – Jedziemy do miejsca, w którym ceni się dowcip, pod warunkiem wszakże, że jest dyskretny, wyrafinowany i nie uraża kobiet pokroju madame de Maintenon. Pańskie marynarskie żarty byłyby niewybaczalnym faux pas i zniweczyły sens pańskiego przybycia do Wersalu. – A na czym ów sens polega, moja pani? Wezwałaś mnie, a ja posłusznie przybyłem. Myślałem, że mam zabawiać mojego chrześniaka, widzę jednak, że moje metody są pani nie w smak. Za kilka lat, kiedy Jean-Jacques nauczy się mówić, z pewnością opowie się po mojej stronie i zażyczy sobie, żeby go podrzucano. Tymczasem zaś wlokę się bez celu w ślad za panią. Mężczyzna zapatrzył się na morze. Kawalkada skręciła w głąb lądu i przedmiot jego pożądania szybko znikał w śnieżnej dali. Znajdowali się na suchym lądzie – ostatecznie i nieodwołalnie. – Wiecznie marudzi pan na temat swoich okrętów, poruczniku. Skarży się pan, że ma ich za mało, że te, które ma, powinny być większe albo w lepszym stanie... – Tym bardziej, pani, powinienem wyskoczyć z tego sprzecznego z naturą środka transportu i w te pędy wracać do Dunkierki! – Po co? Żeby własnoręcznie ulepić okręt ze śniegu? Nie potrzebujemy Jeana Barta w Dunkierce, lecz Jeana Barta w Wersalu. – Do czego ci się tam przydam, pani? Miałbym pilotować bączka na królewskim basenie? – Potrzebuje pan surowca i środków do budowy okrętów. Rywalizuje pan o nie z wieloma konkurentami, z których najgroźniejszym jest armia. Wie pan, dlaczego wojsko dostaje wszystko, czego mu trzeba? – A dostaje? Jestem wstrząśnięty. – Nie ma pan z armią kontaktu. Byłby pan wściekły, widząc, ile otrzymuje pieniędzy w porównaniu z marynarką. I ilu najlepszych ludzi. Weźmy na przykład Étienne’a de Lavardac. – Syna diuka d’Arcachon? – Proszę nie udawać niewiedzy, poruczniku. Wie pan, kim jest Étienne, tak jak wie pan o tym, że mnie miał. Przychodzi panu do głowy inny młody arystokrata równie silnie związany z marynarką? Pewnie nie. A co zrobił Étienne, kiedy wybuchła wojna? – Nie mam pojęcia. – Sformował regiment kawalerii i pogalopował na jego czele nad Ren. – A to niewdzięczny szczeniak! Wypłazuję go kordelasem! – Śmiało. A potem proszę koniecznie pojechać do Rzymu i wsadzić papieżowi patyk w oko – zasugerowała drobniejsza z dwóch służących. – Świetny pomysł, Nicole! – odparował Bart. – Zrobię to specjalnie dla ciebie! Dama w zieleni nie była ubawiona. – Wie pan, dlaczego Étienne zachował się w taki właśnie sposób? – Wiem tylko tyle, że ktoś powinien go nauczyć dobrych manier. – Przeciwnie. Manier to akurat można by go oduczyć. Powszechnie uważa się go za najlepiej wychowanego człowieka w całej Francji. – Ale przynajmniej raz się zapomniał. – Bart przycisnął twarz do kraty i spojrzał znacząco na Jean-Jacquesa, który siedział na kolanach matki z twarzą wtuloną w jej pierś. – Bynajmniej. Nawet kiedy mnie zapładniał, czynił to bardzo uprzejmie. Właśnie ze względu na taką ogładę i honor Étienne i inni młodzi dworzanie wyżej cenią armię niż marynarkę. – Hmm! – No, chociaż raz sprawiłam, że zapomniał pan języka w gębie, poruczniku. Wykorzystam tę rzadką okazję do kontynuowania moich wyjaśnień. W Wersalu każdy człowiek obnosi się ze swoją wiernością wobec króla, na dobrą sprawę od świtu do zmierzchu nie mówi się tam o niczym innym. W czasie pokoju królowi jest z tym bardzo przyjemnie, ale kiedy wybucha wojna, oczekuje, że ci sami ludzie dowiodą swej lojalności na linii frontu. Na polu bitwy kawaler przywdziewa błyszczącą zbroję, dosiada wspaniałego rumaka i wyzywa wroga na pojedynek. Najlepiej zrobić to na oczach wielu innych kawalerów, aby ci, którzy przeżyją i zbiorą się wieczorem w namiocie, zgadzali się w swoich relacjach. Na morzu wszystko wygląda inaczej. Nasz buńczuczny dandys siedzi na statku w tłumie pospolitych marynarzy, mieszka z nimi cały czas i nie może ani swobodnie się przemieszczać, ani spotkać z wrogiem sam na sam. Co innego rozkazać bandzie majtków: „Załadujcie działo i wystrzelcie mniej więcej w kierunku tego punkciku na horyzoncie!”, a co innego zaszarżować na Holendra na szańcu i ciąć go szablą przez kark. – Nie strzelamy do punkcików na horyzoncie – żachnął się Jean Bart. – Ale rozumiem, do czego zmierzasz, pani. – Pan i pańskie ostatnie osiągnięcia to chlubne wyjątki od tej reguły. Jeżeli uda nam się znaleźć medyka, który połata pański tyłek, aby mógł pan zasiąść do kolacji i pozabawiać damy dworu rozmową – najlepiej wyzbytą wulgaryzmów i sprośności – przełoży się to na zastrzyk finansów dla floty. – I przybędzie od tego dandysów do dekoracji moich okrętów? – Oni są wszędzie tam gdzie pieniądze, poruczniku. Takie są zasady tej gry. – Dama w zieleni zastukała w sufit powozu. – Gaetanie! Widzę chyba nową prochownię... Podjedźmy tam, chciałabym się jej przyjrzeć. – Jeżeli interesują panią wszystkie nowe fortyfikacje przybrzeżne, wygodniej byłoby oglądać je z pokładu statku – zauważył Jean Bart. – Nie mogłabym wtedy porozmawiać z miejscowymi intendants i posłuchać plotek. – To właśnie tym się pani zajmowała? – Owszem. – I czego się pani dowiedziała? – Że ciąg połączonych baterii moździerzowych, którego część widzieliśmy dziś rano, został sfinansowany z nisko oprocentowanej pożyczki, udzielonej królewskiemu skarbowi przez hrabiego d’Etaples, który w tym celu oddał do przetopienia dwunastowieczną złotą misę do ponczu. Wyremontował również drogę z Fruges do Faquembergues, aby wozy z amunicją mogły nią jeździć bez przeszkód nawet w okresie wiosennych roztopów. W zamian za to król doprowadził do bezterminowego zawieszenia toczącego się przeciwko hrabiemu procesu. Hrabia uczestniczył również w jednym z porannych przyjęć u króla. Pozwolono mu potrzymać świecę. – Nie mogę się doczekać chwili, w której się dowiem, jaka też historia wiąże się z tą prochownią! Może jakiś miejscowy dostojnik musiał spieniężyć odziedziczone po pradziadku i wysadzane rubinami cążki do paznokci, by opłacić budowę dachu? Nicole i duża kobieta w powozie z trudem stłumiły śmiech. – Kiedy w lecie bałtyckie drewno będzie się piętrzyć w stoczni w Dunkierce trzy razy wyżej, niż sięgasz głową, poruczniku, odechce się panu takich żartów – stwierdziła ta z kobiet, która nadal nie była ubawiona. * * * – Proszę o wybaczenie, mademoiselle, ale o ile mi wiadomo, dźwięków, które pani wydaje, tego „ju-huu! ju-huu!”, nie słyszano dotąd ani w królewskich stajniach, ani w ogóle nigdzie we Francji. Dla mieszkających w pobliżu ludzi, w szczególności dla mnie i mojego pana, są one pozbawione znaczenia, u koni zaś wywołują poważny niepokój. Dlatego proszę cię, pani, żebyś przeszła na francuski, jeśli nie chcesz wywołać powszechnej paniki. – To zwykłe qwghlmiańskie powitanie, monsieur. – Ach tak... Mężczyzna zaniemówił. Wersalskie stajnie nie słynęły z oślepiającego oświetlenia (zwłaszcza w grudniu), Eliza usłyszała jednak szmer aksamitów i szelest płócien, kiedy jej rozmówca zgiął się w ukłonie. Dygnęła, a jej strój wydał przy tym stosowne odgłosy. Odpowiedziało im skrobanie i chrobot – to mężczyzna poprawił perukę. Odchrząknęła. On krzyknął na kogoś, żeby przyniósł świecę, i dostał cały kandelabr. Ustawione w kształt litery V płomienie, przywodzące na myśl szwadron świetlików, podrygiwały i chybotały się na boki, rozświetlając powietrze gęste od końskich oddechów, naturalnego gazu i woni pudru do peruk. – Miałem zaszczyt być pani przedstawiony – powiedział mężczyzna. – W zeszłym, roku, nad Mozą, kiedy mój pan... – Z przyjemnością i wdzięcznością wspominam pańską gościnność, monsieur de Mayet. – Te słowa wywołały u de Mayeta krótki, gwałtowny ukłon. – Pamiętam również pośpiech, z jakim wprowadził mnie pan wówczas na spotkanie z monsieur de Lavardakiem... – Dziś również zaraz panią przyjmie, mademoiselle! – zapewnił Elizę de Mayet, ale dopiero, gdy drugi kandelabr kilkakrotnie przemierzył drogę dzielącą ich od boksu położonego głębiej w trzewiach stajni. – Pani pozwoli, tędy... Obok tej sterty gnoju. * * * – Doprawdy, monsieur, nikt nie dorównuje panu w pobożności. Przy panu nawet ojciec Édouard de Gex wydałby się bezbożnikiem. Oto bowiem w porze świąt Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy wierni idą na mszę i słuchają homilii o Tym, który przyszedł na świat i spędził pierwsze dni życia w stajence, tylko Étienne de Lavardac d’Arcachon naprawdę mieszka w stajni i śpi na sianie. – Nie zgłaszam żadnych pretensji do bycia człowiekiem bogobojnym, mademoiselle. Czasem jednak zdarza mi się ocierać o cnotę mniejszą, a mianowicie uprzejmość. Przyniesiono Elizie krzesło. Usiadła, ale tylko dlatego, że zdawała sobie sprawę, że jej odmowa przyprawiłaby Étienne’a o palpitacje serca i odebrała mu mowę. On sam przykucnął na niskim stołku kowalskim. Podłoga stajni była wysypana świeżą słomą, a przynajmniej tak świeżą, jak to w grudniu możliwe. – Tak też mówiła mi księżna d’Arcachon, kiedy wczoraj dotarłam do La Dunette i stwierdziłam, że wyprowadził się pan nie tylko z domu, ale z całej posiadłości. – Chwała Bogu, doszły nas w porę wieści o pani przybyciu. – Wysyłając ten list, nie miałam zamiaru skazywać pana na wygnanie do królewskich stajni, monsieur. – Nie doszło do żadnego wygnania, mademoiselle. Można raczej powiedzieć, że dałem się tu zwabić perspektywą zapewnienia pani komfortowej gościny w La Dunette i podtrzymania pani reputacji. – Rozumiem to, monsieur, i jestem panu dozgonnie wdzięczna. Ponieważ jednak mam zamieszkać w domku na terenie posiadłości, którego nawet nie widać z głównego budynku, pańska matka uważa, że mógłby pan pozostać w domu. Będziemy na tyle daleko od siebie, że nawet najbardziej krytyczny obserwator nie dopatrzy się w tym nic niewłaściwego. Tak się składa, że w tej kwestii całkowicie zgadzam się z księżną. – Ale... mademoiselle... – Pańska matka tak stanowczo upiera się przy swoich poglądach, że urazi ją pan do żywego, obstając przy pozostaniu w stajni. Przynoszę panu tę wiadomość osobiście, żeby nie miał pan najmniejszych wątpliwości co do tego, jaki jest mój pogląd na tę sprawę. – Dobrze więc. – Étienne westchnął ciężko. – Nie chciałbym tylko, by powstało przy tym wrażenie, że ze stajni wygnały mnie warunki, jakie niektórzy mogliby uznać za mało komfortowe... – Zawiesił głos i spojrzał złowrogo na służących, którzy na swoje szczęście pochowali się w półmroku. – Niech wszyscy wiedzą, że uciekłem stąd w panice, powodowany obawą, że matka uzna moje postępowanie za niedoskonałe. Służba musiała chyba przyjąć jego słowa jako dosłowne polecenie, bo nagle stosy siana dosłownie eksplodowały służącymi w liberii, zagrzebanymi w nich, żeby nie marznąć. Rzucili się do otwierania dwuskrzydłowych wrót, wpuszczając do środka kłujące w oczy fanfary błękitnego zimowego światła, padającego na pozłacaną karocę i rząd pochowanych w boksach wozów z bagażami. Étienne d’Arcachon osłonił oczy dłonią. – Oślepia mnie nie światło, którego mógłbym nie zauważyć, lecz blask pani urody, zbyt silny, zda się, by zwykły śmiertelnik mógł go oglądać. Eliza również przysłoniła oczy, żeby Étienne nie zobaczył, jak wznosi je ku niebu. – Dziękuję, monsieur. – Proszę mi powiedzieć, mademoiselle, co się stało z sierotą uratowaną przez panią ponoć z rąk heretyków? – Jest w La Dunette. Poznaje potencjalną mamkę. * * * Kreśląc zawijasy i linie proste, pióro poruszało się po stronicy w powolnym, lecz nieustępliwym rytmie, w przybliżeniu mierzonym trzema krokami w przód i dwoma wstecz, aż w końcu znieruchomiało w kropce – maleńkiej kałuży własnego atramentu. Louis Phélypéaux, pierwszy hrabia de Pontchartrain, uniósł je nad papier i przez chwilę trzymał nieruchomo, jakby zbierając siły, zanim cisnął nim z powrotem w sam środek zdania: na paluszkach przemykało po kolejnych i, cięło na odlew wszystkie t i x, potknęło się na umlaucie – i zaraz przyspieszyło, wpadając w slalom akcentów akutowych i gravis, kręcąc piruety cédille’i i wycinając złowieszczo ostre krzywe cyrkumfleksów. Przywodziło na myśl mistrza szermierki, który jedną serią cięć i zastaw eliminuje dwudziestu przeciwników. Z ogromną ostrożnością hrabia podniósł rękę, by nie zamoczyć koronkowego mankietu w atramencie. Koronki rozdęły się, chwytając powietrze, po czym opadły na dłoń, pozostawiając odsłonięte tylko zaciśnięte na piórze czubki palców. Z otchłannych, eliptycznych nozdrzy Pontchartraina buchnęły dwie strugi pary. Jeszcze raz przeczytał dokument. Eliza zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech, i tchnęła własnym obłokiem pary. Suknia opięła ciaśniej talię, zmniejszając jednocześnie nacisk na krtań. Z piersi Elizy pociekło mleko, przewidziała to jednak i wcześniej owinęła je bawełną; dziewicy, która adoptowała sierotę, naprawdę nie powinno się to przydarzyć. Pachniała jak mleczarnia, ale w komnacie panował taki ziąb, że czuło się tylko woń kurzu i lodu. – Niech pani z łaski swojej zerknie, czy nie popełniłem jakiejś omyłki. Hrabia wyjął lewą dłoń z ciepłej przystani między udami i odwrócił stronicę o sto osiemdziesiąt stopni. Eliza podeszła bliżej, starając się nie popychać przed sobą zbyt silnej fali mlecznego zapachu. Oparła dłonie na marmurowym blacie i natychmiast je cofnęła – kamień wysysał ciepło z jej ciała. Miała zmęczone ręce – idąc korytarzami pałacu musiała podtrzymywać suknię i grube, zimowe halki w górze, by nie wlokły się po zaścielających posadzki ludzkich odchodach; większość z nich zamarzła wprawdzie, ale nie wszystkie, a w półmroku pałacowych galerii nie zawsze w porę dostrzegała unoszące się znad tych świeższych smużki pary. Te korytarze i odchodzące od nich apartamenty, wielokrotnie dzielone na coraz mniejsze klitki, to był prawdziwy Wersal. Skrzydło, w którym hrabia de Pontchartrain, contrôleurgénéral, miał swoją kancelarię, to był Wersal taki, jakim być powinien – przestronne pokoje, liczne duże okna i czyste podłogi. Hrabia siedział zwrócony plecami do wychodzącego na ogród łukowato zwieńczonego okna. Chude kostki w cienkich jedwabnych pończochach trzymał skrzyżowane i pocierał nimi o siebie jak dwoma patykami, którymi chce się skrzesać ogień. Słońce świeciło mu w plecy i cień peruki, godny alpejskiego masywu, kładł się na stole i dokumencie, w którym wymieniono sumę odebraną Elizie przez korsarzy Jeana Barta (słownie, nie cyframi) oraz zastrzeżono, że pożycza ją skarbowi państwa. Suma była tak ogromna, że wypisanie jej w całości zajęło pełne trzy linijki tekstu; hrabia musiał w tym czasie aż dwukrotnie maczać pióro w atramencie. Wyglądała prawie jak cała księga w Biblii. Na jej widok Elizie przypomniały się wszystkie dawne transakcje, poznani przy tej okazji ludzie, bezsenne noce, którymi zapłaciła za ten majątek. Wspomnienia – w tej chwili bezużyteczne i niepożądane – same z niej wypływały. Wylewało się z niej mleko, zbliżał się comiesięczny okres przeciekania, od pewnego czasu oddawała luźne stolce, teraz jeszcze chciało jej się sikać, a gdyby tylko zaczęła się nad sobą użalać, z oczu z pewnością pociekłyby jej łzy. Przeszło jej przez myśl, żeby sprowadzić Jeana Barta z salonu, w którym zabawiał towarzystwo korsarskimi opowieściami, połączyć jego marynarski umysł z umysłem gorseciarza i kazać im wspólnie obmyślić strój – system fiszbinów, koronek, sznurówek i uszczelnień – obejmujący całe ciało, wraz z głową, i przytrzymujący na swoich miejscach niepożądane płyny i wspomnienia. Na razie jednak nie wchodziło to w grę. Czuła na twarzy ciepło słońca... A może spojrzenia contrôleura-général? – Suma się zgadza – oznajmiła. Zmęczonymi, przemarzniętymi rękami uniosła sukienkę i halki za plecami, po czym wycofała się do miejsca, w którym cień skrył jej twarz. – Świetnie – odparł hrabia łagodnym tonem, niczym współczujący lekarz. Spojrzał na asystenta od kilku minut dyskretnie przesuwającego się coraz bliżej kominka umiejscowionego pod przeciwległą ścianą. Zamoczył pióro w atramencie, przytknął je do papieru i wykonał nim serię ewolucji wymagających ruchów całego ramienia. U dołu strony pojawił się rozległy labirynt słowa PONTCHARTRAIN. Asystent złożył kontrasygnatę na dokumencie. Hrabia wstał. – Miałem nadzieję, że dołączy pani do mnie przy przekąsce, gdy... – Znów zerknął na asystenta, który tymczasem zajął jego miejsce przy stole i zajął się tygielkami z woskiem, wstążkami, pieczęciami oraz resztą wyposażenia niezbędnego w takich sytuacjach. – Chętnie zjem choćby i kamień, jeśli przy okazji znajdę się w pobliżu kominka. Hrabia podał hrabinie ramię i razem przemieścili się w pobliże pogańskiego arcydzieła uchodzącego w tej komnacie za kominek. Stały przed nim dwa fotele z podłokietnikami – takie same, dla podkreślenia równego statusu gospodarza i gościa. Pontchartrain rozsiadł się w jednym z nich, własnymi rękami podniósł z podłogi polano i dołożył je do ognia; jak na hrabiego był to gest cokolwiek niecodzienny i najpewniej stanowił zakodowany sygnał dla Elizy, że contrôleur-général nie zamierza nalegać na przestrzeganie niuansów etykiety. Otrzepał ręce i wypolerował je koronkową chusteczką. Służąca podeszła do kominka na zlodowaciałych, pozbawionych czucia stopach, wysunęła dłonie z rękawów i nalała obojgu kawy. Buchnęły obłoki pary. – Dużo pan wypisuje takich dokumentów? – spytała Eliza, ruchem głowy wskazując stół, na którym rozpoczynała się właśnie pierwsza faza procesu pieczętowania. – Rzadko na takie sumy, a już nigdy dla tak uroczych kredytodawców, pani. Ale muszę przyznać, że wiele szanowanych osobistości poszło za przykładem króla i pożyczyło skarbowi państwa zbywające im aktywa, by mogły pracować dla dobra kraju. – Z pewnością ucieszy pana wiadomość, że aktywa te istotnie ciężko pracują. Widać to nad brzegami Kanału. Angielski statek, który odważy się zapuścić w okolice francuskiego brzegu, napotka liczne nowe armaty, fortyfikacje i prochownie, połączone doskonałymi drogami, będącymi w czasach, gdy Jego Wysokość przyłączał te ziemie do Francji, podmokłymi traktami dla krów. – Rzeczywiście ogromnie się cieszę! – wykrzyknął hrabia. Siateczka zmarszczek otoczyła jego oczy, kiedy się uśmiechnął i zaczął kołysać w fotelu. Eliza ze zdumieniem stwierdziła, że jego zachowanie jest całkiem szczere, i zaraz się zdziwiła, skąd u niej to zdumienie. Hrabia tymczasem spojrzał na nią, nie dostrzegł w jej twarzy zrozumienia i nagle spoważniał. – Proszę o wybaczenie, jeśli jestem... niestosownie powściągliwa – powiedziała. – Podróż mnie zmęczyła, a teraz, kiedy dotarłam na miejsce, jest tyle spraw do załatwienia! – Już niedługo będzie po wszystkim i będzie się pani mogła cieszyć życiem. Powinna pani odpocząć. Wieczorne przyjęcie u księżnej d’Arcachon... – Rzeczywiście, muszę się oszczędzać, jeśli nie chcę zasnąć podczas kolacji. – Mam nadzieję, że kiedy wypocznie pani po podróży, będziemy mieli więcej okazji do rozmowy. Jak pani wiadomo, jestem nowicjuszem na stanowisku contrôleura-général. Rzecz jasna, ucieszyłem się z nominacji, a dziś, po kilku miesiącach, muszę przyznać, że jest to posada znacznie bardziej interesująca, niż sądziłem. – Wszyscy uważają, że jest interesująca. Zwłaszcza pod względem finansowym. – To oczywiste, ale nie to miałem na myśli. – Naturalnie, monsieur. Jest pan przecież człowiekiem inteligentnym, który nie potrzebuje podniet materialnych. Między innymi dlatego wybór Jego Wysokości padł właśnie na pana. A pozycja contrôleura-général może być interesująca z przyczyn natury intelektualnej. – W rzeczy samej. Pani zaś jest jedną z nielicznych osób w Wersalu, które to docenią. – Stąd pańskie pragnienie kontynuowania naszych rozmów. Doskonale to rozumiem. Pontchartrain przymknął powieki i leciuteńko skłonił głowę. Gdy otworzył oczy – duże i o sympatycznym wyrazie – uśmiechnął się do Elizy. – Zna pan Bonaventure Rossignola? Uśmiech zadrżał. – Słyszałem o nim, pani, ale... – On też jest wyjątkiem wśród dworzan. – Chyba nawet tu nie mieszka, prawda? – Mieszka w Juvisy, ale jutro będzie w La Dunette. Pan również, jak mniemam? – Księżna zaszczyciła nas zaproszeniem. Za skarby świata nie przegapiłbym takiej okazji. – Proszę mnie tam odszukać. Przedstawię pana monsieur Rossignolowi i założymy nowy salon, skupiający ludzi, których łączy zamiłowanie do liczb, nie do pieniędzy. * * * – No, nareszcie jest nasza przyzwoitka! – Przyzwoitka?! – Naturalnie, monsieur Rossignol. Księżna będzie nam towarzyszyć. Inaczej, co by ludzie powiedzieli? O proszę, jest też hrabia de Pontchartrain! Chciałam was sobie przedstawić. To nazwisko sprawiło, że Rossignol natychmiast się odwrócił, a przynajmniej taki miał zamiar. Był jednak unieruchomiony peruką spływającą mu kaskadą na ramiona i narzuconym na nią grubym wełnianym kocem – oba te rekwizyty wspólnie wykluczały niezależne od tułowia ruchy głowy. Wstał więc, wywołując serię miniaturowych lawin – tak długo siedzieli już z Elizą w odkrytych saniach, że na kolanach utworzyły im się śnieżne zaspy. Kiedy, drepcząc w miejscu, obracał się, by spojrzeć w stronę wejścia do ogrodu przy La Dunette, przypominał Elizie maczugę balansującą na sztorc na dłoni żonglera. Pod względem fizycznym byli do siebie bardzo podobni z Pontchartrainem, o ile jednak hrabia miał oczy ciepłe i brązowe, to oczy Rossignola były gorące i czarne, przy czym ich żar nie miał nic wspólnego z namiętnością, chyba że z namiętnością do pracy. Zagrane na flecie arpedżio – fragment menueta – dobiegło zza uchylonych na moment drzwi. Pontchartrain wyszedł z domu, zadarł głowę i zamrugał, oślepiony padającym śniegiem. Odwrócił się do gospodyni, która trzymała się z tyłu i z wyraźną pogardą dla protokołu ponaglała go gestami, by szedł przodem. Kiedy sięgnęła po szal i narzuciła go na perukę, na moment rozkwitła wokół niej chmura czerwonego jedwabiu. Palcami zesztywniałymi z zimna, reumatyzmu i nadmiaru tłuszczu zawiązała węzeł pod brodą i wyszła do ściętego mrozem ogrodu z większą ostrożnością, niż to było konieczne. Żwirowe ścieżki w pobliżu château zostały odśnieżone. Sanie czekały kawałek dalej, na dróżce prowadzącej w głąb parku myśliwskiego. Goście podpłynęli falą do drzwi i okien, aby pożegnać się z księżną, jakby udawała się na wyprawę co najmniej do Surinamu, a nie na piętnastominutową przejażdżkę po terenie własnej posiadłości. Rossignol wykonał obrót w drugą stronę i spojrzał na Elizę. Nie było sensu siadać – i tak z chwilą przybycia hrabiego i księżnej musiałby znów wstać. – Monsieur Rossignol – odezwała się Eliza. – Nawet dziecko wie, że sokiem z limony albo rozwodnionym mlekiem można pisać jak atramentem sympatycznym. Wystarczy potem przyżec taką stronicę nad rozpalonymi węglami, by odczytać wiadomość. Kiedy się pan tak we mnie wpatruje, można by pomyśleć, że na mojej twarzy wypisano coś mlekiem, a pan zamierza wypalić słowa żarem swojego spojrzenia. Proszę wszakże nie zapominać, że przy tej metodzie wypadki nie należą do rzadkości. Cały papier może spłonąć. – Nic nie poradzę na to, jakim stworzył mnie Bóg. – To prawda, lecz mimo to proszę zapamiętać moje słowa. Hrabia d’Avaux i ojciec Édouard de Gex tak często posyłają mi takie spojrzenia, że powinnam mieć oparzenia na czole. A z pańskiej strony wolałabym doznawać ciepła, nie zaś żarliwego zainteresowania. – Pani ze mną flirtuje. To oczywiste. – Flirt zwyczajowo jest mniej lub bardziej oczywisty, monsieur, ale to jeszcze nie powód, żeby mówić o tym na głos. – Zaprasza mnie pani na sannę, dając do zrozumienia, że będziemy sami. „Wcale nie będzie tak zimno, Bon-bon. Ale ja i tak zamarznę na śmierć, jeśli nie będę miała z kim przykryć się kocem”. Czekamy i czekamy, aż w końcu okazuje się, że będę dzielił koc z hrabią lub starą wdową. Ot, małe studium okrucieństwa. Mam z nimi do czynienia na co dzień, czytając listy miłosne innych ludzi. Rozumiem to, pani jednak musiałaby być nader niemądra, myśląc, że stosując tak dziecinne zagrywki, zyska nade mną jakąś władzę. Eliza wybuchnęła śmiechem. – Do głowy by mi to nie przyszło. – Rzuciła się w przód, obróciła i usiadła obok Rossignola, który nie ukrywał zaskoczenia. – Co w tym złego? – spytała. – Przecież mamy przyzwoitkę. – Flirt z panią, jeśli nawet nie przyniesie efektu, i tak jest lepszy niż bezczynność. Muszę przyznać, że od czasu naszej przygody poświęca mi pani bardzo mało uwagi. Przypuszczalnie dlatego, że znalazła się pani wtedy w tarapatach, z których nie mogła się samodzielnie wykaraskać, i zaciągnęła u mnie dług. A teraz to panią drażni. – O drażnieniu sobie jeszcze porozmawiamy. – Eliza zatrzepotała ciężkimi od śniegu rzęsami i poklepała ławeczkę obok siebie. – Muszę się przywitać z hrabią i... Rossignol nie dokończył zdania, bo chwyciła go od tyłu za spodnie i pociągnęła mocno w dół. Chciała go tylko posadzić przy sobie, tymczasem – ku swemu przerażeniu – omal go nie roz-spodniowała; gdyby błyskawicznie nie przysiadł, roznegliżowałaby go do kolan. Niczym wywijający muletą matador zarzuciła mu koc na podołek, aby ukryć jego nagość przed księżną i hrabią, którzy – zaniepokojeni nagłym poruszeniem – spojrzeli w ich stronę. – Musi pan trochę przybrać na wadze – syknęła Eliza. – Przy takich chudych biodrach pasek jest bezużyteczny! – Ależ, mademoiselle, muszę wstać przed hrabią i... – I starą wdową, tak? Tak ją pan nazwał? Nie jest wdową. Jej mąż żyje, ma się świetnie i dogląda królewskich interesów na dalekim południu. Proszę się o nic nie martwić, ja to załatwię. – Oparła się o jego ramię i zawołała: – Księżno, hrabio...! Monsieur Rossignol jest zakłopotany, gdyż chciałby wstać i przywitać się z państwem, a ja mu na to nie pozwalam. Jego ciało, choć szczupłe, wydziela tyle ciepła co piecyk węglowy. Tylko ten żar trzyma mnie jeszcze przy życiu. – Nie musi pan wstawać! – pospieszyła z zapewnieniem księżna d’Arcachon. – Monsieur, jest pan taki sam jak mój syn: obu was kiedyś zgubi nadmiar uprzejmości. Podeszła do sań. Zaraz przybiegło trzech stajennych i zaczęli pomagać Pontchartrainowi, który asystował zajmującej miejsce księżnej. Była postawną kobietą i kiedy opadła na ławkę naprzeciw Elizy i Rossignola, płozy odkleiły się od śniegu, sanie drgnęły i przesunęły się o kilka cali. Wszyscy troje pasażerowie krzyknęli głośno: księżna wyrażała w ten sposób swoje zaniepokojenie, Eliza była rozbawiona, a Bonaventure Rossignol poczuł, jak Eliza pod kocem wsuwa mu rękę w spodnie i zaciska dłoń na jego członku jak na linie ratunkowej. Chwilę później hrabia zajął miejsce obok księżnej. Konie – para niemal identycznych albinosów – szarpnęły się gwałtownie i ruszyły z kopyta, tak były przemarznięte i zniecierpliwione. Dopiero kiedy woźnica posłał im nieuprzejmą wiązankę, zadowoliły się kłusem. Pasażerowie pomachali zgromadzonym w domu i przecierającym okna chusteczkami tłumom. Eliza machała tylko jedną ręką – Rossignol, który w pierwszej chwili dramatycznie się skurczył, teraz urósł i zesztywniał tak błyskawicznie, że zaczęła się niepokoić o jego zdrowie. Wił się i zerkał na nią spode łba, dopóki nie uświadomił sobie, że sytuacja jest absolutnie beznadziejna, potem już tylko siedział nieruchomo i słuchał księżnej. Albo udawał, że słucha. Księżna d’Arcachon była osobą stateczną, obyczajną i niezwykle popularną, żywym wcieleniem tradycyjnej cnoty Lavardaców – prostej, szczerej wierności królowi i Kościołowi, w tej właśnie kolejności i bez śladu intryganckich zapędów. Innymi słowy, była dokładnie taką osobistością, jaką powinien być każdy dziedziczny arystokrata, przez co zaliczała się jednocześnie do królewskich aktywów i pasywów. Wspierając ślepo króla i dokonując zawsze właściwych wyborów, uczyniła z Lavardaców ostoję monarszej władzy. Ponieważ jednak na każdym kroku emanowała prawdziwym szlachectwem, mimowolnie potwierdzała ideę dziedzicznej arystokracji, obdarzonej wielką władzą i biorącej na swoje barki ciężar ogromnej odpowiedzialności. Nowo przybyli – nie wyłączając Elizy – wyglądali przy niej jak niezbyt zręczni oszuści i parweniusze. Siedząc w książęcych saniach i pieszcząc zdecydowanym ruchem wzwiedziony członek królewskiego kryptografa, Eliza musiała jej oddać sprawiedliwość, chociaż tylko w duchu. I musiała się zadowolić tym, co ma, a w tej chwili miała tylko garść pełną Rossignola i dosłownie kilka monet. Sanie żwawo sunęły przygotowanym zawczasu traktem. Wkrótce wyjechali z wypielęgnowanego ogrodu wprost w skupisko budynków, które sprytny architekt krajobrazu skutecznie ukrył przed wzrokiem mieszkańców La Dunette. Woń gnoju zalatująca ze stajni Louisa-François de Lavardac d’Arcachon ustąpiła miejsca lawendowym powiewom buchającym z szopy o trzech ścianach. W środku służący mieszał coś w kadzi zawieszonej nad ogromnym, dymiącym ogniskiem. – Produkujecie tu własne mydło, pani? – spytała Eliza. – Cudowny zapach! – Ależ naturalnie, mademoiselle! – Księżna była najwyraźniej zdumiona, że Eliza uznała kwestię mydła za wartą wzmianki. – Powinna je pani wypróbować – dodała po chwili. – I tak już nadużywam twojej gościnności, pani. W Paryżu nie brakuje przecież perfumerii i mydlarni. Chętnie tam pojadę i... – Och, nie! – wykrzyknęła księżna. – Nie powinna pani kupować mydła w Paryżu, od obcych! Zwłaszcza dla tej małej sierotki! – Jak pani zapewne wiadomo, Jean-Jacques trafił pod opiekę jezuitów, którzy z pewnością sami produkują mydło... – Jeszcze tego by brakowało, żeby go nie produkowali! Ale na pewno zanosi mu pani czasem jakieś ubranka, prawda? Proszę prać je tutaj, w moim mydle. Eliza, choć było jej to całkowicie obojętne, chętnie przystała na tę prośbę. Krótki moment zawahania z jej strony był wywołany tylko i wyłącznie zaskoczeniem, a księżna upierała się przy swoim. – Tak – zawtórował jej hrabia de Pontchartrain. – Powinna pani używać mydła księżnej. – Właśnie! – przytaknął z zapałem Rossignol, po którym należało się spodziewać, że przez pewien czas będzie się ograniczał do wypowiedzi jednowyrazowych. – Z wdzięcznością przyjmuję pani propozycję, madame – odparła Eliza. – Moje praczki nie noszą rękawiczek! – żachnęła się księżna, jakby ktoś ośmielił się to kwestionować. Rozmowa się urwała. Wyjechali spomiędzy zabudowań i okrążyli padok, po którym przy lepszej pogodzie biegały książęce konie używane do polowań. Zagłębili się w park myśliwski, nagi i kościsty w świetle zimowego zmierzchu. Pontchartrain otworzył zasłony dwóch lamp powozowych zawieszonych z boku nad ławkami i przez mroczny las przemieszczali się zamknięci w kuli światła. Po chwili znaleźli się pod kamiennym murem przecinającym las na dwoje; znajdowała się w nim otwarta brama, strzeżona – przynajmniej teoretycznie – przez tuzin muszkieterów, skupionych teraz wokół ogniska. Mur miał dwadzieścia sześć mil długości; brama była jedną z dwudziestu dwóch, które weń wbudowano. Przejechali przez nią i znaleźli się w Grand Parc, czyli na królewskich ziemiach myśliwskich. Księżna, pożałowawszy chyba poruszania kwestii mydła, nagle się rozpogodziła. – Mademoiselle hrabina de la Zeur zapowiedziała, że chce zainicjować w La Dunette nowy salon! Przyznałam się jej, że nie mam pojęcia, jak to się robi, bo jestem tylko podstarzałą głupiutką kwoką, a nie kobietą światłą i rozmiłowaną w uczonych dysputach. Zapewniła mnie jednak, że wystarczy zaprosić kilku bystrych mężczyzn, takich jak monsieur Rossignol czy hrabia de Pontchartrain, a reszta pójdzie jak z płatka. Tak po prostu! Pontchartrain się uśmiechnął. – Chce pani, madame, abyśmy z monsieur Rossignolem uwierzyli, że kiedy dwie takie damy jak pani i hrabina spotykają się na osobności, nie mają nic lepszego do roboty niż plotkować na nasz temat? Księżną na moment zamurowało, ale zaraz zapiała z zachwytu. – Monsieur! Pan się ze mną przekomarza! Eliza wyjątkowo mocno ścisnęła Rossignola, który drgnął nerwowo. – Na razie nic nie idzie jak z płatka, ponieważ monsieur Rossignol jest dziwnie milczący – zauważyła księżna, popełniając rzadkie u niej faux pas. Powinna przecież zdawać sobie sprawę, że wytykanie milczka palcami nie jest najlepszym sposobem wciągnięcia go w rozmowę. – Zanim państwo do nas dołączyliście, wspomniał mi, że zmaga się z niezwykle skomplikowanym szyfrem, którego diuk Sabaudii używa w korespondencji ze swoimi zwolennikami z północy kraju – wyjaśniła Eliza. – Dlatego monsieur Rossignol jest trochę nieobecny duchem, jakby był w innym świecie. – Wprost przeciwnie – zaprotestował Rossignol. – Mogę swobodnie prowadzić konwersację, dopóki nie każecie mi państwo wyciągać w pamięci pierwiastków kwadratowych i robić innych sztuczek. – Nie wiem, co to znaczy, ale brzmi przerażająco uczenie! – stwierdziła księżna. – Nikt nie będzie pana prosił o takie cuda – zapewnił Rossignola Pontchartrain. – Jednakże któregoś dnia, kiedy będzie pan mniej zajęty, być może w salon hrabiny, chciałbym z panem porozmawiać o tym, czym się zajmuję. Możliwe, że słyszał pan, monsieur, że Colbert zapłacił kiedyś niemieckiemu uczonemu o nazwisku Leibniz za stworzenie machiny liczącej; chciał jej użyć do zarządzania finansami króla. Leibniz w końcu dostarczył mu żądane urządzenie, jednak od tamtej pory zajmuje się innymi sprawami, a w dodatku ostatnio służy na hanowerskim dworze, stał się więc wrogiem Francji. Chodzi mi wszakże o zacny precedens: zaprzężenie geniuszu matematycznego do pracy w królestwie finansów. – To rzeczywiście interesujące – przyznał Rossignol. – Przy królu nie mam jednak chwili wytchnienia od szyfrów. – Do czego właściwie pan zmierza? – zapytała hrabiego Eliza. – To, co teraz państwu powiem, jest ścisłą tajemnicą – odparł Pontchartrain. – Nie może wyjść poza te sanie. – Proszę się nie obawiać, monseigneur – uspokoił go Rossignol. – Czyż może być coś bardziej niedorzecznego od podejrzeń, że któreś z nas jest szpiegiem? W nagrodę poczuł, jak cztery ostre paznokcie zaciskają mu się na mosznie. – W tym wypadku martwią mnie nie tyle zagraniczni szpiedzy, ile raczej nasi miejscowi spekulanci. – W takim razie pański sekret jest z nami jeszcze bezpieczniejszy – zapewniła hrabiego Eliza. – Nie mam czym spekulować. – Zamierzam zgromadzić w skarbcu wszystkie złote i srebrne monety – oświadczył Pontchartrain. – Wszystkie?! Z całego kraju? – zdziwiła się księżna. – Z całego kraju, madame. Wybijemy nowe srebrne i złote louis i zastąpimy nimi stare. – Ale na Boga, po cóż to robić?! – Nowe pieniądze będą miały większą wartość, madame. – Bo będą zawierały więcej srebra albo złota, tak? – spytała Eliza. Pontchartrain uśmiechnął się cierpliwie. – Nie, mademoiselle. Zawierając dokładnie tyle samo srebra lub złota co te, których dziś używamy, będą po prostu więcej warte. Aby dostać, powiedzmy, dziewięć nowych luidorów, trzeba będzie zapłacić skarbowi państwa dziesięć starych. – Jak chce pan sprawić, by ta sama moneta z dnia na dzień zyskała na wartości? – A jak to możliwe, że dziś są warte tyle, ile są? – Hrabia rozłożył ręce, jakby zamierzał łapać w nie płatki śniegu. – Wartość monet jest określana królewskim dekretem. Wyda się nowy dekret, będzie nowa wartość. – To rozumiem, ale pańskie słowa brzmią jak zapowiedź stworzenia czegoś z niczego. Jak opis perpetuum mobile. Takie przedsięwzięcie musi mieć jakieś reperkusje, nawet jeśli w tej chwili ich nie przewidujemy. – To niewykluczone – przyznał Pontchartrain. – Nie wiem jednak, gdzie i co dokładnie się wydarzy. Proszę zrozumieć, król zażądał ode mnie podwojenia dochodów skarbu, bo potrzebuje pieniędzy na prowadzenie wojny. Podwojenia! Z istniejących ceł i taks nic się już nie da wycisnąć, dlatego muszę szukać nowych sposobów. – Zaczynam rozumieć, dlaczego szuka pan rady najsławniejszych francuskich savants – powiedziała księżna. Wszyscy spojrzeli na Rossignola, który nagle wparł stopy w podłogę i gwałtownie zadarł głowę. Przez długą chwilę wpatrywał się spod półprzymkniętych powiek w ciemnobłękitne niebo, wstrzymując oddech. W końcu wypuścił powietrze z płuc i zaczerpnął świeży, lodowaty haust. – Mam wrażenie, że monsieur Rossignol doznał nagłego matematycznego olśnienia – stwierdził półgłosem Pontchartrain. – Mówi się, że genialna idea objawiła się Kartezjuszowi na podobieństwo religijnej wizji. Do tej pory nie wierzyłem, że to możliwe, gdyż sam pomysł wydawał mi się bluźnierczy, lecz twarz monsieur Rossignola w chwili, gdy udało mu się złamać ten szyfr, do złudzenia przypominała twarz świętego, któremu Duch Święty zsyła błogość epifanii. – Czy to znaczy, że w salon również będziemy świadkami takich scen? – zaciekawiła się księżna, spoglądając z powątpiewaniem na Rossignola. – Niezbyt często – zapewniła ją Eliza. – Zmieńmy jednak temat i dajmy monsieur Rossignolowi chwilę na spokojne zebranie myśli. Porozmawiajmy o... koniach! – O koniach? – O tych konkretnych koniach. – Eliza skinieniem głowy wskazała zaprzężoną do sań parę albinosów. Ona i Rossignol siedzieli przodem do kierunku jazdy, księżna i hrabia musieli się więc obrócić, by zobaczyć, co ma na myśli. Wykorzystała tę chwilę, by wytrzeć rękę o kalesony Rossignola i wyjąć ją spod koca. Kryptograf słabym gestem podciągnął spodnie. – Podobają się pani? – zapytała księżna. – Louis-François jest z nich ogromnie dumny. – Do tej pory widywałam je tylko z daleka i myślałam, że to zwykłe siwki. Ale widzę już, że się myliłam. To albinosy, prawda? – Nie rozumiem tej różnicy – przyznała księżna. – Ale Louis-François tak je właśnie nazywa. Proszę poczekać, aż wróci z południa, jeszcze się pani tyle o nich nasłucha, mademoiselle, że będzie pani miała dość! – Często się tu spotyka takie konie? Eliza nie doczekała się odpowiedzi, bo przerwał im – o dziwo! – jeździec dosiadający kolejnego albinosa; Étienne de Lavardac d’Arcachon wyjechał im z château na spotkanie. – Jestem niepocieszony, że muszę państwu przerwać – zaczął, kiedy przywitał się ze wszystkimi w stosownym do ich rangi porządku (kolejno: z księżną, Pontchartrainem, Elizą, końmi, matematykiem i woźnicą). – Pod twoją nieobecność, matko, pełnię honory gospodarza, robię więc wszystko, by zadowolić naszych gości. A tak się składa, że jednym z nich jest sam król Francji... – Tak? Kiedy le Roi przyjechał? – Zaraz po waszym odjeździe, matko. – To się nazywa pech. Czego życzy sobie Jego Wysokość i reszta gości? – Chcą obejrzeć przedstawienie. Możemy zaczynać w każdej chwili. * * * Połowę sali balowej w La Dunette zajmował kanał La Manche. Fale z papier-mâché, schlapane gipsową pianą i umocowane mimośrodowo na obracających się wałach (dzięki czemu tworzyły mniej lub bardziej przekonujące złudzenie wściekłej kipieli), ustawiono w kilku równoległych, ruchomych, niezależnych rzędach, biegnących w głąb sali i wznoszących się coraz wyżej, aby wszyscy widzowie mogli podziwiać całą szerokość „Kanału” – od „Dunkierki” (kontur fortyfikacji z przodu sceny) po „Dover” (białe klify i zielone łąki w głębi). Z lewej strony znajdowała się zagródka z przygrywającymi na wiolach muzykami, z prawej królewska loża, w której Ludwik XIV, król Francji, zasiadał na złotym tronie. Obok siedziała markiza de Maintenon, a sądząc po stroju obojga można by pomyśleć, że przybyli raczej na pogrzeb niż na bożonarodzeniową uroczystość. Za ich plecami stłoczył się królewski orszak. Na przodzie, tak blisko, że mógłby oprzeć dłoń na ramieniu markizy de Maintenon, znajdował się ojciec Édouard de Gex; w ten sposób twórcom tego przedstawienia dawano do zrozumienia, że lepiej zrobią, oszczędzając widzom frywolnych scen. Nie dlatego żeby księżnej d’Arcachon coś podobnego mogło w ogóle przyjść do głowy – przedstawienie jednak przygotowali wynajęci artyści i komedianci, a po takich wszystkiego można się było spodziewać. Przedstawienie nosiło tytuł La Métamorphose. Główną postacią i honorowym gościem w jednej osobie był niejaki Jean Bart, porucznik marynarki, który mniej więcej tak samo umiał się znaleźć na scenie, jak przeciętny komediant na okręcie w ogniu walki. Na szczęście rzecz całą osnuto wokół jego osoby i jej braków aktorskich. Pierwsza scena rozgrywała się na plaży w Dunkierce: siedząca na skale syrena przyglądała się Bartowi i jego ludziom (tancerzom przebranym za korsarzy), którzy uczestniczyli w zaimprowizowanej mszy świętej. Potem ksiądz zszedł ze sceny, a Jean Bart poprowadził marynarzy na fregatę (mającą wprawdzie rozmiary szalupy, ale sprytnie przyozdobioną sterczącymi na wszystkie strony masztami i rejami, dodatkowo obwieszonymi banderami z motywem lilii). Fregata wypłynęła na podskakujące fale kanału La Manche i skierowała się w stronę Anglii. Syrena, samotna na skraju sceny po prawej stronie, zaśpiewała arię o swojej miłosnej tęsknocie, zakochała się bowiem bez pamięci w przystojnym poruczniku. (W pierwotnej wersji przedstawienia nie było żadnej mszy, a Jean Bart leżał w dezabilu na plaży, karmiony przez syrenę winogronami, ale księżna porozmawiała z aktorami i naprawiła to niedopatrzenie). Z fal wynurzył się Neptun i wdał się w duet z syreną, czyli swoją córką, pytając, co ją tak przygnębiło. Usłyszawszy odpowiedź, rozzłościł się na Jeana Barta i poprzysiągł się na nim zemścić w tradycyjnym boskim stylu, czyli poddając go nieprzyjemnej metamorfozie. W następnej scenie fregata porucznika toczyła walkę z większym od niej okrętem angielskim; było mnóstwo huśtania się na linach i udawanej szermierki, w czym Bart wprost celował. Zanim jednak dane mu było założyć sobie na głowę wawrzyn zwycięzcy, pojawił się Neptun. Skinął trójzębem, zagrzmiały kotły i Bart zmienił się w kota (czyli nałożył dyskretnie maskę, korzystając z tego, że bóg morza całkowicie przykuł uwagę widzów). Ponieważ koty nie mogą wydawać rozkazów i nie przepadają za wodą, na fregacie zapanował chaos i ludzie porucznika dostali się do angielskiej niewoli. Akcja przeniosła się teraz w górę sceny, na angielski brzeg, gdzie francuscy marynarze, osadzeni w więzieniu w Plymouth, spoglądali przez zakratowane okna na Kanał i wzdychali – przez dłuższy czas – z tęsknoty za Francją. Był to zdecydowanie najnudniejszy fragment przedstawienia (hrabiny z przyjemnością wykorzystały ten czas do przypudrowania nosków), a skończył się tym, że syrena usłyszała lamenty żeglarzy. Znalazłszy Bogu ducha winnych francuskich korsarzy w angielskim więzieniu, ubłagała ojca, by zdjął zły Czar z Jeana Barta – co też Neptun uczynił, choć niechętnie i dopiero po tym, jak porucznik, w swojej drobniejszej, kociej postaci prześliznął się pomiędzy prętami w oknie celi i przemknął na plażę. Tam, już jako człowiek, zepchnął bączek na wodę i powiosłował do Francji. Kiedy kilka miesięcy wcześniej naprawdę dokonał tej sztuki, przeprawa zajęła mu pięćdziesiąt dwie godziny. Teraz ściśnięto ją do mniej więcej kwadransa, a upływ dwóch dni, dwóch nocy i czterech godzin zasugerowano następująco: Apollo – w złotym rydwanie podwieszonym na drutach do biegnącej pod sufitem szyny – pojawił się nisko, na wschodzie (z lewej strony), przemierzył łukiem przestrzeń nad sceną, cały czas śpiewając, i zaszedł na zachodzie (z prawej). W tej samej chwili jego siostra Diana (w srebrnym pojeździe) wynurzyła się z lewej strony. Kiedy zniknęła na zachodzie, Apollo znów pojawił się po stronie wschodniej (po zachodzie słońca jego rydwan wypięto z szyny, wyprowadzono tylnym wyjściem z château i pospiesznie przeniesiono na miejsce świtu) i prześpiewał cały drugi dzień wioślarskiej epopei Barta. A potem Diana odśpiewała swoją partię podczas drugiej nocy. Przez pierwszy dzień i noc bogowie natrząsali się z żałosnej postaci na morzu, nie mogli uwierzyć, że znalazł się człowiek tak durny (albo tak pyszny), by myśleć o przepłynięciu bączkiem z Plymouth do Francji. Drugiego dnia zaśpiewali inaczej, i to dosłownie – zdumieni faktem, że Jean Bart nadal żyje i nieustępliwie wiosłuje, zaczęli go wychwalać i dopingować. Przeprawa zakończyła się o świcie dnia trzeciego: Diana zachodziła z prawej strony, Apollo wschodził z lewej, a Jean Bart (na środku) rozpaczliwym wysiłkiem pokonywał ostatnią milę dzielącą go od brzegu i wolności. Apollo z Dianą zaśpiewali w duecie, dodając mu otuchy, aż w końcu Neptun (który chyba miał dość tej kociej muzyki) wyskoczył ponad fale, zaśpiewał dodatkową zwrotkę o tym, jakim to wspaniałym facetem jest Jean Bart, po czym wzniósł trójząb i rozkazał morskim falom bezpiecznie odstawić bohatera na brzeg. Tak też się stało, a rolę fal odegrało czterech tancerzy pomalowanych na niebiesko i przystrojonych w białe niczym piana czepki. Nawet taka publiczność, do której zaliczali się przecież najbardziej zblazowani i cyniczni ludzie na świecie, nie mogła nie uronić łzy, kiedy Jean Bart, zataczając się, wyszedł na plażę, gdzie wszystko się zaczęło. Zagrzmiała patriotyczna muzyka. Zanim jednak widzowie nagrodzili aktorów owacją, spod sklepienia zjechał jeszcze jeden bóg, cały w złocie, z piorunem w dłoni i wieńcem laurowym na skroniach: tak, tak, to był Jowisz we własnej osobie, lecz opatrzony pozbawionymi gustu francuskimi ozdóbkami, które miały zeń uczynić hybrydę Francji i króla bogów, a właściwie zasugerować, że nie ma między nimi żadnej różnicy. Oszołomieni Apollo, Diana i Neptun skłonili mu się z szacunkiem; Jean Bart zgiął się w wersalskim ukłonie. Jowisz przybył ogłosić swój werdykt, który stanowił, że porucznik rzeczywiście zasłużył na metamorfozę, zupełnie jednak odmienną od przemiany w kota. Wyciągnął rękę, w której spoczywała zawinięta w złoty papier paczuszka ozdobiona wieńcem laurowym. Merkury wziął ją od niego, wykonał krótkie, żwawe solo taneczne i oddał zawiniątko Bartowi, włożywszy mu przedtem wieniec na głowę. Porucznik otworzył paczuszkę, z której wypadła bela czerwieni. Podniósł ją i odwinął płaszcz i spodnie – czerwony mundur kapitana francuskiej marynarki wojennej. Takielunek podtrzymujący na firmamencie przeróżnych bogów i boginie zaczął skrzypieć i trzeszczeć, zabierając znad sceny olimpijskie postaci, aż w końcu na środku został sam Jean Bart, nagrodzony przez gości owacją. Tuląc mundur do piersi, odwrócił się w stronę króla i pokłonił nisko. Spadł mu przy tym wieniec z głowy, ale porucznik złapał go w locie, nim liście wawrzynu dotknęły podłogi. Z piersi widzów wyrwało się zgodne „Och...”, a wiedziony nagłym impulsem Bart wyprostował się i rzucił wieniec Ludwikowi XIV, który bezbłędnie go chwycił. Cała sala westchnęła teraz „Ach...”. Król – bynajmniej niezmieszany – uniósł wieniec do ust i pocałował go, wzbudzając tym entuzjazm zgromadzonej w Wersalu arystokracji. Przez tę jedną chwilę wszystko we Francji było po prostu doskonałe. * * * Wiele jeszcze się działo podczas przyjęcia, ale przedstawienie przyćmiło późniejsze wydarzenia. Kapitan Jean Bart niezwłocznie przebrał się w nowy uniform i przetańczył całą noc, prosząc do tańca wszystkie zaproszone damy. Pierwszy raz w życiu Eliza była oszołomiona konkurencją ze strony innych kobiet. Jeśli miała zatańczyć z kapitanem, musiała czekać, aż on ją poprosi, w tym celu zaś musiał się znajdować w zasięgu jej wzroku lub przynajmniej słuchu. Tymczasem po zakończeniu każdego tańca mężczyznę w czerwieni natychmiast otaczał szaniec pięknych sukni z jedwabi i aksamitów, kiedy dziewczęta – w większości wyższe od Barta – tłoczyły się wokół niego, licząc na to, że wpadną mu w oko. Drobniutka Eliza była w tej rywalizacji bez szans, tym bardziej że jako gospodyni miała pewne obowiązki. Księżna pozwoliła jej dopisać kilka nazwisk do listy gości. Eliza zaprosiła czterech mniej znacznych dworzan z żonami. Wszyscy oni wywodzili się z drobnej szlachty z północy Francji, wszyscy też pożyczyli pieniądze skarbowi państwa i pobudowali fortyfikacje nad Kanałem. Zrobili to właśnie po to, by zapraszano ich na takie przyjęcia, a teraz ich plany się ziściły. Oczekiwali jednak od Elizy, że zajmie się takimi szczegółami jak prezentacje. Każdy z tej czwórki był niedawno na audiencji u Pontchartraina i otrzymał od niego podobne jak Eliza pokwitowanie pożyczki, choć wystawione na mniejszą sumę – i teraz wyobrażali sobie, że upoważnia ich to do przebywania przez cały wieczór w towarzystwie contrôleuragénéral i uczestniczenia na równych z nim prawach we wszystkich konwersacjach. Chcąc przypochlebić się hrabiemu, Eliza musiała tropić natrętów po całym château i porywać ich pod pierwszym lepszym pretekstem, gdy tylko zaczynali się naprzykrzać lepszym od siebie. Samo to zadanie wypełniłoby jej wieczór bez reszty, tymczasem oczekiwano po niej również co najmniej dwóch tańców z Étiennem – była przecież oficjalnie jego dziewczyną. Po tym zaś, jak w saniach zrobiła dobrze Rossignolowi, z nim również wypadało zatańczyć. Tańczył jak prawdziwy kryptograf – perfekcyjnie, ale bez cienia ekspresji. – Nie zrozumiała pani kwestii dotyczącej mydła – stwierdził. – Aż tak to było widać, monsieur? Proszę mi ją zatem objaśnić. – Jak pani sądzi, skąd dziesięć lat temu, kiedy na dworze zapanowała moda na trucicielstwo, wszyscy ci ambitni dworzanie brali arszenik? Przecież nie mogli sami go wyprodukować, bo w sprawach praktycznych są bezradni jak dzieci. Nie kupowali go również od alchemików, którzy stylizują się na świętych mężów. A kto poza alchemikami ma dostęp do moździerzy, tłuczków, kadzi, retort i egzotycznych ingrediencji? – Mydlarze! – wykrzyknęła Eliza i poczuła, że się rumieni. – Niektóre praczki nosiły wówczas rękawiczki, ponieważ panie wysyłały je do Paryża po mydło z dużą zawartością arszeniku. W tym mydle prały następnie ubrania męża, a on wchłaniał truciznę przez skórę. Dlatego kiedy księżna każe produkować mydło w swojej posiadłości, nie chodzi jej wyłącznie o kultywowanie dziwacznej tradycji. Ona po prostu troszczy się o życie swoje i tych, których kocha. Kiedy proponowała pani, mademoiselle, swoje mydło i możliwość korzystania z jej pralni, ta oferta miała dwojakie znaczenie. Po pierwsze, ona naprawdę panią lubi. A po drugie, obawia się, że ktoś mógłby pani źle życzyć. Eliza zaniemówiła. Zerknęła ponad ramieniem Rossignola w poszukiwaniu d’Avaux, i nie znalazłszy go, zmusiła partnera do piruetu, żeby obejrzeć drugą połowę sali. – Pani wybaczy, że pytam, ale które z nas właściwie prowadzi? – zdziwił się Rossignol. – I kogo pani szuka? Czy rzeczywiście jest ktoś, kto może pani źle życzyć? Proszę nie przeceniać swoich przeczuć, to powszechny błąd w sztuce kryptograficznej. – A pan wie, kto... – Gdybym wiedział, nie omieszkałbym pani tego niezwłocznie powiedzieć, chociażby po to, żeby zachować nadzieję na jeszcze jakąś sannę w przyszłości. Nie, mademoiselle, nie mam pojęcia, kogo księżna może się obawiać. – Przepraszam... – rozległ się czyjś głos za plecami Elizy. – Pozwolicie państwo, że się wtrącę? – Jesteśmy zajęci! – warknęła Eliza, której mężczyźni naprzykrzali się przez cały wieczór. Rossignol zatrzymał się, puścił ją, cofnął się o krok i ukłonił. Obróciła się na pięcie i stanęła oko w oko z Ludwikiem XIV, który właśnie łaskawym spojrzeniem dziękował Rossignolowi za ukłon. Uwielbiał swojego kryptografa. – Nie wątpię, mademoiselle – odparł król Francji. – Kiedy dwoje moich najinteligentniejszych poddanych coś sobie szepcze, to z pewnością są zajęci. Ale macie takie poważne miny, że to aż wstyd, doprawdy. Powinniście świętować! Nie wiedzieć kiedy i jak chwycił Elizę za rękę i porwał ją do tańca, ona zaś drugi raz w ciągu minuty nie mogła wyjąkać ani słowa. – Jestem pani ogromnie wdzięczny – zagaił Ludwik XIV. – Ależ, Wasza Wysokość, przecież... – Nikt pani nie mówił, że z królem nie wypada się sprzeczać, mademoiselle? – Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość... – Monsieur Rossignol poinformował mnie, że jesienią ubiegłego roku wyświadczyła pani przysługę mojej bratowej – ciągnął król. – A może nie jej, tylko księciu orańskiemu... To nie jest do końca jasne. W tej chwili zdarzyło się coś, czego Eliza doświadczyła zaledwie kilka razy w życiu – straciła przytomność. No, prawie. Podobnie się czuła, kiedy Berberowie porwali ją z matką z qwghlmiańskiej plaży i zawlekli do szalupy. Potem, kilka lat później, przydarzyło się jej to w porcie w Algierze, kiedy za białego rumaka sprzedano ją sułtanowi Konstantynopola, rozdzielając z matką bez szansy na pożegnanie. Trzeci raz zasłabła w podziemiach pałacu cesarskiego w Wiedniu, kiedy razem z innymi odaliskami czekała w kolejce na śmiertelny cios szabli. Wtedy nie osunęła się na ziemię i teraz też utrzymała się na nogach, chociaż pewnie by jej się to nie udało, gdyby Ludwik XIV, który był mężczyzną solidnej postury, silnym i zręcznym, nie podtrzymywał jej mocno w talii. – Proszę się ocknąć – mówił, i to, jak się domyślała, nie pierwszy raz. – No, widzę po pani twarzy, że dochodzi pani do siebie. Skąd ten lęk? Ktoś pani groził? Proszę mi powiedzieć. – Nikt konkretny, Wasza Wysokość. Książę orański... – Tak? Co takiego zrobił? – Nie powiem, co zrobił. Ale zagroził mi, że jeśli nie zgodzę się dla niego szpiegować, wsadzi mnie na statek do Nagasaki, żeby marynarze mieli uciechę. – Ach tak... Trzeba było mnie o tym bezzwłocznie poinformować. – Właśnie to jest prawdziwym źródłem mojego lęku, fakt, że nie zdobyłam się na szczerość wobec Waszej Wysokości. Niestety, nie jestem bez winy. – Wiem. Ale proszę mi powiedzieć, mademoiselle, co popycha panią do takich decyzji? Czego pani naprawdę chce? – Chcę znaleźć człowieka, który mnie skrzywdził, i go zabić. Prawdę powiedziawszy, od tak dawna już o tym nie myślała, że po zwerbalizowaniu cała ta idea jej samej wydała się dziwna. Powiedziała to jednak z pełnym przekonaniem – i spodobało jej się brzmienie tych słów. – Niektóre pani dokonania sprawiły mi ogromną przyjemność – przyznał król. – Inscenizacja upadku Batawii. Pożyczka. Sprowadzenie Jeana Barta do Wersalu. Przysługi wyświadczone Compagnie du Nord. Inne, takie jak szpiegostwo, mniej mi się podobają, ale teraz przynajmniej lepiej panią rozumiem. Cieszę się, że porozmawialiśmy. Eliza zamrugała, rozejrzała się po sali i zdała sobie sprawę, że muzyka ucichła, a spojrzenia wszystkich gości spoczęły na niej i królu. – Dziękuję, mademoiselle – dodał Ludwik XIV i ukłonił się. Dygnęła w odpowiedzi. – Wasza Wysokość... – zaczęła, ale już zniknął, wchłonięty przez ruchomy dwór, czyli ławicę ściśniętych talii i natapirowanych peruk. Przeszła w róg komnaty, żeby napić się kawy i spokojnie pomyśleć. Za nią też podążał mały tłumek – jej prywatny dwór, złożony z adoratorów i drobnych arystokratów. Nie można powiedzieć, żeby ich ignorowała, ponieważ na dobrą sprawę w ogóle ich nie zauważała. Co się właściwie stało? Przydałby się jakiś protokolant, który teraz odczytałby jej stenogram z rozmowy. Mimowolnie wprowadziła króla w błąd. – Podoba się pani przyjęcie? To był ojciec Édouard de Gex. – Owszem, ojcze, chociaż muszę przyznać, że tęsknię za moją małą sierotką. Przez ten czas, który spędziliśmy razem, malec skradł mi serce. – W takim razie może pani odzyskać choć cząstkę, kiedy tylko przyjdzie pani ochota nas odwiedzić. Monsieur d’Avaux dołożył wszelkich starań, aby zapewnić chłopcu wygodne lokum. Spodziewał się, że będzie pani chciała często się z nim widywać. – Jestem ogromnie wdzięczna hrabiemu. – Tak jak my wszyscy. Mały Jean-Jacques to wspaniały chłopiec, zaglądam do niego w każdej wolnej chwili. Mam nadzieję dokończyć dzieło rozpoczęte przez panią i kontynuowane przez d’Avaux. – Czyli... Co dokładnie? – Uchroniła pani chłopca przed śmiercią cielesną – na wojnie, i duchową, bo tym właśnie grozi kontakt z heretyckimi doktrynami. D’Avaux ulokował go w najlepszym sierocińcu w całej Francji, pod opieką Towarzystwa Jezusowego. Naturalną koleją rzeczy należałoby chłopca wychować na jezuitę. – Ach, rozumiem... – odparła półprzytomnie Eliza. – Żeby Lavardac przypadkiem nie zaczął się rozmnażać, bo skomplikuje i tak już poplątane kwestie dynastyczne. – Słucham?! – Przepraszam, nie jestem sobą. – Mam nadzieję! De Gex poczerwieniał, co świetnie robiło jego twarzy – śniadej, opatrzonej pokaźnym nosem i wydatnymi kośćmi jarzmowymi, i mającej poważne zadatki na to, by stać się naprawdę przystojną. Najczęściej jednak był blady jak płótno; za dużo czasu spędzał w konfesjonałach, słuchając o sekretnych grzeszkach dworzan. Nieoczekiwany ślad różu na policzkach dodawał mu wiele uroku. – Proszę mi wybaczyć. Jeszcze się nie otrząsnęłam. Tańczyłam z królem! – To zrozumiałe, pani. Kiedy jednak dojdzie już pani do siebie i zacznie trzeźwo myśleć, moja kuzynka chciałaby odnowić znajomość z panią. Jezuita skierował ogniste spojrzenie w stronę księżnej d’Oyonnax, robiącej właśnie piękne oczy do jakiegoś młodego, nieszczęsnego wicehrabiego, który nie miał zielonego pojęcia, w co się pakuje. De Gex zostawił Elizę samą. Powiedziała królowi prawdę. Tego dnia, kiedy wymieniono ją na wierzchowca albinosa i załadowano na pokład galery płynącej do Konstantynopola, obiecała sobie, że pewnego dnia odszuka człowieka, który zniewolił ją i mamusię, i go zabije. Wcześniej zdradziła się z tym zamiarem tylko Jackowi Shaftoe, teraz zaś, nie wiedzieć czemu, wypaliła to królowi prosto w twarz, szczerze, z przekonaniem, bo naprawdę w to wierzyła. A on, widząc wyraz oczu Elizy, nie mógł jej nie uwierzyć. – Jutro czeka mnie mnóstwo pracy, mademoiselle. Dzięki pani. Pontchartrain uśmiechał się do niej dobrodusznie. – Czemuż to, monsieur? – Opowieść o bohaterskich czynach Jeana Barta tak bardzo wzruszyła króla, że kazał mi uruchomić dodatkowe fundusze dla marynarki wojennej i Compagnie du Nord. Jutro mam mu asystować przy wstawaniu z łóżka, wtedy dopracujemy szczegóły. – W takim razie nie zatrzymuję pana, monsieur. – Dobranoc, mademoiselle. Król myślał, że miała na myśli Wilhelma Orańskiego. Rzeczywiście, wspomniała coś o Wilhelmie – że też nie miała stenogramu! – a zaraz potem zmieniła temat i powiedziała, że chce znaleźć i zabić człowieka, który wyrządził jej krzywdę. Król złożył te dwie prawdy w całość i otrzymał fałsz, doszedł bowiem do wniosku, że jej upragnionym celem jest zamordowanie Wilhelma Orańskiego! Że szpiegowała na jego zlecenie tylko po to, żeby się do niego zbliżyć! Okręciła się na pięcie. Chciała znaleźć króla, zwrócić na siebie jego uwagę, wszystko wyjaśnić, ale stanęła twarzą w twarz z mężczyzną w czerwieni. Jean Bart, wykorzystując swoje korsarskie umiejętności, przerąbał się przez tłum wielbicielek i przebił do niej. – Mademoiselle... – powiedział. – Księżna zapowiedziała ostatni taniec. Czy mógłbym dostąpić tego zaszczytu? Eliza niedbałym gestem podniosła rękę. Bart ujął jej dłoń. – W innych okolicznościach ustąpiłbym pierwszeństwa Étienne’owi d’Arcachon – wyjaśnił, na wypadek gdyby Eliza nabrała wątpliwości. – Ale on jest w tej chwili przed domem. Żegna się z królem. – Król odjeżdża? – Już jest w powozie, mademoiselle. – Ojej... A ja chciałam mu coś powiedzieć. – Tak jak wszyscy Francuzi! – Zaczęli tańczyć. Bart nie krył rozbawienia. – Przecież tańczyła już pani z Jego Wysokością. Tu, w tej komnacie, są kobiety, które podczas czarnej mszy złożyły w ofierze własne dzieci, żeby tylko doczekać się choć jednego spojrzenia, usłyszeć choć słowo z ust króla. Powinna się pani cieszyć... – Nie chcę o tym słuchać. Nie podoba mi się, że w ogóle wspomina pan o takich potwornościach. Za dużo pan wypił, kapitanie. – Pani ma rację, ja zaś się mylę. Ale wynagrodzę to pani. Tak się składa, że za kilka godzin spotkam się z królem, zostałem zaproszony na poranną audiencję, której król udziela z łoża. Mamy rozmawiać o dofinansowaniu floty. Czy chciałaby pani, żebym coś przekazał Jego Wysokości? Co miała powiedzieć? Nie mogła wymagać od kapitana Barta, żeby powiedział do króla: „Wcale nie chcę zabić Wilhelma Orańskiego”. Kwestia: „Nie wiem dokładnie, kogo chcę zabić” również nie nadawała się na poranną audiencję. – To bardzo miła propozycja. Wybaczam panu. I tak się zastanawiam, czy podczas tych porannych spotkań król dużo mówi? – Skąd miałbym wiedzieć? Możemy o tym porozmawiać jutro. A dlaczego pani pyta? – Dzieli się ploteczkami? Opowiada dykteryjki? Jestem ciekawa. Bo widzi pan, powiedziałam mu przed chwilą coś, co – jeżeli się rozejdzie – może sprawić, że stanę się w Anglii osobą nader niepopularną. – Phi! – Jean Bart przewrócił oczami, zbywając w ten sposób kwestię Anglii. – Gdyby jednak był pan łaskaw zapytać o coś w moim imieniu... – Co takiego panią interesuje? – Nazwisko lekarza znającego się na tych rejonach. Zsunęła dłoń o kilka cali i z najwyższą ostrożnością poklepała kapitana, który kwiknął i podskoczył z bólu, rozdziawiając usta w bezgłośnym krzyku. Eliza cofnęła się, ze strachu wstrzymując oddech, ale grymas na twarzy Barta płynnie zmienił się w uśmiech, kiedy doskoczył do niej i porwał ją z powrotem do tańca. Zażartował sobie z niej. – Byłem już u odpowiedniego specjalisty. – To dobrze. – Eliza nie mogła się powstrzymać od śmiechu. – Bo zanim wróci pan do domu, chciałabym zobaczyć, jak pan siedzi. – Pięćdziesiąt dwie godziny wiosłowania zrobiły swoje, nie da się ukryć. Ale medyk potraktował mój zadek najróżniejszymi okładami, dokonał na nim zabiegów, o których nie godzi się wspominać, i wszystko pięknie się goi. A to... – Kapitan Bart strząsnął pyłek z epoletu nowiutkiego czerwonego płaszcza. – To jest najlepszy opatrunek! – Ach, gdyby tak wszystkie rany dało się uleczyć, zmieniając strój! – Przecież kobiety sądzą, że to możliwe, nieprawdaż? – Czasem na pewno tak się zachowują, kapitanie. Może po prostu nie trafiłam jeszcze na właściwą sukienkę. – W takim razie proszę jutro pójść na zakupy! – Świetny pomysł, kapitanie, na razie jednak nie mam pieniędzy. A ponieważ nie ma ich nigdzie we Francji, musi pan wyruszyć na morze i zdobyć dla mnie trochę złota. – Załatwione! W końcu jestem pani coś winien. – Proszę o tym jutro nie zapomnieć, kapitanie. List Daniela Waterhouse’a do Elizy Styczeń-luty 1690 Mademoiselle de la Zeur, dziękuję za list z grudnia ‘89. Przepłynięcie przez Kanał zajęło mu sporo czasu i obawiam się, że z tym listem będzie podobnie. Wzruszyła mnie Pani troska, rozbawiła zaś opowieść o zakupie drewna. Nie doceniałem przedtem, ile szczęścia ma pod tym względem Anglia – jeśli potrzebujemy drewna w Londynie, wystarczy wyjałowić jakiś kawałek Szkocji albo Irlandii, gdzie wciąż jeszcze widuje się nieliczne drzewa. Chciałbym wspomóc Panią w zamiarze zrozumienia istoty pieniądza, chociażby po to, by samemu lepiej ją pojąć, lecz – niestety – jestem bezużyteczny. Odkąd pamiętam, angielski pieniądz był beznadziejny; kiedy coś jest tak fatalne, trudno nawet zauważyć, że jakość tego czegoś się pogarsza, ale ostatnio, choć trudno w to uwierzyć, właśnie to obserwujemy. Po wycięciu kamienia spędziłem kilka miesięcy przykuty do łóżka, nie musiałem więc wychodzić z domu i robić zakupów. Kiedy zaś wróciły mi siły i wypuściłem się na londyńskie ulice, stwierdziłem, że jest gorzej, niż było. Możliwe, że długotrwała choroba, podczas której nie musiałem targować się o codzienne zakupy, sprawiła, że spadły mi klapki z oczu i dotarła do mnie cała niedorzeczność sytuacji. Mam otwarte rachunki w kilku kawiarniach i pubach, a także w jednym lokalu przy mojej ulicy, gdzie sprzedają butelkowane ale. Dzięki temu w drobnych transakcjach obchodzę się bez żmudnej i irytującej procedury przekazywania gotówki z ręki do ręki. Osoby spędzające poza domem więcej czasu ode mnie skupiają się w stowarzyszeniach nazywanych „klubami”, co ułatwia im zakup na kredyt jedzenia, picia, tabaki, tytoniu et caetera. Kiedy któraś z nich jakimś cudem znajdzie się w posiadaniu monet, które naprawdę wyglądają jak monety, natychmiast pędzi uregulować najpilniejsze długi. Ten kulawy system jakoś funkcjonuje, a ludzie i tak nie mają pomysłu na lepszy. Mamy tu teraz wigów i torysów, czyli, w gruncie rzeczy, Krągłogłowych i Kawalerów, tylko w nowych szatkach i lżej uzbrojonych. Torysi czerpią pieniądze z faktu posiadania ziemi. Upraszczając sprawę, można by powiedzieć, że Francję zamieszkują sami torysi, ponieważ w ostatecznym rozrachunku źródłem ich majątku jest właśnie ziemia. Gdybyście nie wypędzili hugenotów, mielibyście też swoich wigów; zresztą podobno niektóre francuskie porty nad Atlantykiem są po trosze wigowskie. Ale, jak wspomniałem, byłoby to uproszczenie, i poczyniłem je tylko po to, by podkreślić dwie kwestie: kto rozumie działanie pieniądza we Francji, wie wszystko o naszych torysach; a kto wie, jak pieniądz funkcjonuje w Amsterdamie, zna na wylot naszych wigów. Towarzystwo Królewskie gaśnie, nie wiem nawet, czy przetrwa do przełomu wieków. Nie cieszy się już łaskami króla jak za czasów Karola II. Wtedy stanowiło siłę rewolucyjną (w nowym znaczeniu tego słowa), przełomową, odniosło jednak sukces tak wielki, że popadło w stereotypowość. Moi rówieśnicy nie znajdowali innego ujścia dla swoich pomysłów i poświęcali się bez reszty działalności w Towarzystwie, dziś takie same niespokojne duchy robią kariery w City albo szukają przygód za granicą, w koloniach. Tych, którzy należą do Towarzystwa, zalicza się zwykle do wigów. Naszym przewodniczącym jest markiz Ravenscar, wig bardzo wpływowy, niezmordowanie poszukujący praktycznych zastosowań dla naszej wiedzy i pomysłów. Niektóre z nich mają coś wspólnego z pieniędzmi, dochodami, bankami, akcjami i innymi przedmiotami, które Panią fascynują, ja jednak muszę przyznać, że w ogóle przestałem się nimi interesować. W zeszłym roku, po naszej rewolucji, Isaac Newton został wybrany do parlamentu. Wsławił się w Cambridge, kiedy postawił się poprzedniemu królowi, pragnącemu obsiać uniwersytet jezuitami. Od roku większość czasu spędza w Londynie, ku utrapieniu tych z nas, którym marzą się jego dalsze dokonania w duchu Principia Mathematica. Bardzo się do siebie zbliżyli z Pani przyjacielem Fatiem. Mieszkają razem. Post Scriptum – luty 1690 Kiedy już napisałem powyższy list, ale jeszcze nie zdążyłem go wysłać, król Wilhelm i królowa Maria najpierw zawiesili, a potem rozwiązali parlament. Rozpisano nowe wybory, które wygrali torysi. Isaac Newton nie zasiada już w Izbie Gmin, lecz dzieli czas między Cambridge, gdzie mozoli się nad alchemią, i Londynem, gdzie z Fatiem czytają Traktat o świetle naszego znajomego, z którym dawniej siadywaliśmy przy jednym stole: Huygensa. Zmierzam do tego, że obecnie jestem dla Pani jeszcze bardziej bezużyteczny niż przed miesiącem – należę do słabnącego stowarzyszenia, związanego z partią, która utraciła władzę i nie ma pieniędzy, ponieważ nie ma ich nigdzie w całym królestwie. Najświatlejszy z naszych członków zajmuje się innymi sprawami. Oczekiwanie odpowiedzi na list tak wyprany z wszelkiej użytecznej treści byłoby z mojej strony przejawem arogancji, gdybym to jednak ja nie odpisał Tobie, Pani, świadczyłoby to o mojej bucie, pozostaję bowiem, jak zawsze, Pani uniżonym sługą. Daniel Waterhouse List Elizy do Daniela Kwiecień 1690 NEWTON każe nam wierzyć, że czas jest odmierzany tykaniem boskiego zegara, że stateczny, niezmienny i absolutny stanowi miarę wszelkiego znaczącego ruchu. LEIBNIZ skłania się raczej ku przekonaniu, że czas jest niczym innym jak tylko zmianą wzajemnych relacji między obiektami; że to ruch, który obserwujemy, pozwala nam stwierdzić upływ czasu, a nie odwrotnie. Świat przyjął system NEWTONA z satysfakcją... nie, z podziwem, i ja również nie znajduję w nim żadnych usterek. A jednak system LEIBNIZA, choć na razie nieprzelany na papier, lepiej opisuje moje subiektywne postrzeganie czasu. Chcę przez to powiedzieć, że jesienią ubiegłego roku, kiedy ja sama i wszystko, co mnie otaczało, pozostawaliśmy w stałym ruchu, miałam wrażenie, że czas płynie szybko. Potem dotarłam do Wersalu i rozgościłam się w domku na terenie posiadłości La Dunette, na wzgórzu Satory nad Wersalem. Zanim uporządkowałam swoje sprawy i ułożyłam sobie stały rozkład zajęć, cztery miesiące minęły jak z bicza trzasł. Cel mojej grudniowej wizyty w Wersalu osiągnęłam jeszcze przed Bożym Narodzeniem i od tamtej pory zajmuję się wyłącznie drobiazgami. Powinnam chyba wrócić do Dunkierki, byłabym tam bardziej użyteczna, ale trzymają mnie w Wersalu więzy, które z upływem czasu stają się coraz silniejsze. Codziennie rano przejeżdżam konno przez wąski pas lasu na południe od Piéce d’eau des Suisses, dzielący ziemie Lavardaców od terenów królewskich. Droga prowadzi do starego przysiółka o nazwie Wersal, powoli rozrastającego się w prawdziwą wioskę. Odkąd osiem lat temu król przeniósł do Wersalu dwór, we wsi wyrósł kościół parafialny i przeróżne klasztory, męskie i żeńskie. W jednym z nich, w konwencie świętej Genowefy, mieszka moja mała „sierota”. Przy ładnej pogodzie zabieram chłopca na wędrówkę po królewskim warzywniku, czyli fragmencie ogrodów Wersalu sięgającym w sam środek wioski. Ponieważ warzywnik ma praktyczny cel – produkcję żywności – nie jest tak ozdobny ani modny jak tarasy na zachód od château, za to znajduje się w nim więcej rzeczy, które małe oczka mogą obejrzeć, a małe rączki chwycić. Zwłaszcza teraz, na wiosnę. Ogrodnicy większość czasu poświęcają naprawie drabinek i krat, po których za parę miesięcy zaczną się piąć groszek i fasola. Sądząc po tym, z jakim zainteresowaniem Jean-Jacques przygląda się tym konstrukcjom, będzie po nich śmigał jak wiewiórka, zanim nauczy się dobrze chodzić. Czasem zapuszczamy się nawet dalej, do oranżerii, czyli ogromnej zadaszonej galerii, z trzech stron okalającej prostokątny ogród, a od południa otwartej, dzięki czemu wyłożone kafelkami ściany chwytają ciepło zimowego słońca i gromadzą je w kamieniu. W drewnianych skrzynkach rosną tam malutkie drzewka pomarańczowe, czekając na lato, wtedy ogrodnicy wyniosą je na zewnątrz. Jean-Jacques jest zafascynowany zielonymi kulami, jakie można znaleźć w ich gęstym listowiu. Po spacerze odprowadzam go do konwentu na umówione spotkanie z mamką. Można by pomyśleć, że następnie kieruję się prosto do château i tam oddaję sprawom dworu. Najczęściej jednak zawracam konia i przez Bois de Satory wracam do La Dunette, gdzie czekają mnie najróżniejsze zajęcia – w początkowym okresie były to głównie sprawy natury finansowej, ostatnio coraz częściej mają charakter towarzyski. Ponieważ jednak La Dunette znajduje się nie dalej od królewskiego château niż pałac Trianon i inne części królewskich włości, wcale nie czuje się, jakbym wyjeżdżała z Wersalu, raczej jakbym zamieszkała w domku gościnnym na terenie posiadłości. Złudzenie to dodatkowo podkreśla architektura pałacyku – projektował go ten sam człowiek, co château króla. Posiadłość La Dunette leży na wzgórzu Satory, płaskowyżu ciągnącym się na południe od zalesionego skraju wzniesienia, skąd rozciąga się widok na Piéce d’eau des Suisses i jedno skrzydło królewskiego château. Las zasłania szczyt wzgórza przed wzrokiem delfina i jego małżonki, zamieszkujących południowe skrzydło pałacu, ale kiedy człowiek wyjdzie spomiędzy drzew, posiadłość de Lavardaców do złudzenia przypomina leżący poniżej – i znacznie większy – królewski ogród. Jest tak samo poprzecinana wysokimi, kamiennymi murami, w które tu i ówdzie powstawiano żelazne kraty. Mury kończą się ceglanymi domkami, mającymi chyba w założeniu przypominać wartownie, ale na mój gust pozostają bez jakiegokolwiek praktycznego zastosowania. Po prostu stoją tam gdzie stoją, bo dobrze wyglądają, jak ozdobne gałki na końcach poręczy. Na terenie majątku znajdują się cztery takie domki: dwa są niewykończone, w trzecim trwa wymiana dachu, a w czwartym mieszkam ja. Ledwie wystarcza miejsca dla mnie i mojej skromnej służby. Domek stoi na skraju lasu Satory, mogę więc wymykać się tylnym wyjściem i jeździć do Wersalu kiedy dusza zapragnie, nie zapuszczając się na wysypane żwirem ścieżki prowadzące do La Dunette. Często zresztą tak robię i uczestniczę w kolacjach i podwieczorkach wydawanych przez różne księżne i diuszesy. W ten sposób żyję sobie tu praktycznie niezależnie od de Lavardaców, ale raz w tygodniu jem w dworku kolację z Étiennem i księżną d’Arcachon. Diuka d’Arcachon nie poznałam osobiście. Kiedy poprzednio pełniłam w Wersalu rolę guwernantki, widywałam go czasem z daleka, w otoczeniu innych grubych ryb, lecz mój status nijak nie pozwalał mi nawiązać z nim bliższego kontaktu. Później, kiedy zostałam nobilitowana, diuk udał się w interesach „na południe”. Prawie cały zeszły rok spędził tu, w Wersalu, wtedy jednak ja byłam nieobecna, i zanim znów znalazłam się w grudniu w pałacu, diuk zdążył wrócić „na południe”. Miał przyjechać na święta, ale zatrzymały go obowiązki. Kilka razy w tygodniu księżna dostaje lity z Marsylii, skąd diuk dowodzi flotą śródziemnomorską, z Lyonu, gdzie spotyka się z królewskimi intendentami i kupuje żywność, proch et caetera, z Arcachon, gdzie zajmuje się sprawami rodzinnymi, lub z Brestu, gdzie nadzoruje wysyłkę ludzi i zaopatrzenia dla wojsk stacjonujących w Irlandii. Księżna od razu pisze odpowiedź, licząc na to, że list dotrze do jej męża, zanim ten zmieni miejsce pobytu. Korespondencja jest na tyle intensywna, że diuk wie już co nieco o mnie i o tym, czym się tu zajmuję, a czym nie, i ostatnio zaczął pisywać bezpośrednio do mnie. Wygląda na to, że Arcachonowie widzą mnie jeszcze w innej roli niż kochanka Étienne’a. Diuk zaangażował się ostatnio w jakąś poważną transakcję, która ma zostać zawarta pod koniec lata gdzieś na południu. Spodziewa się po niej pokaźnej sumy w gotówce. Ujawnienie szczegółów byłoby w najwyższym stopniu niedyskretne, jeśli jednak dobrze rozumiem ostatni list diuka, chciałby, żebym zajęła się szczegółami, czyli przewozem znacznej ilości kruszcu przez Lyon. Nareszcie będę miała jakieś zajęcie i spodziewam się, że czas znowu zwolni, gdy ja zacznę się szybciej poruszać i zmieniać relacje ze wszystkim, co mnie otacza. Eliza, hrabina de la Zeur La Dunette Połowa lipca 1690 „La Dunette” oznacza po francusku „pokład rufówki”, czyli najwyższe miejsce na kasztelu rufowym, skąd kapitan widzi cały statek. Pomysł tej nazwy przyszedł do głowy Louisowi-François de Lavardac, diukowi d’Arcachon, dwanaście lat wcześniej, kiedy ze skraju wzgórza spoglądał między dwoma odartymi z liści drzewami na zamarznięte mokradło, które z czasem zmieniło się w Piéce d’eau des Suisses, i południową część placu, gdzie powstawała oszałamiająca budowla – przyszły pałac królewski Ludwika XIV. Królewskie budowy postępowały szybko – po części dlatego, że Ludwik miał do pomocy wojsko, a po części dlatego, że najmował do pracy wszystkich wykwalifikowanych inżynierów. Dlatego też La Dunette wciąż była pustym wzgórzem z intrygującą nazwą, kiedy le Roi oprowadzał już swojego kuzyna, diuka d’Arcachon, po pałacu. Zabawili dłużej w apartamentach królowej – długim szeregu sypialni, przedpokojów i salonów, ciągnącym się od Salonu Pokoju do królewskiej strażnicy w południowym skrzydle, na piętrze. Przeszli przez pokoje raz, drugi, trzeci, przystając przed każdym wysokim oknem, aby podziwiać widok na Parterre Sud, oranżerię i ciągnące się milę dalej stoki Bois de Satory. W końcu – gdy czas się dopełnił – diuk d’Arcachon dostrzegł to, co król chciał mu pokazać: wszelkie budynki postawione na szczycie lub pod szczytem wzgórza psułyby widok z okien królowej i wywoływały wrażenie, że de Lavardacowie zaglądają jej z góry do sypialni. I w ten sposób w paryskim Hôtel d’Arcachon poszły na podpałkę całe stosy architektonicznych planów i rysunków, diuk zaś wynajął sławnego Hardouin-Mansarta i wybłagał u niego zaprojektowanie château, które byłoby wspaniałe, lecz niewidoczne z królewskich okien. Mansart cofnął budowlę daleko od skraju wzniesienia, ograniczając w ten sposób widoki z samego château, wytyczył za to promenadę, obiegającą ogród z jednej strony i prowadzącą do ogrodowego pawilonu, przycupniętego skromnie na samym krańcu płaskowyżu i zamaskowanego winoroślą. Z tego miejsca roztaczała się wspaniała panorama. Przed podaniem kolacji diuk d’Arcachon wraz z małżonką zaprosili całe liczące dwadzieścia sześć osób towarzystwo na przechadzkę do pawilonu, gdzie chłonąc orzeźwiające podmuchy wiatru (dzień był ciepły), mogli podziwiać panoramę pałacu królewskiego w Wersalu, jego ogrodów, kanałów i oczek wodnych. Trudno było z tej odległości rozpoznać poszczególne osoby w ogrodach, a już zupełnie nie było mowy o tym, żeby usłyszeć, co mówią, ale większe grupy spacerowiczów były doskonale widoczne. W miasteczku, po drugiej stronie Place d’Armes, franciszkanie tańczyli wokół rozpalonego przed klasztorem ogniska; od czasu do czasu wiatr przynosił pojedyncze nuty ich pieśni. Przy Wielkim Kanale, długim na milę i wytyczającym oś symetrii wersalskiego ogrodu, również trwała jakaś uroczystość – z tej odległości widać było tylko kłębowisko peruk. Nawet stajenni przy Place d’Armes świętowali, ich ognisko przyciągnęło setki okolicznych mieszkańców: mieszczan, służby z Wersalu i pobliskich pałaców i wieśniaków, którzy, zwabieni widokiem dymu i dźwiękiem dzwonów, przyszli zobaczyć, co to za zamieszanie. Większość z nich nie miała zapewne pojęcia, kim jest Wilhelm Orański i dlaczego należy cieszyć się z jego śmierci, ale nie przeszkadzało im to uczestniczyć w żywiołowych obchodach tego faktu. Étienne d’Arcachon wzniósł kieliszek. Gwar w pawilonie przycichł. – Nie godzi się wznosić toastu za śmierć księcia orańskiego8, chociaż był perfidnym uzurpatorem, heretykiem i wrogiem Francji – zaczął. Ten niejednoznaczny wstęp wprawił gości (czekających w napięciu na toast) w ogromne zmieszanie. Zamarli na chwilę, co pozwoliło Étienne’owi wygramolić się z retorycznego dołka, jaki sam pod sobą wykopał. – Za to wychylić kielich za zwycięstwo Francuzów, wolnych Anglików i Irlandczyków w bitwie nad Boyne – to godne pochwały. Tak też zrobili. – Chyba tylko morska wiktoria, jako perfekcyjne uzupełnienie triumfu na lądzie, mogłaby jeszcze przydać splendoru takiemu dniowi jak dzisiejszy. I voila, Bóg wysłuchał naszych modłów. Francuska flota, którą mój ojciec, admirał, ma zaszczyt dowodzić, przepędziła Anglików i Holendrów spod Beachy Head i w tej chwili szachuje ich w ujściu Tamizy. Francja zwycięża na wszystkich frontach: na morzu, w Irlandii, we Flandrii i w Sabaudii. Za Francję! No, to był prawdziwy toast. Wszyscy wypili. Następne brzmiały: „Zdrowie króla!”, „Zdrowie króla Anglii!” (czyli Jakuba Stuarta) i „Zdrowie diuka!” – ten akurat diuk musiał pominąć, bo picie za własne zdrowie uważano za przejaw złego smaku. Służący rozproszyli się wśród gości, niosąc owinięte w ściereczki butle z winem i napełniając kieliszki. Diuk znów zabrał głos: – Za hrabinę de la Zeur, która zrobiła tak wiele, by dać flocie ścięgna! Na co Eliza poczuła się zobowiązana odpowiedzieć: – Za kapitana Jeana Barta, który, jak wieść niesie, znów wsławił się na Alcyonie u brzegów Beachy Head! Księżna, popatrując w stronę Wersalu przez przyrząd optyczny, wprowadziła nieco ożywienia w gronie gości, powiedziawszy: – Louisie-François, ci ludzie nad kanałem wcale nie świętują śmierci księcia Oranu. Oni 8 Francuzi nie uznawali przecież roszczeń Wilhelma do angielskiego tronu. wznoszą toasty na twoją cześć! Podała mężowi złoto-srebrny kaduceusz (atrybut Merkurego, nosiciela informacji), opatrzony parą soczewek sprytnie osadzonych w oczach dwóch węży oplecionych wokół laski. Diuk podniósł go do oczu, jakby chciał ułatwić wężom zatopienie kłów w jego policzkach, przymrużył powieki i wytężył wzrok. Ale każdy, kto miał dobry wzrok, gołym okiem widział złote barki na mikroskopijnych falkach Wielkiego Kanału, podrygujące w zaimprowizowanej teatralnej wersji bitwy pod Beachy Head. Uczestniczący w przedstawieniu „żeglarze” pracowicie wiosłowali, a bryzgająca na wszystkie strony woda do złudzenia przypominała z tej odległości chmury prochowego dymu. Od czasu do czasu nad doliną Galie niczym huk muszkietowego wystrzału niósł się odgłos uderzenia intarsjowanym kością słoniową wiosłem o wodę albo trzask pękającego pozłacanego drąga. Wstawieni goście króla, zapewne zainspirowani wspomnieniem niedawnej wizyty Jeana Barta, skakali z łodzi na łódź, huśtali się na jedwabnych sznurach, jak piraci na takielunku, i spadali na brokatowe baldachimy, łamali wykonane z bukszpanu i kości słoniowej maszty namiotów, rozbijali meble. Sądząc po ich zachowaniu, musieli być królewskimi bękartami albo co najmniej książętami z monarszego rodu. Jedna z mniejszych łodzi wywróciła się do góry dnem. Rozmowy w altance przycichły, gdy wszyscy patrzyli, jak ratownicy płyną po rozbitków. Gruchnął śmiech i rozległy się żarty, kiedy wyciągano przemoczonych „marynarzy” na brzeg i czubkami szpad wyławiano podrygujące na falach peruki. – Piękny dzień – rzekł z westchnieniem diuk, wyglądający w admiralskim mundurze jak galeon na nóżkach. Mówił do żony, ale coś przyszło mu do głowy, bo dodał: – A jak Bóg da, będzie jeszcze piękniejszy, dla nas i dla Francji. – Przeniósł wzrok mniej więcej na Elizę. Ponieważ miał obfitą perukę, na której dodatkowo tkwił przekrzywiony admiralski kapelusz, wolał nie ruszać głową, o ile nie było to absolutnie konieczne. Tak skomplikowany manewr wymagał co najmniej tyle samo ostrożności i determinacji, co zwrot na trójmasztowcu. Eliza, zdając sobie z tego sprawę, zrobiła krok w bok i weszła w pole widzenia diuka. – Zupełnie nie pojmuję, czemu, mówiąc to, spogląda pan w moją stronę, monsieur. – Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, Étienne złoży pani wkrótce propozycję, która wszystko wyjaśni. – Czy ma coś wspólnego z propozycją, o której wspomniał pan w liście? Na wzmiankę o liście diuk zareagował dość nerwowo, strzelając oczami na boki w obawie, że ktoś mógłby ich podsłuchać. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem do Elizy, która uśmiechem dawała mu do zrozumienia, że zachowała dyskrecję. Podszedł do niej ostrożnie, na ugiętych nogach, krokiem afrykańskiej matrony balansującej na głowie koszem bananów. – Cóż za nieśmiałość! Propozycja Étienne’a będzie zupełnie innej natury, chociaż prawdą jest, że chciałbym, aby obie przyniosły owoce mniej więcej w tym samym czasie, na jesieni, powiedzmy... w październiku. Mam wtedy urodziny. Co pani na to? Eliza wzruszyła ramionami. – Jak mogę panu odpowiedzieć, monseigneur, jeśli nie znam szczegółów obu tych propozycji? – Już niedługo. Wie pani, chłopak jeszcze pod wieloma względami jest młody, a z pewnością nie za stary, żeby skorzystać z ojcowskiej rady, zwłaszcza w sprawach sercowych. Za dużo byłem w rozjazdach... Ale teraz wróciłem, przynajmniej na jakiś czas, więc z nim porozmawiam. Poprowadzę go. Wesprę. – Cieszę się, że zawitał pan do domu, choćby i przelotnie. Przyznam, że mam dziwne uczucie, jakbyśmy się już kiedyś spotkali. To pewnie przez to, że wszędzie stoją pańskie popiersia i wiszą portrety. Poza tym pańska przystojna twarz znalazła odbicie w rysach Étienne’a. Diuk tymczasem znalazł się tuż obok Elizy. Niedawno spryskał się wodą kolońską – lewantyńską, z silną cytrusową nutą – ale nawet ona nie była w stanie całkowicie zamaskować innego zapachu, który kojarzył się Elizie z gnijącym mięsem. Jakiś ptaszek albo mały ssak musiał niedawno wyzionąć ducha pod podłogą altanki i zaczął się rozkładać. – Wkrótce zasiądziemy do kolacji – powiedział diuk. – Mam mało czasu: muszę się spotkać z królem, z Radą, a potem jechać nad Kanał, gdzie powitam zwycięską flotę. Później zaś wracam na południe; wydałem już rozkaz kapitanowi mojego jachtu. Ale wcześniej musimy porozmawiać, pani i ja. Najlepiej chyba będzie po kolacji, w bibliotece. Goście udadzą się wtedy na przechadzkę po ogrodzie. – Będę zatem czekać w bibliotece, do usług. A pan wytłumaczy się ze wszystkich swoich tajemniczych kwestii. – Nie ze wszystkich, bynajmniej! – Diuk nie krył rozbawienia. – Tylko z tych, których wyjaśnienie jest niezbędne. To wystarczy. Eliza gwałtownym ruchem nadała swojej głowie nowy azymut. Jej wzrok padł na grupę gości, głównie mężczyzn, którzy wyszli z pawilonu i zebrali się na wysypanej żwirem ścieżce, żeby spokojnie zapalić. Zachowała się niegrzecznie, przerywając w ten sposób rozmowę z diukiem, ale nie mogła powstrzymać odruchu. Mimowolną reakcję wywołało u niej jedno głośno wymówione słowo – któryś z palaczy powiedział coś o une esclave, czyli niewolniku. A właściwie niewolnicy. Był to Louis Anglesey, hrabia Upnor, oficjalnie Anglik, choć tyle czasu spędził we Francji, że mową, strojem ani zachowaniem nie różnił się od francuskich arystokratów. Zabrał się w drogę z Jakubem Stuartem, który musiał opuścić Anglię po rewolucji, i stał się ważną personą na królewskim dworze na wygnaniu w St.- Germain-en-Laye. Eliza nie pierwszy raz spotykała się z nim na gruncie towarzyskim. W takim towarzystwie słowo esclave nie należało do rzadkości – wielu mieszkańców Wersalu żyło z handlu niewolnikami – najczęściej jednak używano go w rodzaju męskim i liczbie mnogiej na określenie statku wypełnionego po brzegi ładunkiem i zmierzającego na jakąś karaibską plantację. Rzadko słyszało się ten rzeczownik w formie żeńskiej, pojedynczej, i to właśnie przyciągnęło uwagę Elizy. Kątem oka zauważyła odwracający się ku niej biały owal kobiecej twarzy – jej reakcja była tak gwałtowna, że zwróciła uwagę. Powinna lepiej nad sobą panować. Zastanawiała się, kim jest ciekawska dama, ale nie chciała w oczywisty sposób się jej przyglądać. Zmusiła się więc do zachowania spokoju, notując w pamięci podstawowe fakty na temat obserwatoria. Wysoka. Suknia z różowego jedwabiu. Odwróciła się do diuka, gotowa przeprosić go za chwilę roztargnienia, ale on najwyraźniej uznał konwersację za skończoną i szykował się do rozmowy z kolejnym gościem. Pożegnał się więc uprzejmie i odpłynął. Eliza odprowadziła go wzrokiem, a kiedy mijał wysoką kobietę w różowych jedwabiach, przeniosła na nią wzrok i rozpoznała księżną d’Oyonnax. Ustaliwszy ten fakt, zwróciła się z powrotem w stronę Upnora i jego admiratorów. Jakub Stuart i jego francuscy doradcy wyobrażali sobie, że po odbiciu Irlandii przeniosą się stamtąd na Qwghlm, którego mogliby użyć jako szańca do wyprowadzenia inwazji na północne rubieże Anglii. To po części wyjaśniało popularność, jaką Eliza cieszyła się na dwóch dworach: francuskim w Wersalu i angielskim na wygnaniu w St.-Germain. Przez ostatnie pół roku naoglądała się więc i nasłuchała Upnora wystarczająco, by znać początek jego historii na pamięć, a zaczynała się ona od dnia, w którym hrabia uciekł z Anglii. Posłał służących przodem do zamku, by szykowali się do przeprawy na kontynent. Po zjawieniu się Upnora mieli natychmiast wsiąść razem z nim na statek do Francji, tymczasem jednak on został jeszcze na jakiś czas w Londynie (co ponoć było ogromnie ryzykowne), by dopilnować pewnych spraw niezmiernej wagi. Sprawy te były tak tajemnicze, że w większym towarzystwie hrabia nie bąknął o nich ani słowa, albo zatem miały jakiś związek z alchemią, albo Upnorowi zależało na tym, żeby jak najwięcej osób tak właśnie myślało. – Nie mogę dopuścić do tego, by pewnego rodzaju informacje dotarły do uszu uzurpatora i tych spośród jego pochlebców, którzy udają znajomość spraw wykraczających, w istocie, daleko poza ich możliwości pojmowania. Załatwiwszy w Londynie co miał do załatwienia, dosiadł konia (kochał konie, więc w tej części opowieści z upodobaniem przytaczał cały rodowód rumaka będącego istotą bardziej dystyngowaną od większości ludzi) i pogalopował do zamku Upnor w towarzystwie dwóch służących i kilku luzaków. Wyruszyli z Londynu o świcie i przez cały ranek gnali południowym brzegiem Tamizy, nie oszczędzając wierzchowców. Kiedy napotykali wpadający do Tamizy dopływ, kierowali się wraz z innymi jeźdźcami, pieszymi i wozami na most lub do brodu. Na środku jednego z takich mostów, z dala od cywilizacji, wypatrzyli samotnego jeźdźca, ubranego całkiem pospolicie, ale uzbrojonego po zęby. Było widać, że na kogoś czeka. Ludziom, którym hrabia najczęściej opowiadał tę historię, ostatni szczegół pozwalał natychmiast odpowiednio sklasyfikować opowieść, tak jak członek Towarzystwa Królewskiego mógłby sklasyfikować nową, nieznaną roślinę – należała do gatunku „Napad na trakcie”, cieszącego się we francuskich domach największą popularnością, ponieważ Francja, kraj ogromny, była siedliskiem nieprzeliczonego mrowia wagabundów i rozbójników. Arystokraci spotykający się w Wersalu musieli czasem udawać się w podróż do swoich rodowych posiadłości (i z powrotem), a że niebezpieczeństwa i komplikacje związane z tymi eskapadami były jednymi z nielicznych jednoczących ich doświadczeń, chętnie o nich opowiadali. Tak chętnie, że wszyscy mieli dość tych rozmów – tym bardziej jednak doceniali wszelkie nowinki i odstępstwa od sztampy. Historia Upnora miała dwa takie wyróżniki: działa się w Anglii i była wyhaftowana, jeśli można tak powiedzieć, na kanwie rewolucji. – Dobrze znałem ten odcinek traktu – mówił właśnie Upnor. – Kazałem więc jednemu ze służących, młodemu chłopakowi nazwiskiem Fenleigh, zjechać w boczną drogę, odchodzącą od głównej i prowadzącą do brodu półtorej mili powyżej mostu. – Koniuszkiem laski naszkicował w żwirze plan okolicy. – Razem z drugim służącym pojechaliśmy dalej traktem, wypatrując wspólników bandyty, którzy mogli się kryć w żywopłotach na podjeździe do mostu. Ale nikogo nie znaleźliśmy, jeździec był sam! Słuchacze byli zafascynowani, bo oto tradycyjna historia o rabusiu-wieśniaku zaskakiwała nieoczekiwanym zwrotem akcji – w normalnej sytuacji przydrożne krzaki powinny się aż roić od łotrzyków z pałkami. – Jeździec musiał zauważyć, że rozglądamy się na wszystkie strony, bo zawołał: „Proszę nie tracić czasu, mój panie, to nie ambuscado. Jestem sam, w przeciwieństwie do pana. I wyzywam pana na pojedynek. Moja klinga przeciwko pańskiej. Bez sekundantów”. I wyciąga z pochwy taki wiejski pałasz, paskudne narzędzie, w sam raz dla plebejusza; coś takiego mógłby wymyślić najgorszy prymityw, gdyby pozwolono mu nosić broń. Bardziej nadawał się do przycinania szczotek niż do walki. Klingę miał jednosieczną, jak kordelas. Oczywiście Upnor mówił po francusku. Wcielając się w bandytę, przemawiał z najbardziej pospolitym, prostackim akcentem, na jaki umiał się zdobyć. Przez minutę albo dwie rozwodził się nad żałosnym stanem konia łajdaka, nie dość, że nadającego się już tylko do rzeźni, to w dodatku wycieńczonego. Wśród angielsko-francuskiej szlachty Upnor uchodził za jednego z najlepszych fechmistrzów i za młodu niejednego przeciwnika zabił w pojedynku. Ostatnio walczył rzadziej, ponieważ tajemnica jego stylu i sukcesów polegała na szybkości ruchów i bystrości wzroku. Myśl o tym, że wiejski cham miałby czelność wyzwać hrabiego na pojedynek, nie mieściła się słuchającym go francuskim arystokratom w głowach. Upnor zaś miał dość rozumu, żeby opowiadać o tym z powagą i dystansem. – Byłem nade wszystko... oszołomiony. Odparłem: „Masz nade mną przewagę, mój panie. Może się przedstawisz? Dowiem się przynajmniej, dlaczego chcesz mnie zabić”. A on na to: „Nazywam się Bob Shaftoe”. Na te słowa słuchacze – jak zwykle – zamarli w milczeniu. – „Krewny Jacquesa?” zapytałem. To samo pytanie zadawali sobie słuchacze Upnora. – „Jestem jego bratem”, usłyszałem w odpowiedzi. Na co ja zaproponowałem: „Jedź ze mną do Francji, Bobie Shaftoe, a znajdę ci miejsce na galerze żeglującej po słonecznym Morzu Śródziemnym. Może tam się z bratem spotkacie!”. Publiczność uwielbiała ten kawałek. Wszyscy przecież słyszeli o Jacku Shaftoe, a właściwie o l’Emmerdeurze, bo tak go w tych stronach nazywano. Przydomek ten nie przewijał się już w rozmowach tak często jak kilka lat wcześniej, ponieważ o l’Emmerdeurze słuch wszelki zaginął po tym, jak wiosną tysiąc sześćset osiemdziesiątego piątego nieproszony wparował na przyjęcie w Hôtel d’Arcachon i na oczach króla urządził tam paskudną scenę. Szczegóły pomijano zwykle milczeniem, zwłaszcza w obecności członków rodziny de Lavardaców, z czego Eliza wnioskowała, że całe zdarzenie musiało być dla nich wszystkich wyjątkowo kłopotliwe. Ponieważ zaś większość dworzan miała świadomość związku łączącego Elizę z de Lavardacami, jej również oszczędzano opowieści o tamtej nocy i Eliza straciła już nadzieję, że kiedykolwiek pozna prawdę. Jack Shaftoe, dawniej dyżurne straszydło na francuskim dworze, człowiek, o którym najmniejsza wzmianka wywoływała dreszcz u arystokratów, z czasem stał się postacią na wpół legendarną i coraz szybciej popadał w zapomnienie. Od czasu do czasu pojawiał się jeszcze tylko jako bohater pikarejskiego roman. Co nie zmieniało faktu, że wypowiedzenie na głos nazwiska Shaftoe w La Dunette świadczyło o nieprzeciętnym tupecie Upnora. Ba, zakrawało wręcz na faux pas i mogło wyjaśniać, dlaczego diuk przerwał w pół słowa rozmowę z Elizą i postanowił się oddalić. Takie właśnie scysje prowadziły do pojedynków. Część słuchaczy nie potrafiła ukryć zdenerwowania, tym bardziej więc trzeba było hrabiemu przyznać, że wykonał zręczny manewr, sugerując, że Jack Shaftoe – o ile faktycznie jeszcze żył – był niewolnikiem na jednej z galer należących do diuka d’Arcachon. Eliza zaryzykowała rzut oka na diuka, który – choć czerwony jak piwonia – jednak uśmiechnął się do Upnora i zaszczycił go ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy (gdyby było choć odrobinę głębsze, admiralski kapelusz znalazłby się w niebezpieczeństwie), na co hrabia odpowiedział ukłonem. Goście, jeszcze przed chwilą truchlejący na myśl o nieuniknionym pojedynku, wybuchnęli głośnym śmiechem. Upnor podjął przerwany wątek: – Na co Robert Shaftoe rzekł: „Od dawna się z Jackiem nie widujemy. Moja misja nie ma z nim nic wspólnego”. Zapytałem: „Dlaczego więc bronisz mi przejazdu przez most?”. A on odparł: „Ponieważ chcesz wywieźć z tego kraju coś, co do ciebie nie należy, mój panie”. Zdumiałem się. „Czyżbyś oskarżał mnie o kradzież?”, pytam. „Gorzej”, mówi on. „Utrzymujesz, że masz niewolnicę, Angielkę. Abigail Frome”. „I w tym twierdzeniu nie ma cienia przesady, Bobie Shaftoe”, powiedziałem. „Jestem jej właścicielem, tak jak ty jesteś właścicielem butów, które masz na nogach. Mam na to papiery. Podpisał je i opieczętował lord Jeffreys we własnej osobie”. A on mi na to w te słowa: „Jeffreys siedzi w Tower. Wasz król ucieka. A jeśli ty, panie, nie oddasz mi Abigail, trafisz prosto do grobu”. Goście słuchali Upnora jak zaczarowani, nie tylko dlatego, że opowiadał po prostu dobrą historię, lecz także dzięki temu, że umiał w niej połączyć na wpół zapomniane, ale wciąż budzące grozę nazwisko Jacka Shaftoe z niedawnymi niepokojami w Anglii. Francuską szlachtę fascynowała ujawniająca się od niedawna wśród Anglików skłonność do obcinania głów królom lub wypędzania ich za granicę. W dodatku Francuzi święcie wierzyli w ogólnoświatowy spisek Wilhelma Orańskiego, jego angielskich sprzymierzeńców i wszystkich wagabundów na świecie. Zaanonsowano już kolację i hrabia Upnor zdawał sobie sprawę, że musi się pospieszyć. Skrócił więc męki anegdocie i szybko ją uśmiercił, kiedy wraz ze słuchaczami ruszyli w stronę rezydencji. Wygłosił Bobowi Shaftoe coś na kształt kazania, przypominając mu, gdzie jego miejsce, i roztaczając przed nim wizję zalet i doskonałości systemu klasowego. Przez ten czas Fenleigh zdążył sforsować rzekę i zajść Boba Shaftoe od tyłu – galopował właśnie przez most i próbował przeszyć go rapierem. Bob w ostatniej chwili usłyszał go i sparował pchnięcie, tak jednak nieszczęśliwie, że Fenleigh trafił prosto w zad wymizerowanego konia Shaftoe. Koń stanął dęba. Bob, zajęty odpieraniem ataku Fenleigha, nie mógł uspokoić wierzchowca (także dlatego, że – choć Upnor nie powiedział tego wprost – prostak nie powinien przecież jeździć konno) i mimo że wygrał pojedynek (prawie obciął Fenleighowi prawą rękę powyżej łokcia), musiał spaść z siodła (co wymuskanym jeźdźcom w ogrodach La Dunette wydało się niezwykle zabawne). Wylądował zgrabnie „jak wór owsa” na kamiennej balustradzie mostu, a Upnor i jego towarzysz pędzili już w jego stronę z gotowymi do strzału pistoletami w rękach. Przerażony Shaftoe stracił równowagę i wpadł do rzeki i (w tym miejscu opowieść stała się podejrzanie mętna, ponieważ hrabia i słuchacze dotarli właśnie do jadalni i zajmowali wyznaczone miejsca przy długim stole) albo utonął, albo zginął od salwy Upnora, który potraktował walczącego z prądem zbója jak ruchomą tarczę strzelniczą. – Czymże jest rzeka, jeśli nie jeziorem, które rozlało się poza wyznaczone mu granice i za karę bezradnie stacza się w otchłań? * * * Kolacja, jak to kolacja. Ugotowane truchła, polane sosem, żeby nikt się nie domyślił, od jak dawna nie żyją. Garść młodych jarzyn – ponieważ jednak zima się przeciągnęła, niewiele warzyw zdążyło dojrzeć. Ciężkie, słodkie przysmaki sprowadzone przez diuka z Egiptu. Eliza, której przypadło miejsce naprzeciw księżnej d’Oyonnax, starała się na nią nie patrzeć. Księżna była kobietą w średnim wieku, mocno zbudowaną, ale nie otyłą. Nosiła sporo biżuterii, co w tych czasach było dosyć ryzykowne (powinna była ją zastawić i przekazać pieniądze na wojnę albo przynajmniej się z nią nie obnosić), ale czyniła to z wdziękiem, w czym z pewnością pomagały jej pokaźne gabaryty. Drażniła Elizę, działała jej na nerwy swoją obecnością, majątkiem, tym co zrobiła, ale najbardziej swoją pewnością siebie. Inne kobiety zazdrościły pewności siebie Elizie, tym bardziej więc była zaskoczona, obserwując u siebie analogiczną reakcję na księżną d’Oyonnax. – Jak się miewa pani mała sierotka? – spytała w którymś momencie księżna. Poruszenie tego tematu było z jej strony albo naiwne, albo bezczelne. Kilka osób zwróciło głowy w ich stronę, jak koty zaniepokojone niespodziewanym odgłosem. – Moja? – powtórzyła Eliza. – Nie myślę już o chłopcu w ten sposób. Teraz to dziecię Boga. No i nie jest już taki mały, ma roczek. Tak w każdym razie przypuszczamy, bo nie wiemy przecież kiedy dokładnie się urodził. Już chodzi. Opiekunki mają z nim utrapienie. Dobiegły ją chichoty paru świeżo upieczonych matek i ojców. Odpowiedź była przemyślana i sprytna – Eliza chciała się zabezpieczyć przed każdym możliwym atakiem ze strony księżnej, ale madame d’Oyonnax posłała jej tylko niezrozumiałe spojrzenie, jakby się niepomiernie zdziwiła, i zakończyła rozmowę. Do jadalni wszedł młody oficer – Eliza rozpoznała Pierre’a de Jonzaca, adiutanta diuka – z przesyłką dla przełożonego. Diuka ucieszył list, nudził się bowiem okrutnie. Sąsiedzi przy stole drwili z niego, że nic nie je, ale zamknął im usta wyjaśnieniem, że jest na specjalnej diecie („dobrze robi na trawienie”) i zjadł posiłek wcześniej. Złamał pieczęć, przebiegł list wzrokiem, uderzył otwartą dłonią w stół i długą chwilę trząsł się w napadzie tłumionego śmiechu. Kręcił przy tym głową, jakby za wszelką scenę chciał zaprzeczyć, że wydarzyło się coś zabawnego. – Co się stało? – zainteresowała się księżna d’Arcachon. – Doniesienia były nieprawdziwe – odparł diuk. – Franciszkanie będą musieli zgasić ognisko. Wilhelm Orański żyje. – Przecież z wiarygodnego źródła dowiedzieliśmy się, że kula armatnia strąciła go z siodła! – powiedział hrabia Upnor, który, jako ważna persona w armii Jakuba Stuarta, zawsze był najlepiej poinformowany. – To prawda. Ale nie zginął. – Jak to możliwe? Rejwach, jaki wybuchł przy stole na tę wieść, nie cichł przez następne dwadzieścia minut. Eliza złapała się na tym, że rozmyśla o Bobie Shaftoe, który – jeśli tylko przeżył zimę – z pewnością brał udział w bitwie nad Boyne. Kiedy przypadkiem podniosła wzrok, spojrzała prosto w zielone oczy księżnej d’Oyonnax, przyglądającej się jej z zaciekawieniem. * * * – Wracając do transakcji... – zagaił diuk, kiedy już udało mu się zapalić fajkę. Eliza z przyjemnością wciągnęła w nozdrza aromat dymu, bo odór padliny, który zaniepokoił ją w ogrodowym pawilonie, jakimś cudem podążył za nimi aż tu, do biblioteki. Miała chęć otworzyć na oścież drzwi do ogrodu i wpuścić do pokoju pachnące różami świeże powietrze, ale w ten sposób zniweczyłaby cały sens spotkania sam na sam z diukiem. – Chodzi o transport znacznej ilości srebra – ciągnął d’Arcachon. – Chciałbym, żeby pojechała pani do Lyonu i wszystko załatwiła. – Czy srebro naprawdę będzie w Lyonie, czy tylko... – Ależ tak. Zobaczy je pani na własne oczy. To nie jest jedna z tych manipulacji, w jakich specjalizuje się Dépôt. – Ale dlaczego akurat Lyon? Są lepsze miejsca. – Wiem o tym. Jednakże srebro zostanie dostarczone moim jachtem do Marsylii, a stamtąd do Lyonu jest bliziutko. Wystarczy popłynąć kawałek w górę Rodanu. – Rzeczywiście, to brzmi sensownie. Lepszego wyjścia nie widzę. Czy to będą monety? – Nie, mademoiselle. – Ach tak... Myślałam, że chodzi o peso. – Nie. Srebro będzie w gąskach. Porządny metal, chociaż nie w postaci pieniądza. – To brzmi coraz lepiej. Wolałby pan, żeby nie widziano, jak obraca pan surowym kruszcem. Interesuje pana weksel płatny w Paryżu. – Właśnie. O to mi chodzi. – Dobrze. Jest w Lyonie kilka domów handlowych mogących to załatwić. – To prawda, i w innych okolicznościach byłoby mi obojętne, który z nich się tym zajmie. Tym razem jednak zależy mi na tym, żeby to nie był dom Hacklheberów. Mam powody podejrzewać, że ten stary zwierz Lothar będzie na mnie wściekły, gdy transakcja dojdzie do skutku. – Diuk parsknął śmiechem. – Rozumiem... Czy słusznie wnoszę z tego stwierdzenia, że transakcja ma jakiś związek z piratami? – zapytała Eliza. D’Arcachon uznał pytanie za niezbyt mądre, ale był na tyle kulturalny, że odparł gładko: – Lothar z pewnością tak by to nazwał, aby usprawiedliwić ewentualną... zemstę. Na wojnie to jednak rzecz całkiem zwyczajna. Pani z pewnością nie widzi w niej nic niezwykłego, mademoiselle, biorąc pod uwagę pani zażyłą przyjaźń z Jeanem Bartem i fakt, że razem z markizem d’Ozoir wiernie wspieracie go w jego przedsięwzięciach. Diuk roześmiał się ponownie, pełną piersią, aż Eliza poczuła na twarzy jego oddech. Z lękiem wciągnęła go w nozdrza i poczuła w nim śmierć. Ale przypominał jej nie tylko o śmierci. – Pobladła pani. Coś się stało? – Duszno tu. – Wyjdźmy zatem do ogrodu! Nie mam nic więcej do powiedzenia, poza tym, że powinna się pani zjawić w Lyonie najpóźniej pod koniec sierpnia. – Spotkamy się tam? – Tego nie wiem. Ta transakcja ma jeszcze jeden aspekt, związany już nie z pieniędzmi, lecz z honorem mojej rodziny. Chodzi o zemstę. Pani to nie dotyczy, mademoiselle. Sam się muszę tym zająć, co chyba jest oczywiste. Inaczej nie miałoby to sensu. Dlatego nie mogę pani obiecać spotkania w Lyonie, ale czternastego października będę obchodził swoje urodziny w paryskim Hôtel d’Arcachon. Zapowiada się wielka uroczystość, już snuję jej plany. Sam król zaszczyci nas swoją obecnością. Tam się spotkamy, mademoiselle, a jeśli Étienne do tego czasu zrobi to, co mu dyktuje honor, będę mógł ogłosić wspaniałą nowinę! Diuk podał ramię Elizie, która wsparła się na nim, z trudem powstrzymując odrazę. – Z pewnością wszystko ułoży się po pańskiej myśli – stwierdziła. – Korzystając jednak z tego, że wychodzimy do ogrodu, chciałabym zmienić temat. Pozwoli pan, że porozmawiamy o koniach? – Konie! Co za wspaniała zmiana tematu! Uwielbiam konie. – Wiem o tym, a dowody tego widzę na każdym kroku odkąd tu przybyłam, czyli od siedmiu miesięcy. Prawie od razu zauważyłam, że ma pan w stajni albinosy. – W rzeczy samej, mademoiselle. – Pomyślałam sobie wtedy, że muszą się cieszyć ogromną popularnością wśród tutejszej arystokracji i że będę widywać je częściej – w stajniach króla i innych ważnych osobistości. Ale wcale tak się nie stało. – Mam nadzieję, że nie. Cały sens ich posiadania wynika stąd, że są rzadkie. Jedyne w swoim rodzaju. Wywodzą się od tureckich rumaków. – Mogę zapytać, od kogo je pan odkupił, monsieur? Czy gdzieś nieopodal mieszka hodowca, który ma dobre kontakty z Lewantem? – Owszem. Tenże hodowca ma w tej chwili zaszczyt przechadzać się z panią po ogrodzie. To ja sprowadziłem Paszę do Francji, jakiś czas temu, z Konstantynopola, przez Algier, dokonując po drodze całej serii niewiarygodnie skomplikowanych transakcji i wymian... – Paszę? – Ogiera, mademoiselle, rozpłodowego ogiera albinosa, który dał początek całej francuskiej linii. – To musiał być wspaniały koń... – Nadal jest. Żyje. – Naprawdę?! – Jest już wiekowy i rzadko wychodzi ze stajni, ale w ciepłe wieczory, takie jak dzisiejszy, zdarza mu się dreptać po padoku i rozprostowywać stare kości. – Kiedy go pan sprowadził, monsieur? – Kiedy? Niech no pomyślę... Będzie z dziesięć lat. – Jest pan pewien? – Nie, co ja wygaduję?! Czas tak szybko mija, że całkiem straciłem rachubę. Teraz, latem, mija jedenaście lat. – Dziękuję, że zechciał pan zaspokoić moją ciekawość i przespacerować się ze mną po swoim pięknym ogrodzie. – Eliza odwróciła lekko głowę, zanurzając nos w kwiecie róży i ukrywając wyraz twarzy przed diukiem. – Dalej przejdę się sama. Poczekam, aż rozjaśni mi się w głowie. Może odwiedzę Paszę. * * * Podobnie jak większość ludzi, Eliza przez całe życie znajdowała się blisko otwartego ognia. Gdziekolwiek była, zawsze w pobliżu coś się paliło – ogień pod kuchnią, świece, fajki nabite tytoniem albo bhangiem, kadzidła, pochodnie, latarnie... Oswojony płomień, w każdej chwili mogący zdziczeć. Eliza widziała zgliszcza po pożarach w Konstantynopolu, na węgierskiej wsi, która spłonęła doszczętnie, gdy Turcy ją szturmowali, a chrześcijanie bronili, i w Czechach, najeżonych starymi fortami i zamkami spalonymi w czasie wojny trzydziestoletniej. Przez długi czas nie widziała jednak na własne oczy, jak mała iskierka wybucha morderczą pożogą – do momentu, gdy kilka lat temu, w Amsterdamie, tłuszcza zwolenników księcia orańskiego zebrała się przed domem niejakiego pana Sluysa, świeżo zdemaskowanego zdrajcy Republiki Holenderskiej, powybijała okna i wrzuciła do środka pochodnie. Pan Sluys i jego domownicy chwilę wcześniej zdążyli opuścić dom, nie mieli jednak czasu pozabijać okien i drzwi deskami. Przez długą chwilę właściwie nic się nie działo. Tłum był coraz bardziej podekscytowany, wątłe migotanie pochodni leżących na ciemnych podłogach doprowadzało ludzi do szału. Wtedy jednak żółte słońce wzeszło w oknie pokoju na piętrze, gdzie jakaś kotara musiała zająć się ogniem. Fakt ten prawdopodobnie uratował życie kilkunastu ludziom w tłumie, którzy tak bardzo chcieli zrównać dom z ziemią, że byli gotowi wskoczyć do środka przez wybite okna i gołymi rękami rozszarpać go na kawałki. Przez następne kilka minut pożar przybierał na sile, ogarniając kolejne pomieszczenia – widok przyciągał wzrok, ale nie był niczym niezwykłym, a po jakimś czasie zaczynał wręcz nużyć. Jednakże w pewnej chwili ogień przekroczył niewidzialny próg i dosłownie eksplodował, przeobrażając się w potwora spętanego skorupą domu jak źle skrojonym ubraniem. Ze skowytem zassał powietrze, zerwał peruki i czapki z głów gapiów. Płonące belki wystrzeliły pod niebo jak meteory. Ogniste wiry powstawały, walczyły między sobą, splatały się i ginęły. Ziemia drżała. Rzeki stopionego ołowiu (w domu było pełno tego metalu) rozlewały się po ulicy i kreśliły ogniste sieci w szczelinach między brukowcami, gdzie stygły z wolna i bledły, zmieniając kolor od żółci, przez pomarańcz, do czerwieni. Wydawało się, że lada moment pożoga się rozprzestrzeni i pochłonie miasto, a zaraz potem całą Republikę Holenderską, ale wciśnięta między kamienne mury domów nie mogła rozlać się zbyt szeroko. Tyle że uwięziona wydawała się jeszcze straszniejsza, niż gdyby szalała na swobodzie – cały jej żar skupił się wśród ścian, zamiast rozproszyć się i ochłonąć. Łzy to twór wodnisty, więc pedantyczny uczony upierałby się zapewne, że z natury są całkowicie różne od ognia i nie mają nic, ale to nic wspólnego z tym żywiołem. Tymczasem Elizie na każdym kroku towarzyszył nie tylko ogień, ale też ludzki płacz. Dzieci wszędzie było pełno, a zawodziły przecież cały czas; dorośli lamentowali rzadziej, ale zdarzało im się, zwłaszcza kobietom. W algierskim banyolarze, w harimie pałacu Topkapi, w europejskich domach spędzała czas najczęściej w towarzystwie kobiet w różnym wieku i różnego stanu, i rzadko zdarzało się, żeby w ciągu dnia przynajmniej jedna z nich nie zaczynała pociągać nosem i ocierać łez bólu, złości, smutku albo szczęścia. Sama Eliza również pozwalała sobie uronić dyskretnie jedną czy dwie łezki, zwłaszcza od czasu przyjścia na świat Jean-Jacquesa. Tamte płacze przypominały jednak co najwyżej świece albo ogień rozpalony pod kuchnią – były elementami domowego życia, kontrolowanymi i niegodnymi wzmianki. Zdarzało jej się widywać lament zupełnie innej natury: dziki i wściekły, rozdzierający, z wyrywaniem włosów i rwaniem szat. Nigdy jednak nie przytrafiał się jej samej, więc na dobrą sprawę go nie rozumiała – przynajmniej do tego wieczoru, kiedy wyszła na padok na tyłach stajni diuka d’Arcachon, na wzgórzu Satory, i stanęła twarzą w pysk z Paszą, albinotycznym arabem, którego jedenaście lat wcześniej widziała w porcie w Algierze. Berberyjscy korsarze, którzy zapuścili się galerą w okolice Qwghlm Zewnętrznego, uprowadzili spacerujące po plaży Elizę i jej matkę. Wkrótce okazało się, że Berberowie działają na zlecenie kapitana jakiegoś chrześcijańskiego statku, ponieważ drogę do Algieru kobiety spędziły w mrocznej kabinie, molestowane przez białego, nieobrzezanego mężczyznę, żywiącego się zepsutymi rybami. W Algierze trafiły do banyolaru jako aktywa pewnego przedsiębiorstwa, o którym niewiele było wiadomo poza tym, że importuje różne towary (w tym niewolników) ze świata chrześcijańskiego, płacąc za nie jedwabiem, perfumami, stalą damasceńską, przysmakami, przyprawami i innymi cudami Wschodu. Kiedy Eliza wyrosła z wieku dziecięcego, sprzedano ją do Konstantynopola w zamian za tego właśnie ogiera. Chociaż, jeśli wierzyć diukowi, transakcja była o wiele bardziej złożona, co tylko potęgowało urazę – wychodziło bowiem na to, że Eliza sama w sobie nie była wystarczająco cenna, by zapłacić nią za konia. Poprzysięgła znaleźć śmierdziela z ciemnej kajuty i go zabić. Wziąwszy jednak pod uwagę, że świat chrześcijański był całkiem spory (w samej Francji żyło dwadzieścia milionów dusz), spodziewała się, że znalezienie łajdaka trochę potrwa. Nie spodziewała się, że pójdzie jej tak łatwo. Przecież po chrześcijańskiej Europie podróżowała dopiero od siedmiu lat! Wystarczyły dwa, żeby poznała pierwszego de Lavardaca, i kolejne trzy czy cztery, aby ujrzała – najpierw z daleka – diuka d’Arcachon we własnej osobie. Gdyby była bardziej uważna, może rozpoznałaby go od razu i rozprawiła się z nim dawno temu. A ona co? Wolała się przyjaźnić z naturalistami, stroić fochy i zarabiać pieniądze. I wszystko straciła. Dlatego właśnie płacz, który nią wstrząsnął, kiedy weszła na padok, zobaczyła Paszę i wszystko zrozumiała, tak się miał do skromnych codziennych lamentów, jak pożar w domu pana Sluysa do płomyka samotnej świecy. Wezbrał w niej tak szybko, że przez chwilę mogło się wydawać, że wyrwie się z oków jej ciała, połamie okoliczne źdźbła trawy, zaleje całe pastwisko słoną rosą, rzuci Paszę na wykrzywione reumatyzmem kolana, obali płoty, a drzewa przygną się i zajęczą jak udręczone lodowatą wichurą – i chyba nie byłoby to dla niej takie złe, bo na razie samopożerający się wir smutku, upokorzenia i złości nie mógł wyzwolić się z jej piersi i całą swą wściekłość wyładował na jej żebrach. Choć raz cieszyła się, że nosi gorset, bo bez niego szloch połamałby jej chyba kręgosłup. Wyła i trzeszczała jak płonący dom Sluysa; łzy cieknące po policzkach parzyły jak strugi roztopionego ołowiu. Miała szczęście, że większość gości znajduje się daleko od niej, w hałaśliwej grupie. Jedynym świadkiem jej rozpaczy był Pasza. Młodszy koń mógłby się spłoszyć, widząc metamorfozę hrabiny de la Zeur w prawdziwą furię. A Pasza tylko ustawił się bokiem, żeby mieć ją na oku, i zanurzył chrapy w zielonej trawce. – Nie mam pojęcia, co w panią wstąpiło, mademoiselle – rozległ się kobiecy głos. – Muszę jednak przyznać, że nie spotkałam się jeszcze z tak niezwykłą reakcją na widok konia. Księżna d’Oyonnax dobrze zaplanowała swoje wejście. Minutę wcześniej Eliza nie powstrzymałaby łez, nawet gdyby stanęli przed nią wszyscy zaproszeni przez diuka goście. Z czasem jednak początkowy wybuch przeszedł w długi, powolny, rwany szloch, który umilkł jak ucięty nożem, kiedy zdała sobie sprawę, że nie jest sama. Wyprostowała się, wzięła głęboki wdech, powoli wypuściła powietrze ustami – i dostała czkawki. Wiedziała, że jest cała czerwona i wygląda idiotycznie; że zachowuje się tak, jakby od pierwszego spotkania z Paszą nie postarzała się nawet o dzień, ani na ciele, ani na umyśle. Skrzywiła się na tę myśl – przecież tamtego dnia straciła matkę. A teraz nagle znalazła się w towarzystwie kobiety większej, starszej, bogatszej i silniejszej, która zmaterializowała się obok niej w równie niewytłumaczalny sposób, jak mamusia zniknęła przed jedenastu laty. To było niebezpieczne. – Proszę nic nie mówić – ciągnęła księżna d’Oyonnax. – Nie czuje się pani najlepiej, a ja nie chcę wiedzieć, dlaczego ten rumak ma na panią taki wpływ. Biorąc pod uwagę, do kogo należy, mogę się tylko domyślać, że i tak wolałaby pani nie ubierać tego w słowa. Szczegóły są zapewne okrutne, nieciekawe, a w tej chwili z pewnością nieistotne. Wszystko, co ważne na pani temat, mademoiselle, wyczytałam z pani twarzy przy kolacji i po jej zakończeniu. Fascynują panią opowieści o kobietach-niewolnicach. Sama też pani znalazła się w takiej sytuacji, ponieważ nie kocha pani Étienne’a d’Arcachon, lecz niedługo będzie zmuszona go poślubić. W dodatku nie cierpi pani jego ojca, diuka. Proszę nie silić się na zaprzeczenia. Musiałabym panią wyśmiać. Zawiesiła głos, jakby prowokując Elizę, ta jednak nic nie powiedziała. – Znam się na takich sprawach równie dobrze, jak monsieur Bonaventure Rossignol na szyfrach – ciągnęła księżna. – Myślałam, że moje tarapaty są jedyne w swoim rodzaju, dopóki nie przyjechałam do Wersalu. Szybko zrozumiałam, że nie ma sensu się męczyć, bo każdą sprawę można załatwić. Ludzie nie są wieczni, mademoiselle. A niektórzy i tak żyją za długo. – Wiem, do czego pani zmierza. Głos Elizy w pierwszej chwili jej samej wydał się dziwny, jakby należał do zupełnie innej osoby, która właśnie z wrzaskiem przyszła na świat, odrzucając skórę swojej poprzedniczki. Odchrząknęła i przełknęła ślinę. Zapiekło ją w gardle. Wzrok sam zbłądził w stronę mydlarni. – Nie wątpię – powiedziała księżna. – Cokolwiek pani powie, nie zmienię mojego postanowienia. – Ależ naturalnie, dumna dziewczyno! – Mój cel od lat jest niezmienny, natomiast jeśli chodzi o środki do jego osiągnięcia, chętnie słucham dobrych rad. Nie obchodzi mnie wprawdzie, co stanie się ze mną, ale wybór środków nazbyt oczywistych mógłby zaszkodzić malcowi w sierocińcu. – Powinna pani wiedzieć, że obraca się pani w najbardziej wyrafinowanych kręgach towarzyskich, jakie zna ten świat. Wszystko, na co przyjdzie nam ochota, można tu zrobić w sposób wysmakowany i subtelny, Ba, człowiek pani stanu zhańbiłby się, wybierając oczywistą drogę na skróty. – Chcę, żeby jedno było jasne: nie chodzi o sukcesję ani dziedziczenie. To kwestia honoru. – Spodziewałam się tego. Gardzi mną pani, widzę to w pani oczach. Zasługuję na pogardę, ponieważ uważa pani, że chodziło mi tylko o fortunę świętej pamięci męża. Pyta pani o radę, ale od razu zastrzega się, że jest lepsza ode mnie, bo ma czystsze motywy. Coś pani powiem, mademoiselle. Niewielu ludzi na świecie byłoby gotowych zabić dla pieniędzy. Bardzo niewielu. Tym bardziej więc niedorzecznością jest sądzić, że w Wersalu się od nich roi. Owszem, na dworze było sporo miłośników czarnych mszy, ale czy naprawdę sądzi pani, że wszyscy, jak jeden mąż, budzili się któregoś ranka i stwierdzali: „Od dziś będę czcił Księcia Ciemności i składał mu ofiary”? Oczywiście, nie. Wyglądało to raczej tak, że jakaś dziewczyna, desperacko poszukująca męża, żeby nie zesłano jej na resztę życia do jakiegoś klasztoru, dowiadywała się, że taka to a taka osoba zna się na miłosnych eliksirach. Odkładała więc pieniądze, a potem wymykała się do Paryża i kupowała magiczny proszek od jakiegoś szarlatana. Proszek, rzecz jasna, nie skutkował, ona jednak karmiła się złudzeniem, że zadziałał, w jej sercu rosła rozpaczliwa nadzieja i chęć sięgnięcia po coś mocniejszego. Może jakiś urok miłosny? I tak to szło, aż pewnego dnia dochodziło do tego, że wykradała z kościoła poświęconą hostię i zanosiła ją do piwnicy, gdzie nad nagim ciałem odprawiano czarną mszę. Jedno wielkie głupstwo, tyle że prowadzące do zła. Czy jednak dziewczyna miała zamiar czynić zło? Czy postrzegała siebie jako złą? Nie. Oczywiście, że nie. – No dobrze, to samotne serca szukające miłości mamy z głowy – stwierdziła Eliza. – A co z mężatkami, których małżonkowie nagle umierali? One też kierowały się miłością? – A pani? Nie słyszałam, by słówko „miłość” padło z pani ślicznych usteczek. Słyszałam natomiast coś o honorze, a to pozwala mi sądzić, że łączy nas więcej, niżby to pani chciała przyznać. Nie jest pani jedyną kobietą na świecie czułą na punkcie honoru i zdolną pomścić hańbę. Tout le monde wie, że Étienne de Lavardac panią uwiódł... – Myśli pani, że to o to chodzi? – prychnęła Eliza. – Nie dbam o to. – Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, czemu chce pani skrócić swoje małżeństwo i przedłużyć wdowieństwo. – Nie miałam na myśli Étienne’a. – A kogo, diuka? Doskonale. Są gusta i guściki. Powinna jednak pani zrozumieć, że wyrafinowanie i pośpiech nie idą w parze. Jeżeli zależy pani na prędkiej śmierci diuka, proszę iść go zasztyletować. Teraz, zaraz. Ale jeśli woli pani patrzeć, jak diuk powoli umiera, a pani sierotka rośnie zdrowo, musi się pani uzbroić w cierpliwość. – Cierpliwości mam aż nadto – odparła Eliza. – Do czternastego października. KSIĘGA CZWARTA BONANZA Hiszpanie, choć narodem są opieszałym, a kolonie mieli tak bogate, tak rozległe i tak daleko się rozciągające, że mogły zaspokoić największą nawet chciwość, nie ustawali w podbojach, dopóki nie zabrakło im światów – albo przynajmniej kopalń srebra i złota – do odkrycia. – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Zatoka Kadyksu 5 sierpnia 1690 Jack zerkał na wody zatoki przez otwór na wiosło. Przebijał wzrokiem grubą warstwę gorącego powietrza, widzianą z boku i leżącą na wodzie jak płynne szkło na powierzchni roztopionej cyny. Daleko od niego, na płaskim brzegu kłębiły się i drżały gigantyczne, bezkształtne białe duchy. Nie bardzo wiedział co o nich myśleć, dopóki galera nie zbliżyła się do brzegu, ślizgając się po wodzie jak karaluch po patelni. Dopiero wtedy stało się jasne, że wzdłuż całej zatoki ciągną się ulepione z piasku panwie solne. Sól, zgrabiona przez niewidzialnych z tej odległości robotników, tworzyła stożki, pagórki i zigguraty. Kiedy do galerników dotarło, co naprawdę widzą, pragnienie omal ich nie zabiło. Wiosłowali niezmordowanie przez wiele dni. Kadyks niczym kamienny majcher wrzynał się w wody zatoki. Pobudowane na skałach białe domy przypominały wyciągające się do nieba palce z górskiego kryształu. Przybili do kei stanowiącej przedłużenie miejskiego falochronu i uzupełnili zapas słodkiej wody – jej stały niedobór był jedną ze smyczy, na których korsarze trzymali galerników. Kapitan hiszpańskiego portu nie pozwolił im jednak za długo zabawić przy nabrzeżu, ponieważ (co dostrzegli, dopiero wpłynąwszy za cypel) zatoka leżąca w zgięciu kościstego ramienia miasta kryła flotyllę statków, którą Jack uznałby pewnie za imponującą, gdyby wcześniej nie widział Amsterdamu. Dominowały w niej duże, pękate statki z zadkami jak stodoły i szachownicami ambrazur na burtach. Jack nie widział jeszcze hiszpańskiego srebrnego galeonu w przyzwoitym stanie – kiedyś w okolicach Jamajki wypatrzył tylko wrak nadziany na rafę – ale nie miał problemu z rozpoznaniem takiej jednostki. – Na pewno nie przybyliśmy za wcześnie – stwierdził. – Pozostaje tylko pytanie, czy nie za późno? Spojrzeli po sobie z Mosehem de la Cruz, Vrejem Esphahnianem i Gabrielem Goto, jakby w poszukiwaniu odpowiedzi, ale na koniec ich wzrok i tak spoczął na Ottonie van Hoeku. – Czuję zapach świeżej bawełny – stwierdził Holender. Wstał i ponad nadburciem spojrzał w stronę miasta. – Cargadores przenoszą całe bele do magazynów Genueńczyków. Bawełna zajmuje dużo miejsca w ładowniach, dlatego pierwszą się ją rozładowuje. Z tego wniosek, że niedawno rzucili kotwicę. – Co nie zmienia faktu, że mogliśmy się spóźnić – zauważył ra.s, czyli kapitan, Nasr al- Ghuráb. – Skąd wiecie, że bryg wicekróla nie pożeglował od razu do Bonanzy? – To zależy... – odparł sceptycznie van Hoek. – Tylko niektóre z kotwiczących tu statków wyładowują bawełnę, większość stoi pełna i czeka. Inspekcja celna trwa. Co tam widać na sterburcie, caballero? Jeronimo popatrywał w stronę galeonów przez otwór po swojej stronie. – Do jednego z galeonów jest przywiązana barka z piękną banderą Jego Wysokości Szpetnego Imbecyla – odpowiedział, wymruczał pod nosem słowa modlitwy i przeżegnał się. Zawsze, kiedy usiłował powiedzieć „Carlos II, król Hiszpanii”, z jego ust dobywały się takie właśnie niezbyt pochlebne wyrażenia. – To pewnie łódź pijawek. – Czyli celników? – upewnił się Moseh. – Tak, ty krwiopijco, zdzierco i półkrwi morderco Chrystusa, to właśnie chciałem powiedzieć – odparł uprzejmie Jeronimo. – Wybacz, że nie wyraziłem się precyzyjniej. – Ale przecież bryg wicekróla nie musiałby poddać się kontroli celnej tu, w Kadyksie. Mógłby popłynąć do Sanlúcar de Barrameda i tam być pierwszy w kolejce. – Wicekról z całą pewnością załadował na te galeony także swoje prywatne łupy. Dlatego woli zaczekać, aż wszystkie formalności tu, w Kadyksie, zostaną załatwione. – No! – wykrzyknął van Hoek. – Widzę Calle Nueva! Cała jest przystrojona jedwabiem i strusimi piórami, jak na jarmarku. – A co to jest Calle Nueva? – zainteresował się Jack. – Ulica kupców bławatnych? – Nie, to miejscowa giełda. Połowa chrześcijańskich commerçants przechadza się nią i pęka z dumy w swoich francuskich strojach. Rok temu wysłali towary do Ameryki, dziś zebrali się tu, by odebrać zyski. – Widzę go – odezwał się Jeronimo. Lodowaty spokój w jego głosie trochę zaniepokoił Jacka. – Jest schowany za galeonem, ale widzę banderę wicekróla na maszcie. – Bryg? – spytało jednocześnie kilku członków Dziesiątki. – Tak, bryg. Opatrzność, która przez tyle lat waliła nas równo w dupę, tym razem w samą porę sprowadziła nas do Kadyksu. – Czyli grzmot, jaki wczoraj przetoczył się nad zatoką, to wcale nie była burza, tylko salwa na cześć wicekróla – domyślił się Moseh. – Napijmy się wody, potem sjesta, a potem ruszamy do Bonanzy. – Warto byłoby posłać kogoś do miasta – podsunął van Hoek. – Niech się pokręci po Domu Złotego Merkurego. Jackowi te słowa wydały się równie mało sensowne jak śpiew ptaków, ale poruszyły jakieś zapomniane wspomnienia. – W Lipsku też jest taki dom... – powiedział. – Należy do Hacklheberów. – Tak jak łososie ze wszystkich oceanów świata zbierają się w ujściach bystrych rzek, tak Hacklheberowie są wszędzie tam, gdzie przepływają duże ilości srebra i złota – wyjaśnił van Hoek. – A co nas obchodzi, co robią Hacklheberowie w Kadyksie? – Niewiele. Za to oni na pewno zainteresują się tym, co robimy my. – Gadacie po próżnicy – wtrącił Moseh. – I tak nie mamy na pokładzie ani jednego człowieka, wolnego czy niewolnika, który mógłby wejść do tego miasta. – Myślisz, że w Sanlúcar de Barrameda będzie inaczej? – spytał z powątpiewaniem van Hoek. – Spokojna głowa, kapitanie – odezwał się Jack. – Ja to załatwię. * * * Odczekali, aż upał zelżeje, i powiosłowali na północ, mając panwie solne od sterburty. Płynęli galeotą, półgalerą, napędzaną dwoma łacińskimi żaglami (które tego dnia nie na wiele im się zdały, wiatr bowiem był słaby i zmienny) i szesnastoma parami wioseł. Przy każdym wiośle siedziało dwóch galerników, czyli łącznie na pokładzie znajdowało się sześćdziesięciu czterech wioślarzy. Podobnie jak inne elementy Planu, liczebność załogi również była starannie przemyślana. Pełnowymiarowa berberyjska galera, z dwoma tuzinami ławek, pięcioma lub sześcioma ludźmi przy każdym wiośle i setką uzbrojonych po zęby korsarzy przy relingu szybko odczułaby na własnej skórze gniew hiszpańskiej floty. Naprawdę małe galery, brygantyny, miały z kolei trzykrotnie mniejszą załogę niż galeota przemierzająca w tej chwili wody Zatoki Kadyksu. Na tak małym statku nie było jednak sensu – przynajmniej z ekonomicznego punktu widzenia – utrzymywać galerników, toteż wioślarze powinni być ludźmi wolnymi. Mogli wtedy podpłynąć do większego statku z boku, chwycić w garść pistolety i kordelasy i przeobrazić się w korsarzy. Z tego też powodu brygantyna budziłaby większe podejrzenia niż (większa od niej) galeota. Postrzegano by ją jako ruchomą platformę abordażową dla trzech tuzinów rabusiów. Załoga galeoty (kiedy wykluczyć z niej przykutych do wioseł galerników) była znacznie mniejsza – w tym wypadku liczyła zaledwie ośmiu korsarzy, udających zwyczajnych kupców. Galeota przypominała trochę szuflę do prochu. Wioślarze mieli pod bosymi stopami luźne poszycie kryjące zęzę. Statek był odkryty na całej długości poza skrawkiem pokładu na rufie, która w sposób typowy dla takich konstrukcji zakrzywiała się wysoko ponad wodę. Gdyby więc spojrzeć na galeotę z góry, widziałoby się kilkudziesięciu nagich, skutych nieszczęśników i ładunek upakowany jak się dało pod ławkami i w ich pobliżu – zwinięte dywany, pęki skór, bele płótna, beczułki daktyli i oliwy. Obrotowe, pająkowate falkonety na dziobie i rufie, oba owinięte linami i prawie przywalone ładunkiem, dopełniały iluzji, że statek jest praktycznie bezbronny. Dopiero z bliska było widać, że wioślarze są w niezłej formie i dobrze odżywieni – najlepsi niewolnicy, jakich algierski rynek miał w ofercie. Dziesięciu inicjatorów Planu zajmowało skrajne miejsca, przy burtach, aby swobodnie wyglądać na zewnątrz. – Przy takiej flaucie będziemy musieli przynajmniej dobę czekać na bryg wicekróla – stwierdził Jack. – Sporo zależy od pływów – odparł van Hoek. – Dobrze by było, gdyby w nocy nastąpił porządny odpływ i cisza na morzu. Wtedy spokojnie uciekniemy na wiosłach, jeśli ktoś zechce nas gonić. O wschodzie słońca, kiedy zerwie się wiatr, dopadną nas, jeśli tylko będziemy w zasięgu wzroku... Van Hoek zaczął mamrotać pod nosem, rozważając tę i inne potencjalne komplikacje, które wydawały się niegodne wzmianki, gdy opracowywali Plan, teraz zaś upodabniały się do cieni o zmierzchu – ogromnych, niewyraźnych i przerażających. Złote jak płynny mosiądz popołudniowe światło wpadało przez otwory na wiosła w bakburcie. Galeota osiadła głębiej w wodzie i zaczęła dygotać w podrygach nurtu. Nie od razu to wyczuli (była to pierwsza większa rzeka, której ujście mijali od Gibraltaru, a właściwie od samego Algieru), ale Jack wkrótce na własnych plecach i ramionach odczuł, dlaczego pierwsi Maurowie, wpłynąwszy przed wiekami w koryto tej rzeki, nazwali ją al- Wadi al-Kabir, Wielką Rzeką. Jeronimo, który pierwszy poczuł szarpnięcie za wiosło, wystawił rękę przez otwór i nabrał w stuloną dłoń odrobinę wody. Przełknął, zakaszlał i rozpromienił się. – Słodka woda – oznajmił. – To Gwadalkiwir spływający z gór, gdzie osiedli moi przodkowie. Chwilę jeszcze ciągnął w tym duchu, a jego wiosło tkwiło przez ten czas nieruchomo – co oznaczało, że nie może poruszyć się żadne z wioseł na jego burcie. – Będę szczery – powiedział Jack, podnosząc głos. – Lepiej znam się na rynsztokach niż górskich strumieniach i jakoś nie wydaje mi się, że po to przepłynęliśmy taki szmat drogi, żeby teraz kręcić się w kółko w szczynach z Sewilli i Kordoby! Jeronimo wypiął pierś, gotowy wyzwać go na pojedynek, ale w tej samej chwili nerf du boeuf smagnął go na odlew przez łopatki – to nadzorca przypomniał im obu, że na razie wciąż są niewolnikami. Jackowi przyszło do głowy, że gdy tylko Jeronimo dostanie w swoje ręce broń, natychmiast wda się w jakąś bójkę. Następne kilka godzin boleśnie uświadomiło im ich nędzny status, gdy wiosłowali w górę rzeki, a promienie słońca jak szpony rozorywały im twarze. Van Hoek klął prawie bez przerwy. Jackowi przyszło do głowy, że nie ma chyba dla oficera większego upokorzenia, niż siedzieć tyłem i nie widzieć, dokąd się płynie. W końcu jednak wokół nich zaczęły pojawiać się pierwsze topy masztów i dał się słyszeć słodki szczęk łańcuchów kotwicznych w kluzach. Przygięli grzbiety i mocniej pociągnęli wiosłami. Nasr al-Ghuráb, ra.s, był kul oglari, czyli synem janczara i mieszkanki okolic Algieru. Znał sabir, ale mówił też całkiem znośnie po hiszpańsku i właśnie w tym drugim języku powiedział teraz: – Przyprowadzić zapasowych. Z zęzy wynurzyło się czterech przemoczonych wioślarzy, którzy zastąpili na ławkach Jacka, Moseha, Jeronima i van Hoeka. Wszystko odbyło się pod osłoną żagla, rozpostartego na pokładzie rzekomo w celu dokonania napraw – żaden ciekawski marynarz, obserwujący galeotę z rei czy topu masztu swojego statku, nie zauważyłby przebiegającego na niej procesu nobilitacji. Na wypadek, gdyby ktoś policzył już załogę, czterech korsarzy skryło się pod pokładem rufowym, gdzie mogli odsapnąć i się zdrzemnąć. Wyniesiono stamtąd wór starych ubrań, odebranych ludziom, którzy trafili do algierskiej niewoli, i czwórka świeżo uwolnionych galerników zaczęła w nich buszować jak dzieci bawiące się w przebieranki. – Jeżeli mamy być na pokładzie, potrzebne będą turbany – zauważył Jack. – Ja mam jasne włosy, van Hoek rude, a Moseh... Wszyscy spojrzeli z powątpiewaniem na Moseha. – Dajcie nóż – powiedział w końcu. – Obetnę pejsy. W końcu jestem kryptożydem. – Obyś odzyskał wolność, wzbogacił się, a pejsy tak ci odrosły, że będziesz je mógł utykać w cholewkach butów – odparł Jack. Ostatnią godzinę przed zachodem słońca spędzili na pokładzie rufowym, zakutani w algierskie szaty, z turbanami na głowach. Nad nimi, na południowym brzegu rzeki uchodzącej w tym miejscu do morza, wznosiło się Sanlúcar de Barrameda, niczym mniejsza i wątlejsza wersja Algieru. Było obwiedzione murem, a poniżej rozciągała się plaża z naniesionego przez rzekę piasku, na której rybacy naprawiali rozłożone sieci. Van Hoek obrzucił miasto przelotnym spojrzeniem, po czym zabrał ra.sowi lunetę, wspiął się na maszt i długo przepatrywał wodę – najwidoczniej próbował z prądów morskich wyczytać i zapamiętać położenie mielizny. Uwagę Moseha przykuły przedmieścia ciągnące się w górę rzeki, poza murami: Bonanza. Na pierwszy rzut oka składały się wyłącznie z okazałych, otoczonych murami willi. Spostrzegawczy Jeronimo zauważył na jednej z nich proporzec z herbem wicekróla – tak przynajmniej domyślili się ci, którzy usłyszeli tryskający z jego ust gejzer obelg. Jack z kolei szukał miejsca, w którym po zapadnięciu ciemności mogliby przybić do łodzią do brzegu. W szczelinach między murami posiadłości dostrzegł grzybne narośle wagabundzkich szałasów. Wspólnie wypatrzyli błotnisty, bezużyteczny skrawek brzegu, gdzie wagabundy schodziły po wodę. Jack na wszelki wypadek zapamiętał jego położenie, chociaż nikt nie wiedział, czy skorzystają z tej informacji po zmroku, gdy nurt zacznie ich spychać w dół rzeki. – Musielibyśmy być głupi, żeby za dnia pakować się na brzeg – stwierdził Jeronimo. – I żeby nocą tego nie zrobić. W dzisiejszych czasach zawijają do Sanlúcar de Barrameda tylko przemytnicy i handlarze trefnym towarem. Jeżeli nie spróbujemy sprzedać czegoś nielegalnego od razu w noc po rzuceniu kotwicy, będzie to wyglądało podejrzanie. – A gdyby ktoś nas zapytał... – zainteresował się Jack. – Co powinniśmy odpowiedzieć? Że czym dokładnie handlujemy? – Powiemy, że jesteśmy umówieni z pewnym hiszpańskim dżentelmenem, ale nie znamy jego prawdziwego nazwiska. – Hiszpańscy dżentelmeni są z natury niezwykle dumni ze swoich nazwisk. Co z niego za Hiszpan, jeśli nie chciał się przedstawić? – Właśnie taki, który w środku nocy spotyka się z heretyckimi szumowinami. Na wasze szczęście nie brakuje tu podobnych dżentelmenów. – Na tym szkunerze kręci się dziwnie dużo angielskich i holenderskich dostojników – zauważył van Hoek, skinieniem głowy wskazując szybki statek zacumowany kilkaset metrów dalej, w dole rzeki. – To szpiedzy – powiedział Jeronimo. – A co tu szpiegować? – zdziwił się Jack. – Gdyby Hiszpania rozładowała wszystkie te galeony w Kadyksie i zamknęła srebro w skarbcu, zamarłby handel w całym chrześcijańskim świecie – wyjaśnił Moseh. – Najdalej po roku zbankrutowałaby co druga kompania handlowa w Londynie i Amsterdamie. Wilhelm Orański prędzej wypowie wojnę Hiszpanii niż do tego dopuści. Szpiedzy, których jest pełno i tutaj, i w Kadyksie, mają go informować, czy w tym roku wojna będzie konieczna. – Ale dlaczego Hiszpanie mieliby chcieć gromadzić srebro? – Dlatego że Portugalczycy otworzyli w Brazylii nowe kopalnie złota, do których zwieźli całe tłumy świeżych niewolników, o czym najlepiej opowie ci Dappa. W ciągu najbliższych dziesięciu lat ilość złota na świecie wzrośnie niepomiernie, jego wartość zaś, w porównaniu z wartością srebra, spadnie. – Czyli srebro musi podrożeć... – I Hiszpanie mają powód, żeby nie wypuszczać go z rąk. Kiedy tak rozmawiali, noc zapadła nad Hiszpanią; światła pozapalały się w domach Sanlúcar de Barrameda i przepysznych willach Bonanzy, gdzie gotował się obiad. Jeronimo opowiedział im o dziwacznym hiszpańskim zwyczaju spożywania obiadów późnym wieczorem; uwzględnili ten fakt w Planie. W rytmicznym szumie fal wybiegających leniwie na plażę pod miastem nastąpiła subtelna zmiana – tak przynajmniej utrzymywał van Hoek, który po niderlandzku stwierdził, że „morze odbiega od lądu” i po drabince dla pilotów zszedł do opuszczonej na wodę maleńkiej łodzi wiosłowej. Tam otworzył kilderkin – niewielką beczułkę mieszczącą około osiemnastu galonów płynu – obciążył go kamieniami i osadził w środku kilka świec. Zapaliwszy je, puścił antałek na wody Gwadalkiwiru i przez dobrą godzinę śledził jego ruch na drodze do morza. Jack nie spuszczał wzroku z miejsca do lądowania, które z wolna ginęło w mroku, aż stało się obszarem czarnej pustki na tle odległych konstelacji latarni. Zrzucili turbany i szaty i przebrali się w europejskie ubrania, których w worku nie brakowało. Przesiadłszy się do łodzi, zaczęli wiosłować w poprzek nurtu; Jack kierował ich w upatrzone miejsce. Van Hoek dwukrotnie kazał im się zatrzymać na rzece i ołowianą sondą mierzył głębokość. Jeronimo przez całą drogę do brzegu obwiązywał sobie głowę i żuchwę długim pasem bawełny w taki sposób, żeby nie móc otworzyć ust, co było tym trudniejsze, że lubił przecież myśleć na głos. Myślenie w jego wypadku sprowadzało się do tworzenia kwiecistych aluzji do klasyków poezji, a to prędzej czy później wprowadzało słuchaczy w bezmyślne otępienie. Tym razem udawał Odyseusza, Estremadura miała być wyspą syren, a szmata, którą się okutał, przypominała mu sznur, którym Odyseusz przywiązał się do masztu. – Jeśli nasz plan jest równie nędzny jak twoje porównanie, już po nas – mruknął Jack, kiedy Jeronimo skończył się bandażować. Jednoczesne przybycie całej czwórki wywołałoby zamęt w obozowisku wagabundów – tak w każdym razie twierdził Jack, a pozostała dziewiątka mu uwierzyła. Wszedł więc do wody, gdy zatrzymali się kilka metrów od lądu, brodząc w niej, wyszedł na brzeg, po czym (uznawszy, że nikt go nie widzi i nie będzie mógł wyśmiać) padł na kolana i niczym konkwistador ucałował ziemię. Zamierzał zniknąć. Nigdy wcześniej nie dotarł w te okolice, ale słyszał o tym obozowisku – miało być niewielkie, lecz zamożne, i skupiać wagabundów lepszego rodzaju. Kilka dni drogi od Sanlúcar de Barrameda, na wybrzeżu znajdowało się rozległe wagabundzkie miasto przycupnięte pod murami Lizbony, a stamtąd dalsza droga na północ była już oczywista. Wyliczył sobie, że przed nastaniem zimy powinien dotrzeć do Amsterdamu, pod warunkiem, że nie będzie się oszczędzał. Przeprawa do Anglii nie nastręczała problemów, nawet kiedy Holandia i Anglia były w stanie wojny, tym łatwiejsza powinna być więc w chwili, gdy stały się właściwie jednym państwem. Od początku snuł taki właśnie potajemny plan. Poświęcił mu więcej uwagi niż niezliczonym permutacjom i odmianom Planu Moseha. Wystarczyło teraz, żeby wszedł w zarośla i poszedł sobie. Plan Moseha mógł w ten sposób wziąć w łeb albo nie, ale Jack uważał (w stopniu, w jakim w ogóle zwracał nań uwagę), że i tak nic by z niego nie wyszło. Plan wymagający współpracy takiego mnóstwa ludzi nie miał prawa wypalić. Tymczasem stopy wcale nie poniosły go w gąszcz. Kiedy po dłuższej chwili wstał z kolan i zaczął ostrożnie oddalać się w głąb lądu, co dwa kroki przystawał i nasłuchiwał poruszenia lub głośniejszych oddechów, zamiast popędzić przed siebie na złamanie karku. Zupełnie jakby polecenia wydawane przez mózg nogom były po drodze blokowane przez serce lub inne organy. Może sprawił to fakt, że wspólnicy w Planie okazali mu współczucie i lojalność, których zabrakło Elizie. A może powodem była woń obozowiska i widok pierwszych żałosnych, ohydnych wagabundów, przypominające mu, jak biedny i brudny jest w gruncie rzeczy świat chrześcijański. Poza tym był zwyczajnie ciekawy, czy Plan się powiedzie – tak jak widzowie płacący za to, żeby zobaczyć, czy szczuty niedźwiedź rozszarpie psy, czy odwrotnie. Ale najbardziej mąciło mu w głowie – lub rozjaśniało, bo to zależało od punktu widzenia – przekonanie, że diuk d’Arcachon jest jakoś zamieszany w całą sprawę. Było to oczywiste, kiedy prześledziło się ewolucję Planu w ciągu dziewięciu miesięcy, jakie upłynęły od przedstawienia go paszy. Dappa sporo się dowiedział, kryjąc się z tym, że zna turecki. Faktem było, że diuk – człowiek zamożny i niegodziwy, ale tylko jeden z wielu – właściwie nie powinien Jacka interesować. Tyle że Jack przed laty, oszołomiony wpływem Elizy, zaproponował, że go zabije. Była to najlepsza namiastka celu w życiu, jaką kiedykolwiek udało mu się znaleźć (zapewnienie bytu synom okazało się nudne i nieosiągalne), i wydała mu się całkiem atrakcyjna. D’Arcachon wykonał zaś miły gest, ślubując, że będzie go ścigał, choćby uciekł na skraj świata. Jack był nawet z tego trochę dumny; jego paryski przyjaciel, święty Jerzy, stwierdziłby zapewne, że zachowanie diuka jest „w dobrym guście”. W tej sytuacji naprawdę nie wypadało zaszywać się we wschodnim Londynie i żyć tam jak szczur w wiecznym strachu przed żywiącym mordercze zamiary d’Arcachonem. Kiedy razem z Bobem toczyli sfingowane pojedynki w kantynie stacjonującego w Dorset regimentu, nagradzano ich za polot i inwencję. Jeśli więc żołnierze rzucali chłopcom kawałki mięsa za to, że wykazali się ogładą, czemu świat nie miałby nagrodzić go teraz srebrem za tę samą cnotę? Przez dobry kwadrans od zejścia na ląd wahał się z podjęciem decyzji. W tym czasie ostrożnie przesuwał się tuż poza krawędzią kręgu światła rzucanego przez wagabundzkie ognisko, liczył mieszkańców, zgadywał ich nastroje i wytężając słuch, wyłapywał fragmenty rozmów. Nagle, nie dalej niż pięć metrów przed nim, podniosła się jakaś postać, przesłaniając mu ogień – wysoki mężczyzna z dziwnie zmumifikowaną głową i napiętą kuszą w rękach. To był Jeronimo, wysłany – zgodnie z Planem – zawczasu na ląd na wypadek, gdyby Jackowi przyszło do głowy skrewić. Miał go wtedy wytropić w lesie i przestrzelić mu serce. W ten sposób Jack uzyskał ostateczne potwierdzenie, że musi się jednak trzymać Planu. Nie dlatego że się bał – z łatwością mógłby uciec przed Jeronimem – lecz z czystego, taniego sentymentu. Największym marzeniem Jeronima było bowiem wrócić do Estremadury, a tymczasem był gotowy odwrócić się do niej plecami, kiedy znalazła się prawie w zasięgu wzroku, i (najprawdopodobniej) rzucić wyzwanie śmierci. Poza teatrem Jack nie widział jeszcze równie wzruszającej sceny. Łzy napłynęły mu do oczu. Podjął decyzję. Odsunął się od Jeronima, wszedł w krąg światła i – uspokoiwszy wpierw wagabundy – przedstawił się jako Irlandczyk, który wraz z garstką papistów został w Liverpoolu przemocą wcielony do załogi statku (wytłumaczenie tak racjonalne i rozsądne, że wręcz zatrącające o banał), ale przed wyruszeniem w rejs do Ameryki chciał jeszcze złożyć hołd Naszej Pani z Buenos Aires, patronce marynarzy, której kaplica znajdowała się w Sanlúcar de Barrameda (zdaniem Jeronima także i to wyjaśnienie brzmiało wiarygodnie). Zaproponował po garści reales każdemu, kto pomoże mu przemycić towarzyszy do miasta. Wagabundy entuzjastycznie przyjęły jego ofertę i po niespełna godzinie Jack, Moseh, van Hoek i Jeronimo (minus kusza) znaleźli się w obrębie murów miejskich. Jeronimo z van Hoekiem udali się do hałaśliwej, zadymionej dzielnicy nabrzeżnej, a Jack z Mosehem wybrali się na rekonesans w lepszej okolicy, położonej wyżej na stoku wzgórza. Ponieważ Moseh nie miał pomysłu na to, dokąd właściwie powinni się udać, przeszli tam i z powrotem kilkoma ulicami, zaglądając przez okna do wnętrz białych domów, aż zwolnili kroku przed budynkiem ozdobionym złotym posągiem Merkurego. Jack, któremu przypomniał się Lipsk, instynktownie zadarł głowę. Nie zobaczył lusterek na patykach, dostrzegł za to czerwony ognik cygara, który rozbłysnął jasno i rozpłynął się w chmurze dymu: ktoś był na dachu. Moseh również to zauważył. Złapał Jacka za łokieć i przyspieszyli kroku. Mijając jedno z okien, Jack zerknął do środka, gdzie mignęła mu niewyraźna wizja rodem z naznaczonych francuską chorobą koszmarów: łysa głowa osadzona na zwojach tłuszczu, zwieszająca się złowrogo nad stołem, przy którym jadło i rozmawiało kilku mężczyzn, w większości jasnowłosych. Kiedy oddalili się kawałek ulicą, Jack oznajmił: – Widziałem Lothara von Hacklhebera. Chyba że to był jego portret, zawieszony na ścianie nad stołem... Ale nie. Poruszał szczękami. Poza tym żaden malarz nie umiałby oddać tego łba jak armatnia kula i jego wściekłych oczu. – Wierzę ci – zapewnił go Moseh i ruszył w dół stoku. – Van Hoek najwidoczniej miał rację. Znajdźmy pozostałych. – Jaki był cel naszego rekonesansu? – Warto poznać ludzi, w których chcesz mieć śmiertelnych wrogów. A my właśnie ich poznaliśmy. – Lothar von Hacklheber? Moseh skinął głową. – Myślałem, że naszym wrogiem jest wicekról. – Poza granicami Hiszpanii wicekról nie ma ani krzty władzy. Co innego Lothar. – Ale co właściwie von Hacklheberowie mają z tym wszystkim wspólnego? – Wyobraź sobie, że mieszkasz w Paryżu i zatrudniasz nosiwodę, który powinien przychodzić raz dziennie. I czasem przychodzi, a czasem nie; czasem wiadra ma pełne, czasem na wpół puste. A ty masz duży dom i potrzebujesz wody przez cały czas, choćby w niewielkich ilościach. – Po to się buduje cysterny. – Hiszpania to właśnie taki duży dom. Wymaga stałego dopływu pieniądza, by kupować towary z zagranicy: rtęć z kopalń na Istrii albo zboże z północy. Tymczasem pieniądze przypływają raz w roku, kiedy srebrna flota rzuca kotwicę w Kadyksie albo, jak to do niedawna było, tutaj. Flota jest jak nosiwoda. Genueńskie i austriackie banki od stuleci służą... – Jako cysterny na pieniądze – przerwał Mosehowi Jack. – To rozumiem. – No właśnie. – Ale z takim nazwiskiem Lothar von Hacklheber raczej nie jest Genueńczykiem. – Mniej więcej sześćdziesiąt lat temu Hiszpania na pewien czas zbankrutowała. Genueńscy bankierzy nie dostawali należnych im kwot. To były ciężkie czasy. Doszło do wielu przejęć i małżeństw z rozsądku, centrum bankowości przeniosło się na północ. To takie skrócone wytłumaczenie, jak to się stało, że Hacklheberowie dorobili się pięknej rezydencji w Sanlúcar de Barrameda. Założę się zresztą, że drugą, jeszcze piękniejszą, mają w Kadyksie. – Ale Lothar jest tutaj, nie w Kadyksie. Co to oznacza? – Domyślam się, że zamierza odebrać dostawę srebrnych gąsek, które chcemy jutro ukraść, i zapłacić za nie wicekrólowi czymś innym. Może złotem? Dla człowieka, który chce szybko wydać pieniądze, złoto byłoby lepsze. Po kilkunastu minutach błąkania się po gorszych rejonach miasta, krycia się przed rzezimieszkami i uprzejmego odmawiania prostytutkom znaleźli van Hoeka i Jeronima, którzy wcielili się – odpowiednio – w holenderskiego commerçanta, planującego przemyt płótna do Ameryki (co byłoby niezgodne z prawem, ponieważ Holendrzy byli w Hiszpanii uważani za heretyków), oraz jego miejscowego wspólnika, któremu z jakiegoś powodu niedawno wyrwano język. Siedzieli w tawernie, pogrążeni w rozmowie z paskudnie wyglądającym Hiszpanem, mówiącym – o dziwo – nieźle po niderlandzku. Był to cargador metedoro, katolicki figurant protestanckich eksporterów. Jack i Moseh przeszli obok ich stolika, dając do zrozumienia, że są w pobliżu, i na wszelki wypadek zaczęli obserwować wejścia. Niewiele by im z tego przyszło, bo nadal byli nieuzbrojeni, ale mieli wrażenie, że będzie to w dobrym tonie. Czekali, aż van Hoek skończy rozmawiać z cargadorem. Rozmowa trochę się rwała, ponieważ Hiszpan dodatkowo grał w karty przy dwóch sąsiednich stolikach jednocześnie i przy obu przegrywał. Jack widział, że mają do czynienia z człowiekiem, który w obliczu hazardu traci głowę. Miał ochotę dołączyć do gry i trochę go oskubać, ale doszedł do wniosku, że na razie nie wypada mu tego robić. Nie dlatego że w przeszłości przyzwoitość nazbyt często kierowała jego poczynaniami, ale właśnie zaczynało do niego docierać, że odkąd zrezygnował z jedynej okazji do ucieczki, całe jego dalsze życie zależało od powodzenia Planu – Planu, który jeszcze przed godziną wykpiwał w duchu jako niewyobrażalnie skomplikowany i uzależniony od tego, czy mnóstwo różnych ludzi wykaże różnorakie rzadkie cnoty, takie jak spryt i odwaga, i w dodatku uczyni to we właściwym momencie. Inaczej mówiąc, taki plan mogli opracować tylko straceńcy i nie było sensu brać udziału w jego realizacji, dopóki człowiek miał jakikolwiek wybór. Do tej pory Jack pomagał spiskowcom tylko dlatego, że wiedział, że zdąży uciec z tonącego statku, zanim wydarzy się najgorsze. Ale jego wspólnicy w niczym nie przypominali Johna Cole’a9. Mosehowi, van Hoekowi i pozostałym o wiele bliżej było do Johna Churchilla10. Jack postanowił więc powstrzymać się od gry w karty. Zamiast tego zadowolił się kuflem cervezy – pierwszego alkoholu, jaki miał w ustach chyba od pięciu lat – i gapieniem się na 9 Niebieski ptak ze wschodniego Londynu, który złożywszy Tamizie ofiarę z Dicka Shaftoe, ukradł kotwicę ze statku, tylko po to, by następnego dnia spić się do nieprzytomności i trafić w ręce strażników. 10 Może nie najprzyjemniej spędzało się czas w jego towarzystwie, ale miał dryg do ostatecznego załatwiania różnych spraw. dziwki i szynkarki – pierwsze kobiety (nie licząc nietoperzopodobnych widm w Algierze), jakie widział od czasu rozstania z Elizą, którą po raz ostatni oglądał na wpół przesłoniętą rzuconym przez nią harpunem. Van Hoek wstał od stolika. Uśmiechał się. Chwilę później wszyscy czterej znaleźli się na prowadzącej do tawerny ulicy, biegnącej u podnóża murów miejskich od strony morza. Idąc nią, odnosiło się wrażenie, że marynarze od stuleci próbują obalić mur, strugami moczu żłobiąc w fundamentach tunele. – Załatwione – oznajmił van Hoek. – Uwierzył, że jutro, najdalej pojutrze przyjdzie mój towar. Statek, który go przywiezie, będzie chciał jak najszybciej pokonać mieliznę i dyskretnie pozbyć się ładunku. Twierdzi, że statki z północy cały czas tak robią. Podobno może przekupić żołnierzy, żeby w nocy dawali sygnały ogniem. Przeszli obok kapliczki Naszej Pani z Buenos Aires, która ich rozczarowała: ot, kawałek kamienia umieszczony w niedużej niszy. Opuścili miasto w taki sam sposób, w jaki wcześniej się do niego dostali, czyli przekradając się i rozdając drobne łapówki. Po godzinie byli z powrotem w Bonanzie, gdzie nacięciami na drzewach oznaczyli drogę z obozu wagabundów do bramy posiadłości wicekróla. Niebo nad Hiszpanią ledwo zaczynało rozpuszczać najbledsze gwiazdy, gdy wrócili na galeotę. Korsarze i reszta spiskowców nie wierzyli własnym oczom, widząc, że naprawdę przyszli z powrotem. Zdumienie przeszło w entuzjazm, kiedy uświadomili sobie, że Plan ma szanse powodzenia, a potem w ponurą nerwowość. Później wszyscy spróbowali się zdrzemnąć. Mało komu się udało. * * * Przed południem van Hoek zaczął wypuszczać z fajki kłęby dymu, które wiły się w słupach gorącego słonecznego światła i powoli sunęły w górę rzeki, dowodząc istnienia wiatru zbyt słabego, by Jack mógł go poczuć na skórze. Fakt ten ucieszył wszystkich (dowodził, że bryg może tego dnia przypłynąć z Kadyksu) poza van Hoekiem (który widział w nim zapowiedź zmiany pogody). Przez cały dzień Holender przechadzał się tam i z powrotem przejściem pomiędzy ławkami dla wioślarzy, niczym poganiacz niewolników, tyle że zamiast wymachiwać bykowcem, obracał w palcach fajkę i zerkał spode łba na niebo. Zdaniem Jacka zachowywał się niedorzecznie – po co tak się przejmować pogodą, która w gruncie rzeczy wcale się nie zmienia. Dopiero mijając się z van Hoekiem w przejściu, usłyszał, co ten mamrocze pod nosem, i zrozumiał, że wcale nie przeklina zmiennej aury, lecz przeciwnie, modli się, i to nie o powodzenie Planu, lecz w intencji swojej własnej nieśmiertelnej duszy. Wiele lat przesiedział na galerniczej ławce za to, że nie dał zrobić z siebie Turka. Spiskowcom udało się go przekonać do współpracy (podczas długich dysput na dachu banyolaru), dowodząc, że Plan nie ma nic wspólnego z piractwem, ponieważ przewożone przez wicekróla gąski i tak były kontrabandą, co z samego wicekróla czyniło kogoś na kształt lądowego korsarza. W końcu van Hoek przyjął ich argumenty – tak przynajmniej twierdził – lecz owego dnia modlił się tak żarliwie, jakby stanął w obliczu ognia piekielnego. Tymczasem na rufie i na zasłoniętych żaglami częściach pokładu trwały gorączkowe przygotowania. Niewolnicy pili, jedli i odpoczywali. Spiskowcy zajmowali się głównie rozpakowywaniem i porządkowaniem dziwnego ładunku. Korsarze wspinali się po linach i ozdabiali maszty i reje kolekcją jarmarcznych, krzykliwych proporców i wstążek. Prace te przerwano na krótko tylko wczesnym popołudniem, kiedy bryg wicekróla, przybrany własnym przepysznym zestawem flag, nadpłynął od strony Kadyksu. W pierwszej chwili Moseh i paru innych wpadli w panikę na myśl o tym, że bryg mógłby dotrzeć do wicekrólewskiego pałacu przed zmierzchem, gdzie zostałby rozładowany jeszcze tego samego dnia, na ich oczach. Statek oddał salwę z dział, poczekał na odpowiedź miejskiego garnizonu, zatrzymał się przed niesławną barra i posłał przodem szalupę, żeby wysondowała przejście. Potem odczekał jeszcze godzinę lub dwie, aż przypływ spiętrzy wodę, postawił więcej żagli i na fali przypływu wszedł w ujście rzeki. Van Hoek leżał na brzuchu na pokładzie wiosłowym, z lunetą wystawioną przez jeden z otworów, i wpatrywał się w bryg z tępą natarczywością kota podkradającego się do ofiary. A bryg posuwał się w górę rzeki w takim właśnie kocim tempie. Ledwie wpłynął w głąb ujścia, żagle mu zwiotczały. Jeszcze przez jakiś czas pełzł przed siebie, aż w końcu zwinięto wszystkie płótna i z otworów w burtach pod pokładem wynurzyły się długie wiosła. Marynarze pociągnęli mocno i bryg nierównymi skokami zaczął przemieszczać się w stronę Bonanzy, zmagając się z przeciwnie skierowanymi nurtem rzecznym i przypływem. Nasr al-Ghuráb miał dzięki temu aż nadto czasu, żeby podnieść kotwicę. Był to żmudny proces – ośmiu niewolników mozoliło się przy kabestanie, a wolni członkowie załogi przesuwali linkę okrężną po linie kotwicznej. Jednakże niedługo po tym, jak większy i wolniejszy bryg ich minął, galeota także ruszyła w górę rzeki i wkrótce zaczęła go doganiać. Kiedy znaleźli się w zasięgu głosu, pan Foot, ubrany w jedwabny kaftan koloru płomienia, wdrapał się na pokład rufowy, podniósł do ust mosiężną tubę i rozpoczął przemowę. Nikt by się nie domyślił, że ćwiczył ją od miesięcy. Mówił po hiszpańsku tak kiepsko, że Jeronimo (nagi, siedzący przy wiośle) aż się skrzywił z obrzydzenia. Jego słowa niosły tylko śladowy sens, ale pan Foot usiłował przekonać Hiszpanów na brygu wicekróla, że powinni koniecznie zainteresować się pierwszorzędnym towarem, który on, pan Foot, właściciel i kapitan galeoty, sprowadził ostatnio z Orientu, a zwłaszcza dywanami. Kazał nawet zawiesić jeden na rei, jak żagiel. Na pokładzie brygu doszło do rozłamu między pracownikami i kierownictwem – dla zwykłych marynarzy (przynajmniej tych niesiedzących przy wiosłach) widok galeoty i niedorzeczne przedstawienie w wykonaniu pana Foota były miłą rozrywką. Z topów, lin i rei zaczęli wywrzaskiwać obelgi pod jego adresem, usiłując go sprowokować. Za to oficerowie, których obowiązywały pewne zasady, nie byli ubawieni i pokrzykiwali na pana Foota, żeby nawet nie próbował zbliżyć się do brygu. Pan Foot przyłożył stuloną dłoń do ucha, udał, że nic nie rozumie, i kazał rozwieszać coraz to nowe i coraz bardziej jarmarczne dywany na wszystkich wolnych drzewcach. Przed wyruszeniem z Algieru odwiedzili najgorszych handlarzy dywanami i odkupili od nich cały najbardziej niechodliwy towar. Kiedy pióra wioseł obu jednostek dzieliło już tylko kilka sążni, hiszpański kapitan wyjął z pochwy kordelas i machnął nim w powietrzu, był to sygnał dla artylerzystów na forkasztelu, aby strzelili z falkonetu przed dziób galeoty. Na siedzących z przodu wioślarzy bryznęła przyjemnie chłodna woda. Pan Foot zrobił zdumioną minę (która w jego wypadku nie była niczym niezwykłym), wytrwał w niej przez pięć uderzeń serca, a następnie odwrócił się do sternika i zaczął rozpaczliwie wymachiwać rękami – co w połączeniu z ognistą tkaniną stroju upodabniało go do papugi z przyciętymi skrzydłami, uwięzionej w koszyku i ściganej przez węża. Galeota została z tyłu. Z brygu dobiegły wiwaty. Jack obejrzał się do tyłu i zobaczył schowanego pod pokładem rufowym van Hoeka, zajętego swoją pracą, czyli szkicowaniem takielunku brygu. Rysunki mogły się Jackowi przydać później, ponieważ o niektórych elementach Planu tylko słyszał, zamiast oglądać je na własne oczy. Kiedy zbliżali się do brygu, zauważył, że dwóch hiszpańskich oficerów siedzących na grotmarsie przygląda się galeocie przez lunety. Nawet gdyby galernicy nie wiedzieli, że bryg jest cały wyładowany srebrem, ten pokaz czujności wystarczyłby, żeby zdradzić Hiszpanów. Ale mimo wszelkich wysiłków oficerowie zobaczyli tylko kilkudziesięciu skutych chudzielców, nader skromną liczbę wolnych ludzi i ani śladu broni. A najważniejsze, że mogli sobie do woli obejrzeć galeotę i dobrze zapamiętać jej sylwetkę. Kiedy znów ją zobaczą, rozpoznają ją w mgnieniu oka. Na galeocie wybuchło zamieszanie – z pewnością wystarczające, by kapitan brygu doszedł do wniosku, że śmiertelnie wystraszył handlarzy dywanami – po czym olbrzymi bęben narzucił ostre tempo i wioślarze wzięli się do roboty. Galeota żwawo skoczyła w górę rzeki, zostawiając bryg za rufą. Mniej więcej pół godziny później bęben umilkł, galeota stanęła i znów rzuciła kotwicę, tym razem nieco powyżej miasta, gdzie Gwadalkiwir przesączał się przez zasolone mokradła. Uwolniony z łańcuchów Jack natychmiast wspiął się na maszt, skąd miał dogodny widok w dół rzeki i mógł swobodnie śledzić ostatni kwadrans kilkumiesięcznego rejsu brygu z Vera Cruz do Bonanzy. O zachodzie słońca bryg zacumował przy willi wicekróla. Radosne okrzyki i huk armatnich salutów niosły się daleko nad wodą. Od nabrzeża odbiła lichtuga, która wzięła na pokład wicekróla z małżonką i odstawiła ich do domu. Obserwujący nabrzeże przez lunetę Dappa poinformował ich wkrótce, że wystawiono na nim straż – około tuzina muszkieterów z falkonetem, żeby strzelać do wszystkiego, co znajdzie się w zasięgu broni i będzie się nadawało do odstrzelenia. Przed zmierzchem wyładowano z brygu tylko jedną pełną łódź bagażu, co oznaczało, że nic więcej nie zniknie z jego pokładu aż do świtu. – Widać coś w dole rzeki? – zapytał van Hoek. – Żagle – odparł Dappa. – Lśnią jak płonące węgle i oddalają się w stronę Sanlúcar i morza. To mały statek11 pod holenderską banderą. – Jutro wywiesi francuską – stwierdził van Hoek. – To z pewnością Météore, jacht Inwestora. Po zmroku spiskowcy mieli pełną swobodę poruszania się i nie musieli już nikogo udawać. Pozostałych niewolników rozdzielono sprawiedliwie między wiosła. Al-Ghuráb wręczył Jackowi podłużne, czarne zawiniątko, z którego ku zdumieniu obdarowanego wynurzyła się jego własna janczarska szabla. Miała nową pochwę, została naostrzona i wypolerowana, ale rozpoznał ją bezbłędnie po szczerbie, która oszpeciła klingę po starciu z Burą Bess pod Wiedniem. Najwidoczniej czas Jackowej niewoli przetrwały w skarbcu jakiegoś korsarza. Miał ogromną ochotę przytroczyć ją sobie do pasa, ale pociągnęłaby go tylko na dno, gdyby próbował z nią dopłynąć do brzegu. Zamiast tego użył jej do przecięcia lin kotwicznych galeoty. Gdyby chcieli jeszcze w przyszłości się zatrzymać, znaleźliby się z tego powodu w nader niewygodnej sytuacji, ale po wydarzeniach, których wkrótce się spodziewali, zatrzymywanie się gdziekolwiek w świecie chrześcijańskim graniczyłoby z samobójstwem. Nie mogli też pozwolić sobie na to, żeby teraz przez godzinę mocować się z linami i kabestanem. Jack zrobił więc swoje i oddał broń Jewgienijowi, pakującemu różne rzeczy do worka. W zimowym okresie sztormów niewolnicy z galeoty codziennie (przy sprzyjającej pogodzie) zasiadali na dwie godziny do wioseł i pływali po porcie w Algierze, żeby nauczyć się rytmicznej pracy wioseł bez wybijającego takt bębna. Dzięki temu teraz wynurzyli się z mokradeł bezszelestnie – tak w każdym razie wmawiał sobie Jack, przykucnąwszy na dziobie obok Dappy. Smarowali ciała mieszaniną wołowego łoju i sadzy. Wspomagana pierwszymi ruchami odpływu galeota rozwinęła świetną prędkość. Na oku, na wąskim jak drzazga topie grotmasztu, stał Vrej Esphahnian. Twierdził, że widzi smugi światła w zaroślach dzielących Sanlúcar de Barrameda od Bonanzy – były to setki (taką przynajmniej mieli nadzieję) wagabundów z pochodniami, przemierzających w ciemności ścieżki wytyczone poprzedniej nocy przez spiskowców. Schodzili się do posiadłości wicekróla, zwabieni pogłoskami o tym, że w dniu powrotu do Starego Świata miał ponoć rozdawać jałmużnę ubogim. – Widzisz gdzieś Météore? – zainteresował się van Hoek. – Na morzu, za mielizną, majaczy jakaś latarnia albo dwie... Trudno powiedzieć. – To bez znaczenia – wtrącił Moseh. – Ważne, że wyszedł w morze i został przed nocą odfajkowany przez kapitana portu. Jeśli senor cargador nie jest w sztok pijany, przechadza się teraz po blankach, wyłamuje palce, zamartwiając się losem ładunku z brygu, i dręczy 11 „Statek” oznacza w tym kontekście dowolną trzymasztową jednostkę z rejowym ożaglowaniem. strażników. – Mamy jeszcze chwilę? – spytał Jack. – Cuchnę jak przypalone żeberka, które piekła moja droga matka. Chętnie bym się opłukał. – To chyba dobry moment – zgodził się van Hoek. – Nie zrozum mnie źle – odezwał się pan Foot. – Ale znów chciałbym ci życzyć szczęśliwej drogi. Dappie również. – Tym razem przyjmę te życzenia – odparł Jack. – Podobnie jak wszelkie inne błogosławieństwa, gdyby ktoś chciał mnie nimi obdarzyć. – Albo spotkamy się na brygu, albo wcale – dorzucił Dappa i razem wskoczyli do wody. Gdyby Jackowi nie brakowało piątej klepki i wpadłby na to, że pewnego dnia wplącze się w taki Plan, nigdy w życiu nie zdradziłby się przed kumplami od wiosła, że dorastał we wschodnim Londynie, dzięki czemu miał sporą wprawę w pływaniu po delcie rzeki i przemykaniu między zacumowanymi statkami, w nocy, z nożem w zębach. Ale cóż, stało się, i przez ostatnie kilka miesięcy, kiedy reszta spiskowców szlifowała szczegóły Planu i ćwiczyła inne jego elementy, on przypominał sobie swoje dawne umiejętności i starał się przekazać je Dappie. Afrykanin nie był wybitnym pływakiem, z tej prostej przyczyny, że w rzekach w jego ojczystym kraju roiło się od krokodyli i hipopotamów. Ale życie nauczyło go, że trzeba być elastycznym, czemu dał wyraz, mówiąc: – W życiu są gorsze rzeczy niż przemoczenie. Bierzmy się do roboty. Płynęli w dół Gwadalkiwiru, popychając przed sobą olbrzymią beczkę, wysmołowaną na czarno i obciążoną wrzuconym do środka grubym łańcuchem, tak że jej boki wystawały z wody tylko na szerokość dłoni. Była przykryta wołową skórą, napiętą jak membrana na bębnie, by woda nie dostała się do środka i całkiem jej nie zatopiła. Galeota tymczasem stanęła na środku koryta, walcząc z prądem, i zaczęła się obracać dziobem w górę rzeki. Zanim jednak wykonała chociaż połowę tego manewru, ciemność skryła ją przed wzrokiem Jacka i Dappy. Płynęli dalej, pieskiem, trzymając głowy nad wodą i co chwila sprawdzając dotykiem położenie beczki, którą – tak jak ich samych – odpływ unosił powoli w stronę morza. Gdyby zaczęła nabierać wody i tonąć, chcieli o tym wiedzieć jak najwcześniej, ponieważ byli do niej przywiązani krótkimi kawałkami sznurka, oplatającymi ich nadgarstki. Swoje położenie mogli ocenić tylko w jeden sposób: zerkając na światła Bonanzy, gdzie Hiszpanie, którzy wzbogacili się w Ameryce, zasiadali właśnie do kolacji. Jack nauczył się już rozpoznawać okna rezydencji wicekróla – tej nocy, na powitanie właściciela, zapalono świece we wszystkich świecznikach – ale największą satysfakcję sprawił mu fakt, że od strony lądu posiadłość była oblężona przez małą armię wagabundów. Niewiele brakowało, żeby przeoczyli bryg – zorientowali się w ostatniej chwili i musieli ostro się napracować, walcząc z prądem, aby nie dać się ponieść w dół ogromnej rzeki. Dzięki połączonym siłom nurtu i odpływu poruszali się znacznie szybciej, niż im się zdawało, i wpadli na linę kotwiczną na bakburcie brygu z takim impetem, że zostawiła na ich ciałach podłużne otarcia. Beczka, kołysząc się, przepłynęła jeszcze kawałek i zatrzymała się tuż przed dziobnicą statku tylko dzięki temu, że sznury łączyły ją z przegubami dłoni Jacka i Dappy. Niewiele brakowało, żeby to szarpnięcie oderwało ich obu od liny, której uczepili się jak para ślimaków. Jack zamknął oczy i ściskając linę ze wszystkich sił, przez kilka długich minut po prostu oddychał z ulgą, aż w końcu Dappa stracił cierpliwość i szturchnął go pod żebra. Dopiero wtedy puścił linę i zaczął płynąć pod prąd, przy każdym wymachu przesuwając się po kilka cali w poprzek rzeki, aż dotarł do drugiej liny kotwicznej. Wchodziła skosem do wody w odległości około trzech sążni od tej pierwszej, do której Dappa tymczasem przywiązał się sznurem, odwinąwszy go ze zwoju oplatającego talię. Kiedy Jack zrobił to samo ze swoją liną, miał wreszcie wolne ręce. Nic nie widział, ale domyślał się, że Dappa wyjął już swój sprzęt z beczki. I rzeczywiście, kiedy Jack pociągnął za swoją linkę, beczka przesunęła się w jego stronę; Dappa też napiął sznurek, żeby utrzymać ją w bezpiecznej odległości od dziobnicy brygu. Chwilę później Jack złapał krawędź beczki, sięgnął na oślep do środka i wśród zimnych, obłych ogniw łańcucha namacał końcówkę innego sznura. Wyciągnął ją i przymocował do liny kotwicznej za pomocą marynarskiego węzła, który umiał wiązać z zamkniętymi oczami. Zakładając, że Dappa zrobił to samo z drugim końcem, liny kotwiczne brygu zostały w ten sposób połączone luźnym kawałkiem konopnego sznura. W środku jego długości znajdowało się ucho, do którego przyczepiono jeden koniec łańcucha, nieco dłuższego niż głębokość rzeki w tym miejscu (którą znali z pomiarów van Hoeka) i ważącego dobre kilkaset funtów. Na zwojach łańcucha leżało jeszcze kilka drobiazgów, przede wszystkim dwa identyczne narzędzia, przypominające siekiery i owinięte pakułami, żeby nie dzwoniły i „nie pobudziły kaczek”, jak to z upodobaniem powtarzał van Hoek. Wyjął je oba i przewiesił sobie przez plecy (był zaopatrzony w plecione, bawełniane paski). Kiedy w środku został już tylko łańcuch, Jack przechylił lekko beczkę. Woda z Gwadalkiwiru chlapnęła do środka, a chwilę później ciężar łańcucha pociągnął beczkę na dno. Przywiązany do liny kotwicznej sznur natychmiast przejął ten ciężar; węzeł się zacisnął, ale nie puścił i nie zaczął się zsuwać. Przez chwilę Jack obawiał się, że przyjdzie im długo czekać na rozwój wydarzeń, ale albo stracili z Dappą więcej czasu niż przewidzieli, albo galeota się pospieszyła, bo niemal od razu usłyszeli dobiegające z góry rzeki wrzaski – dało się wyróżnić kilka głosów, wykrzykujących coś głównie po turecku, oraz w sabirze (żeby Hiszpanie na brygu też mogli cokolwiek zrozumieć): – Dryfujemy! Wstawać! Wleczemy kotwicę! Wioślarze na stanowiska! Wachta na brygu usłyszała rumor, po czym (całkiem sprytnie) uderzyła w dzwon pokładowy i zaczęła się wydzierać w żeglarskiej hiszpańszczyźnie. Jack wziął głęboki wdech i zanurkował. Przesuwając dłońmi po linie kotwicznej, zszedł pod wodę, aż poczuł bolesne kłucie w uszach, czyli na głębokość około dwóch sążni, a z całą pewnością głębiej niż sięgał kil dryfującej galeoty, i zaczął piłować linę nożem. Pracował po omacku, przesuwając jedną natłuszczoną dłonią po drugiej (użyteczna sztuczka, która pozwalała nie stracić przez przypadek palca). Ostrze syczało z entuzjazmem, przerzynając kolejne pasemka – jedno po drugim i tysiąc po tysiącu. Jedno z trzech grubych włókien pękło pod naporem noża i zaczęło się rozplatać; poczuł przy policzku, jak wiotczeje (przytrzymywał linę między brodą i ramieniem), dwa pozostałe napięły się z jękiem, przejmując całe obciążenie. Nie miał pojęcia, co dzieje się dwanaście stóp nad jego głową. Galeota musiała być coraz bliżej, ale na tej głębokości nie słyszało się żadnego dźwięku, który zdradzałby jej przybycie – do czasu gdy rozległ się stłumiony łomot, bardziej wyczuwalny niż słyszalny przez warstwę wody. Jack się wzdrygnął, sadząc, że doszło do zderzenia. Bąbelki powietrza popłynęły mu z nosa. Cały czas zaciskał mocno powieki i zaczynał już mieć zwidy – biedny Dick Shaftoe wynurzał się z fal Tamizy, ciągnięty za przywiązaną do kostki linkę. Czy tak się właśnie czuł w ostatnich chwilach życia? Jack nie mógł sobie pozwolić na takie myśli. Przypomniał więc sobie van Hoeka, który wiele tygodni wcześniej, na dachu banyolaru, mówił: – Kiedy będziemy dziesięć jardów od brygu, uderzę jeden raz w bęben. Tuż przed zderzeniem uderzę dwa razy. Usłyszycie to. Jeśli będziemy mieli szczęście, usłyszą również wagabundy na lądzie i narobią znacznie więcej hałasu... Piłował zaciekle linę, aż poczuł, jak drugie włókno rozplata się i strzępki rozpościerają się na boki niczym promienie słońca. Wyczuwał nad głową obecność kadłuba brygu – i nagle ogarnęła go panika, na myśl o tym, że taka niewzruszona zapora oddziela go od powierzchni i powietrza. W tej samej chwili usłyszał dwa uderzenia w bęben. Piłował ostatnie włókno liny kotwicznej, aż eksplodowało mu w dłoni jak zaczopowany muszkiet. Trzask pękającego sznura zginął w innym, o wiele głośniejszym dźwięku – zgrzytliwym, przeciągłym trzasku i łoskocie, przywodzącym na myśl olbrzyma rozgryzającego drzewa. Końcówka liny śmignęła w górę i smagnęła Jacka w ramię, ale nie owinęła mu się wokół szyi, jak w niezliczonych koszmarach sennych na przestrzeni ostatnich miesięcy. Coś twardego i gładkiego napierało mu na plecy... Deski z poszycia galeoty! Stracił orientację w przestrzeni. Ale łaty nachodziły na siebie jak gont i wystarczyło, że obmacał ich krawędzie, żeby wiedzieć, gdzie jest dół (i kil), a gdzie góra (i linia wodna). Zaczął płynąć, walcząc z własną wypornością, która usiłowała rozpłaszczyć go o kadłub, aż w końcu się wynurzył i łapczywie nabrał powietrza w płuca, dysząc jak pies. Słyszał rejwach i okrzyki przerażenia, ale obeszło się bez strzałów. To dobrze – zamiast dojść do wniosku, że zostali zaatakowani, oficerowie na brygu rozpoznali w załodze galeoty widzianych za dnia handlarzy dywanami. Krótko przed zderzeniem korsarze obwiesili galeotę latarniami, żeby zaspanym Hiszpanom wybiegającym spod pokładu i przecierającym oczy ukazał się uspokajający widok skutych wioślarzy, oraz członków załogi – wolnych wprawdzie, ale bezbronnych i niezorganizowanych. Galeota zdryfowała w dół rzeki, a właściwie to Jack został uniesiony nurtem. Odwrócił się, żeby widzieć bryg, na który spychał go prąd. Zbliżał się najbardziej przerażający moment w całym Planie. Dziób brygu wznosił się stromo nad wodą, żeby z łatwością sunąć po falach, ale z równą łatwością mógł się prześliznąć po płynącym wpław człowieku. Właśnie przesłonił gwiazdy. Gdyby Jackowi nie udało się na nim jakoś zaczepić, zostałby wepchnięty pod wodę i praktycznie przeciągnięty pod kilem, spod którego mógł – ale nie musiał – wynurzyć się po paru minutach, żywy lub martwy, ale na pewno obdarty żywcem ze skóry przez pancerz z pąkli, którymi bryg obrósł podczas długiego rejsu przez Atlantyk. Jego szansą na uratowanie się były dwa toporki abordażowe, które wcześniej wyjął z beczki z łańcuchem. Miały wydłużone trzonki i małe obuchy, zaopatrzone w sterczący z tyłu szpikulec, zakrzywiony jak dziób papugi. Zacisnął palce na jednym z nich, obrócił go w dłoni, żeby uderzyć dziobem, i zamachnął się do ciosu w poszycie. Tyle tylko, że w tej samej chwili reszta jego ciała, włącznie z głową, zanurzyła się pod wodę i dryfując na oślep, wyrżnął w kadłub twarzą i piersią. Pąkle weszły mu pod skórę jak haczyki na ryby, nurt wybił nogi spod ciała i przykleił go do poszycia pod linią wodną. Może nawet dziób toporka zahaczył o kadłub nad powierzchnią, ale nie wgryzł się w drewno i nie wytrzymał. Jack zsuwał się coraz niżej, pchany prądem, a pąkle rozorywały mu uda, brzuch, pierś i twarz. Stało się więc to, czego najbardziej się obawiał: przejście pod kilem. Nurt znów nim szarpnął. Niewiele brakowało, żeby wypuścił toporek z dłoni, ale to oznaczało, że o coś jednak zahaczył, może o krawędź narośli, a może o zasmołowaną szczelinę w kadłubie. Podciągnął się – hak wytrzymał chwilę, lecz zaraz zaczął puszczać. Nie dało się go tak obciążyć, żeby wystawić głowę nad wodę. Był jednak jeszcze drugi toporek, który w tej chwili wlókł się za Jackiem na zarzuconej na szyję pętli i obijał bez sensu o kadłub. Nie mając nic lepszego do roboty podczas tonięcia i skórowania żywcem, Jack macał na oślep wodę, aż w którymś momencie złapał trzonek toporka, przyciągnął go bliżej, walcząc z tym przeklętym nurtem, i wbił go w kadłub najwyżej i najmocniej jak mógł. Rozległ się przenikliwy trzask miażdżonych pąkli, a potem słodko zadudniło żelazo wgryzające się w drewno. Podciągnął się na obu rękach, wyrwał pierwszy toporek, uderzył nim, wbił go i wreszcie zdołał unieść twarz ponad spienione przed dziobem fale. Wciągnął do płuc powietrze zmieszane pół na pół z wodą, ale to wystarczyło – po dwóch kolejnych wściekłych ciosach toporków wynurzył się prawie do pasa. Owinął sobie bawełniane sznury wokół nadgarstków i przez następną minutę albo dwie wisiał na nich bezwładnie i po prostu oddychał. * * * Oddychanie wydało mu się nieskończenie piękniejsze i ważniejsze od wszelkich innych zachodzących w okolicy wydarzeń, lecz wkrótce urok nowości przeminął i Jackowi zaczęła wracać przytomność umysłu. Spróbował zorientować się w sytuacji. Światła widoczne wcześniej na brzegu zniknęły, co oznaczało, że bryg dryfuje zgodnie z planem. Najprawdopodobniej mijali właśnie skrawek ziemi niczyjej oddzielający Bonanzę od Sanlúcar de Barrameda. Mimo to dziób statku był cały czas zwrócony w górę rzeki, a obie liny kotwiczne pozostawały napięte pod ciężarem wleczonego po dnie łańcucha. Przeciętny marynarz, zaaferowany niedawnym zderzeniem z galeotą, mógł nie zauważyć dryfu. Na pokładzie – który był dla Jacka równie nieosiągalny jak drugi kontynent – pan Foot i jakiś Hiszpan (dowódca brygu, jak przypuszczał Jack) toczyli nieprzyjemną, kąśliwą dysputę. Oficerowi wydawało się chyba, że straszliwie upokarza pana Foota przed całą załogą, robiąc mu wykład o tym, jak prawidłowo cumuje się statki przy ujściu rzeki do morza. Pan Foot zaś, daleki od popadnięcia w zakłopotanie, starał się jak najbardziej przeciągnąć spór, udając, że rozumie prawie – lecz tylko prawie – wszystko, co tamten mu tłumaczy. Umiejętność niepojmowania nawet najprostszych stwierdzeń od lat doprowadzała do szału jego wspólników. Chociaż raz znalazła zastosowanie w praktyce. Tymczasem wioślarze z galeoty udawali kompletnie niegramotnych, bardzo, ale to bardzo powoli ustawiając statek w pozycji dogodnej do odbicia od brygu. Niestety, jakiś ozdobny element wysoko wyniesionej rufy galeoty zaplątał się w funkcjonalne elementy bukszprytu brygu, między innymi w delfiniak (drzewce sterczące pionowo w dół mniej więcej w połowie długości bukszprytu) i przechodzące przez niego watersztagi. Rozplątanie statków zajęło sporo czasu i przebiegało niezwykle hałaśliwie, co miało tę dobrą stronę, że całkiem niedaleko spiskowcy robili rzeczy, których odgłosy w innych okolicznościach obudziłyby umarłego. Bryg miał coś w rodzaju ślepej plamki (przynajmniej taką żywili nadzieję) w pobliżu dziobnicy. Dziobnica była niczym więcej jak po prostu przednią częścią kila – wynurzywszy się z wody biegła ukośnie do góry, podtrzymując galion, bukszpryt i reling na dziobie. Przeznaczeniem dziobu było zmaganie się z morzem i niesprzyjającą aurą, oszczędzono mu więc takich komplikacji, jak włazy czy ambrazury, które osłabiałyby jego konstrukcję i miały skłonność do przeciekania. Ponadto wznosił się stromo do góry i jego dolne partie były niewidoczne z pokładu – chcąc go obejrzeć, należało przejść na sam przód pokładu, uklęknąć przy relingu i wystawić głowę przez dziurę kloaczną (taką możliwość twórcy Planu uznali za mało prawdopodobną) albo wyczołgać się na bukszpryt, do sztaksli. Tej nocy nikt nie zamierzał ich rozwijać, ale ryzyko pozostało, ponieważ kilku członków załogi wyszło na bukszpryt, aby wyplątać go z ozdób galeoty. Na to jednak Jack nic nie mógł poradzić, wobec czego postanowił skupić się na sprawach dotyczących go bardziej bezpośrednio. Na dole zgromadził się prawdziwy tłum! Jewgienij, Gabriel i Nyazi zeskoczyli z galeoty tuż przed zderzeniem i bez wątpienia mieli więcej szczęścia z toporkami abordażowymi niż Jack – może dlatego, że przy pierwszej próbie ich użycia nie byli na wpół przytopieni. Spotkali się przy grubej, litej dziobnicy. Wyciągnęli z wody worki z bronią i narzędziami, które mieli poprzywiązywane do kostek, po czym owiniętymi materiałem młotkami wbili w dziobnicę gwoździe i zawiesili na nich pętelki ze sznurka, mające im posłużyć za stopnie. Jack wypuścił jeden toporek, machnął desperacko ręką i chwycił pustą pętelkę. Przez chwilę miotał się i chlapał rozpaczliwie, ale w końcu zdołał wsunąć w nią stopę. Nad głową majaczył mu ledwie widoczny Jewgienij, tak jak i on wysmarowany czarnym tłuszczem i stojący w następnej pętelce. Podał Jackowi rękę, wyciągnął go z wody i obaj przylgnęli do kadłuba tuż poniżej dziobnicy. Jewgienij pięć razy szturchnął Jacka w ramię, co miało oznaczać „Jest nas pięciu” – czyli po drugiej stronie Gabriel i Nyazi też już musieli wychynąć z wody, a i Dappie udało się uniknąć przeciągnięcia pod kilem. Nastąpiła godzina czegoś na kształt nudy. Naturalnie sytuacja sama w sobie nie była bynajmniej nudna, ale Jack mógł tylko trzymać się poszycia i czekać na zgubę lub ocalenie. Jewgienij wcisnął mu w ręce worek, w którym znajdowały się dwie pary spodni, pas i janczarska szabla. Galeota zdążyła się przez ten czas wyplątać z takielunku brygu i oddalić, odprowadzana huraganem przekleństw nadzwyczajnie zirytowanych Hiszpanów, którzy wreszcie zorientowali się, że dryfują i odpływ zniósł ich dobrą milę od rezydencji wicekróla. Sprawdzili liny kotwiczne – były napięte, ale niewystarczająco. Kiedy spróbowali podnieść kotwice, odkryli, że liny są połączone tajemniczą plecionką – dziełem Jacka i Dappy. Krzyki i tupot dudniły głucho w poszyciu, kiedy oficerowie zapędzili załogę pod pokład, do wioseł. Ledwie jednak zaczęli wiosłować pod prąd w szerokim ujściu Gwadalkiwiru, gdy galeota, która skradała się dotąd za brygiem, wystrzeliła z ciemności z prędkością, o jakiej pękaty i obrośnięty pąklami bryg mógł tylko pomarzyć, i doskoczyła do niego, jakby chciała go staranować. W ostatniej chwili odbiła na sterburtę (co Jack i pozostali spiskowcy uczepieni dziobnicy przyjęli z ulgą, gdyż niechybnie zostaliby zmiażdżeni), wciągnęła wiosła i prześliznęła się wzdłuż burty brygu, łamiąc połowę jego wioseł i porzucając go na pastwę losu jak ptaka z odstrzelonym skrzydłem. To już była otwarta napaść, pierwszy bezsporny dowód dla załogi brygu, że zostali zaatakowani przez piratów. Kapitan zareagował dokładnie tak, jak to przewidział van Hoek: kazał wystrzelić z działa, by dać sygnał straży obserwującej port z blanków Sanlúcar de Barrameda. Kłopot w tym, że pojedynczy strzał w środku nocy to komunikat dosyć niejednoznaczny i trudny do zinterpretowania, zwłaszcza kiedy jego rzeczywista treść jest tak niewiarygodna – oto bryg wiozący skarb wicekróla został napadnięty przez korsarską galerę w samym środku jednego z najważniejszych hiszpańskich portów. Na pojedynczy salut z brygu natychmiast odpowiedział inny statek, znajdujący się nieco dalej, na otwartym morzu, przy czym odpowiedzią był nie jeden strzał, lecz kilka. Był to Météore, statek pod holenderską banderą, który pojawił się w zatoce krótko przed zachodem słońca. Miejskie baterie artylerii odpowiedziały chaotyczną serią wystrzałów, a zrobiły to na prośbę cargadora metedoro, którego udało się przekonać, że Météore wiezie dla niego towar i nie chciałby rano ocknąć się na mieliźnie. Kiedy odpływ porwał kręcący się w kółko bryg wicekróla i przeniósł go ponad piaszczystą ławicą daleko w głąb Zatoki Kadyksu, nikt w mieście nie miał pojęcia, co się właściwie dzieje. Księżyc był tej nocy w kwadrze. Kiedy dryfowali po zatoce, Jack śledził jego pogoń za słońcem, które skryło się w morzu na zachodzie. Księżyc błyszczał od spodu jak kula srebra rozpalona z jednej strony w ogniu kuźni. Otulały go postrzępione kłaczki chmur, podkradając mu odrobinę światła. Zapowiadały nadciągającą znad oceanu zmianę pogody, co źle wróżyło spiskowcom – zanosiło się na to, że następnego dnia pościg złapie wiatr w żagle. Pierwsze podmuchy pojawiły się już tej nocy – znad Atlantyku powiało chłodem. Marynarze wrócili na pokład i zajęli stanowiska przy żaglach, gotowi w każdej chwili wciągnąć płótna na reje. Jack czuł przez skórę, że Hiszpanie odetchnęli z ulgą: dryf w dół rzeki, wśród kotwiczących przy brzegu statków i nad mielizną był niebezpieczny, ale teraz mieli sporo wody pod kilem i zaczynali łapać wiatr. Po krótkich przygotowaniach mogli postawić żagle, oddalić się od miasta, nie ryzykując wpadnięcia na mieliznę, i spokojnie doczekać świtu. Nie wiedzieli jednak o tym, że galeota, która potrzaskała im wiosła, zapuściła się w głąb zatoki, gdzie przeszła zdumiewającą przemianę. W przejściu między ławkami, na środku pokładu, leżał wcześniej wyjątkowo okazały dywan, zwinięty w rulon o długości blisko dziesięciu metrów. Dywan ten (jeśli nadal wszystko szło zgodnie z Planem) unosił się teraz gdzieś na wodach Zatoki Kadyksu, a zawartość rulonu – starannie wybrany pień jodły z lesistych stoków Atlasu, pozbawiony gałęzi, okorowany, wygładzony jak igła, okuty żelaznymi obręczami i zaopatrzony w żelazną głowicę z zadziorami – został przeniesiony na dziób statku i tam umocowany niczym bukszpryt, tyle że znajdujący się bliżej linii wodnej i wolny od plątaniny watersztagów. Żelazna głowica ślizgała się po falach z prędkością około dziesięciu węzłów, popychana pięćdziesięciotonową galeotą wprost na hiszpański srebrny bryg. Plan zakładał uderzenie w bryg w trzech czwartych jego długości, blisko rufy, gdzie znajdowało się jakby nieco mniej ciężkich dział. Pomysł ten miał jednak pewną wadę, mianowicie uniemożliwiał uczepionym dziobnicy i gotowym do abordażu spiskowcom zauważenie zbliżającej się galeoty (o ile w ogóle można było mówić o zauważaniu czegokolwiek w spłaszczającym widok, kredowobiałym blasku zachodzącego półksiężyca). Niemniej jednak wrzaski, jakie dobiegły w pewnym momencie od strony rufy, kazały im przypuszczać, że nadszedł wyczekiwany moment. Odczekali chwilę, wsłuchani w oddalający się tupot kroków, i wreszcie przerzucili kotwiczki na linach przez reling. Pociągnęli każdy za swoją linkę, upewniając się, że ostrza znalazły oparcie (chociaż nie wiedzieli ani w czym dokładnie, ani jak solidny będzie to materiał), szarpnęli kilka razy, wyplątali stopy z pętli i zawiśli w powietrzu. Ponieważ dziób rozkładał się nad ich głowami szeroko na boki, nagle znaleźli się całkiem daleko od kadłuba, kołysząc się nad wodą jak wahadła. Jack omal nie wypuścił liny z przemarzniętych i sztywnych rąk. Zsunął się kawałek, zanim udało mu się owinąć linę wokół nogi i ścisnąć ją kostkami i podudziami. Później wystarczyło już tylko wspiąć się po niej, co robił w życiu aż nazbyt często. Ze zdumieniem stwierdził, że pierwszy przetoczył się nad relingiem i poczuł pod stopami błogosławiony dotyk drewna. Stał na dziobie brygu i spoglądał w stronę rufy. Światło księżyca padało na statek poziomo; maszty, reje i nieliczni stojący na pokładzie ludzie wyglądali jak kolumny srebrnego blasku wyrastające z sadzawki nieprzeniknionej czerni. Przy rufie zrobiło się niewąskie zamieszanie. Aż podskoczył, słysząc nagłą palbę z kilku pistoletów i zaraz po niej znacznie bliższe stęknięcie. Odwrócił się i stanął nad Hiszpanem, który siedział na ławce ze spodniami opuszczonymi do kostek i wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi oczami. Chciał wstać, gdy Jack po prostu skoczył na niego, wbijając mu bark w brzuch, żeby przypadkiem nie krzyknął. Wepchnął mężczyznę pośladkami w głąb otworu, na którym siedział, i zaklinował go w nim na dobre z kolanami sterczącymi w górę. Hiszpan wyrzucił przed siebie jedną rękę, jak kotwiczkę na linie, sięgając po leżącą na ławce starannie złożoną kurtkę, na której położył pistolet. Na to jednak janczarska szabla wyskoczyła z pochwy. Jack przytknął jej czubek do brzucha Hiszpana. – Ja go wezmę, senor – oznajmił i wolną ręką podniósł broń. Czterej jego towarzysze właśnie gramolili się przez reling. Wybrali najwłaściwszy moment – w tej samej chwili od strony rufy dobiegł potężny łoskot. Jedną z dobrych stron wieloletniej niewoli na galerze berberyjskich korsarzy był fakt, że Jack natychmiast rozpoznał ten odgłos: właśnie tak okuty żelazem taran przebijał kadłub europejskiego statku. Chwilę później brygiem tak zatrzęsło, że z trudem utrzymali się na nogach. Nyazi wszedł na pokład najbliżej rufy i dał się niepostrzeżenie podejść Hiszpanowi ze sztyletem w ręce. Pchnięcie było gwałtowne, ale trafiło w pustkę – Nyazi jakimś cudem wyczuł, co się święci, i w chwili ataku był już gdzie indziej, a potem nagle znów się pojawił. Zamachnął się kordelasem, ciął na odlew i tym jednym ciosem powalił przeciwnika. W następnej chwili Dappa, Gabriel, Jewgienij i Jack jednocześnie ruszyli naprzód, bez zbędnych dyskusji. Niektóre elementy Planu były skomplikowane, ale na pewno nie ten. Bryg miał dwa maszty. W połowie wysokości każdego z nich znajdowała się platforma nazywana „marsem”, na którą można było się wdrapać po pajęczynie lin. Fokmars był chwilowo pusty. Jack oddał pistolet Dappie, a ten zatknął go sobie za pas i zaczął się wspinać. Jewgienij ładował przyniesione na pokład własne pistolety (nie było sensu, żeby załadowane i z podsypką walały się w zatopionym worze na sprzęt). Jack i Gabriel ruszyli osobno w stronę rufy, wzdłuż – odpowiednio – bakburty i sterburty; Jack wywijał swoją szablą, a Gabriel miał w rękach dziwny, oburęczny miecz japońskiej produkcji, wypożyczony z gabloty z trofeami wojennymi pewnego kapitana korsarzy. Nie odcinali jednak głów, lecz fały – linki poprowadzone równolegle do siebie przez bloki i służące do podnoszenia rei, z których rozwijano żagle. Na koniec wdrapali się na grotmars, gdzie trzech Hiszpanów poniewczasie zorientowało się, że są oblężeni. Jeden z nich wyciągnął pistolet i wymierzył go w głowę Jacka, ale kula z broni Dappy (który strzelał z odległego o parę metrów fokmarsu) trafiła go w rękę. Zaraz potem Jewgienij strzelił do góry z pokładu, ale raczej spudłował, o ile w ogóle w kogoś celował. Dwaj niezranieni marynarze na grotmarsie stali jak skamieniali, nie rozumiejąc dlaczego ktoś ostrzeliwuje ich z pokładu ich własnego statku, i to chwilę po tym, jak inny okręt ich staranował, ale chyba lepiej się stało, że byli oszołomieni i niezdecydowani, niż gdyby mieli być ranni i rozwścieczeni. Jack z Gabrielem dotarli na grotmars prawie równocześnie. Rozbroili niezdecydowanych, grożąc im szablami, i zachęcili ich w możliwie najostrzejszych słowach do zejścia na pokład. Jewgienij rzucił im na górę dwa muszkiety, których nawet nie zdążył jeszcze załadować. Co i tak nie miało żadnego znaczenia. Stojący na pokładzie rufowym galeoty Jeronimo śledził poczynania Jacka i Gabriela. Teraz podniósł do ust tę samą tubę, której pan Foot użył zaledwie przed kilkoma godzinami, usiłując sprzedać wicekrólowi dywany, i wygłosił kwiecistą przemowę. Jack nie znał hiszpańskiego na tyle dobrze, żeby całą ją zrozumieć, ale wychwycił obowiązkowe odwołanie do Neptuna (pod którego jurysdykcją właśnie się znajdowali) i aluzję do Ulissesa (odpowiednika spiskowców), który wszedł do pewnej jaskini (chodziło o ujście Gwadalkiwiru), stwierdził, że mieszkają w niej cyklopi (wicekról i/lub jego bryg) i uciekł wyżej wzmiankowanym cyklopom, dźgając każdego w oko zaostrzonym kijem (tu nie było żadnej metafory, bo oni zrobili dokładnie to samo). Perora brzmiałaby kapitalnie, dobywając się jak grzmot z tuby i płynąc ponad falami, gdyby nie była przeplatana oszałamiającymi sekwencjami inwektyw, na dźwięk których marynarze cofali się od burt i żegnali znakiem krzyża. Jeronimo przedstawił się następnie jako El Desamparado, Który Wrócił Z Piekła (tak jakby mógł być kimś innym). Przypomniał kapitanowi brygu, że dryfuje po wodach Zatoki Kadyksu na niesprawnym statku z przetrzebioną załogą, uświadomił mu, że z marsów szachują marynarzy napastnicy uzbrojeni w muszkiety. A na wypadek, gdyby któryś z Hiszpanów nie przestraszył się jeszcze należycie, skłamał, że w wydrążonej głowicy tarana, która utkwiła głęboko w trzewiach brygu, nieopodal prochowni, znajduje się dziesięciofuntowy ładunek prochu, który może zostać w każdej chwili zdetonowany, przy czym decyzja o jego użyciu leży w gestii nie kogo innego, jak El Desamparado właśnie. Jack miał przywilej oglądać całe przedstawienie z ekskluzywnej prywatnej loży w głębi teatru. Widział zbiorowe westchnienie załogi brygu, gdy złowrogie przezwisko „El Desamparado” pierwszy raz padło z mosiężnej tuby. To był punkt zwrotny w tej potyczce – na wzmiankę o prochu pistolety i kordelasy zaklekotały o deski pokładu. Zdaniem Jacka kapitan miał ochotę powalczyć, podobnie jak może jeszcze ze dwóch oficerów, ale nie miało to znaczenia, bo załoga, wyczerpana rejsem przez Atlantyk, nie zamierzała płacić życiem za możliwość drobnego wzbogacenia się wicekróla, zwłaszcza kiedy tawerny i burdele Sanlúcar de Barrameda połyskiwały zachęcająco ciepłym światłem zaledwie dwie mile dalej. Sześciu Berberów, we wspaniałych szatach i turbanach, z szablami u pasa, weszło na pokład brygu w towarzystwie pozostałych spiskowców. Dwaj korsarze zostali na galeocie, gdzie spacerując między ławkami, z bykowcami i muszkietami w rękach, przypominali wioślarzom, że w dalszym ciągu są algierskimi niewolnikami. Załoga brygu została rozbrojona i spędzona w jedno miejsce na pokładzie rufówki. Korsarze i spiskowcy załadowali falkonety podwójnym ładunkiem kartaczy i wycelowali je w Hiszpanów. Oficerom skuto nogi i zamknięto wszystkich w tej samej kajucie pod strażą jednego z korsarzy. Pan Foot odwiedził ich i poczęstował gorącą czekoladą. Spiskowcy zgodnie uznali, że najlepszym sposobem na utrzymywanie dowódców w stanie bezradnego odrętwienia będzie zapoznanie ich z panem Footem, który miał ich zabawiać niezobowiązującą rozmową. Jeronimo zabrał Nasr al-Ghurába, Moseha, Jacka i Dappę pod pokład, do schowka na amunicję. Ściął gigantyczną kłódkę i otworzył właz. Jack spodziewał się ujrzeć w środku albo ołowiane kule armatnie, albo szczurze bobki, ponieważ życie nauczyło go oczekiwać rozczarowań na każdym kroku. Tymczasem zawartość schowka miała metaliczny poblask szlachetnego kruszcu. Żółty poblask. Przypomniało mu się, jak znalazł Elizę w lochach pod Wiedniem. – Złoto! – powiedział Dappa. – Nie, to tylko tak wygląda w tym świetle – upierał się Jeronimo, poruszając pochodnią na boki. – To srebrne gąski. – Jak na gąski mają zbyt regularny kształt – zauważył Jack. – To sztabki oczyszczonego metalu. – Sztabki czy nie, to na pewno srebro, bo w kopalniach Nowej Hiszpanii nie wydobywa się złota – upierał się El Desamparado. Jack doznał w tamtej chwili małego olśnienia związanego z osobą Excellentissimo Domino Jeronimo Alejandro Penasco de Halcones Quinto. Jeronimo miał w głowie gotową opowieść, tak samo niezmienną jak historie spisane w popleśniałych księgach jego przodków. Ta opowieść była jedyną rzeczą nadającą sens jego życiu i kończyła się tym, że znajdował ładunek srebrnych gąsek – tutaj, na tym brygu, w tym właśnie dniu. Jakakolwiek zmiana zakrawała na okrutną kpinę ze strony losu; znalezienie złota równało się nieznalezieniu niczego. Ale zarówno refleksje Jacka, jak i protesty caballero przerwał ostry szczęk: to ra.s wyjął z sakiewki monetę i spuścił ją na jedną ze sztabek. Zakręciła się i zabrzęczała metalicznie – krążek bieli na żółtej płycie. – To jest peso – powiedział Nasr al-Ghuráb. – Pokazuję wam, bo chyba zapomnieliście, jak wygląda srebro. To, na czym leży, to złoto. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Nawet Jeronimo zapomniał języka w gębie. W końcu Moseh odchrząknął i powiedział: – My, Żydzi, nie mamy chyba stosownego słowa na określenie tego, co się stało. To dlatego, że nie spodziewamy się w życiu takiego fartu. Ale u chrześcijan nazywa się to chyba stanem łaski. – Dla mnie to cudza krwawica – stwierdził Dappa. – Jak zawsze – powiedział Jeronimo. – Mówiłeś nam kiedyś, dawno temu, że w kopalniach srebra w Guanajuato zatrudnia się wolnych ludzi – przypomniał mu Dappa. – Ale to jest złoto. Musi pochodzić z kopalń w Brazylii, w których pracują niewolnicy z Afryki. – Nie dalej jak pół godziny temu zastrzeliłeś hiszpańskiego żeglarza. Gdzie się wtedy podziały twoje skrupuły? Dappa posłał Jeronimowi mordercze spojrzenie. – Ustąpiły przed chęcią oszczędzenia przyjacielowi postrzału w twarz. – Plan nie przewidywał znalezienia złota zamiast srebra – powiedział Jeronimo. – Mamy trzynaście razy większą fortunę niż się spodziewaliśmy. Najprawdopodobniej skończy się to tym, że pozabijamy się nawzajem. Może jeszcze dziś. – Znów przemawia przez ciebie demon – zauważył Nasr al-Ghuráb. – Mój demon nigdy nie kłamie. – Możemy dalej realizować Plan, jakby to było srebro – zaproponował podenerwowany Moseh. – Albo wstrętni z was łgarze, albo kompletni durnie – odparł Jeronimo. – Nie ma sensu wracać do Kairu. To przecież oczywiste! – Przeciwnie, tym bardziej powinniśmy wrócić do Kairu. Inwestor będzie tam na nas czekał, żeby odebrać swoją działkę. – Inwestor we własnej osobie?! – spytał ostrym tonem Jack. – Czy tylko jego wysłannicy? – A co to za różnica? – zdziwił się Moseh, chociaż wymienił przy tym zaniepokojone spojrzenie z Dappą. – Słyszałem, jak jeden z oficerów paszy żartował, że Inwestor wybiera się do Kairu zapolować na Alego Zaybaka! – wtrącił ra.s, starając się rozładować napięcie. Próba się nie powiodła. Ra.s ogromnie się zdziwił, a Moseh omal nie stracił przytomności. – To nie nasza sprawa – burknął Jeronimo. – Niech sobie skurwiel ściga duchy choćby i do końca świata. Co nas obchodzi ten żabojad? – Odpowiedź jest prosta: trzyma nam nóż na gardle – wyjaśnił al-Ghuráb. – Co ty wygadujesz? – zdziwił się Jack. – Nie przysłał tu swojego jachtu tylko po to, żeby odwrócić uwagę Hiszpanów. Do tego wystarczyłaby pierwsza lepsza zapleśniała balia. – Turek ma rację – powiedział Dappa do Jacka po angielsku. – Jacht to po niderlandzku „myśliwy”, a ja muszę przyznać, że nie widziałem drugiego tak szybkiego statku jak Météore. Mógłby zataczać kółka wokół nas i bez przerwy strzelać salwami burtowymi. – Météore ma nas zgładzić, gdybyśmy próbowali jakichś sztuczek – zgodził się z nim Jack. – Ale skąd będzie wiedział, kiedy się nas pozbyć? – Zanim odpłyniemy, mamy zagrać na trąbce umówiony sygnał. Jeżeli tego nie zrobimy, albo jeśli zagramy niewłaściwy, o świcie Météore rzuci się na galeotę jak lwica na trzymane w skrzyni kurczęta – wyjaśnił Turek. – W podobny sposób mamy się kontaktować z algierskimi okrętami, które będą nas eskortować wzdłuż brzegów Berberii, i z francuskimi, – I domyślam się, że jesteś jedynym człowiekiem, który te sygnały zna – stwierdził – Hmm... Świat schodzi na psy – mruknął Jack. – Żeby francuski diuk nie mógł zaufać – Zastanawiam się, czy Inwestor od początku wiedział, że bryg będzie przewoził złoto – które poprowadzą nas przez wschodnią część Morza Śródziemnego. Dappa, rozbawiony słowami Turka. Dappę często bawiły dziwne rzeczy. takiej wesołej kompanii jak nasza? powiedział Dappa. – A ja się zastanawiam, czy będzie o tym wiedział jutro. – Jack spojrzał ra.sowi w oczy. Al-Ghuráb wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Takiego sygnału nie przewidziano. Moseh zaklaskał w dłonie. – Wydaje mi się, że kapitan usiłuje nam zwrócić uwagę na fakt, że nawet jeśli niektórzy z nas... – zerknął na Jeronima – ...widzą w tym uśmiechu losu pretekst do intryg i szachrajstw, możemy w ogóle nie mieć okazji poknuć przeciw sobie nawzajem, pozdradzać się ani pozabijać, jeśli nie pospieszymy się z rozładunkiem brygu i nie siądziemy do wioseł. – To tylko odroczenie wyroku. – Jeronimo westchnął. Był oczywiste, że nieprędko odzyska dobry humor. – Zdrada na każdym kroku i krwawe jatki są nieuniknione. Sięgnął w dół, stęknął i dźwignął pierwszą z brzegu złotą sztabkę. – Jeden – powiedział Nasr al-Ghuráb. Jeronimo wszedł z mozołem na schody. Moseh zajął jego miejsce i oplótł palcami następną sztabkę. Ugiął kolana. Szarpnął. – Czuję się jakbym wiosłował. – Dwa. Dappa wahał się przez chwilę, a kiedy w końcu położył dłonie na sztabce, uczynił to ostrożnie, jakby miała go poparzyć. – Biali ludzie kłamią, mówiąc, że jesteśmy kanibalami – powiedział. – Ale ja właśnie się nim staję. – Trzy. – Nie smuć się, Dappa – pocieszył go Jack. – Pamiętaj, że w nocy mogłem uciec, ale wolałem posłuchać ducha przekory. – Do czego zmierzasz? – rzucił Dappa przez ramię. – Cztery – powiedział ra.s, kiedy Jack wziął swoją sztabkę. Jack wszedł na schody w ślad za Dappą. – Tylko ja jeden naprawdę miałem wybór. A bez względu na to, co mówią kalwiniści, żaden człowiek nie jest potępiony, dopóki sam nie skaże się na potępienie. Wy wszyscy jesteście jak zwierzęta w potrzasku, które próbują odgryźć sobie łapę. * * * W ucieczce naszej bezładnej, ścigani I dźgani Niebios bolesnym piorunem, W otchłań wpadliśmy, jakby do kryjówki, A piekło nam się ucieczką zdawało Od ran tych. Kiedy leżeliśmy skuci W ogniu jeziora, z pewnością tam było Gorzej12. – Milton, Raj utracony Godzinę przed świtem zostawili taran wbity w zad brygu i powiosłowali na otwarte morze. Jeden z korsarzy zagrał na sygnałówce pogańską melodię. Większość dotychczasowego ładunku i balastu wyrzucili za burtę, po czym przenieśli sztaby złota z brygu, podając je sobie z rąk do rąk przez cały pokład i zsuwając po desce na galeotę. W miarę upływu czasu bryza znad oceanu wzmagała się, aż przeszła w równy, mocny wiatr z zachodu. Brzask ukazał oczom galerników gigantyczny wał rozświetlonych na czerwono chmur, który zaczynał się gdzieś za zachodnim widnokręgiem i przesłaniał pół nieba. Na taki widok każdy marynarz miał ochotę czmychnąć do bezpiecznej przystani, nawet jeśli nie pływał na pozbawionym pokładu i kotwicy okręcie napędzanym wiosłami, uciekającym przed ludzką niesprawiedliwością i bożym gniewem. Od Cieśniny Gibraltarskiej dzieliło ich około siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu mil. Przy bezwietrznej pogodzie pokonanie tego dystansu zajęłoby im ponad dzień, ale w tych okolicznościach mogli być na miejscu przed zmierzchem. Van Hoek nie martwił się chmurami, które znajdowały się w odległej o parę godzin przyszłości. Obserwował przewalające się dookoła fale, na których pojawiły się pierwsze 12 Fragmenty Raju utraconego w przekładzie M. Słomczyńskiego (przyp. tłum.). białe czepki, gdy tylko wyszło słońce i wiatr przybrał na sile. – Będą robić około sześciu węzłów – orzekł, mając na myśli ścigające ich hiszpańskie okręty. – Ta ślicznotka więcej – dodał, skinieniem głowy wskazując odległy o kilka mil Météore. – Może z osiem. Wszyscy wiedzieli, że w obecnych okolicznościach, ze świeżo oskrobanym i nawoskowanym kadłubem, połączywszy siłę żagli i wioseł, galeota też powinna rozwijać prędkość około ośmiu węzłów. Inaczej mówiąc, mieli szansę uciec jachtowi i jeszcze tego samego dnia spróbować wyrwać się na wolność – trzeba by tylko pozbyć się korsarzy z pokładu. Ale wieczorem musieliby polegać na innych korsarzach, aby ci ochronili ich przed zemstą Hiszpanów. Postanowili więc trzymać się Planu. Pierwsze kilkanaście mil z Sanlúcar de Barrameda do Kadyksu niczym nie różniło się od przeciętnej porannej wycieczki albo ćwiczebnych rundek po algierskim porcie. Za to Météore, na którego maszcie powiewała już francuska bandera, rozwinął wszystkie posiadane żagle i ruszył w ślad za galeotą, trzymając się milę, najdalej dwie na zachód od niej. Trudno było powiedzieć, czy po prostu chce ją mieć na oku, czy też wypatruje okazji do abordażu, przejęcia ładunku i posłania ich z powrotem w kajdany – albo prosto na dno. Kiedy ich oczom ukazał się Kadyks, byli już nieźle wystraszeni i nie oszczędzali się przy wiosłach. Dwie fregaty wyszły z portu i strzeliły im przed dziób; wyglądało na to, że przez noc dotarli do miasta konni posłańcy z Bonanzy. Dzień rozpłynął się w przyprawiającej o mdłości panice i zmienił w powolną, rozciągniętą do granic możliwości agonię. Jack to wiosłował, czując na plecach uderzenia bykowca, to znów sam chłostał galerników po grzbietach. Stał nad ludźmi, których kochał, i widział w nich tylko bydło; zdzierał im batem skórę z pleców, żeby zmusić do niezauważalnie większego wysiłku, a potem oni robili to samo z nim. Nawet ra.s wiosłował razem z innymi i pozwalał się chłostać swoim własnym niewolnikom. Bykowce strzępiły się i pękały. Galeota zmieniła się w otwartą misę pełną krwi, włosów i strzępów skóry, niczym żywe ciało rozcięte wpół przez bezlitosnego anatoma – ławki przypominały żebra, wiosła palce, ludzie chrząstki, bęben bijące serce, bicze zaś rozszczepione żywcem nerwy, które wiły się i skręcały z trzaskiem w więżącym trzewia kadłubie. Tak wyglądał cały dzień, od pierwszej godziny do ostatniej. Wkrótce stał się zbyt przerażający, by ludzka wyobraźnia mogła go ogarnąć, i wlókł się bez przerwy przez całą wieczność – trwającą tylko jeden dzień, tak jak krótki koszmar senny zdaje się rozciągać na sto lat. Można by rzec, że ten dzień wypadł poza strumień czasu. Przestał być elementem historii, więc nie dało się o nim później opowiedzieć. Dopiero wieczorem znów stali się ludźmi. Nie mieli pojęcia, gdzie są. Z pewnością ubyło ich od czasu, gdy słońce wstało, a oni na dźwięk sygnałówki zanurzyli suche pióra wioseł w białej pianie. Nikt do końca nie wiedział, gdzie podziali się nieobecni. Jack jak przez mgłę pamiętał widok zakrwawionych ciał, spychanych wieloma dłońmi i osuwających się przez nadburcia do wody. Przypomniał sobie też chwilę, kiedy i jego próbowano wyrzucić za burtę, ale poniechano tego zamiaru, gdy zaczął się miotać rozpaczliwie po pokładzie. Zakładał, że pan Foot nie przeżył – dopóki nie usłyszał chrypliwego, urywanego oddechu, dobiegającego z mrocznych zakamarków pod pokładem rufowym, i nie znalazł tam pana Foota zakutanego w jakieś szmaty. Wszyscy spiskowcy przeżyli, a przynajmniej żadnego nie brakowało, bo kwestia „przeżycia” była wyjątkowo dyskusyjna. Ten dzień z pewnością zmienił ich nie do poznania. Kiedy Jack porównywał ich do złapanych w potrzask zwierząt, żartował, żeby zmniejszyć wyrzuty sumienia u Dappy. Tymczasem życie zmieniło jego żart w rzeczywistość. Nawet jeśli Moseh, Jeronimo i cała reszta byli na pokładzie i oddychali, ważna cząstka każdego z nich została wydarta i porzucona na morzu. Tej nocy nie przyszło mu jeszcze do głowy, że niektórzy mogli stać się przez to lepszymi ludźmi. Z ciemności spadały krople deszczu. Leżeli na brzuchach na ławkach, a woda obmywała im rany. Galeota wierzgała na spiętrzonym w piramidy morzu, napierającym na nią ze wszystkich stron. Obawiali się, że wpadną na jakąś mieliznę u brzegów Hiszpanii, ale van Hoek – kiedy już odzyskał mowę i skończył się modlić do Boga o wybaczenie i odkupienie – stwierdził, że jego zdaniem minęli na sterburcie Tarifę, lśniącą w popołudniowym słońcu. To by oznaczało, że wiatr popychał ich na środek Morza Śródziemnego, że po prawej stronie mieli kraj korsarzy i że przeszli do wspaniałej historii państwa hiszpańskiego. Okolice Malty Koniec sierpnia 1690 – Prorok nie zstąpił jeszcze na ziemię, gdy mój klan hodował już wielbłądy wśród zielonych podnóży gór Nuba, w Kordofanie, nad brzegami Nilu Białego – mówił Nyazi. Galeota dryfowała leniwie przez cieśninę dzielącą Maltę od Sycylii. – Kiedy dorosną, pędzimy je w ogromnych karawanach do Omdurmanu, gdzie Biały Nil łączy się z Błękitnym. Tam wkraczamy na sobie tylko znane ścieżki, które raz prowadzą samym brzegiem rzeki, kiedy indziej znów zapuszczają się daleko w głąb Sahary, aż docieramy do chanu el-Chalili w Kairze. To największy na świecie wielbłądzi targ, chociaż handluje się tam też mnóstwem innych towarów. Wiadomo również, że czasem podążamy w górę Nilu Błękitnego i przez góry Gonder przechodzimy do Addis Abeby i innych, dalej leżących miast. Docieramy aż do morskich portów, skąd statki przewożą kość słoniową do Mokki. Nie mam takiego daru wymowy jak mój druh Jeronimo, opowiem więc pokrótce o jednej z takich wędrówek. Wielu ludzi w karawanie pochorowało się wtedy i pomarło. Uchodzimy za groźnych wojowników, ale wtedy byliśmy tak osłabieni, że na górskiej przełęczy pokonało nas plemię dzikusów, którzy nigdy nie słyszeli o Proroku. Albo słyszeli i zlekceważyli wieści o nim, co jest jeszcze gorsze. W każdym razie mieli taki obyczaj, że młody człowiek nie był naprawdę dorosły i nie mógł wziąć sobie żony, dopóki nie wykastrował wroga i nie przyniósł orchidei jego męskości szamanowi klanu. W ten sposób wszyscy mężczyźni z mojego klanu, którzy nie umarli na zarazę, zostali pozbawieni męskości. Wszyscy poza mną, ponieważ jechałem w straży tylnej i miałem wyśmienitego rumaka. Słysząc odgłosy walki, pogalopowałem do przodu, modląc się, by Allach zesłał mi śmierć w bitwie. Zanim jednak dotarłem na miejsce, szczęk broni ustąpił miejsca przeraźliwym jękom. Słyszałem krzyki trzebionych ludzi, ale też słowa brata, który – już po kastracji – wołał mnie po imieniu. „Nyazi!”, krzyczał. „Uciekaj! Spotkamy się w karawanseraju Abu Hashima! Od teraz to ty będziesz mężem naszych żon i ojcem naszych dzieci. Będziesz Ibrahimem swojego ludu”. Te słowa wtrąciły spiskowców w pełne szacunku milczenie – wszystkich poza Jackiem, który wyciągnął przed siebie ręce z dłońmi stulonymi na kształt szalek wagi, zachybotał nimi i jedną opuścił. – To lepsze niż dać sobie obciąć jajka – stwierdził. Nyazi wpadł w szał (a robił to świetnie) i rzucił się na Jacka prawie jak lampart. Jack upadł na zadek i przetoczył się na plecy, co okazało się bolesnym doświadczeniem, bo cały grzbiet miał pokryty jednym wielkim strupem. Zdołał wbić Nyaziemu kolana w żebra, pchnął z całej siły i przewrócił go na plecy. Nyazi wrzasnął tak samo jak przed chwilą Jack. Gabriel Goto i Jewgienij przyszpilili go do pokładu. Upłynęło ładne kilka minut, zanim się uspokoił. – Przyjmij moje przeprosiny – powiedział wtedy ze śmiertelną powagą. – Zapomniałem, że sam jesteś o wiele gorzej okaleczony. – Gorzej? – spytał Jack, leżąc na plecach. Zastanawiał się, jak wstać, nie masakrując sobie pleców jeszcze bardziej. – Jak to zmierzyłeś? Nyazi powtórzył jego gest z szalkami. – Moi rodacy nadal byli zdolni do aktu, tylko stracili na niego ochotę. Ty byś chciał, ale nie możesz. – Touche – mruknął pod nosem Jack. – Rozumiem teraz, że nie oskarżałeś mnie o tchórzostwo. Nie muszę więc cię zabić. – Zaprawdę, Nyazi, jesteś prawdziwym księciem wśród handlarzy wielbłądów. Nikt lepiej od ciebie nie nadaje się na Ibrahima swojego ludu. Nyazi westchnął ciężko. – Niestety, nie udało mi się zapłodnić ani jednej z moich czterdziestu żon. – Czterdziestu! – wykrzyknęło kilku spiskowców jednocześnie. – Kilka miałem już wcześniej. Następne nabyliśmy w drodze wymiany podczas karawany i odesłaliśmy do domu inną drogą. Kiedy doliczyć do tego małżonki świeżo upieczonych eunuchów, wyjdzie mniej więcej czterdzieści. Wszystkie czekają na mnie wśród zielonych wzgórz Nuby. – Nyazi zapatrzył się w dal. Na podbrzuszu wyrosła mu pokaźnych rozmiarów wypukłość. – Oszczędzałem się – przyznał. – Nie praktykowałem grzechu Onana, nawet kiedy ifryty i sukuby dręczyły mnie i kusiły po nocach. Gdybym przelał nasienie, zmniejszyłaby się moja żarliwość i osłabła determinacja. – Nie trafiłeś do karawanseraju Abu Hashima? – Przeciwnie. Od razu tam pojechałem i czekałem, aż moi nieszczęśni rodacy do mnie dołączą. Zdawałem sobie sprawę, że może to długo potrwać, gdyż ludzie okaleczeni w taki sposób ze zrozumiałych względów starają się unikać dłuższych przejażdżek na wielbłądach. Spędziłem w karawanseraju dwie noce, gdy znad górnego Białego Nilu przybyła karawana z ładunkiem kości słoniowej. Prowadzący ją Arabowie zauważyli, że umiem się obchodzić z wielbłądami, i zapytali, czy nie pomógłbym im przeprowadzić zwierząt aż do Omdurmanu, trzy dni drogi na północ. Zgodziłem się i zostawiłem u Abu Hashima wiadomość, że za niecały tydzień wrócę spotkać się z moimi braćmi. Tymczasem już pierwszej nocy po wyruszeniu z karawanseraju Arabowie rzucili się na mnie chmarą, zakuli w żelazną obrożę i zrobili ze mnie niewolnika. Znalazłszy się bliżej Omdurmanu, zajechaliśmy do pewnej oazy i zatrzymaliśmy się na noc nieopodal karawany, którą dowodził jakiś Turek. Rozpoczęły się tradycyjne w takich sytuacjach negocjacje – Arabowie zabrali ze sobą to, co chcieli sprzedać (głównie słoniowe kły), i złożyli na stertę w pół drogi między obozowiskami. Turkowie wyszli ze swoich namiotów, obejrzeli towar, sami też ułożyli stos swoich towarów na sprzedaż (mieli tytoń, tkaniny, żelazne gąski) i wycofali się do obozu. Takie podchody trwały dosyć długo, aż w końcu Arabowie dorzucili mnie do swojej sterty. Wtedy Turkowie przyszli i zabrali mnie razem z towarami, to samo zrobili ci przeklęci Arabowie i nasze drogi się rozeszły. Turkowie zawieźli mnie aż do Kairu, gdzie próbowałem im uciec, wiedząc, że pod koniec sierpnia moi ziomkowie odwiedzają chan el-Chalili. Pech chciał, że zostałem złapany. Wydał mnie inny niewolnik, za co zatłukłem go na śmierć wyłamaną nogą od taboretu. Turkowie zorientowali się, że w Kairze można się po mnie spodziewać samych kłopotów, i sprzedali mnie kapitanowi algierskich korsarzy, który właśnie przywiózł do portu ładunek jasnowłosych karmelitanek. – Zawsze chętnie słucham historii innych ludzi – powiedział Jack. – Zaczynam jednak zauważać pewną powtarzalność motywów w opowieściach niewolników, co każe mi zgodzić się (skoro już mowa o blondwłosych niewolnicach) z moją drogą Elizą, która krzywym okiem patrzyła na te praktyki. – Jeśli dobrze pamiętam twoje opowieści, również niepozbawione powtarzających się elementów, Eliza miała opory natury moralnej – zauważył Dappa. – Nie martwił jej fakt, że niewolnictwo owocuje nudnymi historiami. – Ja pewnie też obmyśliłbym jakieś wyrafinowane uzasadnienie dla swoich wątpliwości, gdybym cały wolny czas przeznaczał na kąpiele i wyszywaniu. – Nie sądziłem, że wiosłowanie stanowi dla twojego intelektu aż takie wyzwanie. – Dopóki la suette anglaise nie wyleczyła mnie z francuskiej choroby, w ogóle nie miałem intelektu. Kiedy będę wolny i bogaty, znajdę sto jeden powodów, dla których niewolnictwo jest złe. – Wystarczyłby jeden, byle dobry. Jack uznał, że czas zmienić temat, i odwrócił się do Vreja Esphahniana, który przykucnął obok, paląc zwitek hiszpańskiego tytoniu i przysłuchując się rozmowie. – Moja historia w porównaniu z waszymi jest po prostu banalna – powiedział Esphahnian. – Jak może pamiętacie, mój brat Artan rozesłał po świecie listy z pytaniem o możliwość sprzedania strusich piór. Z odpowiedzi na nie wywnioskował, że nasza skromnie żyjąca rodzina mogłaby wiele zyskać na otwarciu szlaku handlowego do Afryki Północnej – Wysłano mnie więc do Marsylii, abym się tym zajął. Przesiadając się z jednego małego stateczku na drugi, usiłowałem przepłynąć wzdłuż brzegów Hiszpanii aż do Gibraltaru, który uznałem za dobry punkt wypadowy do mojej misji. Nie wiedziałem tylko, że na wybrzeżu na południe od Walencji wprost roi się od piratów, Maurów, których przodkowie władali al- Andalus. Znają dyskretne zatoki i groźne mielizny jak... – Dobrze, wystarczy – przerwał mu Jack. – Przekonałeś mnie, że to faktycznie kolejna stereotypowa opowieść galernika. Podszedł do relingu i przeciągnął się. Bardzo ostrożnie. Podniósł pękaty bukłak i wlał sobie do ust strugę zleżałej wody, po czym wszedł na ławkę i zapatrzył się na skały Malty, którą mijali w odległości kilku mil na sterburcie. Dotarło do niego, że Malta jest malutką wysepką i warto ją popodziwiać, póki można. – Pytałem raczej o to, jak to się stało, że spotkaliśmy się przy jednym wiośle? – Niewytłumaczalne nurty niewolniczych rynków przywiodły mnie do Algieru. Mój właściciel odkrył, że umiem coś więcej niż tylko wiosłować i zatrudnił mnie jako rachmistrza na targu, gdzie korsarze sprzedają swoje łupy. Poprzedniej zimy poznałem Moseha, który wypytywał mnie o rynek przyszłych okupów za tutsaklarów. Porozmawialiśmy kilka razy i zacząłem ogarniać ogólne zarysy Planu. – Powiedział ci o Jeronimie i wicekrólu? – Nie. O tym usłyszałem wtedy co i wy. – Co zatem masz na myśli, mówiąc, że zacząłeś rozumieć Plan? – Pojąłem jego ogólną zasadę: niewolnicy, za których pojedynczo nikt nie zapłaciłby fortuny, mogą znacznie podnieść swoją wartość, jeśli mądrze dobiorą się w grupę. – Vrej zakołysał się na piętach, spojrzał w słońce, zmrużył oczy. – Trudno mi się wysłowić w tym barbarzyńskim sabirze, ale plan Moseha sprowadzał się do synergetycznego podniesienia wartości dodanych zróżnicowanych kompetencji źródłowych i przetworzenia ich w byt wirtualny, w którym całość jest czymś więcej niż sumą części składowych... Jack wytrzeszczył oczy. Vrej westchnął. – Po ormiańsku to brzmi pięknie. – Jak to się stało, że znalazłeś się na samym dnie rynku niewolniczego? Wiem, że twoja rodzina nie należy do najbogatszych, ale chyba nie poskąpiliby grosza, żeby wykupić cię z Algieru? Twarz Vreja stężała, jakby na szczycie maltańskich urwisk dostrzegł Gorgonę. Jack zorientował się, że podług ormiańskich standardów jego pytanie było nieuprzejme. – Mniejsza z tym – powiedział pojednawczo. – Masz rację, to bez znaczenia, dlaczego twoja rodzina nie mogła albo nie chciała zapłacić za ciebie okupu. – Widząc, że Vrej nie reaguje, dodał: – Więcej o to nie zapytam. – Dziękuję – wykrztusił Ormianin takim tonem, jakby ktoś zacisnął mu na gardle garotę. – Co nie zmienia faktu, że nasze spotkanie przy jednym wiośle zakrawa na cud. – Algier w zimie roi się od żałosnych niewolników, którzy chcą sobie wyśnić drogę do wolności – powiedział Vrej. Głos wciąż lekko mu drżał, ale w miarę jak się rozkręcał, gniew lub smutek, który go przed chwilą ogarnął, zaczął się z wolna ulatniać. – Z początku wziąłem Moseha za jednego z nich, ale kiedy jedna rozmowa prowadziła do drugiej, ta do następnej i tak dalej, zrozumiałem, że mam przed sobą człowieka inteligentnego, i doszedłem do wniosku, że warto związać z nim swój los. A kiedy usłyszałem, że ma nowego kumpla na ławce i że ten kumpel nazywa się Jack Shaftoe, uznałem to za znak od Boga. Jestem ci coś winien, Jack. – Ty? Mnie?! – Odkąd wyjechałeś z Paryża. W tamtą noc cała moja rodzina zaciągnęła u ciebie dług. Jeśli będzie trzeba, pojedziemy na koniec świata i sprzedamy własne dusze, byle tylko go spłacić. – Nie myślisz chyba o tych cholernych strusich piórach? – Powierzyłeś je nam, Jack. Zleciłeś nam ich sprzedaż w zamian za prowizję. – Przecież one są warte tyle co nic. To drobiazg. Nie możecie czuć się zobowiązani... – To kwestia zasad – przerwał Jackowi Vrej. – Opracowałem więc własny plan, równie złożony jak Plan Moseha, chociaż znacznie mniej interesujący. Oszczędzę ci szczegółów i powiem tylko, co z niego wynikło: trafiłem do twojego wiosła, Jack, i naprawdę zostałem do ciebie przykuty, chociaż żelazne okowy są niczym w porównaniu z więzami długu i obowiązku, które spętały nas tamtej nocy w Paryżu, w osiemdziesiątym piątym. – To niezwykle uprzejmie z twojej strony, ale jest tylko jedna rzecz na świecie, która przyprawia mnie o gorsze ciarki na plecach niż świadomość, że zaciągnąłem u kogoś dług: myśl o tym, że ktoś jest mi coś winien. Kiedy dotrzemy do Kairu, przyjmę od ciebie kilka funtów kawy ekstra albo coś w tym guście, jako wypłatę zysku ze sprzedaży tych piór, i będziemy mogli pójść każdy w swoją stronę. * * * Przemknąwszy na skrzydłach sztormu przez Cieśninę Gibraltarską, następne kilka dni spędzili uciekając przed burzą po Morzu Alborańskim, przedsionku Morza Śródziemnego. Kiedy się wypogodziło, pożeglowali na południowy wschód, kierując się ku szczytom Atlasu, aż na wysokości korsarskiego portu Mostaganem ujrzeli na horyzoncie wybrzeża Berberii. Nie zawinęli do Mostaganem z dwóch powodów – stracili kotwice, a Nasr al-Ghuráb miał chyba jednoznaczny zakaz kontaktów ze światem zewnętrznym, dopóki nie dotrze do portu przeznaczenia. Za to kilka mil za portem, w miejscu gdzie spływająca z północnych zboczy Atlasu rzeka uchodziła do morza, ra.s kazał wciągnąć na maszt pewną flagę. Niedługo potem z ukrytej zatoczki wynurzyła się brygantyna i zrównała z nimi, zachowując bezpieczny dystans – na zasięg strzału z łuku. Wymieniono jakieś tureckie okrzyki i spuszczono na wodę szalupę. Dappa z dwoma korsarzami popłynął nią na drugi statek i przywieźli beczułki słodkiej wody i prowiant. Brygantyna nie odstępowała ich na krok przez całą drogę do Algieru. Poruszali się wolno, bo nikt nie obsługiwał wioseł – nikt nie miał ochoty, większość nie była w stanie, a ra.s ich o to nie prosił. W Algierze zwyczajnych galerników przeniesiono do Penon, przysadzistej hiszpańskiej twierdzy na środku portu, gdzie zostali tymczasowo odosobnieni, aby nikomu nie opowiadali o tym, co widzieli. Spiskowcy zajęli się przepakowywaniem złotych sztab do drewnianych skrzynek i upychaniem ich sianem, żeby nie podzwaniały o siebie w transporcie. Dopiero kiedy skrzynki zostały bezpiecznie zamknięte i zabite gwoździami, na pokład przyprowadzono nowych, niczego nieświadomych wioślarzy. Trzeba też było sprowadzić nowy bęben, bo w dzień po ucieczce przed sztormem i Hiszpanami Jack Shaftoe uroczyście wyrzucił stary za burtę. Była to połówka sporej beczki z naciągniętą na krowią skórą, z której sierść wyszła tylko w tym miejscu, gdzie uderzały pałki. Białe i brązowe plamy upodabniały ją do nieopisanej mapy. Przez dłuższą chwilę kołysała się uparcie przy burcie galeoty, niczym mały świat porzucony na środku oceanu, dopóki Jack nie odepchnął jej wiosłem. Tymczasem Jeronimo uczcił tę chwilę na swój własny ceremonialny sposób – powiódł wzrokiem po krwawej jatce na pokładzie, po wyczerpanych i na wpół obdartych ze skóry galernikach, i powiedział: – Wszyscy jesteśmy teraz braćmi krwi. Miało to zapewne zabrzmieć jak sakramentalne błogosławieństwo, ale Jack nie mógł się opędzić od myśli, że przynależność do jednej rodziny z Jeronimem ma kilka poważnych wad. Zachował jednak to spostrzeżenie dla siebie, żeby nie psuć uroczystego nastroju. Jeronimo zaliczył do braci wszystkich galerników, także tych, którzy nie należeli do spisku, i obiecał, że swoją część łupu przeznaczy na wykupienie ich z niewoli. Ci, którzy go rozumieli, tylko przewrócili oczami. W miarę upływu czasu jego obietnice mnożyły się jak grzyby po jesiennym deszczu. W pewnej chwili zaplanował już nawet zakup (lub budowę) trzymasztowego żaglowca, obsadzenie go wyzwoleńcami i rejs na poszukiwanie nieznanej szczęśliwej krainy. Kiedy jednak, posuwając się pomalutku po mapie, zbliżyli się do Algieru, ogarnęło go przygnębienie i wrócił do swoich proroczych wizji rzezi w Egipcie – albo nawet prędzej, już na Malcie. W towarzystwie drugiej, ciężkozbrojnej galeoty opuścili Algier, mając nadzieję, że już tam nie wrócą. Pożeglowali raźno na wschód, mijając kolejne korsarskie porty, przecięli wylot Zatoki Tunisu i znaleźli się przy Ras el Tib, kamiennym ostrzu wymierzonym jak szabla prosto w znajdującą się sto mil dalej na północny wschód Sycylię. Tam wysadzili na ląd większość wioślarzy, zostawiając sobie tylko tuzin, wciągnęli żagle i wpłynęli na głębokie wody. Od czasu nocnej ucieczki z Bonanzy pierwszy raz stracili ląd z oczu. Ra.s natychmiast kazał zdjąć turecką banderę i wciągnąć na jej miejsce francuską. * * * W takim przebraniu – o ile zmianę bandery można nazwać przebraniem – przepływali następnie pod działami przeróżnych średniowiecznych fortec, pobudowanych przez rozmaite tajemne sekty papistowskich rycerzy na urwiskach i skałach spoglądających ponad cieśniną na północ. Nikt do nich nie strzelał, ale dopiero kilka godzin później, kiedy okrążyli cypel wyspy i zajrzeli w głąb głównego portu, zrozumieli przyczyn? tego spokoju. Pod białymi ścianami i ukwieconymi tarasami Valletty, na kotwicy kołysała się ogromna francuska flota – nie tylko statki handlowe, chociaż był takich co najmniej tuzin, ale także okręty wojenne: trzy fregaty pełniące rolę nawodnych baterii artyleryjskich i całe stado taktycznych galer. Nie zabrakło również Météore, jak słusznie zauważył van Hoek. Najwidoczniej przeszedł przez Cieśninę Gibraltarską i skierował się prosto na Maltę, gdzie dołączył do reszty floty i spokojnie czekał na galeotę. Jack przez pożyczoną lunetę obejrzał dokładnie jacht i rozpoznał nową flagę powiewającą na bezanmaszcie: przedstawiała herb, który ostatnio widział w postaci płaskorzeźby na nadprożu Hôtel d’Arcachon w Paryżu. – Wszędzie poznałbym to połączenie lilii i głów Negrów – stwierdził. – Inwestor we własnej osobie jest na Malcie. – Musiał tu przypłynąć z Marsylii – domyślił się van Hoek. – Tak mi się właśnie zdawało, że zaleciało zgniłą rybą – mruknął Jack. Galeota została dostrzeżona i rozpoznana w mgnieniu oka i chwilę później Météore spuścił na wodę szalupę. Wiosłowało w niej sześciu marynarzy, a wiozła francuskiego oficera, który wdrapał się po drabince na pokład galeoty i przeprowadził błyskawiczną inspekcję – w sam raz, żeby stwierdzić, że statek jest solidny, a załoga zdyscyplinowana. Wręczył ra.sowi zapieczętowany list i wrócił na swój okręt. – Ciekawe, czemu po prostu nie wejdą na pokład – zastanawiał się Jewgienij, który oparty o reling wodził wzrokiem po zebranej w porcie flocie. – Z tego samego powodu, dla którego pasza nie kazał tego zrobić w porcie w Algierze – odparł Moseh. – Diuk jest żywotnie zainteresowany tym korsarskim miastem – zauważył Jack. – Woli nie psuć sobie stosunków z paszą, a tym właśnie skończyłoby się naruszenie postanowień Planu. – Spodziewałem się dokładniejszej inspekcji – przyznał pan Foot i objął się ramionami, jakby przeszedł go dreszcz. Zerknął niepewnie na skrzynkę ze złotem. – Wie, że mamy coś, co znajdowało się na brygu wicekróla. Wie również, że jest to zdobycz wystarczająco cenna, abyśmy ryzykowali życie, kręcąc się przez parę godzin w okolicach Sanlúcar de Barrameda i przeładowując ją na galeotę. Gdybyśmy nic nie znaleźli, zmylibyśmy się od razu. To wystarczy za całą inspekcję. – Ale czy wie, co to jest? – spytał pan Foot. Znajdowali się w zasięgu głosu swoich nielicznych galerników, musiał więc zachować dyskrecję. – Wykluczone – stwierdził stanowczo Jack. – Słyszał tylko nasz grany na trąbce sygnał, ustalony z wyprzedzeniem, a wątpię, żeby umówili się na sygnał oznaczający „trzynaście”. Słowo „trzynaście” było czymś w rodzaju szyfru, oznaczającego „dwanaście, albo nawet i trzynaście razy więcej pieniędzy niż się spodziewaliśmy”. – Wiemy jednak, że algierski pasza rozesłał statki szybsze od naszego do wszystkich portów w całym Lewancie, prosząc kapitanów, aby zabronili nam wstępu. – Wszystkich poza jednym – poprawił pana Foota Jewgienij. – Nie mamy pewności, że nie dał znać na Maltę. Mógł powiedzieć o trzynastce. Zbliżył się do nich rozleniwiony Dappa. – Zapomnieliście zadać nad wyraz intrygujące pytanie. Mianowicie: czy pasza wie? Pan Foot aż się zatrząsł z niedowierzania. Jewgienij nie posiadał się z podziwu. – To chyba oczywiste! – stwierdził pan Foot. – Zauważyliście, że zawsze, kiedy ra.s rozmawia z kimś, kto nie wie o trzynastce, stara się jak może, żebym był przy tej rozmowie obecny? – spytał Dappa. – A tylko ty jeden z nas mówisz po turecku – zauważył Jewgienij. – Myślicie, że al-Ghuráb przemilczał sprawę trzynastki? – spytał Jack. Jewgienij: – Albo chce, żebyśmy tak myśleli. Dappa: – Powiedziałbym raczej, że chce, żebyśmy o tym wiedzieli. Pan Foot: – Po co miałby to robić? Dappa: – Kiedy Jeronimo wygłosił swoją przemowę o braterstwie krwi i wszyscy wznosili oczy ku niebu, ja przypadkiem zerknąłem na Nasr al-Ghurába. Mrugał intensywnie, żeby nie uronić łzy. Pan Foot: – No patrzcie państwo... To niesamowite! Jack: – Caballero, dżentelmenowi w każdym calu, trudno było przyznać się do czegoś, co wszyscy od dawna przeczuwaliśmy: że znaleźliśmy nasze naturalne i prawowite miejsce na świecie, właśnie tutaj, wśród szumowin i zgliszcz tego świata. Być może ra.sa wzruszył patos tej sceny. Dappa: – Ra.s jest berberyjskim korsarzem. Tacy jak on dla rozrywki biorą Hiszpanów do niewoli. Ja osobiście przypuszczam, że chce się z nami sprzymierzyć. Pan Foot: – To czemu nie przyjdzie i tego nie powie? Dappa: – Może już powiedział, tylko nie słuchaliśmy. Jewgienij: – Jeśli taki jest jego plan, wszystko zależy od tego, co się wydarzy tutaj, na Malcie. Może czeka na właściwą chwilę, żeby się ujawnić. Jack: – W takim razie wszystko zależy od listu, który przyniósł ten Francuz... A skoro już o tym mowa, chyba opóźniamy uroczystość. Nasr al-Ghuráb cofnął się w cień pokładu rufowego wraz z pozostałymi spiskowcami, którzy niecierpliwie zerkali na rozmawiających. Kiedy wszyscy się zebrali, ra.s puścił list w koło, żeby wszyscy mogli obejrzeć zalepiający go bryzg czerwonego wosku. Jack stwierdził, że pieczęć jest nienaruszona. Trochę się spodziewał, że zobaczy na niej odciśnięty herb diuka d’Arcachon, ale zamiast tego przedstawiała jakieś marynarskie insygnia. – Nie umiem czytać – uprzedził. List wrócił do ra.sa, który złamał pieczęć i go rozwinął. – Rzymskie litery – poskarżył się i oddał list Mosehowi. – To po francusku – stwierdził Moseh i podał zwój Vrejowi Esphahnianowi. – Nie po francusku, tylko po łacinie – powiedział ten, przekazując list Gabrielowi Goto, który przełożył im jego treść. Jeronimo zerkał mu przez ramię, kręcąc głową i na przemian krzywiąc się lub potakując, w zależności od wyniku starań jezuity. – Zaczyna od opisu cierpienia i smutku, jaki zapanował w domach wicekróla i Hacklheberów nazajutrz po naszej przygodzie – zaczął Gabriel. Mówił w sabirze z dziwnym akcentem, a w dodatku Jeronimo prawie go zagłuszył, zaśmiewając się do rozpuku ze szczegółów, które tamten upiększył. Gabriel odczekał, aż caballero się uspokoi, i czytał dalej: – Zapewnia nas o swojej przyjaźni i pisze, żebyśmy nie martwili się tym, że we wszystkich chrześcijańskich portach roi się już od szpiegów i zabójców, którzy mają chrapkę na pokaźną nagrodę, jaką za nasze głowy wyznaczył Lothar von Hacklheber. Kilku spiskowców spojrzało nerwowo w stronę portu w Valetcie, jakby sprawdzali, czy muszkiety – albo armaty – doniosą na taką odległość. – Chce nas przestraszyć! – prychnął Jewgienij. – To tylko formalność – odezwał się Jack. – Taka... Jak to się mówi? – Introdukcja – podsunął Moseh. – Pisze też – czytał Gabriel – że dostał wiadomość od paszy, z której wynika, że wszystko poszło dokładnie zgodnie z Planem. – Czyżby?! – Zaniepokojony Moseh spojrzał badawczo na twarz al-Ghurába, który tylko wzruszył ramionami, ale nie spuścił wzroku. – Nie widzi więc powodu, by teraz Plan porzucać. Zgodnie z umową wypożyczy nam cztery tuziny galerników, żebyśmy nadążyli za flotą podczas rejsu do Aleksandrii. Za kilka godzin jakaś mniejsza jednostka przywiezie nam prowiant, a tymczasem jacht przyśle szalupę po ra.sa i najwyższego stopniem janczara. Mają razem wybrać wioślarzy. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie i chwilę trwało, zanim udało się wszystkie te wypowiedzi przekuć w jedną rozmowę. Moseh osiągnął to, uderzając w nowy bęben, którego dźwięk uciszył dyskutantów – byli przyzwyczajeni słuchać tego dudnienia, a poza tym przypomniało im, że nadal są niewolnikami zapisanymi w księgach rachunkowych hodży elpencika w algierskim skarbcu. Moseh: – Jeżeli Inwestor dopiero w Kairze dowie się o trzynastce, zażąda wyjaśnień, czemu nie powiedzieliśmy mu wcześniej! – Niechętne spojrzenie posłane ra.sowi. – Domyśli się, że chcieliśmy go okpić, ale zabrakło nam odwagi. Van Hoek: – A co nas obchodzi, co ten drań sobie o nas pomyśli? Przecież i tak w przyszłości nie zamierzamy już mieć z nim do czynienia. Vrej: – To krótkowzroczna polityka. Francja ma w Egipcie ogromne wpływy. Zwłaszcza w Aleksandrii. Inwestor może nam jeszcze poważnie zaszkodzić. Jack: – A kto powiedział, że w ogóle dowie się o trzynastce? Jeronimo się roześmiał. Był zachwycony. – Zaczyna się! Moseh: – Spodziewa się zapłaty w srebrnych gąskach, których nie mamy, Jack. Jack: – Po co mu w ogóle płacić? Van Hoek, z czarnym humorem: – Ra.s i tak już zataił prawdę. Ukrywając ją dalej, rolujemy Inwestora z dwunastu trzynastych należnego mu zysku. Skąd więc skrupuły dotyczące tej jednej trzynastej? Moseh: – Zgadzam się, że powinniśmy go wydymać albo dokumentnie, albo wcale. Sugeruję jednak, abyśmy działali otwarcie. Jeżeli będziemy się trzymać Planu i oddamy Inwestorowi należną mu część, będziemy wolni i bogaci. Jeronimo: – Chyba że to on postanowi nas wydymać. Moseh: – Jest to równie prawdopodobne w tej chwili, jak było od samego początku! Jack: – Czyli bardzo. Jewgienij: – Nie możemy w tej chwili powiedzieć Inwestorowi o trzynastce, bo zarzuci nam, że próbowaliśmy ją ukryć i go oszkapić. Wykorzysta pretekst i przejmie galeotę. Van Hoek: – Jewgienij to inteligentny człowiek. Jack: – Istotnie. Czyta w duszy Inwestora jak w książce. Moseh ścisnął głowę dłońmi, masując bezwłose skronie, z których dawniej zwisały mu pejsy. Podenerwowanemu Vrejowi Esphahnianowi chyba zbierało się na wymioty. Jeronimo znów zaczął krakać, ale nikt go już nie słuchał. W końcu odezwał się Dappa: – W tej chwili i w tym miejscu jesteśmy najsłabsi. Nie pora na ujawnianie sekretów. Wyglądało na to, że wyraził myśli wszystkich spiskowców. – Dobrze – stwierdził Moseh. – Powiemy mu w Egipcie. Oby tak się ucieszył nieoczekiwaną fortuną, że puści w niepamięć wcześniejsze oszustwo. – Westchnął ciężko. – A wracając do tej drugiej sprawy: dlaczego chce, żeby i ra.s, i dowódca janczarów popłynęli obejrzeć niewolników? – To formalność – odparł ra.s. – Standard. Dziwne by było, gdyby zrobił inaczej13. – Nie zapominajcie, że rozmawiamy o francuskim diuku – odezwał się Vrej. – Za skarby świata nie odstąpi od protokołu. – Tylko jeden z nas może udawać janczara – powiedział Jack. – Popłynę z ra.sem. Dajcie mi turban i całą resztę. * * * – Nawet gdyby diuk spojrzał mi prosto w twarz, wątpię, żeby mnie rozpoznał – stwierdził Jack. – Kiedy byłem u niego w domu, prawie cały czas miałem zasłoniętą twarz; tylko dlatego wziął mnie omyłkowo za Leroya. Dopiero na sam koniec spadła mi chusta... 13 Na pirackich galerach było regułą, że ra.s dowodził statkiem, aga zaś janczarami. – Jeśli twoja opowieść zawiera choć cień prawdy, był to moment niezwykle dramatyczny – zauważył ostrożnie Dappa. – Znacznie bardziej niż wszystkie przedstawienia teatralne razem wzięte. – Do czego zmierzasz? – Możliwe, że w tak niezwykłej chwili twoja twarz wryła się na zawsze w pamięć diuka. – No mam nadzieję! – Nie, Jack – wtrącił półgłosem Moseh. – Wolałbyś nie. Tylko Moseh, Dappa i Vrej wiedzieli o tym, że Inwestor od paru lat przeczesuje wszystkie bagniska, wadi i rafy basenu Morza Śródziemnego w poszukiwaniu człowieka znanego muzułmanom jako Ali Zaybak. Moseh i Dappa towarzyszyli Jackowi, wyłamując nerwowo palce, gdy wybierał strój, z worka z ubraniami, Vrej zaś niczym się nie przejął. – Jack miał wtedy długie włosy i zarost – wyjaśnił. – Był też grubszy. Dziś jest wygolony na łyso na głowie i twarzy, chudy, ogorzały, w dodatku ma turban. Wątpię, żeby ktoś go rozpoznał, przynajmniej dopóki nie zdejmie spodni. – A po co niby miałbym je zdejmować?! – zaperzył się Jack. * * * Przypłynęła szalupa. Jack z ra.sem zeszli do niej po drabince. Dappa płynął z nimi jako tłumacz, uznali bowiem zgodnie, że źle byłoby dać komuś poznać, że Jack zna wagabundzką francuszczyznę. Ostatecznie udali się nie na Météore, lecz w taki zakątek portu, w którym przy długim kamiennym molo cumowało co najmniej pół tuzina francuskich galer wojennych. Dwóch bosych francuskich rekrutów przycumowało szalupę. Był odpływ. Jack, Nasr al- Ghuráb i Dappa musieli kolejno wspiąć się po drabince na prażone słońcem molo, gdzie czekał już na nich ten sam oficer, który przywiózł list; był szczupły, miał zadarty nos i przodozgryz. Ukłonił się lekko i przywitał gości, nie okazując im przy tym ani krzty szacunku. Adiutant dokonał prezentacji. Oficer nazywał się Pierre de Jonzac. – Powiedz monsieur de Jonzacowi, że ma najmniejsze dziurki w nosie, jakie świat widział – powiedział Jack, przywołując najwulgarniejsze znane sobie sabirskie słownictwo. – Co pewnie służy mu doskonale w kontaktach z przełożonym. – Aga, dowódca janczarów, pozdrawia cię, panie, jak wojownik wojownika – przetłumaczył swobodnie Dappa. – Powiedz, że jestem mu wdzięczny za to, że wziął na siebie odpowiedzialność za dostarczenie nas wraz z naszym ładunkiem do Egiptu – odezwał się ra.s. Padły francuskie słowa. Pierre de Jonzac zesztywniał, jego źrenice się rozszerzyły i jednocześnie ścisnęły mu się nozdrza. – Niewiele rozumie, ale ma wielki żal – rzucił półgębkiem Dappa. – Jeżeli nie poświęcimy teraz dość czasu na wybranie najlepszych niewolników, zostaniemy w tyle za konwojem, a nasz ładunek wpadnie w ręce piratów z Holandii albo Kalabrii... – zaczął ra.s. – Ładunek, o którym nic nie wiemy – dodał Jack. – Ale który diuk chyba wysoko sobie ceni – dokończył Dappa, doskonale widząc, do czego zmierza ta rozmowa. Kiedy przetłumaczył wszystko na francuski, Pierre de Jonzac zrobił taką minę, jakby chciał ich wychłostać. Po chwili jednak zmienił zdanie. Okręcił się na pięcie i poprowadził ich po molo. Kadłuby francuskich galer były płytkie jak ranne pantofle, wąskie jak noże i w rezultacie kompletnie niewidoczne z kei. Miały po dwa maszty i dwa kasztele – dziobowy i rufowy, dzięki czemu działa i żołnierze piechoty morskiej mogli ostrzeliwać wroga z góry. Kasztele – ozdobne, złocone i malowane zgodnie z najnowszą barokową modą – zdawały się unosić w powietrzu po obu stronach molo, kołysząc się łagodnie. Cała scena emanowała dziwnym spokojem, dopóki nie podeszli w ślad za Jonzakiem do skraju molo i spojrzeli z góry na jedną z galer: cuchnącą drewnianą bruzdę na wodzie, w której tłoczyły się setki nagich mężczyzn skutych w pasie i kostkach po pięciu. Większość drzemała, ale gdy tylko u góry mignęły im twarze ludzi, ci, którzy nie spali, głośnymi przekleństwami pobudzili resztę. I wszyscy zaczęli wrzeszczeć. – Ty, w szmacie na łbie! Złaź tu! Powiosłujesz! – Ładną masz dupę, czarnuchu! Chodź, pochyl się, to ją sobie obejrzymy! – Dokąd chcesz dziś powiosłować? – Zabierzcie mnie stąd! Ci przy moim wiośle chrapią! – Zabierzcie go! Ciągle się modli! I tak dalej. Darli się ile sił w płucach, potrząsali łańcuchami i tupali w deski pokładu, który dudnił jak bęben. – Je vous en prie! – powiedział Pierre de Jonzac i wyciągnął rękę. Kiedy okazało się, że powinni wziąć po kilku niewolników z każdej galery, szybko wykształcił się rytuał: schodzili po trapie z molo na kasztel rufowy i negocjowali z kapitanem, który, uprzedzony o ich wizycie, od razu podsuwał im paru starannie wybranych wioślarzy – najżałośniejszych suchotników. Nasr al-Ghuráb poszturchiwał ich, zaglądał im w zęby, obmacywał kolana i drwił z nich. Na ten sygnał zaczynały się targi. Używając Dappy w charakterze tłumacza, al-Ghuráb musiał po kolei odrzucać wszystkich galériens, poczynając od najbardziej cherlawego. Zsyłano delikwenta z powrotem w kipiel przykutych do ławek wagabundów, szmuglerów, kieszonkowców, dezerterów, dusicieli, jeńców wojennych i hugenotów, po czym wybierano jego następcę. Spiskowcy znów musieli wdawać się w targi, znosić dalsze wrogie spojrzenia, wysłuchiwać wyzwisk, kłamstw i wymijających odpowiedzi podoficerów zwanych comités, bezpośrednich przełożonych wioślarzy, oraz nadzorować żmudną procedurę naprzemiennego zakuwania w łańcuchy i rozkuwania z nich. Szalupa mogła przewieźć najwyżej dziesięciu niewolników na raz, musiała więc wykonać pięć kursów. Al-Ghuráb zamierzał zmęczyć Francuza, nie spiesząc się i starannie wybierając wioślarzy, ale w miarę upływu czasu stawało się coraz bardziej oczywiste, że działa on na korzyść kapitanów galer, spokojnie wylegujących się w kajutach, i Pierre’a de Jonzaca, który na molo pod parasolem popijał szampana, kiedy Jack, Dappa i al-Ghuráb chodzili w tę i z powrotem po trapach, wdychali zapach brudnych ciał i wysłuchiwali obelg galériens. Wybrali najwyżej dwie szalupy niewolników w znośnym stanie, nim zaczęli się rozpraszać; potem zależało im już tylko na tym, żeby dotrwać do wieczora, zachowując chociaż pozory godności. Jack niejednego galérien przeprowadził przejściem między ławkami; niektórych musiał ponaglać kuksańcami przez całą długość stupięćdziesięciostopowego okrętu, zanim udawało się ich wyładować. Wszyscy zostający na galerze czuli się zobowiązani powiedzieć coś na pożegnanie temu, który ich opuszczał: – Oby mahometanie walili cię równie często, jak ty jęczałeś o żonie i dzieciach zostawionych w Tuluzie! – Napisz do nas z Algieru! Podobno mają tam ładną pogodę! – Żegnaj, Jean-Baptiste! Bóg z tobą! – Powiedz korsarzom, żeby nas nie taranowali! Ja nic do nich nie mam! Podczas ostatniej takiej przechadzki Jacka – stojącego w przejściu między ławkami i czekającego, aż ra.s porozumie się z comité – oślepiło na chwilę złote światło. Zamrugał. Światło zgasło. I znów błysnęło; było jasne jak słońce, ale miało źródło gdzieś blisko, na galerze. Za trzecim razem osłonił oczy ręką, zmrużył powieki, spojrzał z ukosa – i zorientował się, że blask pochodzi ze środka ławki na sterburcie, blisko dziobu. Ruszył w tamtą stronę, wywołując poruszenie wśród galériens, którzy, zauważywszy zajączka pełgającego mu po twarzy, wyli z uciechy i bębnili w ławki. Zanim dotarł na przód pokładu wiosłowego, stracił światełko z oczu – ale w tej samej chwili oślepił go kolejny błysk, który zresztą zaraz przygasł i rozpłynął się w wielobocznym odłamku szarego szkła, trzymanym przez jednego z wioślarzy. Jack domyślił się już, że to lusterko – lusterka należały do tych nielicznych przedmiotów, które świeżo wcieleni do załogi galernicy mogli zatrzymać przy sobie. A były przydatne: wystawiając je przez otwór na wiosło lub podnosząc nad głowę, można było dostrzec rzeczy, które inaczej uszłyby uwagi właściciela. Ale trzeba było mieć niewąski tupet, żeby zabawiać się w taki sposób kosztem wolnego człowieka. To groziło konfiskatą lusterka. Jack spojrzał w oczy bezczelnego nieszczęśnika tak sobie z nim poczynającego – i natychmiast rozpoznał monsieur Arlanca, hugenota. Ostatni raz widział go we francuskiej stajni zagrzebanego po szyję w gnoju. Otworzył usta, na co monsieur Arlanc przytknął palec do warg i ledwo dostrzegalnie pokręcił głową. Przewrócił oczami, prowadząc spojrzenie Jacka za burtę, ponad czarnymi, wzburzonymi wodami portu, mniej więcej w kierunku Sycylii. Wzrok Jacka przetoczył się bezwładnie po porcie jak armatnia kula po rozkołysanym pokładzie okrętu, która w pewnym momencie wpada w jakieś zagłębienie i nieruchomieje. U wejścia do portu zobaczył jakąś pogańską półgalerę, co chwila przesłanianą odblaskiem światła całkiem podobnego do pochodzącego ze zwierciadełka należącego do monsieur Arlanca. To była galeota Jacka i spiskowców. W pierwszej chwili pomyślał, że nowi niewolnicy wszczęli bunt na pokładzie i jego kompani wzywają pomocy. Błyski nie pochodziły jednak z pokładu rufowego, gdzie w razie buntu spiskowcy broniliby się do krwi ostatniej, ale z dołu, z punktu położonego mniej więcej w połowie długości statku. Z jednego z otworów na wiosła. Pewnie któryś z nowych galériens, bezpiecznie przykuty do swojej nowej ławki, nadawał sygnały... Tylko do kogo? Odwrócił się i spojrzał na molo, które znajdowało się teraz w głębokim cieniu maltańskich urwisk i zamków. Osłoniwszy dłonią oczy, dostrzegł pełzający po molo krążek słabego, sinego światła. Lusterko tkwiło w drżącej dłoni na rozchybotanym statku, w dodatku dość daleko od brzegu, toteż zajączek często uciekał pod niebo albo nurkował w wodzie, ale za każdym razem wracał, powoli przesuwał się wzdłuż pomostu i zawsze w tym samym miejscu wystrzeliwał pionowo do góry. Za którymś razem Jack przeniósł wzrok na szczyt molo i zobaczył siedzącego przy stoliku Pierre’a de Jonzaca, który w jednej ręce trzymał pióro i spoglądał na morze. Odblaski rozświetlały jego twarz widmową poświatą. Po każdym spuszczał głowę (peruka się poruszała) i coś zapisywał (pióro drgało). – Pan zapewne uważa, monsieur, że wszystko jest kwestią predestynacji i wydarzenia tak właśnie miały się potoczyć – powiedział Jack. – Ja jednak wolę myśleć, że przyłożył pan do nich rękę i zasłużył sobie tym na moją wdzięczność. – Nie ma czasu na pogawędki – odparł Arlanc. – Ludzie, których wam dali, są bardzo niebezpieczni. To mordercy, spiskowcy, fanatycy, łupieżcy piekarń, gwałciciele i zdeprawowani ślusarze. – Wolałbym hugenotów... – Jack obrzucił wzrokiem pozostałą czwórkę przy wiośle Arlanca. Ich szef, siedzący przy samym przejściu, był Turkiem. – Szlachetny zamiar, Jack, ale nie jest jego przeznaczeniem spełnić się. Nie zgodzą się. To nie należy do ich planu. – A co na to Bóg? On nie ma swoich planów? – Wiem tylko, że zachował mnie przy życiu, abym mógł ci pokazać to, co pokazałem – powiedział monsieur Arlanc, zerkając na de Jonzaca zamrożonego w bezruchu następnym bladym błyskiem. – W ten sposób odpłaciłem ci za dobroć okazaną mi w stajni. A tak w ogóle... Co ty tu właściwie robisz, do licha?! – To długa historia. – Jack cofnął się o krok, bo Al-Ghuráb, który wybrał właśnie ostatniego wioślarza, wołał go do siebie. – Wytłumaczę ci wszystko w Egipcie. Monsieur Arlanc uśmiechnął się jak święty na mękach i pokręcił głową. – Ta galera nie dopłynie do Egiptu. A moje śmiertelne ciało, jak widzisz, stanowi z nią jedność. Poklepał się po łańcuchu opinającym mu brzuch. – To ma być żart? Spójrz, jaką Francuzi mają tu armadę. Nic nam nie grozi. Arlanc przymknął oczy, nie przestając się uśmiechać. – Jeżeli zobaczysz banderę holenderską, angielską, albo, nie daj Boże, obie naraz, pędź do Afryki i nie zatrzymuj się, dopóki nie wryjesz się dziobnicą w brzeg. – A potem co? Pieszo przez Saharę? – To i tak łatwiejsze niż rejs, w który jutro wyruszymy. Niech Bóg błogosławi ciebie i twoich synów. – Ciebie i twoich również. Do zobaczenia pod Sfinksem. Jack przebiegł środkiem galery. Tym razem wioślarze go nie zaczepiali, siedzieli poważni, trochę otępiali, jakby się domyślali, czego dotyczyła jego rozmowa z monsieur Arlankiem. * * * Trasa z Malty do Aleksandrii biegła prosto jak strzelił i miała tysiąc mil długości. Holendrzy dopadli ich w pół drogi, pięć dni od wyjścia w morze, gdzieś na południe od Krety. Jack przypuszczał, że gdyby był Bogiem i obserwował bitwę z nieba, miałaby może jakieś pozory sensu: napaść holenderskich okrętów, stateczne manewry Francuzów i przemykające zygzakami galery połączyłyby się w spójny obraz i przestały przypominać ciąg osobnych, przerażających wypadków. Jack był jednak tylko punkcikiem na galeocie, najwyraźniej zbyt małej, żeby ktoś chciał ją zaatakować – albo jej bronić. Rozumieli teraz, dlaczego Inwestor nie chciał przenosić ładunku na żaden okręt liniowy – liczył się z tym, że co najmniej połowa jego floty pójdzie na dno. Za każdym razem, kiedy salwa burtowa Holendra trafiała francuską fregatę, z jej przeciwległej burty tryskała w powietrze chmura koziołkujących desek, potrzaskanych rei i innych ważnych odłamków, wyrzynając w wodzie długą na sto metrów bruzdę. Po kilku takich zdarzeniach do znieruchomiałego okrętu podpływała galera i odholowywała go z pola walki, trochę jak służący, który, drobiąc kroczki, przemyka po parkiecie wśród roztańczonych par i odprowadza na bok otyłego, wstawionego markiza. Galeota zaś kręciła się po morzu bez celu, niczym zagubione jagnię szukające matki w stadzie właśnie rozszarpywanym przez wilki. Van Hoek przez cały dzień nie schodził z grotmarsu, dopingując Holendrów i od czasu do czasu objaśniając sytuację – technicznym i niezrozumiałym żargonem, przez co jego wyjaśnienia były kompletnie bezużyteczne – kompanom na pokładzie. Spiskowcy zebrali się zresztą na samym początku bitwy, żeby przedyskutować kwestię natychmiastowego poddania się Holendrom, ale doszli do wniosku, że taki plan ma zbyt wiele luk. W najlepszym razie oznaczałby oddanie całego złota, a poza tym mało który ze spiskowców podzielał cechujące van Hoeka zamiłowanie do wszystkiego, co holenderskie. Galera, na której monsieur Arlanc siedział przykuty do wiosła, przetrwała większą część bitwy bez poważniejszych uszkodzeń – dopóki (jak relacjonował van Hoek) nie kazano jej staranować pewnego holenderskiego okrętu. Zmierzając w jego kierunku, dostała się w ogień dział innych holenderskich jednostek. W jej kasztelu rufowym eksplodowała chyba bomba, wzniecając pożar, który po chwili doprowadził do eksplozji w prochowni i dosłownie rozłupał jej rufę na dwoje. Niedługo potem dziób galery uniósł się ku niebu, a umocowany na nim taran nieuchronnie przyjmował coraz bardziej pionową pozycję, niby wskazówka olbrzymiego zegara. Galériens zajmujący miejsca bliżej dzioba – wśród nich zapewne monsieur Arlanc – wypuścili z rąk wiosła i chwycili się ławek. Nie wszyscy jednak potrafili utrzymać swój ciężar, przez co stająca dęba galera była obwieszona niewolnikami na łańcuchach jak stragan handlarza ryb suszonymi pstrągami na sznurku. – Popłyńmy tam – zaproponował Jack. – Nie będzie bardziej niebezpiecznie niż tutaj, a wypada to zrobić. Na twarzach spiskowców odmalowało się szczere przerażenie. Vrej Esphahnian otworzył nawet usta, żeby zaprotestować, ale w tej samej chwili – jakby na potwierdzenie słuszności słów Jacka – dwa metry nad ich głowami przeleciała olbrzymia kula armatnia, ucinając dalsze dywagacje. Nasr al-Ghuráb przesunął ster i ruszyli w stronę tonącej galery. Jack zszedł tymczasem między wioślarzy, poprosiwszy uprzednio Jewgienija o przyniesienie solidnego młota i kowadła. W noc przed wyruszeniem z Malty, kiedy większość żeglarzy zeszła na ląd, aby zabawić się i/lub przyjąć komunię świętą, a oficerowie uczestniczyli w uroczystych kolacjach, dziesiątka spiskowców uzbroiła się w garłacze i przeszła między ławkami galery, rozkuwając po dwóch niewolników naraz i dokładnie ich przeszukując. Przetrząsali ich turbany, zawoje na głowach i przepaski biodrowe; rozwierali im szczęki i rozchylali pośladki, przeczesywali lub golili włosy. Jeronimo trochę się burzył, zwłaszcza odkąd usłyszał, że to „żabojadheretyk” ostrzegł ich przed niebezpieczeństwem, ale ucichł natychmiast, gdy z odbytu Gerarda, przysadzistego galérien w średnim wieku, wyjęli zestaw doskonałych wytrychów. Nie odezwał się też, patrząc, jak niewiarygodnie różnorodne przedmioty pojawiają się niczym za sprawą magii w przeróżnych otworach w ciałach i elementach odzieży galerników. – Nic mnie już nie zdziwi – stwierdził w którymś momencie. – Nawet kiedy któremuś wyjmiecie granat z nosa. W końcu znaleźli lusterko, a zaraz potem następne, potwierdzając w ten sposób prawdziwość relacji Jacka. Nyazi, który popadł w niezwykłą u niego zadumę, powiedział: – Honor nakazywałby natychmiast posłać Inwestora do wszystkich diabłów, razem ze wszystkimi członkami jego klanu, których zdołają dosięgnąć nasze sztylety. Za to El Desamparado wpadł w gniew, który udało się ukoić dopiero po godzinie wywrzaskiwania obelg, spacerów po galerze i ostrego wymachiwania nerf du boeuf. Galériens byli pod wrażeniem nie tylko jego biegłości we władaniu biczem, ale także czynionych przez niego rozlicznych aluzji do klasyki literackiej14. Jeronimo w furii prezentował się nie mniej imponująco od francuskiego comité. Chyba tylko dziwaczne uwagi, które padały z jego ust, gdy się uspokajał, kazały wioślarzom podejrzewać, że jest szaleńcem, przerażały ich i odbierały im mowę. Skończyło się na tym, że francuskie kłódki, spinające więzy niewolników po wejściu na pokład, trafiły do zęzy, a łańcuchy zostały rozgrzane do czerwoności w przenośnym koszu z węglami i skute młotem tak, że zamknęły się na stałe – na wypadek gdyby jakieś jeszcze wytrychy uszły uwagi rewidujących. Właśnie teraz, kiedy galeota płynęła po morzu wśród zgliszcz francuskiej flotylli, a nad głowami załogi fruwały chmury kartaczy i dymiące łańcuchy, Jack wyłowił z zęzy jedną z kłódek. Jewgienij kilkoma soczystymi uderzeniami strzaskał ogniwo w łańcuchu Gerarda. Jack wyłowił właściwy klucz z dużego kółka, które przekazali mu Francuzi, i otworzył kłódkę, po czym wraz z Jewgienijem, Gerardem i Gabrielem Goto wsiedli do szalupy i przewiosłowali ostatnie parę metrów dzielące ich od powoli tonącej galery. Setki skutych nieszczęśników zniknęły już pod wodą; nad powierzchnią pozostały ich jeszcze może ze dwie dwudziestki. Ławka, do której monsieur Arlanc i jego czterej towarzysze byli przypięci wspólnym łańcuchem – i z której zwieszali się przez ostatni kwadrans – znajdowała się dosłownie dwa metry powyżej lustra wody. Każda fala ochlapywała im nogi. Jack wdrapał się na tę ławkę, trzymając jeden koniec łańcucha, którym Gerard był opleciony w pasie, i spiął go kłódką z łańcuchem monsieur Arlanca. Wyrzucił klucz i na wszelki wypadek zmiażdżył kłódkę młotem, żeby nie dało się jej otworzyć. Wzrok Gerarda prześliznął się po łańcuchu oplatającym monsieur Arlanca i jego czterech kompanów i zatrzymał na końcu ławki, gdzie ogniwo łańcucha było przypięte kłódką do ucha z litego żelaza. Jack wskoczył z powrotem do szalupy, rzucił Gerardowi odebrane mu wcześniej wytrychy i wypchnął go za burtę, mówiąc: – Masz szansę odkupić swoje winy. Oczywiście cała ta scena była znacznie bogatsza i bardziej złożona i kiedy Jack później ją relacjonował, nie szczędził słuchaczom spodziewanych ozdobników: znalazło się miejsce na histeryczny bełkot jednych galériens i pobożne modlitwy innych; na silne dłonie, które wynurzały się z wody, chwytały za nadburcia szalupy i znikały, odcięte mieczem Gabriela; na oficerów i żołnierzy piechoty morskiej, uczepionych forkasztelu galery i błagających o zabranie ich na pokład galeoty, a kiedy to się nie udało – próbujących wedrzeć się nań siłą; na 14 Galeota była w nich Argo, spiskowcy – Argonautami zmierzającymi do Orientu po Złote Runo, a zdradzieckich niewolników Jeronimo porównał do Aresa, który wpadł w ręce Aloadów i został na trzynaście miesięcy uwięziony w naczyniu z brązu. – Milcząca wola rynku sprawiła, że jesteśmy niewolnikami w tym mieście – stwierdził Moseh de la Cruz. bohaterską obronę galeoty, którą dowodzili Jeronimo, Nyazi i van Hoek; na przewalające się nad ich głowami chmury prochowego dymu; na widoczne pod wodą ciała potopionych galériens – niewyraźne, blade, ponawlekane na łańcuchy jak perły na sznur, po pięć. Ale w ogniu wydarzeń Jack nie zwracał uwagi na całą tę ambience, nie mniej od Gerarda koncentrując się na kwestii łańcucha i spinającej go kłódki. W chwili, gdy tonąca galera wciągała Gerarda pod wodę, kłódka nadal była zamknięta i zaczynał dochodzić do wniosku, że jego plan wziął w łeb. Turek, który siedział na skraju ławki, przy przejściu, zniknął z okrzykiem „Allach Akbar!” na ustach; człowiek, który zajmował miejsce tuż obok monsieur Arlanca, zdążył jeszcze powiedzieć „Ojcze, w Twoje ręce składam ducha mego”. Aż nadeszła chwila, w której twarz Arlanca zaczęła znikać w dolinach kolejnych fal – wtedy jednak wynurzyły się z otchłani dwie głowy, najpierw Gerarda, zaraz potem Turka. Wspinali się po ławkach osuwającej się w toń galery jak po drabinie. Gerard znalazł sobie bezpieczne stanowisko, odwrócił się, zważył w dłoni otwartą kłódkę, zamachnął się nią i rzucił, celując w głowę Jacka. Jack uchylił się i roześmiał. – Masz swoje odkupienie, Angliku! – zawył Gerard. Płakał ze złości. * * * Skierowali się wprost do ujścia Nilu. Za dnia żeglowali, nocą siadali do wioseł. Co parę godzin widywali niedobitki francuskiej floty, rozproszone teraz w promieniu pięćdziesięciu mil. Kilka razy mignął im Météore z utrąconym bezanmasztem. Nadawał sygnały lusterkiem. – Dwa błyski, i potem trzy – powiedział Nasr al-Ghuráb. – Według Planu oznacza to, że mamy skrócić rejs i zawinąć do Aleksandrii zamiast do Abu Qir – odparł Moseh. Al-Ghuráb przewrócił oczami. – Równie dobrze moglibyśmy popłynąć prosto do Marsylii. W El Iskandariyi Francuzi mają chyba większą władzę niż Turcy. – Jeśli Inwestor chce nas wydymać, nie ma sensu mu się podstawiać – prychnął Jeronimo. – W takim razie popłyńmy do Kairu – zaproponował ra.s. – Będzie mu trochę trudniej. – Wolę Kair od Aleksandrii – wtrącił Jack. – Ale to nie znaczy, że za nim przepadam. To pułapka. Ślepy zaułek. – Wcale nie! – odparł Dappa. – Moglibyśmy popłynąć w górę Nilu, aż do Etiopii! Nyazi, który w żarcie Dappy dostrzegł aluzję do wątpliwej gościnności swojego ludu, zadeklarował, że jest gotów do końca życia spać na klepisku, jeśli w ten sposób będzie mógł zapewnić spiskowcom nocleg w wygodnych łóżkach – pod warunkiem, że dotrą do podnóży Nuby. – Kiedy nasz wybór padł na Kair, kierowaliśmy się tym, że płynąc po Morzu Śródziemnym, nie da się dotrzeć dużo dalej na wschód – przypomniał wszystkim Moseh. – Dlatego nasz ładunek powinien osiągnąć najwyższą wartość właśnie tam, we wspaniałym ponoć chanie el-Chalili, w sercu prastarej metropolii, nazywanej czasem Matką Świata. I to się nie zmieniło. – Ale kiedy tam wpłyniemy, nie wydostaniemy się z powrotem – zauważył van Hoek. – Wystarczy, że Inwestor zablokuje ujścia Nilu w Rosetcie i Damietcie i będziemy ugotowani. – Nie zapominajcie, że w tej części basenu Morza Śródziemnego niepodzielnie rządzą Turcy – odparł ra.s. – Kontrolują wszystkie porty. Są na morzu szybsze statki od naszego i na pewno zostali już uprzedzeni, że jeśli gdzieś pojawi się galeota z załogą złożoną głównie z niewiernych, którzy wyglądają tak i tak, należy ją bezzwłocznie przechwycić, a załogantów zakuć w łańcuchy. Rejs do Kairu, wizyta w chanie el-Chalili i próba wymiany naszego ładunku na różne inne dobra to wcale nie najgorsze wyjście, jeśli weźmiemy pod uwagę, co innego może nas czekać... – Na przykład wydymanie przez Inwestora – podsunął Jeronimo. – Albo wtrącenie do lochu w jakimś zapyziałym lewantyńskim porcie – dodał Dappa. – Albo lądowanie w bezludnej okolicy i wędrówka w głąb Sahary z ładunkiem na grzbiecie – powiedział Vrej. – Ta Etiopia brzmi coraz lepiej – przyznał Dappa. – Podzielę się moimi żonami po równo z tymi spośród nas, którzy jeszcze mają penisy – zadeklarował Nyazi. – A Jack dostanie mojego najlepszego wielbłąda! – Nie lękaj się, Jack – rzekł monsieur Arlanc, biorąc go na stronę. – Znam w Kairze paru negociants. Pomogą ci sprzedać twoją część ładunku. Dostaniesz weksel płatny w Amsterdamie. Jack westchnął ciężko. – Wątpię, żeby ktokolwiek z nas spał w Kairze spokojnie. Nie odpowiedzieli więc na sygnały z jachtu Inwestora i korzystając z (nowo nabytej) przewagi szybkości, utrzymywali dzielący ich bezpieczny dystans. Nie próbowali jednak odskoczyć, wykorzystując mroki nocy, ponieważ uznali, że nie ma sensu drażnić Inwestora. Na sterburcie zaczęły się pojawiać otulone tumanami pyłu skrawki wyżynnego, suchego lądu. Woda przybrała lekko brunatny odcień, potem pojawiło się w niej błoto, patyki i słoma, które Nasr al-Ghuráb nazywał sudd. Twierdził, że Nil wymywa takie śmieci z głębi Egiptu, a ponieważ był sierpień, stan wody w rzece był najwyższy w całym roku. Któregoś dnia około południa dostrzegli wzgórze ze wznoszącą się na szczycie rzymską kolumną i miastem rozrzuconym u stóp. – Zupełnie jakby podziemne wstrząsy zburzyły miasto – zauważył Jack. Ra.s wyprowadził go z błędu, twierdząc, że Aleksandria zawsze tak wyglądała, i na dowód prawdziwości swoich słów wskazał miejskie fortyfikacje. Rzeczywiście, pośrodku portu, u nasady szerokiej grobli wznosił się kwadratowy kamienny zamek, w bardzo przyzwoitym stanie, zgoła nieuszkodzony. Dwa najszybsze francuskie okręty rzuciły już kotwicę w bezpiecznym cieniu jego armat. Przyglądając im się przez pożyczoną lunetę, Jack dostrzegł mężczyzn w perukach, wożonych szalupami i negocjujących z celnikami, którzy – podobnie jak w Algierze – ubierali się na czarno i byli Żydami. – Francuzi płacą trzy procent, inni dwadzieścia – odezwał się monsieur Arlanc. – Zapewne dzięki machinacjom waszego Inwestora i innych ważnych Francuzów. Od czasu uratowania z tonącej galery Arlanc pełnił rolę nieformalnego doradcy spisku. – Kiedy Turcy zobaczą, jak Holendrzy zmasakrowali francuską flotę, może zmienią tę politykę – powiedział van Hoek. – Chyba że diuk d’Arcachon przekupi ich galeotą pełną złotych sztabek – zauważył Jack. Większość francuskich jednostek, w tym także Météore, skierowała się prosto do portu w Aleksandrii. Nasr al-Ghuráb obrał jednak inny kurs, wzdłuż wybrzeża. Kazał wciągnąć na maszty wszystkie żagle i ostro pogonił galériens, dzięki czemu galeota rozwinęła zawrotną prędkość dziewięciu węzłów i po dwóch godzinach dotarła do zatoczki zwanej Abu Qir, skąd Aleksandria wciąż była doskonale widoczna przez rozfalowaną kurtynę gorącego powietrza i unoszącego się w nim pyłu. Z Aleksandrii roztaczał się równie dobry widok i nie ulegało wątpliwości, że któryś z francuskich oficerów śledził przez lunetę każde pociągnięcie wioseł na galeocie. W Abu Qir nie było miasta z prawdziwego zdarzenia, tylko mała wioska – kilka chat w otoczeniu pająkowatych rusztowań, na których arabscy rybacy suszyli ryby. Tuż obok znajdował się jednak krzepki turecki fort z mnóstwem dział, oraz izba celna z własnym molo cumowniczym. Moseh i Dappa popłynęli do niej szalupą, zostawiając ra.sowi i pozostałym delikatne zadanie przybicia galeotą do molo. Z izby celnej wyszedł im na spotkanie zarządzający nią Żyd. Za nim szli Moseh, Dappa i dwaj młodsi Żydzi, synowie zarządcy, niosący laski czerwonego wosku, kałamarze i inne niezbędne przybory. Żyd mówił coś do Moseha, posługując się udziwnionym hiszpańskim. Dwie godziny chodził po ładowni, pieczętując skrzynki, do których nawet nie zajrzał i od których nie zamierzał pobierać żadnych opłat. Wszystko to zostało zawczasu zorganizowane przez Turków na polecenie paszy, wykorzystującego swoje kontakty w Egipcie. Izba celna w Abu Qir była jedyną w całym Imperium Otomańskim – i zarazem na całym świecie – w której mogli to załatwić. Celnik nie omieszkał dać do zrozumienia wszystkim w zasięgu głosu, że ten układ bynajmniej go nie satysfakcjonuje, ale zrobił swoje i poszedł sobie, nie komplikując nikomu życia i nie domagając się bakszyszu ponad ten, jaki tak czy inaczej dostał – po zakończonej „inspekcji” Nasr al-Ghuráb wręczył mu sakiewkę pełną peso. Okazał się za to człowiekiem bardzo gościnnym i uparł się, żeby Moseh zjadł z nim kolację – rozsądnie domniemywając, że galeota pozostanie zacumowana przy molo przez całą noc. Rzeczywiście, tak byłoby najprościej, ale wysłany z Aleksandrii francuski slup wojskowy był już w połowie drogi do Abu Qir. Zachodzące słońce nadawało jego trójkątnemu żaglowi morelowy odcień. Wyglądał paskudnie. W dodatku, jeśli wierzyć celnikowi, doskonale utrzymana droga, zwana Traktem Kanopskim, łączyła Abu Qir z Aleksandrią; jeździec na dobrym koniu mógł ją przemierzyć w dwie godziny. Nie chcąc znaleźć się w potrzasku między slupem i hipotetycznym szwadronem francuskich rozbójników, Nasr al-Ghuráb godzinę przed zachodem słońca wydał rozkaz wyjścia w morze. W innych okolicznościach byłaby to decyzja nader niefortunna, ale teraz nurt wezbranego Nilu musiał odepchnąć ich od lądu, a jeśli wierzyć barometrowi, który van Hoek sporządził ze szklanej rurki i butelki rtęci, dobra pogoda miała się utrzymać jeszcze co najmniej przez cały następny dzień. Zdali się więc na łaskę fal i spędzili wśród nich niespokojną noc, raz po raz sondując dno, żeby nie wpaść na przemieszczające się mielizny w delcie Nilu. Kiedy poranny brzask padł na zmęczonych i rozdrażnionych spiskowców, znajdowali się na środku rozległej, półksiężycowatej zatoki, wciśniętej między wychodzący w głąb morza cypel Abu Qir na południowym zachodzie i olbrzymią łachę piasku dwadzieścia mil dalej. Zatoka nie miała wyraźnie zarysowanego brzegu – płynnie przechodziła w błotną równinę, która ciągnęła się wiele mil w głąb lądu, zanim zestalała się na tyle, żeby utrzymać ciężar drzew, pól i domów. Wyglądało na to, że przez całą noc dryfowali leniwie po orbicie wiru utworzonego przez nurt Nilu. Ra.s twierdził bowiem, że widoczna na północnym wschodzie łacha została naniesiona, ziarenko po ziarenku, przez zagrzebaną gdzieś w jej głębi odnogę rzeki przepływającą przez Rosettę. Kiedy bąbel słońca podniósł się wreszcie nad widnokrąg i zapłonął czerwienią w tumanach mącznego pyłu zwiewanego westchnieniami wiatru znad Sahary, w głębi płaskiej równiny zarysowały się kontury kopuł i minaretów. Rosetta. Szloch i lament dobiegające od strony dziobu zburzyły spokój poranka. Jack przeszedł na przód statku i znalazł tam Vreja Esphahniana, klęczącego na grubej belce, która dawniej podtrzymywała taran. Vrej też zajęty był swoistym taranowaniem – uderzał czołem o belkę i darł włosy z głowy, aż skóra spływała krwią. Nie słyszał, co się do niego mówi, Jack odczekał więc do chwili, kiedy mógł mieć pewność, że Ormianin nie rzuci się nagle do wody, po czym wrócił do reszty spiskowców, żeby omówić taktykę na najbliższe godziny. Gdy tylko rozjaśniło się na tyle, że było coś widać, zrobili zwrot na północ i zaczęli wypływać z zatoki. Rosetta (czy raczej Raszid, jak nazywał ją al-Ghuráb) znajdowała się tak blisko, że słyszeli zawodzenie muezinów obwieszczających nadejście świtu, ale ra.s uprzedził ich, że zanim wpłyną do miasta, muszą pokonać kilka mil, opłynąć północny cypel mielizny, znaleźć dogodną drogę w górę rzeki i stamtąd jeszcze godzinę lub dwie ostro wiosłować. Wkrótce znów ujrzeli francuski slup, który na noc też zapuścił się na głębsze wody, a teraz patrolował okolice Rosetty. Na szczęście dla spiskowców wiało z południowego zachodu i galeota mogła postawić wszystkie żagle, gnana wiatrem ominąć ujście Nilu w bezpiecznej odległości i pomknąć na wschód, jakby zamierzała wpłynąć w głąb rzeki sto mil dalej, w Damietcie, albo w ogóle uciec gdzie pieprz rośnie. Kapitan slupa nie miał innego wyjścia, jak rzucić się na tę przynętę i pogonić za nią z wiatrem. Kiedy slup zrównał się z galeotą i zmienił kurs, żeby przeciąć jej drogę, al-Ghuráb zrzucił żagle, zawrócił i kazał galernikom wiosłować. Pozbawiony wioseł slup też wykonał zwrot, ale musiał halsować pod wiatr i nie miał co marzyć o dotrzymaniu kroku galeocie. Od początku dzieliło je dobre pół mili i dystans ten zwiększał się, gdy galeota mknęła ku splątanym i zarośniętym mieliznom, jakie Nil naniósł w okolicach Rosetty. Te manewry zajęły im pół dnia i Vrej Esphahnian zdążył się przez ten czas uspokoić. Kiedy odzyskał mowę, Jack podał mu bukłak i kubek i posadził go na dziobie, gdzie – ponieważ płynęli pod wiatr – najmniej śmierdziało. – Przepraszam za tę chwilę słabości – wychrypiał Vrej. – Kiedy zobaczyłem Rosettę, przypomniały mi się opowieści ojca, który przepływał tędy z ładunkiem kawy. Przeprowadził statek przez niezliczone cieśniny i przewężenia, odnogi i kanały, przeszedł kontrolę celną w Rosetcie, spłynął w dół Nilu i nagle otworzyło się przed nim szerokie Morze Śródziemne: dla jednych symbol morskiej grozy i zwiastun wściekłych sztormów, dla niego zaś perspektywa wolności i wielkich szans. Pożeglował wprost do Marsylii i... – Wiem – przerwał Jack, znając ciąg dalszy tej opowieści nie gorzej od Vreja. – Pierwszy sprowadził kawę do Francji. Wybacz, że pohalsuję trochę pod wiatr twojej opowieści, ale twój brat twierdził, że ojciec nabył ten ładunek kawy w Mokce. Vrej, zdumiony: – Bo to prawda... W Mokce kawa z Etiopii spotyka się z hiszpańskim srebrem i indyjskimi korzeniami. – Widziałem mapy – powiedział z naciskiem Jack. – Mapy całego świata, w bibliotece w Hanowerze. Jeśli mnie pamięć nie myli, Mokka znajduje się nad Morzem Czerwonym. – Zgadza się. Nyazi może ci powiedzieć, że leży w Arabia Felix, po przeciwnej stronie morza niż Etiopia. – Co więcej, mam również wrażenie, że Morze Czerwone łączy się z tym oceanem, który ciągnie się na wschód aż do Hindustanu. Vrej nie odpowiedział. – Jeżeli prawdą jest, że Kair to ślepy zaułek i żaden statek nie może popłynąć stamtąd dalej na wschód, jak twój ojciec zdołał przeprowadzić swój statek z Mokki nad Morzem Czerwonym tutaj, do Rosetty?! Vrej zacisnął powieki i zaklął szpetnie pod nosem. – Jest jakieś przejście! – stwierdził Jack. Wstał, żeby obwieścić tę nowinę pozostałym, i w tej samej chwili kątem oka dostrzegł ruch ręki Vreja, bardzo delikatny, subtelny, ale taki, że każdy by go zauważył; wielu by się przed nim cofnęło, niektórzy dobyliby broni. Nie można było mieć wątpliwości, że Vrej sięga po sztylet, zatknięty za szarfę, którą przewiązał się w pasie. Jego dłoń drgnęła dosłownie na szerokość palca, zanim zdławił ten odruch i ją cofnął, ale Jack to zauważył. Zawahał się. Spojrzał Vrejowi w oczy, czerwone i podpuchnięte od płaczu. Zobaczył w nich (całkiem naturalny) smutek, rezygnację, ale ani śladu morderczej żądzy. – Tak trzymać, Vrej! – Poklepał Ormianina po ramieniu i zwołał spiskowców na naradę. * * * Łoskot kolby pistoletu o stare drewniane drzwi zburzył nocny spokój bazaru perukarskiego na suku w Rosetcie. Spomiędzy okiennic na piętrze wychyliła się głowa rozzłoszczonego mężczyzny, który jednak zaraz złagodniał, widząc, że dwóch z trzech gości to Turcy (na to przynajmniej wskazywał ich strój), trzeci zaś jest janczarem. Pobrzękujące w sakiewce peso do reszty poprawiły mu nastrój. Szczęknęły otwierane zasuwy i goście weszli do środka. Dom był czysty i schludny, ale pachniał tak, jakby zmiotki ze wszystkich balwierni w Imperium Osmańskim zgarnięto do mieszczącej się gdzieś w głębi komórki i pozwolono im spokojnie dojrzewać. Zaparzyła się herbata, podano tytoń. Po mniej więcej półgodzinie wstępnych uprzejmości goście złożyli gospodarzowi propozycję handlową, którą ten, otrząsnąwszy się z początkowego zdumienia, przyjął. Goniec został w te pędy wysłany na ulicę balwierzy. Czekając na jego powrót, perukarz pozapalał lampy i zaprezentował gościom swoje towary. Gotowe produkty obejmowały pokaźnych rozmiarów peruki osadzone na drewnianych, kanciastych niby-głowach, przeznaczone na eksport do Europy. Europejczykom wydały się jednak równie dziwaczne jak Arabom i Afrykanom, bo przez te lata, które spędzili przy wiosłach, moda się zmieniła i peruki z szerokich i płaskich stały się wysokie i wąskie. W głębi sklepu wystawiono na sprzedaż materiały i surowce do wyrobu peruk, i tu należało podjąć pewne decyzje i dokonać wyborów. Nawet najdelikatniejsze włosie berberyjskich koni było za szorstkie, żeby przydać się tej nocy. Były również dostępne drogie pukle delikatnych, lśniących włosów z Chin, miały jednak niewłaściwy kolor, a przefarbowanie ich zajęłoby zbyt wiele czasu. Zjawił się zaspany turecki balwierz, który od razu zaczął grzać wodę i ostrzyć brzytwy. Klienci zgodzili się w końcu na piaskowobrunatne kozie włosie, dostępne w umiarkowanej cenie. Cyrulik ogolił janczara do gołej skóry i za pomocą maczanych w spirytusie zwitków turkmeńskiej bawełny opalił mu delikatny puszek, pokrywający górną połowę policzków; wyglądało to dramatycznie, ale było całkowicie bezbolesne. Opłaconego balwierza odesłano do domu i do pracy przystąpił perukarz. Kawałek po kawałku smarował janczarowi skórę głowy gumą uzyskaną z żywicy sosnowej i przyklejał nań kępki koziej sierści. Dwie godziny później janczar okrutnie śmierdział żywicą i kozami, a wyglądał tak, jakby od lat się nie golił i nie strzygł. Kiedy rozebrał się do pasa, odsłaniając posiekane batogiem plecy, nikt już nie mógł go wziąć za janczara. Wyglądał jak wieloletni, wymizerowany galernik. * * * Pierre de Jonzac wrócił na brzeg Nilu godzinę po świcie, tak jak obiecywał lub groził. Sprowadził szwadron dragonów. Poprzedniego dnia przegalopowali przez całe nabrzeże i wstrzymali konie tuż przed tym, jak wparowały na trapy – zdyszani, spoceni i oskorupiali kurzem po wyścigu Traktem Kanopskim, na którym przez całą noc i dzień usiłowali dotrzymać kroku manewrującej w zatoce galeocie. Wykorzystując monsieur Arlanca jako tłumacza, Nasr al-Ghuráb pogratulował de Jonzacowi i jego żołnierzom doskonałej prezencji o tak wczesnej porze; było oczywiste, że służba z francuskiego konsulatu spędziła pół nocy na skrobaniu, szczotkowaniu, krochmaleniu i pucowaniu. Przeprosił za fatalnie kontrastowy widok, jaki przedstawiała w tym kontekście galeota i jej załoga. Część żeglarzy „zażywała cienia winorośli”, co było poetyckim sposobem powiedzenia, że poszli na bazar (osłonięty przed słońcem liściastym baldachimem) uzupełnić zapasy. Inni „popijali mokkę w pałacu paszy”, co de Jonzac potraktował (zgodnie z przewidywaniami) jako skrajnie niesubtelną metodę przekazania mu, że spiskowcy przebywają we wnętrzu kamiennej fortecy wybudowanej przez Turków dla nadzorowania rzecznego ruchu, gdzie nie szczędzą urzędnikom bakszyszu. Twierdza znajdowała się tak blisko portu, że rzucała całkiem dosłowny cień na okolice galeoty. Dziesiątki janczarów w paradnych mundurach zerkały z blanków na dół, profesjonalnym spojrzeniem taksując dragonów. Ra.s dawał de Jonzacowi do zrozumienia, że Rosetta bardzo się różni od Aleksandrii: tutaj też Francuzi mieli swoje przedstawicielstwo i trochę żołnierzy, ale (jak powiadano) nawet kiedy dorzucili do tego parę reales, mogli liczyć co najwyżej na filiżankę kawy. To spostrzeżenie było słuszne, ale nie zmieniało faktu, że al-Ghuráb na razie wyłącznie kłamał. Prawdziwym powodem, dla którego tylko kilku spiskowców było widać na pokładzie galeoty, był fakt, że czterej z nich (Dappa, Jeronimo, Nyazi i Vrej) przez całą noc galopowali na południe, nie oszczędzając koni i licząc na to, że w dwie doby pokonają dzielące ich od Kairu sto pięćdziesiąt mil. Piąty siedział przykuty do wiosła. – To bardzo humanitarne z pańskiej strony, że postanowił pan wczoraj uwolnić trzecią część wioślarzy – przyznał de Jonzac. – Niestety, tak się składa, że mój pan ma w nich udziały. Porozumiawszy się z naszymi licznymi i wysoko postawionymi tureckimi przyjaciółmi z tej oto fortecy, postanowiliśmy zebrać wszystkich niewolników i odesłać ich do Aleksandrii. – Mam nadzieję, że waszej flocie wystarczy ławek, żeby ich wszystkich usadzić – zadrwił van Hoek. De Jonzac poczerwieniał i nachmurzył się, ale udał, że nie słyszał słów Holendra. Mówił dalej: – Niektórzy bardzo chętnie z nami rozmawiali, nawet zanim pomiażdżyliśmy im palce śrubami. Wiemy już, że ukrywacie przed nami pewne informacje natury... metalurgicznej. W nocy, kiedy potrzebowali gotówki na opłacenie perukarza i wynajęcie koni, otworzyli jedną ze skrzynek i wyjęli z niej sztabkę złota, nie kryjąc się z tym przed niewolnikami, których następnie wypuścili. Liczyli na to, że tą drogą informacja o złocie dotrze do Pierre’a de Jonzaca. Ra.s wzruszył ramionami. – I co z tego? – Pchnąłem do Aleksandrii posłańca z wiadomością, że pewne liczby w naszym Planie należy od dziś mnożyć przez trzynaście. – Ach, gdybyż to rachunki były takie łatwe! Pański przełożony mógłby odsapnąć w jakiejś aleksandryjskiej willi, pan zaś udałby się do Kairu i naniósł poprawki w księgach. Ale to nie takie proste. Nasz przyjaciel w Bonanzie zdywersyfikował swój portfel znacznie ponad nasze oczekiwania, wykraczając poza tradycyjne metale. Czeka nas długie i żmudne szacowanie wartości skarbu. – To zwykła formalność. Proszę nie zapominać, że mój pan doskonale zna tajniki korsarskiego rzemiosła – prychnął de Jonzac. – Ma zaufanych taksatorów, których może tu przysłać... – Niech ich wyśle do Kairu, bo tam z kolei mieszkają nasi zaufani taksatorzy. Proszę też posłać po pańskiego przełożonego. Znaleźliśmy bowiem coś, czego wartość tylko on jeden będzie umiał należycie ocenić. De Jonzac uśmiechnął się lekko. – Mój pan jest bystrym człowiekiem. Zapewniam, że zawsze pozostawia wycenę specjalistom, przynajmniej dopóki nie chodzi o berberyjskie ogiery. – A angielskie wałachy? – spytał ra.s i skinął na Jewgienija i Gabriela Goto. Siedzący przy wiośle Jack zagrzechotał łańcuchami i podniósł wrzask po angielsku: – Przeklęci dranie! Sprzedajcie mnie żabojadowi! Przybłędy bez matek! Niech Bóg przeklnie was i wasze głowy! Jewgienij udał, że go nie słyszy, chwycił go od tyłu pod łokcie i podniósł z ławki, żeby de Jonzac mógł go sobie obejrzeć. Gabriel pociągnął w dół spodnie Jacka, które zatrzymały mu się dopiero na wysokości kolan. Na chwilę zrobiło się cicho. De Jonzac zauważył, jak jego dragonów przeszedł frisson. – Może to Ali Zaybak, a może jakiś inny biedny Anglik, który stanął za blisko ogniska – rzucił kąśliwie mis. – Poznaje pan Jacka Shaftoe? – Nie – przyznał de Jonzac. – A czy gdyby go pan rozpoznał, mógłby wyznaczyć cenę za jego głowę? – To może zrobić tylko mój pan. – W takim razie spotkamy się z panem i pańskim przełożonym w Kairze, za trzy dni. – Nie zdążymy! – Całe lata żyliśmy w niewoli – wtrącił Moseh, który do tej pory stał w milczeniu z założonymi na piersi rękoma. – Nawet trzy dni więcej to dla nas za dużo. * * * Tego samego dnia ruszyli na żaglach w górę rzeki. Główny kanał miał kilka sążni głębokości i około ćwierć mili szerokości – co oznaczało, że od francuskich dragonów przez cały czas dzieliła ich najwyżej ósma część mili, bo de Jonzac wysłał za nimi dwie pary żołnierzy, po jednej każdym brzegiem. Ledwie zniknęły im z oczu zabudowania Rosetty – ubogie, rozrzucone bez ładu i składu i pozbawione muru, który wytyczałby granice miasta – Jack został odciągnięty od ławki i obwieszony naszyjnikami, kajdanami i wszelkim żelastwem. Zaprowadzono go pod krótki pokład rufowy, gdzie Jewgienij przez kwadrans walił młotem w kowadło, szczękał łańcuchami i produkował inne dźwięki, które każdemu, kto je słyszał, dałyby jednoznacznie do zrozumienia, że galernik został bezpiecznie zakuty w okowy. Tymczasem Jack, z właściwym sobie zamiłowaniem do teatralnych scen, wył i klął na czym świat stoi, tak jakby Jewgienij na żywca okręcał mu ręce i nogi rozżarzonymi do czerwoności sztabami metalu. Istotnie, krzyczał z bólu, ale tylko dlatego, że garściami odrywał sobie z głowy kozią sierść. Na skórze pozostawały łuskowate strupy gumy sosnowej, których pozbył się dopiero w drodze skrobania i przemywania terpentyną i oliwą do lamp, zdzierając sobie przy okazji kilka warstw skóry od szyi wzwyż. Zawinął piekącą go głowę w turban, ubrał się, przypasał szablę i kiedy wyszedł na środek galery, w każdym calu wyglądał jak janczar. Przystanął, odwrócił się i zbluzgał po sabirsku wyimaginowanego galernika pod pokładem. Podczas tego przedstawienia nie odważył się spojrzeć widzom w oczy, ale van Hoek, który zerkał na dragonów sponad wiosła, poinformował go, że widzieli większą część spektaklu. Nie mieli zresztą za dużo czasu na podziwianie go. Nil był wezbrany, wypełniał całe koryto i co kawałek rozlewał się po okolicy, więc galeota nie musiała lawirować wśród mielizn, bez czego nie obeszłoby się w innej porze roku, lecz przy leniwym nurcie z łatwością rozwijała prędkość siedmiu węzłów, płynąc pod prąd. Jack spodziewał się znaleźć w Egipcie pustynię i wiedział, że gdzieś tam, daleko, rozciągają się piaski, co dało się poznać po okrywającej wszystko warstewce żółtego pyłu, ale z pokładu statku kraj wydawał się wilgotny i żyzny jak Holandia. I równie gęsto zamieszkany. Zawsze mieli w zasięgu wzroku przynajmniej parę ludzkich sadyb; kilka razy na godzinę mijali jakąś wioskę, a kilka razy w ciągu dnia spore miasteczko. Po obu stronach jak okiem sięgnąć ciągnęły się złote pola zbóż i ryżu oraz kręte, ciemnozielone linie – niezliczone szlaki wodne delty Nilu, zarośnięte przy brzegach, a czasem nawet na całej szerokości, sitowiem i trzciną sięgającymi dorosłemu człowiekowi ponad głowę. Palmy stały wzdłuż kanałów jak żołnierze w ordynku. Miasta kryły się w sadach figowych, cytrusowych i cynamonowych. Dla spiskowców była to malownicza sceneria, dla dragonów prawdziwy tor przeszkód. Zostawali z tyłu za galeotą, ilekroć musieli nadkładać drogi wokół zalanych pól, a potem nadrabiali stracony dystans, ścinając zakola rzeki. Mieli szczęście, że zabrali z Rosetty kilka luzaków i że Egipt, podobnie jak większość tureckiego imperium, był uporządkowanym krajem. Po jego drogach podróżowało się może nie tak przyjemnie jak po angielskich, ale łatwiej niż po francuskich, toteż w ciągu dnia dotrzymywali galeocie kroku. Moseh, Jack i reszta mogli być pewni, że czwórka, którą posłali przodem do Kairu, bez przeszkód dotrze na miejsce przeznaczenia. Wieczorem wiatr przestał wiać. Ra.s, woląc nie ryzykować, że wiosłując, wpakują się na mieliznę albo zabłądzą w jakieś starorzecze, po prostu zacumował galeotę do palmy i wyznaczył wachty. Dragoni pełnili rolę wysuniętych posterunków strażniczych – z pewnością nie chcieliby, żeby ładunek wpadł w ręce jakiegoś miejscowego Ali Baby i jego czterdziestu rozbójników. W południe drugiego dnia wiatr znowu osłabł i ra.s wysłał kilkunastu niewolników na brzeg, żeby ciągnęli galeotę na linach; po to właśnie byli potrzebni i dlatego nie wszystkich puszczono wolno w Rosetcie. Późnym popołudniem dotarli do miejsca, w którym Nil rozdzielał się na dwie potężne odnogi: jedną, którą właśnie przemierzyli, i drugą, kończącą się w Damietcie. Przed zmierzchem znów przywiązali statek do palm i odliczali wlokące się niemiłosiernie nocne godziny. Jack odsłużył wachtę tuż przed świtem, po czym wgramolił się do hamaka na pokładzie i zasnął pod gołym niebem. Kiedy się obudził, słońce wschodziło, galeota już płynęła, a na zachodzie rysowały się kontury gór o niezwykłych, regularnych kształtach. Usiadł, żeby lepiej się im przyjrzeć, i rozpoznał piramidy. Kiedy już się na nie napatrzył z rozdziawionymi ustami, co zajęło mu dłuższą chwilę, odwrócił się, spojrzał w tarczę wschodzącego słońca i ponad wodami Nilu ujrzał Matkę Świata. Równie dobrze mógłby próbować ogarnąć jednym spojrzeniem krzątaninę wszystkich mrówek w mrowisku, przeczytać na raz wszystkie słowa w książce albo poczuć całą wspaniałość gotyckiej katedry, stanąwszy zaledwie w jej progu. Jego umysł nie dorastał do wymagań stawianych przez Kair, toteż przez dłuższy czas koncentrował się na rzeczach drobnych i nieodległych, jak dziecko oglądające świat przez słomkę. Na szczęście, takich rzeczy nie brakowało. Nil pod Kairem rozlewał się chyba szerzej niż Dunaj pod Wiedniem. Na jego falach unosiło się mrowie łodzi wyładowanych ziarnem przywiezionym z Górnego Egiptu. Ich kapitanowie całymi tygodniami pokonywali katarakty i walczyli z krokodylami, i nie byli w nastroju do ustępowania z drogi niezdarnej galeocie. Zanim przedarli się na wschodni brzeg i bezpiecznie zacumowali galeotę, narobili sobie sporo wrogów. Prawie od razu wchłonęło ich stado wielbłądów, co nigdy nie jest miłe, a rzadko pożądane, zwłaszcza gdy ujeżdżają je lub prowadzą uzbrojeni mężczyźni. Jack myślał, że napadli ich nomadzi, dopóki nie zauważył, że wszyscy wyglądają jak Nyazi i wielu się uśmiecha. I wtedy usłyszał krzyk Jeronima: – Gdybym za każdą muchę, która po was łazi, bydlaki, dostał miedziaka, kupiłbym sobie całe imperium hiszpańskie! Cuchniecie gorzej niż Vera Cruz na wiosnę! Oblepia was więcej brudu, niż większość zwierząt wysrywa przez rok! Na pewno wyskoczyłyście uformowane i gotowe do życia z kupy gnoju, jak te muchy! Jack Shaftoe uśmiecha się do mnie, bo uważa, że ty, wielbłądzie, i ja pasujemy do siebie. Może później uczynię go twoją żoną? Wyprowadzisz go na pustynię i zrobisz z nim, co zechcesz. Dappa i Vrej byli czymś zajęci, za to po chwili Jack wypatrzył w tłumie Nyaziego, uradowanego ze spotkania z członkami swojego szczepu. Cieszył się, że nie musiał być świadkiem tego powitania. Nasr al-Ghuráb kazał rozkuć wszystkich galerników jednocześnie (jakieś dwie dwudziestki), poinformował ich, że mogą albo pójść sobie do Kairu i więcej nie wracać, albo dołączyć do spisku i pozostać w nim do końca – innego wyboru nie mieli. W mgnieniu oka prawie wszyscy ulotnili się bez śladu; zostało tylko czterech: nubijski eunuch, Hindus, Turek, kompan od wiosła monsieur Arlanca, oraz Irlandczyk nazwiskiem Padraig Tallow. Pierwsi trzej musieli dojść do wniosku, że bardziej opłaca im się związać ze spiskowcami, natomiast Padraig (tak przynajmniej podejrzewał Jack) chciał po prostu zobaczyć na własne oczy, jak cała rzecz się zakończy. Monsieur Arlancowi przedstawiono tę samą alternatywę. Jack nie posiadał się ze szczęścia, kiedy hugenot wybrał pozostanie w spisku. Zabrali się do przeładowywania skrzynek złota z galeoty na wielbłądy. Zajęło im to najwyżej pół godziny. Ra.s w towarzystwie Jeronima (który miał serdecznie dość wielbłądów), Turka, Nubijczyka i kilku pobratymców Nyaziego (którzy chcieli popłynąć sobie statkiem) rzucili cumy i spłynęli w dół rzeki, na odległą o kilka mil wysepkę, przy której handlowano łodziami. Karawana wielbłądów sformowała się i przygotowała do wyruszenia w drogę. * * * Niektórzy niewolnicy postawieni przed wyborem dalszej drogi w życiu zadawali dociekliwe pytania o naturę Planu. Najczęściej powtarzane brzmiało: – Czemu po prostu nie wyjedziecie z miasta ze skarbem? Dlaczego czekacie na tego waszego Inwestora, który przecież nie kryje się z tym, że chce was oszukać? Jack podzielał ich wątpliwości, ale w końcu nie mógł nie przyznać racji Mosehowi i Nasr al-Ghurábowi, kiedy skinieniem głowy wskazywali drugi brzeg Nilu i zbudowane na nim tureckie miasto El Giza. Były w nim kopulaste meczety, zielone ogrody, łaźnie i przybytki rozkoszy, ale nie zabrakło też lochów, wysokich murów zjeżonych żelaznymi hakami i Champs de Mars, na których tysiące janczarów ćwiczyły z muszkietami i lancami. Z pewnością znaleźliby się tam jacyś sędziowie i niektórzy przychyliliby ucha francuskiemu diukowi, gdyby się poskarżył, że okradła go banda niewolników. Dwaj zmordowani francuscy dragoni, którzy wpadli do miasta na półżywych koniach, kiedy trwał załadunek wielbłądów, i tak już dostatecznie zaalarmowali tureckie władze. Kiedy więc karawana zaczęła oddalać się od Nilu i zagłębiła w dwa tysiące czterysta kwartałów i dzielnic Kairu, jej tropem podążali nie tylko żebracy, wagabundy, obnośni kupcy, kurtyzany i ciekawscy chłopcy, ale przede wszystkim janczarzy. Można by nazwać Kair wspólnikiem we wszystkich poczynaniach jego mieszkańców. Był wystarczająco duży, żeby pochłonąć każdą armię; dostatecznie mądry, żeby zrozumieć każdy plan; dość stary, by przeżyć całe rasy, narody i religie. Nic nie działo się w nim bez jego zgody. Karawana Nyaziego – trzy tuziny koni i wielbłądów, uzbrojeni po zęby jeźdźcy i tony złota – nic w nim nie znaczyła. Sznur ludzi i zwierząt wielokrotnie rozrywał się na dwie, trzy i więcej części, przedzielany jeszcze dziwniejszymi pochodami, które wylewały się z wąskich przecznic i podążały w poprzek jego drogi – były to bandy zamaskowanych, lamentujących kobiet, kolumny derwiszów z bębnami, w wysokich, stożkowych czapach, zwłoki w zawojach, obnoszone na szczudłach, szwadrony janczarów w czerwieni i zieleni. Od czasu do czasu trafiali na çavuşa z sumiastym wąsem, w szmaragdowozielonej szacie do kostek, czapce z białej skóry i czerwonych butach. Wtedy każdego wielbłąda w karawanie zmuszało się do przyklęknięcia, a jeźdźcy zsiadali z siodeł i czekali, aż çavuş ich minie. Wagabundy wykorzystywały tę przerwę, by spryskać ich wodą różaną i zażądać za to pieniędzy. Nawet gdyby, schodząc z pokładu galeoty, Jack nie wiedział o tym, że Egipt jest najstarszym krajem na świecie, domyśliłby się tego po pierwszej godzinie żmudnej wędrówki po ulicach Kairu. Dawało się to poznać po twarzach ludzi przedstawiających sobą mieszankę wszystkich ras, o jakich w życiu słyszał (oraz paru takich, o których nie miał pojęcia, że istnieją). Każda twarz miała do opowiedzenia tyle historii, co galera pełna niewolników. Podobnie rzecz się miała z domami, zbudowanymi czasem z kamienia, czasem z drewna tak starego, że wyglądało jak skamieniałe, a najczęściej z cegieł, lepionych ręcznie, byle jak wypalonych i tak wiekowych, jakby formował je sam Mojżesz. Tyle samo starych domów burzono, ile budowało się nowych, co było naturalne, ponieważ cała dostępna przestrzeń została już zajęta i nie pozostało nic innego, jak przenosić materiał budowlany z miejsca na miejsce, tak jak kapryśny Nil na przemian nanosił i rozmywał piaszczyste łachy w delcie. Nawet piramidy były ponadgryzane w rogach, jakby mieszkańcy wykorzystywali je w charakterze kamieniołomów. Po wielu godzinach zagłębiania się w miasto dotarli do chanu el-Chalili – chaotycznego bazaru, który przewyższał rozmiarami większość europejskich miast. Nyazi kazał Jackowi zdjąć buty i zaprowadził go do starego meczetu, gdzie strome, spiralnie skręcone schody biegły wnętrzem klatki chłodnej i ciemnej jak naturalna jaskinia i wyprowadzały na dach, skąd mieli widok na panoramę całego miasta. Nilu nie było już z tej odległości widać, toteż Jack mógł podziwiać tylko setki płaskich, zapiaszczonych dachów, zawalonych beczkami, belami, zawiniątkami i kopczykami domowego śmiecia. Każdy dach znajdował się na innej wysokości i miało się wrażenie, że tym niższym grozi przysypanie. Kair przywodził na myśl dno rozległej jamy, z której mieszkańcy od tysięcy lat próbują wydostać się na wolność, a jedyną do niej drogą jest wykopywanie gliny, wykuwanie bloków wapienia, burzenie pustych domów i bezbronnych pomników przeszłości i spiętrzanie uzyskanego w ten sposób materiału wciąż wyżej i wyżej. To, kto aktualnie przewodzi temu wyścigowi, najłatwiej poznawało się po wysokości dachu jego domu. Przegrani nie tylko nie byli w stanie dotrzymać kroku sąsiadom, ale nawet oprzeć się unoszonemu wiatrem piaskowi, który starannie zasypywał wszystko, co nieruchome, i stopniowo przepadali bez śladu. Jack wyobraził sobie, że mógłby zejść do piwnicy dowolnego kairskiego domu i znaleźć pod spodem zasypany cały następny dom, pod nim kolejny, i tak dalej, przez całe mile w głąb. Nigdy dotąd sens wersu „Przyjdzie sądzić żywych i umarłych” nie był dlań tak oczywisty – tutaj, w biblijnej krainie istniały tylko te dwie kategorie, a rozróżnienie między nimi było jedynym liczącym się osądem. Cieszył się więc, że jest w el-Chalili, chyba najbardziej ożywionej części miasta. Karawana wiła się ulicami, na których sprzedawano wszelkie możliwe towary, od niewolników, przez masło, po żywe kobry, aż dotarła do miejsca leżącego, jak sobie wyobrażał, w samym środku metropolii: dziedziniec – albo może po prostu szerszy zaułek – miał kształt prostokąta, długość strzału z łuku, szerokość nieprzekraczającą pięciu metrów i był wciśnięty między trzy – i czteropiętrowe domy. Wąska otwarta przestrzeń u góry zapewniała dopływ światła na dół, lecz między parapetami budynków rozpięto jakąś przezroczystą materię – zapewne płachty namiotowe i płaty impregnowanego płótna, jak się domyślał. Podwórko miało więc lity dach, przepuszczający światło, ale uniemożliwiający podsłuchiwanie toczonych na nim rozmów. W okalających je budynkach panowała cisza jak nigdzie indziej w całym Kairze. Pachniały sianem. Pływające po Nilu statki zaopatrywały te stajnie w paszę dla koni i wielbłądów. – Tu się wszystko zaczęło – oznajmił Nyazi. – Tu zakiełkowało ziarno. – Co masz na myśli? – zaciekawił się Jack. – Sto pokoleń wstecz rozbili tu obóz ludzie tacy jak ja. – Nyazi tupnął sandałem w ziemię. – Zatrzymali się na jedną noc, z wielbłądami. Z czasem ich obozowisko zapuściło korzenie i zmieniło się w karawanseraj. Obrósł go bazar, chan el-Chalili, wokół którego z kolei wyrósł cały Kair. To są pozostałości tamtego karawanseraj u. Nadal przyjeżdżamy tu handlować wielbłądami. – To idealne miejsce na spotkanie z diukiem – wyjaśnił Moseh. – Plan od początku był doskonały. Jeśli Nyazi ma rację, od zarania dziejów nie było takiego dnia, żeby srebro i złoto nie przeszły tu z rąk do rąk. Istnienia chanu el-Chalili nie zadekretował żaden król, nie przepowiedziała żadna religia. Powstał samoistnie i trwa, nie oglądając się na wolę sułtana z Konstantynopola i Króla Słońce z Paryża. * * * Przyjaźń cnotą jest częściej spotykaną wśród złodziei aniżeli u innych ludzi. Kiedy ich kompani znajdą się w niebezpieczeństwie, ci najusilniej starają się im pomóc. – Pamiętniki prawego złoczyńcy Johna Halla Parter karawanseraju miał wysoko sklepiony sufit, żeby człowiek mógł wjechać do środka na wielbłądzie, nie schylając się i nie zdejmując turbanu. Tak też zrobili mężczyźni z klanu Nyaziego. Wieczorem wrócił Nasr al-Ghuráb ze swoimi ludźmi, oraz Dappą i Vrejem, których nie widzieli od Rosetty. – Kairskie ulice rozwidlają się, splatają i meandrują nie mniej niż niepojęty Nil, ale Vrejowi udało się znaleźć ormiańskiego sprzedawcę kawy, który urzęduje nie dalej niż pięć minut stąd i wie wszystko o drodze do Mokki – przyznał z nieskrywanym podziwem Dappa. – Trzeba spłynąć w dół rzeki aż do wielkiego rozwidlenia i skręcić w odnogę biegnącą do Damietty. Po kilku milach mija się wioskę na prawym brzegu, w której wąski kanał odchodzi na wschód od Nilu i biegnie aż do Morza Czerwonego. – Ależ tam musi być ruch! – wykrzyknął Moseh. – Wodzowie wiosek na brzegu kanału zazdrośnie go strzegą – powiedział Dappa. – Podobnie jak tureccy urzędnicy. – Z tego właśnie powodu Egipcjanie z sąsiednich okręgów sięgnęli po kilofy i łopaty i zaczęli wykopywać kanały pozwalające ominąć większe wsie i posterunki mytników – podjął przerwany wątek Vrej. – Ich wykopki wyglądają jak wypełnione stojącą wodą starorzecza albo zarośnięte trzciną kanały ściekowe, niektórych w ogóle nie widać. Wieśniacy z pewnością pilnują ich równie zazdrośnie jak tamci głównego szlaku. Nie uda nam się przebić do Morza Czerwonego, nie wkładając bakszyszu w ręce licznych chłopów. Obawiam się, że łączny koszt tego przedsięwzięcia byłby astronomiczny. – Mamy sporo złota – zauważył Jewgienij. – I będziemy uciekać przed ludźmi, którzy chcieliby nas zabić – dodał Jack. – W takiej sytuacji wydawanie pieniędzy mniej boli. – W dodatku wieśniakom też będzie zależało na tym, żeby ukryć przed Turkami fakt, że nas spotkali – zauważył Jeronimo. – Nie tak bardzo jak nam... – mruknął Moseh. – Ale może wystarczająco. – Dobrze – stwierdził Surendranath, hinduski niewolnik, który postanowił do nich przystać. – Pokazaliście niezwykłą mądrość, tworząc waszą batna. – Precz! – zawołał Jeronimo. – Wszyscy jesteśmy Ludźmi Księgi. Nie trzeba nam tu twojego bluźnierczego bełkotu! – Spokojnie, caballero – wtrącił Jack. – Z doświadczenia wiem, że indyjskie księgi też zawierają ciekawe treści. Co jeszcze możesz nam powiedzieć o batna, Surendranath? – Nauczyłem się tego słowa od angielskich kupców w Suracie – stropił się Hindus. – To skrótowiec od „Best Alternative To a Negotiated Agreement”, czyli „najlepszej alternatywy dla wynegocjowanej umowy”. Rozmowa na chwilę została zawieszona, gdy rozwinięcie skrótu przekładano na różne języki. – Nieważne, czy to określenie angielskie, czy hinduskie – powiedział Moseh. – Jest w nim mądrość. Nasz przyjaciel, banyan z urodzenia i wychowania, zdaje sobie sprawę, że ucieczka przez zalane pola i wadi do Morza Czerwonego to tylko plan zapasowy. Zabezpieczenie, nic więcej. – Mówiąc, celowo zaglądał w oczy tym spośród spiskowców, o których wiedział, że są najbardziej porywczy; zaczął od Jacka i na Jacku skończył. – Warto mieć batna, jak słusznie zauważył Surendranath, ale „wynegocjowana umowa” jest o wiele lepsza od „najlepszej alternatywy”. – Mosehu... – odezwał się Jack. – Przesiedziałeś obok mnie wiele lat. Wysłuchałeś wszystkich moich opowieści i wiesz, że jest tylko jedna osoba na świecie, którą kocham. Mimo tego, co mi uczyniła. – Podciągnął rękaw, odsłaniając ślad po harpunie. – Nie wątpisz chyba, że wolałbym choćby jutro wsiąść na statek do Europy niż uciekać na Morze Czerwone niczym jakiś biedny Żyd przed wiekami. Ale tak samo jak tamci Żydzi nie zamierzam dłużej być niewolnikiem. – W tej kwestii wszyscy jesteśmy zgodni – zauważył Dappa. – Ponieważ wybraliście mnie na negocjatora na ostatnim etapie naszych kontaktów z Inwestorem, muszę was o coś prosić. Jestem wagabundą. Nigdy nie przepadałem za pompatycznymi przysięgami i gadkami o honorze. Ale nasze wspólne przedsięwzięcie dawno wykroczyło poza ramy zwykłych wagabundzkich przygód i dlatego chcę, by każdy z was przysiągł na to, co dla niego najświętsze, że jutro będzie ze mną. Że bez względu na to, co się wydarzy podczas moich rozmów z diukiem – może popiszę się mądrością, a może zrobię z siebie durnia; może zachowam zimną krew, a może stracę nad sobą panowanie albo zsikam się w gacie; może duch przekory postanowi mnie odwiedzić, a może nie – chcę wiedzieć, że będziecie ze mną, pogodzicie się z moją decyzją i razem ocalimy życie albo razem zginiemy. Jack spodziewał się albo długiego, niezręcznego milczenia, albo wybuchu śmiechu. Tymczasem jego słowa jeszcze nie przebrzmiały i niosły się echem po wąskim dziedzińcu, gdy Gabriel Goto wyszarpnął miecz z pochwy. Nowi spiskowcy skulili się odruchowo, ale Gabriel płynnym ruchem obrócił broń w dłoni i podał ją Jackowi rękojeścią do przodu. W blasku ognia klinga zalśniła jak krystalicznie czysty strumień w świetle wschodzącego słońca. – Jestem samurajem – powiedział tylko. Padraig, barczysty Irlandczyk, wstał i splunął w ogień. – Mamy takie powiedzenie – odezwał się po angielsku. – Czy to prywatna bijatyka, czy można się przyłączyć? Ja się przyłączam i to ci powinno wystarczyć, ale jeśli chcesz, żebym na coś przysiągł, przysięgam na grób mojej matki w Kilmacthomas, nad morzem. I niech cię szlag, jeśli myślisz, że to mniej ważne od bycia samurajem. Moseh zdjął z szyi sznur paciorków, ucałował go i rzucił Jackowi. – Jeśli zawiodę, spal je. Niech dołączą do kurzu zaściełającego chan el-Chalili. – Podążałem za tobą, Jack, aby spłacić zaciągnięty przez moją rodzinę dług – powiedział Vrej. – I na nią właśnie przysięgam, że go spłacę. – Nie wierzę w przysięgi – oświadczył monsieur Arlanc. – Wierzę natomiast, że moim przeznaczeniem jest dopilnować, aby ta sprawa doczekała się godnego zakończenia. – Przysięgam na moją prawą rękę, że nigdy więcej nie dam się pojmać piratom – powiedział van Hoek. – A w oczach Boga Inwestor jest właśnie piratem, nikim innym. – Ależ, kapitanie, pan jest leworęczny! – zauważył Jack, próbując rozluźnić przyciężkawą atmosferę, która zaczynała mu dokuczać. – Jeśli przysięga ma mieć jakąś wagę, muszę zachować lewą rękę, silniejszą, żeby móc obciąć sobie prawą – odparł van Hoek. Nie był bynajmniej rozbawiony. Przeciwnie, przyrzeczenie wyzwoliło w nim taki przypływ gwałtownych emocji, jakiego jeszcze u niego nie widzieli. Dobył kordelasa, oparł na ławce prawą pięść z odgiętym małym palcem i ciął. Koniuszek palca spadł na ziemię. Van Hoek schował broń, podniósł odcięty skrawek i podniósł go do światła. – Masz swoją przysięgę! Wrzucił paliczek do ognia, osunął się na kolana i zemdlał. Zapanowało poruszenie. Niektórzy wyraźnie się zaniepokoili, nie wiedząc, czy i od nich oczekuje się, że sobie coś poobcinają, ale Nyazi wyciągnął z fałd szaty czerwony Koran. Stanął nad nim razem z Nasr al-Ghurábem i Turkiem z galery Arlanca, wypowiedzieli jakieś święte słowa po arabsku i ogłosili, że jeśli przeżyją, udadzą się na hadż. Jewgienij, Surendranath i Nubijczyk złożyli straszliwe przysięgi, klnąc się każdy na swoich bogów. Pan Foot, który z lekko urażoną miną przemykał po obrzeżach kręgu światła padającego z ogniska, oświadczył, że nie musi niczego obiecywać po tym, jak wymyślił „całe przedsięwzięcie” (miał zapewne na myśli pechową wyprawę po kauri sprzed lat), bo „nie wypada” okazywać towarzyszom niedoli niczego innego niż absolutna lojalność i że „dziwacznym”, „wstrząsającym”, „niegodnym” i „niewyobrażalnym” ze strony Jacka jest sugerować, że on, pan Foot, mógłby zachować się inaczej. – Przysięgam na mój kraj – powiedział Dappa. – Kraj wolnych ludzi, który na razie liczy około szesnastu obywateli i nie ma własnego terytorium. Ale innego kraju nie mam, więc na ten przysięgam. Jeronimo wystąpił naprzód, wyłamując palce w pobożnym geście, i zaczął coś mamrotać po łacinie, gdy nagle opętał go jego demon. – No żesz kurwa mać! – zawołał. – Przecież ja nawet nie wierzę w Boga! Przysięgam na was, wagabundy, czarnuchy, heretycy, żydki i wielbłądziarze. Na moich jedynych przyjaciół. * * * Diuk d’Arcachon zszedł z pokładu pozłacanej rzecznej barki i na białym koniu jechał w stronę chanu el-Chalili. Towarzyszyło mu dwóch zaufanych adiutantów, jeden lub dwóch tureckich urzędników i mieszany oddział wojska złożony z wypożyczonych janczarów i najlepszych dragonów. Za nimi z turkotem toczyły się masywne, puste wozy, jakich używano do przewożenia ociosanych kamiennych bloków. O tym wszystkim spiskowcy dowiedzieli się z półgodzinnym wyprzedzeniem – mali gońcy, śmigający po ulicach Kairu jak sirocco, błyskawicznie przynieśli wiadomość. Wszyscy jubilerzy w Kairze zostali albo wynajęci przez diuka, albo przynajmniej przez niego przekupieni, żeby nie pracowali dla spiskowców. W tej chwili czekali właśnie na niego pod jedną z bram chanu. Wiedzieli o tym wszyscy Żydzi w mieście, nie wyłączając Moseha. Płaskodenna barka o małym zanurzeniu czekała na kanale, który wił się przez pół miasta i w końcu dochodził do Nilu. Przebiegał w odległości zaledwie pół mili od karawanseraju, przy pewnej uliczce, której mieszkańcy tego dnia wnieśli krzesła do domów, pochowali fajki wodne, zagonili drób do kurników, pozamykali na głucho drzwi i pozatrzaskiwali okiennice, a wszystko z powodu plotek, które rozeszły się nocą. Zrobiło się późne popołudnie, zanim turkot i tętent orszaku Inwestora dobiegł na ciche podwórko, gdzie czekał Jack, skąpany w sączącym się z góry łagodnym blasku słońca. Wciągnął głęboko powietrze do płuc. Pachniało sianem, kurzem i wielbłądzim łajnem. Powinien trząść się ze strachu albo przynajmniej odczuwać podniecenie, ale czuł tylko wszechogarniający spokój. Podwórko leżało w samym środku Matki Świata. To od niej wszystko się zaczęło. Messe w Linzu, Dom Złotego Merkurego w Lipsku i Damplatz w Amsterdamie były jej młodymi, niesfornymi wnukami. W zaułku panowała martwa cisza, jak w oku cyklonu, chociaż wszędzie dookoła kłębił się wir płynnego srebra. Tutaj nie było diuków i wagabundów. Wszyscy byli równi, jak przed przyjściem na świat. Pozdrowienia i powitania z trudem przebijały się przez zgromadzone w stajniach góry siana – Jack nie potrafił nawet rozpoznać języka, w jakim je wymieniano. W końcu usłyszał klekot kopyt na kamieniu. Coraz bliższy. Oparł dłoń na rękojeści szabli i wyrecytował w myślach wiersz, którego nauczył się dawno temu, w Czechach, stojąc w zakolu strumienia: Miecz błyszczący – piękniejszej nie zna świat broni – Trucizną ocieka, nieprzyjaciół gromi. Krew gorącą spija i tnie bez litości, Z marmurowych sal zbiera kosztowności. – To on?! – zapytał ktoś po francusku. Jack zdał sobie sprawę, że ma zamknięte powieki. Otworzył oczy i zobaczył przed sobą mężczyznę na białym, różanookim cheval de bataille. Miał perfekcyjną perukę, zatknięty na jej szczycie admiralski kapelusz i cztery czarne placki przyklejone do bladej twarzy. Z niepokojem spoglądał na Jacka, który przestraszył się, że został rozpoznany, i omal nie sięgnął po jeden z zatkniętych za szarfę pistoletów. Na szczęście inny chevalier, jadący strzemię w strzemię z diukiem, po lewej, nachylił się w jego stronę i wyjaśnił: – Tak, wasza miłość, to jest aga. Dowódca janczarów. – Chyba pochodzi z Bałkanów – zauważył diuk, nawiązując do europejskiej karnacji Jacka. Drugi chevalier, jadący na prawo od diuka, chrząknął znacząco, kiedy monsieur Arlanc wyszedł ze stajni i stanął obok Jacka, z lewej strony. Najwyraźniej spiskowcy chcieli w ten sposób ostrzec diuka, że znajduje się wśród nich ktoś, kto zna francuski. Na prawo od Jacka stanął Moseh, wyrównując w ten sposób szanse: trzech na trzech. Chcąc zachować przewagę, Francuzi wyjechali na środek podwórza. Jack również ruszył naprzód i po chwili znalazł się nieprzyjemnie blisko diuka, który natychmiast ściągnął wodze i podniesioną ręką dał wszystkim znak, żeby się zatrzymali. De Jonzac i drugi chevalier natychmiast wstrzymali konie, chrapy zwierząt znalazły się akurat w okolicy siodła diuka. Jack natomiast zrobił jeszcze jeden krok w przód, potem następny, aż de Jonzac do połowy wysunął pistolet z olstra przy siodle. Drugi jeździec spiął konia, chcąc przeciąć Jackowi drogę. Za plecami jeźdźców dało się słyszeć odgłosy wydawane przez całkiem pokaźną gromadę janczarów i dragonów, rozpraszających się po karawanseraju. Chwilę później z okien na piętrach wychynęły lufy muszkietów. Rodacy Nyaziego zajęli pozycje za plecami Jacka po obu stronach dziedzińca. Końcówki wolnopalnych lontów żarzyły się w półmroku pod arkadami jak oczy demonów. Jack zatrzymał się nieco ponad dwa metry od gładkich chrap białego wierzchowca, ustawił się jednak w taki sposób, żeby jeździec, który wysunął się do przodu, zasłonił mu diuka. D’Arcachon powiedział coś sotto voce do chevaliera, na co ten wycofał konia i wrócił na stanowisko na prawej flance. – Rozumiem istotę waszego planu – powiedział diuk, darowując sobie wszelkie uprzejme wstępy. Prawdopodobnie chciał w ten sposób obrazić Jacka. – To samobójstwo. Jack udawał, że nie rozumie ani słowa, dopóki monsieur Arlanc nie przełożył słów diuka na sabir. – Musieliśmy stworzyć takie pozory – odparł wówczas. – Inaczej by się pan tu nie zjawił. Diuk uśmiechnął się blado, jakby właśnie usłyszał kiepski żart. – Rozumiem. To rodzaj tańca, albo raczej pojedynku, który musi się zacząć od pewnych formalności: ja próbuję cię przestraszyć, ty chcesz mi zaimponować. Ale przejdźmy do rzeczy. Pokażcie mi l’Emmerdeura! – Jest blisko. Najpierw jednak załatwmy ważniejszą sprawę: złoto. – Jestem człowiekiem honoru, nie niewolnikiem. Złoto nic dla mnie nie znaczy. Jeśli jednak wam tak na nim zależy, słucham. Co proponujecie? – Przede wszystkim proszę odesłać jubilerów. Nie mamy ani klejnotów, ani srebra. Tylko złoto. – Załatwione. – Karawanseraj, jak widać, jest duży i w tej chwili pełen siana. Zagrzebaliśmy w tym sianie sztabki. Wiemy, gdzie są. Wy nie. Kiedy dostaniemy dokumenty czyniące z nas wolnych ludzi i będziemy mogli ruszyć w drogę, traktem lub rzeką, z należnymi nam peso w kieszeniach, powiemy wam, gdzie znajdziecie złoto. – Niemożliwe, żeby to był wasz cały plan. Nie ma tu aż tyle siana, żebyśmy nie mogli was aresztować i spokojnie przeszukać karawanseraju. – Upychając złoto po stajniach, porozlewaliśmy na ziemię całkiem sporo oliwy – wyjaśnił Jack. – A dla pewności zakopaliśmy tu i ówdzie beczułki z prochem. Pierre de Jonzac wydał rozkaz podoficerowi dowodzącemu ludźmi w stajni. – Grozicie spaleniem karawanseraju – stwierdził diuk, jakby wszystko, co Jack powie, musiał sobie przekładać na bardziej zrozumiały język. – Złoto stopi się i spłynie do rynsztoka. Część uda się odzyskać, ale stracisz więcej, mój panie, niż gdybyś po prostu zapłacił nam należną część i nas uwolnił. Pieszy podoficer podbiegł do de Jonzaca i szepnął mu coś na ucho. Ten od razu przekazał wiadomość diukowi. – Świetnie – stwierdził diuk. – Słucham? – Moi ludzie znaleźli w stajni kałuże oliwy. Twoje ostrzeżenia się potwierdziły, a ja przyjmuję waszą propozycję. Diuk skinął na drugiego adiutanta, który wyjął z juków plik identycznie wyglądających dokumentów, opatrzonych oficjalnymi pieczęciami i wstążkami typowymi dla otomańskiej biurokracji. Jack odwrócił się w stronę podcieni, gdzie czekał Nasr al-Ghuráb. Ra.s wyszedł z cienia, odłożył broń i podszedł do adiutanta, który pokazał mu jeden z dokumentów. – Kasacja tytułu własności do niewolnika – powiedział. – Z wpisanym nazwiskiem Jeronima. Stwierdza, że jest wolnym człowiekiem. – Przeczytaj pozostałe. – Wróćmy do tej naprawdę ważnej sprawy – zaproponował diuk. – Tej, która sprowadza mnie tu z Aleksandrii. – Dappa – czytał na głos al-Ghuráb. – Nyazi. Zza pleców Francuzów wyjechał rozklekotany wózek. Jack spiął się, ale na wózku znajdowała się tylko pancerna skrzynka. – Wasze peso – wyjaśnił diuk, wyraźnie rozbawiony jego podenerwowaniem. – Jewgienij... – czytał dalej ra.s. – Gabriel Goto... – Załóżmy, że nieszczęśnik, którego pokazaliście de Jonzacowi w Aleksandrii, to naprawdę był L’Emmerdeur... Ile za niego chcecie? – spytał diuk. – Jako że odzyskaliśmy już wolność, również zachowamy się jak ludzie honoru. Albo weźmiecie go za darmo, albo nie weźmiecie wcale. – Wyzwolenie van Hoeka... I moje. Łaskawy uśmiech znów zagościł na twarzy diuka. – Wprost nie umiem wyrazić, jakie to ważne, żebyście mi go oddali. Bez l’Emmerdeura nie będzie żadnej transakcji. – Vrej Esphahnian... Padraig Tallow... pan Foot... – Przemawiasz odważnie – ciągnął tymczasem diuk – ale to nie zmienia faktu, że otaczają was moi dragoni, muszkieterzy i janczarzy. Złoto należy do mnie. Równie dobrze mogłoby już spoczywać w moim paryskim skarbcu. – Tu jest puste miejsce na wpisanie nazwiska. – Nasr al-Ghuráb pomachał ostatnim dokumentem. – Bo nie wiemy, jak on się nazywa – wyjaśnił Pierre de Jonzac, wskazując Jacka. – W paryskim skarbcu... – powtórzył Jack za diukiem. Przemawiał teraz bezpośrednio do niego, w najlepszej francuszczyźnie na jaką było go stać. – Domyślam się, że znajduje się on gdzieś w podziemiach sypialni w zachodnim skrzydle, gdzie stoi ten paskudny posąg z zielonego marmuru, przedstawiający Ludwiczka w tandetnym przebraniu Neptuna. Cisza, która zapadła po tych słowach, trwała niewiele krócej niż milczenie, jakie pewnej nocy, dawno temu, zapanowało w sali balowej Hôtel d’Arcachon. Ale trzeba było diukowi przyznać, że szybko się otrząsnął – co oznaczało, że albo już dawno przejrzał Jacka na wylot, albo był o wiele bardziej elastyczny, niż się to na pierwszy rzut oka wydawało. Adiutanci zgłupieli całkowicie. Diuk pchnął konia kolanami i spojrzał z góry na Jacka. Jack również podszedł bliżej, aż poczuł na twarzy oddech z końskich chrap. Ściągnął turban. – Warunki transakcji wcale nie muszą się zmienić, Jack – powiedział diuk. – Wystarczy jedno twoje słowo, a twoi kompani odejdą stąd wolni i bogaci. Jack stał bez ruchu i rozważał propozycję diuka, całkiem serio, przez minutę lub dwie. Konie parskały, wszędzie dookoła żarzyły się wolnopalne lonty. Wystarczyłby jeden gest z jego strony, by przyjaciele dostali wolność i pieniądze, na które zasłużyli. Wcześniej, w każdym innym okresie życia, wyśmiałby ten pomysł. Teraz jednak wydał mu się on dziwnie kuszący. Przynajmniej przez chwilę. – Przykro mi, diuku, ale się spóźniłeś – odparł w końcu. – O dzień. Wczoraj w nocy moi kamraci złożyli mi całe mnóstwo prawdziwych przysiąg, a ja zamierzam ich z nich rozliczyć. Inaczej nie wypada. Płynnym ruchem dobył szabli i zatopił ją aż po rękojeść w szyi białego konia, mierząc prosto w serce. Kiedy ostrze go dosięgło, potężny mięsień zacisnął się niczym pięść, a potem zwiotczał nagle, przepołowiony przez miecz błyszczący. Klinga wyszła z rany, zapoczątkowując fontannę krwi szeroką jak nadgarstek Jacka. Koń stanął dęba, wysadzane klejnotami ostrogi diuka przebiły powietrze. Jack odsunął się na bok, wolną ręką wyjął pistolet i strzelił w głowę adiutantowi, który wiózł dokumenty. Diuk cudem utrzymał się w siodle. Albinos zrobił dwa szybkie kroki do przodu i przewrócił się na bok, przyszpilając i (co było słychać) łamiąc jeźdźcowi nogę. Jack podniósł wzrok. Pierre de Jonzac mierzył do niego z pistoletu z odległości najwyżej dwóch metrów, ale Moseh już zaczął działać. Wysunął koniuszek języka spomiędzy warg. Toporek zafurkotał w powietrzu i utkwił w barku de Jonzaca. Oficer wypuścił broń, a chwilę później jego koń zwalił się na ziemię z przestrzelonym łbem. De Jonzac wylądował u stóp Jacka, który chwycił upuszczony przez niego pistolet, wycelował mu w głowę, po czym przesunął lufę w bok i wypalił w ziemię. – Moi ludzie pomyślą, że cię zabiłem, i nie będą na ciebie marnować kul – wyjaśnił. – Daruję ci życie, ale tylko w jednym celu. Masz wrócić do Paryża i powiedzieć tam, że to, czego za chwilę będziesz świadkiem, zrobiłem z miłości do kobiety. Jej nazwiska nie muszę wymieniać. Będzie wiedziała. Ja jestem Jack Shaftoe, Półkuśka, l’Emmerdeur, król wagabundów, Ali Zaybak. Żywe srebro. Mówiąc to, podszedł do diuka d’Arcachon, który wyczołgał się spod konia i leżał podparty na łokciu, bez kapelusza i peruki. Ostre odłamki kości przebiły mu zakrwawioną jedwabną pończochę. – Powinienem przedstawić ci listę grzechów, które popełniłeś, i wyjaśnić, dlaczego zasługujesz na śmierć – przyznał Jack. – Ale nie mamy czasu. Powiem tylko, że myślę teraz o matce i córce, które uprowadziłeś, pohańbiłeś i sprzedałeś w niewolę. Diuk przetrawił te słowa. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie. – O których konkretnie? – zapytał. Ostrze janczarskiej szabli spadło jak grom i głowa Louisa-François de Lavardac, diuka d’Arcachon, potoczyła się po posadzce chanu el-Chalili w samym sercu Matki Świata. Saharyjski pył zaczął pokrywać szkliste soczewki jego oczu. * * * Nagle Jackowi wydało się, że rozszalała się ulewa, wszędzie dookoła eksplodowały małe fontanny ziemi – to dragoni, janczarzy albo jedni i drudzy naraz strzelali do niego z okien. Widząc, że zaszlachtował wszystkich trzech Francuzów na dziedzińcu, wyzbyli się skrupułów. Monsieur Arlanc i Nasr al-Ghuráb ulotnili się. Jack schował się w stajni, w której toczyła się dziwna bitwa. Żołnierze przeważali liczebnie nad spiskowcami i krewniakami Nyaziego, ci jednak mieli aż nadto czasu, żeby urządzić sobie wygodne stanowiska wśród stert siana, pochować się za korytami i porozpinać potykacze. Mogliby przez cały dzień trzymać Turków i Francuzów w szachu, gdyby nie pożar, który już ogarniał stajnię; mógł być wynikiem celowego podpalenia, ale najprawdopodobniej jego zarzewiem stał się ogień bluzgający z luf. Jack wskoczył do koryta, zmoczył się od stóp do głów i przez grad przypadkowo padających kul przemknął do miejsca, w którym Jewgienij, Padraig, Jeronimo, Gabriel Goto, nubijski eunuch i pobratymcy Nyaziego w rozpaczliwym pośpiechu wygrzebywali z siana złote sztabki i ładowali je na wozy. Do wozów były zaprzężone podenerwowane konie, którym narzucono na łby worki po owsie, żeby nie widziały płomieni, jednak ta tania sztuczka powoli traciła swoją skuteczność. A Jack rzutem oka ocenił, że wydobyli dopiero nieco ponad połowę złota. Moseh, Vrej i Surendranath, obdarzeni kupiecką pamięcią do liczb, zapamiętali położenie wszystkich sztabek i teraz pilnowali, żeby żadna nie została przeoczona. Do tej roboty najlepiej nadawali się ludzie spokojni, tyle że człowiek jest bardziej inteligentny od konia i dla uspokojenia go nie wystarczy worek na głowie. Przydałoby się raczej jakieś rzeczywiste zabezpieczenie przed ogniem, dymem, janczarami, dragonami i... Diuk wspomniał o czymś jeszcze. O czym? – Widzieliście gdzieś francuskich muszkieterów? – zapytał Jack, znalazłszy Nyaziego. Dopóki bronili się w stajni, to Nyazi był ich generałem. Rozmawiało się trochę łatwiej niż jeszcze przed paroma minutami. Dym uniemożliwiał użycie muszkietów, pożar zaś sprawił, że posiadanie prochu stało się wielce ryzykowne. Łoskot wystrzałów cichł z wolna i ustępował przed szczękiem ostrzy i pokrzykiwaniem ludzi, którzy usiłowali przerzucić na wroga brzemię własnego lęku. – Kto to są muszkieterzy? – Diuk mówił, że z nim przyszli – powiedział Jack. Nie odpowiedział bynajmniej na pytanie Nyaziego, ale też nie miał czasu na objaśnianie różnicy między dragonem i muszkieterem. Na tyłach stajni zagrał róg – był to sygnał, że wozy są gotowe do wyruszenia w drogę. Nyazi zaczął wykrzykiwać rozkazy pod adresem swoich rodaków, rozproszonych w zadymionej przestrzeni w sposób zrozumiały tylko dla niego. Próbowali wycofać się w stronę wozów w szyku, pod ostrzałem, co – jak wiedział Jack – było trudne nawet dla wyszkolonych żołnierzy walczących w idealnych warunkach. W efekcie odwrót był niemal równie chaotyczny jak natarcie janczarów, którzy przynajmniej w jednym miejscu przełamali szyk obronny i teraz prawie po omacku brnęli naprzód, krztusząc się i dławiąc, potykając o widły, zderzając z filarami i szarżując w kierunku, z którego dobiegał dźwięk rogu – właściwie nie dlatego, że spodziewali się tam znaleźć nieprzyjaciela i złoto, ale dlatego że ten, kto grał, musiał jakoś w ów róg zadąć, co dowodziło, że gdzieś tam z przodu jest świeże powietrze. Jack dotarł do miejsca, w którym ożywczy powiew rozrzedzał dym. Niewiele brakowało, żeby pchnięcie bagnetem z lewej strony, od tyłu, wymierzone w okolice nerek, przeszyło go na wylot. Wykonał piruet w prawo, dzięki czemu czubek ostrza rozdarł wprawdzie skórę i zahaczył o mięśnie, ale nie wszedł głębiej i chybił organów wewnętrznych. Kończąc obrót, ciął na odlew w głowę napastnika z bagnetem i w ten sposób starcie dobiegło końca, zanim zdążył zarejestrować, że się zaczęło. Zaraz jednak wdał się w prawdziwy szermierczy pojedynek z francuskim oficerem, który rapier miał wprawdzie lekki i cienki, ale wiedział, jak go używać. Jack zdawał sobie sprawę, że walcząc cięższą i bardziej nieporęczną bronią, powinien jak najszybciej zakończyć potyczkę – przy pierwszej, najdalej drugiej wymianie ciosów. W przeciwnym razie oficer mógłby trzymać go na dystans i dziurawić swoją klingą do woli, aż Jack wykrwawiłby się na śmierć. Niestety, pierwsze natarcie zupełnie mu nie wyszło, a drugie Francuz zgrabnie sparował, tyle że potknął się przy tym o leżące na ziemi widły i runął jak długi. Jack porwał widły i rzucił nimi jak trójzębem, nie czekając, aż przeciwnik wstanie. Nie wyrządziły Francuzowi krzywdy, ale zbijając je w bok, dragon odsłonił się na ułamek sekundy. Jack natychmiast wpadł w tę lukę i ciął z impetem. Francuz próbował się jeszcze zasłonić, lecz jego rapier – dobry do subtelnej szermierki i baletowych wypadów – nie mógł zatrzymać miecza błyszczącego. Janczarska klinga wytrąciła broń z dłoni oficera i rozcięła go na pół. Gdzieś z prawej strony dał się słyszeć jazgot wielu głosów, szczęk ostrzy i kwik koni. Jack rozpaczliwie próbował się tam przedostać, miał bowiem wrażenie, że został w stajni całkiem sam, w dodatku otoczony przez wrogów. W tej właśnie chwili eksplodowała jedna z napełnionych prochem beczułek – w każdym razie było to najprostsze wytłumaczenie potwornego grzmotu i huraganu klepek, kamieni, gwoździ, podków i kawałków ludzkich ciał, pojawiających się i znikających w dymie, a także następującego po nich skrzypienia i trzasku pękających belek stropowych. Uszy Jacka przestały działać. Leżał jednak z głową przyciśniętą do kamiennej posadzki, skąd wprost do jego mózgu docierał łoskot końskich kopyt, turkot i pisk okutych żelazem kół oraz – co bardzo przykre – hurgot złotych sztabek, które wysypały się z co najmniej jednego wozu, gdy spanikowane konie za szybko wzięły zakręt. Każda sztabka dźwięczała metalicznie, uderzając o bruk. Upadek na wznak pozwolił Jackowi odkryć nadzwyczaj użyteczną prawidłowość – tuż nad ziemią unosiła się warstwa świeżego powietrza. Ściągnął przemoczoną kurtkę, obwiązał nią sobie usta i nos i zaczął się czołgać na brzuchu przez labirynt trupów i stert siana, rozjaśniany światłem sączącym się przez wysoki kamienny łuk. Przepełzł na jego drugą stronę, na powietrze, i znalazł się w ogniu walki. Monsieur Arlanc rzucił mu w głowę kamykiem, żeby zwrócić na siebie uwagę, i zawołał go do bezpiecznej kryjówki za przewróconym wozem. Jack przez chwilę leżał wśród rozsypanego złota i po prostu oddychał, Arlanc zaś, czołgając się, zbierał sztabki i układał z nich coś na kształt szańca. Od czasu do czasu trafiała weń zabłąkana kula muszkietowa, ale większość pocisków przelatywała im nad głowami. Jack przetoczył się na brzuch i wyjrzał przez otwór strzelniczy, który sprytny hugenot zostawił w złotym murku. Zobaczył wielkie, obwisłe kapelusze francuskich muszkieterów. Ustawili się w kilku równoległych szeregach, kompletnie blokując ulicę prowadzącą do kanału, gdzie czekała barka. Na zmianę klękali, ładowali, wstawali, celowali i strzelali. Grad kul uniemożliwiał spiskowcom nie tylko frontalny atak, ale nawet wyściubienie nosa z kryjówek. Ta ludzka barykada znajdowała się w odległości około czterdziestu metrów, w odsłoniętym terenie, ale spisywała się znakomicie, ponieważ spiskowcy nie mieli już dość muszkietów, prochu i kul, żeby stawić jej opór. I mogła funkcjonować bez zarzutu, dopóki muszkieterom nie zabraknie amunicji. Tymczasem za plecami Jacka i spółki stajnia płonęła w najlepsze, a od czasu do czasu także eksplodowała, lecz sytuacja z pewnością nie była aż tak groźna, jak się wydawało, bo dawno byliby martwi. Między kolejnymi salwami z muszkietów dało się słyszeć rżenie koni i urywane porykiwania wielbłądów. Jack spojrzał w lewo: ludzie Nyaziego zajęli obwiedziony niskim murem placyk przed stajnią, kryjąc się za klęczącymi wielbłądami i leżącymi końmi. Wyglądało więc na to, że zostały im w rezerwie jakieś zwierzęta, które od biedy mogły zawlec wozy nad kanał – tylko najpierw trzeba było sprzątnąć te wozy sprzed nosa kompanii muszkieterów. – Musimy zajść drani z flanki – stwierdził. Było to spostrzeżenie dość oczywiste i inni z pewnością wcześniej doszli do tego samego wniosku, co wyjaśniało, dlaczego tak niewielu spiskowców zostało w pobliżu. Z lewej strony, za umocnionym placykiem, znajdował się ślepy zaułek – zamykający go wysoki, kamienny mur mógł dawniej stanowić część fortyfikacji miejskich, z czasem zmienił się jednak w podręczny kamieniołom. Jack zaczął więc czołgać się w prawo, wzdłuż złotych szańców i unieruchomionych wozów, aż wypatrzył uliczkę odchodzącą w bok od podwórza i ginącą w labiryncie chanu el- Chalili. U jej wylotu stał janczar, dwumetrową włócznią przyszpilony do drewnianych drzwi, co Jack uznał za świeżą oznakę pobytu Jewgienija w tych okolicach. Stojąca obok fajka wodna tryskała strugami brunatnej wody z licznych ran po kulach. Wśliznął się w uliczkę i zniknął muszkieterom z oczu. Natychmiast zerwał się na równe nogi i z impetem uderzył barkiem w pomalowane na zielono drewniane drzwi. Okazały się jednak mocniejsze niż sądził i solidnie zabarykadowane od środka. Tego samego należało się spodziewać po wszystkich drzwiach i oknach wychodzących na ten zaułek. Nie pozostało mu nic innego, jak pobiec przed siebie. Skręcił ostro i wypadł na maleńki placyk, jaki prędzej spodziewałby się znaleźć w Paryżu z ustawionym na środku naturalnych rozmiarów posągiem Leroya prowadzącego armię do szturmu przez Ren albo coś w tym guście. W Kairze w miejscu Leroya stał Jewgienij, w szerokim rozkroku, ze wzniesionymi rękami, w których ściskał szponton, najpewniej odebrany przed chwilą wrogowi. Kręcił nim młynka w tak obłąkańczym tempie, że wyglądem i wydawanymi odgłosami upodobnił się do monstrualnego kolibra. Trzech stojących wokół niego janczarów utrzymywało pełen szacunku dystans. Dwóch innych, którzy odważyli się podejść bliżej, leżało na wznak na ziemi, krwawiąc obficie z makabrycznych ran ciętych głowy. Jeden z trójki przyklęknął, próbując wśliznąć się pod szponton, lecz Rosjanin, który sam również obracał się powoli wokół własnej osi, przechylił płaszczyznę obrotu broni w taki sposób, że ostrze zerwało janczarowi czapkę; gdyby był choć o cal bliżej, zdarłoby mu skalp. Padł na brzuch i próbował odczołgać się rakiem, z konieczności dosyć powoli. Wszystko to Jack ogarnął jednym spojrzeniem, gdy tylko znalazł się na placyku. Od razu też przyszło mu do głowy, że pierwszy lepszy strzelec mógłby poważnie zagrozić Jewgienijowi, który byłby bezbronny wobec jego pocisków. Ledwie o tym pomyślał, gdy jeden ze stojących janczarów wycofał się w załom drzwi, wyciągnął zza pasa pistolet i zaczął go ładować. Jack podniósł kamień, duży jak pięść, i rzucił nim w janczara. Jewgienij zatrzymał szponton w pół obrotu, wziął potężny zamach i pchnięciem z góry na dół przyszpilił tego, który pełzał u jego stóp. Trzeci dostrzegł w tym swoją szansę i zebrał się do skoku na Jewgienija. Na ten widok z piersi Jacka wyrwał się przerażający okrzyk, każąc janczarowi przemyśleć obraną taktykę i na chwilę kompletnie pętając mu nogi. Janczar odwrócił się, starając się mieć na oku zachodzącego go z flanki Jewgienija, sparował wyimaginowany atak Jacka i wyprowadził własny, dosyć nieporadny. Jewgienij zdążył tymczasem rzucić szpontonem w miłośnika pistoletów, który wypuścił broń z ręki, gdy ciśnięty przez Jacka kamień trafił go w pierś (co było zrozumiałe), i osunął się na kolana, by ją podnieść (co już było błędem i miało tragiczne konsekwencje, gdyż stał się w ten sposób nieruchomym celem). Ten, który walczył z Jackiem, z rozmachem machnął szablą z boku na bok. Techniką może nie błysnął, ale sama zajadłość tego gestu wystarczyła, żeby powstrzymać Jacka i dać janczarowi szansę ucieczki. Jewgienij rzucił się za nim w pościg. Na placu schodziły się trzy uliczki. Pierwszą z nich przybiegł Jack. Biedny, roztrzęsiony janczar i Jewgienij pobiegli tą, która odchodziła na lewo od niej – i nią też musiał podążyć Jack, jeśli marzył o zajściu muszkieterów z boku. Schodziła łagodnie w dół, w stronę kanału, oddalając się od karawanseraju. Z prawej strony Jack miał ucho igielne, czyli bardzo wąskie łukowate przejście, w którym zmieściłby się człowiek, ale przez które wielbłąd z pewnością nie uciekłby ze stajni. Zajrzał w głąb łuku i stwierdził, że zaraz za nim uliczka rozszerza się, biegnie prosto na odcinku około dziesięciu metrów i dochodzi do bocznego wejścia karawanseraju, przez które szalejący w środku pożar z hukiem zasysał powietrze. Ośmiu, może dziesięciu francuskich żołnierzy wychynęło właśnie z kłębów dymu. Byli na tyle rozsądni, że pozbyli się muszkietów i prochownic, ale poza tym wyglądali jak nowi i chyba niczego im nie brakowało. Najwidoczniej udało im się uniknąć styczności z ogniem. Nagle przesłoniła ich sylwetka w długiej czarnej szacie – to Gabriel Goto wyszedł zza załomu drzwi, w którym się ukrył, i zastąpił żołnierzom drogę do ucha igielnego. Wydawało się, że jest bez broni, ale i tak Francuzi stanęli jak wryci, gdy podniósł rękę i powiedział coś w uroczystej łacinie. Jack nie był papistą, ale widział wystarczająco dużo bitew i ubogich domów, żeby rozpoznać sakrament ostatniego namaszczenia, udzielanego ludziom tuż przed śmiercią. Z przeciwnej strony – z uliczki, w której zniknął Jewgienij – dobiegły odgłosy strzałów. Jack odwrócił się i zobaczył nieco szerszy, kręty zaułek, prowadzący mniej więcej w to miejsce, gdzie muszkieterzy ustawili żywą barykadę. Dziesięć, może dwanaście metrów od wylotu, tam gdzie uliczka ostro skręcała, leżał trup. Jack ponownie się odwrócił. Gabriel Goto stał w modlitewnej pozie naprzeciw ucha igielnego i patrzył na zbliżających się Francuzów. Odczekał, aż będą go dzieliły od nich dwa metry, a wtedy wyciągnął spod płaszcza swój oburęczny miecz i płynnie ruszył do przodu, jak wąż prześlizgujący się po trawie, czubkiem ostrza kreśląc w powietrzu zawiły wzór. Kiedy się cofnął, Jack stwierdził, że pierwszy Francuz stracił głowę szyję i prawą rękę, odcięte jednym gładkim ciosem na skos. Widząc, że Gabriel Goto radzi sobie doskonale z obroną ucha igielnego, Jack pobiegł w drugą stronę, zwalniając dopiero przy leżących na ziemi zwłokach. Rozpoznał Turka z galery monsieur Arlanca, który został postrzelony z muszkietu w głowę – co w mniej delikatnych słowach należałoby wyrazić następująco: ołowiana kula o średnicy trzech czwartych cala, lecąca z prędkością kilkuset mil na godzinę, trafiła go między oczy i zrobiła mu z czaszki dymiący krater. Na ten widok Jack pomyślał, że warto by się rozejrzeć, i dobrze zrobił, bo na dachu pobliskiego domu dostrzegł francuskiego muszkietera, który właśnie do niego celował. Buchnął dym z panewki. Jack rzucił się w bok. Kula werżnęła się w narożnik domu, zbryzgała Jacka deszczem odłamków, ale nie wyrządziła mu większej krzywdy. Kiedy znów się wychylił, zobaczył, jak Nasr al-Ghuráb skrada się po tym samym dachu, a potem rzuca z nożem na muszkietera. Wystarczyło kilka sekund, żeby ra.s zwyciężył w tej walce, lecz w tej samej chwili trafiła go w nogę kula wystrzelona z muszkietu janczara zajmującego stanowisko na dachu po drugiej stronie ulicy. Al-Ghuráb złapał się za nogę i upadł, ze szczerym zdumieniem spoglądając na człowieka, który go postrzelił. Krzyknął coś po turecku. Jack zdążył tymczasem pobiec dalej, skręcić i znaleźć się na rozwidleniu. Lewa odnoga litery Y wychodziła na główną ulicę tuż przed stanowiskiem muszkieterów; gdyby tylko wystawił tam głowę, salwa zaraz by mu ją urwała. Prawy zaułek biegł natomiast za plecy żołnierzy, czyli nim właśnie prowadziła pożądana droga. Francuzi mieli jednak dość oleju w głowie, żeby zabarykadować ją przewróconym na bok wozem. Dwaj z nich natychmiast strzelili do Jacka, który nie zastanawiając się długo, zanurkował głową naprzód w biegnący środkiem uliczki rynsztok. Płynęła w nim tylko cieniutka strużka ścieków, a kamienne, zakrzywione (ulica zakręcała lekko w tym miejscu) ściany osłaniały go przed kulami. Przetoczył się na plecy i zobaczył, jak Nyazi, nie wiadomo skąd wziąwszy się na dachu, podrzyna gardło snajperowi, który zranił al-Ghurába. Zamiast jednak ruszyć dalej do szturmu, Nyazi padł na płask pod ostrzałem następnych janczarów. Jack nie znał wprawdzie ani tureckiego, ani arabskiego, ale umiał je odróżnić i zorientował się, że na górze znajduje się więcej ludzi mówiących po arabsku, a więc rodaków Nyaziego. Na dachach zanosiło się więc na wojnę wielbłądzich kupców z janczarami. Podparł się na łokciach i spojrzał w głąb ulicy. Jewgienij, Padraig i Nubijczyk pochowali się w zagłębieniach drzwi, chwilowo bezpieczni, ale niezdolni przybliżyć się choćby o cal do barykady muszkieterów. Wycofał się rynsztokiem, wijąc się jak piskorz, zszedł z linii strzału, a potem poderwał się z ziemi i pobiegł na przód stajni, gdzie utknęła karawana ze złotem, szachowana muszkietową kanonadą. Na dziedzińcu stajni Jeronimo siodłał właśnie araba i najwyraźniej do czegoś się szykował. Jack wydostał z jednego z wozów beczułkę prochu i gliniany dzban z oliwą i wrócił z tym ładunkiem na poprzednie stanowisko: najpierw czołgał się, popychając naczynia przed sobą, potem wstał, przycisnął beczułkę do piersi i popędził na złamanie karku. Rzut oka na skrzyżowanie w kształcie litery T potwierdził, że Gabriel Goto nadal ma zajęcie przy uchu igielnym; co kilka sekund części francuskich ciał z głuchym łoskotem spadały na ziemię. Japoński miecz kreślił w powietrzu barokowe figury, niczym pióro królewskiego kaligrafa. Jack zatrzymał się przy zwłokach Turka i wydłubał zalany woskiem korek z dzbana. Mniej więcej połowę oliwy wylał na beczkę z prochem – powoli, bez pośpiechu, tak żeby wsiąkła w suche drewno, zamiast po nim spłynąć. Pobiegł na róg na rozwidlenie i jeszcze raz zanurkował w rynsztoku – rynnie o kształcie litery „u” (pionowych ścianach i łagodnie zaokrąglonym dnie), dość szerokiej, żeby położona na bok beczułka zmieściła się w niej i prawie nie wystawała ponad poziom gruntu. Okute żelaznymi obręczami denka beczułki toczyły się po wnętrzu rynny jak koła wozu po bruku. Popychając przed sobą beczkę, Jack cal po calu posuwał się naprzód, dopóki nie ściągnął na siebie ognia z barykady, od której w tym momencie dzieliło go niespełna dziesięć metrów. W panice szturchnął beczułkę po raz ostatni i wycofał się w bezpieczniejsze miejsce. Zamierzał wylać resztę oliwy do rynsztoka, gdzie spełniłaby rolę ciekłego lontu, ale w tym momencie wydarzenia potoczyły się znacznie szybciej. Jewgienij wpadł na pomysł podpalenia barykady i sprokurował płonącą lancę z włóczni owiniętej naoliwioną szmatą. Jack patrzył, jak strzałem z pistoletu zapala ją, wychodzi na środek ulicy i natychmiast dostaje kulę w żebra. Jewgienij się zachwiał. Zrobił krok. Następna kula trafiła go w udo. Wyglądało jednak na to, że podług rosyjskich standardów żadna z tych ran nie zasługuje na miano bolesnej, bo niezrażony nimi Jewgienij zważył w dłoni ognisty harpun, zmierzył wzrokiem odległość, podkuśtykał trzy kroki na zdrowej nodze i rzucił włócznią, celując w beczkę z prochem. Pocisk z muszkietu ugodził go w lewy nadgarstek i okręcił w miejscu. Jewgienij runął na ziemię jak ścięty dąb. W tej samej chwili Jack wyturlał się z rynsztoka i stwierdził, że stoi na środku rozwidlenia plecami do barykady. Błysnęło oślepiające światło. Gabriel Goto rzucił długi cień. Szedł uliczką, znacząc bruk strugą krwi ściekającej ze skraju czarnego płaszcza. Wyglądało na to, że nie został nawet draśnięty. Kiedy Jack się odwrócił, luźne deski fruwały po całej okolicy, a uliczką toczyły się osamotnione koła od wozu. Z prawego odgałęzienia Y, gdzie przed chwilą znajdowała się barykada, zostały dymiące zgliszcza. Nasr al-Ghuráb podczołgał się do skraju dachu, wlokąc poharataną nogę, wyciągnął z pochwy kordelas, przełożył zdrową nogę przez krawędź i z okrzykiem „Allach Akbar!” spadł na głowy dwóch muszkieterów. Jednego zmiażdżył, drugiego przepołowił. Jack dostrzegł jakieś poruszenie w drugim, lewym odgałęzieniu Y, które nie odgrywało większej roli w bitwie, ponieważ prowadziło wprost pod lufy muszkietów. Nagle jednak pojawił się w nim samotny jeździec na arabie: Excellentissimo Domino Jeronimo Alejandro Penasco de Halcones Quinto w jednoosobowej szarży. Dobrze wybrał moment ataku – żaden muszkieter nie miał gotowej do strzału broni – i niewiele brakowało, żeby niedraśnięty dopadł przeciwnika, kiedy jednak z okrzykiem „Za Estremadurę!” pokonywał ostatnie metry, z pleców wytrysnął mu krwawy gejzer; najprawdopodobniej któryś z oficerów postrzelił go z pistoletu. Koń również został ranny i osunął się na kolana. Inny jeździec zostałby już wysadzony z siodła, ale Jeronimo był chyba przygotowany na tę ewentualność, bo spadając z grzbietu wierzchowca, wybił się z obu nóg, wtulił głowę w ramiona, spadł na bark, przekoziołkował i w płynnej sekwencji ruchów wstał, po czym dobył rapiera i zatopił go w ciele oficera, który strzelał. – I co ty na to? El Torbellino kazał mi to ćwiczyć tak długo, aż zacząłem szczać krwią. A potem jeszcze trochę. Ale się nauczyłem! – Jeronimo wyszarpnął rapier i ciął zachodzącego go z boku Francuza w poprzek gardła. – Zaraz się nauczycie, że wykrwawiający się na śmierć Hiszpan z Estremadury walczy lepiej niż Francuzik w pełni sił! Sądzę, że zostało mi najwyżej sześćdziesiąt sekund życia, które... – wbił klingę następnemu muszkieterowi w szyję – ...przeznaczę na zabicie tuzina z was. Na razie mam czterech... – Błysnął trzymanym w drugiej ręce sztyletem i dźgnął uciekającego Francuza w plecy. – Pięciu! Wtedy jednak otoczyło go kilku muszkieterów, którzy zrozumieli, że mogą się go pozbyć, tylko zadając mu śmierć. Bagnety przeszyły ciało Jeronima. – Jewgienij! – zawołał Jack. Rosjanin leżał dwa metry od niego. Miał zamknięte oczy, jakby spał. – Zaraz wrócimy z wozem i cię zabierzemy! Jack, Padraig, Nubijczyk i Gabriel Goto ruszyli tyralierą na barykadę i bez trudu przedarli się przez jej resztki. Padraig zaczął okładać ocalałych muszkieterów kosturem, a tych, którzy mieli dość, rewidował w poszukiwaniu lepszej broni. Krewni Nyaziego, którzy pobili na dachu janczarów, prowadzili natarcie od góry. Znaleźli się na tyłach formacji muszkieterów blokujących wcześniej główną ulicę. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, czy El Desamparado rzeczywiście wyciął ich pełen tuzin, wydawało się jednak oczywiste, że więcej ich nie zgładzi. Ci, którzy ocaleli, miotali się bez ładu i składu, zapomniawszy o szyku, więc Jack i jego towarzysze strzelili do nich ze wszystkich naładowanych pistoletów, jakie mieli przy sobie, po czym rzucili się na nich z szablami. Ci, którzy przeżyli także i tę napaść, potykając się o ciała El Desamparado i jego ofiar, wycofywali się w lewą odnogę Y, gdzie ludzie z klanu Nyaziego zrzucali im na głowy kamienie i strzelali do nich z muszkietów. Nareszcie można było wyprowadzić konie z podwórka przed stajnią i zaprząc je do wozów ze złotem, chociaż dragoni, janczarzy i muszkieterzy wcale nie przestali im się naprzykrzać. W dodatku w okolicy zaroiło się od kairskich złodziejaszków – zbijali się w gromadki na zakrętach i przy drzwiach, ukryci w żarłocznych cieniach późnego popołudnia, i tylko od czasu do czasu wynurzali się na światło w nadziei znalezienia złota. Mimo to po kwadransie spiskowcom udało się odjechać spod stajni, która zmieniła się przez ten czas w prawdziwy ognisty kocioł, prowadząc cztery z pierwotnych sześciu wozów ze złotem. Jack z Gabrielem jechali ostatnim z nich, głównie po to, by pełnić rolę ariergardy, ale przy okazji mieli do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Kiedy zbliżyli się do wylotu uliczki, w której eksplodowała barykada, ściągnęli wodze i pobiegli po Jewgienija. Żarzące się i dymiące zgliszcza zasłały pół ulicy, toteż miejsce, w którym leżał, znaleźli dopiero kiedy niewiele brakowało, żeby go rozdeptali – ale zastali tam tylko kałużę krwi. Spływała między brukowce, szukając drogi do rynsztoka i obrysowując ich kontury wąskimi kreskami czerwieni. Jewgienij zniknął. Została po nim odstrzelona lewa dłoń i kilka topornych liter, skreślonych krwią na bruku. Chwiejny krwawy trop prowadził do stajni, gdzie znikał w tumanach kurzu i dymu. – Co tu jest napisane? – spytał Jack. – „Dłuższą drogą. Naokoło” – przeczytał Gabriel. – Ale co to znaczy, do diabła?! – Konkretnie? Nie wiem. A bardziej ogólnie? Sugeruje, że podąży inną drogą. – Jezuickie gadanie. – Poszedł tam. – Gabriel wskazał karawanseraj. – A my musimy wracać tam. – Pokazał na wóz. – Tym bardziej że jesteśmy tam potrzebni – zauważył Jack i puścił się biegiem. Wóz otoczyła już hałastra złodziei, wagabundów, janczarów i francuskich żołnierzy. Widok Jacka i Gabriela z zakrwawionymi klingami w rękach przepłoszył większość z nich, ale rabusie lepiej uzbrojeni i bardziej zdeterminowani byli tuż-tuż. Jack z Gabrielem i kilkoma ludźmi Nyaziego przeturkotali dzielące ich od kanału pół mili w asyście ludzkiego stada, które niczym wilcza sfora deptało im po piętach, choć trzymało się w bezpiecznej odległości. W miejscu, gdzie ulica przylegała do kanału, czekali już pan Foot, Vrej, Surendranath i van Hoek, którzy też wyglądali, jakby los nie szczędził im w tym dniu przygód. Z molo na pokład barki przerzucili grubą platformę, tworząc trap, po którym trzy pozostałe wozy przemknęły z głuchym dudnieniem, rozsypując część ładunku na pokład. Z boku stał niepozorny, zaprzężony w wielbłąda wóz z sianem. Kiedy mijał go pojazd Jacka i Gabriela, trzasnął bat i wielbłąd szarpnął wóz na środek ulicy. Nic już nie mogło powstrzymać wozu ze złotem przed wjechaniem na trap, toteż Jack zeskoczył w biegu i odwrócił się, spodziewając się kolejnego ataku. Zanim jednak odzyskał równowagę, wóz z sianem zatrzymał się na środku ulicy, przecinając drogę pościgowi. Woźnica (Nyazi!) z pomocnikiem (Mosehem!) zeskoczyli i zablokowali koła klockami. Sterta siana poruszyła się jak żywa i prawie w całości spadła na ziemię, odsłaniając podłużny czarny przedmiot (działo!) i klęczącego przy nim czarnego człowieka (Dappę!). Można powiedzieć, że nie była to wielka niespodzianka, bo przecież taki właśnie mieli plan – cały dzień zszedł im na próbach zakupu tej cholernej armaty. Ale jednak o pewnym zaskoczeniu można by mówić, ponieważ działo miało czekać w porcie, obok barki, załadowane, wycelowane i gotowe do strzału. Tymczasem ledwie zdążyło dotrzeć na miejsce. W samą porę, pomyślał Jack. Oby było naładowane. Jednakże Dappa, zamiast wetknąć pochodnię w zapał, zaczął buszować w dźwięczącym metalicznie bałaganie, który miał pod nogami, od czasu do czasu zerkając w głąb ulicy, by – najpierw – policzyć, a zaraz potem już tylko oszacować liczbę uzbrojonych, wrzeszczących ludzi pędzących w jego kierunku. – Nigdy tego nie robiłem – wyjaśnił, wyłowiwszy ze złomowiska długi, zardzewiały pręt. – Ale ludzie znający się na rzeczy wszystko mi wytłumaczyli. – Specjaliści, którzy poprzegrywali bitwy morskie i trafili na galery? – domyślił się Jack. Dappa odgarnął siano z tylnej części działa i wetknął pręt w zapał. – Pomóżcie ładować złoto! – krzyknął Jack do Moseha i Nyaziego, po czym zwrócił się do Dappy z sugestią: – Na litość boską, daruj sobie czyszczenie zapału! – Byłbyś łaskaw wyjąć szpunt? – poprosił w odpowiedzi Dappa. Jack przemknął na czworakach na tył wozu, odwrócił się plecami do nadciągającej tłuszczy (co nie przyszło mu łatwo) i wyszarpnął z lufy działa okrągłą drewnianą zatyczkę. Wystrzelona z pistoletu kula wytrąciła mu ją z ręki. Strzała przeszyła rękaw – ale najwyraźniej nie samą rękę – Dappy, który w zadumie oglądał szuflę na długim trzonku. – Widzę, że bardzo się wam dzisiaj spieszy – stwierdził. – Pominiemy więc zwyczajową procedurę czyszczenia lufy. Mówiąc to, zanurzył szuflę w pojemniku z jakąś chrzęszczącą materią, niewidocznym dla stojącego obok wozu Jacka. Kiedy ją podniósł, była pełna gruboziarnistego prochu strzelniczego. Balansując nią w jednej ręce, do drugiej wziął miedziane mieszadło i zgarnął kopiastą nadwyżkę. Z największą ostrożnością, aby nie uronić ani ziarenka, odwrócił szuflę w dłoni i wsunął ją do lufy działa – najpierw powoli, a potem, przekładając ręce na trzonku, coraz szybciej, aż cały uchwyt zniknął w głębi lufy. Wtedy obrócił szuflę o sto osiemdziesiąt stopni, wysypując proch, i delikatnie zaczął ją wyciągać. Do tej pory Jack był rozdarty między pilnowaniem, żeby Dappa zrobił wszystko jak należy, i naturalną obawą przed tym, co nieuchronnie nadciągało. Nazwanie biegnących na czele napastników „formacją nieregularną” byłoby stanowczo niezasłużonym komplementem dla ich dyscypliny, motywacji, uzbrojenia i wyglądu – byli to zwykli złodzieje, chciwi gapie, przedstawiciele mikromniejszości etnicznych i garstka janczarów, którzy na widok złota porzucili służbę. Większość z nich zniechęciła się na widok działa, ale szybko rozeszła się wieść, że dopiero trwa proces jego ładowania. Przez ten czas plutony Francuzów sprawiły szyki i w ordynku ruszyły nad kanał, wyczesując ulicę do czysta w podobny sposób, jak wycior oczyściłby lufę, gdyby Dappa nie postanowił pominąć tego etapu. Rozochocona hołota wyłaziła z kryjówek, mieszając się z tą mniej rozochoconą, którą tłok francuskiej piechoty rozsmarowywał na ścianach domów i wszyscy razem utworzyli... – Alpine galériens opowiadali mi, że strzałem z działa można wywołać lawinę – powiedział Dappa. Ściągnął koszulę, zwinął ją ciasno i wepchnął do lufy, do której zaraz zaczął garściami pakować pociski. Na koniec dorzucił turban i wziął do ręki stempel z długą rękojeścią. – Ciekaw jestem, czy nam uda się w ten sposób lawinę powstrzymać. Uwolnione spod turbanu długie loki opadły mu na twarz, gdy wychylił się i wsadził stempel do lufy. – Nie wyjmuj go już – poradził mu Jack. – Na taki zasięg podziała jak oszczep. Więcej dobrych rad dla Dappy nie miał. Odwrócił się do niego plecami i wolno ruszył na spotkanie tłumu. Wypatrzył bowiem na czele dwóch harcowników wymachujących szablami, którzy mogli dotrzeć do działa na tyle szybko, że zakłóciliby przebieg końcówki rytuału. – Gdzie też się podziała prochownica? – zastanawiał się tymczasem Dappa. Jack zrobił unik w lewo, aby przekonać hashishina po prawej, że ma wolną drogę do Dappy, a kiedy ten próbował go minąć w pełnym biegu, podstawił mu nogę. Moseh wszedł w uliczkę od strony kanału. W ręce trzymał nowy toporek abordażowy, pomału wysuwał koniuszek języka spomiędzy warg i brał na cel mężczyznę, który właśnie wyrżnął twarzą o bruk. Zaraz po nim zjawili się Nyazi i Gabriel Goto, których rozwój sytuacji na brzegu interesował znacznie bardziej niż załadunek barki. Ostrze cięło z lewej. Jack odbił je płazem szabli. Postukiwanie, które słyszał za plecami, sugerowało, że Dappa znalazł wreszcie prochownicę i sypie proch w otwór zapałowy. – Ma ktoś ogień? – usłyszał jeszcze. Gardą szabli wyrżnął przeciwnika w podbródek i wyszarpnął mu zza pasa naładowany pistolet. Z półobrotu rzucił pistolet Dappie, od którego dzieliło go jakieś pięć metrów. Mógł przy tym zginąć, bo odwrócił się plecami do przeciwnika, ten jednak wykazał się zdrowym rozsądkiem i przezornie rzucił się na ziemię. Jack zrobił to samo i kiedy spojrzał w górę ulicy, zobaczył, że w ich ślady poszła większość zebranych na niej ludzi. Tylko nieliczni pomyleńcy dalej biegli. Poderwał się z ziemi, zszedł z linii strzału armaty i cofnął się za wóz. Otoczyli go Nyazi, Moseh i Gabriel Goto. Nastąpił mały klincz. Pomijając szurniętych hashishinów, nikt na ulicy nie ważył się drgnąć, dopóki Dappa trzymał ich na muszce. Czekali, aż strzeli – wtedy byłby już bezbronny i mogliby się na niego rzucić. Muszkietowe kule wystrzelone z głębi ulicy świsnęły im nad głowami. Dappa przykucnął, ale się nie cofnął. Przynajmniej zyskali w ten sposób trochę czasu. – Wszyscy na pokład! – wrzasnął van Hoek, co prawda trochę za późno, barka bowiem zdążyła już rzucić cumy i odległość dzieląca ją od molo zaczynała się powiększać. – Teraz! – zawołał Dappa. Jack, Nyazi, Goto i Moseh rzucili się biegiem w stronę barki. Dappa został. Francuscy żołnierze podnieśli się z ziemi i zaczęli biec. Dappa odwiódł kurek pistoletu, przyłożył go panewką do zagłębienia z prochem okalającego zapał działa i pociągnął za spust. Trysnęły iskry, które – jak chowające się w chmurach gwiazdy – zniknęły w obłoczku dymu. Działo plunęło długim na dwa sążnie jęzorem ognia. Stempel, kilka funtów kartaczy i połowa ubrania Dappy pofrunęły nad ulicą. Zamieszanie, jakie wybuchło chwilę później, świadczyło o tym, że strzał nie był przesadnie skuteczny, ale zanim tłum zagarnął armatę, Dappa już biegł po molo ile sił w nogach. Skoczył, odbił się od nadburcia barki i wpadł do Nilu. Nie zdążył się jednak nawet dobrze zamoczyć, kiedy kompani podali mu wiosła i wciągnęli go na pokład – i wszyscy padli na deski. Francuzi oddali salwę mniej więcej w ich kierunku, ale tylko jedną, bo barka zaraz zniknęła im z oczu. – Co się stało? – spytał van Hoek. – Oddział muszkieterów odciął nam drogę ucieczki – odparł Jack. – A to ciekawostka... – Jeronimo i obaj Turcy nie żyją. – Ra.s też? – Przecież mówię: nie żyje. Teraz ty jesteś naszym kapitanem. – Co z Jewgienijem? – Odczołgał się gdzieś, żeby spokojnie umrzeć. Chyba nie chciał być dla nas ciężarem. – Przykre wieści. – Van Hoek ścisnął obandażowaną dłoń. – Ciekawe, że obaj Turcy zginęli – zauważył przysłuchujący się rozmowie Vrej Esphahnian. – Jestem prawie pewien, że któryś z nich był zdrajcą. Przypuszczam, że algierski pasza od początku tak to wszystko zaplanował, żeby wykiwać Inwestora. – Ra.s bardzo się zdziwił, kiedy janczar do niego strzelił – przyznał Jack. – To było ukartowane. Zaczęli od zabicia zdrajcy, żeby się nie wygadał. Z położonej w górze rzeki Gizy wyruszyła już turecka galera, ale nie miała wielkich szans na doścignięcie ich, ponieważ Nil nigdy, nawet w sierpniu, nie był przesadnie szeroki, a teraz na całej jego szerokości tłoczyło się mrowie ociężałych barek z ziarnem. Noc zastała ich w pobliżu głównego rozwidlenia Nilu. Skręcili w stronę Rosetty, żeby zgubić pościg, wyszli w morze, lawirując wąskimi kanałami, przecięli deltę w poprzek i przebili się pod Damiettę, pokonawszy kilka mil zalanych pól, gdzie musieli odpychać się drągami od dna. Przed wschodem słońca złożyli maszty, pochowali wszystko, co wystawało wyżej niż sześć stóp nad linię wodną i zniknęli wśród wysokich trzcin porastających wschodnie mokradła. Pod wieczór spotkali się z małą karawaną ludzi Nyaziego, przeładowali na wielbłądy część złota, a Nyazi i Nubijczyk pożegnali się ze spiskowcami i ruszyli na południe; było widać, że Nyazi już cieszy się na myśl o spotkaniu ze swoimi czterdziestoma żonami, Nubijczyk zaś ufał, że dane mu będzie wrócić do kraju, z którego został uprowadzony. Dalej na wschód popłynęli Jack, pan Foot, Dappa, monsieur Arlanc, Padraig Tallow, Vrej Esphahnian, Surendranath i Gabriel Goto; van Hoek był ich kapitanem, a Moseha wybrali na swojego proroka. Czuł się w tej roli nieswojo, dopóki któregoś dnia, po długim błądzeniu i wielu mało istotnych przygodach, nie dotarli do miejsca, w którym trzciny się rozchyliły i ich oczom ukazało się coś, co musiało być Morzem Czerwonym. Wtedy to Moseh wyszedł na dziób i wygłosił parę uroczystych zdań w na wpół zapomnianej hebrajszczyźnie, na co Jack odparł: – Zanim sprawisz, że wody Morza Czerwonego rozstąpią się przed nami, przypomnę ci, że płyniemy łodzią i możliwość przejścia suchą nogą po dnie nic nam nie da. Van Hoek kazał postawić maszty i wciągnąć żagle. Obrali kurs na Mokkę, do Orientu. Byli wolni. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Eliza do Leibniza Koniec września 1690 Doktorze, zatrzymałam się na kilka dni w Juvisy, miasteczku na lewym brzegu Sekwany, na południe od Paryża. Monsieur Rossignol ma tutaj château. To naturalny przystanek, kiedy jedzie się do stolicy z południa. Blisko miesiąc spędziłam w Lyonie, dokąd zaprowadziły mnie interesy, i właśnie wracam na Île-de-France. Juvisy to takie swoiste rozstaje dróg: można stąd albo spłynąć rzeką do Paryża, albo udać się lądem na zachód, do Wersalu. Stajnie i służba monsieur Rossignola są do mojej dyspozycji, dzięki czemu mój skromny orszak, nieliczna służba i konie mogą wypocząć, czekając, aż podejmę decyzję co dalej. Jean-Jacques jest w Wersalu, a ponieważ nie widziałam go od wyjazdu do Lyonu, serce każe mi go odwiedzić. Jednakże wiem, że w Paryżu czeka mnie mnóstwo pracy, i rozum dyktuje mi udanie się raczej w tamtą stronę. Jadę więc do Paryża. Kiedy się dziś rano obudziłam, w domu panował dziwny spokój. Narzuciłam koc na ramiona i podeszłam do okna, za którym ujrzałam groteskowy widok. Przez noc cały ogród został usłany wstrętnymi kopczykami mokrej słomy. To ogrodnicy, przeczuwając niezwykły o tej porze roku spadek temperatury, do późnej nocy owijali słomą co mniejsze i bardziej delikatne roślinki, tak jak opiekunka otula dziecko kołderką. Ziemia okryła się srebrem. Większe rośliny, wśród nich róże, przemarzły całkowicie. Sadzawki przy fontannach zeszklił lód, a posągi powlekły się patyną szronu, która uwydatniła ich mięśnie i powłóczyste szaty. Wszędzie panowała cisza jak na cmentarzu, gdyż ogrodnicy, strawiwszy pół nocy na budowie słomianych bastionów przeciw zimnu, spali do późna. Wyglądało to naprawdę pięknie, zwłaszcza gdy słońce wychynęło zza wzgórz nad Sekwaną i oblało cały ten szron i lód brzoskwiniową poświatą. Co nie zmienia faktu, że taki wrześniowy szturm mrozu na Francję to potworność, równie rzadka jak przelot komety albo narodziny dwugłowego dziecka. Wiosna się w tym roku spóźniła i tylko w długiej, ciepłej jesieni pokładano nadzieje na przyzwoite zbiory. Choć doceniłam piękno ściętych mrozem róż, mam świadomość, że ten sam los spotkał zboża, jabłka, winorośl i warzywa w całym kraju. Powiadomiłam służbę, że wyjeżdżamy z samego rana, i zabawiłam w sypialni monsieur Rossignola tylko tyle, ile potrzebowałam na pamiętne pożegnanie. W tej chwili – co zapewne widać po moim fatalnym charakterze pisma – znajduję się w powozie, który lewym brzegiem Sekwany zmierza do Paryża. Gdyby podobna rzecz zdarzyła się podczas mojego pierwszego pobytu w Wersalu, nie mogłabym usiedzieć spokojnie na miejscu. Taki przedwczesny mróz musiał solidnie wstrząsnąć rynkiem towarowym i wychodziłabym ze skóry, żeby jak najszybciej przekazywać instrukcje do Amsterdamu. Teraz zaś obowiązki mam poważniejsze, lecz mniej naglące. Pieniądz nieustannie przepływa przez królestwo, wzbiera i opada, a jego drogi są niezbadane. Można by chyba pokusić się o naciąganą analogię z Paryżem jako sercem i Lyonem w roli płuc, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że ten system nie działa, a pieniądze nie płyną, dopóki człowiek nie zmusi ich do pracy. A ja właśnie stałam się taką osobą. Z początku pracowałam głównie dla Compagnie du Nord, która sprowadza nadbałtyckie drewno do Dunkierki. W ten sposób lepiej, niżbym chciała, poznałam mechanizm pozwalający le Roi finansować wojnę. Niedawno zostałam również wciągnięta w pewien plan diuka d’Arcachon. Jego szczegóły pozostają dla mnie niejasne. Ale to właśnie z powodu tego planu musiałam udać się do Lyonu w sierpniu, i to w towarzystwie samego diuka. Zamieszkałam w jego pieda- terre, on zaś udał się w dalszą drogę do Marsylii, gdzie zamierzał wsiąść na swój jacht i ruszyć na południe. Właśnie mijamy uniwersytet. Pędzimy na złamanie karku. Ulice są puste, miasto wygląda jak pogrążone w żałobie po utraconych zbiorach. Wszystko ściął mróz, tylko my się poruszamy, żeby nie zamarznąć. Wkrótce przejedziemy na drugi brzeg rzeki i dotrzemy pod hôtel particulier Arcachonów, a ja nie przeszłam jeszcze do rzeczy. Piszę więc szybko: § Czego dowiedział się Pan od Zofii na temat Liselotte, czy raczej, jak się ją tu nazywa, Madame? Dwa lata temu byłyśmy sobie bardzo bliskie, chociaż trwało to zaledwie parę tygodni. Na pierwsze jej skinienie byłam nawet gotowa wskoczyć jej do łóżka, ale wbrew licznym żarliwym plotkom do niczego nie doszło. Potrzebowała mnie jako szpiega, nie kochanki. Odkąd wróciłam do Wersalu, nie miałam z nią kontaktu. To samotna kobieta. Jej mąż, brat króla, jest homoseksualistą, ona zaś lesbijką. To jeszcze nie najgorzej. O ile jednak Monsieur może mieć tylu kochanków, ilu zechce, o tyle Madame musi szukać miłości ukradkiem. Monsieur jej nie pożąda, ale i tak jest o nią zazdrosny. Prześladuje jej kochanki i odsyła na wieś. Jeśli wierzyć dworskim plotkom, Madame zbliżyła się w ostatnich latach do delfiny. Co nie znaczy, że zostały kochankami – delfina miała romans ze swoją pochodzącą z Piemontu pokojówką i była jej ponoć wierna. Ale ponieważ swój do swego ciągnie, Madame, delfina, pokojówka i inne kobiety o podobnych skłonnościach utworzyły małą koteryjkę skupioną wokół prywatnego saloniku delfiny, tuż obok jej osobliwej biblioteczki, znajdującej się na parterze południowego skrzydła. Dowiedziałam się o tym już dawno, ale nie widziałam saloniku na własne oczy. Byłam wówczas zatrudniona w charakterze guwernantki siostrzenicy księżnej d’Oyonnax, jednej z dam dworu delfiny. Sama księżna w żadnym wypadku nie należała do tego wąskiego kręgu clitoristes – nie ulega bowiem wątpliwości, że jest wrażliwa na urok młodych mężczyzn. Wiedziała jednak o jego istnieniu i regularnie bywała w saloniku, usługując tym kobietom, uczestnicząc w ich porannych i wieczornych spotkaniach, i tak dalej. Z pewnością słyszał Pan, doktorze, że kilka miesięcy temu delfina nieoczekiwanie zmarła. Kiedy ktoś tutaj nagle odchodzi z tego świata, naturalną koleją rzeczy podejrzewa się, że doszło do ciemnych machinacji, zwłaszcza gdy zmarły jest blisko związany z księżną d’Oyonnax. Przez całe lato wszyscy spodziewali się, że delfin ożeni się z Oyonnax i uczyni ją następną królową Francji. On jednak potajemnie poślubił swą byłą kochankę, damę dworu przyrodniego brata. To dopiero mezalians! Wszystko się pogmatwało. Ci, którzy wciąż podejrzewają księżną o otrucie delfiny, z konieczności snują coraz bardziej fantastyczne domysły – na przykład taki, że zawarła z delfinem potajemny układ, w myśl którego ma zostać małżonką księcia krwi, &c, &c. Ja osobiście sądzę, że księżna nie zamordowała delfiny, chociaż nie mam złudzeń co do jej zasad moralnych. Jest za sprytna na to, żeby posunąć się do czegoś tak oczywistego, a w dodatku po śmierci delfiny straciła bardzo prestiżową pozycję: nie jest już dwórką przyszłej królowej. Mogę się jednak tylko domyślać, co się dzieje w głowie nieszczęsnej Liselotte, której najbardziej intymny krąg towarzyski właśnie się rozpadł, a ona sama straciła bezpieczną przystań w Wersalu. Niewykluczone, że Oyonnax tylko czeka na to, żeby dać się wciągnąć w powstałą teraz próżnię. Zastanawiam się, czy Madame pisuje o tym do Zofii. Mogłabym o to zapytać monsieur Rossignola, który czyta jej wszystkie listy, ale nie chcę nadużywać wpływów, jakie daje mi pozycja jego kochanki. Jeszcze nie teraz. § Skoro mowa o Rossignolu: Mrozy skróciły wprawdzie mój pobyt w Château Juvisy, lecz przed wyjazdem zdążyłam zwrócić uwagę na książki leżące w bibliotece na stoliku. Były spisane w dziwnym alfabecie, który jak przez mgłę pamiętałam z pobytu w Konstantynopolu, chociaż nie potrafiłam go dokładnie umiejscowić. Kiedy zapytałam o nie monsieur Rossignola, wyjaśnił mi, że napisano je po ormiańsku. Wydało mi się to zabawne, gdyż dotąd sądziłam, że nie musi szukać tak daleko, by i tak mieć ręce pełne roboty z szyframi francuskimi, hiszpańskimi, łacińskimi, niemieckimi itp. Okazało się, że diuk d’Arcachon przed wyjazdem do Marsylii zwrócił się do Cabinet Noir z niezwykłą prośbą: chciał mianowicie, by ze szczególną troską analizowali listy wysyłane z hiszpańskiej mieściny Sanlúcar de Barrameda w pierwszym tygodniu sierpnia. Członkowie Cabinet Noir chętnie przychylili się do jego życzenia, wiedząc, że listy z tej części kontynentu docierają do Francji nader rzadko i najczęściej przybierają postać prostackich wynurzeń stęsknionych za domem marynarzy. O dziwo, wkrótce na biurko monsieur Rossignola trafił list nadany w Sanlúcar de Barrameda około piątego sierpnia. Wyglądał dziwnie pogańsko, jakby spisano go i zapieczętowano w jakimś mahometańskim kraju, a potem bezceremonialnie przewieziono morzem do Sanlúcar. Był napisany po ormiańsku i adresowany do ormiańskiej rodziny w Paryżu. W Bastylii. Był to niezwykły, wręcz uderzający zbieg okoliczności, ale nawet ja szybko bym o nim zapomniała, gdyby nie fakt, że szóstego dnia sierpnia u wybrzeży Hiszpanii nieopodal Sanlúcar de Barrameda doszło do niezwykłego aktu piractwa. Być może słyszał Pan o tym, doktorze, że banda berberyjskich korsarzy przebranych za galerników wdarła się na pokład statku, który niedawno wrócił z Nowej Hiszpanii, i uciekła z ładunkiem srebra. Jestem przekonana, że diuk d’Arcachon maczał w tym palce. [ciąg dalszy pisany później, czytelniejszym charakterem pisma] Przybyliśmy do paryskiej rezydencji de Lavardaców, Hôtel d’Arcachon. Jak Pan widzi, siedzę i piszę przy biurku z prawdziwego zdarzenia. Wracając do sprawy tego ormiańskiego listu: Wiem, że interesuje się Pan, doktorze, różnymi dziwnymi systemami pisma i że zarządza potężną biblioteką. Jeżeli znajdzie się w niej coś na temat języka ormiańskiego, zachęcam do nawiązania korespondencji z monsieur Rossignolem, który, choć jest szczerze zafascynowany listem, niewiele może z nim zrobić. Kazał jednemu ze skrybów starannie go skopiować, po czym zapieczętował oryginał i zaczął szukać adresatów, aby im go doręczyć. Jeżeli żyją, może postanowią odpisać, a wtedy przechwyci ich list i znów spróbuje przeniknąć naturę szyfru, którym – być może – się posługują. § A jeśli już mówimy o listach, ten muszę wysłać jeszcze dziś, więc od razu poruszę pewną sprawę. Chodzi o bankiera Zofii, Lothara von Hacklhebera. Widziałam go ostatnio w Lyonie. Nie chciałam się z nim spotkać, ale trudno mi było tego uniknąć. Oboje zostaliśmy zaproszeni na kolację do domu pewnego prominentnego członka Dépôt. Z różnych powodów nie mogłam odmówić; przypuszczam, że to właśnie Lothar wszystko ukartował. Nie chcę przedłużać tej historii, więc od razu opowiem o tym, czego dowiedziałam się znacznie później. Wydałam bowiem polecenie swoim woźnicom i służbie, by czekając na mnie w stajni w towarzystwie służących Lothara, spróbowali się od nich jak najwięcej dowiedzieć. Było już bowiem oczywiste, że Lothar robi wywiad na mój temat, i uznałam, że taka wymiana będzie uczciwa. Wiedziałam, że jego koniuszowie i woźnice nie mogą wiedzieć, co naprawdę myśli i robi, ale powinni się przynajmniej orientować gdzie i kiedy wyjeżdża. W ten sposób dowiedziałam się, że w lipcu wyjechał z Lipska w obstawie najemników, prowadząc potężną karawanę do Kadyksu, gdzie załatwiał interesy. Później przeniósł się do leżącego dalej na wybrzeżu Sanlúcar de Barrameda, gdzie z kolei spodziewał się zawarcia jakiejś bardzo ważnej transakcji w pierwszych dniach sierpnia. Ale coś poszło nie tak, jak powinno. Lothar wpadł w szał i narobił strasznego zamieszania, rozsyłając gońców i szpiegów na wszystkie strony, a po kilku dniach kazał przeprowadzić całą karawanę do Arcachon. Taka podróż lądem to szmat drogi, w dodatku niełatwy, ale zrobiono, co kazał, on sam zaś udał się na miejsce wynajętą barką i kiedy karawana pod koniec sierpnia dotarła do Arcachon, już na nią czekał. Od razu też obwieścił, że mają natychmiast wyruszać do Marsylii. Co też zrobili, chociaż przypłacili to życiem paru koni i jednego człowieka. Niestety, przybyli na miejsce kilka dni za późno. Na co się spóźnili – tego już moi informatorzy nie wiedzieli. W każdym razie karawana wycofała się wzdłuż Rodanu do Lyonu, gdzie Lothar czuje się znacznie pewniej. Ja oczywiście też byłam w Lyonie; diuk zostawił mnie tam już tydzień wcześniej. Nietrudno się więc było domyślić, że człowiekiem, którego Lothar bezskutecznie usiłował złapać w Marsylii, był właśnie d’Arcachon. Kiedy mu się to nie udało, postanowił zaczekać w Lyonie na jego powrót... Kusiło mnie, żeby dodać „jak pająk w sieci” albo inne tego typu wyrażenie, ale to przecież absurd, jeśli wziąć pod uwagę, że Lothar jest zwykłym cudzoziemskim baronem, i to z kraju, z którym toczymy wojnę, a diuk wysokiej rangi arystokratą i jednym z najbardziej wpływowych ludzi w całej Francji. Wstrzymałam więc pióro, gdyż niedorzecznym wydało mi się porównywanie tajemniczego obcokrajowca, choćby i barona, do pająka, a diuka d’Arcachon do muchy. Niemniej jednak w kontaktach osobistych Lothar prezentuje się znacznie bardziej imponująco od diuka. W domu Huygensa miałam okazję oglądać pająka przez szkło powiększające i muszę przyznać, że Lothar ze swoim okrągłym brzuchem i makabrycznie dziobatą twarzą przypomina go do złudzenia, jak nikt inny. Miał w sobie coś z pająka także wtedy, gdy górował nad wszystkimi przy stole. Można było pomyśleć, że połowa gości ma na szyjach pętle z jedwabnego powrozu, których końce zbiegają się w jego umazanej atramentem garści; kiedy chciał uzyskać od kogoś odpowiedź, wystarczyło szarpnąć za sznur. Nonsensowna była jego determinacja, kiedy usilnie próbował wyciągnąć ode mnie dokładną datę powrotu diuka z rejsu po Morzu Śródziemnym. Ilekroć go zbywałam, wycofywał się, przemykał w nowe miejsce i atakował z innej strony. Naprawdę miałam wrażenie, że zmagam się z ośmionogim monstrum. Musiałam użyć całej swojej przebiegłości, aby z niczym się nie zdradzić, nie stoczyć się w żadną z jego słownych pułapek. A byłam zmęczona, gdyż dzień zszedł mi na spotkaniu z konkurentem Lothara i ustalaniu nader zawiłych warunków pewnej transakcji. Idąc na kolację, w swojej naiwności spodziewałam się niezobowiązującej pogawędki, a trafiłam wprost na przesłuchanie prowadzone przez upartego, bezlitosnego człowieka, który z czujnością jezuickiego inkwizytora wychwytywał najlżejsze wahania i najdrobniejsze sprzeczności w moich odpowiedziach. Dobrze się stało, że poszłam tam sama. Gdyby przybył ze mną jakiś dżentelmen, honor nakazywałby mu wyzwać Lothara na pojedynek. Niewiele brakowało, żeby uczynił to nasz gospodarz, tak bardzo był wstrząśnięty tym, jak jeden z gości psuje jego proszoną kolację. Przypuszczam jednak, że to także był rodzaj komunikatu, który Lothar próbował przekazać mnie, a przeze mnie diukowi: był tak rozwścieczony tym, co wydarzyło się w Sanlúcar de Barrameda, że znalazł się w stanie wojny, w którym przestają obowiązywać zwykłe standardy zachowania. Lęka się Pan pewnie, doktorze, że zażądam od Lothara oficjalnych przeprosin, a Pana wybrałam sobie na posłańca. Ale nie, nie zrobię tego, ponieważ, jak już wspomniałam, wydaje mi się oczywiste, że Lothar ani myśli za cokolwiek przepraszać. Nie wiem, co mu zabrał diuk d’Arcachon, ale jest to więcej warte niż reputacja i honor. Swoim zachowaniem przy kolacji dał to niedwuznacznie do zrozumienia. Z pewnością wieść o tym rozeszła się już po całym Dépôt. Bankierzy, z którymi się kontaktowałam, stracili cierpliwość i nagle zerwali wszelkie negocjacje ze mną – wszyscy poza jednym Genueńczykiem, który ma opinię twardego partnera w interesach. Zażyczył sobie pokaźnego obrywu za „pokrycie kosztów dodatkowego zabezpieczenia” i uparł się, żeby wprowadzić do umowy pewien niezwykły zapis: mianowicie jest gotów przyjąć zapłatę wyłącznie w srebrze, nie w złocie. Obawiam się, że kompletnie nie udało mi się zwieść Lothara. Jak długo zatrzyma się pani w Lyonie, mademoiselle? Nie mam jeszcze ustalonych planów, mein Herr. Ale jeśli się nie mylę, czternastego października wybiera się pani na przyjęcie w Hôtel d’Arcachon? Skąd pan o tym wie, mein Herr? To, skąd ja o tym wiem, nie powinno pani interesować, mademoiselle, ale chyba można to nazwać ustalonym planem, nieprawdaż? Nieuczciwie jest zatem twierdzić, tak jak pani przed chwilą to uczyniła, że nie ma żadnych planów. Chyba się nie mylę? I tak dalej. Lothar wiedział znacznie więcej niż powinien; musi mieć szpiegów w Wersalu albo w Paryżu. Za każdym razem, kiedy ujawniał jakąś cząstkę pozyskanych przez nich informacji, odbierałam to jak cios pięścią w brzuch. Zanim kolacja dobiegła końca, wiedział już z pewnością, że w pierwszej połowie października diuk będzie przejazdem w Lyonie. Przypuszczam, że teraz czeka tam na niego. Zawiadomiłam – wszystkimi dostępnymi mi kanałami – władze floty w Marsylii. Mają ostrzec diuka, żeby po powrocie miał się na baczności. Powinien zatem być całkowicie bezpieczny – bo jakąż to władzę może mieć jeden saksoński baron w Lyonie? Ale Lothar jest tak pewny siebie, że nie mogę się uspokoić. Dopiero później, podczas trzeciej rundy negocjacji z genueńskim bankierem, zaczęłam pomału pojmować motywy kierujące Lotharem i zrozumiałam, skąd tyle wie. Ten bankier, po długiej dyskusji o przewagach srebra nad złotem, wzniósł oczy ku niebu i mruknął coś lekceważąco o alchemii. Podczas tamtej strasznej kolacji Lothar więcej niż raz wypowiadał się pobłażliwie o diuku, twierdząc, że ten „nie ma zielonego pojęcia, w co się pakuje”. Na tej – przyznaję – wątłej podstawie, jaką stanowią te dwie uwagi, oparłam hipotezę (również niepewną), że statek złupiony nieopodal Sanlúcar de Barrameda przewoził ładunek niezwykle ważny dla ludzi, którzy pokładają wielkie nadzieje w alchemii (Lothar też się do nich zalicza). Wygląda na to, że diuk d’Arcachon porozumiał się ze swoimi tureckimi przyjaciółmi i wspólnie ten ładunek ukradli, chociaż mogą sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, czym jest. W każdym razie całe środowisko alchemiczne jest poruszone. To by wyjaśniało, skąd Lothar tyle wie o wydarzeniach zachodzących w Wersalu i Paryżu – w obu tych miejscach nie brakuje członków bractwa ezoterycznego. Niewykluczone, że to właśnie oni przekazują mu informacje. W Lipsku, doktorze, w Domu Złotego Merkurego, widziałam, jak stał Pan na tarasie obok Lothara. Jest tajemnicą poliszynela, że Lothar jest bankierem Zofii i Ernesta Augusta, Pańskich mecenasów. Co może mi Pan o nim powiedzieć? Jakie motywy nim kierują? Większość alchemików to tępaki i dyletanci, ale jeśli moja hipoteza jest słuszna, Lothar traktuje alchemię nadzwyczaj poważnie. To wszystko na dziś. Służba zgromadziła się już w sześciu szeregach pod drzwiami tej komnaty. Czekają, aż skończę, żeby wyżebrać u mnie taką czy inną decyzję związaną z planowanym na czternastego balem. Do tego czasu będę wręcz niedorzecznie zajęta, więc nie odezwę się, dopóki nie będzie po wszystkim. A wtedy wszystko się zmieni. Wieczorem czternastego października należy się spodziewać wielu dramatycznych zmian. Więcej nie mogę na razie zdradzić. Niech mi Pan życzy szczęścia, doktorze. Eliza Leibniz do Elizy Początek października 1690 Mademoiselle, proszę przyjąć moje przeprosiny w imieniu wszystkich niemieckich baronów. Opowiadałem już Pani o tym, jak w wieku pięciu lat, po śmierci ojca, trafiłem do tej biblioteki i rozpocząłem samodzielną edukację. Moi nauczyciele z Nikolaischule tak się zaniepokoili, że przekonali moją matkę, by zabroniła mi wstępu do biblioteki. Kiedy dowiedział się o tym pewien miejscowy arystokrata, złożył matce wizytę i w słowach niezwykle dystyngowanych, lecz zarazem poważnych i stanowczych wyjaśnił jej, że w tym wypadku nauczyciele się mylili. I biblioteka znów stanęła przede mną otworem. Tym arystokratą był Egon von Hacklheber. Musiało się to wydarzyć w roku 1651 albo 1652 – data zatarła mi się w pamięci. Zapamiętałem go jako siwowłosego dżentelmena, kogoś w rodzaju dawno zaginionego wuja-wędrowca, który większość życia spędził w Czechach, ale około roku 1630 pojawił się w Lipsku. Można się domyślać, że przygnała go tam zawierucha, dziś nazywana wojną trzydziestoletnią, która wówczas wydawała się po prostu niemającą końca falą bezmyślnego okrucieństwa. Niedługo po umożliwieniu mi wstępu do biblioteki Egon wyruszył na zachód. Spodziewano się, że ta podróż zajmie mu kilka miesięcy i zakończy się w Anglii, ale na trakcie w Harzu został napadnięty i zamordowany przez pospolitych rabusiów. Zanim go odnaleziono, został po nim szkielet, objedzony do czysta przez kruki, choć nadal odziany w strzępy płaszcza. Lothar urodził się w 1630 roku jako trzeci syn w tej rodzinie. Żaden z małych von Hacklheberów nie chodził do szkoły: wychowywali się w domu i mieli prywatnych nauczycieli – albo specjalnie do tego wynajętych guwernerów, albo członków rodu, którzy mieli odpowiednią wiedzę i byli gotowi się nią podzielić. Egon von Hacklheber, światowiec i nieprzeciętny erudyta, poświęcał godzinę lub dwie dziennie na edukację chłopców. Lothar okazał się jego najzdolniejszym uczniem – był najmłodszy i musiał najciężej pracować, aby dorównać starszym braciom. Policzyła już Pani zapewne, że kiedy Egon wyruszył w swoją ostatnią podróż, Lothar miał dwadzieścia kilka lat. Przez ten czas czarne chmury zebrały się nad von Hacklheberami: ospa przeorała Lipsk, zabrała dwóch starszych chłopców i oszpeciła Lothara, jedynego dziedzica. Do dziś to po nim widać. Śmierć wuja Egona tylko pogłębiła jego rozpacz. Dopiero znacznie później – żeby nie powiedzieć „ostatnio” – zdałem sobie sprawę, że Lothar ma dosyć specyficzną wizję tego, co się „naprawdę” wydarzyło. Uważa, że Egon był alchemikiem. Ba, że posiadał tak wielką moc i wiedzę, że potrafił leczyć najpoważniejsze choroby, a nawet wskrzeszać z martwych! Ale z jakiegoś powodu nie uratował braci Lothara, których przecież kochał jak własnych synów. Wyjechał z Lipska ze złamanym sercem i nie miał zamiaru wracać. Jego śmierć w górach Harzu mogła być samobójstwem albo – jeśli przyjąć ekscentryczny punkt widzenia Lothara – została sfingowana, by ukryć jego sprzeczną z naturą długowieczność. Moim zdaniem Lothar po śmierci braci i wuja postradał zmysły. Czy nam się to podoba, czy nie, żarliwie wierzy w alchemię i wyobraża sobie, że gdyby Egon został był w Lipsku kilka lat dłużej, objawiłby mu sekret Stworzenia. Sam od trzydziestu lat na własną rękę próbuje przeniknąć tę tajemnicę. Co się zaś tyczy księżnej d’Oyonnax, jej zła sława... – Powiedziałam przecież, żeby mi nie przeszkadzano. – Proszę o wybaczenie, mademoiselle – odparła wysoka Holenderka całkiem znośną francuszczyzną. – Przyszła księżna d’Oyonnax. Mówi, że musi się z panią zobaczyć. – Rozumiem, Brigitte. Wybaczam ci, bo to wyjątkowo trudny przypadek. Natychmiast się z nią spotkam. List może poczekać. – Za pozwoleniem, mademoiselle... Będzie musiał poczekać aż do jutra. Za parę godzin przyjeżdżają goście, a my nawet nie zaczęłyśmy pani czesać. – Dobrze. W takim razie odłożę go do jutra. – Dokąd mam poprosić księżną? – Do Petit Salon. Chyba że... – Księżna d’Arcachon zabawia tam swoją cousine, tę dużą. – Zatem do biblioteki. – W bibliotece monsieur Rossignol głowi się nad jakimiś tajemniczymi dokumentami, mademoiselle. Eliza westchnęła ciężko. – Powiedz mi w takim razie, Brigitte, czy jest w Hôtel d’Arcachon jakiś wolny pokój, w którym nie zbieraliby się już przedwcześnie przybyli goście? – Może... kaplica? – Doskonale! Będę tam za minutę. A, Brigitte, jeszcze jedno... – Słucham, pani? – Są jakieś wieści o diuku? – Nic nowego, odkąd ostatni raz pani pytała, mademoiselle. * * * – Szóstego października jacht diuka d’Arcachon widziano niedaleko Marsylii. Flagami sygnałowymi dał znak, że powóz z szybkim zaprzęgiem ma czekać w porcie, gotowy do natychmiastowego wyruszenia w drogę. Tyle wiemy od gońca, którego pchnięto na północ zaraz po wypatrzeniu statku przez lunetę, z najwyższej wieży w Marsylii – powiedziała Eliza. – Wiadomość dotarła do nas dziś rano. Można domniemywać, że le duc we własnej osobie przybędzie z zaledwie kilkugodzinnym opóźnieniem, nie należy jednak się spodziewać, żeby ktoś z nas wiedział coś więcej o jego losie. – Hrabia de Pontchartrain będzie zawiedziony – stwierdziła zamyślona księżna d’Oyonnax. Skinęła na pazia, który ukłonił się, wycofał tyłem, obrócił na pięcie i uciekł. Eliza, hrabina de la Zeur, i Marie-Adelaide de Crépy, księżna d’Oyonnax, zostały same w prywatnej kaplicy de Lavardaców. Księżna, która niczego nie pozostawiała przypadkowi, na wszelki wypadek zajrzała jeszcze do stojącego w głębi pomieszczenia konfesjonału i upewniła się, że jest pusty. Kaplica znajdowała się w kącie posiadłości. Z przodu, od strony ołtarza, i z jednego boku biegły publiczne drogi. W tejże bocznej ścianie znajdowały się liczne witraże, wąskie i wysokie, żeby schwytać choć trochę światła z nieba. Pod nimi mieściły się małe, podnoszone okna, zwykle zamknięte na głucho, by zagłuszyć dobiegające z zewnątrz odgłosy i stłumić nieprzyjemne wonie. Teraz księżna otworzyła dwa z nich. Powiało chłodem, ale nie miało to wielkiego znaczenia, biorąc pod uwagę tonaż odzieży, jaką obie damy miały na sobie. Razem z zimnem do środka wdarły się przeróżne dźwięki. Eliza domyślała się, że mają stanowić dodatkowe zabezpieczenie na wypadek, gdyby ktoś chciał podsłuchać rozmowę zza zamkniętych drzwi. Jeżeli Oyonnax naprawdę martwiła się możliwością podsłuchu, w kaplicy musiała czuć się doskonale. Wnętrze było pozbawione wszelkich sprzętów, nawet ławek, a księżna dawno zdążyła sprawdzić, czy nikt nie przykucnął za niskim ołtarzem. Kaplica była o setki lat starsza od pozostałych zabudowań, niemodnie gotycka, mroczna i ponura. Pewnie dawno by ją zburzono i zastąpiono czymś bardziej barokowym, gdyby nie witraże i ołtarz (bezcenne, jak powiadano) oraz kość z lewego śródstopia świętego Ludwika, którą w złotym relikwiarzu wmurowano w ścianę. – Pontchartrain przysłał dziś już trzech gońców, dopominając się o najświeższe wiadomości – powiedziała Eliza. – Nie wiedziałam jednak że skontaktował się także z tobą, moja pani. – Jego ciekawość w tej kwestii jest zapewne odzwierciedleniem ciekawości króla. – Nie dziwię się, że król chce wiedzieć, gdzie się podziewa admirał jego floty, ale czy nie byłoby stosowniej zapytać o to sekretarza stanu do spraw marynarki wojennej? Księżna przystanęła przy jednym z otwartych okienek i przymknęła je tak, że upodobniło się do poziomej szczeliny strzelniczej, przez którą mogła wyjrzeć na ulicę. Odwróciła się jednak do Elizy, zmrużyła oczy i powiedziała: – Przykro mi. Myślałam, że już o tym wiesz, pani. Monsieur markiz de Seignelay ma raka. Jest w ciężkim stanie. Nie może wywiązywać się z obowiązków wobec floty i króla. – W takim razie to zrozumiałe, że król się niepokoi. Podobno książę Marlborough wylądował w Irlandii ze znacznymi siłami. – Ma pani nieaktualne informacje. Marlborough zdążył już zająć Cork, a Kinsale może paść w każdej chwili. Tymczasem schorowany de Seignelay nie jest w stanie pracować, a d’Arcachon przepadł gdzieś na południu, wdając się w prywatne przygody. Z podwórka na tyłach kaplicy dobiegł stłumiony damski chichot – księżna d’Arcachon z przyjaciółkami. To dopiero była ciekawostka. Kilka kroków od kaplicy najdostojniejsze francuskie damy stroiły się, perfumowały i plotkowały w oczekiwaniu na przyjęcie urodzinowe diuka. Tuż za granicami posiadłości Arcachonów Francja szykowała się do przetrwania dziewięciu miesięcy głodu po tym, jak mróz zniszczył plony. W lodowatej Irlandii siły francusko-irlandzkie padały ofiarą Marlborougha. Sekretarza stanu do spraw marynarki wojennej zżerał rak. Eliza doszła do wniosku, że mroczne, zimne, puste wnętrze, ozdobione licznymi podobiznami dręczonego i krzyżowanego Pana Naszego, nie jest wcale najgorszym miejscem na spotkanie z Oyonnax. Księżna z pewnością czuła się tu jak w swoim żywiole, czego nie dałoby się powiedzieć o pozłacanej, zdobionej koronkami bawialni. – Może się okazać, że zabicie diuka w ogóle nie będzie konieczne – stwierdziła. – Niewykluczone, że król panią wyręczy. – Proszę nie mówić o tym w ten sposób, z łaski swojej! – To tylko spostrzeżenie. – Le duc zaplanował dzisiejszą uroczystość w lecie, kiedy wszystko szło zgodnie z jego planem. Wiem, co sobie wtedy myślał: król potrzebuje pieniędzy na wojnę? Więc mu je dam! – Broni go pani? – Po prostu uważam, że warto wiedzieć, co się dzieje w głowie wroga. – A czy le duc wie, co się dzieje w pani głowie, mademoiselle? – Nie, z pewnością nie. Nie widzi we mnie wroga. – A kto widzi? – Słucham? – Ktoś na pewno chce przeniknąć pani myśli. Jest pani obserwowana. – Wiem o tym doskonale. Monsieur Rossignol... – No tak, królewski argus... On wie wszystko. – Zwrócił uwagę, że moje nazwisko przewija się ostatnio coraz częściej w listach dworzan, którzy uważają się za alchemików. – A dlaczegóż to alchemicy mieliby mieć na panią oko? – To chyba ma związek z wyprawą diuka d’Arcachon na południe. Chyba że to pani była niedyskretna, księżno. Oyonnax parsknęła śmiechem. – Obracamy się wśród zupełnie różnych alchemików. Nawet gdybym była niedyskretna, a zapewniam panią, że nie jestem, trudno sobie wyobrazić, żeby truciciel, który warzy swoje dekokty w jakiejś paryskiej piwnicy, miał kontakt ze szlachetnie urodzonym adeptem Sztuki, takim jak Upnor czy de Gex. – Nie wiedziałam, że ojciec Édouard też jest alchemikiem! – Ależ oczywiście, że jest. Ba, mój świątobliwy kuzyn stanowi doskonałą ilustrację moich słów. Wyobraża sobie pani, żeby ktoś taki miał konszachty z satanistami? – Nie wyobrażam sobie nawet, żebym ja sama mogła je mieć. – I nie ma ich pani, mademoiselle. – To kim pani właściwie jest, jeśli wolno spytać? Oyonnax dziwnie dziewczęcym gestem zasłoniła usta dłonią w rękawiczce, tłumiąc śmiech. – Wciąż nic pani nie rozumie. Wersal jest jak to okno. – Zamaszystym gestem wskazała witraż. – Piękny, lecz kruchy i delikatny. – Otworzyła znajdujące się pod spodem okno, odsłaniając widok na ulicę. Tragarz chrustu o wyglądzie dzikusa z puszczy zrzucił swoje brzemię na ziemię i wdał się w bójkę z młodym wagabundą, urażonym, że tragarz wpadł na dziwkę, którą właśnie prowadził w cichy zaułek. Człowiek oślepiony przez ospę przykucnął pod murem, aby wydalić krwawą maź. – Piękna pozłota, a pod nią morze rozpaczy. Kiedy zrozpaczeni ludzie zawiodą się na Bogu, zaczynają szukać gdzie indziej. Ci słynni sataniści, którzy tak przerażają Maintenon, nie rozpoznaliby Księcia Ciemności, nawet gdyby pozwolono im zstąpić do piekła i potrzymać świecę na porannym spotkaniu z poddanymi! Niczym się nie różnią od szarlatanów z Pont-Neuf. Nie da się wyżyć z przycinania ludziom paznokci, bo klienci nie są dostatecznie zdesperowani, można natomiast zarobić na wyrywaniu zębów. Miała pani kiedyś zepsuty ząb, mademoiselle? – Wiem, że to boli. – Na dworze pełno jest ludzi cierpiących w duchu i sercu ból nie mniejszy od tych, którym psują się zęby. A ci, którzy z nich żyją, niczym się nie różnią od wyrwizębów. Nawet atrybuty szatana przypominają felczerskie szczypce; to najlepszy dowód na to, że ci ludzie mają odpowiedni sprzęt, aby zajmować się swoją pracą i zadowalać klientów. – Co za czarnowidztwo! Czy ty w ogóle w coś wierzysz, pani? Oyonnax zamknęła okno. Ponure obrazy zniknęły. – Wierzę w piękno, w piękno Wersalu i w króla, który je stworzył. Wierzę w pani urodę, mademoiselle, i w swoją. Otaczający nas mrok może wedrzeć się do środka, tak jak ci ludzie mogliby wrzucić kamienie do kaplicy, tłukąc to okno. Tymczasem witraż od stuleci trwa nietknięty. Nikt nie rzucił w niego kamieniem. – Dlaczego? – Dlatego że w świecie utrzymuje się równowaga sił, którą można dostrzec tylko stale się na niej koncentrując, a zachować tylko poprzez... – Poprzez nieustanne subtelne machinacje ludzi takich jak ty, pani. – Spojrzenie zielonych oczu księżnej powiedziało Elizie, że się nie myli. – Czy to dlatego przystała pani do mnie, kiedy postanowiłam się zemścić na diuku? – Z całą pewnością nie zrobiłam tego z sympatii do pani! Ani ze współczucia. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, dlaczego tak bardzo go pani nienawidzi, ale łatwo się tego domyślić, kiedy się pani posłucha. Gdyby le duc był wielkim francuskim bohaterem, takim jak na przykład Jean Bart, powinnam otruć panią, zamiast pomagać pani otruć jego. Ale diuk jest nędznym tchórzem, który znika na całe miesiące, kiedy jest najbardziej potrzebny. Le Roi pokazał wielką mądrość, czyniąc go podwładnym markiza de Seignelay. Teraz jednak de Seignelay jest umierający. D’Arcachon z pewnością będzie chciał odzyskać dawne wpływy, a to byłaby katastrofa dla floty i całej Francji. – Wyręcza pani króla, tak? – Powiedzmy, że wypełniam jego wolę. Księżna d’Oyonnax wyjęła zza pasa jasnozielony cylinder, niewiele większy od dziecięcego palca, i położyła go na odzianej w rękawiczkę dłoni. Stała w pewnej odległości od Elizy, która chcąc nie chcąc musiała do niej podejść – i zrobiła to, mimo ciarek, które prześliznęły się jej po plecach i głowie niczym bryźnięcie płonącej oliwy. Ręce trzymała złożone na brzuchu – głównie po to, żeby jej nie marzły, ale przy okazji miała blisko do sztyletu, który przywykła nosić za przepaską sukni. Właściwie to dziwne, że właśnie teraz o nim pomyślała – ale też po księżnej należało się spodziewać absolutnie wszystkiego. Nie chciała być bezbronna, gdyby Oyonnax rzuciła jej czymś w twarz albo próbowała ją ukłuć zatrutą igłą. – Nawet sobie pani nie wyobraża, jakie to będzie łatwe w porównaniu z przeciętną próbą otrucia – powiedziała księżna od niechcenia, jakby chciała uspokoić Elizę, która podeszła na tyle blisko, że wyraźnie widziała zielony przedmiot: była to maleńka nefrytowa fiolka, opleciona srebrnymi paskami, ze srebrnym korkiem zawieszonym na delikatnym łańcuszku. W sam raz na perfumy. – Radzę nie smarować się tym za uszami. – Wchłania się przez skórę? – Nie, ale paskudnie śmierdzi. – W takim razie le duc na pewno wyczuje ją w winie. – W winie może by wyczuł. W jedzeniu nigdy. Zna pani jego specyficzne gusta? – Lepiej niżbym chciała. – Właśnie to miałam na myśli, mówiąc, że będzie łatwo. W normalnych warunkach trucizna podawana doustnie musi być pozbawiona smaku, ale takie substancje rzadko mają dostateczną moc. Ta, którą mam tutaj, jest równie skuteczna jak obrzydliwa, ale diuk nie ma szansy się zorientować, że dodano mu jej do dania z zepsutej ryby. Musi się pani tylko dostać do prywatnej kuchni, w której będzie przygotowywany jego ohydny posiłek. To nazbyt łatwe, ale i tak o wiele łatwiejsze od tego, przez co musi przejść większość ludzi. – Większość trucicieli, chciała pani powiedzieć... Oyonnax nie zareagowała na tę kąśliwą uwagę. Może nawet jej nie zrozumiała. -Albo ją pani bierze, albo nie – powiedziała. – Nie będę tu tak stać. Eliza wyciągnęła rękę po fiolkę. Księżna natychmiast zamknęła dłoń na jej dłoni i przykryła ją dla pewności drugą ręką. Zaciśnięta na fiolce pięść Elizy zniknęła w oburęcznym uścisku. Eliza wpatrywała się weń, nie mając najmniejszej ochoty podnosić wzroku na twarz Oyonnax, która nagle znalazła się tak blisko. Kiedy jednak księżna długo nie rozluźniała chwytu, nie pozostało jej nic innego, jak zerknąć jej w oczy. Wytrzymała jej spojrzenie tylko przez chwilę, lecz księżnej musiało to wystarczyć, gdyż na jej twarzy odmalowało się zadowolenie (z czego? Eliza nie miała pojęcia). Ścisnęła jeszcze raz piąstkę Elizy, pchnęła ją jej na pierś i puściła. – Stało się – powiedziała. – Zrobi to pani dziś wieczorem, tak? – Nie zdążę. Muszę się jeszcze przygotować do przyjęcia. – Ale niedługo? – Dla mnie to i tak będzie za późno. – Ludzie zaczną mówić różne rzeczy. Proszę nie zwracać na nich uwagi i zachować cierpliwość. Nie chodzi o to, że ten czy tamten uzna panią za morderczynię, nawet jeśli będzie w stanie tego dowieść. Najważniejsze, czy wystarczy mu godności, by wystąpić z takim oskarżeniem. * * * Następne godziny były kruche i porozrywane. Hrabia de Pontchartrain, a później także król, bezustannie słali gońców z pytaniami o miejsce pobytu diuka d’Arcachon. Nie wiedzieć czemu, wszyscy ci posłańcy chcieli rozmawiać z Elizą, tak jakby wiedziała coś, o czym nie miała pojęcia księżna d’Arcachon. Nie ułatwiało jej to przygotowań do przyjęcia; musiała się uczesać i ubrać, opędzając się od dociekliwych posłańców, których ranga wzrastała wraz ze zbliżaniem się wieczoru. W końcu, krótko przed zachodem słońca na dziedziniec wtoczyła się kareta. – Alleluja! – zawołała Eliza. Nie mogła podbiec do okna, gdyż dwóch fryzjerów wplatało jej we włosy przedłużające je warkocze. Ktoś inny ją w tym wyręczył – i wszystkich rozczarował, donosząc, że to przybył tylko Étienne d’Arcachon. – Nada się – stwierdziła Eliza. – Teraz to jemu będą się naprzykrzać, nie mnie. Wkrótce jednak rozniosła się wieść, że Étienne wezwał na pomoc kawalerię, i to dosłownie – puścił jeźdźców z dowodzonego przez siebie regimentu, na najlepszych koniach, na wszystkie drogi, którymi jego ojciec mógł jechać z Marsylii na północ, z poleceniem, aby na widok charakterystycznego białego powozu diuka natychmiast wracali do Hôtel d’Arcachon. W ten sposób wszyscy zostaliby uprzedzeni o jego przybyciu z choć kilkuminutowym wyprzedzeniem – co miało ogromne znaczenie dla Étienne’a, najuprzejmiejszego człowieka we Francji. Było przecież nie do pomyślenia, żeby król zaszczycił swoją obecnością przyjęcie urodzinowe diuka tylko po to, by przybyły później gość honorowy zupełnie go przyćmił. A tak król mógł spokojnie wypoczywać w królewskim Palais de Louvre, odległym zaledwie o kilka minut konnej jazdy, i wyruszyć w drogę do Hôtel d’Arcachon (znajdującym się w Marais, nieopodal Pont d’Arcole) dopiero na wieść o zbliżaniu się diuka. Posłańcy dali więc spokój Elizie, za to Étienne d’Arcachon zaczął się dopominać u niej o prywatną audiencję. Podobnie zresztą jak hrabia d’Avaux i ojciec Édouard de Gex. Kazała fryzjerom się pospieszyć i zapomnieć o ostatniej kondygnacji zikkuratu z naprzemiennie plecionych warkoczy, który piętrzył się nad jej czołem. * * * – Pozwól, mademoiselle, że pierwszy wyrażę zachwyt twoją urodą... – Wolałabym, żeby zszedł mi pan z drogi niż obrzucał mnie pochlebstwami, panie hrabio – powiedziała Eliza, przechodząc obok d’Avaux. – Udaję się do kaplicy na spotkanie z Étiennem d’Arcachon. – Odprowadzę panią – oznajmił d’Avaux. Eliza wyminęła go w takim pędzie, że jej suknie owinęły mu się wokół szabli i kostek, i niewiele brakowało, żeby się przewrócił. Miał jednak więcej zimnej krwi niż dowolnych dziesięciu innych francuskich dyplomatów, toteż natychmiast stanął u jej boku, spokojny i opanowany jak zabalsamowany trup. Przemknęli galerią, lawirując w tłumie służących objuczonych tacami z jedzeniem i ozdobami sali balowej, którzy na widok hrabiego i hrabiny kryli się między pilastrami i wciskali w nisze w ścianach. – Popełniłbym grzech zaniedbania, nie wyrażając swojego zatroskania tym, jak ostatnio dobiera sobie pani towarzystwo. – Że co?! Kogo ma pan na myśli? De Lavardaców? Pontchartraina? A może monsieur Rossignola? – Właśnie dlatego, że regularnie widuje się panią w towarzystwie tak znamienitych osobistości, powinna się pani zastanowić, czy warto utrzymywać kontakty z takimi osobami jak księżna d’Oyonnax. Wolną ręką Eliza sięgnęła do przepaski, przerażona, że nefrytowa fiolka mogłaby się stamtąd wyśliznąć, rozbić o posadzkę i wypełnić galerię smrodem równie ohydnym, jak zamiary jej właścicielki. Gest był tak oczywisty, że nie uszedłby uwagi d’Avaux, gdyby hrabia patrzył w jej stronę – w tej chwili był jednak odwrócony. – Może to się panu nie podobać, monsieur, ale księżna jest nieodłącznym elementem dworu. Nie mogę jej nie zauważać. – Co innego ją zauważać, a co innego spotykać się z nią sam na sam, co zrobiła pani trzykrotnie w ostatnich dwóch miesiącach... – Kto mi to liczy, monsieur? – Wszyscy. Do tego właśnie zmierzam. Choćby była pani nieskalana jak śnieg... – Jest pan niegrzeczny w swoim sarkazmie. – Cała nasza rozmowa jest niegrzeczna, przez to, że prowadzimy ją w takim pośpiechu. Zmierzałem do tego, że może być pani doskonała jak sama de Maintenon. Jeśli jednak diuk d’Arcachon umrze... – Jak może pan tak mówić?! I to właśnie dziś, kiedy ma urodziny?! – Rok mniej do śmierci, mademoiselle. Nawet jeśli odejdzie z tego świata w sposób zgoła niewinny, na przykład spadając z konia albo idąc na dno wraz z tonącym statkiem, to jeśli będzie się pani zadawać z Oyonnax i umawiać z nią na schadzki, ludzie powiedzą, że maczała pani w tym palce. – Każdy może oskarżyć. Mało komu wystarczy godności, by jego oskarżenie miało rzeczywistą wagę. – Tak powiedziała pani Oyonnax? Elizę zamurowało, d’Avaux mówił więc dalej: – Ja urodziłem się hrabią. Pani została nobilitowana później. Jestem jednym z tych nielicznych, którzy mogą panią oskarżyć. – Jest pan naprawdę wstrętny. – Oskarżałem panią już wcześniej, mademoiselle, kiedy szpiegowała pani dla księcia orańskiego, ale wyłgała się ze wszystkiego, twierdząc, że robiła to dla dobra Madame. No i zapłaciła pani okup. Teraz jest pani sama i bez pieniędzy. Nie wiem dokładnie, kogo chce pani otruć: diuka, Étienne’a, a może obu. Kusi mnie, żeby poczekać, pozwolić pani popełnić tę zbrodnię, a potem panią zniszczyć. Muszę przyznać, że widok pani osoby przykutej łańcuchem do ściany w Bastylii sprawiłby mi ogromną przyjemność. Nie mogę jednak dopuścić do tego, by dla zaspokojenia moich prostych zachcianek ginęli francuscy diukowie. Dlatego ostrzegam panią, mademoiselle. Proszę... – Proszę mnie zabić – zabrzmiał przed nimi czyjś głos. D’Avaux i Eliza, nadal idący pod ramię, zdążyli już wejść do kaplicy przez wiekowe, dwuskrzydłowe drzwi na tyłach budynku. Wnętrze tak bardzo się zmieniło, że w pierwszej chwili Eliza uznała, że się pomylili. Wieczorem przez okna nie sączyło się światło słońca, za to w dziesiątkach srebrnych kandelabrów płonęło mnóstwo świec. Ich blask odbijał się w wypolerowanych oparciach pozłacanych krzeseł, które zamiast ławek ustawiono w rzędach na posadzce... Nie, nie na posadzce, na pokrywającym ją perskim dywanie. Ołtarz przykryto białym brokatem haftowanym złotą nicią, chociaż trudno było to docenić, ponieważ cała przednia część kaplicy stała się wonną dżunglą białych kwiatów. Zdziwiona Eliza pomyślała zrazu: A te skąd się tu wzięły o tej porze roku? Ale odpowiedź była oczywista: Z dusznej oranżerii jakiegoś arystokraty. Étienne de Lavardac d’Arcachon, w kompletnym mundurze pułkownika kawalerii, leżał na dywanie u stóp ołtarza niczym model pozujący artyście. Przed nim, na kobiercu, leżały dwa przedmioty: sztylet z falistym ostrzem i złota obrączka. D’Avaux tak gwałtownie znieruchomiał, że w duszy Elizy zapaliła się iskierka nadziei: atak serca! Zaraz jednak puścił jej rękę i zaczął się wycofywać. Étienne nie zamierzał na to pozwolić. Zerwał się na równe nogi. – Proszę zaczekać, panie hrabio. Pańska obecność to szczęśliwe zrządzenie losu. Byłoby to bowiem nad wyraz niestosowne, gdybym spotkał się z hrabiną bez przyzwoitki. Zresztą, kiedy leżałem tu, czekając na nią, dręczyło mnie to bardziej, niż jestem w stanie wyrazić słowami. – Do usług, monseigneur – odparł d’Avaux, patrząc spode łba, jak młody Arcachon zwinnie osuwa się na ziemię i przybiera poprzednią pozę. – Proszę mnie zabić, mademoiselle! – Jak to, monsieur? – Nie zniosę dłużej tej męki. Proszę skrócić moje tortury, wziąć do ręki ten ozdobny sztylet i zatopić go w mej piersi! – Nie zamierzam pana zabijać, monsieur de Lavardac – odparła Eliza, posyłając d’Avaux jadowite spojrzenie. Hrabia był jednak tak wstrząśnięty, że niczego nie zauważył. -Wobec tego jest tylko jeden sposób zakończenia moich męczarni. Na to jednak nie śmiem liczyć. Wzrok Étienne’a padł na złotą obrączkę. – Pańskie słowa są fascynujące... – przyznała Eliza. – Lecz także nieco mętne. Ostrożnie szła przejściem między krzesłami w jego stronę. D’Avaux, który znalazł się w potrzasku, stał na baczność za jej plecami. – Nie śmiem mówić wprost, pani. Ty jesteś istotą tak doskonałą, ja zaś tak pospolitym wagabundą, że samo ubranie mojego marzenia w słowa byłoby niewybaczalną nieuprzejmością. – Mam kilka uwag. Po pierwsze, przesadnie mnie pan komplementuje, ale wybaczam to panu. Po drugie, znam się trochę na wagabundach i pan, monsieur, z pewnością się do nich nie zalicza. Po trzecie, jeżeli wyrażenie pańskich myśli wymaga nieuprzejmości, proszę się nie krępować. Biorąc bowiem pod uwagę to, o co najprawdopodobniej chce pan prosić... Drzwi kaplicy otworzyły się z impetem i do środka wparował oficer z regimentu Étienne’a, ale w mniej strojnym mundurze. Zamarł w pół kroku i zbielał jak świeżo zerwana orchidea. Nie był w stanie wykrztusić słowa. Wszyscy i tak wiedzieli, co powie. Eliza była pierwsza: – Monsieur...? Ma pan wieści o diuku? – Proszę o wybaczenie, mademoiselle... Tak. Za pozwoleniem... Widziano jego powóz, zmierza tutaj z ogromną prędkością. Będzie za godzinę. – Czy wysłaliście już gońca do Palais du Louvre? – zainteresował się Étienne. – Zgodnie z pańskim rozkazem, monsieur. – Doskonale. Może pan odejść. Oficer nie posiadał się ze szczęścia. Powiódł jeszcze dokoła wzrokiem, ukłonił się i wycofał. Kiedy wychodził tyłem przez drzwi, zderzył się z kimś, kto w tej samej chwili próbował wejść do środka. W półmroku nastąpiła wymiana żałosnych przeprosin i do kaplicy wśliznęła się postać w długiej szacie z kapturem – wypisz, wymaluj Kostucha, tyle że bez kosy. Odrzuciła kaptur, odsłaniając bladą twarz, ciemne oczy i wypielęgnowany zarost ojca Édouarda de Gex. Sądząc z wyrazu jego twarzy, był najbardziej ze wszystkich zaskoczony (żeby nie powiedzieć: zaniepokojony) tym, co zobaczył. – Czy to zostało ukartowane? – spytała Eliza. – Otrzymałem anonimowy list z prośbą o pospieszne przygotowanie się do dyskretnej ceremonii udzielenia ślubu – odparł de Gex. – Ale... – Niech młody Arcachon zacznie mówić jak człowiek albo schowa ten nóż, bo inaczej zamiast ślubu udzielisz mu ostatniego namaszczenia, ojcze. A co się tyczy pośpiechu... No taaak... Kobiecie należy jednak dać więcej czasu. Po tych słowach Eliza wybiegła z kaplicy. – Pani! Pani, zaczekaj! – wołał de Gex, biegnąc za nią przez galerię. Ona jednak nie miała najmniejszego zamiaru dać się ponownie zaciągnąć przed ołtarz, toteż udawała, że go nie słyszy, dopóki nie oddalili się od kaplicy i nie znaleźli w bardziej uczęszczanej części rezydencji. De Gex zrównał się z nią. – Pani! – Nie wrócę tam. – Nie zamierzam pani przekonywać do powrotu, ale to właśnie z panią chciałem się zobaczyć. Szukaliśmy pani razem z monsieur Rossignolem; powiedziano nam, że udała się pani do kaplicy. Nie chciałem przeszkadzać... – W niczym nie przeszkodziłeś, ojcze. Po co spotkałeś się z monsieur Rossignolem? – Ma nowe wiadomości od Esphahnianów. – Od kogo? – Od Ormian. Proszę, niech pani pójdzie ze mną. Błagam. To ważne. * * * Ojciec Édouard de Gex prowadził Elizę do biblioteki najszybciej jak mógł, co oznaczało, że cały czas wysforowywał się naprzód. Najkrótsza droga prowadziła przez wielką salę balową Hôtel d’Arcachon, gdzie de Gex zawahał się i zwolnił kroku. Kiedy Eliza odwróciła się do niego, gapił się w sufit. Było to całkiem zrozumiałe, ponieważ de Lavardacowie wynajęli samego Le Bruna, aby ozdobił strop swoim malowidłem, które dopiero niedawno zostało ukończone. Gigantyczny obraz przedstawiał Apollina (etatowego dublera Ludwika XIV) w otoczeniu Cnót, który zajmował środek planu, i kryjące się po ciemnych kątach Przywary. Cnót było za mało, by wypełnić całą wolną przestrzeń, toteż artysta dorzucił do kompletu Muzy, które w pieśniach, poezji et caetera wychwalały wielkość Cnót. Na obrzeżach obrazu zwykli ludzie (dworzanie z jednej strony, wieśniacy z drugiej, dalej żołnierze, na końcu księża) słuchali z zachwytem i patrzyli w uniesieniu na Muzy zajęte komplementowaniem Cnót, obracając się przy tym plecami do stłoczonych po kątach Przywar i generalnie nimi gardząc. Uważny obserwator mógł dostrzec pomieszczone na malowidle ciekawostki: żołnierza ulegającego Tchórzostwu, księdza przegrywającego z Obżarstwem, dworzanina zwyciężonego przez Żądzę i chłopa, nad którym górę brało Lenistwo. I dlatego wszyscy, którzy przekraczali próg sali, od razu patrzyli w sufit – ale twarz ojca de Gex przybrała naprawdę niezwykły wyraz. Zamiast zachłysnąć się wspaniałością dzieła, miał taką minę, jakby się bał, że sklepienie za chwilę runie mu na głowę. W końcu przeniósł wzrok na Elizę. – Czy wie pani, co tu nastąpiło, mademoiselle? – Gruntowne odnowienie sali balowej, które pochłonęło fortunę i dopiero niedawno się zakończyło. – A wie pani dlaczego? – Le Brun ma huk roboty w Wersalu. Jest wolny dopiero, kiedy le Roi wyrusza na wojnę. Dlatego dopiero po wybuchu wojny prace w sali mogły ruszyć z miejsca. – Nie o to mi chodziło. Czy wie pani, dlaczego ją odnowiono? – Sądząc po efekcie końcowym, podejrzewam de Maintenon. – De Maintenon?! Reakcja ojca de Gex nie pozostawiała cienia wątpliwości: Eliza nie miała racji. – Owszem – przytaknęła. – Przyjechała tu w osiemdziesiątym piątym, prawda? Wtedy właśnie rozpoczęto prace remontowe... W dodatku temat malowidła jest taki typowo Maintenonowski. – Korelacja to jeszcze nie związek przyczynowo-skutkowy. Salę trzeba było odnowić po katastrofie, która wtedy nastąpiła. Nagle de Gex chyba sobie przypomniał, że powinni się pospieszyć, i ruszył w stronę biblioteki. Eliza dreptała tuż za nim, trzymając się nieco z boku. – Zatem wie pani, co tu się wydarzyło...? – Jezuita obejrzał się na nią przez ramię. – Coś bardzo wstydliwego. Do tego stopnia, że nikt mi nie chce powiedzieć, co dokładnie. – Aha... Chodźmy więc do biblioteki. Przeszli przez próg i znaleźli się w kolejnej galerii. – Mówił ojciec coś o tym, że poproszono go o pospieszne przygotowanie się do udzielenia ślubu... – Dostałem taki liścik, najprawdopodobniej od pani narzeczonego. Ale mniejsza z tym, najwyraźniej żyje złudzeniami. – To trochę smutne – przyznała Eliza. Przypomniały jej się ustawione w kaplicy krzesła, na których nikt nie usiądzie, i bezcenne kwiaty, których nikt nie zobaczy ani nie powącha przed wyrzuceniem na śmietnik. – Może planował uprowadzenie mnie, ale przez wrodzoną uprzejmość chciał to załatwić w taki sposób, aby rzecz całą usankcjonować majestatem rodziny i Kościoła. – To sprawa między wami dwojgiem, moja pani – odparł nieco oschle de Gex, otwierając przed nią drzwi biblioteki. – Proszę, mademoiselle. * * * – Pomyślałem, że zainteresuje to panią z kilku względów – powiedział Bonaventure Rossignol. Siedział zwrócony plecami do łukowato zwieńczonego okna, z którego roztaczał się widok na rozświetlony pochodniami dziedziniec Hôtel d’Arcachon. Eliza z najwyższym zdumieniem spostrzegła wirujące w powietrzu płatki śniegu; zima zapowiadała się tak bezlitosna i nieokiełznana, że równie dobrze mogliby mieszkać w Sztokholmie. Przed Rossignolem stał szeroki stół, zawalony listami, książkami i notatkami; wiele z nich napisano ormiańskim alfabetem. – Wspominałem już pani o tym, że Cabinet Noir przechwycił niezwykły list, wysłany w pierwszych dniach sierpnia z Sanlúcar de Barrameda i zaadresowany do rodziny Esphahnianów, którzy mieli ponoć mieszkać w Bastylii. – Nie wymienił pan tej rodziny z nazwiska – odparła Eliza. – Ale to nie ma wielkiego znaczenia, zwłaszcza że nazwisko zapewne i tak jest fałszywe... – Dlaczego tak pani uważa? – zainteresował się de Gex. – Esphahnian znaczy po prostu „z Isfahanu”. W Isfahanie mieszka wielu Ormian. To tak jakby ojciec postanowił osiąść wśród Turków i przyjął nazwisko „Édouard Frank”. Rossignol pokiwał głową. – Zgadzam się, najprawdopodobniej nie jest to ich prawdziwe nazwisko, ale z braku innego będziemy się nim posługiwać. Popytałem o nich trochę i dowiedziałem się, że istotnie pewna ormiańska rodzina trafiła do Bastylii w tysiąc sześćset osiemdziesiątym piątym roku i rezydowała tam przez mniej więcej rok: matka z liczną gromadą synów. Jeden z nich tam właśnie zmarł. Kobietę zwolniono pierwszą, potem dopiero synów; niektórzy trafili prosto do więzienia dla dłużników. Odnalezienie ich wszystkich trochę trwało, zwłaszcza że przez ten czas następni poumierali i trudno było mi ustalić, który z braci jest najstarszy. Ale w końcu znalazłem Artana Esphahniana: mieszka niedaleko stąd, w pożałowania godnej entresol. Kazałem dostarczyć mu list z Sanlúcar. Po kilku dniach nadał list do Kairu, adresowany do niejakiego Vreja Esphahniana. Kazałem zrobić sobie kopię, a oryginał posłałem w dalszą drogę. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, kim jest ów Vrej. Podobnie jak pani, mademoiselle, uważałem, że użycie nazwiska Esphahnian jest nic nieznaczącym wybiegiem, a może wręcz nośnikiem ukrytej informacji. Gdyby moje podejrzenia się potwierdziły, ci dwaj mogliby nawet nie być spokrewnieni. Nic więcej się nie wydarzyło – aż do wczoraj, kiedy do Artana przyszedł list z Rosetty u ujścia Nilu, skreślony, uwaga, uwaga... tym samym charakterem pisma, co ten wysłany z Sanlúcar de Barrameda! To mi dało do myślenia, ponieważ przełożyłem ten pierwszy list na francuski i nie było w nim żadnej wzmianki o Egipcie, za to mnóstwo rodzinnych dykteryjek. Człowiek, który go pisał – dziś wiem, że był nim najprawdopodobniej Vrej Esphahnian – długo nie miał kontaktu z Artanem. Nie wspomniał o tym, co robi w pobliżu Sanlúcar ani dokąd dalej się udaje, tymczasem Artan, otrzymawszy ten list, skądś wiedział, że odpowiedź ma wysłać do Kairu. I niewiele później Vrej zabawił w Rosetcie, czyli po drodze do Kairu, na tyle długo, żeby zdążyć wysłać kolejny banalny liścik. – Stąd wniosek, że w listach są zawarte zaszyfrowane informacje – dodała Eliza, która spędziła dostatecznie dużo czasu wśród naturalistów, aby rozpoznać, kiedy jeden z nich konstruuje hipotezę. – Gratuluję biegłości kryptograficznej. Nie rozumiem tylko, dlaczego to takie ważne, żebym akurat ja się o tym wszystkim dowiedziała? Rossignol nie zamierzał chyba odpowiadać, bo tylko spojrzał bez słowa na księdza – Eliza zaś od razu domyśliła się, że sprawa musi być delikatna. Tylko de Gex, ulubiony kapłan de Maintenon, mógł mówić o pewnych rzeczach bez ogródek. Znajdowali się w miejscu, w którym odpowiedzią na zniewagę najczęściej bywało pchnięcie rapierem. – Kochamy i podziwiamy ród de Lavardac – zaczął. – Obawiamy się wszakże, że diuk d’Arcachon, kierując się najszlachetniejszymi motywami i wykazując nieprzeciętną pomysłowość i siłę woli, popełnił jednak błąd. Chcielibyśmy pomóc mu go naprawić, zanim znajdzie się w kłopotliwej sytuacji. Najlepiej byłoby mu zaradzić już dziś, zanim konsekwencje omyłki diuka zaczną zataczać szersze kręgi. A wyłuszczenie całej sprawy księżnej d’Arcachon albo Étienne’owi mogłoby przynieść mniejsze korzyści, niż przedstawienie jej właśnie pani, mademoiselle. – No dobrze. Czy ten błąd ma coś wspólnego z alchemią? Wahanie. Ułamek sekundy. I potem: – W rzeczy samej, mademoiselle. Diuk wziął udział w akcie piractwa, co, jak pani wiadomo, na wojnie nie jest niczym niezwykłym ani hańbiącym. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że został wprowadzony w błąd przez ludzi, którymi kierowała albo niewiedza, albo złośliwość. Diuk spodziewał się, że jego łupem padną gąski srebra, tymczasem w ładowni wrogiego statku znaleziono złoto. I to nie byle jakie złoto, ale obdarzone cudownymi, żeby nie powiedzieć: „boskimi” właściwościami. – Rozumiem... I domyślam się, że bractwo ezoteryczne jest żywotnie zainteresowane przejęciem tego ładunku? – Nie tyle przejęciem, co wzięciem go pod opiekę. Taki kruszec nie powinien trafić w niepowołane ręce, bo może się w nich stać narzędziem szatana. – Hmm... Czy te niepowołane ręce mogłyby należeć do Lothara von Hacklhebera? – Nie, mademoiselle. Lothar bywa trudny w kontaktach, ale wiadomo, gdzie go szukać i można się z nim porozumieć. Co innego statek pełen wagabundów, zagubiony gdzieś na Morzu Śródziemnym i zdążający do Egiptu. To są niepowołane ręce. – Proszę się nie turbować, ojcze. Złoto, którego szukacie, powinno wypłynąć na brzeg razem z diukiem; zamierzał je wyładować w Lyonie, gdzie miało trafić do skarbca pewnego bankiera, dla którego będzie najzwyklejszym złotem. Z przyjemnością podam panom jego nazwisko. Nadnaturalne właściwości kruszcu nie interesowałyby go nawet gdyby zdawał sobie z nich sprawę. Domyślam się, że chętnie wymieni ten skarb na równą lub większą ilość zwyczajnego złota. – Bylibyśmy pani dozgonnie wdzięczni... – Puszczę ten dług w niepamięć, jeśli powiecie mi, panowie, jedną rzecz. – Proszę pytać. – Bastylia jest więzieniem dla wrogów królestwa. Za co Esphahnianowie tam trafili? – Podejrzewano, że mają związek z tym, co wydarzyło się tutaj w osiemdziesiątym piątym. – No tak, widzę, że ostatnia w całej Francji poznaję prawdę. Co się tutaj wydarzyło w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym piątym?! – Słyszała pani zapewne, z ust służby lub innych pospolitych ludzi, opowieści o człowieku zwanym l’Emmerdeur. Proszę o wybaczenie, mademoiselle; sam ten epitet jest tak wulgarny, że wzdragam się, wypowiadając go na głos. – Obiło mi się o uszy – przyznała Eliza, ledwie słysząc własne słowa, zagłuszone przez donośne bum, bum, bum jej serca. – Podobno zjawił się nieproszony na jakimś wspaniałym balu w Paryżu i urządził tam krwawą jatkę... – To było tutaj. – W tym domu?! – W tym domu. Odciął Étienne’owi dłoń i całkowicie zdewastował salę balową. – Jakim cudem samotny wagabunda, otoczony przez uzbrojonych i mających ogromną przewagę liczebną arystokratów, zdołał zniszczyć salę balową w rezydencji diuka? – Mniejsza o to. Najgorsze, że wszystko to wydarzyło się na oczach króla. Straszny wstyd. – Wyobrażam sobie! – Król wagabundów, bo za takiego się podawał, uciekł. Porucznikowi policji udało się ustalić, że mieszka niedaleko stąd, jedno piętro nad Esphahnianami. Zaprzyjaźnił się z nimi i wciągnął ich w swoje knowania, ale ponieważ on sam zniknął, zemsta dosięgła samych Esphahnianów. Wtrącono ich do Bastylii. Stracili majątek, podupadli na zdrowiu, dziś niedobitki prowadzą w Paryżu żywot żebraków. Z podwórza dobiegł klekot końskich kopyt i chrobotanie żelaznych obręczy kół na bruku. Wszyscy wyjrzeli przez okno: biała kareta diuka d’Arcachon, przypominająca olbrzymią muszlę niesioną na spienionej fali przyboju, zaprzężona w sześć niedobranych, wyczerpanych koni, wtoczyła się na dziedziniec. Przemknęła pod oknem biblioteki, zniknęła im z oczu i zajechała pod wejście do sali balowej. Hałas jednak wcale nie ucichł, lecz jeszcze się nasilił, bo oto w bramę posiadłości wjechała awangarda złożona ze szwajcarskich najemników, za nią szwadron oficerów z arystokratycznych rodów, a na końcu pozłacana karoca Ludwika XIV, która rozświetliła dziedziniec niczym słoneczny rydwan Apollina. * * * Étienne’owi, gdziekolwiek był (a był najprawdopodobniej obok drzwi sali balowej), kamień musiał spaść z serca, gdyż w ciągu tych kilku chwil rozstrzygnęło się wiele trapiących go kwestii. Ojciec wrócił do domu. Skończą się kłopotliwe pytania, gdzie podziewa się admirał floty, kiedy jest potrzebny krajowi. Ponadto, co było nie mniej istotne, przyjęcie miało już swojego gościa honorowego i zaproszeni nie rozejdą się rozczarowani do domów. A najważniejsze, że przybył także król, i to jako ostatni. Z Elizą sprawa wyglądała dokładnie odwrotnie – miała tyle zmartwień jednocześnie, że prawie się gubiła w ich gąszczu. Lawirując między służącymi i dworzanami w drodze do sali balowej, zostawiła ojca de Gex i Rossignola daleko w tyle. Nienawidziła się za fiolkę trucizny zatkniętą za szarfę w pasie. Głupia. Głupia! Nawet nie będzie mogła jej użyć, nie ściągając na siebie odwetu ze strony d’Avaux. Trucizna była gorzej niż nieprzydatna – Elizie nie przyszło wcześniej do głowy, że przez cały wieczór będzie musiała ją mieć przy sobie. Nie mogła schować jej do szuflady, żeby nie dostała się w niewłaściwe ręce – przez przypadek albo wskutek czyjegoś wścibstwa. Nosiła ją dopiero od paru godzin, ale chętnie zamieniłaby się na naręcze chrustu. Fiolka paliła ją w brzuch i Eliza nabawiła się już nerwowego nawyku poklepywania jej co chwila. Najgorsze zaś było to, że w zamian za takie bezużyteczne brzemię zaciągnęła jakiś bliżej niesprecyzowany dług u księżnej d’Oyonnax. Wszelkie potencjalne szkody, jakie mogła wyrządzić jej trucizna, blakły jednak wobec tych, jakich mogła przysporzyć jej wiedza o dokonaniach Jacka Shaftoe w tym domu... ba, dokładnie w tej komnacie (ponieważ właśnie weszła do sali balowej) pięć lat wcześniej. Kiedy przed chwilą powozy diuka i le Roi wjechały na dziedziniec, wybiegła z biblioteki, zanim de Gex czy Rossignol zdążyli podać jej ramię. Musiała przez chwilę pobyć sama, spokojnie pomyśleć, przypomnieć sobie wszystko, co się wydarzyło, odkąd w tysiąc sześćset osiemdziesiątym trzecim roku spotkała pod Wiedniem Jacka, i zadać sobie pytanie: kto mógł powiązać jej osobę z l’Emmerdeurem? Leibniz wiedział, co ich łączyło, ale był człowiekiem dyskretnym. To samo odnosiło się do Enocha Roota. W Lipsku i okolicach sporo ludzi widziało ich razem, ale żadne z nich nie byłoby dla francuskiego arystokraty wiarygodnym źródłem informacji. Najbardziej wpływowym człowiekiem, który mógł ich skojarzyć – na myśl o nim gorąco uderzyło jej do twarzy jak para z kotła, gdy uchylić mu pokrywkę – był Lothar von Hacklheber: widział ich z balkonu Domu Złotego Merkurego w Lipsku, ale Jack udawał wtedy jej służącego i tragarza i wydawało się mało prawdopodobne, żeby nawet ktoś taki jak Lothar powiązał go z osobą l’Emmerdeura. Stamtąd udali się do Amsterdamu, gdzie widywali ich różni Holendrzy. Tyle że oni również nie mieli powodów podejrzewać, że kręcący się przy niej łotrzyk to legendarny król wagabundów. Niedługo potem Jack wyjechał do Paryża i dopiero wtedy stał się naprawdę sławny. Wjechał do tej sali na koniu, zepsuł diukowi d’Arcachon przyjęcie, czmychnął z Paryża i na koniec wrócił do Amsterdamu, gdzie odszukał Elizę w jej ulubionej kawiarni. Przesiedzieli razem całą godzinę – zakończoną nieprzyjemną sceną pod Wieżą Śledziową, której szczegółów nie miała ochoty przywoływać z pamięci. Jack, przyszły handlarz niewolników, wyruszał w rejs, z którego nie miał szans wrócić. A teraz, oczywiście, od lat już nie żył, ale nie to było najważniejsze. Pytanie brzmiało: czy ktoś widział ich razem przez tę godzinę w Amsterdamie? Odpowiedź: naturalnie. Przekonała się przecież później, że dwóch agentów d’Avaux cały czas ją śledziło. D’Avaux! Właśnie patrzył na nią wilkiem z drugiego końca sali, tak jakby czytanie w jej myślach przychodziło mu równie łatwo, jak Rossignolowi łamanie szyfrów. Wilhelm Orański osobiście zabił obu szpiegów, ale d’Avaux nadal żył. I wiedział. Powóz diuka tkwił nieruchomo na dziedzińcu niczym jajo w kamiennym sarkofagu. Jeden z lokajów zajrzał przez otwarte drzwi pojazdu, wsunął głowę i pół tułowia do środka i zapalił świece. Od czasu do czasu poruszał ręką, jakby potrząsał śpiącym pasażerem, nie mogąc go dobudzić. Czekający na diuka goście – blisko setka arystokratów – cieszyli się z tej zwłoki, ponieważ mieli dość czasu, żeby ustawić się w długi szereg powitalny, który falował i wił się po całej sali. Służący rozwinęli tymczasem dywan na ścieżce prowadzącej do wejścia, by diuk, a potem król zamiast po śniegu stąpali po czerwonej wełnie. Gwardia honorowa uformowała szpaler wzdłuż szkarłatnej drogi: kawalerzyści z regimentu Étienne’a po jednej stronie, piechota morska po drugiej. Sam Étienne stanął tuż za progiem, przy drzwiach, podając ramię matce. Wreszcie coś się zaczęło dziać. Kawalerzyści i żołnierze piechoty morskiej wyjęli – odpowiednio – szable i kordelasy i wznieśli je nad głowy, tworząc szpiczasty stalowy łuk ponad dywanem. Étienne ruchem głowy dał znak dwójce służących, którzy otworzyli na oścież dwuskrzydłowe drzwi, wpuszczając do sali zimne powietrze wraz z kłębem śniegu. Skrzywił się i cofnął o pół kroku; jego matka skuliła się lekko i wolną ręką przytrzymała koronkowe nakrycie głowy. Z białej karety wynurzały się właśnie schlapane błotem pośladki lokaja, podrygujące i kiwające się na boki, jakby ich właściciel pomagał wysiąść pasażerowi, który bardzo tej pomocy potrzebował. Eliza miała coraz lepszy widok na rozgrywającą się na dziedzińcu scenę, znajdowała się bowiem coraz bliżej wejścia, popychana towarzyskim odpowiednikiem perystaltyki. Nawet diukowie i księżne rozstępowali się przed nią, widząc w niej honorowego członka rodu Lavardaców. Zamiast wpuścić ją do powitalnej kolejki, nalegali, żeby podeszła jak najbliżej drzwi. W końcu znalazła się w miejscu, z którego roztaczał się doskonały widok na to, co wyszło z karety. Nie był to diuk. Określenie „nieszczęśnik” narzucało się samo – człowiek ten ledwie trzymał się na nogach, a jeśli miał perukę, to albo ją zgubił, albo zapomniał zabrać z powozu. Włosy – krótkie, ciemne i przerzedzone – błyszczały od potu i łoju, twarz miał tak bladą, że przybrała zielonkawy odcień. Nie był w stanie iść o własnych siłach, ale za skarby świata nie chciał wypuścić z rąk swojego nieporęcznego bagażu – okutej metalem skrzynki, z obu końców opatrzonej uchwytami. Jeden z lokajów podpierał go z prawej strony, dzięki czemu nieszczęśnik mógł swobodnie zacisnąć lewą dłoń na jednym uchwycie skrzynki. Drugi lokaj złapał drugi uchwyt tuż przed tym, jak skrzynka wypadła z drzwi powozu na ziemię. W ten sposób uformowali trzyosobową tyralierę – lokaj, nieszczęśnik, lokaj – chwiejnym krokiem ruszyli po czerwonym dywanie. Eliza stała na tyle blisko drzwi, że usłyszała, jak Étienne zwraca się do matki: – Czy to nie Pierre de Jonzac? Natychmiast rozpoznała przybysza. Jego brudny i podarty strój był dawniej mundurem oficera floty wojennej. Kiedy w wyobraźni umyła biedaka, pozszywała na nim ubranie, dorzuciła mu trzydzieści funtów ciała, kilka kwaterek krwi i przyzwoitą perukę, rzeczywiście zaczął przypominać monsieur de Jonzaca. Na ten widok w jej głowie zrodziła się teoria tłumacząca, co się właściwie dzieje. Teoria była błędna, ale niewiele się różniła od hipotez wysnuwanych przez innych gości, które miały kierować ich zachowaniem, dopóki nie poznają więcej faktów. Zgodnie z nią diuk d’Arcachon nie wysiadł z karety, ponieważ chciał najpierw odświeżyć się przed kolacją, i posłał przodem swojego adiutanta, Pierre’a de Jonzaca, ze skrzynią pełną skarbów zdobytych w dzielnej, sprawiedliwej walce na Morzu Śródziemnym i przeznaczonych na prezent dla króla Francji. Elizie przyszło nawet do głowy, że diuk, zgarnąwszy niespodziewanie zaczarowane złoto, zamiast pokaźnej masy srebrnych gąsek, przegalopował, nie zatrzymując się, przez Lyon i przywiózł zdobycz prosto do Paryża. Było to posunięcie ryzykowne, ale też fantastycznie brawurowe i niewiele brakowało, by poczuła szczery podziw dla diuka. Odwróciła się i dostrzegła stojącego nieopodal ojca de Gex, który musiał snuć podobne rozważania jak ona, bo nie spuszczał oka ze skrzynki. Za to ktoś stojący obok niego wpatrywał się natarczywie w Elizę. Przeniosła wzrok wyżej i nadziała się na nieprzeniknione spojrzenie Louisa Angleseya, hrabiego Upnor. De Jonzac, lokaje i skrzynka pokonali dwie trzecie dystansu dzielącego ich od drzwi. Im bardziej zbliżali się do światła, tym żałośniej wyglądali. Lokaje stali na ławeczce z tyłu powozu przez cały ostatni tydzień i nawet twarze mieli pokryte warstwą drogowego błota, pod którym policzki poczerwieniały im z zimna – za to de Jonzac był cały bladopopielaty. Jego wargi stały się prawie niewidoczne, przybrawszy ten sam odcień co okalające je ciało, i cały czas się poruszały, jakby usiłował coś powiedzieć. Jeśli jednak dobywał się z nich jakiś dźwięk, Eliza nie słyszała go z tej odległości. Étienne powitał de Jonzaca, ale nie doczekał się nie tylko odpowiedzi, ale w ogóle żadnej reakcji. Razem z księżną usunął się z drogi, aby niezgrabny pochód zmieścił się w drzwiach. Eliza nie miała już wątpliwości, że stało się coś strasznego, lecz większość gości nadal funkcjonowała w oparciu o swoje błędne teorie – nie wyłączając biednego Étienne’a, który przez skórę czuł, że coś nie tu gra, etykieta jednak nie pozwalała mu wypaść z roli. Odwrócił się w stronę białej karety, aby powitać ojca, który powinien lada chwila z niej wysiąść, ale przez otwarte drzwi było widać, że pojazd jest pusty. Stajenny zatrzasnął je i klepnął w nie dwa razy, dając sygnał woźnicy. Ten strzelił z bata i zmusił półżywe konie do ostatniego wysiłku i króciutkiej przejażdżki do stajni. – Ojcze Édouardzie! – Eliza podniosła głos, żeby zagłuszyć narastający wśród gości szmer zaskoczenia. – Proszę się zająć monsieur de Jonzakiem. Jest ciężko ranny. Jej nos podpowiadał, że się nie pomyliła – kiedy powłóczący nogami de Jonzac i lokaje minęli ją, poczuła snujący się za nimi odór gnijącego mięsa. De Jonzac miał gangrenę. Lokaje, na wpół obłąkani z wyczerpania, szukali tylko jakiegoś dogodnego miejsca, żeby położyć go na ziemi – tymczasem trafili prosto na dworski bal. Byli skonfundowani i kompletnie zagubieni. De Gex też to poczuł, bo żwawo wysunął się do przodu i zastąpił im drogę. – Puśćcie go – powiedział. – Tak, ostrożnie. Połóżcie go... – Do majordomusa: – Monsieur! Proszę przynieść koce i jakąś sofę albo coś, co posłuży za nosze. Niech ktoś wezwie chirurga. – Do de Jonzaca, leżącego na wypolerowanej posadzce, z głową opartą na jego dłoni: – Co pan mówi? Nie słyszę, monsieur. Proszę oszczędzać siły. To może poczekać. De Gex tak zgrabnie ogarnął sytuację, że Eliza postanowiła poinformować Étienne’a (któremu ruchoma ściana dworzan przesłoniła księdza i de Jonzaca) o rozwoju sytuacji. Wciąż stał przy drzwiach, sparaliżowany nierozwiązywalnym paradoksem natury etykietalnej – ledwie bowiem biały powóz diuka usunął się z podjazdu, na jego miejsce wturkotała złota karoca króla i właśnie otwierały się jej drzwi. Ludzie w królewskim orszaku nie wiedzieli jeszcze, że w Hôtel d’Arcachon coś się stało. Teraz zaś było za późno, żeby im o tym powiedzieć, ponieważ Ludwik XIV zszedł już na dywan i podał rękę markizie de Maintenon. Eliza okręciła się na pięcie i zawołała: – Król! To było to jedno jedyne słowo, które mogło rozproszyć tłum otaczający de Jonzaca i de Gexa. Ludzka fala cofnęła się i ponownie zwarła szyki, omijając szerokim łukiem leżącego na podłodze żołnierza i dwie znajdujące się najbliżej osoby: de Gexa, pochylającego się nad nim na klęczkach, i Upnora, pospiesznie otwierającego zasuwki zamykające skrzynię, za każdym razem znajdującego kolejne czekające na otwarcie. Król ogarnął to wszystko jednym spojrzeniem, gdy tłum cofnął się przed nim jak szron przed słońcem. Był jedynym człowiekiem w Hôtel d’Arcachon, który miał prawo zachowywać się normalnie, ponieważ w obecności króla nie wypadało zauważać nikogo innego. Stąd, na przykład, nienaturalna poza Étienne’a d’Arcachon, który stał sztywno zwrócony plecami do rozgrywającej się sceny, jakby nic się tam nie działo. Za to król nie odrywał wzroku od de Jonzaca. Wyprzedził de Maintenon o pół kroku, szepnął jej coś na ucho i z największą uprzejmością odłączył się od niej. Mijając Étienne’a i księżną przywitał ich krótkimi „monsieur” i „madame”, po czym wszedł do sali balowej. Ściągnął z ramion pelerynę i płynnym ruchem okrył nią drżącego de Jonzaca, wyprostował się i znieruchomiał z jedną nogą wysuniętą w przód, lekko zadartym paluchem i głową nachyloną w stronę rannego poddanego. – Co on mówi? – zapytał ojca de Gex. – Za pozwoleniem, Wasza Wysokość... – odparł jezuita. Już od dłuższego czasu próbował gestem uciszyć tłum, ale dopiero po przybyciu króla w sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. De Gex pochylił się nad de Jonzakiem, aż wargi tego drugiego połaskotały go w ucho, i powtarzał na głos kolejne słowa. – To... czego za chwilę będziesz... świadkiem... zrobiłem z miłości do kobiety. Jej nazwiska... nie muszę wymieniać... Będzie... wiedziała... Ja jestem Jack Shaftoe, Półkuśka, L’Emmerdeur, król wagabundów, Ali Zaybak. Żywe srebro. – Co on wygaduje, na litość boską? – zdziwił się król. – Czego będziemy świadkiem? Dobrze, że przynajmniej on coś powiedział, bo wszyscy poza tym dosłownie zmartwiali na dźwięk zakazanego nazwiska rozbrzmiewającego właśnie tu, w tych murach! Upnor przez cały czas majstrował przy skrzynce; zachował się może trochę niestosowne, ale przecież był tylko Anglikiem – w każdym razie teraz nareszcie udało mu się otworzyć pojemnik. Z głuchym łoskotem odrzucił wieko i w swojej żądzy dorwania się do skarbu prawie wsadził głowę do środka. Sekundę później odskoczył z obrzydzeniem, jakby rzuciła się na niego kobra. Z jego piersi dobył się przeciągły, nieartykułowany wrzask. Stojący najbliżej dworzanie zawtórowali mu i odwrócili wzrok. – Damy i osoby o słabszych nerwach zechcą łaskawie nie patrzeć – powiedział król, cofnąwszy się o kilka kroków. Étienne de Lavardac, księżna d’Arcachon, księżna d’Oyonnax, hrabia d’Avaux i parę innych osób podeszło bliżej i zajrzało do skrzynki. De Gex, który znajdował się najbliżej, wyciągnął nad nią prawą rękę i nakreślił w powietrzu znak krzyża. Zamamrotał po łacinie, a potem wstał i wyjął ze środka odciętą ludzką głowę. – Louis-François de Lavardac, diuk d’Arcachon, wrócił do domu – obwieścił, trzymając ją za włosy. – Niech spoczywa w pokoju. * * * Nie można powiedzieć, żeby w tym momencie Eliza myślała jakoś szczególnie trzeźwo, ale i tak była osobą najbardziej opanowaną ze wszystkich zebranych w sali ludzi, może z wyłączeniem świętej pamięci diuka. Jej kłopoty bynajmniej się nie skończyły – przez ostatnie trzy minuty wręcz ich przybyło – ale dwóch rzeczy była absolutnie pewna. Po pierwsze, diuk d’Arcachon nie żył i jej życiowa misja została zakończona. Po drugie, Jack Shaftoe żył, odkupił swoje winy i kochał ją. Najlepsze zaś było to, że kochał ją z tak wielkiego oddalenia, a to czyniło jego miłość przyjemnie niekłopotliwą. Dlatego też, nie bacząc na krzyczących i mdlejących gości, pomału przemieszczała się w stronę księżnej d’Oyonnax, która niewiele ustępowała jej opanowaniem – ba, wydawała się wręcz rozbawiona. Eliza wyłowiła zza przepaski zieloną fiolkę, podeszła do księżnej z boku, złapała ją za rękę i drugą ręką wcisnęła jej truciznę w dłoń. Palce Oyonnax zacisnęły się odruchowo, zanim zorientowała się, co właściwie trzyma. Eliza pozbyła się brzemienia. Jej uwagę – nie tylko jej zresztą, bo prawie wszyscy patrzyli teraz w tę stronę – przykuł d’Avaux, który podszedł do króla i uzyskał pozwolenie zabrania głosu. Aż dziw, że w ogóle o nie poprosił, bo był tak rozwścieczony, że niewiele brakowało, by piana wystąpiła mu na usta. Cały czas zerkał na Elizę, która doszła do wniosku, że chyba warto będzie podejść bliżej i posłuchać, co powie. – Wasza Wysokość! – zaczął d’Avaux. – Sprawca tej okrutnej zbrodni jest wprawdzie daleko stąd, ale jej praprzyczyna i inspirator znajduje się znacznie bliżej, prawie na wyciągnięcie rapiera Waszej Wysokości. Wasza Wysokość może natychmiast wymierzyć sprawiedliwość, gdyż kobietą, w której imieniu l’Emmerdeur dopuścił się morderstwa, jest... Podniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym, tak jak człowiek biorący udział w pojedynku podnosi pistolet na chwilę przed tym, gdy wyceluje go w przeciwnika. Nie odrywał wzroku od Elizy. Morderczy palec zaczął się powoli obniżać, mierząc w jej serce. Złapała go jednak w pół drogi, kiedy ciągle jeszcze wskazywał postaci na pięknym suficie Le Bruna, i wyłamała go gwałtownie, aż d’Avaux syknął przez zęby i, siłą rzeczy, nie dokończył zdania. – Merci beaucoup, monsieur – wyszeptała i wykręciła piruet, który ustawił ją twarzą w twarz z królem, przy okazji odsyłając d’Avaux na drugi plan. Dłoń trzymała z tyłu, na wysokości krzyża, ściskając palec hrabiego. Cały manewr wyglądał tak (taką przynajmniej miała nadzieję), że postronny obserwator, wciąż wstrząśnięty widokiem oberżniętej głowy jubilata, mógłby pomyśleć, że d’Avaux podał jej uprzejmie rękę, a ona z wdzięcznością ją przyjęła. – Za pozwoleniem, Wasza Wysokość... Ponoć etykieta daje pierwszeństwo damom przed dżentelmenami. Czy mam rację? – Całkowitą, mademoiselle – odparł król. – Powiadam Waszej Wysokości, to była... – zaczął znów d’Avaux, ale król uciszył go wzrokiem, a Eliza podkreśliła monarszy komunikat, wywierając dodatkowy nacisk na palec hrabiego. – Mówi się również, że prawo niebieskie przedkłada miłość ponad nienawiść i pokój nad wojnę. Czy i to jest prawdą? – Pourquoi non, mademoiselle? – Wobec tego jako dama, która staje przed Waszą Wysokością w miłosnej misji, proszę o udzielenie mi pierwszeństwa przed tym oto dżentelmenem, moim drogim przyjacielem i mentorem, hrabią d’Avaux, którego zaczerwieniona i wykrzywiona złością twarz sugeruje niedwuznacznie, że jest posłańcem okrutnej zemsty. – Wieczorne nowiny są dziś tak przerażające, że przyznanie pani pierwszeństwa przed monsieur d’Avaux nie sprawi mi może przyjemności, ale z pewnością pozwoli choć na chwilę zapomnieć o nieprzyjemnościach, pod warunkiem wszakże, że sprawa, która sprowadza hrabiego, nie jest nazbyt pilnej natury. – W żadnym razie, Wasza Wysokość. Zresztą to, co zamierzam powiedzieć, za kilka minut będzie dla Waszej Wysokości nie mniej użyteczne niż w tej chwili. – D’Avaux zdołał wreszcie wyszarpnąć palec z uścisku Elizy i cofnął się o krok. – Proszę, posłuchajmy hrabiny de la Zeur. – Wasza Wysokość – zaczęła Eliza. – Opłakuję diuka. Mam nadzieję, że w życiu wiecznym otrzyma zasłużoną nagrodę, i modlę się, by l’Emmerdeura też spotkało to, na co zasługuje. Nie mogę jednak dać – i nie dam – temu samozwańczemu królowi wagabundów dodatkowej satysfakcji z wprowadzenia zamętu w domostwie Waszej Wysokości, czyli La France. Dlatego też, niepomna targających mną żalu i smutku, proszę Waszą Wysokość, aby pozwolił mi przyjąć dzisiejsze oświadczyny Étienne’a de Lavardac, nowego diuka d’Arcachon. – Weź go za męża, pani – odparł król. – Masz na to moje królewskie błogosławieństwo. Eliza wzdrygnęła się, słysząc wszędzie wokół siebie niespodziewany hałas. W innych okolicznościach natychmiast by go rozpoznała, ale teraz, po tym wszystkim, co się tu wydarzyło, musiała się rozejrzeć i zweryfikować wzrokiem to, o czym donosił jej słuch: goście bili brawo. Nie urządzili jej, rzecz jasna, hucznej owacji – połowa płakała jak bobry, większość dam wybiegła, księżna d’Arcachon straciła przytomność i została wyniesiona z komnaty, a zdezorientowany narzeczony Elizy trwał na stanowisku tylko dlatego, że ktoś musiał przecież przywitać markizę de Maintenon. Pozostali nagrodzili jej słowa spontanicznymi oklaskami. Nie zapomnieli o odciętej głowie diuka – to raczej mało prawdopodobne – ale byli poruszeni tym, w jak mistrzowski sposób został rozwiany nastrój grozy i makabry. Oklaski stanowiły wyraz ich oporu i przekory. Zrozumiawszy to, dygnęła słabo. U jej boku jak spod ziemi wyrósł Étienne (któremu ktoś musiał już opisać sytuację). Wziął ją za rękę. Oklaski się wzmogły, ale tylko na chwilę, bo zaraz zostały zastąpione znacznie bardziej stosownymi odgłosami szlochania, płaczu i modlitw. Elizie mignął jeździec, który z fantazją zawrócił konia na dziedzińcu i pogalopował do Paryża. Był to hrabia Upnor. Przeniosła wzrok na króla, który przemówił w te słowa: – Ojcze Édouardzie, przybyliśmy tutaj na małą uroczystość, lecz w taką noc jak ta jedyną stosowną ceremonią jest msza święta. – Naturalnie, mój panie. – Będziemy obecni na mszy pogrzebowej diuka d’Arcachon, po której nastąpi ślub nowego diuka z hrabiną de la Zeur. – Dobrze, mój panie. Tak się składa, że rodowa kaplica jest już przygotowana na uroczysty ślub. Może odprawimy mszę żałobną tutaj, gdzie mamy więcej miejsca, a następnie przeniesiemy się do kaplicy? Król Ludwik XIV skinął lekko głową i odwrócił się do d’Avaux, który pokornie czekał na swoją kolej. – Panie hrabio? Chciał pan chyba wypowiedzieć się na temat tożsamości kobiety będącej inspiratorką morderstwa mojego kuzyna... – Za pozwoleniem, Wasza Wysokość... Interpretując oświadczenie l’Emmerdeura dosłownie, nieuchronnie popadniemy w banał. Jestem przekonany, że chciał po prostu zaimponować jakiejś poznanej w Paryżu dziwce. – D’Avaux nie mógł się pohamować i na ułamek sekundy przeniósł wzrok na Elizę, zaraz jednak z powrotem spojrzał na króla. – Miałem na myśli stwierdzenie bardziej ogólnej natury, dotyczące wszystkich wrogów Francji i motywów, jakie nimi kierują. Cofnął się, odwrócił i zamaszystym gestem wskazał narożnik plafonu, gdzie Pandora właśnie otwierała swoją puszkę (gdyby się zastanowić, scena ta przypominała trochę otwieranie skrzyni, które nastąpiło całkiem niedawno na podłodze sali balowej), aby wypuścić z niej chmarę demonicznych Przywar. Miała przypominać (o czym wszyscy doskonale wiedzieli) Marię, angielską królową-uzurpatorkę. Pierwsza z jej puszki wyskoczyła zielonooka Zazdrość, w której postaci Le Brun sportretował Zofię z Hanoweru. To właśnie na nią d’Avaux zwrócił teraz uwagę króla. – Oto, Wasza Wysokość, ukochana nie tylko l’Emmerdeura, który w gruncie rzeczy jest przecież nikim, lecz także wszystkich Anglików i Holendrów. To zazdrość popycha ich do takich rycerskich zachowań. – Ma pan jak zwykle bystre oko, monsieur – odparł król. – Z prawdziwą przyjemnością zaliczam pana w poczet moich poddanych. D’Avaux pokłonił się w pas, Eliza zaś doszła do wniosku, że tak niewiarygodny komplement z ust le Roi z nawiązką wynagrodził mu porażkę, jaką właśnie poniósł, i związane z nią uczucie frustracji. Aż zaczęła się zastanawiać: czy król o wszystkim wie? – Hrabia d’Avaux jak zwykle mądrze mówi – ciągnął tymczasem monarcha. – Z jego słów jasno wynika, że jeśli chcemy napsuć krwi wielbicielom Zazdrości, powinniśmy cieszyć się wszystkim co piękne w naszym królestwie. Pogrzebami czcimy wspaniałość tego co przemija, ślubami – tego co dopiero nadejdzie. Niech się tak stanie. I tak się stało. Większość gości po pogrzebie rozjechała się do domów, ale tych, którzy zostali, wystarczyło, by zapełnić kaplicę w czasie ślubu. Zaraz potem odbyła się druga msza żałobna – księżna d’Arcachon nie potrafiła dojść do siebie po tym, jak zobaczyła wyciąganą ze skrzyni głowę męża. To, co goście wzięli za chwilowe omdlenie, było w rzeczywistości wylewem krwi do mózgu. Zanim przenieśli ją do sypialni, połowę ciała miała już sparaliżowaną. W ciągu kilku następnych godzin paraliż ogarnął resztę księżnej, aż w końcu jej serce przestało bić. Kiedy więc młodożeńcy około północy wyszli przez drzwi Hôtel d’Arcachon i wsiedli do pożyczonej karety (biała muszla na kołach była nie tylko brudna i ohydna, ale także zepsuta), oboje rodzice Étienne’a nie żyli i czekali już tylko na przewiezienie na poświęcony cmentarz w La Dunette. Étienne został diukiem, a Eliza księżną d’Arcachon. Młoda para skonsumowała swój związek pod licznymi kocami w powozie, w drodze do Wersalu, a do La Dunette dotarła w najciemniejszej i najzimniejszej porze przedświtu. Świeże ślady kopyt na przyprószonych śniegiem żwirowych dróżkach La Dunette dowodziły, że po zakończeniu śnieżycy nie oni pierwsi tu przyjechali. W château czekali już obudzeni i ubrani służący z zaczerwienionymi oczami. Najstarsza pokojówka wzięła Elizę na stronę i poinformowała ją, że powinna natychmiast udać się do konwentu świętej Genowefy, skąd przyszły przerażające wieści. Eliza, nie czekając końca niezbędnych przygotowań do drogi, dosiadła pierwszego z brzegu wierzchowca – albinotycznej klaczy – i na oklep pognała do klasztoru pełnego zapłakanych i rozmodlonych sióstr. Pobiegła prosto do sypialni małego Jean-Jacquesa. Wiedziała, co w niej zastanie; wielokrotnie widywała tę scenę we śnie, jak każdy rodzic – wybite okno, zerwane kotary, ślady ubłoconych butów na parapecie, puste łóżeczko. Zniknęły koce, co przyniosło jej pewną pociechę, ponieważ sugerowało, że gdziekolwiek Jean-Jacques się znajduje, przynajmniej nie zamarza na śmierć. W łóżeczku znalazła liścik adresowany do hrabiny de la Zeur – ten, kto go pisał, nie wiedział jeszcze o jej nowej randze i tytule. Liścik brzmiał następująco: Fräulein! Pani i Pański wagabunda macie coś, co do mnie należy. Ja mam coś, co należy do Pani. L. Schloß Wolfenbüttel, Dolna Saksonia Grudzień 1690 Istotnie, wydawać by się mogło, że ten sprowadzony z Genui blok marmuru w niczym by się nie zmienił, gdyby zostawić go na swoim miejscu, a to dlatego że nasze zmysły skłaniają się ku powierzchownym sądom, ale przede wszystkim z tego powodu, że związek całego wszechświata z tworzącymi go częściami składowymi wyglądałby zupełnie inaczej, i to od zarania dziejów, gdyby choć jeden element funkcjonował w nim inaczej niż obecnie. – Leibniz. Oficjalna prezentacja odbyła się na tle ogromnego kominka, w którym można by spalić małą wioskę. Od mniej więcej pół godziny Nicolas Fatio de Duilliers i Gottfried Wilhelm Leibniz skradali się ku sobie jak przyciągani napiętą, niewidzialną nicią, przeciągniętą przez pogrążony w rozmowach tłum Freiherren i Freifrauen. Kiedy wreszcie znaleźli się w odległości umożliwiającej powitanie, przeszli na francuski i rozpoczęli swobodną konwersację o inwolutach, ewolutach i krzywych radialnych. Leibniz gładko przeszedł od nich do instruktażu na temat nowego pojęcia, którym zabawia się w wolnym czasie, a mianowicie „krzywych równoległych”. Zilustrował je, czubkiem buta kreśląc niewidzialne linie na podłodze. Pomniejszych saksońskich arystokratów, którzy na nie nastąpili, uprzejmie poprosił o odsunięcie się, by umożliwić Fatiowi narysowanie własnych prostych i krzywych. Na koniec udało mu się w jednym gramatycznie poprawnym zdaniu nawiązać do Apoloniusza z Pergi, liścia Kartezjusza oraz ślimaka Pascala. Ściany komnaty były ozdobione malowidłami o niewiarygodnie optymistycznej wymowie, długimi na dwa, trzy sążnie i przedstawiającymi siewców, żeńców i zbieraczy pokłosia zajętych swoją pracą na złoconych słońcem polach. Padało na nie migotliwe światło ognia płonącego w brązowych koszach, trzymanych na głowach przez nagich, muskularnych Murzynów, również odlanych z brązu i ustawionych na dziesięciotonowych postumentach w narożnikach sali. Fatio spojrzał znacząco na zegarek. – Słońce wzeszło... niecałe dwie godziny temu, prawda? Biorąc pod uwagę szerokość geograficzną, zostały nam jeszcze, powiedzmy, dwie godziny światła dziennego. – Nieco więcej, mój panie – odparł Leibniz. Mrugnął, chociaż trudno byłoby powiedzieć, czy puścił oko, czy po prostu drobinka popiołu wpadła mu pod powiekę, i dalsze słowa stały się zbędne. Odwrócili się plecami do ognia, by wchłonąć ostatnią porcję ciepła, po czym zgodnym krokiem ruszyli ku wyjściu, po omacku szukając ukrytych w półmroku i dymie drzwi. Oślepiło ich silne, błękitne światło. Opatrzona mnóstwem okien galeria, pełniąca nie tylko rolę łącznika między poszczególnymi częściami budowli, lecz także pierwszej linii obrony przeciw niewdzięcznej pogodzie, biegła dookoła całego Schloßu. Poziome promienie ciężkiego, zimowego słońca rykoszetowały na zmrożonym śniegu okrywającym martwe ogrody i napełniały korytarze lodowatym blaskiem. Oburzony służący zamknął drzwi do sali, by nie uronić ani odrobiny ciepła, a Leibniz i Fatio ruszyli przez galerię żwawym krokiem, niewiele tylko wolniejszym od biegu. Mieli wrażenie, że mróz rozpuszcza im pończochy i powinni tym intensywniej poruszać kolanami i łydkami. – Ciekawy ród – zagaił Fatio. – Słychać ich, ale nie widać. – Wrastają w szczeliny pozostawione między innymi rodzinami – przyznał Leibniz. – Hanowerski tłumek bardziej by się panu spodobał. – Są naprawdę niewiarygodnie płodni. Królowa Zimy rozsiewa swoje potomstwo po całej Europie, a Zofia wcześniej czy później urodziła prawie wszystkich. – Wżeniła się w tamtych. – Leibniz zerknął przez ramię za siebie. – Czy to w ten sposób został pan jej bibliotekarzem? – Osobistym doradcą. – Proszę przyjąć moje przeprosiny! I zarazem gratulacje. – Fatio zwolnił kroku i sięgnął ręką do kapelusza, jakby zamierzał się ukłonić, ale Leibniz złapał go pod łokieć i ponaglił. – Nie ma pan za co przepraszać, to świeża sprawa. W skrócie: rodzina książęca, zamieszkująca ten Schloß od pokoleń, mniej więcej w okresie wojny trzydziestoletniej rzeczywiście spłodziła masę potomstwa, być może dlatego, że oblężeni przez Duńczyków, Szwedów i Bóg wie kogo jeszcze nie mieli nic lepszego do roboty jak pieprzyć się na potęgę. Na przestrzeni ośmiu lat przyszło na świat czterech braci – i wszyscy przeżyli! – Prawdziwa katastrofa! – W rzeczy samej. W latach pięćdziesiątych malcy rozpierzchli się po całym świecie chrześcijańskim, starając się spożytkować nienaturalny nadmiar dziewic nagromadzony przez długie lata wojny. Wszystkim marzyła się Zofia. Jeden był za gruby, ale przede wszystkim był katolikiem. Drugi okazał się pijakiem i impotentem. O syfilisie trzeciego krążyły legendy. Za to czwarty, najmłodszy, Ernest August, był jak książę z bajki: chodzący ideał. I Zofia wyszła za niego za mąż. – Jak to się stało, doktorze, że najmłodszy syn najlepiej się urządził? Doszli do narożnika Schloßu i skręcili w następną nieskończoną galerię. – W roku sześćdziesiątym piątym pijaczyna zmarł. Ernesta Augusta i Jerzego Wilhelma nie było wtedy w domu, bo podróżowali po Europie i używali życia. Tak więc Jan Fryderyk... – W drodze eliminacji wnioskuję, że to on był otyłym katolikiem? – Tak. Zawłaszczył księstwo i powołał armię, która miała go bronić. Zanim wieści o coup de main dotarły do weneckiego burdelu, w którym mieściła się kwatera główna Ernesta Augusta i Jerzego Wilhelma, był to fait accompli. Później, jak na dobrych braci przystało, dogadali się. Janowi Fryderykowi przypadła główna nagroda, czyli tytuł księcia Hanoweru. Jerzy Wilhelm został księciem Celle. Ernest August, mimo że protestant, pozostał biskupem Osnabrück. Pociotki przeróżne trafiły tutaj, do Wolfenbüttel; właśnie miał pan okazję je poznać. Ernest August i Zofia postanowili stworzyć prawdziwy Parnas w swoim małym dominium, królestwo Rozumu... – I, naturalnie, pomyśleli o panu. – To nie takie proste. Jan Fryderyk przymierzał się do realizacji podobnego zamysłu w Hanowerze. – To musiał być wspaniały czas dla uczonych. – Istotnie, mogliśmy się cenić. A Jan Fryderyk miał więcej pieniędzy i ogromną bibliotekę. – No tak, teraz sobie przypominam. Huygens twierdził, że kiedy nauczył pana wszystkiego, co wiedział o matematyce, czyli gdzieś na początku lat siedemdziesiątych, był pan zmuszony wyjechać z Paryża i podjąć pracę na jakimś zimnym pustkowiu. – Fatio znaczącym skinieniem głowy wskazał za okno. – W Hanowerze – poprawił go Leibniz. – Chociaż różnica niewielka. Nie odróżniłby go pan od Wolfenbüttel. Weszli do holu, w którym najwięcej miejsca zajmowały przerażająco masywne schody. – Musiało wtedy umrzeć sporo ludzi – stwierdził w zadumie Fatio. – Skoro Ernest August został księciem Hanoweru... – Jan Fryderyk zmarł w siedemdziesiątym dziewiątym. Jerzy Wilhelm nadal żyje. A Ernest August został księciem za sprawą takiego czy innego kruczka w umowie, którą bracia zawarli między sobą... Oszczędzę panu szczegółów. – I w ten sposób Zofii udało się połączyć swój Parnas z Parnasem Jana Fryderyka, w którym pan był perłą w koronie. – Naprawdę nazbyt mi pan pochlebia. – Ale dlaczego spotykamy się właśnie tutaj? Spodziewałem się znaleźć pana w Hanowerze. – Biblioteka! Leibniz wyprzedził swojego rozmówcę i z impetem rzucił się na potężne drzwi. Dał się słyszeć trzask i metaliczny brzęk – to lód kruszył się na zawiasach i sypał na ziemię – aż w końcu drzwi stanęły otworem i oczom Fatia ukazało się kilkaset metrów pokrytego śniegiem terenu, na którym wznosiła się mroczna niczym góra sylwetka powstającej budowli. – Porównywanie jej z tym, co Wren buduje w Kolegium Trójcy Świętej, byłoby nie fair – stwierdził z uśmiechem Leibniz. – Tamto to zaledwie ozdóbka. Nie mam nic przeciw ozdóbkom, ale moja biblioteka będzie narzędziem. Machiną Wiedzy. – Machiną? – Fatio, mimo że solidnie obuty, bardzo ostrożnie wyskoczył w śnieg w ślad za Leibnizem, który, nie dbając o stan swoich butów, ciężkim krokiem brnął przez zaspy. – Sposób, w jaki wykorzystujemy wiedzę, wznosi się na coraz wyższe poziomy abstrakcji w miarę jak doskonalimy naszą cywilizację i zbliżamy się do boskiego rozumu – stwierdził Leibniz tak niedbałym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. – Adam ponazywał zwierzęta. To oznacza, że od przypadkowej obserwacji pojedynczych okazów przeszedł do wyróżnienia gatunków i wymyślenia dla nich abstrakcyjnych nazw. Stworzył, można by rzec, pewien specyficzny kod. Prawdę mówiąc, gdyby tego nie zrobił, zadanie Noego byłoby niewykonalne. Później rozwinęło się pismo: słowa mówione przekształcono w ciągi znaków. Tak narodziły się fundamenty Prawa; właśnie w ten sposób Bóg objawił swoje zamiary człowiekowi. Spisano Księgę. Po niej przyszły inne książki. W Aleksandrii zebrano wiele książek w jednym miejscu i powstała pierwsza biblioteka. W mniej odległej przeszłości pojawił się wynalazek Gutenberga: róg obfitości, z którego książki wysypują się na specjalistyczne bazary we Frankfurcie i Lipsku. Tamtejsi kupcy pozostają głusi na moje propozycje. Na świecie jest zbyt dużo książek, by ktokolwiek był w stanie ogarnąć je wszystkie umysłem. A co robi człowiek, panie Fatio, kiedy stanie przed wyzwaniem przekraczającym fizyczne możliwości jego ciała? – Zniewala zwierzę albo tworzy narzędzie. Zwierzęta byłyby w bibliotece bezużyteczne, więc... – Więc potrzebujemy narzędzia. Oto i ono! – Leibniz na krótką chwilę wyjął ręce z kieszeni płaszcza i wskazał majaczącą nad nimi stertę kamieni takim gestem, jakby szuflą przerzucał je z miejsca na miejsce. – Z pewnością domyśla się pan, że do niedawna była tu stajnia15. Przyznaję, że mizerny to zaczątek biblioteki i przedstawienie go w Towarzystwie Królewskim albo dowolnym wersalskim salon z pewnością zostanie przywitane wybuchami śmiechu... – Wprost przeciwnie, doktorze! Gdy tylko się z panem pożegnam, udam się prosto do Hagi, gdzie wrócę do przerwanych badań, które prowadzę wspólnie z panem Huygensem. 15 W tym kontekście chodzi o stajnię kawaleryjską, czyli pokaźnych rozmiarów budowlę usytuowaną w pobliżu pałacu, służącą jako dom mieszkalny i siedziba dowództwa oddziału wojska – w odróżnieniu od zwykłej szopy, która ma tylko dać koniom schronienie przed deszczem. Minie przynajmniej rok, zanim będę mógł przedstawić Towarzystwu jakąkolwiek sprawę. A budowa biblioteki Wrena ślimaczy się z braku funduszy. – No dobrze – mruknął Leibniz i przez zbite z paru desek tymczasowe drzwi wprowadził Fatia do stajni. Pomieszczenie było nieogrzewane, ale przynajmniej wiatr nie chłostał tu ich twarzy, a stopy przestały się nurzać w śniegu. Fundamenty i ściany parteru zbudowano z ogromnych, nieociosanych kamiennych bloków, wyżej cała konstrukcja była drewniana – choć na razie, w szkieletowej postaci, wyglądała mniej solidnie niż okalające ją rusztowanie dla robotników. Zdumiony Fatio spuścił wzrok na stojące na środku podłogi stoły. – W przyszłości wyrzuci się stąd te toporne warsztaty, a ich miejsce zajmą lśniące biurka dla naukowców, oświetlone światłem wpadającym przez piękną, przeszkloną kopułę. Leibniz zadarł głowę, aż mu się przekrzywiła peruka, i wyprostowanym palcem przebił obłok pary spowijający jego słowa. – Świetnie pomyślane, doktorze. Brak światła to odwieczny problem wielu bibliotek. Czasem mam ochotę podpalić jedną stronę książki, by rzucić światło na następną. – To tylko jedno z zastosowań reguły. – Jakiej reguły? – Jak mówiłem, próbuję tu zbudować narzędzie. – Leibniz westchnął. Z ust buchnął mu słup pary. – Machinę. Na stołach stały przeróżne instrumenty, porzucone w takich konfiguracjach, że zasługiwały na miano prawdziwych, ściętych mrozem martwych natur. Mniej więcej połowę blatów zajmowały przedmioty związane z budową (plany biblioteki przyciśnięte kamieniami i odłamkami drewna, pióra w zamarzniętych kałamarzach, na wpół zapełnione księgi rachunkowe, belki w imadłach, tonące w strużynach), drugą połowę zaś świadectwa tego, co akurat interesowało doktora. Fatio zatrzymał się przy stole, na którym leżały kamienie, ale nie takie zwyczajne: zauważył, że w każdym kamieniu odciśnięty jest jakiś owad, szkielet liścia, ryby lub ssaka. Niektóre z nich wyglądały zupełnie obco. – Co... – Na razie odłożyłem na bok Dynamikę i pracuję nad inną książką, Proto-gaja. O jej treści można wnosić z tytułu. Ale dość tych dygresji. – Leibniz ostrożnie posuwał się po zawalonej sprzętami podłodze, aż przystanął przed gigantycznym meblem. – Trzeba panu wiedzieć, panie Fatio, że nie ja pierwszy wpadłem na pomysł zbudowania Machiny Wiedzy. Fatio zamknął powieki (tylko w ten sposób mógł pozbyć się nieziemskich szkieletów sprzed oczu), cofnął się od stołu i klucząc wśród sprzętów, dołączył do gospodarza. – Oto Bücherrad16! – oznajmił Leibniz. Widziany z boku Bücherrad był sześciokątny i niewiele niższy od Fatia. Obszedłszy go od przodu Fatio stwierdził, że między heksagonalnymi płytami umieszczonymi na dwóch 16 Koło Książek. końcach urządzenia biegnie sześć masywnych półek o długości dwóch sążni każda. Cała konstrukcja mogła się obracać wokół podłużnej osi, a kiedy się tak kręciła, każda z niezależnie zawieszonych półek obracała się w przeciwnym kierunku, trzymając poziom i nie pozwalając spaść ustawionym na niej książkom. Kiedy Fatio obejrzał z bliska drugi koniec Bücherradu, zobaczył kierujący nim mechanizm: wycięte z twardego drewna zębatki obracały się wokół centralnie umieszczonej osi jak ptolemeuszowskie epicykle. Dopiero teraz zwrócił uwagę na same książki – intrygujące woluminy in folio, pisane ręcznie, jednym charakterem pisma, po łacinie. – Napisał je osobiście niejaki książę August, przodek tych, których właśnie miał pan okazję poznać. Dożył później starości, a zmarł jakieś dwadzieścia pięć lat temu. To w większości jego księgozbiór. Fatio pochylił się nad jedną ze stronic, zapisaną tekstem podzielonym na akapity, z których każdy był poprzedzony tytułem i długą rzymską liczbą. – To tylko opis książki – domyślił się. – Proces abstrahowania trwa – odparł Leibniz. – Książę August nie był w stanie spamiętać całej zawartości swojej biblioteki, więc zaczął tworzyć katalogi. Kiedy nazbyt liczne katalogi stały się nieporęczne, kazał cieślom zbudować Bücherrady, które miały ułatwić gromadzenie i używanie katalogów. – Niezwykle pomysłowe rozwiązanie... – Owszem. I ma już sześćdziesiąt lat. Kiedy dokona się stosownych obliczeń, tak jak ja to zrobiłem, łatwo można wykazać, że utrzymanie katalogów opisujących wszystkie książki na świecie wymagałoby tylu Bücherradów, że potrzebowalibyśmy następnych Bücherradradów, żeby je obsługiwać, i jednego nadrzędnego Bücherrad-rad-radu, w którym wszystkie by się pomieściły... – Język niemiecki ma swoje zalety – przyznał dyplomatycznie Fatio. – I tak dalej, bez końca! Nie wystarczyłoby cieśli, żeby wycinać koła zębate. Potrzebna jest nowa idea Machiny Wiedzy. – Nie będę ukrywał, doktorze, że przestałem za panem nadążać. – Proszę spojrzeć, każda książka jest opisana numerem. Numery te – przypadkowe, pozbawione sensu – tworzą pewien kod, tak jak nazwy nadawane zwierzętom przez Adama. Książę August był wychowankiem starej szkoły i użył w swoim kodzie rzymskich cyfr, przez co wygląda on jeszcze bardziej tajemniczo. Leibniz odciągnął Fatia ze środka pomieszczenia pod jedną ze ścian, przesłoniętą grubymi i wysokimi barykadami, na które ktoś narzucił płócienne płachty. Ściągnął jedną z takich płacht i oczom gościa ukazał się stos książek. Były ich tysiące, identycznie oprawionych w świńską skórę (podobnie jak wielu bibliofilów, książę August kupował książki w postaci luźnych stronic, które następnie kazał oprawiać swoim własnym introligatorom). Najnowsze oprawy (czyli liczące mniej niż, powiedzmy, pół wieku) zachowały biały kolor, starsze zmieniły odcień na kremowy, beżowy, jasno – lub ciemnobrązowy oraz smoliście czarny; wiele z nich nosiło ślady dawno zapomnianych bliskich kontaktów świni z pałką świniopasa. Na grzbietach – ręką księcia Augusta, która zaczynała wyglądać dla Fatia znajomo – wypisano tytuły i długie ciągi rzymskich cyfr. – Teraz leżą na stosie, w przyszłości staną na półkach, ale to bez znaczenia – powiedział Leibniz. – Jak znaleźć to, czego szukamy? – Mam wrażenie, że to pytanie w stylu sokratejskim. – Na które może pan odpowiedzieć w stylu dowolnie wybranym, monsieur Fatio. Byle tylko pan odpowiedział. – Chyba szukałbym po numerze. Pod warunkiem, że książki byłyby ułożone według numerów. – Powiedzmy, że by były. Ale liczby wskazują tylko porządek, w jakim książę nabył lub skatalogował woluminy. Nie mówią nic o ich zawartości. – Można je ponumerować od nowa. – Według jakiego systemu? Po nazwiskach autorów? – Chyba lepsza byłaby jakaś odmiana języka filozoficznego Wilkinsa. Każdy możliwy temat miałby swój własny, niepowtarzalny numer. Należałoby wypisać te numery na grzbietach i ustawić książki według nich. Wtedy wystarczyłoby udać się do odpowiedniej części biblioteki, by znaleźć wszystkie pozycje na interesujący nas temat. – No dobrze. Przypuśćmy, że badam prace Arystotelesa. Czyli interesuje mnie temat „Arystoteles”. Czy wszystkie książki jego autorstwa znajdę obok siebie? Czy raczej te dotyczące geometrii będą w jednym miejscu, a traktaty fizyczne w innym? – To rzeczywiście komplikuje sprawę. Leibniz stanął przed pustym regałem i przesunął palcem wzdłuż jednej z półek. – Półkę można przyrównać do osi kartezjańskiego układu współrzędnych. Pozycja książki na półce jest związana z numerem – ale tylko z jednym! Tak jak oś, półka jest jednowymiarowa. W geometrii analitycznej możemy skrzyżować dwie lub trzy osie pod kątem prostym i stworzyć przestrzeń wielowymiarową. Z półkami tak się nie da. Problem bibliotekarza polega na tym, że książki są wielowymiarowe, jeśli chodzi o tematykę, a muszą się zmieścić na jednowymiarowych półkach. – Zaczynam rozumieć, doktorze. Powiem więcej: czuję się jak Simplicio z dialogów Galileusza. Pozwoli pan więc, że odegram tę rolę do końca, i zapytam, jak zamierza pan rozwiązać ów problem. – To prawdziwy pokaz gry aktorskiej. Proszę więc posłuchać: przypuśćmy, że liczbę trzy przypiszemy Arystotelesowi, a liczbę cztery – żółwiom, i że przyjdzie nam zdecydować, gdzie umieścić książkę Arystotelesa traktującą o żółwiach. Mnożąc trzy przez cztery, uzyskujemy dwanaście i książka trafia na pozycję dwunastą. – Wspaniałe! Na drodze prostego mnożenia połączył pan kilka tematów i opisał je jedną liczbą, tak jakby zrzutował pan przestrzeń wielowymiarową na oś. – Cieszę się, że podoba się panu moja propozycja, panie Fatio, ale to jeszcze nie koniec. Przypuśćmy, że liczbę dwa przypiszemy Platonowi, a liczbę sześć – drzewom. Załóżmy też, że trafi nam w ręce książka Platona na temat drzew. Gdzie ją postawimy? – Dwa razy sześć daje dwanaście. Obok książki Arystotelesa o żółwiach. – Właśnie. Naukowiec szukający pierwszej z nich może przez przypadek trafić na tę drugą, czyli mamy ewidentny błąd systemu katalogowania. – Pozwoli pan, że ponownie wcielę się w Simplicio: czy i to zagadnienie udało się panu rozwiązać, doktorze? – Mam następującą propozycję kodowania. – Leibniz sięgnął za regał i wyciągnął stamtąd płytkę z narysowaną kredą taką oto tabelą, dowodząc tym samym, że cała dotychczasowa rozmowa była starannie zaplanowaną demonstracją: 2 Platon 3 Arystoteles 5 Drzewa 7 Żółwie 2 x 5 = 10 Platon o drzewach 3 x 7 = 21 Arystoteles o żółwiach 2 x 7 = 14 Platon o żółwiach 3 x 5 = 15 Arystoteles o drzewach [etc.] – Dwa, trzy, pięć, siedem... Liczby pierwsze – stwierdził Fatio po krótkiej chwili zastanowienia. – Numery na półkach to liczby złożone, iloczyny liczb pierwszych. Wyśmienicie, doktorze! Wprowadzając tę drobną poprawkę, czyli przypisując różnym tematom liczby pierwsze, a nie kolejne liczby naturalne, rozwiązał pan problem. Numer książki na półce uzyskuje się, mnożąc przez siebie liczby odpowiadające poruszanym w niej tematom. I nie będzie dwóch takich samych numerów. – To prawdziwa przyjemność wyłożyć tę ideę komuś, kto w lot ją pojmuje. Huygens i bracia Bernoulli wypowiadali się o panu w samych superlatywach, panie Fatio. Teraz widzę, że mieli rację. – Pochlebia mi pan, wymieniając moje nazwisko jednym tchem z ich nazwiskami, ale skoro jest pan tak uprzejmy, może zaspokoi pan moją ciekawość i odpowie na jedno pytanie? – To będzie dla mnie zaszczyt. – Ma pan doskonały pomysł na to, jak stworzyć bibliotekę. Iloczyn liczb pierwszych opisujących tematy poruszane w książce bezbłędnie wskaże jej pozycję w księgozbiorze. Nawet kiedy zrobią się z tego liczby kilkucyfrowe, nie będą stanowiły większej przeszkody. Poza tym powszechnie wiadome jest, że skonstruował pan maszynę mnożącą, będącą, jak widzę, zaledwie trybikiem w wielkiej Machinie Wiedzy, którą zamierza pan zbudować. – Istotnie, wiele je łączy. Można je traktować jak dwa aspekty mojej Ars Combinatorica. O co chciał pan zapytać? – Obawiam się, że pańską bibliotekę, kiedy już powstanie, trudno będzie zrozumieć. Zwrócił się pan o pomoc do Wiednia, do cesarza, prawda? – Mojego projektu nie da się zrealizować bez solidnego państwowego mecenatu – odparł mętnie Leibniz. – Rozumiem. Może nawiązał pan kontakt z jakimś majętnym księciem. W każdym razie jedno jest oczywiste: projekt Machiny Wiedzy to kolosalne przedsięwzięcie. – Zgromadzenie odpowiednich środków cały czas pozostaje problemem. – Leibniz znów wolał wypowiedzieć się ostrożnie. – Myślę, że się panu powiedzie, doktorze Leibniz. Pewnego dnia tytaniczna Machina Wiedzy powstanie w Berlinie, Wiedniu albo nawet w Moskwie. Ciągnące się całymi milami półki będą się uginać pod ciężarem książek skatalogowanych według pańskiego systemu. Obawiam się jednak, że szybko zabłądziłbym w tak przepastnym wnętrzu. Wyobraźmy sobie, że spoglądam na półkę i widzę liczbę, która ma osiem, dziewięć cyfr. Wiem, że jest to liczba złożona, iloczyn dwóch lub więcej liczb pierwszych. Jednakże wiadomo, że rozkład liczby złożonej na czynniki pierwsze jest zadaniem skomplikowanym i czasochłonnym. Innymi słowy, rozwiązanie to cechuje interesująca asymetria: dla twórcy biblioteki jej struktura i organizacja są przejrzyste jak szkło, ale samotny gość znajdzie w niej tylko mroczny labirynt nieprzeniknionych liczb. – Nie przeczę – odparł bez chwili wahania Leibniz. – Dostrzegam w tym jednak piękno, odbicie struktury wszechświata. Często sam bywam takim samotnym gościem. – To niezwykłe... Dla mnie jest pan stwórcą, który stoi z ręką na Bücherradzie i wszystko ogarnia rozumem. – Powiem panu coś o sobie. Mój ojciec, człek uczony, był właścicielem jednej z największych lipskich bibliotek. Zmarł, kiedy byłem dzieckiem, toteż zostały mi po nim tylko chaotycznie przemieszane dziecinne wrażenia. Łączyły nas uczucia, zabrakło jednak jakiegokolwiek racjonalnego związku. Chyba podobnie można by opisać to, co łączy mnie lub pana z Bogiem. W tym miejscu Leibniz przytoczył opowieść o tym, jak na pewien czas zakazano mu wstępu do biblioteki i jak później znów pozwolono mu ją odwiedzać. -Wszedłem więc do biblioteki, która pozostawała zamknięta od śmierci ojca. Ciągle unosił się w niej jego zapach. Może się to wydać dziwne, że mówię akurat o zapachu, ale wtedy był to dla mnie jedyny wyczuwalny związek z ojcem. Książki, spisane w łacinie i grece – a więc językach mi nieznanych – traktowały o sprawach, o których nie miałem pojęcia, i były ustawione na półkach według szyfru, który dla mojego ojca musiał być oczywisty, dla mnie jednak był nieprzenikniony i takim by pozostał nawet gdyby ktoś mógł mi go wtedy objaśnić. W końcu, panie Fatio, ogarnąłem zawartość biblioteki. Musiałem w tym celu poznać łacinę i grekę i przeczytać wszystkie książki. Dopiero potem mogłem dokonać rzeczy najtrudniejszej, czyli zrozumieć zasady, według których ojciec posortował księgozbiór. – Nie przejmuje się pan zatem losem mojego hipotetycznego uczonego, zagubionego w trzewiach pańskiej Machiny Wiedzy. Ale proszę mi powiedzieć, doktorze Leibniz, ilu ludzi, ciśniętych w sam środek księgozbioru spisanego w nieznanych im językach, umiałoby dokonać sztuki, której pan dokonał? – To nie jest retoryczne pytanie, ponieważ sytuacja nie jest bynajmniej czysto hipotetyczna – przyznał Leibniz. – Każdy człowiek, przychodząc na świat, jest jak dziecko, któremu ktoś dał klucz do nieskończonej biblioteki, pełnej ksiąg zapisanych różnymi szyframi i ułożonych według pewnej reguły, o której z początku wiemy tylko tyle, że istnieje; w bibliotece jak delikatny aromat unosi się duch niepozwalający nam zapomnieć, że jest ona dziełem naszego Ojca. Co zresztą nic nam nie daje, poza przypominaniem, w chwilach rozpaczy, że w tym wszystkim jest jednak jakaś logika, którą raz udało się zrozumieć i którą można zrozumieć ponownie. – A jeśli tylko boski umysł jest w stanie ją ogarnąć? Jeśli dla znalezienia interesujących nas informacji będziemy musieli rozkładać dwudziestocyfrowe liczby na czynniki pierwsze? Co wtedy? – Starajmy się zrozumieć tyle, ile możemy, i sięgać tak daleko, jak potrafimy, budując w tym celu maszyny. Niech to nam wystarczy. I tak zajmie nam to sporo czasu. Nie dokonamy wszystkich niezbędnych obliczeń, dopóki z każdego atomu we wszechświecie nie uczynimy trybiku w machinie arytmetycznej. To Bóg... – Mam wrażenie, doktorze, że niebezpiecznie zbliża się pan do słów mogących zaprowadzić pana prosto na stos. Ja zaś tymczasem kostnieję z zimna. Czy dałoby się znaleźć jakieś miejsce, w którym panowałaby równowaga między tymi dwiema skrajnościami? * * * Na polecenie doktora do zewnętrznej ściany stajni doklejono obszerną szopę, gdzie trzymał najważniejsze narzędzia i dokumenty. W kącie pomieszczenia stał czarny piec, wielkością i kształtem przypominający biblijną wieżę Babel. Kiedy przyszli, był ledwie ciepły, ale Leibniz zdecydowanym szarpnięciem go otworzył, wrzucił do środka dwa kubiki drewna i z łoskotem zatrzasnął drzwiczki. Chwilę później poczuli puknięcia w uszach, gdy żelazna wieża zaczęła zasysać powietrze z pomieszczenia. Z jej środka dobył się złowrogi rumor i świst, i Leibniz z Fatiem do końca rozmowy przyglądali się jej z niepokojem i odsuwali ostrożnie, szukając miejsca, w którym (parafrazując Fatia) spłonięcie żywcem było równie prawdopodobne jak zamarznięcie na śmierć – przy czym strefa ta okazała się zdumiewająco wąska. Kiedy Leibniz znów zaczął grzebać przy wydającym nieziemskie jęki piecu, Fatio cofnął się o krok i jego wzrok padł na kartkę papieru, pierwszą z kilku wystających z jakiejś książki. U góry strony widniało kilka linijek zapisanych przez Leibniza drukowanymi literami: DOKTORZE, OSTATNIE WYDARZENIA W SALI BALOWEJ HÔTEL D’ARCACHON MIAŁY TAK DRAMATYCZNĄ NATURĘ, ŻE Z PEWNOŚCIĄ SŁYSZAŁ PAN JUŻ O NICH Z PRZERÓŻNYCH ŹRÓDEŁ. MIMO WSZYSTKO PRZEDSTAWIĘ TU PANU MOJĄ ICH WERSJĘ... Dalszy ciąg znikał między stronicami książki, oprawionej w drogą, czerwoną skórę z łacińskimi i chińskimi złoceniami. – Jest jakaś szansa na herbatę? – spytał Fatio, dostrzegłszy imbryczek przycupnięty na jednym ze stopni rozżarzonego zigguratu. Leibniz ukrył twarz w zgięciu łokcia, ostrożnie zbliżył się do pieca, wziął pogrzebacz i w wypadzie godnym mistrza fechtunku sięgnął po imbryk, aby sprawdzić, czy jest w nim woda. Fatio odgiął tymczasem górną kartkę sterczącą z książki i odsłonił list napisany na innym papierze i innym charakterem pisma... List od Elizy! Do G. W. Leibniza, od Elizy, Panny Młodej Doktorze, z pewnością ciekawi Pana, jak wyglądała suknia, w której wzięłam ślub. Stanik z tureckiej jedwabnej mory był obszyty tysiącem drobnych pereł z Bandar-Kongo nad Zatoką Perską... Leibniz przez chwilę szukał czegoś w szufladzie, aż w końcu wygrzebał z niej czarny kloc wielkości książki in folio, ozdobiony pojedynczym chińskim znakiem, i odłamał rożek. – Herbata z karawany – wyjaśnił. – W przeciwieństwie do tych waszych angielskich i holenderskich herbat, które przewozi się luzem na statkach, ta przybywa do nas lądem, przez Rosję. Milion wysuszonych liści, sprasowanych w blok. Fatio nie wykazał aż takiego zainteresowania herbatą, na jakie liczył Leibniz, toteż doktor spróbował innego gambitu: – Dostałem niedawno list od Huygensa. Pisał, że przyjechał pan do niego z Londynu. – Razem z monsieur Newtonem poświęciliśmy cały marzec na studiowanie Traktatu o świetle pana Huygensa. Tak nas zafascynował, że postanowiliśmy na rok podzielić nasze siły. Ja pobieram nauki u Huygensa, a... – A Newton mozoli się nad alchemią. – Nad alchemią, teologią, filozofią... Może to pan nazwać, jak pan chce – odparł chłodno Fatio. – W każdym razie jest o krok od odkrycia, które przyćmi Principia. – Czyżby to odkrycie miało coś wspólnego ze złotem? Fatio, zwykle prędki do odpowiedzi, tym razem zwlekał dłuższą chwilę. – Pańskie pytanie jest nieprecyzyjne – odparł w końcu. – Złoto skupia na sobie uwagę alchemików, tak jak komety intrygują astronomów. Niektórzy ludzie, zwłaszcza ci o bardziej pospolitych umysłach, są jednak skłonni przypuszczać, że złoto interesuje alchemików wyłącznie z tego samego powodu co bankierów. – C’est juste. Chociaż mamy niedaleko stąd pewnego kłopotliwego bankiera, ceniącego sobie złoto i w sensie monetarnym, i alchemicznym. Leibniz, który do tej chwili był wręcz ucieleśnieniem pogody ducha, nagle oklapł, wypowiadając te słowa, jakby przypomniały mu o czymś niewesołym. Przeniósł wzrok na cudzoziemską księgę w czerwonej skórze. Zmiana tematu podziałała na niego tak, jak na ogień działa rzucenie garści piasku. Fatio znów nie spieszył się z odpowiedzią, przyglądając mu się badawczo. – Chyba wiem, kogo ma pan na myśli – stwierdził wreszcie. – Bardzo ciekawa sprawa. Może słyszał pan te same plotki co ja? Jeśli je dobrze rozumiem, furorę robi ostatnio przekonanie, że istnieje transport złota (nie wiadomo wszakże, gdzie dokładnie się znajduje) posiadającego pewne właściwości czyniące je w oczach alchemików cenniejszym niż zwykłe złoto. Wydawałoby się, że kto jak kto, ale bankier powinien lepiej znać się na rzeczy! – Jeśli twierdzi pan, że złoto jest zawsze tylko złotem, myli się pan. – Wydawało mi się, że filozofia naturalna udowodniła przynajmniej tyle. – Ha! Niektórzy powiedzieliby, że dowiodła czegoś wręcz przeciwnego! – Może w Londynie albo Paryżu czytał pan jakieś nowe prace, które do mnie jeszcze nie dotarły? – Szczerze mówiąc, doktorze, miałem na myśli Principia Isaaca. – Czytałem je – stwierdził oschle Leibniz. – Nie przypominam sobie, żeby wspominał w nich o złocie. – Mimo to oczywistym jest, że dwie planety o tych samych rozmiarach i składzie mogą wykreślać na niebie różne trajektorie, w zależności od ich odległości od Słońca. – Naturalnie. Siła jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości. – Skoro same planety są identyczne, czym wytłumaczyć różnicę trajektorii? Nie sposób tego zrobić, dopóki do obserwowanego układu nie włączy się Słońca i nie uwzględni ich wzajemnego położenia. – Monsieur Fatio... Fundamentem mojej filozofii jest identyczność tego, co nierozróżnialne. Inaczej mówiąc: jeżeli A nie da się odróżnić od B, to A i B są tożsame. W sytuacji przez pana opisanej planet nie da się rozróżnić, co oznacza, że powinny być identyczne i poruszać się po takiej samej trajektorii. Ponieważ jednak w oczywisty sposób nie są identyczne, gdyż ich trajektorie się różnią, to musi być możliwe ich rozróżnienie. Newton przypisuje im różne położenie w przestrzeni i zakłada, że przestrzeń tę wypełnia tajemnicza obecność, która tłumaczy działanie prawa odwrotnej proporcjonalności. Czyli rozróżnia planety, odwołując się do jakiejś tajemniczej zewnętrznej cechy przestrzeni... – Mówi pan jak Huygens! – burknął zirytowany Fatio. – Niepotrzebnie wyjeżdżałem z Hagi. – Przepraszam, że moja skłonność do zgadzania się z Huygensem sprawia panu przykrość. – Możecie się panowie zgadzać do woli, ale dlaczego nie chcecie się zgodzić z Isaakiem? Nie potraficie dostrzec, jak wspaniałe dzieło stworzył? – Dostrzec to potrafi każdy rozumny człowiek. I prawie każdy jest tak oślepiony perfekcją tego dzieła, że nie dostrzega jego wad. Tacy jak my, zdolni wytknąć mu niedoskonałości, są nieliczni. – Łatwo tak narzekać. – Bynajmniej. Narzekanie prowadzi bowiem do takich dyskusji jak ta. – Jeżeli nie potrafi pan przedstawić teorii, która łatałaby te domniemane dziury, powinien – Cały czas pracuję nad moją teorią, monsieur Fatio, ale może upłynąć jeszcze sporo – A jakaż to teoria pozwoli panu rozróżnić te dwie planety bez odwoływania się do ich pan chyba powstrzymać się od krytykowania Principiów. czasu, zanim będzie można na jej podstawie budować sprawdzalne hipotezy. położenia w przestrzeni absolutnej? * * * Te słowa doprowadziły do śnieżnego interludium na świeżym powietrzu. Doktor Leibniz, pod czujnym okiem Fatia, nagarnął dwie garście śniegu i zaczął lepić z nich kulę. – Proszę się nie obawiać, monsieur Fatio, nie rzucę nią w pana. Proszę ulepić jeszcze dwie, wielkości mniej więcej melona i jak najbardziej podobne do siebie. Fatio przyjął prośbę Leibniza bez entuzjazmu, ale mimo to ukucnął i zaczął toczyć dwie kule, co parę kroków przystając, aby wygładzić nierówne brzegi. – W tych warunkach, czyli o zmierzchu, kiedy lepię je zdrętwiałymi rękami, bardziej podobne nie będą! – zawołał do Leibniza, który kawałek dalej mocował się z kulą ważącą więcej niż on sam. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: – Schowam się i rozgrzeję trochę ręce, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Ledwie jednak przekroczył próg biura Leibniza, dłonie miał już wystarczająco rozgrzane, żeby zrobić kilka rzeczy. Zaczął od ponownego obejrzenia kartek powtykanych w chińską księgę. List od Elizy był niezwykle długi i składał się wyłącznie z próżnego trajkotania o tym, co kto miał na sobie. Na nim jednak leżał drugi dokument, zaadresowany do doktora – i skreślony jego charakterem pisma. Tajemnicza sprawa. Może księga była jakąś wskazówką? Nosiła tytuł I Ching. Widział ją już kiedyś w bibliotece Kolegium Greshama, kiedy Daniel Waterhouse nad nią zasnął. Plik papierów stanowił zakładkę na stronie rozpoczynającej rozdział 54. Kwei Mei: Panna Młoda, który zawierał masę bełkotu i okultystycznych bzdur. Odłożył papiery na miejsce i stanął przy jedynym maleńkim oknie szopy Leibniz oparł się właśnie plecami o gigantyczną śnieżną kulę i próbował ją przetoczyć, zapierając się nogami o ziemię. Fatio przeszedł się jeszcze raz po wnętrzu szopy, kartkując wszystkie większe stosy papierów, jakie wpadły mu w oko – a było ich kilka: listy od Huygensa, Arnaulda, braci Bernoullich, świętej pamięci Spinozy, Daniela Waterhouse’a i wszystkich innych chrześcijan, którzy mieli choć kapkę oleju w głowie. Listy od Elizy tworzyły jedną z największych stert. Kciukiem i palcem wskazującym chwycił pół tuzina stronic w połowie wysokości stosu, wyszarpnął je, złożył i schował do kieszeni na piersi. Wyszedł na dwór. – Rozgrzały się panu ręce, monsieur Fatio? – Aż za bardzo, doktorze. Leibniz ustawił trzy kule – swoją olbrzymią i dwie nierozróżnialne – na placu między stajnią, Schloßem i pobliskim arsenałem. Trójkąt, który wytyczały, nie miał żadnych cech szczególnych: nie był ani równoboczny, ani nawet równoramienny. – Czy nie tak właśnie umarł sir Francis Bacon? – I Kartezjusz – dodał z uśmiechem Leibniz. – Zamarzł w Szwecji. Ale jeśli nazwiska Fatia i Leibniza znajdą się w annałach historii obok Bacona i Kartezjusza, będzie można powiedzieć, że dobrze przeżyliśmy życie. Niech pan podejdzie z łaski swojej, do tamtej kuli i powie mi, co widzi. Leibniz wskazał małą kulę, leżącą kilka kroków przed Fatiem. – Widzę plac, Schloß, arsenał i przyszłą bibliotekę. Widzę też pana, doktorze, stojącego obok dużej kuli śnieżnej, tam z prawej, niedaleko, drugą małą kulkę. – Proszę opisać teraz widok z miejsca, gdzie leży druga z pańskich kul. Chwilę później Fatio zameldował: – Widzę to samo. – Dokładnie to samo? – Są, rzecz jasna, pewne drobne różnice. Teraz pan i duża kula znajdujecie się po mojej prawej stronie i mam do was bliżej niż poprzednio, mała kula zaś leży na lewo ode mnie. Leibniz porzucił swoje stanowisko i ciężkim krokiem ruszył w stronę Fatia. – Newton powiedziałby, że to wewnętrzna rzeczywistość placu pozwala rozróżnić kule. Ja jednak twierdzę, że plan wcale nie jest potrzebny! Proszę o nim zapomnieć i skupić się na postrzeganiu kul. – Na postrzeganiu kul? – Sam pan powiedział, że stojąc w tamtym miejscu miał pan dużą kulę daleko z lewej strony, a małą z prawej. Teraz dużą widzi pan po prawej stronie, i to blisko, małą zaś po lewej. Mimo więc, że kule są identyczne, kiedy bierzemy pod uwagę ich cechy zewnętrzne – rozmiar, kształt i wagę, wystarczy rozważyć ich własności wewnętrzne, czyli to, w jaki sposób wzajemnie się postrzegają, aby je rozróżnić! Co więcej, da się je rozróżnić bez szukania oparcia w ustalonej, absolutnej przestrzeni. Obaj zaczęli w milczeniu brnąć przez śnieg z w stronę Schloßu, który w pogłębiającym się zmierzchu prezentował się złudnie ciepło i zachęcająco. – Przyznaje pan każdemu obiektowi we wszechświecie prawo do percepcji – odezwał się Fatio. – I do rejestrowania swoich doznań. – Zapuszczając się na drogę dzielenia obiektów na coraz mniejsze i mniejsze cząstki, trzeba mieć świadomość tego, że w którymś momencie przyjdzie nam się zatrzymać, unieść głowę i stwierdzić: oto najmniejsza cząstka rzeczywistości, a oto jej właściwości, stanowiące podstawę wszelkich zjawisk. Niektórzy utrzymują, że te najmniejsze drobinki można przyrównać do kul bilardowych, które oddziałują ze sobą poprzez zderzenia. – To właśnie chciałem powiedzieć. Czy może być coś prostszego? Niepodzielna drobina materii. Oto najrozsądniejsza definicja atomu. – Nie mogę się z panem zgodzić. Materia to rzecz skomplikowana, tym bardziej skomplikowane są zderzenia między jej cząstkami. Proszę pomyśleć: jeżeli atomy są nieskończenie małe, czy prawdopodobieństwo ich zderzenia nie jest zerowe? – Celna uwaga, ale jakoś nie wydaje mi się, by prostszym założeniem było wyposażenie atomów w zdolność percepcji i myślenia. – Percepcja i myślenie to cechy duszy. Zamiast twierdzić, że podstawowym budulcem wszechświata są drobinki twardej materii zawieszone w pustce przenikanej tajemniczymi polami, równie dobrze można założyć, że wszechświat składa się z dusz. – To, jak planeta postrzega słońce i inne planety, w niewyjaśniony sposób wymusza na niej dokładnie takie zachowanie, jakby była zatopiona w takim właśnie „tajemniczym polu”. – Wiem, że to niełatwe wyjaśnienie, monsieur Fatio, ale na dłuższą metę lepsze. – W ten sposób robimy z fizyki zakrojony na szeroką skalę proces rejestracji danych. Każdy obiekt we wszechświecie różni się od każdego innego niepowtarzalnością swojego postrzegania wszystkich innych obiektów. – Jeżeli poświęci pan tej sprawie dostatecznie dużo namysłu, dojdzie pan do wniosku, że inaczej nie da się ich rozróżnić. – Ale to tak jakby każdy atom czy cząstka... – Ja nazywam je monadami. – Dobrze. Jakby każda monada była małą Machiną Wiedzy, takim Bücherrad-rad-radrad... radem. Leibniz uśmiechnął się lekko. – Tryby kręcą się w niej ze zgrzytem jak w pańskiej maszynie arytmetycznej i sama decyduje, co robić – ciągnął Fatio. – Znał pan Spinozę, prawda? – Tak. – Leibniz podniósł dłoń w ostrzegawczy geście. – Ale proszę go do tego nie mieszać. – Pozwoli pan, że cofnę się do początku naszej dyskusji, doktorze. Mam wrażenie, że pańska teoria dopuszcza możliwość, przed którą sam się pan niedawno wzdragał: mianowicie że dwie grudy złota mogą się jednak od siebie różnić. – Każde dwie grudy złota są różne, ale tylko dlatego, że znajdując się w różnych miejscach, różnie postrzegają rzeczywistość. Obawiam się natomiast, że pan chciałby przypisywać jakieś mistyczne własności jednym grudom, odmawiając ich zarazem innym. – Dlaczego się pan tego obawia? – Bo wtedy następnym krokiem będzie stopienie złota, próba wyekstrahowania tego mistycyzmu i zamknięcia go w buteleczce. Fatio westchnął. – Prawdę mówiąc, nie ma łatwych teorii. – Zgadzam się. – Dlaczego w takim razie nie chce pan tego przyznać? Dlaczego z takim uporem odrzuca Leibniz zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do Schloßu, jakby wolał zamarznąć – Zadaje pan pytanie przebrane w szatki rozumu, aby nadać mu niewinny wygląd. Może – Nawet jeśli podejrzewa pan, że nie jestem niewinny, proszę mi uwierzyć, kiedy mówię, – Rozmawialiśmy o tym z Isaakiem dawno temu, kiedy obaj byliśmy młodzi i sprawy – Dziwne... Poza Danielem Waterhousem jest pan jedynym człowiekiem, który, mówiąc pan system Newtona, skoro pański jest równie kontrowersyjny? niż kontynuować dyskusję w miejscu, gdzie ktoś mógłby ją podsłuchać. jest naprawdę niewinne, a może nie. że moja konfuzja jest całkowicie szczera. miały się zupełnie inaczej. o nim, używa jego imienia. Niepewność malująca się na twarzy Leibniza przeobraziła się w szczere niedowierzanie. – A jak pan się do niego zwraca, kiedy jesteście sami w waszym londyńskim domu?! – Racja, doktorze. Jest nas łącznie trzech, którzy tak dobrze go znamy. – To niezwykle sprytne stwierdzenie! – wykrzyknął Leibniz z nieskrywanym podziwem. – Przywodzi na myśl jedwabny sznur, zawinięty i związany w pętlę. Mogę pana za nie pochwalić, ale nie włożę w pętlę stopy. I będę panu wdzięczny, jeśli oszczędzi pan stąpnięcia w nią Danielowi Waterhouse’owi. Fatio poczerwieniał. – Nie zależy mi na pańskiej stopie, doktorze, lecz na zrozumieniu istoty tego, co zaszło między panem i Isaakiem. – Chciałby pan wiedzieć, czy ma pan rywala. Fatio nie odpowiedział. – Odpowiedź brzmi: nie. – To dobrze. – Pan nie ma rywala, Fatio. Ma go Isaac Newton. Irlandia 1690-l691 Król Wilhelm nie przepadał za założycielem królewskiej straży Black Torrent Guards (Johnem Churchillem), toteż ukarał jej żołnierzy zesłaniem na blisko dwuletnie wygnanie w Irlandii. Przez ten czas Bob Shaftoe dużo się o tej wyspie nauczył – na przykład tego, że zwyczajowo dzieli się ją na cztery części, czyli królestwa, księstwa, hrabstwa lub baronie, w zależności od tego, z kim człowiek rozmawiał i jak ów rozmówca zapatrywał się na prawdziwą naturę i znaczenie irlandzkiej historii. Jedna z tych części nazywała się Connaught, pozostałe zaś Ulster, Leinster i Munster. Bob usłyszał o Connaught na początku, ale zobaczył je na końcu – ale przynajmniej od razu wydawało mu się, że coś o nim wie. Przez trzynaście lat nasłuchał się o nim dość od swoich bratanków i innych ziomków świętej pamięci Mary Dolores, w większości noszących nazwisko Partry. Do niedawna klan Partrych wraz z trzodą, bydłem, gromadą swobodnie biegającego drobiu i jedną zagubioną owieczką gnieździł się w prowizorycznym szałasie w Rotherhithe, mniej więcej milę w dół Tamizy od londyńskiej Tower, po przeciwnej stronie rzeki niż Wapping. Teague Partry – jeden z trzech Partrych, którzy w takim czy innym okresie służyli w Black Torrent Guards – często zgłaszał się na ochotnika do służby na wieży Develin, w południowo-wschodnim narożniku twierdzy, mimo że to stanowisko było najbardziej wystawione na ataki paskudnej aury znad rzeki i reszta żołnierzy szczerze go nie znosiła. Twierdził, że zimne i mokre wiatry przypominają mu Connaught, a poza tym z Develin sięgał wzrokiem aż do Rotherhithe i miał oko na czworonożne rodzinne aktywa. Rozpływał się w zachwytach nad Connaught przy każdej możliwej okazji, i robił to tak przekonująco, że połowa regimentu była gotowa się tam przeprowadzić. Bob traktował jego słowa z rezerwą, wiedząc, że Teague w życiu nie oddalił się bardziej niż na pięć mil od Mostu Londyńskiego i po prostu powtarzał to, co usłyszał od rodziców. Bob wysnuł również (i to bardzo szybko) wniosek, którego znajomość bardzo by Partrym pomogła, taki mianowicie, że Irlandia nie jest miejscem na mapie, lecz stanem duchowym. Po rewolucji Partry wyrżnęli cały żywy inwentarz, zdezerterowali z regimentu, zebrali wszystkie pieniądze, jakie tylko mogli, i uciekli do Dublina. Parę miesięcy później Bob trafił do Belfastu razem z resztą oddziału i holenderskim pułkownikiem, którego przydzielono im jako dowódcę. Król Wilhelm nie ufał Johnowi Churchillowi nawet kiedy miał go pod ręką, za murami Londynu. Tym bardziej nie mógł oddać pod komendę Marlborougha (ani żadnego innego angielskiego dowódcy) elitarnego oddziału wojska w Irlandii, zwłaszcza kiedy poprzedni przełożony Churchilla, Jakub, rezydował kilka marszów na południe od Belfastu, w Dublinie. Dlatego właśnie królewscy Black Torrent Guards udali się do Irlandii pod wodzą niejakiego pułkownika de Zwolle – i pod jego dowództwem przeputali na wyspie dwie zimy. Przy najbliższym spotkaniu z Churchillem Bob miał szczery zamiar pocieszyć go, że nic nie stracił. Z miejsca, w którym zeszli na ląd, pomaszerowali kawałek na południe i przezimowali w obozie Dundalk, nieopodal granicy dzielącej część Irlandii zwaną Ulsterem od tej zwanej Leinsterem. Liczący początkowo ośmiuset sześciu żołnierzy regiment stracił trzydziestu jeden zabitych i trzydziestu dwóch ciężko rannych, których trzeba było odesłać na emeryturę; poza tym kilkuset ludzi pochorowało się, ale z czasem wróciło do zdrowia. Większość strat była wynikiem głodu i chorób, paru padło ofiarą bójek i wypadków. Nikt nie zginął w walce, bo żadnych walk nie było. Statystykę mieli znakomitą. Stacjonowali nieopodal holenderskiego regimentu pod dowództwem człowieka, z którym pułkownik de Zwolle znał się od dawna z bib i polowań. Holendrzy prawie nie chorowali, chociaż ziąb i głód doskwierał im tak samo jak Anglikom. Utrzymywali w obozie taką czystość, że niektórzy żołnierze z regimentu Boba, pałający umiarkowanym zamiłowaniem do higieny, nazywali go „klasztorem”. Kiedy jednak zaczęli umierać po kilku dziennie, postanowili posłuchać marudzenia de Zwolle’a i wziąć przykład z sąsiadów. Liczba chorych wkrótce znacząco spadła, chociaż nie można było oczywiście wykluczyć zwykłego zbiegu okoliczności. Kiedy na wiosnę sprawdzono stan osobowy regimentu, okazało się, że ponieśli znacznie mniejsze straty niż inne angielskie oddziały. W czerwcu tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego roku Wilhelm Orański przybył w końcu do Ulsteru z prawdziwie królewskim orszakiem, czyli na czele trzystu okrętów i piętnastotysięcznej armii, z setkami tysięcy funtów szterlingów w kieszeni, tłumem książąt i biskupów oraz całą masą holenderskiej artylerii. Pomaszerował na południe, zatrzymał się w Dundalk na krótką chwilę, niezbędną do zebrania zimujących tam oddziałów, po czym na czele trzydziestu sześciu tysięcy ludzi wkroczył do Leinsteru. Ruszył prosto na Dublin, gdzie Jakub Stuart zorganizował obrady swojego zbuntowanego parlamentu. Król Wilhelm mieszkał w drewnianym domu zaprojektowanym przez niejakiego Christophera Wrena – tego samego faceta, który w Londynie budował właśnie nową katedrę świętego Pawła. Dom został tak sprytnie zaprojektowany, że dało się go złożyć w parę minut, przewieźć na wozach i postawić z powrotem tam, gdzie Wilhelm postanowił zorganizować stanowisko dowodzenia. Najczęściej kazał go stawiać w samym środku obozu, co było niezwykłe jak na króla na wojnie i przysparzało mu popularności wśród żołnierzy. Jakub od półtora roku rwał się do bitki. Wyruszył z Dublina na północ na czele dwudziestu pięciu tysięcy żołnierzy i po krótkich manewrach wstępnych zajął pozycję na południowym brzegu rzeki zwanej Boyne. Następnego dnia Wilhelm osobiście prowadził rekonesans na północnym brzegu, szukając brodu, gdy jakobicka kula armatnia trafiła go w ramię i strąciła z konia. Jakobici zobaczyli, co się stało, i widzieli, jak podekscytowani protestanci unoszą znad rzeki jakiś obiekt o królewskich kształtach. Nie widzieli za to, siedząc na drugim brzegu Boyne, że kula poszła rykoszetem, wcześniej wytraciła większość energii i chociaż trafiła Wilhelma w bark, nie wyrządziła mu wielkiej szkody. Wysnuli więc całkiem rozsądny wniosek, że Wilhelm Uzurpator nie żyje, i taki właśnie komunikat przekazali w górę służbowej hierarchii. Dzień później Wilhelm poprowadził pozorowane natarcie przez Boyne niedaleko miejsca, w którym został trafiony. Odczekał, aż Jakub sprowadzi w tę okolicę główne siły, po czym sforsował rzekę w zupełnie innym rejonie, rzucając do ataku swoich ulubieńców i najlepszych żołnierzy, czyli holenderską Błękitną Gwardię. Zaraz za nimi ruszyli Black Torrent Guards – na taką fuchę nie mieliby co liczyć, służąc pod rozkazami Marlborougha, ale de Zwolle przez całą zimę upajał przełożonych brandy i słał listy do Londynu, co najprawdopodobniej tłumaczyło, jakim cudem Bobowi i jego kompanom trafiła się pierwszorzędna okazja po temu, by dać sobie poucinać łby w jakimś nadrzecznym bagnisku. Udało im się jednak sforsować Boyne, sformować szyk na południowym brzegu i przetrzymać kilka szarż jakobickiej kawalerii, co nie było wcale łatwe. Walczyli na oczach samego króla Wilhelma, który urządził sobie na północnym brzegu dogodny punkt obserwacyjny, aby śledzić poczynania swoich ukochanych Błękitnych. Kapitan kompanii Boba zginął na samym początku i Bob do wieczora musiał dowodzić sześćdziesięcioma ludźmi – co nie miało wielkiego znaczenia. Bez względu na to, czy kapitan żył, czy nie, Bob musiał po prostu przekonać swoich żołnierzy, że będą bezpieczniejsi, trzymając się razem i tworząc oddział, niż gdyby cisnęli muszkiety na ziemię i skoczyli do wody. Z pewnością nie w głowie mu była reputacja regimentu na dworze królewskim. Bo gdyby o niej pomyślał, może jednak kazałby swoim ludziom pójść w rozsypkę. Wieczorem król przyjechał do ich obozu, żeby powiedzieć, za jakich świetnych gości ich uważa. Armia irlandzka po prostu zniknęła, a jedynym śladem po niej nad brzegami Boyne były tysiące pik i muszkietów, porzuconych przez jakobitów. Wojsko Wilhelma wygramoliło się z doliny rzeki i rozproszyło po zdeptanych łąkach między osadą Donore i wsią Duleek – miejscami, które jak magiczna kraina elfów istniały tylko w opowieściach Irlandczyków, bo na jawie nie sposób było ich znaleźć. Po drodze żołnierze zbierali broń, przyciskając do piersi zjeżone żelastwem naręcza, i ciskali je na ziemię tam, gdzie postanowili rozbić obozowisko. Ponieważ tabory nie nadążyły za głównymi siłami, spędzili noc pod gołym niebem, a że nigdzie w okolicy nie było drzew, w ogniskach spłonęły zdobyczne piki i muszkiety. Nie było sensu ich gromadzić, jako broń bowiem do niczego się nie nadawały; Bob nie miał co do tego wątpliwości, a odmienne zdanie wyrażali tylko ci, którzy upierali się, że Irlandczycy porzucili je z tchórzostwa. Bob widział pistolety z zamkami bez krzemieni, muszkiety z rozszczepionymi lufami, piki dające się złamać na kolanie. W każdym razie parę godzin po zmroku odwiedził ich król. Brodząc przez rzekę, dostał ataku astmy i wciąż świszczał żałośnie – i chyba cierpiał przy tym wskutek obrażeń zadanych przez zbłąkaną kulę armatnią, bo mówił bardzo krótkimi zdaniami. Siedział po damsku na umęczonym koniu. Przemówił po niderlandzku do de Zwolle’a, a potem po angielsku do kapitanów i Boba, ale na nich nie patrzył. Niewiele brakowało, żeby zasnął w siodle, a oczami wciąż wodził za płomieniami ognisk. Treść jego wystąpienia była zaś w skrócie taka, że z takimi żołnierzami, jak Black Torrent Guards mógłby zawojować nie tylko Irlandię, ale także Flandrię i przebić się aż do Paryża. Bob do późna siedział przy ognisku, które z wolna rozpływało się w rozżarzoną do czerwoności plątaninę muszkietowych luf, i rozważał długofalowe implikacje królewskich pochwał. Wnioski były niepokojące – chociaż, z drugiej strony, przy okazji inwazji na Francję mógłby mieć szansę odszukania panny Abigail Frome. Rankiem pozostawili za sobą łąkę owrzodzoną dymiącymi kopcami poczerniałego żelastwa i pomaszerowali do Dublina. Jakub Stuart zdążył już uciec do Francji. Protestanci bezkarnie łupili katolickie domy. Bob zapuścił się w okolicę, w której powinni się lepiej zachowywać (gdyby w ogóle tam dotarli) i znalazł Teague’a Partry’ego siedzącego na stołeczku, palącego glinianą fajkę i z powagą wodzącego wzrokiem za tyłeczkami mleczarek, jakby nic wielkiego się ostatnio nie wydarzyło. Tylko prawą połowę twarzy miał czerwoną jak po poparzeniu i dziobatą od świeżych ranek, promieniujących ze wspólnego ośrodka. Teague postawił mu piwo (akurat była jego kolej) i opowiedział o tym, jak w pierwszej kolejności spanikowały zagraniczne oddziały jazdy w służbie Jakuba. Drogę ucieczki odcinała im irlandzka piechota. Kawalerzyści otworzyli więc ogień do piechurów. Teague wytłumaczył Bobowi, że Irlandczycy są całkiem bitni, pod warunkiem wszakże, że nie masakruje ich cudzoziemska konnica, która powinna być po ich stronie, i że (tu wskazał na swoją twarz) wyposaży się ich w muszkiety miotające kule na wroga, a nie eksplodujące im w rękach. Bob nie mógł nie przyznać mu racji. Następnie większa część armii Wilhelma przemaszerowała przez wyspę na zachód i z Leinsteru wkroczyła do leżącego na południu królestwa Munsteru. Obiegła Limerick, które jako jedno z niewielu irlandzkich miast miało fortyfikacje z prawdziwego zdarzenia i mogło posłużyć jako pole prawdziwej bitwy. Tyle że Irlandczykom prawdziwa bitwa wcale się nie uśmiechała. Holenderskie armaty Wilhelma wybiły dziurę w miejskich murach; Bob wpadł do środka na czele swojej kompanii i dostał w łeb butelką ciśniętą z kupy gruzu przez wiedźmę w kornecie, wrzeszczącą coś po irlandzku. Bob, który nie wiedział nic ani o swoim ojcu, ani o dziadku ze strony matki, od dawna zadręczał się podejrzeniem, że w jego żyłach płynie domieszka – może nawet całkiem pokaźna – irlandzkiej krwi. Kiedy leżał nieprzytomny na gruzach pozostałych z murów obronnych Limerick, przyśnił mu się dziwny sen, w którym zakonnica z butelką odgrywała kluczową rolę. Chodziło w nim z grubsza o to, że była ciotką jego matki albo kimś w tym rodzaju i zrzędziła straszliwie, wypominając mu wszelkie zło, jakiego się w życiu dopuścił. Czaszkę miał lekko wgniecioną, za to niewiele brakowało, żeby cios butelką zdarł mu całą skórę z głowy: felczer, który przyszywał ją Bobowi, radził mu jak najszybciej zapuścić włosy. – I na miłość boską, znajdzie sobie żonę, człowieku, zanim całkiem wyłysiejesz! – dodał. – Bo inaczej dzieci będą przed tobą uciekały. Próbował po prostu dodać Bobowi otuchy, ten jednak odburknął, że już znalazł tę jedyną i blizny na czerepie są najmniejszym z jego zmartwień. Roztargniony król pozwolił w końcu hrabiemu Marlborough przypłynąć do Irlandii, do Munsteru właśnie. Marlborough bez pomocy Black Torrent Guards zajął Cork i Kinsale, po czym wrócił do domu i miło spędził zimę w Londynie, podczas gdy Bob z całym regimentem obozowali pod Limerick, opędzając się od rzadkich wycieczek irlandzkiej kawalerii i prowadząc ustawiczną – choć niezbyt intensywną – wojnę podjazdową z bandami uzbrojonych wieśniaków uważających się za „rozbójników”. Rozbójnicy ci mieli nawet sprawną broń palną i nauczyli się ją w mgnieniu oka rozkładać na części. Zamki trzymali po kieszeniach, lufy czopowali i chowali w mokradłach i strumykach, kolby upychali w stertach chrustu oraz wszędzie tam, gdzie kawałek drewna mógł ujść uwagi obserwatora. Dzięki temu grupa półnagich wycinaczy torfu albo idących na mszę chłopów mogła na dany słowem lub gestem znak rozproszyć się po pustkowiu, a godzinę później zebrać ponownie, już jako banda zbrojnych maruderów. Z tego właśnie powodu na całej wyspie niewiele było miejsc (poza Ulsterem), gdzie Anglicy mogliby czuć się bezpiecznie w grupie mniejszej niż kompania piechoty. Jedną z takich bezpiecznych enklaw był południowy brzeg Shannon tuż poniżej Limerick. W miarę jak zima przemijała, a włosy na głowie odrastały, Bob siadywał pod samotnym drzewem nad rzeką i w zadumie palił fajkę. Czytać nie umiał. Chodzenie na dziwki mu się znudziło. Opowieści, żarty i piosenki swoich ludzi słyszał tyle razy, że miał ich serdecznie dość. Kiedy się napił, czuł się chory. Gra w karty nie miała sensu. Bob cierpiał na brak zajęć, którymi mógłby wypełnić wolny czas. Siedział więc pod drzewem zadumy i gapił się na szeroką w tym miejscu Shannon. Podobnie jak wszystkie rzeki na Wyspach Brytyjskich, miała długie ujście, którym statki wpływały z morza do portu (w tym wypadku do Limerick) zbudowanego w miejscu, gdzie stawała się na tyle wąska, że dało się przez nią przerzucić most. Rozdzielała Munster od Connaught, toteż patrząc na drugi brzeg, Bob mógł podziwiać legendarną krainę, o której Partry wypowiadali się z takim entuzjazmem. Z tego punktu widzenia Connaught niczym się nie różniło od reszty Irlandii – ale co on tam wiedział... Kiedy król Wilhelm przed bitwą nad Boyne stanął na czele armii, przyprowadził również posiłki mające zastąpić chorych i zmarłych w czasie zimy. Nie byli to ludzie, o jakich Bob marzył, udało mu się natomiast zwerbować paru angielskich protestantów, którzy Anglii nie widzieli na oczy. Wychowali się na irlandzkich farmach, zabranych katolikom przez ich ojców i dziadków, żołnierzy Cromwella. Późniejsze rewolucje skazały ich jednak na los wagabundów, wyjątkowo strutych, niegodziwych i buszujących po całym Eire w poszukiwaniu okazji do stosowania zorganizowanej przemocy. Bob wiedział, jak z takimi rozmawiać, rozesłali więc wici wśród swoich, zaczęli ściągać do Black Torrent Guards i stale ich przybywało. Po bitwie nad Boyne protestancki kupiec wełniany z Dublina (wzbogacił się na obowiązującym Irlandczyków zakazie sprzedaży wełny za granicę inaczej niż za pośrednictwem Anglii) przeznaczył część swojego łupu na zakup mundurów i broni dla nowych rekrutów, którzy sformowali osobną kompanię. I w ten sposób Black Torrent Guards stali się przerośniętym regimentem, obejmującym czternaście kompanii zamiast trzynastu i liczącym ośmiuset sześćdziesięciu ośmiu ludzi. Kiedy któregoś dnia Bob stanął pod swoim drzewem zadumy i obejrzał się przez ramię, stwierdził, że idą za nim Tom Allgreave i Oliver Good, dwaj fanatycy zwerbowani jesienią w Dundalk. W tej chwili znajdowali się ćwierć mili za jego plecami i co chwila zmieniali się na prowadzeniu, jakby na przemian się ponaglali. Obaj mieli przypasane klingi pochodzące ze zbioru kradzionej i znalezionej broni, który ów kupiec wełniany sprezentował czternastej kompanii. Podarowanie długich ostrzy takim dzieciakom mogło być niebezpieczne, ale chłopcy zdawali sobie z tego sprawę – a na pewno zdali sobie po zimie, poraniwszy się w serii symulowanych, w założeniu, pojedynków. Zanim podeszli dość blisko, żeby dało się z nimi porozmawiać, Bob wiedział już, co ich sprowadza: chcieli, żeby uczył ich fechtunku. Szermierka uchodziła powszechnie za rozrywkę zniewieściałych dworzan, bezsensowną, bezużyteczną i niemodną manierę, czyli – krótko mówiąc – zbędną umiejętność, ale wśród prostych ludzi, zwłaszcza starszych, pamiętających Cromwella, biegłość we władaniu pałaszem nadal była w cenie. Tom i Oliver musieli skądś usłyszeć, że Bob zna się na rzeczy. Jako niereformowalni purytanie przez całą zimę nudzili się śmiertelnie, ponieważ ze względów religijnych nie mogli pić, grać w karty ani chodzić na dziwki, a przecież nie można od rana do nocy tylko się modlić. Nie dało się ćwiczyć strzelania, bo proch i kule podlegały ścisłemu racjonowaniu. Trudno więc było powiedzieć, czy chłopcy zainteresowali się fechtunkiem dlatego, że im na tym zależało, czy tylko dlatego, że naprawdę nie mieli nic innego do roboty. Było to jednak bez znaczenia, ponieważ Bob również nie miał lepszego zajęcia. Kiedy więc Tom i Oliver zbliżyli się do drzewa zadumy na odległość rzutu podkową, wytrząsnął popiół z fajki, wstał i wyciągnął pałasz z pochwy. Purytanów przeszedł dreszcz. – Trzeba się ustawiać bokiem – powiedział Bob. – W ten sposób trudniej was trafić, a ręka z bronią znajduje się bliżej przeciwnika. – Podniósł klingę pionowo do góry i przytknął gardę do nosa. – To taki rodzaj salutu, ale nie dajcie się zwieść: nie ma nic wspólnego z dandysowską afektacją. To ostrzeżenie: „Zamierzam się z tobą pojedynkować, więc nie stój tak i nie czekaj, aż cię trafię, tylko albo się broń, albo uciekaj”. Tom i Oliver mało nie postradali życia, dobywając broni, po czym omal nie pozabijali się nawzajem, próbując zasalutować. – Oliverze, to, co trzymasz w ręce, to rapier. Lepiej znam się na władaniu pałaszem, ale spróbujemy sobie poradzić z tym, co los nam zesłał. W ten sposób Bob dokonał otwarcia akademii fechtunku na południowym brzegu Shannon, która szybko zyskała ogromną popularność, po czym równie szybko skurczyła się do liczącej pół tuzina garstki tych naprawdę zainteresowanych. Mniej więcej po miesiącu dołączył do nich monsieur LaMotte, hugenocki kapitan jazdy, który zwrócił na nich uwagę przejeżdżając nieopodal. Po mistrzowsku władał szablą kawaleryjską, podobną do pałasza, ale że miał również pojęcie o walce rapierem, mógł wreszcie oświecić Olivera w kwestii posługiwania się i tą bronią. Oficerowie kawalerii (a więc szacowne persony) nie bratali się zwykle w ten sposób z pospolitymi piechociarzami, ale hugenoci bywali naprawdę dziwaczni. Wielu z nich pochodziło z prostych kupieckich rodzin, wygnanych z Francji po tym, jak nadmiernie wzbogaciły się na handlu. Ci, którzy trafili do Irlandii, mogli się zemścić na Francuzach, zdradzając dzikim anglo-irlandzkim purytanom wszystkie sztuczki i manewry obronne europejskiej arystokracji. * * * Dziadek Olivera Gooda przez kilkanaście lat mieszkał na farmie położonej gdzieś między Athlone i Tullamore, w Leinsterze, całkiem jednak niedaleko granicy z Connaught, czyli – dla protestantów – kresu wszelkiej cywilizacji. Prawo własności ziemi nabył, wypędzając z niej jej katolickich mieszkańców i właścicieli, rodzinę Ferbane’ów, którzy pognali swoje bydło brodem na drugi brzeg Shannon i przepadli bez wieści. Na swoje usprawiedliwienie (gdyby go potrzebował) mógł powiedzieć, że ci sami Ferbane’owie wzięli udział w buncie w roku tysiąc sześćset czterdziestym pierwszym i poszerzyli swoją farmę kosztem mieszkających po sąsiedzku protestantów, którzy przybyli z Anglii za panowania Elżbiety. Ale usprawiedliwienie to straciło na ważności, gdy pewnego dnia przed domem zameldowała mu się banda obszarpańców utrzymujących, że są potomkami i prawowitymi spadkobiercami tych właśnie elżbietańskich protestantów. Od tej pory, kiedy ktoś ośmielił się kwestionować jego prawo do ziemi, dziadek Olivera stwierdzał, że to jego zdobycz wojenna, na którą ma stosowny papier. On i jego dzieci pracowali na roli jak tylko protestanci potrafią na niej pracować. Wprowadzili wiele ulepszeń w gospodarstwie, z których większość była niezauważalna, a żadne nie dało szybkich efektów. Nie rozstawali się z bronią i często rozjeżdżali się po okolicy, by zapolować na „chuligański element”. Nigdy więcej nie spotkali tamtych purytańskich obdartusów i całkiem by o nich zapomnieli, gdyby nie nazwisko pojawiające się od czasu do czasu na różnych nagrobkach: Crackington. Kiedy Karol II dokonał restauracji monarchii, okazało się, że Crackingtonowie jakimś cudem wrócili do Anglii i zaczęli jak namolne pasożyty naprzykrzać się swoim krewnym, aż ci udali się do nowego parlamentu (wraz z tysiącami anglo-irlandzkich właścicieli ziemskich wywłaszczonych przez żołnierzy Cromwella) i zażądali wygnania fanatyków z Irlandii. Ponieważ jednym z pierwszych posunięć nowego króla było zatknięcie głowy Cromwella na pice, wyglądało na to, że ich żądania mają całkiem realną szansę realizacji, ale doczekali się tylko częściowej sprawiedliwości – jednych cromwellowskich osadników wykopano z ich ziemi, innych nie. Goodowie zachowali swój majątek dzięki jakiemuś niewyjaśnionemu zbiegowi politycznych okoliczności w Westminsterze. Nie mogli już jednak swobodnie praktykować swojej religii, przez co wreszcie porzucili Irlandię, a połowa udała się na wygnanie aż do Massachusetts. Crackingtonowie wrócili, objęli farmę w posiadanie razem ze wszystkimi wprowadzonymi przez Goodów ulepszeniami i zaczęło im się świetnie powodzić. Ba, opłacili nawet renowację miejscowego kościoła anglikańskiego, służącego Goodom za stodołę. Stało się to niedługo po narodzinach Olivera Gooda, któremu zostały tylko mętne, zniekształcone wspomnienia po majątku, jaki zamierzał pewnego dnia odzyskać. Jakub II został królem i przywrócił katolicyzm w Irlandii, a Crackingtonowie obudzili się pewnego dnia i odkryli dziury w ogrodzeniach, którymi dzikie bydło z Connaught przelazło na ich pastwiska. Bydła pilnowali rudowłosi chłopi, nieznający angielskiego i uzbrojeni we francuskie muszkiety. Nie dało się ich przekonać, żeby sobie poszli, bo nowy, katolicki rząd w Dublinie skonfiskował angielskim ziemianom broń. Niedługo potem Crackingtonowie doszli do wniosku, że najrozsądniej będzie się ulotnić i nie wracać, dopóki jakiś sędzia nie zatwierdzi ich prawa do ziemi – a właściwie praw do ziem, gdyż w tym okresie na farmę składało się już dobre pół tuzina połączonych ze sobą pól i łąk, z których każde miało równie skomplikowaną historię. Okazało się, że Ferbane’owie od pięciuset lat toczyli z sąsiadami spory graniczne; niektórzy z nich byli intruzami, a najazdy Wikingów zepchnęły ich jeszcze bardziej w głąb lądu. Skończyło się w każdym razie na tym, że Crackingtonowie spakowali cały ruchomy dobytek, złapali parę koni (większość Ferbane’owie przegnali na cztery wiatry) i wyruszyli do Dublina, gdzie mieli dom. Po drodze zostali napadnięci przez rozbójników, ale kiedy sprawa wydawała się przegrana, uratowała ich protestancka milicja, która przypuściła hałaśliwy, dostojny szturm i pognała precz napastników. Patriarcha rodu Crackingtonów bez końca dziękował obdartym protestantom i obiecał, że wypłaci im nagrodę w złotych gwineach, gdy tylko przyślą do Dublina swojego przedstawiciela. – Nazywam się Crackington – powiedział. – W Dublinie każdy... – to mówiąc miał na myśli każdego angielskiego anglikanina – wskaże wam drogę do mojego domu. – Powiedział pan: Crackington? – zapytał jeden z członków milicji. – Ja nazywam się Good. Zna mnie pan? Po tej wymianie zdań na głowy Crackingtonów spadły różne nieprzyjemności, o których Oliver nie chciał opowiadać. Trudno było stwierdzić, czy ktoś z nich dotarł w ogóle do Dublina, ale jeśli nawet tak, zastali dom złupiony i, co gorsza, zamieszkany przez katolików. Sens anegdoty polegał na tym, że Ulster, Leinster i Munster przypominały taką właśnie wielką farmę między Athlone i Tullamore. Anglia była podzielona na kawałki i każdy miał jasno określonego właściciela. Można by ją przyrównać do ceglanego muru, w którym każda cegła jest odrębną całością, oddzieloną od reszty wyraźną granicą białej zaprawy. Irlandia przypominała raczej ścianę wylepioną gliną. Każde nowe pokolenie przybywało z własnym szaflikiem i narzucało nową warstwę gliny na poprzednie. Glina natychmiast twardniała i zaczynała się kruszyć. Irlandia nie była po prostu obciążona pretensjami do ziemi – Irlandia stała się sumą tych pretensji. W Connaught sytuacja wyglądała inaczej – ponoć dlatego, że nie poddało się naporowi Anglików. Borykało się jednak z własnymi problemami: ci Irlandczycy, którym nie w smak były angielskie podboje, uciekali do Connaught i gnieździli się na ziemiach jego odwiecznych mieszkańców. * * * Ćwiczenia szermiercze trwały znacznie dłużej, niżby tego chcieli ich uczestnicy. Wiosną tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego pierwszego nikomu nie spieszyło się do wznowienia wojny. Głównodowodzącym sił angielskich w Irlandii Wilhelm mianował następnego Holendra, barona Godarda de Ginkela. Oczywistym było, że Ginkel zamierza zająć Connaught, do którego przystępu broniła Shannon oraz ufortyfikowane Limerick, Athlone i Sligo. Irlandzcy kopacze pod nadzorem francuskich inżynierów przez całą zimę sypali szańce wokół miast. Ginkel potrzebował więc łodzi i pontonów do sforsowania rzeki oraz armat do zburzenia umocnień. A to musiało kosztować. Parlament i tak miał niewiele pieniędzy i nie palił się do oddania ich holenderskiemu królowi, którego miał już szczerze dość. Do końca maja nic się nie wydarzyło i Bob z towarzyszami doszli do wniosku, że na dobre przepadli w Irlandii. Mieli na zawsze tu ugrzęznąć i stać się aktorami w nowych rodzinnych epopejach typu Ferbane-Crackington-Good. Trzeba przyznać, że Ludwik XIV nie robił nic, aby rozwiać ich złudzenie, że zniknęli z mapy chrześcijańskiego świata. Batalia nad Boyne była kluczowym starciem w kampanii irlandzkiej – tak przynajmniej, jeśli wierzyć słowom Elizy, uważała Europa, nie dlatego bynajmniej, że była to jakaś walna bitwa, ale dlatego, że naprzeciwko siebie po dwóch stronach rzeki stanęli dwaj królowie, po czym jeden z nich ją sforsował, a drugi odwrócił się do niej plecami, uciekł i zatrzymał dopiero we Francji. Podczas bitwy, od której Black Torrent Guards wywodzili swoją nazwę, ich dowódca, Feversham, spał – zresztą nawet w tych chwilach, kiedy był przytomny, do niczego się nie nadawał z powodu poważnych obrażeń głowy. Naprawdę dowodził John Churchill, a walczyli Bob i inni piechociarze. A i tak wszystkie pochwały za zwycięstwo spłynęły na Fevershama. Dlaczego? Dlatego, jak przypuszczał Bob, że w takiej wersji historia brzmiała najlepiej, a ludzie nie potrafią zrozumieć skomplikowanych spraw inaczej niż poprzez opowiadane o nich historie. Podobnie rzecz się miała z wojną o Irlandię, którą przestali się interesować, gdy królowie zeszli ze sceny. Nic więc dziwnego, że przez cały kwiecień Bob miał popsuty humor. Dziewiątego maja w ujściu Shannon pojawił się rój żagli. Ćwiczenia zostały przerwane i uczniowie prowadzonej przez Boba akademii fechtunku zebrali się w milczeniu w cieniu drzewa zadumy, patrząc, jak francuska flotylla posuwa się w górę rzeki do Limerick. Witały ją maleńkie, hałaśliwe grupki gapiów zebranych po stronie Connaught i salwa z dział na murach miasta. Wszyscy, nie tylko Bob, zauważyli, że flota odpowiedziała na salut z animuszem (miała spory zapas prochu), za to gapie zareagowali ze znacznie mniejszym entuzjazmem (okręty wiozły zaopatrzenie, nie posiłki). Monsieur LaMotte wyjął z luków lunetę, wspiął się na drzewo i na bieżąco relacjonował: – Widzę proporzec marszałka polowego. Ten duży okręt, trzeci od lewej... To na jego pokładzie płynie nowy francuski dowódca... – Nagle westchnął ciężko, wysapując całe powietrze z płuc, i przez długą chwilę milczał, nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale z tej prostej przyczyny, że należał do ludzi, którzy nie lubią zabierać głosu, dopóki nie zapanują nad wzburzonymi emocjami. – Rzeźnik Sabaudii – powiedział po francusku do stojącego pod drzewem drugiego hugenota. – De Catinat? – Nie, ten drugi. – De Gex? – Marszałek polowy, nie ksiądz. – Aha... – Hugenot podbiegł do konia, wskoczył na siodło i oddalił się galopem. LaMotte przeszedł na angielski: – Rozpoznałem herb nowego dowódcy Francuzów. Nazywa się St. Ruth. To nikt ważny. Zwycięstwo mamy w kieszeni. Ludzie znów zaczęli rozmawiać, ktoś się roześmiał. LaMotte zszedł z drzewa z taką miną, jakby marszałek St. Ruth przeciągnął mu matkę pod kilem swojego okrętu flagowego. Podał lunetę Bobowi, bez słowa dosiadł konia i siedząc sztywno w siodle, pogalopował przed siebie. Bob ucieszył się z pożyczonej lunety, ponieważ jeden z mniejszych okrętów wydał mu się dziwnie znajomy, ale gołym okiem nie był w stanie rozpoznać powiewającej na bezanmaszcie bandery. Pomajstrował przy lunecie, zogniskował ją, oparł o pień drzewa i wreszcie wypatrzył herb, którego szukał. St. Ruth przywiózł ze sobą dwóch generałów. Jednym z nich był hrabia Upnor. * * * W czasie tej leniwej wiosny Bobowi zdarzało się podziwiać cuda natury: widział motyla mozolnie wykluwającego się z kokonu i kwiat jabłoni rozkwitający z lepkiego zielonego pąka. Te dwa akty rozwoju miały wiele wspólnego nie tylko ze sobą, ale też z przemianą, jaka zaszła w jego duszy w ciągu następnych paru godzin. Zachowanie hugenockich jeźdźców stało się dlań modelem i źródłem inspiracji – nie dlatego że na co dzień brakowało mu jednego czy drugiego, ale po pobycie w Irlandii czuł się sprasowany i poskładany na czworo w suchej, sztywnej skorupie, która zarazem chroniła go i pętała. To samo zresztą dotyczyło pozostałych żołnierzy. Dopiero wiadomość o przybyciu St. Rutha wywołała dreszcz emocji w obozie hugenotów i obudziła ich do życia. Bob nie miał pojęcia, kim jest St. Ruth i co zrobił w Sabaudii, ale też nie miało to żadnego znaczenia: liczyło się tylko to, że hugenoci nagle poczuli, że sami tworzą historię. Nie była to może królewska opowieść, nie zanosiło się na to, żeby ktoś miał ją spisać, ale dla nich była doskonała. Kiedy przed laty Bob ogłuchł na jedno ucho, doszedł do wniosku, że za często obcuje z bronią palną. Jednakże pewnego dnia felczer wsadził mu do ucha maleńki haczyk i wyciągnął ze środka stwardniałą jak drewno grudę brunatnego wosku – i nagle Bob znów zaczął słyszeć, tak wyraźnie, że dźwięki prawie sprawiały mu ból; wszystko, co się wokół niego działo, odbierał tak wyraziście, że przez cały następny dzień miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Dziewiątego maja tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku wszystkie jego zmysły doznały podobnego ożywienia, płuca wypełniły się powietrzem pierwszy raz od czasu, gdy brodził przez Boyne, a jakobickie kule wygryzały mu kawałki kapelusza. W ciągu następnych dwóch tygodni zwinęli obóz, zebrali się spod Limerick i mając słońce w plecy, pomaszerowali do leżącego w głębi wyspy Mullingar, gdzie zbierała się cała armia Wilhelma. Kilka dni po ich przybyciu z Dublina zaczęły ściągać wozy, w kłębach kurzu i hałasu wioząc sprowadzone z Londynu olbrzymie działa i moździerze. Ósmego czerwca wyruszyli do Ballymore, bez wysiłku zajęli tamtejszy mały garnizon i wzięli do niewoli jeden z najlepszych irlandzkich regimentów, bez wyraźnego powodu porzucony na łaskę losu pośrodku pustego kraju. Dziewiętnastego czerwca stanęli pod Athlone, siedzącym okrakiem na Shannon i złożonym z części angielskiej po stronie Leinsteru (którą jakobici natychmiast opuścili) i irlandzkiej po stronie Connaught (do której zwolennicy Jakuba się wycofali i której przez dwa tygodnie z niepokojącą zaciekłością bronili). Wysłano zwiadowców na drugi brzeg rzeki; większość z nich nie wróciła, a ci, którym się udało, przynieśli wieści: generał St. Ruth obozował z wojskiem na zachód od miasta, tuż poza zasięgiem holenderskich armat Ginkela. Bitwa pod Athlone była nieskomplikowana i krwawa – artyleria Ginkela przez dziesięć dni zasypywała przeciwnika gradem bomb i pocisków moździerzowych oraz kulami armatnimi wystrzeliwanymi z częstotliwością jednej na minutę, co doprowadziło do całkowitego zniszczenia irlandzkiej części miasta. Przez ten czas piechota próbowała raz za razem przedrzeć się przez kamienny most, łączący połówki Athlone. Był to jedyny sposób na przedostanie się na drugi brzeg Shannon – i wszyscy o tym wiedzieli. Irlandczycy zniszczyli jedno przęsło mostu, które trzeba było następnie łatać drewnem. Saperzy Ginkela przychodzili nocą na most i chronieni piekielnym artyleryjskim ogniem osłonowym usiłowali przerzucać belki na drugą stronę wyrwy, podczas gdy irlandzcy snajperzy, pochowani w ruinach Athlone, dziurawili ich muszkietowymi kulami. Potem Irlandczycy z nie mniejszą brawurą zapuszczali się na most i albo podpalali ułożoną przez saperów konstrukcję, albo zrzucali belki w nurt rzeki. Irlandczycy wygrali potyczkę o most, ale przegrali bitwę o Athlone, kiedy trzydziestego czerwca dwa tysiące ludzi Ginkela sforsowały Shannon w bród i wdarły się do miasta. W ten sposób St. Ruth stracił miasto i wszystkich żołnierzy zamkniętych w jego murach. Zadziałała żelazna reguła kontynentalnych wojen oblężniczych, stanowiąca, że miasto, które się podda, może liczyć na łagodne traktowanie, ale wszelki opór jest karany rzezią. Bob martwił się więc głównie tym, że dowództwo każe mu wkroczyć do Athlone i mordować; większym lękiem napawała go tylko ewentualność, że ofiary mogłyby pochodzić z kompanii piechoty pana McCarthy’ego, należącej do regimentu barona Youghala. Pan McCarthy był dublińskim świecarzem, który wydał wszystkie swoje pieniądze na żołd i wyposażenie dla kompanii piechoty i sam stanął na jej czele. Po drodze do Athlone zwerbował Teague’a Partry’ego, a ten z kolei ściągnął do oddziału paru dalszych krewnych Boba. Synowie Jacka Shaftoe – bratankowie Boba – zasmakowali w wojskowym życiu tak jak Jack i Bob, kiedy byli w ich wieku. Nie mógł wykluczyć tego, że z czasem nie zostali muszkieterami, a więc i tego, że podczas uprzątania Athlone przyjdzie mu ścinać im głowy. Niejednemu człowiekowi taki dylemat spędzałby sen z powiek – Bob, na szczęście tak jak to miał w zwyczaju, wyobraził sobie i przewidział wszystko, co najgorsze, i obmyślił całą strategię działania na wypadek takiego obrotu spraw. Zamierzał przeprosić, ogłosić się Irlandczykiem (to akurat zapowiadało się łatwo, skoro Irlandia była tylko stanem ducha), przeżegnać i razem z Partrymi uciec w głąb Connaught. Znalazł sobie nawet coś na kształt wytłumaczenia: oświadczyłby, że wiedźma, która w Limerick zdzieliła go butelką przez łeb, była jego dawno zaginioną cioteczną babką. Plan ten miał dodatkową zaletę – pozwoliłby mu się zbliżyć do Upnora. Po przegranej jakobitów wstąpiłby do irlandzkiego regimentu najemników i popłynął wojować na kontynencie. Gdyby wtedy zdezerterował w odpowiedniej chwili i we właściwym miejscu, mógłby po prostu piechotą pójść po Abigail. Im dłużej rozważał ten plan, tym atrakcyjniejszy mu się on wydawał i tym bardziej fantastycznymi opatrywał go ozdobnikami. Przechodząc przez na wpół zburzony most do irlandzkiej części Athlone, nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie niedobitki kompanii pana McCarthy’ego i będzie mógł im się poddać. Nie chodziło mu tylko o to, by znaleźć ich zwłoki i patrzeć, jak duńscy jeźdźcy, którzy cofnęli się w rozwoju i upodobnili do swoich wikińskich przodków, polują na nich na ulicach. Tak więc nieskończenie wąska granica dzieliła jego najgorętsze nadzieje od najkoszmarniejszych lęków. W Athlone znalazł tylko martwych i umierających Irlandczyków, pogrzebanych pod osypującymi się stertami gruzu. Na szczęście znaczna część cywilów w porę uciekła z miasta. Duńscy kawalerzyści z entuzjazmem wycięli w pień nieliczny irlandzki garnizon, któremu nieopodal mostu zablokowali drogę ucieczki. Większość żołnierzy St. Rutha nie oglądała jednak walki z bliska, bo spokojnie siedziała w obozie. Ginkel przez następne kilka dni przeprawiał się z wojskiem przez Shannon, dzięki czemu St. Ruth mógł bez pośpiechu zorganizować składny odwrót w głąb Connaught – albo nawet, gdyby chciał, aż do portu w Galway. Tym sposobem Bob znalazł się w sławnej krainie Connaught, chociaż niezupełnie – ten fragment prowincji łączył się przez most z Leinsterem i resztą wyspy, przez co zła część Irlandii wywierała swój niszczycielski wpływ na dobrą. Dobrze, że miasto otaczał mur powstrzymujący rozprzestrzenianie się zarazy. Samo Athlone było jak wrzód, ale ropa nie rozlewała się poza jego obręb. Dopiero po wymarszu przez zachodnią bramę mieli wkroczyć do prawdziwego Connaught, które Teague Partry opiewał w pieśniach podczas długich, paskudnych wacht na wieży Develin. * * * – Jest niedziela, dwunasty lipca tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku – podsunął kapitan Barnes, potrząsając ramieniem Boba. – Tabory już są. Czeka nas długi marsz. Bladoróżowe światło połyskiwało na płaszczu rosy pokrywającym okoliczne zimne kamienie. Bob musiał wytężyć całą siłę woli, żeby nie przymknąć oczu i znów nie zasnąć. Nadal stacjonowali w Athlone, w na wpół zrujnowanym magazynie wełny, do którego od mostu droga prowadziła pod górkę. Na tej właśnie drodze zgrzytały teraz koła wozów ciągniętych przez setki cierpliwych kopyt, wybijających na kamieniach usypiający capstrzyk. Armia Ginkela wyszła z miasta poprzedniego dnia, im zaś kazano czekać na jadące z Dublina tabory, które mieli bezpiecznie przeprowadzić przez most. Teraz powinni dogonić główne siły i, gdyby się okazało, że te główne siły akurat gdzieś maszerują, przejść z nimi następny odcinek. Kiedy ktoś próbował zabić Boba i jego ludzi (co w gruncie rzeczy wcale nie zdarzało się tak często), troska o ich życie wysuwała się na czoło hierarchii jego zmartwień, ale poza tym stale myślał o jedzeniu. Stąpając ostrożnie między śpiącymi, podszedł do miejsca, z którego mógł wyjrzeć na dwór przez dziurę po kuli armatniej: na dziedzińcu pomarańczowy płomień pieścił tyłeczek Czarnej Betty, zdobycznego kompanijnego kotła. Gotowała się w nim breja, w której od czasu do czasu migały kawałki baraniny, a na wierzchu utrzymywała się calowej grubości warstwa tłuszczu. Przy innej pogodzie Czarna Betty buchałaby parą, tego ranka była jednak stłamszona kłębami nadciągającej z zachodu mgły, najwyraźniej przyciąganej niewyraźną obietnicą różu majaczącą nad Leinsterem. Jeśli więc nawet jakaś para unosiła się nad brzuchem Betty, była jak pierdnięcie na wietrze. Zanim Bob po omacku dobrnął do dzbanka z kawą i poparzył dłonie i wargi o cynowy kubek najlepszej mokki, różowa poświata, która go wcześniej powitała, została wchłonięta przez mgłę. Kiedy zaczął szturchnięciami budzić swoich ludzi, byli święcie przekonani, że jest północ, a nie świt, wbrew temu, przy czym się upierał. Connaught nie zamierzał łatwo odsłaniać swoich sekretów. Kiedy regiment sposobił się do wymarszu, kierując się rozbrzmiewającymi we mgle tradycyjnie paskudnymi wrzaskami sierżantów, mgła zaczęła emanować intensywnym sinym blaskiem, światłem pozbawionym nie tylko ciepła, ale nawet barw, które mogłyby się człowiekowi kojarzyć z ciepłem. Na zawalonych gruzem ulicach żołnierze albo wpadali na siebie nawzajem, albo długo stali w jednym miejscu bez żadnej widocznej przyczyny, aż w końcu zmaterializowała się przed nimi brama miejska i zrozumieli, że regiment z trudem przeciska się przez to przewężenie. W końcu wyszli z Athlone, zostawiwszy niepogrzebanych poległych muchom – bo tylko muchy mogły dosięgnąć tych, którzy leżeli w piwnicach zwalonych domów. Droga natychmiast zaczęła się na potęgę rozwidlać. Kolejne odnogi prowadziły do Roscommon, Tuam, Athleag i Killimor; Bob odprowadzał je tęsknym wzrokiem, ale przy każdym skrzyżowaniu czekali konni oficerowie, pilnując, aby wojsko i tabory nie pobłądziły we mgle. Maszerowali bitym traktem do Galway. Cały przebieg operacji sugerował niedwuznacznie, że zapowiada się mozolna wędrówka, a jej jedynym celem będzie przebycie kawałka drogi, natomiast o prawdziwej wojnie należy zapomnieć. Tak przynajmniej sądził Bob, dopóki przed południem (pory dnia domyślał się z koloru mgły, która nabrała żółtawego, metalicznego połysku, jak fałszywa gwinea) nie usłyszał odległej palby muszkietów. Z pewnością nie strzelał jego regiment, więc najprawdopodobniej w strzelaninę zamieszany był jakiś inny batalion armii Ginkela, to zaś oznaczało, że Ginkel donikąd nie maszerował – oddalił się po prostu na dzień drogi od miasta i rozbił obóz. A wystrzały tłumaczyły, dlaczego tak postąpił: St. Ruth wycofał się z Athlone na zaledwie kilka mil. Dołączyli do innej kolumny, przeszli razem może z milę i sforsowali rzekę w miejscu zwanym Ballinasloe. Sznur ludzi i zwierząt natychmiast rozplótł się i postrzępił; zapanował chaos, gdy każde włókienko próbowało obrać własny kurs. Lada moment mogli wpakować się na tylną straż armii St. Rutha. Zaczęli formować szyk bojowy. Z lewa na prawo i z prawa na lewo przemykali samotni jeźdźcy z brandenburskich, duńskich, hugenockich i holenderskich regimentów, obarczeni niezwykle odpowiedzialnym zadaniem znalezienia krańców szyku. Masy żołnierzy parły naprzód, od czasu do czasu wchodząc sobie w drogę, ale coraz częściej poruszając się po równoległych trajektoriach. Z lewej strony mgła świeciła trochę jaśniej, co zdawało się sugerować, że idą na zachód. Lewe kolano bolało Boba bardziej niż prawe: szli w dół stoku i teren po prawej, od strony drogi do Ballinasloe, się wznosił. Z początku jedynym śladem po armii jakobitów byli irlandzcy wisielcy na przydrożnych drzewach, prawdopodobnie ukarani w ten sposób za dezercję. Dopiero nieco dalej natknęli się na zabitego konia z irlandzkiego regimentu kawalerii Patricka Sarsfielda; truchło było jeszcze ciepłe i parujące, a leżało pośrodku pola czy może po prostu kawałka wzruszonej ziemi. Każdy skrawek ziemi w Irlandii nosił ślady obecności zdesperowanych żołnierzy, przekopujących ją rękami w poszukiwaniu ziemniaków, które uszły uwagi innych, odrobinę mniej zdesperowanych. Koń złamał nogę na dziurze, w której jeden z poszukiwaczy znalazł prawdziwy skarb. Jeździec dobił zwierzę strzałem z pistoletu i pokuśtykał dalej w całkiem porządnych francuskich butach. Bob szedł tropem butów, a jego ludzie jego śladem, do chwili, aż z mgły wyłonił się holenderski oficer na koniu (jeden z adiutantów de Zwolle’a), rozkazując im zakończyć pościg i sformować szereg. Właściwie dobrze się stało, teren bowiem stawał się coraz bardziej podmokły i nieuchronnie zmierzali w stronę bagna. Kiedy zrzucili bagaże na ziemię i zamęt związany z marszem został częściowo opanowany, Bob stwierdził, że słyszy dźwięki dobiegające z bardzo daleka. Z początku był święcie przekonany, że rozbili obóz dosłownie o rzut kamieniem od stanowisk nieprzyjaciela, ale hałas przypływał i odpływał wraz z leniwymi zawirowaniami mgły. Wreszcie Bob doszedł do wniosku, że to dziwna konsystencja powietrza płata mu figle. Miał kolejny dowód na to, że Connaught jest ojczyzną psotnych elfów. Starając się nie myśleć o dziwacznych złudach, wsłuchując się cierpliwie we mgłę i – nade wszystko – błogosławiąc w duchu felczera, który wygarnął mu wosk z ucha, Bob wypalił trzy fajki i doszedł do następujących wniosków: że naprzeciwko niego rozciągają się mokradła, i to znacznie szerzej, niż mu się z początku wydawało, bo od brzegu do brzegu musiały mierzyć dobre pół mili; że trzęsawisko jest podlane wodą raczej stojącą niż bieżącą; że jest obsadzone przez nieprzyjaciela, ale w niezbyt dużej sile – nie była to pozycja, której St. Ruth zamierzał bronić do upadłego, tylko przeszkoda mająca spowolnić natarcie protestanckich legionów; że dalej teren się podnosi, i to w paru miejscach na tyle wysoko, że stanowią one dogodne punkty obserwacyjne z widokiem na całe pole bitwy; że tam właśnie schroniła się większość jakobitów, którzy kilofami i łopatami przerzucali względnie suchą ziemię (narzędzia wgryzały się tępo w ziemię, zamiast chlupotać i mlaskać). Kiedy w końcu zerwał się lekki wiatr, dało się słyszeć łopotanie namiotowych płacht. Jakobici nie zwinęli namiotów, nie zamierzali się na razie dalej cofać. Na północy i południu – czyli na skrzydłach – stanowiska zajęła kawaleria, więc drogą eliminacji Bob doszedł do wniosku, że piechota zajmuje środek szyku. Irlandzka piechota nie miała pojęcia o walce w formacjach pikinierskich, przez co była bezbronna wobec szarży konnicy. St. Ruth musiał więc ulokować ją na takiej pozycji, gdzie nie groził jej atak jazdy. Wynikało z tego jasno, że trzęsawisko musi stanowić poważną przeszkodę, skoro St. Ruth traktował je jak gwarancję bezpieczeństwa piechoty. Rzeźnik Sabaudi, jak nazywali go hugenoci, uznał jednak, że należy wystawić kawalerię na skrzydłach, aby wróg nie mógł oflankować i zmiażdżyć piechoty – tam musiały więc istnieć dogodne przejścia na drugą stronę bagna. W tej części frontu (na prawym, północnym skrzydle armii Ginkela) panował spokój i ład. Na flance lewej, południowej, która mogła się znajdować nawet dwie mile dalej, armia miała wyraźne kłopoty ze sformowaniem szyku, ponieważ stale była narażona na szybkie wypady żołnierzy nieprzyjaciela – najprawdopodobniej przedsiębiorczej i rozentuzjazmowanej kawalerii Sarsfielda. Od czasu do czasu rozlegała się tam kanonada, która przechodziła w znaczące pokasływania szykujących się do walki armii, ale nie przeradzała się w bitwę z prawdziwego zdarzenia. Ponieważ była niedziela, Francuzi i Irlandczycy kolejno uczestniczyli we mszy świętej. Bob namierzył dwóch lub trzech księży przemierzających jakobickie szyki i zatrzymujących się od czasu do czasu, by wygłosić wojownicze kazanie i udzielić skróconej wersji sakramentu eucharystii. Znał tylko un peu de français i odrobinę irlandzkiego, ale po kilkukrotnym wysłuchaniu tych samych homilii i synchronicznych wiwatów wiernych wyrobił sobie całkiem niezłe pojęcie o treści tych przemów. Wiatr powiał silniej i mgła w końcu zaczęła się rozpraszać. Przeszedł kawałek w lewo i zamienił parę słów z Greerem, sierżantem czternastej kompanii. Potem przespacerował się w prawo, gdzie odkrył regiment angielskiej kawalerii i porozmawiał z jednym z jego sierżantów. Powoli zaczynał rozumieć, gdzie rozlokowali się Black Torrent Guards. W armii Ginkela – podobnie jak u St. Rutha – piechota znalazła się w środku szyku, skrzydeł zaś broniła jazda. Regiment Boba wylądował najdalej na prawo ze wszystkich oddziałów pieszych, a jego kompania była z kolei najdalej wysunięta na prawo w całym regimencie. Od miejsca na północ od drogi, które zajmowali, dalej ciągnął się już tylko las końskich nóg. Mgła zrzedła na tyle, że zaczął rozróżniać kolory mundurów swojego regimentu z odległości strzału z muszkietu. Mignęły mu nieco powyżej linii, na której ustawili się żołnierze, a kiedy dotarł na miejsce, właśnie kończyła się narada – pułkownik de Zwolle poczęstował dowódców kompanii brandy, wydał rozkazy, a oni zaczęli się rozchodzić. Bob zrobił w tył zwrot i zrównał się z wracającym do kompanii kapitanem Barnesem. – Ne pas faire de quartier – powiedział. – Tak mówią księża po drugiej stronie bagien. Kapitan Barnes był absolwentem Oxfordu. – Po Athlone należało się tego spodziewać – odparł. – Czy nasze rozkazy będą takie same? Żadnych jeńców? – Sierżancie, cały regiment śmieje się z pańskiej niechęci do zabijania Irlandczyków. Proszę nie robić mi większego wstydu i nie zgrywać siostry miłosierdzia. Kapitan Barnes przyszedł na świat jako piąty syn w średnio poważanej bristolskiej rodzinie. Był bystry. Miał zostać pastorem, ale rozczarował rodzinę i wybrał karierę oficera piechoty. Nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat i wciąż wyglądał jak dobrze zapowiadający się przyszły kapłan. Lubił dowodzić wojskiem w bitwie i robił to zdumiewająco dobrze, przynajmniej dopóki mógł stosować klasyczną taktykę i manewry w starciu z podobnie funkcjonującym przeciwnikiem – słowa te mogą wprawdzie brzmieć jak słabo złagodzona krytyka, faktem pozostawało jednak, że mało który dowódca potrafił aż tyle. Dopiero kiedy sytuacja wymagała od kapitana reakcji niestandardowej, nieujętej w podręcznikach sztuki wojennej, zaczynał się wahać i podejmować błędne decyzje. W takich chwilach z konieczności musiał się odwoływać do innych reguł – najchętniej do takich, które wykładano w kościele. Był przy tym wystarczająco inteligentny, by zdawać sobie sprawę, że na wojnie to idiotyzm. – Potrzebny jest panu sierżant-brutal, który zrobi z wrogiem porządek, kiedy pan będzie załamywał ręce i odżegnywał się od jego barbarzyńskich metod – stwierdził Bob. – Znajdzie pan kogoś takiego w innym, pospolitszym regimencie, nie w Black Torrent Guards. Nasz oddział sformował Churchill... – Dla pana: „hrabia Marlborough”! – Dla mnie akurat po prostu John, ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że ma dziwny gust, jeśli chodzi o sierżantów. I chociaż de Zwolle go zastąpił, pan i tak jest skazany na mnie. Chyba że chce pan awansować kogoś innego... – Pan mi w zupełności wystarczy, sierżancie Shaftoe. W końcu mgła podniosła się na tyle, że przestała ograniczać zasięg wzroku, i tylko obiekty położone w dużej odległości otaczała świetlista aura, zjeżona mieniącymi się igiełkami. To, co zobaczyli, potwierdzało wysnute na słuch wnioski Boba. Po drugiej stronie mokradła wznosił się pagórek o przedpolu gęsto posiekanym okopami, pełnymi irlandzkich muszkieterów w szarych płaszczach. Mieli porządne, francuskie muszkiety, nie taki chłam, jaki po bitwie nad Boyne poszedł na opał. Daleko na południu szyk jakobitów zakrzywiał się, okalając podstawę wzgórza, i znikał wśród drzew, tym samym ginąc Bobowi z oczu. Na wprost rozciągała się najpaskudniejsza część trzęsawiska; trzy wypełnione wodą rowy krzyżowały się i splatały w samym jego środku. Trakt z Athlone do Galway biegł kilkaset kroków na prawo od Boba, przecinając bagnisko najpierw mostem, a potem długą, prostą jak strzała groblą. Angielsko-hugenocka kawaleria skupiła się w pobliżu traktu. Bobowi mignęły proporce kilku różnych regimentów, co sugerowało, że sformowano w tym miejscu całą dywizję jazdy z generałem dywizji na czele – najprawdopodobniej był nim hugenot Henri de Massue, który, choć miał już nigdy nie wrócić do Francji, nie rozstawał się z francuskim tytułem markiza Ruvigny. Należał do trójki generałów przysłanych wiosną przez króla Wilhelma do Irlandii – mieli zastąpić tych, którzy drażnili go swoją biernością. Drugim był Szkot Hugh MacKay, dowódca dywizji piechoty stojącej na skraju bagna i chwilowo będącej dywizją Boba. Most i grobla znajdowały się w zasięgu krótkiego skoku naprzód, co budziło naturalne wątpliwości, dlaczego kawaleria jeszcze nie dokonała takiego wypadu. Odpowiedź na to pytanie czekała pół mili dalej, gdzie nad zachodnim skrajem grobli wznosił się stary zamek, a właściwie ruina zamku: cztery omszałe kamienne ściany, z ulokowanymi w rogach kopczykami imitującymi baszty. Tyle że na blankach jeżyła się szczecina muszkietowych luf, a okalająca zamek wioska była jednym wielkim szańcem. Z podzamcza na zachód prowadziło kilka rozchodzących się promieniście dróg; rozlokowały się tam dalsze jakobickie regimenty, gotowe w każdej chwili runąć na żołnierzy, którzy przedarliby się przez groblę i znaleźli w przyzamkowej strefie śmierci. Bob stracił nierozsądnie dużo czasu na wypatrywaniu irlandzkich proporców i próbach zlokalizowania regimentu barona Youghala. Chciał sobie wyrobić jakieś pojęcie o miejscu pobytu oddziału świecarza McCarthy’ego i kompanii Partrych. Nie widział ich jednak za dobrze, gdyż większość żołnierzy okopała się po drugiej stronie mokradeł, na stoku wzgórza dwie mile od miejsca, w którym stał. W dodatku Irlandczycy nie mieli wcale jakichś szczególnie dużych ani pięknych proporców. – Znakomita pozycja – przyznał z podziwem. – Lepiej być nie mogło. Lepiej dla Irlandczyków, oczywiście. Kapitan Barnes spojrzał na niego spode łba, ale zaraz złagodniał, widząc, że Bob tylko stwierdza fakt i oddaje wrogowi należny szacunek. – Dziś będziemy dragonami, przynajmniej do czasu otrzymania innych rozkazów. – Gdzie nasze konie? – Musimy je sobie wyobrazić. – Wyimaginowane wierzchowce są sporo wolniejsze od tych normalnych. – Nie musimy na nie wsiadać. Dragoni mają tylko podjechać do wroga, później powinni zsiąść z koni i walczyć pieszo – przypomniał Bobowi Barnes. – My przyszliśmy tu pieszo, to prawda, ale było, minęło. Musimy udawać, że właśnie zeskoczyliśmy z siodeł. – To dlatego ulokowali nas tutaj, ramię w ramię z jazdą. Mamy dać jej wsparcie – domyślił się Bob, patrząc kapitanowi w oczy. Barnes nie zaprzeczył. Bob odwrócił wzrok od części placu podległej generałowi MacKayowi – czyli bagna pośrodku – i spojrzał tam, gdzie dowodził generał Ruvigny: na drogę, groblę i wieś. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że ludzi tego drugiego czeka trudniejsze zadanie, ale Bob poczuł niewytłumaczalną ulgę na myśl o tym, że nie będzie musiał wypędzać tysięcy Irlandczyków z labiryntu wyciętych w torfie okopów. – Rozumiem, że mamy ruszyć traktem – dodał, szacując liczbę wojska na murach i w ufortyfikowanej wiosce. – Lepsze to niż szturm przez bagno – zauważył Barnes. – Od szturmu przez bagno wszystko jest lepsze, kapitanie. Kiedy dostanę kulę, wolę umrzeć ze słońcem w oczach niż z błotem w płucach. * * * Bob, zazwyczaj walczący w najgorszej kipieli, tym razem miał rzadką i niezwykłą okazję obserwować przebieg bitwy z daleka, niczym generał – a to dlatego, że kawaleria, do której zostali przypisani, przez pierwsze kilka godzin nic nie robiła. Żaden generał przy zdrowych zmysłach nie posłałby ludzi na tak bronioną groblę. Ba, już na samym początku większość jazdy Ruvigny’ego została odesłana na lewe skrzydło i traktu strzegły najwyżej dwa regimenty. Gdyby Black Torrent Guards byli prawdziwymi dragonami (to znaczy: gdyby mieli konie), zapewne też trafiliby na lewą flankę – a tak utknęli w najnudniejszej części placu boju. Na pozostałych odcinkach frontu armia Wilhelma ruszyła do ataku. Bob wprawdzie widział tylko nacierającą środkiem piechotę, ale słysząc tętent kopyt i obserwując ruchy irlandzkich konnych odwodów, domyślał się, że na drugim skrzydle trwa prawdziwa kawaleryjska bitwa. Piechota MacKaya strawiła kilka godzin na rozbijaniu się o szyk przeciwnika – chociaż chyba uczciwiej byłoby przyznać, że sprawę zawalił Ginkel, wydając w ogóle rozkaz do ataku. Irlandczycy wyryli w ziemi linie okopów połączone krytymi korytarzami. Ściany okopów miały nierówną wysokość, dzięki czemu ci, którzy się w nich znajdowali, byli osłonięci przed atakiem ze wschodu, a bezradni jak dzieci wobec ostrzału z przeciwnej, zachodniej strony. Kiedy więc ludzie MacKaya, brnąc w oblepiającym nogi błocku, wdzierali się do jednego okopu, stwierdzali, że nieprzyjaciel ulotnił się jak błędne ogniki i pojawił w następnym rowie, położonym wyżej, skąd mógł do woli zasypywać ich gradem muszkietowych kul. Niedobitki Anglików, które przedarły się przez wszystkie okopy i żywopłoty, bardziej przypominały zgraję uchodźców niż kawałek armii. Kiedy wreszcie na chwiejnych nogach wytoczyli się na odsłonięty teren u stóp wzgórza, naprzeciwko nich stanęli Irlandczycy w niemal paradnym szyku i runęli na nich z wrzaskiem, który doszedł do uszu Boba kilka sekund po tym, jak zaczęło się natarcie. Żołnierze MacKaya szybko stoczyli się z powrotem w okolice zajmowane przed godziną. Zanim udało się wśród nich zaprowadzić choćby namiastkę ładu i dyscypliny, Irlandczycy zdążyli zająć te same pozycje, na których zastała ich podnosząca się mgła – od pierwszego okopu do ostatniego. Pole bitwy niewiele się zmieniło – tyle tylko, że usłały je gęsto angielskie trupy. Dalej na południe wyglądało to podobnie, z tą tylko różnicą, że tam polegli Duńczycy, Holendrzy, hugenoci i heska piechota. Bob szanował wprawdzie Irlandczyków jako jednostki, ale ich oddziały zawsze stanowiły dlań źródło komicznej uciechy. Z tym większą fascynacją patrzył więc, jak ścigają po bagnie heskich szturmowców. Pierwszy raz za jego pamięci zdarzyło się, żeby irlandzka zajadłość i miłość do ojczyzny szły w parze z kompetencjami militarnymi. Stale jednak towarzyszył mu strach o Partrych i o to, co się za chwilę wydarzy, ponieważ, sądząc po odgłosach, na dalekim południu toczyła się najbardziej zajadła bitwa kawaleryjska, o jakiej w życiu słyszał. Wątpił, żeby Francuzi i Irlandczycy byli zdolni długo się opierać protestanckiej nawale, ale przełom nie następował. Tymczasem przez bagno przetoczyły się dwa kolejne szturmy, oba zakończone taką samą klęską jak pierwszy – Irlandczycy nie tylko zatrzymywali natarcie Anglików i raz za razem spychali ich wstecz, ale zdołali nawet zająć część ich pozycji i zaszpuntować co większe działa. – To gorzej niż pyrrusowe zwycięstwo – stwierdził kapitan Barnes. – To pyrrusowa porażka. Generał MacKay był mokry, zmarznięty i wściekły jak kot, który wpadł do beczki z deszczówką. Osobiście prowadził nieudane natarcia. Kiedy popołudnie z wolna przechodziło w wieczór, stopniowo przesuwał się coraz dalej na północ – było już bowiem oczywiste, że na środku nie da się przełamać obrony nieprzyjaciela, i pozostała mu tylko próba przedarcia się przez mokradło przy samej grobli. Dlatego też uzyskał pozwolenie od Ginkela na poprowadzenie bezrobotnych do tej pory Black Torrent Guards do czwartego szturmu, równolegle do traktu i nieco na południe od jego skraju. Atak zakończył się klęską, tak jak trzy poprzednie. Kompania Boba wyciągnęła wnioski z błędów poprzedników, dzięki czemu poniosła mniejsze straty, ale i tak nie miała szans – po części z powodu okopów, a po części przez grad kul, jaki posypał się na nich z murów zamku, gdy tylko znaleźli się w zasięgu strzału. Widok pokaźnej budowli, jaką był zamek Aughrim, znikającej w chmurze szarego dymu po salwie kilkuset muszkietów, działał na żołnierzy deprymująco. Wszyscy jednak byli zgodni, że gdyby mieli więcej ludzi, natarcie mogło się powieść. Bob porozmawiał z kapitanem Barnesem, który zawiadomił de Zwolle’a, który z kolei powiedział generałowi MacKayowi, że przed bitwą Bob widział proporce dwóch regimentów – na bagnach, przy grobli, w miejscu gdzie trakt wchodził do wioski – które następnie, podczas jednego z wcześniejszych szturmów, zostały oddelegowane na południe, bliżej środka szyku, i już nie wróciły na swoje pierwotne pozycje. Obrona podzamcza została więc osłabiona. MacKay przejechał wzdłuż szeregu, obejrzał sobie Black Torrent Guards i orzekł, że nie są nawet w połowie tak mokrzy, ubłoceni i wyczerpani jak żołnierze, którzy atakowali środkiem. Dla niego był to dowód, że północna część bagna wcale nie jest taka strasznie bagnista i że da się tamtędy przeprowadzić jazdę. Za MacKayem podążała zbieranina europejskich i angielskich kawalerzystów, niemających dotąd okazji wziąć udziału w walkach, byli więc czyści jak łza i niezdrowo podekscytowani. W pewnej chwili generał wdał się z nimi w dyskusję, zakończoną zawróceniem przezeń konia i skierowaniem go w galopie prosto w stronę zamku Aughrim, aby przekonać niedowiarków, że taka szarża jest możliwa. Koń przeskoczył nad murem odgradzającym mokradło i z impetem wbił się w błoto po drugiej stronie. MacKay przeleciał mu nad łbem i wyszedł z bagna jeszcze brudniejszy, bardziej mokry i bardziej rozwścieczony niż przedtem, ale większość jeźdźców mu uwierzyła – a tych, których nie udało mu się przekonać, zawstydził tak bardzo, że nie śmieli się odezwać. Black Torrent Guards mieli ruszyć najszybciej jak to możliwe w stronę zamku, dojść najdalej, jak się da, a potem zalec w błocie i strzelać do wystających nad blankami irlandzkich głów. W ten sposób powinni ograniczyć straty ponoszone przez nieliczną jazdę Ruvigny’ego, który zamierzał poprowadzić natarcie po grobli i tuż obok niej. Inne drogi natarcia zostały przed Ginkelem zamknięte, szwadrony Ruvigny’ego były ostatnimi świeżymi oddziałami, jakimi dysponował, a szturm przez groblę wydawał się jedyną szansą uniknięcia całkowitej klęski. Black Torrent Guards ruszyli więc przez bagno, by ściągnąć na siebie ostrzał z zamku, ale Irlandczycy chyba przejrzeli ten podstęp, bo postanowili oszczędzać proch i kule na kawalerię, która zresztą chwilę później z łoskotem przemknęła po grobli. Kiedy pierwsze oddziały mijały zamek, z murów rozległy się pojedyncze, nieśmiałe strzały. Kawalerzyści wpadli do wioski i stwierdzili, że – zgodnie z przewidywaniami Boba – jest praktycznie pozbawiona obrońców. Bob podniósł się z ziemi, przyklęknął na jedno kolano, biorąc na cel głowę Irlandczyka rysującą się na tle granatowego nieba – i został trafiony w pierś czymś, co w locie wydawało dziwny wizg. Wypuścił broń i padł na wznak. Kiedy się ocknął, kilku jego ludzi zdążyło mu już rozerwać kurtkę od munduru i właśnie oglądali ranę, która ziała w paskudnym miejscu: z lewej strony, tam, gdzie obojczyk łączył się z mostkiem. Mimo to Bob żył i wcale nie kaszlał krwią. Właściwie czuł się całkiem nieźle. Zajmował się nim niejaki Hamilton, chłop jak byk, słynący z niezdarności. Uklęknął Bobowi na ręce, żeby unieruchomić go w wygodnej pozycji, i z ciekawością podskubywał tkwiący w jego ciele twardy przedmiot. Bob, dla którego nie było to miłe doznanie, kilkakrotnie dał wyraz swojemu niezadowoleniu, ale w odpowiedzi usłyszał tylko: – Nie pierdol! Hamilton pochylił się nad nim i przytknął usta do rany. Zassał powietrze, wbił zęby i wyprostował się, trzymając w ustach coś żółtawego. Wypluł przedmiot na dłoń. – Piękny mosiężny guzik – stwierdził. – Trochę wgnieciony stemplem, ale się nada. Przyszyjesz go sobie zamiast tych, które ci właśnie oberwaliśmy. – Moglibyśmy strzelić nim z powrotem – zasugerował niejaki Roberts, który zawsze powtarzał wszystko to, co robił Hamilton, tylko trochę gorzej. Teraz, na przykład, klęczał Bobowi na drugiej ręce. – To znaczy, gdyby nam zabrakło amunicji. Bob wylegiwał się na plecach nie dłużej niż dziesięć minut, ale kiedy wstał, dookoła toczyła się zupełnie nowa bitwa. Cała jazda Ruvigny’ego przeprawiła się przez bagno, a groblą już nadciągały następne oddziały, sprowadzone z drugiej flanki, gdzie przez cały dzień nie mogły przełamać oporu wroga. Brama zamku Aughrim była otwarta na oścież, a zza murów dobiegały rozliczne wrzaski i pospiesznie klepane pacierze, gdy zdobywcy wycinali w pień nieszczęsny garnizon (patrz: Kontynentalne Reguły Wojen Oblężniczych). Szwadrony niebiorące udziału w masakrze rozstawiły się na obrzeżach wioski i szykowały do odparcia ataku rozlokowanych nieopodal francuskich i irlandzkich batalionów – ale atak nie nastąpił. Zatarły się jakieś tryby w machinie dowodzenia armii St. Rutha, rozkaz kontrofensywy albo w ogóle nie został wydany, albo nie dotarł gdzie trzeba, a generałowie nie mieli ochoty przejawiać w tej kwestii własnej inicjatywy. Bob owinął się mundurem i okrył ranę, która wprawdzie trochę krwawiła, ale nie wydawała syczących dźwięków ani nie sikała fontannami krwi. Przeszedł kawałek pod górę i wdrapał się na jeden z ziemnych szańców usypanych wokół Aughrimu. Po prawej stronie widział cofających się irlandzkich dragonów. W obecnej sytuacji odwrót był przejawem niewybaczalnej głupoty i musiał się dla nich źle skończyć, ale nie mieli o tym pojęcia. – Sierżancie! Spojrzał z góry na twarz kapitana Barnesa, przechodzącą właśnie przyspieszoną przemianę – ogromne podenerwowanie ustępowało na niej miejsca obezwładniającej uldze, ale chwilowo wyglądała cokolwiek komicznie. – Doniesiono mi, że został pan ciężko ranny! – Dostałem w pierś – przyznał ostrożnie Bob. – Muszkieter trafił mnie o, tutaj, z pięćdziesięciu metrów. Ruchem głowy wskazał narożnik zamku, z którego wystrzelono guzik. Żądni trofeów kawalerzyści odcinali właśnie powiewający tam francuski sztandar. – Powinien pan odpocząć – stwierdził kapitan. – Mamy obsadzić zamek. – Czy przygotowano już dla mnie sypialnię? – Niestety, w Aughrimie nie ma żadnych komnat, tylko cele bez dachu – odparł z powagą Barnes. – Ale możemy sprokurować łóżko ze skrzynek z amunicją. – Wydawało mi się, że obrońcy nie mają już amunicji. – Przeciwnie, znaleźliśmy tysiące kul. – To czemu ich nie używali? – Bo są odlane do angielskich muszkietów, których lufy mają minimalnie większą średnicę niż lufy muszkietów francuskich. – Ha! – mruknął z satysfakcją Hamilton, który przyplątał się w pobliże szańca i podsłuchał część rozmowy. – Zawsze twierdziłem, że mamy większe armaty niż Francuzi. Szeregowcy zarykiwali się ze śmiechu, ale sierżanci i kapitanowie – odpowiedzialni za zapewnienie żołnierzom odpowiedniej ilości amunicji – tylko kręcili z niesmakiem głowami, chociaż tym razem pech przytrafił się przeciwnikowi. Na południu szwadrony angielskiej i hugenockiej jazdy wrzynały się jak nóż w lukę między irlandzką piechotą i ogłupiałą kawalerią na tyłach. Zajmowały pozycje za plecami piechociarzy, szykując się do szarży i rzezi spanikowanego nieprzyjaciela. – Kapitanie Barnes... – odezwał się Bob. – Sam pan to powiedział. Mam ranę postrzałową piersi. Jestem ofiarą wojny, hors de combat, i inny sierżant powinien przejąć moje obowiązki. Na szczęście zadanie stojące przed pańską kompanią jest banalne. Dziś z pewnością nie będzie kontrataku na zamek. – Odwrócił się plecami do kapitana i zszedł z szańca, mrucząc pod nosem: – Nie będzie go również jutro, w tym miesiącu, roku ani stuleciu. * * * Bob wiedział, że kiedy Duńczycy i hugenoci wyroją się na polu bitwy jak stado szpaków szukających w ziemi larw, czerwony mundur Black Torrent Guards nie zagwarantuje mu bezpieczeństwa – po tej stronie mokradła każdy piechur będzie skazany na śmierć. Ponieważ Irlandczycy i Francuzi wyobrażali sobie, że są żołnierzami prawdziwego króla (Jakuba II), niektóre regimenty nosiły takie same czerwone uniformy i od Anglików odróżniały ich tylko ozdoby wetknięte za wstążkę kapelusza – poddani Wilhelma nosili zielone gałązki, żołnierze Jakuba skrawki białego papieru. Nawet przy dobrym oświetleniu niełatwo ich było rozróżnić. A w dodatku Bob i tak zgubił kapelusz w bagnie. Na szczęście bitwa dawno przeszła już w tę fazę, w której po placu boju błąkają się tabuny koni bez jeźdźców, instynktownie zbijając się w stadka i szukając zakątków, gdzie mogłyby spokojnie poskubać trawę. Ścigali je ludzie mający rozkaz je wyłapać. Bob zapuścił się na ziemię niczyją rozciągającą się między wioską i wycofującymi się z niej Irlandczykami i udawał, że wykonuje taki właśnie rozkaz. Koni była jednak liczba ograniczona, a on musiał o nie rywalizować z dwójką młodszych i żwawszych żołnierzy. Ponieważ jednak był od nich starszy i mądrzejszy, a także miał (tego dnia) więcej szczęścia, udało mu się chwilę odsapnąć, oparłszy się w kucki o mur, podczas gdy tamci dwaj naganiali mu osiodłanego wierzchowca. Wskoczył na mur, złapał wlokące się za koniem wodze i zarzucił mu nogę na grzbiet, zanim zwierzę w ogóle go zauważyło. Domyślał się, że wcześniej dosiadał go jeden z jeźdźców Ruvigny’ego, a kiedy spadł albo został zestrzelony z siodła, towarzyski koń podążył za szwadronem na drugi koniec grobli. W każdym razie był zadbany i zupełnie świeży. Bob skierował się na południe i płazem pałasza klepnął rumaka po zadzie. Wjechał w sam środek bitwy, kiedy ta jeszcze zasługiwała na takie miano – czyli zanim przerodziła się w rozpaczliwy odwrót i rzeź. Kawaleria Ruvigny’ego przełamała irlandzką flankę i mknęła na południe, trawersując stok pagórka. Po lewej stronie, nieco niżej, ciągnęły się okopy, w których stłoczyła się szaro umundurowana irlandzka piechota. Na prawo, u góry, znajdowały się białe namioty jakobickiego obozowiska. Przed nimi ciągnęła się wątła zapora w postaci cienkiego szyku jazdy: najwyżej trzy regimenty żołnierzy, wyglądających na angielskich katolików. Bob ruszył w ślad za protestanckim natarciem, szybko dogonił jeźdźców, wmieszał się między nich i znalazł na tyle blisko wroga, że rozróżniał pojedyncze twarze papistów, samych ważnych person. Patrzył, jakie myśli odbijają się na ich twarzach, kiedy szykowali się na przyjęcie szarży. Niektórzy, gotowi oddać życie za wiarę, czekali spokojnie, z zawziętymi minami – tych Bob szczerze podziwiał. Inni nie cofali się nie dlatego, że byli odważni, ale ze strachu, jak króliki, które zamierają bez ruchu, gdy nad głowami krąży im jastrząb. Jeszcze inni odwracali się na pięcie i uciekali. Za to trzech jeźdźców, cały czas trzymających się z tyłu, zawróciło i bez pośpiechu zaczęło oddalać się na południe. Bob dobrze wiedział, co się dzieje. Po pierwsze, zabierali proporzec regimentu (jeden z tej trójki był chorążym). Dzięki temu będą mogli go później zatknąć w dogodnym, wysoko położonym punkcie i czekać, aż rozproszeni żołnierze zbiorą się pod nim i znów sformują sprawny oddział. Bez tego skrawka materiału byliby nie lepsi od zagubionych wagabundów. Po drugie, zamierzali przenieść się na drugie skrzydło, gdzie Sarsfield prowadził główne siły jakobickiej kawalerii – i najwyraźniej świetnie sobie z tym radził. Za chwilę mieli wrócić, prowadząc odsiecz. Błyskawicznie wyprzedził ludzi Ruvigny’ego, którzy tymczasem wryli się w szyk katolików i wdali w potyczkę na szable i pistolety. Francuscy protestanci walczący po stronie króla Anglii skrzyżowali ostrza z angielskimi katolikami broniącymi króla Francji. Bob, którego te rozgrywki nie interesowały, przemknął przez tłum jak kula armatnia przez chmurę dymu i wypadł na odsłonięty teren, goniąc trójkę jeźdźców. Chorąży jechał najwolniej i powoli zostawał z tyłu. Bob prawie go dopadł, zanim tamten przypadkiem obejrzał się, wrzasnął przeraźliwie i spiął konia ostrogami. Dwaj oficerowie, wyprzedzający go o jakieś osiem długości końskiego ciała, obejrzeli się przez ramię i stwierdzili, że chorąży ma kłopoty – nie mógł się bronić, nie wypuszczając z rąk proporca. Bob pierwszy raz zobaczył ich twarze i w jednym z jeźdźców rozpoznał Upnora. Nastąpiła szybka wymiana zdań i Upnor szarpnięciem wodzy zawrócił wierzchowca w miejscu. Drugi oficer pomknął na złamanie karku, by jak najszybciej zawiadomić Sarsfielda. Bob – mając oko na wiele spraw jednocześnie – usłyszał głośny trzask i doszedł do wniosku, że ktoś strzelił z pistoletu. Jadący cztery długości konia przed nim chorąży zawahał się i zwolnił, a Bob stwierdził, że Upnor zniknął gdzieś bez śladu! Kątem oka zarejestrował, że błyskawicznie zbliża się do chorążego, który prawie stanął w miejscu, podczas gdy Bob nadal galopował. Nie pozostało mu nic innego, jak wystawić przed siebie pałasz. Ostrze natrafiło na jakąś przeszkodę i broń wyrwała mu się z ręki; niewiele brakowało, żeby zsunął się z siodła na zad konia, ale uratował go fakt, że wszystko to wydarzyło się tuż przed przecinającym im drogę zagłębieniem w stoku, którego dnem strumyk spływał wprost do bagna. Oba konie widziały, że zbliżają się do przeszkody, i z braku innych poleceń samorzutnie zwolniły. Bob odzyskał równowagę tuż przed rowem i parę razy potrząsnął dłonią; czuł się tak, jakby użądliła go pszczoła. Nie miał drugiej klingi, wyciągnął więc pistolet, o którym do tej pory w ogóle nie myślał, bo w galopie i tak do niczego by mu się nie przydał, teraz jednak stanął w miejscu – podobnie jak znieruchomiały cztery metry od niego chorąży. Proporzec zwieszał się z pełnowymiarowej piki, dzięki czemu mógł wznieść się nad kłębiącym się polem bitwy trzy razy wyżej, niż sięgała głowa mężczyzny. Jadąc, chorąży trzymał pikę prawie zupełnie poziomo, niczym kopię na rycerskim turnieju, w lewej ręce, prawą zaś ujmował wodze. Atakując, Bob wyprzedził go z lewej strony, więc chorąży odruchowo sparował pchnięcie pałasza piką. Pałasz wciął się w drzewce w jednej trzeciej jego długości, licząc od grotu, i utkwił w nim na dobre. Teraz chorąży postawił pikę do pionu, przez co pałasz znalazł się wysoko w powietrzu, poza zasięgiem Boba. Oparł ją o swoje ciało i żebra konia, żeby nie stracić równowagi, i drugą ręką wyciągnął pistolet. Był ślicznym angielskim chłopcem, mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Bob przestrzelił mu głowę. Stalowy kirys, skutecznie chroniący tułów chorążego, nie pozostawił Bobowi wyboru. Musiał celować w głowę. Zaczęło mżyć i wieczorne słońce zgasło jak zdmuchnięty płomień świecy, zostawiając po sobie tylko szary zmierzch. Bob, zwabiony bolesnym jękiem, spojrzał w głąb rowu i zobaczył miotającego się w nim konia Upnora. Miał złamaną nogę. Sam Upnor, niedraśnięty, gramolił się właśnie na górę. Trzask, który Bob słyszał wcześniej, musiał być trzaskiem pękającej kości. Wierzchowiec próbował zatrzymać się i odwrócić, ale wybrał do tego złe miejsce. Bob zdążył wypalić ze swojego jedynego pistoletu i nie miał teraz co marzyć, że zdąży go ponownie załadować. Chorąży w śmiertelnych drgawkach zacisnął palec na spuście swojej broni i strzelił w powietrze. Bob zsiadł z konia, podszedł na obolałych nogach do piki i przewrócił proporzec na ziemię. Zerknął na Upnora. Hrabia stanął nad koniem na skraju rowu i wyciągnął zza pasa dwa pistolety, po jednym w każdej ręce. Wycelował w wierzchowca. Pociągnął za spust. Krzemień skrzesał iskrę, ale broń nie wypaliła. Proch na panewce zamókł. Upnor obejrzał się na Boba, taksując go wzrokiem. Bob zaparł się nogą o pikę tuż obok miejsca, w którym tkwił pałasz, i tak długo ciągnął drzewce do góry, aż pękło. Podniósł swoją broń. Hrabia Upnor zerknął na nią i bez dalszego wahania wymierzył z drugiego pistoletu w głąb rowu, skracając koniowi męki. Potem odrzucił oba pistolety, odwrócił się do Boba i wyciągnął z pochwy rapier, którego jako tradycjonalista nie zamienił jeszcze na modną szpadę. – Sierżant Shaftoe... – powiedział. – Odkąd się ostatnio widzieliśmy, pański brat okrył się jeszcze większą niesławą. Bitwa pod Aughrim jest przegrana; prawdopodobnie nie ujrzę już następnego wschodu słońca. Mogę jednak podziękować Opatrzności, że dzięki jej wyrokom ten dzień nie będzie całkiem stracony, skoro poślę brata l’Emmerdeura do piekła. – A mnie się wydawało, że to ty jesteś zdany na moją łaskę – mruknął Bob. Upnor odrzucił pelerynę, odsłaniając błyszczący stalowy kirys, nałożony na lekką kolczą kamizelkę. – To nie po rycersku – zauważył Bob. – Przeciwnie. Klasy rycerskie tym się właśnie charakteryzują, że przywdziewają zbroje i oczyszczają kraj ze zbuntowanych wagabundów. Tak jak to w tej chwili robi wasza kawaleria. Upnor uśmiechnął się ironicznie i skinieniem głowy wskazał dolną część zbocza, gdzie jazda króla Wilhelma polowała na Irlandczyków, chcąc wybić ich jak najwięcej, nim zapadnie noc. Hrabia był człowiekiem wyrafinowanym, rozumiał ironię losu i chciał, aby i Bob ją docenił. – Dość tego gadania. – Bob zasalutował pałaszem. – Nie przyjechałem się tu z tobą zaprzyjaźniać. Opuścił broń w geście kończącym salut, aż furknęła w powietrzu. Upnor zrobił pół kroku w przód i uniósł rapier do zasłony, po czym demonstracyjnie przypomniał sobie o dobrych manierach i zamarkował ledwie zauważalną namiastkę salutu. Posługiwał się bronią tak zręcznie, że niuansami ruchów potrafił przekazać subtelne aluzje i odczucia, tak jak teraz okazywał sarkazm. Bob naparł, chcąc zepchnąć go do rowu i zaatakować z góry. – Chodzi o dziewczynę, prawda? – spytał Upnor. – Abigail, moja śliczna niewolnica... Całkiem o niej zapomniałem. – Wcale nie. – Posłuchaj no, czy tobie naprawdę się wydaje, że zabicie mnie ułatwi ci odzyskanie jej? – Niezupełnie. Abigail przejdzie na własność twoich spadkobierców, których również będę musiał pozabijać. To się Upnorowi wcale nie spodobało. – A więc zemsta! – skonkludował. Obrócił się na palcach stopy, przebiegł kilka metrów brzegiem rowu i przeskoczył na drugą stronę. – W takim razie będziesz musiał za mną gonić, a ja mam prawo wyboru miejsca pojedynku. Zapraszam, sierżancie! Bob cofnął się o kilka kroków dla nabrania rozpędu, ale zanim przygotował się do skoku, Upnor stanął na drugim brzegu rowu dokładnie naprzeciwko niego i wyciągnął przed siebie rękę z rapierem, gotowy nadziać Boba w locie na klingę. – Znów się zawahałeś! Drugi raz – rzucił pogardliwie. – Bo mogłeś mnie zabić, kiedy skakałem. Bob uznał, że nie zaszczyci go odpowiedzią. Przesunął się w bok, w górę stoku, wzdłuż rowu. Upnor naśladował jego ruchy, po czym obrócił głowę i z emfazą przytknął stuloną dłoń do ucha. – Co słyszę! Toż to chyba kawaleria Patricka Sarsfielda! – Dla mnie to brzmi jak tętent duńskich kopyt. Upnor wydał z siebie krótkie „ha, ha”, będące zgoła nieprzekonującą imitacją śmiechu. – Czemu bawisz się w gońca, mój panie? Dlaczego St. Ruth nie robi tego, co do niego należy? – Dlatego że kula armatnia urwała mu łeb. – Upnor wierzchem dłoni zasłonił usta, udając, że tłumi ziewnięcie. – Coś nudnawy ten pojedynek – poskarżył się. – Daj mi przejść na drugą stronę, a szybko przestaniesz się nudzić. – Widzisz, brakuje ci ikry. Francuz dawno by do mnie przeskoczył. Może pomogę ci, mówiąc, że posuwałem twoją słodką Abigail? – Tego się spodziewałem – odparł spokojnie Bob. – A ty... Ty nie? – Nie twoja sprawa. – Przeciwnie, moja. Abigail jest moją własnością. Pozbawiłem ją dziewictwa jednym rapierem, a ciebie rozprawiczę drugim, stalowym. Nie bądź taki skromny, sierżancie. Wiem, że nie pobaraszkowałeś sobie z Abigail. Ale może kiedyś... Tylko radzę wtedy założyć baranią kiszkę. Mam wrażenie, że albo ja sam, albo któryś z moich przyjaciół sprzedał dziewczynie paskudną chorobę towarzyską. Tym razem Bob przeskoczył przez rów. Upnor cofnął się na moment, dając mu spokojnie wylądować, ale natychmiast doskoczył do niego, wywijając rapierem w prawej ręce, a lewą sięgając po sztylet. – Nie patrz na broń, durniu – skarcił Boba. – Powinieneś patrzeć w oczy przeciwnika, tak jak Abigail patrzy w moje, kiedy robię jej dobrze. Bob uznał, że dość tego dobrego, i zamachnął się od lewej, żeby ciąć na odlew. Chciał sprawić wrażenie, że – przewidywalne – kpiny Upnora naprawdę go rozzłościły, więc z wściekłym rykiem rzucił się na niego i wyprowadził cios. Przez cały miesiąc ćwiczył ten manewr z monsieur LaMottem. Lekka klinga Upnora nie miała najmniejszych szans powstrzymać uderzenia znacznie masywniejszego pałasza, toteż hrabiemu nie pozostało nic innego, jak opuścić zasłonę i cofnąć się, aby klinga śmignęła mu przed nosem. Ponieważ jednak podczas wypadu Bob musiał się znaleźć w zasięgu pchnięcia sztyletem, Upnor cofnął prawą nogę (wysuniętą do tej pory w przód) i obrócił się na lewej, ustawiając się bokiem, aby Bob go minął. Uniósł przy tym lewą rękę, szykując się do wbicia mu ostrza pod żebra. Wszystko szło zgodnie z planem, ale do czasu, ponieważ Bob, zamiast przelecieć obok Upnora w pozycji stojącej, wybił się z obu nóg i zanurkował pod sztyletem przeciwnika. Cięcie na odlew wprowadziło całe jego ciało w półobrót od lewej do prawej, przez co, mijając Upnora, był zwrócony twarzą w stronę jego nóg. Lewa ręka – wyprostowana, gotowa do zamortyzowania upadku – i bark prześliznęły się pierwsze. Dalej szła głowa, prawa ręka i pałasz. Gdy tylko lewy łokieć zetknął się z torfem, Bob zakrzywił rękę, złapał Upnora za prawą nogę i szarpnął. Upnor bardzo potrzebował tej nogi – cofając się, chciał przenieść na nią ciężar ciała. Teraz jednak nie pozostało mu nic innego, jak się przewrócić. Bob zdążył tymczasem podkulić kolana. Upnor zdawał sobie sprawę, że upadek na brzuch to pewna śmierć, obrócił się więc, wylądował na zadku i przeturlał się na plecy, celując nogami prosto w niebo. Gdyby to była paryska Salle d’Armes, udałoby mu się może wykręcić salto w tył, wylądować na nogach i od razu skoczyć na Boba, ale w sztywnym stalowym kirysie graniczyłoby to z cudem. Dlatego nadeszła chwila, w której tyłek i nogi Upnora osiągnęły apogeum swojej trajektorii, a potem zaczęły opadać. Hrabia postanowił od razu poderwać się z ziemi: prawym łokciem odepchnął się od gruntu, a lewą ręką, uzbrojoną w sztylet, próbował szachować Boba. Bob, klęcząc na jednym kolanie, zdołał wyprowadzić uderzenie, którym zamierzał uciąć Upnorowi dłoń w nadgarstku – ale albo źle przymierzył, albo hrabia wykazał się nadludzkim refleksem, bo ostrze pałasza trafiło w rękojeść sztyletu tuż poniżej gardy, w miejscu gdzie zaciskały się na niej kciuk i palec wskazujący właściciela. Sztylet wyfrunął z dłoni Upnora, zafurkotał i zniknął we mgle i półmroku. Upnor odturlał się od Boba i wstał. Był wściekły. – Ty podstępny, zdradziecki łotrze! – wykrzyknął. – Coś mi się widzi, że Abigail wcale cię nie obchodzi! – Obchodzi mnie wystarczająco, żebym wygrał ten pojedynek. – Ćwiczyłeś z przeciwnikiem, który umie się posługiwać rapierem – stwierdził Upnor. – Powiedz mi, tę sztuczkę też ci pokazał? Bob lubił siadywać na łące i karmić ptaki chlebem. Kiedyś zdarzyło mu się dokarmiać w ten sposób stado liczące chyba z setkę gołębi, które, gdy z grubsza zorientowały się w regułach zabawy, otoczyły go kręgiem i cierpliwie czekały, aż rzuci kolejny kęs. Wkrótce jednak pojawił się wśród nich wróbel i zaczął wyłapywać wszystkie okruchy, mimo że był przecież sam jeden przeciw stu. Nawet kiedy Bob zwabił go na bok, a potem rzucił kąsek w przeciwną stronę, wróbel śmigał jak odblask światła z lusterka sygnalisty, przemykał między rozkolebanymi gołębiami i podkradał im chleb tuż spod rozwartych dziobów, które zatrzaskiwały się w pustce. Właśnie się przekonał, że w tej walce to on jest gołębiem, a Upnor wróblem. W jednej chwili był święcie przekonany, że zaraz obetnie hrabiemu nogę w kolanie, a w następnej hrabia znajdował się już zupełnie gdzie indziej, a czubek rapiera celował prosto w serce Boba. Rozpaczliwym ruchem lewej ręki zbił ostrze w bok, dzięki czemu weszło mu w brzuch pod żebrami z prawej strony i wyszło plecami. Padając, zamłócił bezradnie ręką i natrafił na gardę rapiera – plecionkę srebrzystych pałąków. Zacisnął na niej dłoń, aby uniemożliwić Upnorowi wyciągnięcie broni z rany i dźganie go do woli, gdy będzie leżał bezradnie na ziemi. Upadł na plecy, poprzedzony tą częścią klingi, która przeszyła go na wylot, i leżał przyszpilony do ziemi jak Jezus do krzyża. Upnor, który nie wypuścił rękojeści, został pociągnięty w przód i stanął nad nim, spoglądając mu z bliska w oczy. – Płuco? – zagadnął. – Wątroba – odparł Bob. – Inaczej nie mógłbym tego zrobić. Wziął wdech i splunął Upnorowi w twarz, ale z jego ust dobył się tylko bezsilny bryzg drobnych kropelek. – Paskudna rana – orzekł Upnor. – Będzie się paprać. Chętnie skróciłbym twoje męki, gdybyś zechciał, z łaski swojej, puścić mój rapier. – Podniósł wzrok, nasłuchując tętentu kopyt. Polowanie na piechotę trwało. – Sarsfield – stwierdził. – Kończmy, muszę do nich dołączyć. Bob przekręcił głowę w bok, żeby nie patrzeć na Upnora, i jego wzrok przyciągnęła niezwykła sylwetka rysująca się na tle ciemniejącego nieba ponad wzgórzem: całkiem niedaleko jakiś człowiek w szarym mundurze stał nad okopem na słupie... Nie, nie stał, poruszał się – rozwiany, brudny kucyk powiewał mu za plecami jak ozdobne wstążki na wojennym proporcu. Irlandzki żołnierz skakał o tyczce nad okopami. Przychodził z pomocą Upnorowi, swojemu angielskiemu dowódcy. Na pewno miał jakiś sztylet czy nóż, w sam raz, żeby dobić Boba. – Kiedy trafisz w zaświaty, powiedz aniołom i demonom, że wiemy wszystko o waszym haniebnym spisku – powiedział Upnor. – I że, tak czy inaczej, zdobędziemy złoto Salomona! – Co ty wygadujesz, do wszystkich diabłów?! Upnor nie odpowiedział, tylko odgiął zaciśnięte na gardzie palce Boba, poczynając od małego. Zaparł się nogą o brzuch leżącego i wyszarpnął ostrze z rany. – Już ty dobrze wiesz! – odparł z oburzeniem. – A teraz dupa w troki i rób, co kazałem! Wymierzył śmiertelne pchnięcie w serce Boba. Bob zasłonił się rękami, próbując zbić ostrze w bok, gdy nagle jakiś spory przedmiot przeciął niebo, uderzył w gardę rapiera, zmiażdżył pałąki i wytrącił go Upnorowi z rąk. Upnor zatoczył się i lewą dłonią chwycił prawą, pokaleczoną. Bob ujrzał przysadzistą postać w ubłoconym i obszarpanym szarym mundurze, ściskającą w rękach ośmiostopowy kawałek piki, który sam wcześniej odłamał z proporca. Podparł się na łokciu i usiadł. Teague Partry przyglądał mu się spokojnym wzrokiem. Miał głowę jak kanciasty kamień i ciemne włosy mocno ściągnięte z tyłu, chociaż podczas walki część kosmyków wyśliznęła się spod opaski i pozlepiała błotem. Jego szaroniebieskie oczy były osadzone bardzo blisko siebie, co dodatkowo potęgowało intensywność spojrzenia. – Co ty sobie wyobrażasz, Bob, że kim jesteś? Bohaterem jakiejś zakichanej książki? Nie widzisz, że ten pan ma zbroję, a na szermierce zna się tak, jak ty nigdy nie będziesz się znał? – Teraz widzę to doskonale. Upnor zdążył przez ten czas podnieść rapier. Trzymał go w lewej ręce i bokiem, jak krab, zbliżał się do Teague’a. – Uważaj, Teague, lewą ręką walczy nie gorzej od prawej... – Bob! Ty go jednocześnie nie doceniasz i przeceniasz. Trzeba się z nim liczyć jako szermierzem, to jasne jak słońce. Ale w szerszej perspektywie to zwykły neptek, który po omacku wymachuje pogrzebaczem. Upnor podszedł na mniej więcej osiem stóp do Teague’a, który podrzucił trzymany w rękach drąg, chwycił go oburącz przy końcu i machnął nim, zataczając w poziomie szeroki łuk. Wyrżnął Upnora w bok i wgniótł mu blachy. Hrabia próbował złapać za koniec drąga, kiedy ten przelatywał na wysokości jego twarzy, ale wgryzający się w bok kirys krępował mu ruchy. Teague chwycił kij w połowie długości, podniósł go nad głowę i wykonał serię szybkich pchnięć, od czasu do czasu przerywanych potężnymi uderzeniami z zamachu. Każdemu takiemu ciosowi towarzyszył metaliczny brzęk i krzyk Upnora, dobiegające z drugiego końca drąga. Teague nie szczędził przy tym Bobowi luźnych uwag i komentarzy: – Masz obowiązki, Bob. Nie przystoi ci taka naiwność, nie na wojnie. Przynosisz mi wstyd przed chłopakami! Jeżeli będziesz się stosował do reguł, przegrasz, Bob, przerżniesz jak nic! Z takimi ludźmi jak ten nie można się bawić w dworską szermierkę. Bierze się kawał kija i tłucze gnoja tak długo, aż wyzionie ducha. O tak! Kapujecie, chłopaki? – Jasna sprawa, wuju – zabrzmiały unisono dwa głosy. Bob przeniósł wzrok na drugą stronę rowu i zobaczył dwóch jasnowłosych chłopców. Każdy prowadził konia. Jeden z nich – Jimmy, tak na oko – trzymał wodze wierzchowca, na którym jechał Bob, drugi zaś – w drodze eliminacji Bob ustalił, że jest nim Danny – pilnował konia chorążego. – No, zrobione – stęknął Teague. – A teraz szoruj na drugą stronę rowu i zabieraj się stąd razem z chłopakami. – Przebił mi wątrobę. – Tym bardziej powinieneś przestać zbijać bąki! Albo się zaraz wykrwawisz, albo za parę tygodni będziesz zdrowy jak koń. W żywym ciele wątroba potrafi się pięknie regenerować. Wiem, co mówię; jestem Irlandczykiem. Bob oparł się na rękach, podciągnął nogi i skulił się w kucki. Słyszał, jak krew kapie na ziemię – ale tylko kapie, zamiast płynąć równym strumieniem albo (co byłoby jeszcze gorsze) tryskać rytmiczną fontanną. Gdyby zobaczył szeregowca z taką raną, pomyślałby, że chłopak przeżyje, jeśli tylko jakąś szmatą zatamuje krwawienie. Upnor miał rację: jeśli rana miała okazać się śmiertelna, to tylko dlatego, że mogła się źle goić. – Nie każę ci iść. Wsiądź na jednego konia, chłopaki we dwóch pojadą na drugim. – A ty? – Ja nie jadę, Bob. Wracam na bagna. Zabiorę muszkiet któremuś z zabitych dziś Anglików i idę na polowanie. – Teague spojrzał na mokradła i wciągnął powietrze w nozdrza. – No, zmiataj stąd. Nie ma czasu do stracenia. – Postawię w Londynie pomnik – obiecał Bob. Wstał z wysiłkiem. Nie zemdlał. – Mnie? Nie pozwolą ci! – Upnorowi. – Bob na chwiejnych nogach przeszedł nad zmasakrowanym ciałem hrabiego. Kopniakiem strącił rapier do strumienia. – Będzie miał piękny pomnik. Przedstawię go w takiej pozie jak tu leży i opatrzę inskrypcją: „Pamięci Louisa Angleseya, hrabiego Upnor, najlepszego szermierza w Anglii, zatłuczonego kijem przez Irlandczyka”. Teague przetrawił jego słowa i skinął głową. – W Connaught. – W Connaught – zgodził się Bob. Zmierzył wzrokiem rów, który wydał mu się nagle szeroki jak Shannon. Po drugiej stronie czekali chłopcy, synowie Jacka, a teraz jego – bo biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności, prawdopodobnie nie będzie miał innych dzieci. Kiedy Bob zebrał się do skoku, Teague dał mu jeszcze kopniaka na rozpęd. Zanim się pozbierał po niezdarnym i bolesnym lądowaniu na drugim brzegu i odwrócił, żeby mu podziękować, Teague Partry zniknął. – Milton, Raj utracony Stóg siana, St.-Malo, Francja Umysł jest dla siebie Siedzibą, może sam w sobie przemienić Piekło w Niebiosa, a Niebiosa w piekło. – Tak się właśnie roznosi syfilis, przez takich jak ja, co to skaczą z kwiatka na kwiatek. – Ależ, Bob! Nikt chyba nigdy nie powiedział mi nic równie romantycznego! – Nie wiem, czego się spodziewałaś, parząc się ze starym sierżantem na sianie. – Chodź, zasznuruj mnie. – Możesz odgarnąć włosy? O, właśnie tak... – ... – Ciężka robota, co? – Nie marudź. – Nie marudzę. Po prostu mogliśmy tego z ciebie nie zdejmować. – Tak jak pończoch. W ogóle mogliśmy to zrobić na stojąco, a ty mogłeś nie zdejmować butów i spodni. Ale jeżeli ma mi to sprawiać przyjemność, Bob, potrzebuję odrobiny zapomnienia, wolności, którą można osiągnąć, tylko pozbywając się ubrania. – Nie za luźno? – Nie, dobrze... Z tego samego powodu zbędne były twoje rozważania na temat syfilisu i sposobów jego rozprzestrzeniania się. – Ja go nie mam. Od lat się z nikim nie bzykałem. – Ja też nie, jedno i drugie. – Jak to? Mówiłaś przecież, że masz półrocznego synka... – Tak było, kiedy się ostatnio widzieliśmy. Teraz ma już siedem miesięcy. – Mniejsza z tym. Jak możesz mówić, że od miesięcy się nie bzykałaś? – Seks z moim mężem się nie liczy. – Wydaje mi się, że to poważne przeoczenie. – Wydawałoby ci się inaczej, gdybyś miał okazję uprawiać seks z Étiennem de Lavardac, diukiem d’Arcachon. – Nie miałem, madame. – A może po prostu zapomniałeś? Nieważne. Ostatnio znów mi to zrobił. – Ostatnio... Ach, rozumiem. Masz na myśli, że w okolicach narodzin numeru drugiego była przerwa, a teraz diuk stara się o numer trzeci... – Dla niego są, odpowiednio, numerem pierwszym i drugim. Pierwszy, jako bękart, jest zerem. Nie istnieje. – Czy ten bękart przyszedł na świat mniej więcej w tym czasie, kiedy ja płynąłem do Dundalk, a ty utknęłaś w Dunkierce? – Tak. Czemu pytasz? – Tak tylko, dla odświeżenia pamięci. Nie ma powodu się tak spinać... Psiakrew! Poluzował się. Trzeba będzie sznurować od początku. – Nie ma potrzeby. Bierz się do roboty i zapinaj stanik. – Chyba się trochę podarł. – Dam go do zszycia. Pospiesz się, nie chcę, żeby nas ktoś przyłapał. – Nie ma obaw, przecież jestem goły. – To ma być zaleta? – Dopóki się nie odezwę, nikt się nie domyśli, że nie jestem francuskim arystokratą. Ktokolwiek nas zobaczy, ucieknie w panice. – Zwłaszcza jak zobaczy twoje blizny. Są imponujące. – Nie mówiłabyś tak, gdybyś wiedziała, ile bólu się z nimi wiąże, jaka słabość i bezradność, miesiące ociekania ropą, niewiedza, czy przeżyjesz następną godzinę, czy zaraz umrzesz... – Nie zapominaj, że urodziłam dwoje dzieci. – Touche. A właśnie, wracając do tematu... – Jakiego tematu? – Bękarta. Rzadko o nim mówisz. – Może należałoby z tego wnosić, że nie mam ochoty o nim mówić? – Pytałem przez grzeczność, tak między nami rodzicami... – Jak się miewają synowie Jacka? – Jimmy i Danny są synami pułku, tak jak kiedyś ich ojciec i stryj. Jeśli sprawują się, jak należy – co jest mało prawdopodobne – w tej chwili obierają ziemniaki w naszym obozie pod Cherbourgiem. – Wiedzą, że jesteś szpiegiem Marlborougha? – Cóż za nieuprzejme pytanie, księżno! Sam nie jestem pewien, czy nim jestem; jeszcze się nie zdecydowałem. I nie wysłałem mu żadnych informacji. – Jeżeli już postanowisz coś mu wysłać, możesz to zrobić przeze mnie. – Jeżeli. – Na pewno. Szykuje się chyba inwazja na Anglię? – Kiedy na wiosnę Irlandczycy i Francuzi maszerują na czubek półwyspu Cotentin i rozbijają tam wielki obóz wojskowy, trudno nie mieć takich skojarzeń, prawda? – Nie pozwolisz, żeby doszło do inwazji. Prędzej czy później zawiadomisz Marlborougha. – Marlborough popadł w niełaskę. On i jego żona-intrygantka narazili się Wilhelmowi i Marii. Musiał powyprzedawać swoje urzędy. Jest teraz nikim. – Istotnie, wszystkie wersalskie salon o tym mówią. Jeżeli jednak Francja najedzie Anglię, Marlborough gwałtownie wróci do łask i stanie na czele wojska. A ty natychmiast do – Skoro jesteś taka pewna swoich racji, uznam, że znasz odpowiedzi na te wszystkie – Błędne podejrzenie. Raz szpiegowałam na rzecz Anglii, teraz robię to wyłącznie dla – Ach tak... Czyli gdybyśmy mieli wrócić na tamten brzeg Kanału, chciałabyś o tym – Mówisz „z osobistych względów” w taki sposób, jakbym była jedyną osobą na świecie, niego popędzisz. pytania, i odwrócę je. Czy diuk d’Arcachon podejrzewa, że jesteś szpiegiem? siebie samej. wiedzieć z osobistych względów? która może mieć jakieś „osobiste względy”. – Świetnie, świetnie... Strasznie dużo tych guzików, prawda? – Kiedy dziesięć minut temu je rozpinałeś, nie przeszkadzały ci tak bardzo. – Za pozwoleniem, madame, z pewną dumą podkreślę, że to było dwadzieścia minut. Dziesięć minut, też coś! Czyżbym aż tak się spieszył? – Może to ja się pospieszyłam. – Hmm... Cóż za niezwykły obrót rzeczy. Przecież to on powinien być popędliwy i samolubny, a jej powinno zależeć na przeciągnięciu sprawy. – Przeciągnęłam, sierżancie, i to całkiem konkretnie, szukając objawów francuskiej choroby. Było co przeciągnąć, nie powiem... – Zmieniasz temat i próbujesz odwrócić moją uwagę pochlebstwami... Ale takie metodyczne oględziny mojego wacusia to tylko kolejny dowód na to, że transakcja, którą zawarliśmy, ma czysto biznesowy charakter, prawda? – Taaak... Mam szczerą nadzieję, że numer trzeci, wedle twoich rachunków, bądź drugi, w rachubie Étienne’a, urodzi się jako pół-Shaftoe zamiast pół-Lavardac, dzięki czemu będzie zdrowszy, przystojniejszy i bardziej bystry niż numer dwa/jeden, Panie, miej litość nad jego serduszkiem. – Jestem... Jestem... wstrząśnięty! – Czemuż to? Walczyłeś przecież na wojnie i widziałeś, do czego są zdolni mężczyźni. – To nic wielkiego, kiedy pomyśleć, do czego są zdolne kobiety. – Strasznie marudzisz. Niemożliwe, żebyś mówił poważnie. Zgadzam się, są na świecie okrutne kobiety, ale ja się do nich nie zaliczam. – Czyżby? Żeby tak wykorzystać mężczyznę... Mam nic nie wiedzieć o własnym dziecku?! – Dlaczego nie zadawał pan takich dociekliwych pytań wcześniej, zanim mnie pan zerżnął w stogu siana, sierżancie Shaftoe? Nie zdawał pan sobie sprawy, że seks może owocować dziećmi? – Dobrze już, dobrze... To nie dlatego jestem taki poruszony. – A dlaczego? – Wiem, że wcale za mną nie przepadasz, więc nie jestem rozczarowany. – Tak jak ja wiem, że i ty za mną nie przepadasz. – Oczywiście. Chociaż muszę przyznać, że jesteś milutka. – Tak jak i ty, Bob, na swój sposób. – Przypuszczałem jednak, że poszłaś ze mną tylko dlatego, że nie mogłaś pójść z Jackiem. – Tak jak ty kochasz się ze mną, bo nie możesz z Abigail? – W rzeczy samej, madame. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że chodzi ci przede wszystkim o spłodzenie dziecka... Co jest nie tak z numerem drugim/pierwszym? – Lucien wygląda, jeśli można tak powiedzieć, trochę dziwnie. To normalne wśród Lavardaców. Poza tym jest apatyczny i słabo rośnie. – A numer pierwszy/zero? – To najpiękniejsze dziecko na świecie: bystre, szczęśliwe, pełne życia, promienne. – Jak się nazywa? – Na chrzcie dostał Jean-Jacques. – Domyślam się, skąd ten „Jacques”. – A Jean jest po Jeanie Barcie. – Dałaś pierworodnemu imiona pirata i wagabundy? – Nie bądź taki wyniosły. Przecież jeden z nich to twój brat. – Czemu tak wyraźnie zaznaczyłaś, że „na chrzcie dostał Jean-Jacques”? – Bo na co dzień nazywa się Johann. – Jak to? – Johann. Johann von Hacklheber. – Niezwykłe nazwisko jak na nieślubne dziecko francuskiej księżnej. – Chłopiec od blisko osiemnastu miesięcy... przebywa w Lipsku. Kiedy tam trafił, nie miał jeszcze półtora roku. Przyjaciele, którzy mieszkają w tamtych stronach, donoszą mi, że znany jest tam jako Johann von Hacklheber. – To „von” to oznaka szlachectwa, prawda? Tak jak tutaj „de”. Mam rację? – Całkowitą. Mieszka w domu niemieckiego barona. – Nie znam się na europejskiej arystokracji, wydaje mi się jednak, że to raczej niecodzienny układ. – Nawet nie wiesz, jak bardzo. – Nie wiem, czy jesteś tego świadoma, madame, ale twoja twarz i oczy płoną teraz prawdziwym ogniem, trochę jak podczas uprawiania seksu... ale tylko trochę. – To po prostu inna forma pożądania. – Chciałabyś, żeby wrócił. Nie podoba ci się obecna sytuacja... Jezu Chryste! – Dalej, mów. – Odebrano ci go?! – Tak. – Mój Boże... Dlaczego?! – Mniejsza o to. Zamierzam dopaść człowieka, który zabrał mi syna, i... – Odebrać dziecko, jak się domyślam? – ... – Widząc tę minę, dochodzę do wniosku, że chyba lepiej będzie się nie domyślać. – Powiem ci, co jest najgorsze w krzywdzie, jaka spotkała mnie osiemnaście miesięcy temu. – Zamieniam się w słuch. – W wyobraźni doszukujesz się zapewne podobieństw i paraleli między tym, co spotkało twoją Abigail, i tym, co stało się z moim Jean-Jacquesem. Daruj je sobie. Abigail jest więźniem, niewolnicą, przetrzymywaną wbrew jej woli i wykorzystywaną. A mój chłopczyk nie. Lepiej mu się żyje jako Johannowi w Lipsku niż jako Jean-Jacquesowi w Wersalu. Ci, którzy uprowadzili Abigail, to idioci, ludzie ograniczeni, pozbawieni wyobraźni. Dręcząc ją, dręczą ciebie, ale ty przynajmniej wiesz co robić. Musisz podążyć ścieżką znaną z tysięcy mitów i legend, drogą prawego gniewu i zemsty, prowadzącą do ocalenia. Lothar von Hacklheber dopuścił się rzeczy po stokroć okrutniejszej: uszczęśliwił mojego synka. Gdyby udało mi się jakimś cudem dostać do Lipska i go wykraść, biedny dzieciak byłby przerażony – być może nie bez racji, bo wróciwszy z nim do Francji, nie miałabym innego wyjścia, jak oddać go do jakiegoś kościelnego sierocińca pod Wersalem, gdzie pod czujnym okiem siostrzyczek wyrósłby na jezuickiego księdza. – Ufff... Cieszę się, madame, że nie było mnie w pobliżu, kiedy pierwszy raz to do ciebie dotarło... – ... – Czemu tak na mnie patrzysz? Zaczynam się bać, że może powinienem się ubrać... a najlepiej także uzbroić! – ... – Dopiero teraz zaczynasz rozumieć?! – Umysł nie wchłonie za jednym zamachem idei, która jest zbyt potworna. Będzie ją zwracał i przeżuwał wielokrotnie, jak krowa trawę, zanim wreszcie ją połknie. Ja się z tą myślą zmagam od ponad roku. Od uprowadzenia Jean-Jacquesa upłynęło kilka tygodni, zanim udało mi się ustalić miejsce jego pobytu. Nim zdążyłam obmyślić plan ratunku, choćby i najbardziej niedorzeczny, zaszłam w ciążę. Dopiero teraz, kiedy Lucien przyszedł na świat, a ja doszłam do siebie po porodzie, mogę wrócić do sprawy Jean-Jacquesa – tylko że na ten powrót jest już za późno. No i proszę, załatwione. Przełknęłam to. – W porządku. Przewidziałem to. Oprzyj głowę na mojej piersi, madame. Obejmę cię, żebyś nie osunęła się na ziemię. Płacz, ile chcesz. Trzymam cię. Nikt nas nie widzi, nigdzie nam się nie spieszy. – ... – ... – ... – Ale skoro już o tym wspomniałaś, pani, muszę przyznać, że w porównaniu z twoim nieszczęściem uprowadzenie i zgwałcenie mojej ukochanej przez chorego na syfilis hrabiego nie wygląda najgorzej. – Nie wiem, czy z pańskich słów nie przebija sarkazm. – Ja też nie wiem, madame. Naprawdę. Ale powiedz mi jedno: skoro nie możesz odzyskać chłopca, nie czyniąc mu przykrości, co właściwie zamierzasz? – Zawahałam się, rozważając tę kwestię, ale moje wahanie tylko pogorszyło sprawę. Wkrótce zacznę działać. – Jaki masz cel? – W taki czy inny sposób chciałabym nadepnąć na gardło Lotharowi von Hacklheberowi i zobaczyć jego wpatrzony we mnie bezradny wzrok. – Pięknie. Pięknie! Powiem tylko, że ostatnim człowiekiem, który mnie tak przygwoździł, był hrabia Upnor i... – W kwestii przewidywania przyszłych wydarzeń znacząco góruję nad świętej pamięci Upnorem i zamierzam tak rzecz całą zorganizować, aby żaden Irlandczyk nie zatłukł mnie kijem na śmierć. – Chyba że tak. To dobra nowina. – Proszę mi opowiedzieć o przygotowaniach pod Cherbourgiem, sierżancie Shaftoe. Bez względu na to, czy zamierza pan poinformować o nich Marlborougha, czy nie. – Dobrze. Ale do czego przydadzą ci się te informacje w knowaniach przeciw... Już nic nie mówię, bo patrzysz na mnie wilkiem. – Z takim przekonaniem wypowiadasz się o moich knowaniach, jakbym była jakąś żałosną postacią z włoskiej opery, której machinacje i intrygi wypełniają cały wolny czas. Tymczasem, gdybyś mógł za mną trochę pojeździć, zobaczyłbyś zmęczoną matkę, podążającą za mężem z Wersalu do St.-Malo, karmiącą piersią, od czasu do czasu wydającą przyjęcie, a raz albo dwa razy do roku rżnącą się w powozie z kryptografem albo w stogu siana z sierżantem. – W jaki sposób ma ci to przybliżyć chwilę, kiedy nadepniesz Lotharowi na gardło? Nie, nieważne. I tak bym tego nie zrozumiał. – No to znalazłeś się w doborowym towarzystwie. Jeśli wszystko załatwię jak należy, Lothar też tego nie zrozumie. Château d’Arcachon, St.-Malo, Francja 11 kwietnia 1692 – Anglicy obmyślili niezwykły sposób obrony kraju przed zbrojnym najazdem – powiedział hrabia de Pontchartrain, francuski contrôleur-général, oraz, od niedawna, sekretarz stanu do spraw marynarki wojennej. – Taki mianowicie, że nie mają pieniędzy. To intrygujące zagajenie było skierowane do Elizy, której Pontchartrain patrzył prosto w oczy, ale nie tylko oni dwoje uczestniczyli w tej rozmowie. W sumie pięcioro ludzi zasiadało przy stoliku do bazety w Petit Salon: oprócz Elizy i Pontchartraina byli to rozdający karty Étienne d’Arcachon, madame de Bearsul – młodziutka żona kapitana fregaty, i pochodzący z wybrzeża kawaler d’Erquy Dwoje ostatnich było, rzecz jasna, niepowtarzalnymi duszyczkami, bezcennymi w oczach Boga, obdarzonymi mnóstwem mniej lub bardziej interesujących zalet, wad, ciekawych cech et caetera, ale Eliza z trudem odróżniała ich od całej masy innych graczy przy karcianych stołach w jej Petit Salon, miłośników bilardu i tryktraka w jej Grand Salon, zapaleńców grających w bule na jej mokrym od deszczu trawniku, oraz muzykantów brzdąkających na jej klawesynie. Wiosną roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego drugiego roku w St.-Malo gromadziły się siły inwazyjne. Nikt nie miał wątpliwości, że wyruszą ostatecznie z Cherbourga, skąd do Anglii było dwa razy bliżej niż z St.-Malo, ale w położonym na wąskim cyplu Cherbourgu nie znalazłoby się dość miejsca dla wszystkich żołnierzy i okrętów, którzy przez długie tygodnie zbierali się i formowali armię. Żołnierze – dziesięć tysięcy Francuzów i drugie tyle ewakuowanych z Limerick Irlandczyków – byli z natury mniej mobilni niż okręty, toteż w okolicy Cherbourga mieli pierwszeństwo w dostępie do ziemi, jedzenia, paliwa, dziwek i innych niezbędnych na wojnie dóbr. Okręty floty Kanału La Manche oraz galery floty śródziemnomorskiej, które niedawno przepłynęły pomiędzy Słupami Herkulesa i dotarły na północ, aby wziąć udział w inwazji, z konieczności zostały więc rozlokowane w pobliskich portach, przede wszystkim w Hawrze i St.-Malo. Z tych dwóch Hawr leżał dwukrotnie bliżej Paryża i był znacznie łatwiej dostępny, gdyż ze stolicą łączyła go Sekwana. Dlatego też liczniejsze i bardziej eleganckie przyjęcia z pewnością odbywały się w tym samym czasie właśnie w Hawrze i jego okolicach. Natomiast St.-Malo na dobrą sprawę w ogóle nie było połączone z resztą Francji. Rezolutny piechur w rodzaju sierżanta Boba Shaftoe mógł tam dotrzeć, ale przeciętny człowiek raczej nie powinien się w taką podróż wybierać. Do St.-Malo przybywało się morzem. Rodzina de Lavardac z dawien dawna miała tam swoje château, którego front wznosił się nad portem, a na tyłach znajdowały się farmy i doskonały potagerie. Kiedy ród de Lavardac zyskiwał na znaczeniu, rezydencja w St.-Malo wyrosła na najbardziej okazały gmach w całym porcie. Poprzedni diuk uwielbiał tu przyjeżdżać, spacerować po tarasie i przez złotą lunetę oglądać swoją prywatną flotę. Eliza sporo o tym miejscu słyszała, ale ponieważ większość życia małżeńskiego spędziła w La Dunette, rezydencję w St.-Malo zobaczyła na własne oczy dopiero przed miesiącem. Z miejsca się w niej zakochała i najchętniej nie opuszczałaby jej przez okrągły rok. Zaskakujące odwiedziny Boba Shaftoe – przechodzącego wraz z regimentem irlandzkich najemników przez St.-Malo w drodze z zimowiska w Breście do Cherbourga – umiliły jej pierwszy tydzień pobytu nad morzem. Jego następna wizyta – w drodze powrotnej – pozwoliła jej odświeżyć rdzewiejące talenty intryganckie, ponieważ francuska księżna, w dodatku karmiąca matka, nijak nie mogła w przyzwoity sposób uzasadnić spotykania się z angielskim sierżantem i domniemanym szpiegiem, który był do tego bratem najbardziej poszukiwanego przestępcy w całym świecie chrześcijańskim. Eliza, Étienne, mały Lucien i zastępy służby zjawili się w St.-Malo dwa tygodnie przed przybyciem floty śródziemnomorskiej. Później z Brestu, Lorient i St.-Nazaire przypłynęły okręty liniowe. Każda jednostka miała swoich oficerów, nierzadko wywodzących się z arystokratycznych rodów, toteż le duc i la duchesse d’Arcachon mieli przeogromne zobowiązania natury towarzyskiej. Inna księżna zareagowałaby na nie z podobnym entuzjazmem, jak generał na wybuch wojny albo architekt na zamówienie na budowę katedry, ale Eliza przerzuciła ciężar pracy na kobiety naprawdę to lubiące (po poprzedniej księżnej d’Arcachon odziedziczyła pokaźny kontyngent służby), zatrzymując sobie garstkę zaufanych pomocników – Brigitte, Nicole i dwóch emerytowanych korsarzy, których Jean Bart oddał do jej dyspozycji. Karierowiczów, ściągających do niej masowo odkąd wyszła za mąż za Étienne’a, zaprzęgła do pracy przy organizacji przyjęć. Dzięki temu mieli stałe zajęcie i – choć nie do końca ich to uszczęśliwiało – odczuwali emocje, które byli skłonni omyłkowo brać za szczęście. A ona musiała się tylko ubrać, pokazać, zapamiętać parę nazwisk i prowadzić konwersację. Kiedy odczuwała nadmierną nudę, usprawiedliwiała się płaczącym Lucienem i wymykała do prywatnych apartamentów w drugim skrzydle château. Dlatego też jedyny względnie nowy element w jej obecnej sytuacji – czyli kiedy siedziała przy stole do bazety i patrzyła, jak jej mąż rozdaje karty gnuśnym arystokratom – stanowił fakt, że człowiek siedzący naprzeciwko niej był personą o wprost gigantycznych wpływach. Na każdym innym przyjęciu, jakie Arcachonowie wydawali w ostatnich tygodniach, miejsce to zajmowałby kapitan któregoś z okrętów liniowych, płaszczący się i usłużny wobec przełożonego, admirała francuskiej floty (który to tytuł Étienne odziedziczył po ojcu). Tym razem jednak to Pontchartrain był przy stole najwyższy rangą, przynajmniej oficjalnie. Étienne nie miał jednak obowiązku się przed nim korzyć, gdyż niezwykle wysoki status obu dżentelmenów stawiał ich prawie na równym poziomie. Pontchartrain zjawił się bez uprzedzenia – rankiem jacht z Cherbourga wszedł do portu i wysadził go na brzeg. Przy kolacji hrabia przez cały czas próbował spojrzeć Elizie w oczy, i to wcale nie dlatego, że miał ochotę na flirt. Zaprosiła go więc, aby towarzyszył jej i Étienne’owi przy bazecie, po czym, by powstrzymać mężczyzn od sięgnięcia po rapiery, a kobiety po truciznę w walce o pozostałe wolne miejsca przy stoliku, wybrała madame de Bearsul i kawalera d’Erquy tylko dlatego, że byli nikim i nie powinni specjalnie utrudniać konwersacji. Tak w każdym razie to sobie wyobrażała, bo w rzeczywistości każde z nich okazało się (o czym już była mowa) całkowicie niezawisłą jednostką, obdarzoną wolną wolą i inteligencją i mającą własne plany. D’Erquy słyszał na przykład, że Eliza skupuje złe wierzytelności drobnych arystokratów, takich jak on, którzy w swojej naiwności pożyczyli pieniądze państwu. De Bearsul miała z kolei nadzieję na stanowisko w służbie jakiejś poważanej dworskiej osobistości. Dla Pontchartraina, niemal codziennie widującego się z królem Francji, ci dwoje byli jak mrówki albo wszy, toteż gdzieś tak po piątej rundce bazety utkwił wzrok w Elizie i wygłosił tę ciekawą uwagę o Anglikach i ich braku gotówki. Bazeta była prostą grą – dlatego właśnie Eliza ją wybrała. Każdy gracz dostawał trzynaście odsłoniętych kart i stawiał pieniądze na jedną, kilka lub wszystkie. Krupier zaczynał następnie wyciągać karty na przemian z wierzchu i spodu talii, przegrywając lub wygrywając zakłady, w których obstawiono karty tej samej wartości. W miarę upływu czasu stawki potrafiły wzrosnąć nawet sześćdziesięciokrotnie. Krupier miał masę roboty. Étienne musiał przypiąć sobie protezę przystosowaną do rozdawania – stuloną dłoń z palcami na sprężynach, zdolną utrzymać talię kart. Gracze mogli być bardziej lub mniej zajęci, w zależności od tego, na ile kart postawili. Eliza i Pontchartrain obstawiali symbolicznie, dając do zrozumienia, że bardziej niż hazard interesuje ich rozmowa. D’Erquy i de Bearsul bardziej zaangażowali się w grę i ich piski, jęki, zduszone przekleństwa, nagłe wybuchy śmiechu et caetera stanowiły nierówne, głośne tło dla konwersacji pozostałej dwójki. – Moi angielscy przyjaciele od lat uskarżają się na ten brak pieniądza – przytaknęła Eliza. – Zwłaszcza po tym, jak wybuchła wojna. Ale tylko pan, monsieur, wykazał się taką przenikliwością, by dostrzec w tym strategię obronną. – W tym właśnie problem. Ja sam dopiero niedawno się na nich poznałem. Kiedy planuje się inwazję, w naturalny sposób uwzględnia się w tych planach wypłacanie żołdu. Jest to element kampanii równie ważny jak uzbrojenie, wykarmienie i zakwaterowanie armii, jeśli nie ważniejszy, bo opłacani żołnierze mogą sami o siebie zadbać, gdy zabraknie im amunicji, jedzenia albo dachu nad głową. Ale trzeba im płacić w miejscowej walucie, czyli pieniądzach podbijanego kraju. W hiszpańskich Niderlandach to łatwe... – Bo są hiszpańskie – weszła Pontchartrainowi w słowo Eliza. – I można wypłacać żołd w peso... – A peso są dostępne na całym świecie. Ale angielskich pensów nie uświadczysz poza Anglią. Podobno bije się je... – W Londynie, w Tower. Tak słyszałam. Ale dlaczego mówi pan „podobno”? Pontchartrain rozłożył ręce. – Bo nikt ich nigdy nie widział. Wychodzą z mennicy i znikają. – Ale czy nie jest przypadkiem tak, że każdy może przynieść srebro do Tower i kazać zrobić z niego pensy? Pontchartrain zrobił zdziwioną minę, potem na jego twarz wypłynął uśmiech i wreszcie hrabia zaczął się śmiać. Uderzył otwartą dłonią w stół z takim impetem, że wyłożone na kartach monety podskoczyły i zabrzęczały. U tak dostojnego człowieka był to rzadki pokaz emocji. Gra na chwilę zamarła. – Monsieur! – odezwał się Étienne. – To dla nas zaszczyt i przywilej sprawić, że na chwilę zapomina pan o swoich troskach. Odpowiedzią był następny wybuch śmiechu. – Pańska żona mówi właśnie o moich troskach – odparł w końcu Pontchartrain. – I chyba ma dla mnie jakąś bezczelną propozycję. Étienne poróżowiał na twarzy. – Mam nadzieję, że nie aż tak bezczelną, by wprawić naszych gości w zakłopotanie... – O nie, mój panie, ta propozycja ma wprawić w zakłopotanie Anglików! – W takim razie nie widzę przeszkód. – Proszę mówić dalej, madame, jeśli łaska... – Zgoda, ale proszę o wybaczenie, gdyż będę tylko snuła domysły. – Z góry wybaczam. – Jacht, którym pan przypłynął, ma zdumiewająco silną straż. Domyślam się, że jest wyładowany pieniędzmi mającymi przepłynąć przez Kanał razem z siłami inwazyjnymi i zostać wypłaconymi w charakterze żołdu irlandzkim i francuskim żołnierzom w czasie kampanii angielskiej. Pontchartrain uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. – To tyle, jeśli chodzi o moje próby dochowania tajemnicy. O niektórych ludziach mówi się, że mają nosa do pieniędzy, ale pani, madame, naprawdę potrafi zwęszyć srebro z odległości mili. – Proszę sobie nie żartować, monsieur. Sam pan powiedział, że takie są wymogi zagranicznych kampanii. Nie wiedzieć czemu Eliza zerknęła w tym momencie na d’Erquy’ego – i natychmiast tego pożałowała. Nieszczęsny kawaler siedział jak skamieniały. Z najwyższym trudem powstrzymała się od parsknięcia śmiechem. Przetopił, biedaczysko, pamiątkowy rodzinny półmisek i sprezentował kruszec królowi, licząc na to, że w zamian będzie czasem zapraszany do Wersalu. Wypłata odsetek najpierw się odwlekała, potem procent okazał się zaniżony, a ostatnio strużka pieniędzy całkiem wyschła. Człowiek, który decydował o ich wypłacaniu (bądź niewypłacaniu) siedział na wy’ ciągnięcie ręki od kawalera d’Erquy i właśnie przyznał się do tego, że przypłynął do St.-Malo jachtem wiozącym srebrny skarb i kotwiczącym w tej chwili kilkaset metrów od rezydencji Arcachonów. Jedno słowo, jeden ruch pióra Pontchartraina umożliwiłyby zwrot pożyczki albo przynajmniej spłatę odsetek, i to nie w postaci papierowej obietnicy wypłaty, lecz w czystym srebrze. D’Erquy nie był w stanie myśleć o niczym innym, ale nie mógł nic powiedzieć, gdyż w ten sposób naruszyłby zasady towarzyskie. Etykieta ubezwłasnowolniła go równie skutecznie jak żelazna obroża niewolnika. Mógł tylko patrzeć i słuchać. – Zatem nie brakuje panu srebra – ciągnęła Eliza. – Świetnie. Musi je pan przewieźć na drugą stronę Kanału. To bardzo ryzykowne. W historii wojskowości najczęściej przytaczaną przestrogą są dzieje konwojów wiozących pieniądze dla żołnierzy na linii frontu, które wpadają w zasadzkę i znikają bez śladu, co ma fatalne skutki dla przebiegu kampanii. – Czytujemy te same książki – przyznał Pontchartrain. – Mimo to kiedy zimą układaliśmy plany tej operacji, bardziej wczułem się chyba w rolę sekretarza stanu do spraw marynarki niż contrôleura-général. Chcę przez to powiedzieć, że większą wagę przykładałem do przygotowań natury militarnej niż do towarzyszących im problemów finansowych. Dopiero kiedy wczoraj dotarłem do Cherbourga i mogłem w pełni docenić rozmach inwazji, zrozumiałem, jak trudno będzie dostarczyć żołd do Anglii. Wysłanie go statkiem, tak po prostu, zakrawałoby na szaleństwo. Myślałem o tym, żeby podzielić ładunek na części, zatrudnić przemytników wina i soli, i kazać im przewieźć srebro do odludnych kornwalijskich portów. – Ryzyko zostałoby w ten sposób pomniejszone, ale trudności tylko by się spiętrzyły. Zresztą nawet gdyby ten plan się powiódł, nie załatwiłby najtrudniejszej sprawy: jeżeli miejscowy, w tym wypadku angielski, rynek nie zechce przyjąć srebra, żołnierze uznają, że nie zostali opłaceni. – Chcielibyśmy zapłacić im srebrnymi angielskimi pensami, to oczywiste, ale może się okazać, że będą skazani na francuskie pieniądze. – Przypomina mi się nasza rozmowa w saniach, w La Dunette, przed dwoma laty – stwierdziła Eliza. Czujny wyraz twarzy Pontchartraina dowodził, że trafiła w dziesiątkę. Madame de Bearsul spojrzała podejrzliwie na Najuprzejmiejszego Człowieka We Francji, który w tej właśnie chwili zabrał głos: – Przepraszam, że państwu przeszkadzam, ale w imieniu tych naszych gości, którzy nie uczestniczyli w owej przejażdżce saniami, prosiłbym o... – Mam na myśli wymianę pieniędzy – wyjaśniła Eliza. – Skarb państwa zebrał wszystkie stare monety i w zamian za nie wydał nowe. Królewski dekret stanowił, że nowe monety mają tę samą wartość co ich poprzedniczki, więc my, mieszkańcy Francji, nie zauważyliśmy różnicy, chociaż zawierały mniej srebra i złota. – Księżna, a wówczas jeszcze hrabina, zwróciła mi uwagę, że wymiana pieniędzy może mieć nieprzewidziane konsekwencje – dodał Pontchartrain. – Zanim pan hrabia zacznie się oskarżać, pierwsza pospieszę mu z obroną – zapowiedziała Eliza. – Poczytując to sobie zresztą za zaszczyt. Operacja ta miała wiele pozytywnych skutków: przede wszystkim pozwoliła sfinansować wojnę. – Co nie zmienia faktu, że wtedy okazałaś się, madame, prawdziwą Kasandrą. Rzeczywiście, niektórych konsekwencji nie przewidziałem. Na przykład tego, że francuskie pieniądze będą miały niższą wartość na angielskich rynkach. – Nie myślał pan o tym, aby bić nową monetę, specjalnie na inwazję? – spytał d’Erquy. – Myślałem i o tym, i o użyciu peso. Zanim jednak sięgniemy po takie rozwiązania, chętnie posłucham, co nasza gospodyni może nam powiedzieć o angielskiej mennicy. – Chciałam tylko zwrócić pańską uwagę, monsieur, na fakt, że istnieje już mechanizm pozwalający bezpiecznie przetransportować francuskie srebro do Londynu, wybić z niego porządne angielskie monety i oddać je w ręce zaufanych ludzi. – Co to za mechanizm? – zaciekawił się d’Erquy, podejrzewając, że Eliza sobie z nich żartuje. – Główny węzeł łączący Francję z międzynarodowym rynkiem pieniężnym nie znajduje się w St.-Malo ani nawet w Paryżu, lecz daleko na południu, w Lyonie. Królewskim kredytodawcą jest, naturalnie, monsieur Samuel Bernard, który ściśle współpracuje z monsieur Castanem. Znam Castana, to jeden z filarów Dépôt. Może przekazać pieniądze jednemu z dużych domów bankierskich mających oddziały w Lyonie i otrzymać w zamian weksle wystawione na francuskich agentów, którzy przewieźliby je do Londynu przed rozpoczęciem inwazji. Przedstawiliby je londyńskim bankierom na długo przed upływem terminu płatności, a ci poczyniliby wszelkie niezbędne przygotowania do tego, by w dniu wypłaty mieć pod ręką stosowną ilość gotówki; może musieliby w tym celu sprowadzić srebro z Amsterdamu lub Antwerpii i w Tower bić z niego monety, ale to już ich zmartwienie i ich ryzyko. Nasi agenci odebraliby gotówkę, którą następnie wystarczyłoby przewieźć na front i wypłacić naszym żołnierzom. Prawie od początku tej przemowy madame de Bearsul siedziała z otwartymi ustami, tak jakby łatwiej chłonęła trudne terminy i pojęcia właśnie przez usta niż przez uszy. W miarę jak Eliza wykładała swoją ideę, podobny wyraz przybierały twarze innych słuchaczy, także tych przy sąsiednich stolikach. Kiedy doszła do kończącej wypowiedź frazy „wypłacić naszym żołnierzom”, goście zaczęli zerkać po sobie. Zanim ktokolwiek zdążył zabrać głos, Eliza – z nieudawanym i niezwykłym u niej zapałem gospodyni podejmującej znudzonych francuskich arystokratów – zerwała się od stolika (zmuszając Étienne’a, Pontchąrtraina i d’Erquy’ego do wstania) i zaproponowała nową rozrywkę: – Zrobimy teraz małe przedstawienie – obwieściła. – Proszę siadać. Proszę usiąść i nie wstawać! Kazała służbie przynieść pióra, atrament i papier. – Ależ, Elizo... – zafrasował się Étienne. – Jak dżentelmen ma siedzieć w obecności damy, która stoi? – Odpowiedź jest prosta. W tym przedstawieniu nie jestem damą, lecz bogiem – Merkurym, olimpijskim posłańcem, patronem handlu. Wyobraź sobie, że mam skrzydełka przy kostkach. Sama wzmianka o kostkach zaparła Étienne’owi dech w piersi; kilka par oczu zerknęło nerwowo w jego stronę, Eliza zaś mówiła dalej: – Monsieur de Pontchartrain, proszę usiąść. Pan jest naszym wybawcą, contrôleuremgénéral. – To dla mnie łatwa rola, Merkury. Pontchartrain ukłonił się lekko i usiadł. Kiedy najważniejszy człowiek w pokoju usiadł, wszyscy chętnie wzięli z niego przykład. – Najpierw zabawimy się w Weksel, do czego będą potrzebne cztery osoby plus Merkury – zapowiedziała Eliza. – Później znajdziemy rolę dla pozostałych państwa – dodała, widząc, jak do ich stolika zbliża się grupka zaciekawionych gapiów. – Ten stolik to będzie Lyon. – Merkury...? Już trudno mi w to uwierzyć – zastrzegł się Pontchartrain. – Contrôleurgénéral nie bywa w Lyonie. – Zaraz się tym zajmiemy. Na razie proszę pozostać na swoim miejscu, monsieur. Naprzeciwko pana zasiada Étienne, czyli Lothar Bankier. – Dlaczego mam się tak niedorzecznie nazywać? – poskarżył się Étienne. – Wśród bankierów to doskonałe imię. Lothar jest Ditta di Borsa w Lyonie, Brugii i wielu innych miastach. – To znaczy, że cieszy się nieposzlakowaną opinią u innych bankierów – wyjaśnił Pontchartrain. – No dobrze – zgodził się Étienne. – Skoro ma taką reputację, jak pan mówi, przyjmę tę rolę. Usiadł naprzeciwko Pontchartraina. – Pan ma pieniądze, monsieur – oznajmiła Eliza i jedną ręką niczym grabkami zgarnęła stertę monet, podsuwając je Pontchartrainowi pod nos. – I chce je przetransportować tutaj! – Przez dwuskrzydłowe drzwi przeszła do Grand Salon i stanęła przy stole z porzuconą planszą do tryktraka. – Madame de Bearsul, pani będzie kupcem i bankierem w Londynie, czyli przy tym stoliku. Madame de Bearsul przyszła do Londynu, krzywiąc się, rumieniąc i wyłamując palce, aż Eliza miała ochotę dać jej w twarz. – Ależ, madame, ja się nie znam na tych profesjach. – Oczywiście że nie, pochodzi pani ze szlachetnego rodu. Ale jeśli królowie mogą w przedstawieniach grać wagabundów, pani może być bankierem, signore Punchineliem. To jest pani kasa pancerna. Merkury zatrzasnął pudełko z planszą do tryktraka, więżąc w nim piony i kostki, i wręczył je madame de Bearsul, która po pokazowym przylizywaniu włosów i wygładzaniu spódnic wreszcie zasiadła w Londynie. Kawaler d’Erquy, przewidując następne nominacje ze strony Elizy, również przeszedł do Grand Salon i podsunął jej krzesło. – Pan będzie Pierrem Dubois, Francuzem w Londynie. – O ja nieszczęśliwy! – D’Erquy złapał się za głowę, ku powszechnej uciesze widzów. – Czy to konieczne? – Tak, konieczne. Ale proszę na razie nie siadać, ponieważ nie zawarł pan jeszcze znajomości z signore Punchineliem. Na razie krąży pan po mieście jak zbłąkana dusza, szukając przyzwoitego bochenka chleba. Wszyscy na miejsca! Eliza wróciła do Petit Salon, gdzie na stoliku reprezentującym Lyon pojawiły się już pióra, atrament i papier. – Pan, contrôleur-général, będzie łaskaw dać swoje srebro, czyli srebro będące własnością Francji, Lotharowi Bankierowi. – Monsieur, s’il vous plaît – powiedział Pontchartrain i pchnął stos monet na drugą stronę stołu. – Merci beaucoup, monsieur – odparł niepewnym tonem Étienne. – Panu contrôleurowi-général należy się coś więcej niż uprzejme słówka! Proszę napisać na kartce sumę, nazwę Londres i czas, powiedzmy... Pięć minut od teraz. Étienne posłusznie napisał, co mu kazano, i dodał „pół do czwartej”, ponieważ stojący w kącie zegar wskazywał dwadzieścia pięć minut po trzeciej. – Proszę to dać contrôleurowi-général – poleciła mu Eliza. – A teraz pan, contrôleurgénéral, wpisze na odwrocie adres: monsieur Pierre Dubois, Londyn. Pan zaś, Lotharze, musi jeszcze wypisać avisa adresowane do signore Punchinella w Londynie i zawierające tę samą informację co weksel. – Weksel? – Dokument, który wręczył pan contrôleurowi-général, to właśnie weksel. Pontchartrain zaadresował weksel. Merkury wyrwał mu go z ręki, w podskokach przemknął przez pokój i dał go „Pierre’owi Dubois”, który, stojąc w progu, w zadumie śledził rozwój wydarzeń. Potem bóg wrócił do „Lothara”, wypisującego ze zbędnym namaszczeniem avisa. Merkury wyszarpnął mu je spod pióra. – Na Boga, nawet nie skończyłem przeprosin! – Powinien się pan bardziej wczuć w rolę Lothara. On na pewno by się tak nie rozpisywał. – Merkury wyprowadził avisa z pokoju i dostarczył je „signore Punchinello”. – W rzeczywistości zarówno weksel, jak i avisa sporządza się w dwóch lub trzech egzemplarzach i wysyła dwóch albo trzech kurierów, ale my ograniczymy się do jednego, żeby nie komplikować przedstawienia. Signore Punchinello martwił się, że nie wie, jak zagrać swoją rolę, więc teraz go uspokoję: wystarczy umieć czytać i znać charakter pisma Lothara. Umie pani? I zna? (Prawidłowa odpowiedź brzmi: Tak, Merkury). – Tak, Merkury. – Monsieur Dubois, domyśla się pan chyba, co dalej? „Pierre Dubois” przysiadł się londyńskiego stolika. Zajął miejsce naprzeciwko „signore Punchinella” i pokazał mu weksel. – Teraz, signore Punchinello, trzeba porównać to, co napisano na wekslu monsieur Dubois, z zapisem w avisa – wyjaśniła Eliza. – Brzmią tak samo – stwierdził „Punchinello”. – Czy zostały skreślone tym samym charakterem pisma? – Identycznym, Merkury. Nie do odróżnienia. – Która jest godzina? – Zegar wskazuje dwadzieścia osiem minut po trzeciej. – Proszę w takim razie wziąć weksel do ręki, napisać na nim „Akcept” i podpisać się. Madame de Bearsul zrobiła, co jej kazano, po czym, wczuwając się w rolę, otworzyła pudełko z tryktrakiem i zaczęła odliczać piony. – Jeszcze nie! – powstrzymał ją Merkury. – Proszę przeliczyć pieniądze i upewnić się, że ich wystarczy, ale jako rzetelny bankier nie wypłaci ich pani panu Dubois przed terminem płatności. Zaledwie kilka sekund później zegar zadzwonił dwa razy, wybijając pół do czwartej. Piony do tryktraka zostały wyłożone na stół i przepchnięte wprost do rąk oczekującego na nie „Pierre’a Dubois”. – voila!- obwieścił Merkury słuchaczom, których zebrała się przez ten czas dobrze ponad dwudziestka. – Oto szczęśliwe zakończenie pierwszego aktu naszego przedstawienia. Monsieur contrôleur-général przesłał srebro z Lyonu do Londynu, nie ponosząc żadnego ryzyka, a po drodze bez najmniejszego wysiłku wymienił je na angielskie pensy! Wszystko dzięki odwołaniu się do nadnaturalnych mocy Merkurego. Eliza dygnęła leciutko i przez chwilę pławiła się w cieple oklasków. ANTRAKT. – Jako francuski contrôleur-général wiem, czym jest weksel, madame – powiedział półgębkiem Pontchartrain, zepchnąwszy Elizę w cichy kąt. Był wyraźnie rozdrażniony. – Znam pański tytuł i zakres pańskiej władzy, monsieur. – Jeśli więc ma pani jeszcze coś do powiedzenia na temat mennicy, chętnie posłucham... – W swoim czasie, monsieur! Madame de Bearsul urządzała właśnie w „Londynie” scenę; trzeba przyznać, że złościć się potrafiła jak mało kto. – Oddałam pieniądze monsieur Dubois w zamian za... Za co?! – W zamian za weksel wypisany ręką bankiera, który jest Ditta di Borsa. To dokument nie gorszy od pieniędzy. – Ale to nie są prawdziwe pieniądze! – Signore Punchinello, może je pan wymienić na pieniądze w dowolnym biurze przedsiębiorstwa Lothara. – Tylko że Lothar jest w Lyonie, a ja w Londynie. – Prawdę powiedziawszy, Lothar mieszka w Lipsku, ale to nieistotne, ponieważ ma swoje biuro w Londynie. Po tym, jak Uzurpator zajął tron, wielu bankierów z Amsterdamu przeniosło się na drugą stronę Kanału... – Zaraz! Najpierw Lothar był w Lyonie, potem w Lipsku, Amsterdamie, a teraz jest w Londynie? – To bez znaczenia, bo Merkury regularnie odwiedza te wszystkie miasta. – Eliza wetknęła rękę w zalatującą alkoholem gromadę młodych mężczyzn, wydobyła z niej młodego Lavardaca i posadziła go przy stole do tryktraka. – Oto faktor Lothara urzędujący w Londynie. Wyciągnęła drugiego młodzieńca, który podśmiewał się z poprzednika, i kazała mu stanąć w przejściu między salonami, nazywając je „Amsterdamem”. – Zgłaszam sprzeciw! (Proszę mi wybaczyć, że przemawiam tak bezpośrednio, ale gram przecież nieokrzesanego saksońskiego barona) – odezwał się mąż Elizy. – Świetnie ci idzie, najdroższy – zapewniła go Eliza. – Czego dotyczy twój sprzeciw? – Jeśli moi ludzie w Amsterdamie i Londynie nie są arystokratami, a o ile się nie mylę, tak właśnie sprawy się mają... – Istotnie, nie są, Étienne. – Skoro nie mają własnych środków do życia, należałoby... – Étienne znów lekko pokraśniał. – Czy naprawdę muszę... Przykro mi, ale... – Zaciął się i dopiero zachęcające spojrzenia Elizy i Pontchartraina pomogły mu kontynuować rozpoczętą kwestię. – Powinienem im... no... zapłacić... – Prawie połknął to wstydliwe słowo. – Nie wiem, żeby mogli sobie... kupić... coś do jedzenia i tak dalej... No bo chyba tak zdobywają jedzenie, prawda? Nie sądzę, żeby mieli własne gospodarstwa, skoro mieszkają w miastach. – Tak, musisz im zapłacić – oznajmiła Eliza głośno i wyraźnie. Étienne skrzywił się. – Jakoś to wszystko wydaje mi się niewarte zachodu z mojej strony – przyznał. – Przyjmuję srebro w jednym miejscu, wysyłam weksel i avisa za granicę, a wszystko po to, żeby na koniec oddać srebro do rąk signore Punchinella. Powiódł niepewnym wzrokiem po twarzach gości, sondując ich nastroje. Z powagą kiwali głowami, jakby diuk d’Arcachon trafił w sedno sprawy. A potem spojrzenia wszystkich spoczęły na Elizie. – Możesz zatrzymać część pieniędzy – odparła. Wszystkim zaparło dech w piersi, jakby szarpnięciem zerwała woal skrywający szczerozłoty posąg. – To zmienia postać rzeczy! – wykrzyknął Étienne. – Suma wypłacona Pierre’owi Dubois w Londynie była nieco mniejsza od tej, jaką u pana zdeponowałem, monsieur – wyjaśnił Pontchartrain i odwrócił się do Elizy. – Ale ja, madame, mieszkam w Paryżu. Eliza podeszła do stojącego w rogu pozłacanego klawesynu i poklepała pudło. Pontchartrain wyjechał z Lyonu, zasiadł przy instrumencie i – aby się odprężyć i zapewnić podkład muzyczny drugiemu aktowi przedstawienia – zaczął grać arię Rameau. Eliza skinęła na pewnego hrabiego, człowieka w średnim wieku, ubranego w mundur kapitana galery, który jeszcze przed chwilą grał z przyjacielem w bilard. – Pan będzie monsieur Samuelem Bernardem, kredytodawcą le Roi. – Mam grać Żyda?! – Hrabia był przerażony. Pontchartrain podniósł ręce znad klawiatury. – To znakomity człowiek. Król wyraża się o nim z największym szacunkiem – powiedział i wrócił do gry. – Lyon opustoszał – zauważył Étienne. – Bynajmniej. Jest tam monsieur Castan, stary confrere pana Bernarda. Eliza zaciągnęła niedawnego partnera hrabiego od bilardu na fotel wygrzany przez Pontchartraina. W pokoju zrobiło się dosyć głośno. Kapitan grający Samuela Bernarda przygarbił się, zaczął przewracać oczami, zerkać pożądliwie na kobiety i głaskać się po koziej bródce. W „amsterdamskim” i „londyńskim” tłumie, złożonym głównie z młodych ludzi, zapanowała pewna nerwowość – wszyscy zawierali ze wszystkimi jakieś nieautoryzowane transakcje. – Przynieście smalec – zaordynowała Eliza. – Smalec, madame? – Tak, smalec! Z kuchni! I pustą paterę na owoce albo coś w tym rodzaju. Migiem! – Służący wybiegli. – Wszyscy na miejsca! Zaczynamy akt drugi. Hrabio Pontchartrain, proszę grać dalej. To piękna muzyka i świetnie pasuje do naszej sztuki. Część gości, którym nie przydzielono żadnych ról, zaczęła nawet tańczyć w rytm klawesynowej melodii, dzięki czemu „Paryż” automatycznie stał się stolicą piękna, kultury i romantycznej miłości. – Do usług, madame – odparł Pontchartrain. – Jestem Merkury. A pan ma smalec. – Smalec, Merkury? – Pontchartrain rozejrzał się z zaciekawieniem, nie przestając grać. – Rzadko go pan widuje, naturalnie, i nigdy go nie dotyka. Pourquoi non, jest pan przecież członkiem Conseil d’en-Haut, zaufanym doradcą le Roi Soleil. Ale wie pan, że ma smalec. – Skąd, Merkury? – Szepnęłam to panu na ucho. Ma pan tysiąc kuchni, w których cały czas się go wytapia. Proszę wezwać do siebie monsieur Bernarda i mu o tym powiedzieć. Monsieur Bernarda nie trzeba było wcale wzywać. Podkuśtykał, podpierając się kijem bilardowym jak laską (coraz bardziej wczuwał się w rolę Żyda), i nachylił nad Pontchartrainem. Zatarł ręce. – Monsieur Bernard? Mam smalec. – Nie wątpię, monseigneur. – Chciałbym, żeby... hmm... Sto porcji smalcu zostało przetransferowane szybko i bezpiecznie do Londynu, do monsieur Dubois. – Chwileczkę! – wtrącił się Merkury. – Nie zna pan jeszcze tożsamości remitenta. – Rozumiem. Proszę wystawić weksel na jednego z moich agentów. – Załatwione, mój panie – odparł „Bernard” i zerknął z ukosa na Elizę, oczekując podpowiedzi. – Proszę powiadomić swojego przyjaciela. – Nic nie dostanę?! – Ależ, monsieur! Ma pan słowo contrôleura-général Francji! Czego chcieć więcej? – Tak tylko pytam. – Niepocieszony „Bernard” bokiem, jak krab, przemknął do znajdującego się w Petit Salon „Lyonu”, gdzie czekał na niego partner od bilardu. – Mon vieux, bonjour. Hrabia Pontchartrain ma smalec i chciałby, żeby sto porcji trafiło do Londynu. – Dobrze – powiedział „Castan”, usłyszawszy wygłoszoną sotto voce podpowiedz Merkurego. – Lotharze, prześlij naszemu człowiekowi w Londynie sto porcji smalcu, a ja dam ci sto dziesięć. – Na Boga! Gdzie ten smalec w ogóle jest?! – wykrzyknął zdezorientowany Étienne. W pierwszej odsłonie dostał przynajmniej prawdziwe srebro. – Nie mam go ze sobą – przyznał „Castan”, który szybciej od Étienne’a chwytał, do czego to wszystko zmierza. – Ale mój przyjaciel monsieur Bernard rozmawiał z hrabią Pontchartrainem, który od samego Merkurego dowiedział się, że smalcu jest mnóstwo, dlatego biorąc na świadków wszystkich obecnych tu porządnych lyończyków... – Nazywamy ich le Dépôt – wtrąciła Eliza, wskazując kilka zebranych przy stoliku osób. – ...obiecuję wypłacić na pańskie żądanie sto dziesięć porcji smalcu. – W porządku – zgodził się „Lothar”, znalazłszy aprobatę u Elizy. Trochę czasu zeszło na przygotowaniu stosownych dokumentów. Eliza podzieliła tymczasem przyniesioną z kuchni grudę smalcu na dwie nierówne części. Mniejszą wyłożyła na paterę, zaniosła do Grand Salon i postawiła na złoconym kredensie obok stołu do tryktraka, czym wzbudziła zainteresowanie madame de Bearsul. – Proszę podzielić to na pół, potem połówki znów na pół i tak dalej, aż uzyska pani trzydzieści dwie porcje – polecił „Merkury” i czmychnął, zanim de Bearsul zdążyła się skrzywić. Misę z większą częścią smalcu włożyła w ręce młodego bankiera z, Amsterdamu”. Trzech młodszych gości – w wieku od ośmiu do dwunastu lat – błyskawicznie zebrało się przy kredensie, przewróciło paterę i zaczęło się mazać dzielonym smalcem. – Świetnie – pochwaliła ich Eliza. – Jesteście angielską mennicą, a to jest Tower. – Widząc ich nadmierny entuzjazm, dodała na wszelki wypadek: – Nie przesadźcie, potrzebuję tylko około trzydziestu porcji. – Myśleliśmy, że stu! – stwierdził najstarszy z maluchów. – Sto też byłoby dobrze, ale w Londynie nie mają tyle smalcu. Tymczasem w Lyonie papierkowa robota dobiegła końca, przy czym pojawił się jeden nowy element: „Lothar” wystawił weksel nie na „Dubois”, tylko na „Castana”, z którym siedział przy jednym stole. „Castan” obrócił papier i napisał na odwrocie, że przekazuje go monsieur Dubois. Termin płatności upływał za kwadrans. „Castan” wręczył go „Dubois” na peryferiach „Lyonu” o godzinie czwartej dwanaście. „Dubois”, który udał się do „Londynu” okrężną drogą, z postojem na kieliszek koniaku, dotarł na miejsce o czwartej czternaście i wręczył weksel „Punchinellowi”. Ten – tak jak poprzednio – porównał weksel z wisa i spojrzał na zegarek. De Bearsul miała właśnie napisać „Akcept” i złożyć podpis na dokumencie, gdy wiecznie czujny Merkury powstrzymał jej dłoń. – Chwileczkę! Proszę się zastanowić. Waży się pani płynność finansowa, pani wypłacalność. Ile ma pani smalcu? „Punchinello” zerknął na „Tower”, gdzie porcje smalcu ułożono w ośmiu rządkach po cztery. – Te do pani nie należą – stwierdził Merkury, przełożył smalec łyżką na paterę i wręczył naczynie kuzynowi Lavardaców, który grał rolę londyńskiego faktora Lothara. Madame de Bearsul zaczynała chwytać ideę zabawy. – Ale będą mi potrzebne. – Zwróciła się do faktora: – Mam notę pańskiego wuja, w której stwierdza, że jest mi pan winien sto porcji. – Nie mam tyle! – zaprotestował młody bankier. – I tu Merkury jak zwykle przychodzi wam w sukurs – ogłosiła Eliza. – Czy ktoś jeszcze w Londynie ma smalec? – Ja – zabrzmiał młodzieńczy głos z sąsiedniego pokoju. – Całą michę. – Ale pan nie jest w Londynie! – skarcił młodzieńca „Merkury” i spojrzał znacząco na rezydującego w „Londynie” krewniaka Lavardaców. – Kuzynie! – zawołał ten. – Chodź do mnie. Potrzebuję naszej rodzinnej fortuny. Młody człowiek przetoczył się z miską smalcu przez próg, a wtedy, na dany przez Elizę znak, dwóch sześcioletnich brzdąców wyskoczyło z kryjówki w kącie i zaczęło okładać go drewnianymi mieczykami po nogach. – Auć! – wrzasnął napadnięty. – To atak piratów na Morzu Północnym! – wyjaśniła Eliza. Misa ze smalcem zasłaniała właścicielowi widok, przez co nie bardzo wiedział, gdzie znajdują się mali bukanierzy. Dał się kilka razy przegonić dookoła Brytanii, a kiedy wreszcie (o czwartej dwadzieścia) przybił do lądu, miał poważny przechył na sterburtę. Odwrócił misę do góry dnem i wyładował jej zawartość w Tower. – Pospieszcie się! – ponagliła gości Eliza. – Termin zapłaty weksla upływa za pięć minut! Rzeczywiście, niewiele brakowało, ale ponieważ wszyscy się sprężyli, to przy wydatnej pomocy Merkurego o czwartej dwadzieścia trzy mincerze wydali sto porcji smalcu faktorowi Lothara, który z triumfalną miną postawił je przed signore Punchinellem, a ten z odrazą pchnął je w ramiona „Pierre’a Dubois”. Była czwarta dwadzieścia siedem. Wszyscy – aktorzy, widzowie i służba – zaczęli klaskać i wiwatować, myśląc, że przedstawienie dobiegło końca. W świętowaniu nie uczestniczyli tylko kawaler d’Erquy, mając ręce zajęte miską ze smalcem, oraz dwaj sześcioletni piraci, którzy – niezadowoleni z dotychczasowej porcji szermierki i awanturnictwa – zaczęli go okładać pod kolanami i po ścięgnach Achillesa, jakby chcieli mu je rozszarpać tępymi mieczykami. – Jeszcze jedno, Merkury – dodał d’Erquy. – Pytam serio: jak przewieźć pieniądze z Londynu na front? Jeśli choć połowa plotek na temat Anglii jest prawdziwa, roi się tam od wyrzutków, wagabundów, rabusiów i wszelkiej maści bandytów. – Bez obawy. Wystarczy poczekać kilka dni i front sam do pana przyjdzie; Irlandczycy i Francuzi w paradnym szyku zapukają do pańskich drzwi przy Strandzie i poproszą o żołd. Przez pokój przetoczyła się fala patriotycznych okrzyków, a goście zgotowali Elizie owację na stojąco. Z tłumu poleciały nawet bukiety kwiatów. – Pozwólcie państwo, że jeszcze na chwilę wcielę się w rolę nieokrzesanego barona... – odezwał się Étienne, który porzucił placówkę w „Lyonie”, aby obserwować finał przedstawienia. – Dlaczego, na litość boską, angielska mennica miałaby bić monety, które są potrzebne do opłacenia inwazji na Anglię?! Zapadła taka cisza, że Étienne poczuł się nieswojo i zaczął już układać długie i wyczerpujące przeprosiny, ale Eliza nie zamierzała dać mu okazji do ich wygłoszenia. – Nie znacie Anglii! Ale ja ją znam, bo jestem Merkurym. W Anglii działają frakcje polityczne. W tej chwili rządzą tam torysi, którzy szczerze nienawidzą Uzurpatora, wcale się z tym nie kryją i najchętniej pozbyliby się go z kraju. Ba, nasze plany inwazyjne opierają się wręcz na założeniu, że angielska flota wojenna nie będzie niepokoić naszych okrętów w Kanale i że angielskie pospólstwo, podobnie jak większość wojska, z radością zrzuci holenderskie jarzmo i powita irlandzkich i francuskich wyzwolicieli z otwartymi ramionami. Jeżeli godzimy się na takie założenia, mamy chyba prawo przypuszczać, że zarządzający mennicą torysi zgodzą się wybić parę monet dla Hacklhebera... – Albo innego banku, z którym postanowimy nawiązać współpracę – wtrącił Pontchartrain. – ...nie zadając niewygodnych pytań o przeznaczenie tychże. – No tak... – powiedział Étienne. – Teraz wszystko widzę tak wyraźnie, jakby mi ktoś namalował obraz. Twarze gości przybrały nieobecny wyraz, jak gdyby wszyscy jednocześnie zapatrzyli się na to samo malowidło, które miał przed oczami diuk d’Arcachon. Były jednak wyjątki. „Samuel Bernard” najwyraźniej nie umiał (albo nie chciał) rozstać się z postacią Żyda-intryganta, która ściągnęła nań powszechną uwagę i stała się źródłem wielu żartów. Nie opuszczał Petit Salon. Miotał się między „Paryżem” i „Lyonem”, wymachując laską i dopytując się, kiedy wreszcie zobaczy choć część tego smalcu, o którym hrabia de Pontchartrain opowiadał z takim przekonaniem. „Castan”, jego kompan od bilardu, finansów oraz (obecnie) kieliszka (bo niedawno udało im się przechwycić karafkę jakiegoś brązowego płynu), również coraz głośniej gardłował. – O co im chodzi? – zdziwił się Étienne. – Nie martw się, Lotharze – uspokoiła go Eliza. – Dostaniesz swoje pieniądze. Brwi Étienne’a ściągnęły się w zadumie. – Rzeczywiście... Całkiem o tym zapomniałem! Ja też nie widziałem pieniędzy! Czy to o to ci dwaj tak się awanturują? Pontchartrain spojrzał porozumiewawczo na Elizę i wtrącił pojednawczo: – Ci dwaj odkryli właśnie zjawisko zwane ryzykiem utraty płynności. – Brzmi przerażająco! – Ale proszę się nie martwić. To ułuda. We Francji nie mamy takich upiorów. – Całe szczęście! – Diuk d’Arcachon odetchnął z ulgą. – Już zaczynałem się niepokoić, a przecież nawet nie jestem bankierem! Eliza do Lothara von Hacklhebera 12 kwietnia 1692 Mein Herr, PYCHA jest słabością, której kobiety ulegają równie łatwo jak mężczyźni, a nie jest wykluczone, że ja jestem na nią podatna bardziej od innych kobiet. PYCHA, podobnie jak inne przywary, arogancko walczy o miejsce zajmowane w ludzkim sercu i zazdrości miejsca Cnotom, które nieustannie usiłuje zdeptać lub przegnać. Kiedy przed osiemnastoma miesiącami wpadłam do sypialni małego Johanna i zastałam w niej puste łóżeczko, w mojej duszy wybuchła wojna. Po jednej stronie stanęła cnota Miłości, naturalnej miłości matki do dziecka. Naprzeciw niej wyrosła Pycha: urażona, skrzywdzona, upokorzona. Nie chodziło tylko o to, że przegrałam. Najgorsza była świadomość, że byłam w tym czasie na uroczystej kolacji, zamiast siedzieć w domu i pełnić obowiązki matki. Dlatego też Pysze deptał po piętach Wstyd. Ich połączone legiony zaszarżowały i zmiażdżyły wątłe siły Miłości. Wszystko, co od tamtej pory zrobiłam, mając na względzie Johanna, dyktowała mi Pycha. Rady Miłości słyszałam rzadko, a kiedy już udawało jej się z czymś przebić, celowo ją ignorowałam. Nikt jednak nie zna praw rządzących przypływami uczuć. Ostatnie osiemnaście miesięcy wiele zmieniło. Urodziłam drugiego synka i przekonałam się, że porywcza Pycha znacznie łatwiej zdobywa nowe ziemie, niż potem je okupuje. Miłość w dyskretnych wypadach odzyskała stracone terytorium i zdobyła nowe. Można by powiedzieć, że ten list jest dowodem zwycięstwa Miłości w wojnie z Pychą; pozostaje tylko ustalić warunki kapitulacji. Te warunki to Pan, naturalnie, podyktował; wyłożył je z podziwu godną klarownością w liściku, który znalazłam w łóżeczku Johanna. Żąda Pan zwrotu złota, które w sierpniu 1690 roku skradziono u brzegów Bonanzy i które, w powszechnym przekonaniu, wpadło w ręce bandy złodziei i piratów dowodzonej przez łotra nazwiskiem Jack Shaftoe. Podejrzewa Pan, że mam coś wspólnego z tą kradzieżą i że wiem, gdzie można Jacka znaleźć. Szczerze mówiąc, nic nie wiem o samej kradzieży i nie mam pojęcia, gdzie podziewa się Jack. Jest to jednak odpowiedź podyktowana pychą i wcale nie przybliża mnie do spotkania z ukochanym synkiem. Miłość kazałaby raczej dać Panu to, czego Pan chce; uciszyć Pański gniew i ukoić ból. Do tego czasu pozostanę Pańską pokorną i posłuszną sługą. Dlatego, mimo że nie mogę zwrócić Panu złota i nie wiem, gdzie jest Jack, nie będę już dłużej się skarżyć, lecz zrobię, co w mojej mocy, aby Panu zadośćuczynić. Jeśli chodzi o miejsce pobytu Jacka Shaftoe: nikt go nie zna, ale ojciec Édouard de Gex i monsieur Bonaventure Rossignol opracowali plan, który pozwoli je ustalić. Jeden z członków tej pirackiej brygady pisuje czasem listy do rodziny we Francji. Monsieur Rossignol przechwytuje je i czyta, lecz, niestety, nie potrafi odcyfrować całej ich treści, są bowiem pisane szyfrem, którego nie udało mu się złamać. Kopiuje je więc na własny użytek, a oryginały odsyła adresatom, handlarzom kawy, do niedawna wiodącym w Paryżu żywot żebraków – dopóki nie odkryła ich księżna d’Oyonnax. Madame d’Oyonnax, jak zapewne Panu wiadomo, jest cousine de Gexa. Zaczęła serwować wyłącznie ich kawę w swoim salon i wkrótce sama de Maintenon przy porannej toalecie poprosiła o podanie kawy właśnie tej marki. Niewiele później handlarze otworzyli w wiosce Wersal kawiarenkę, gdzie nie tylko obsługują regularnych klientów, ale także dostarczają ziarno kawowe do królewskiego château i innych posiadłości, których w okolicy nie brakuje. Bez wątpienia jest to robota ojca de Gex – dzięki temu posunięciu rodzina, dotychczas rozproszona po paryskich więzieniach i przytułkach, zebrała się w całość i zamieszkała w jednym domu w Wersalu, gdzie Cabinet Noir ma ją na oku. Jak już wspomniałam, monsieur Rossignol oddaje im listy pisane przez krewniaka z bandy Jacka Shaftoe, licząc na to, że odpowiadając na nie, z czymś się zdradzą. Na razie nie uzyskał żadnych istotnych informacji, bo rodzina nie odpisuje – prawdopodobnie dlatego, że nie zna adresu, na który mogłaby wysyłać listy. Wygląda na to, że statek l’Emmerdeura i jego kompanów krąży po Morzu Czerwonym i Zatoce Perskiej, toteż przesłanie nań listu z Paryża ma równie małe szanse powodzenia, jak ustrzelenie gza z moździerza oblężniczego. Nie zmienia to faktu, że plan monsieur Rossignola i ojca de Gex, mający na celu wytropienie Jacka, jest rozsądny i prędzej czy później musi przynieść spodziewane owoce. Pierwsza się o nich dowiem i przekażę Panu te informacje. A co się tyczy złota... Ponieważ nie mogę zaspokoić Pańskich żądań w tej materii, postanowiłam wynagrodzić Panu ten uszczerbek – na ile to możliwe – w inny sposób. Zdaję sobie sprawę, że złoto skradzione z Bonanzy ma szczególne właściwości, których utraty nie powetuje Panu żadna ilość zwyczajnych kruszców. Jednakże do czasu złapania złodziei mogę Panu powetować stratę tylko w jeden sposób. Niedługo po urodzeniu Johanna straciłam cały osobisty majątek, nie mam więc pieniędzy, które mogłabym Panu posłać. Fortuną mojej nowej rodziny, Lavardaców, oczywiście nie mogę rozporządzać. Mieszkam w ich rezydencjach, ale ich nie sprzedam; jadam z rodowych sreber, ale nie mogę kazać ich przetopić. Za to dzięki pozycji, jaką zajmuję, mam niezrównany wgląd w finanse francuskiego rządu i rządzące nimi mechanizmy. Często zdarza mi się zdobywać informacje, z których człowiek na Pańskim stanowisku mógłby czerpać spore zyski, nie ponosząc wielkich kosztów ani ryzyka. Jako zaliczkę na poczet spłaty złota z Bonanzy, które zamierzam Panu oddać w całości, gdy tylko będzie to możliwe, oferuję Panu teraz taką właśnie informację, pierwszą w naszej – mam nadzieję – długiej i owocnej współpracy. Pański agent w Lyonie, Gerhard Mann, wprowadzi Pana w szczegóły, ja ograniczę się więc do wstępu. Francuski rząd chce przewieźć srebro do Anglii, aby wypłacić żołd irlandzkim i francuskim żołnierzom, którzy pod koniec maja dokonają inwazji z rejonu Cherbourga. Zamierzano po prostu wysłać kruszec statkiem, dopóki nie przekonałam kogo trzeba, że lepiej będzie skorzystać z istniejących kanałów handlowych, czyli wystawić w Lyonie weksel w oparciu o kredyt monsieur Castana (gwarantowany, ma się rozumieć, przez państwo), płatny w srebrnej monecie w Londynie. Należałoby wyznaczyć termin wypłaty na przełom maja i czerwca, i wydać weksel na okaziciela, ponieważ tożsamość remitenta na razie jest nieznana, a poza tym – z oczywistych powodów – musi pozostać tajna. Ponieważ sprawa załatwiana jest na ostatnią chwilę, a w dodatku trwa wojna, może Pan w tej sytuacji zażądać całkiem wysokiej prowizji, sama transakcja zaś jest praktycznie pozbawiona ryzyka. Być może roześmieje się Pan, czytając te słowa. No bo jak to możliwe, że wysłanie srebra do ogarniętej wojną Anglii ma nie być ryzykowne? Otóż do inwazji najprawdopodobniej w ogóle nie dojdzie, a jeśli nawet, to i tak będzie skazana na klęskę. Plan najazdu opiera się na założeniu, że angielskie pospólstwo z otwartymi ramionami przyjmie Irlandczyków i Francuzów, którzy przyjdą osadzić katolika na angielskim tronie. Co za niedorzeczne przypuszczenie! Dysponuje Pan doskonałymi źródłami informacji, które z pewnością potwierdzą moje słowa. W tej chwili najbardziej prawdopodobną wydaje się sytuacja, w której wydany w Lyonie weksel w ogóle nie dotrze do Londynu, transakcja zostanie anulowana, Pan zaś zatrzyma prowizję i otrzyma zwrot kosztów. W najgorszym razie weksel zostanie przedstawiony do wypłaty, ale to z kolei będzie dla rodziny Hacklheberów zwykła, rutynowa transakcja, wyjątkowa tylko ze względu na pokaźną sumę. Zrobiłam co w mojej mocy, aby przekonać hrabiego Pontchartraina, monsieur Bernarda i monsieur Castana do wyboru Domu Hacklheberów jako banku obsługującego tę transakcję. Dali mi do zrozumienia, że aprobują mój pomysł, ale, jak Panu doskonale wiadomo, w Lyonie jest silna konkurencja, a ja nie mogę ich zmusić, by udali się z tą sprawą właśnie do Pana. Postaram się dyskretnie działać na Pańską korzyść, chyba że w liście zwrotnym stanowczo mi Pan tego zakaże. W zamian proszę tylko o drobnostkę: niech mi Pan okaże większą łaskawość niż dotychczas, pozwoli złożyć krótką wizytę w Lipsku (jeśli tylko uda mi się jakoś tam dostać) i zobaczyć się z małym Johannem – nawet w towarzystwie jego opiekunki, jeśli uzna Pan to za konieczne. Pozostaję, mein Herr, Pańską pokorną i posłuszną sługą. Eliza, księżna d’Arcachon, hrabina de la Zeur Eliza do Wilhelma III, króla Anglii Eliza, księżna Qwghlm, księżna Arcachon 12 kwietnia 1692 Wasza Wysokość, z pewnością ze stu różnych ust słyszał już Wasza Wysokość o tym, że na półwyspie Cotentin gromadzi się armia inwazyjna gotowa do najazdu na kraj Waszej Wysokości; może także o tym, że okręty mają wyruszyć z Cherbourga w trzecim lub czwartym tygodniu maja. Nie będę zatem tracić czasu na roztrząsanie tych kwestii. Piszę te słowa nie jako angielski szpieg, lecz jako obrończyni Francji. Inwazję trzeba za wszelką cenę powstrzymać. Jej plan jest katastrofalnie idiotyczny. Jej klęska ani nie poprawi stanu bezpieczeństwa Anglii (ponieważ najazd i tak jest skazany na klęskę), ani nie przyniesie Anglii chwały (ponieważ cały pomysł jest poroniony). Nie wiem, jak to możliwe, ale Francuzi wmówili sobie, że cała Anglia marzy o pozbyciu się Waszej Wysokości; że w angielskiej armii wprost roi się od jakobitów, którzy tylko czekają na sygnał, aby poprzysiąc wierność Jakubowi Stuartowi; że królewska marynarka wojenna nie zainterweniuje, kiedy francuska flota wypłynie na wody Kanału; że angielskie wojsko pójdzie w rozsypkę, nie niepokojeni przez nikogo Irlandczycy i Francuzi zdobędą przyczółek w Wesseksie, a tubylcy powitają ich kwiatami. Może to wszystko prawda, mnie jednak założenia te wydają się absurdalne. Przypuszczam, że działający we Francji angielscy szpiedzy i emisariusze udają wrogość wobec Waszej Wysokości i sączą w uszy swoich francuskich odpowiedników uwodzicielskie i pochlebne bzdury o tym, jak to cała Anglia wyczekuje jakobickiej rebelii. Jeśli mam rację, ich podstęp okazał się aż nazbyt skuteczny. Pewni siebie Francuzi ułożyli plany, obmyślili manewry i sformułowali postanowienia, które pokornej i posłusznej słudze Waszej Wysokości wydają się czystym obłędem. Błagam, aby Wasza Wysokość napisał list lub wysłał emisariusza do Ludwika XIV, powiedział mu, że wie o planowanej inwazji, i dał jasno do zrozumienia, że przedsięwzięcie nie ma szans powodzenia. Jeżeli koniecznie chce poświęcić francuskich żołnierzy i marynarzy na Polach Marsowych, niech lepiej przygotuje uczciwą, honorową bitwę. Nie zniosłabym myśli, że mieliby się potopić w imię takiego głupstwa. PS Wysyłam trzy egzemplarze tego listu, trzema różnymi statkami przemytniczymi. Jeżeli otrzyma Wasza Wysokość więcej niż jeden, proszę wybaczyć mi moje natręctwo, jednakże jest to dla mnie sprawa wielkiej wagi. Eliza do kawalera d’Erquy 13 kwietnia 1692 Monsieur, dziękuję za pomoc w wysłaniu listów do Anglii. Nie udałoby mi się nawiązać stosownych znajomości bez pomocy kogoś takiego jak Pan, Bretończyka z krwi i kości, który zatoczki i wysepki Golfe de St.-Malo zna jak własną kieszeń. Proszę mi wybaczyć, że roześmiałam się na widok Pańskiej miny. Zachował się Pan bardzo rozsądnie i ze wszech miar stosownie, otwierając i przeglądając listy przed wysłaniem ich na drugi brzeg Kanału – nie wiedział Pan przecież, co mogą zawierać. Wielokrotnie zdarzało się, że kobieta – pełna najlepszych chęci, lecz niezbyt mądra – dawała się oszukać łotrowi mniej dobrodusznemu i bardziej przebiegłemu od niej i przemycała szkodliwe pisma. Bynajmniej się na Pana nie złoszczę, monsieur; przeciwnie: jestem Panu wdzięczna za to, że obejrzał listy przed oddaniem ich w ręce przemytników. Tym bardziej proszę więc o wybaczenie, że wybuchłam śmiechem, widząc wyraz Pańskiej twarzy, kiedy obracał Pan kolejne stronice zapisane niezrozumiałym bełkotem. Z pewnością domyślił się Pan już, że param się handlem akcjami na giełdach w Londynie i Amsterdamie. A ponieważ Francja jest teraz w stanie wojny z Anglią i Holandią, trudno mi kontaktować się z moimi agentami w sposób wypracowany w czasach pokoju. I właśnie dlatego zawracałam Panu głowę wysłaniem tych listów. Taka korespondencja jest jednak dosyć specyficzna; zawiera głównie liczby i finansowy żargon. Nie powinien się Pan dziwić, że nic z nich nie zrozumiał. Pozwoli Pan, że korzystając z okazji, przejdę teraz do interesów. Powinien Pan wiedzieć, że zasoby, jakimi dysponuję, są ograniczone i – w większości – niezbyt płynne. Za to większość aktywów rodziny Lavardaców w sposób naturalny generuje dochody: z farm, na ten przykład, spływa dzierżawa, która trafia do naszego rodowego skarbca. Rozliczne wydatki drenują tenże skarbiec, ale przy dobrym zarządzaniu rodzinnymi sprawami od czasu do czasu udaje się uzyskać pewną nadwyżkę finansową. W takiej sytuacji to ja odpowiadam za jej produktywne wykorzystanie. Codziennie mam wiele okazji do zainwestowania pieniędzy. Pozostaje mi tylko w rozsądny sposób rozdzielać dostępny kapitał między te okazje. Plotki, jakie najwyraźniej do Pana dotarły, są prawdziwe – istotnie, zdarzało mi się odkupywać wierzytelności od osób, które pożyczyły pieniądze skarbowi państwa i uznały wypłacane im z tego tytułu odsetki za niewystarczające. Podobnie jak wszystkie inne uczciwe transakcje, także i taki kontrakt musi być korzystny dla obu stron. Pierwotny kredytodawca (w tym wypadku Pan nim jest, monsieur) dostaje do ręki żywą gotówkę zamiast świstka papieru z podpisem contrôleura-général i obietnicą wypłaty odsetków. Nieco trudniej wyjaśnić naturę korzyści, jaką ja czerpię z takiej transakcji, ale proszę mi wierzyć, że wyświadczam królowi przysługę. Kiedy gromadzę znaczną liczbę takich pożyczek i tworzę z nich jeden instrument finansowy, dokumentujący pokaźny dług skarbu państwa, mogę wprowadzić odrobinę ładu i porządku w materii, która w przeciwnym razie niezwykle by się skomplikowała. Dzięki temu można znacznie łatwiej i o wiele skuteczniej zarządzać finansami całej Francji. W tym momencie muszę poruszyć niezręczną, wręcz odpychającą kwestię warunków wykupu. Chodzi przede wszystkim o ustalenie dyskonta przy zbyciu Pańskiej wierzytelności – czyli ile livres tournoises otrzyma Pan dziś od kupca za sto livres tournoises pierwotnej sumy pożyczki. To całkiem naturalne, że tego rodzaju dywagacje wszystkich szlachetnie urodzonych ludzi napawają odrazą. Powinniśmy się więc cieszyć, że możemy się w tej materii zdać na bezstronny osąd rynku. Gdyby był Pan jedynym człowiekiem we Francji usiłującym sprzedać taką wierzytelność, musielibyśmy wypracować warunki transakcji od zera, nie odwołując się do przyjętych form i nie dysponując żadnymi precedensami; wywiązałaby się długa i nieciekawa dyskusja, której każde słowo byłoby poniżające dla nas, przedstawicieli francuskiej arystokracji. Tak się jednak składa, że mamy setki precedensów, i to z całkiem niedawnej przeszłości; sama skupiłam już osiemdziesiąt sześć wierzytelności, a w tej chwili jest Pan jednym z siedmiu chętnych, którzy złożyli mi podobną propozycję. Przy tak dużej liczbie transakcji cena sama się pojawia, znikąd, jakby za sprawą czarów. Stąd wiem, że cena za sto livres tournoises wierzytelności francuskiego rządu trzy lata temu wynosiła osiemdziesiąt jeden livres tournoises, przed dwoma laty spadła do sześćdziesięciu pięciu, rok temu utrzymywała się na stabilnym poziomie czterdziestu, a dziś spadła do dwudziestu jeden. Czyli za każde sto, które pożyczył Pan skarbowi państwa, dziś zapłacę dwadzieścia jeden. Jutro cena może wzrosnąć (w takim wypadku korzystniej dla Pana byłoby przetrzymać wierzytelność i sprzedać ją później) – ale równie dobrze może spaść (wtedy warto byłoby się pozbyć wierzytelności już dzisiaj). Jest mi niezmiernie przykro, ale nie jestem w stanie nic Panu doradzić w tej kwestii. Moim doradcą prawnym w Wersalu jest monsieur Ladon. Uprzedziłam go, że może się Pan z nim skontaktować w tej sprawie. Jest świetnym specjalistą od tego rodzaju transakcji – jak wspomniałam, przeprowadził ich już ponad osiemdziesiąt. Jeżeli zdecyduje się Pan działać, monsieur Ladon przygotuje wszelkie stosowne dokumenty. Na zakończenie jeszcze raz dziękuję za pomoc w wysłaniu listów do Anglii. Niedługo będę zapewne wysyłać kolejne – ale po tym, jak wskazał mi Pan drogę i przedstawił mnie właściwym ludziom, moi służący (są wśród nich starzy marynarze z okolic Dunkierki) sami sobie z tym poradzą. Eliza, księżna d’Arcachon Café Esphahan, rue de l’Orangerie, Wersal 26 kwietnia 1692 – Spodziewała się pani zobaczyć kogoś innego? Proszę się nie przejmować, madame. Ja również. W taki właśnie sposób Samuel Bernard przedstawił się Elizie, wykrzykując te słowa przez całą kawiarnię, zanim jeszcze podszedł do stolika. Umawiając się z nim w kawiarni zamiast w saloniku w château, Eliza o kilka dni skróciła obowiązkowe podchody i procedurę przesyłania zaproszeń, ale Bernard, najwyraźniej nieusatysfakcjonowany zbyt wolnym tempem rozwoju znajomości, trzema zdaniami rozprawił się z półgodzinnym persyflażem prezentacji i zanim dosiadł się do stolika, wstęp mieli za sobą. Szedł tak stanowczym krokiem, jakby zamierzał ją aresztować. Ludzie odwracali się w jego stronę, nieruchomieli i natychmiast spuszczali wzrok, a ci, którzy koniecznie chcieli się na coś pogapić, gapili się przez okno na jego powóz i pilnujący go szwadron muszkieterów. Chwycił dłoń Elizy jak ciśniętą mu w twarz rękawicę. Wysunął jedną nogę do przodu, zapewniając sobie solidne podparcie, ukłonił się nisko, złożył na knykciach Elizy krótki, suchy pocałunek i cały zalśnił – a to dlatego, że w ciemny materiał kamizelki miał wplecione złote nici. – Sądziła pani, że jestem Żydem – dodał i usiadł. – A pan sądził, że kim ja jestem, monsieur? – Proszę nie żartować! Przecież zna pani odpowiedź. Proszę pomyśleć. Pomogę pani. Dlaczego spodziewała się pani Żyda? – Bo wszyscy tak mówią. – Dlaczego tak mówią? – Bo są w błędzie. – Kiedy zazwyczaj dobrze poinformowane osoby tkwią w błędnym przekonaniu, to chyba tego właśnie chcą, nie uważa pani? – To chyba logiczne wytłumaczenie... – Dlaczego jednak ludzie mieliby chcieć być w błędzie co do mojej lub pani osoby? – Monsieur Bernard, dawno już nie uczestniczyłam w tak błyskotliwej konwersacji. Proszę mi dać chwilę wytchnienia. Może coś pan zamówi? Nie dlatego, że potrzebuje pan dodatkowej stymulacji... – Kawę proszę! – zawołał Bernard do młodego Ormianina. Chłopak miał turecki strój i wąsik jak puszek na skórce brzoskwini. Zbliżał się do stolika ostrożnie, ponaglany złowrogimi spojrzeniami i dyskretnymi pstryknięciami właściciela kawiarni, Christophera Esphahniana, a powstrzymywany obawą, jaką budził w nim Bernard. Teraz z wyraźną ulgą popędził na zaplecze, rad, że przyjął zamówienie. Bernard rozejrzał się po lokalu. – Prawie jak w Amsterdamie – powiedział. – W ustach finansisty to pochlebstwo – odparła Eliza. – Wydaje mi się jednak, że wystrój wnętrza ma sugerować, że jesteśmy w Turcji. Bernard prychnął. – I co, w pani przypadku to działa? – Nie, ponieważ widziałam amsterdamskie kawiarnie i podzielam pańską opinię. – Nie wspomina pani o tym, że była w Turcji. – A powinnam? Może inni mnie w tym wyręczają? – I wracamy do tematu... – Bernard się uśmiechnął. – Ludzie mówią o mnie, że jestem Żydem, a o pani, że jest pani odaliską i szpiegiem Wielkiego Turka... – Tak mówią?! – Owszem. A co? Najprzyjemniejsze u Bernarda było to, że nawet kiedy powiedział coś niemiłego, błyskawicznie zmieniał temat. Eliza doszła do wniosku, że lepiej będzie dotrzymać mu w tym kroku niż drążyć niewygodną dla niej kwestię Wielkiego Turka. – Jedyne, co nas łączy, monsieur, to szczególne zamiłowanie do finansów. Bernard dał po sobie poznać, że nie uznaje tej próby za satysfakcjonującą. Miał wydatny, francuski nos o skomplikowanym konturze, blisko osadzone oczy i wąskie, uniesione kąciki ust, które upodabniały jego wargi do łuku refleksyjnego. Na twarzy Bernarda malowała się albo frustracja, albo ogromne skupienie – a może jedno i drugie jednocześnie. Chciał jej coś przekazać. – Dlaczego noszę złotogłów? Czy to dandysowska próżność? Nie! Ubieram się elegancko, ale nie jestem modnisiem. Dlaczego więc to robię? Dlatego że chcę, by strój mi o czymś przypominał. – Myślałam, że ma przypominać innym, nie panu... – Że jestem najbogatszym człowiekiem we Francji? To chciała pani powiedzieć? – Nie, ale tak właśnie pomyślałam. – Kolejna plotka, taka jak ta, że jestem Żydem. Nie, madame. Noszę się tak, ponieważ taki był mój fach. – Powiedział pan: fach?! – Pochodzę z hugenockiej rodziny. Ochrzczono mnie w protestanckim kościele w Charenton, który dziś już nie istnieje, bo kilka lat temu zburzyła go katolicka tłuszcza. Mój dziadek był nadwornym portrecistą, ojciec – miniaturzystą i grawerem. Mnie jednak Bóg poskąpił talentów artystycznych i poszedłem do terminu u handlarza złotogłowiem. – Przepracował pan cały przewidziany okres nauki, monsieur? – Pourquoi non, madame? Zarówno wtedy, jak i teraz dotrzymuję zobowiązań. Mój pełny métier brzmi: maître mercier grossiste pour draps d’or, d’argent, et de soie de Paris. – Chyba nareszcie zaczynam rozumieć, do czego pan zmierza, monsieur Bernard. Łączy nas to, że jesteśmy obcy. – Nasza obecność w tym miejscu nie ma sensu! – Bernard rozłożył teatralnym gestem ręce i uniósł brwi w grymasie najwyższego zdumienia, bezbłędnie naśladując pewien rodzaj dworzanina. – Dla tych ludzi – (Bernard jednym gestem ogarnął całą rue de l’Orangerie) – jesteśmy tym, czym meteory, komety i plamy na słońcu dla astronomów: potwornymi anomaliami, złowrogimi omenami niepożądanych zmian, dowodem, że coś się psuje w doskonałym, zbudowanym ponoć Boską ręką systemie. – Podobnie wypowiadał się markiz d’Ozoir... Bernard nie zamierzał wysłuchiwać tak niedorzecznego zdania do końca. Prychnął i przewrócił oczami. – Też coś! A co on może o nas wiedzieć?! Jest synem diuka! Perfekcyjną ilustracją moich słów! Zgoda, to bękart, na swój sposób całkiem przedsiębiorczy, ale poza tym to typowy przedstawiciel ustalonego porządku. Eliza uznała, że chwilowo najbezpieczniej będzie nie zabierać głosu, gdyż jej rozmówca sprowadził ją na manowce, zupełnie jakby próbował ją wciągnąć – ją, księżną! – w jakiś rodzaj rebelii. Bernard zauważył zaniepokojenie Elizy i opadł na oparcie krzesła. Obuty w miękkie pantofle ormiański chłopak prześliznął się bezszelestnie po posadzce, niosąc na jarmarcznie ozdobnej tacy maleńki dzbanek z kawą w srebrnym, plecionym uchwycie. Eliza wyjrzała przez okno, czekając, aż Bernard nacieszy się pierwszymi łykami. Jego strażnicy obstawili już całą Café Esphahan, ale za ich kordonem, po przeciwnej stronie rue de l’Orangerie, widać było dużą, prostokątną parcelę, z trzech stron ujętą w ramy zwieńczonego galerią muru oporowego, podtrzymującego południowe skrzydło królewskiego pałacu. Ogród był otwarty od południa, dzięki czemu zimą chwytał i kumulował mizerne ciepło słońca. Królewskie drzewka pomarańczowe, zamieszkujące przenośne skrzynki z ziemią, wygrzewały się jeszcze na galerii – ostatnie noce były pogodne i zimne – a w ogrodzie prym wiodły palmy. To właśnie ich rozwiane pióropusze, a nie niby-turecki wystrój kawiarni, przywodziły Elizie na myśl obwiedzione murem ogrody pałacu Topkapi. Bernard trochę się uspokoił. – Bez obawy, madame, obaj z ojcem przeszliśmy na katolicyzm, kiedy król odwołał edykt nantejski. A pani wyszła za mąż za diuka z dziedzicznym tytułem. – Nie rozumiem, co ma wspólnego jedno z drugim. – Można powiedzieć, że moje nawrócenie i pani małżeństwo były sakramentami, które przyjęliśmy, by pokazać, że poddajemy się porządkowi panującemu w tym kraju – temu samemu porządkowi, który podważamy, wykazując, jak to pani celnie nazwała, szczególne zamiłowanie do finansów. – Nie jestem pewna, czy mogę się z panem zgodzić, monsieur. Bernard udał, że nie słyszy nieśmiałego protestu Elizy. – Prędzej czy później król mnie nobilituje, zostanę jakimś hrabią czy kimś takim i ludzie zaczną udawać, że zapomnieli o moim czeladnictwie. Proszę jednak nie dać się zwieść pozorom. Ja i pani jesteśmy w ich oczach równie arystokratyczni, francuscy i katoliccy jak on! – Machnął gwałtownie ręką, jakby ciskał sztylet, celując w malowidło na suficie, przedstawiające olbrzymiego, półnagiego, muskularnego hashishina o skórze koloru ochry, z sumiastymi wąsami i w czerwonym turbanie, biorącego zamach szablą. – Właśnie dlatego nazywają mnie Żydem; równie dobrze mógłbym być dla nich potworem nie do opisania. – Korzystając z tego, że zostaliśmy tu tylko my, nieopisane monstra... – zagaiła Eliza, i miała rację, większość gości bowiem pospiesznie się ulotniła. – Czy moglibyśmy... – Naturalnie. – Bernard zamrugał dwa razy. – Policzmy. Do inwazji szykuje się około dwudziestu tysięcy szeregowych żołnierzy. Każdy dostaje pięć sol dziennie, co razem daje pięć tysięcy livres. Sierżantów jest w przybliżeniu dziesięć razy mniej, ale każdy otrzymuje podwójną stawkę. Razem tysiąc livres. Porucznicy dostają jednego livre dziennie, kapitanowie dwa i pół. Kiedy uwzględni się wszystkich dragonów, kawalerzystów et caetera, dostajemy osiem tysięcy dziennie... – Powiedzmy: dziesięć, aby uwzględnić dodatkowe wydatki. – C’est juste. Po co w takim razie potrzebuje pani w Londynie aż pół miliona? – Ależ, monsieur, Anglia jest wprawdzie mniejsza od Francji, ale znacznie większa niż skrawki niderlandzkiej ziemi, o które batalia trwała miesiącami. Albo latami. – Miasta, o których pani mówi, są silnie ufortyfikowane. Anglia nie. – Celna uwaga. Ale miejsce lądowania w Devon dzieli od Londynu znaczna odległość. Wilhelm Orański maszerował do stolicy półtora miesiąca. – W porządku. Zgadzam się, że żołd dla całej armii za pięćdziesiąt dni wyniesie pół miliona livres. Dlaczego jednak chce pani, żeby wszystkie monety, co do pensa, wybić zawczasu w Londynie? Przecież jeżeli kampania wyjdzie poza etap zdobycia przyczółka, będzie można spokojnie wysłać pieniądze na statkach. – Może tak, a może nie, monsieur. Dowiedziałam się o tej jednej szansie i staram się ją jak najlepiej wykorzystać. A pan niepotrzebnie komplikuje całą sprawę. Poproszono mnie o radę w kwestii wypłacenia żołdu. Zgadzamy się, że pół miliona livres to rozsądne, co najwyżej odrobinę przesadzone oszacowanie niezbędnej sumy. Nie jest to wcale suma zbyt wielka, aby przesłać ją normalnymi kanałami handlowymi. Proszę o tyle pieniędzy, ile moim zdaniem będzie potrzebne. Jeżeli połowa monet zostanie wybita w Londynie, uznam, że przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. – Sprawa się komplikuje, gdy Lyon ma pośredniczyć w transakcji. Dla Dépôt to pokaźny kąsek, trudny do przełknięcia. Gdybyśmy mogli przepuścić pieniądze przez publiczny, otwarty rynek, na którym działają normalne banki... – Monsieur Bernard, proszę mnie nie kusić. Chętnie przesiedziałabym tu z panem cały ranek i popołudnie, sącząc kawę i dyskutując o specyfice Lyonu i Dépôt. Niewykluczone, że nasze poglądy są w tym względzie zbieżne. Fakty jednak są inne: Lyon to stary, tradycyjny łącznik Francji ze światowym systemem finansowym i właśnie dlatego tamtędy muszą przejść pieniądze. Może się to wydawać dziwaczne i niezręczne, ale na szczęście są w Lyonie domy bankierskie, takie jak Hacklheberowie, mające swobodny dostęp do publicznych rynków finansowych w innych miastach. – Rozumiem to wszystko, madame, ale Dépôt ma ograniczone możliwości. Francja prowadzi wojnę na kilku frontach jednocześnie. Oczekiwania wobec skarbu państwa są ogromne. – Widziałam to srebro na własne oczy, w ładowni jachtu hrabiego de Pontchartrain w St.- Malo. Chodzi tylko o to, żeby w inny, bezpieczniejszy sposób przetransportować je do Anglii. – Nie wątpię, madame. Kłopot w tym, że w czasie wojny pokusa, by wykorzystać kruszec gdzie indziej i wydać go dwa razy, będzie silniejsza niż zwykle. – Zaczynam rozumieć, czemu dworscy dandysi za panem nie przepadają. Zachowuje się pan nad wyraz nieuprzejmie, sugerując, że monsieur Pontchartrain mógłby zrobić coś takiego. – Ani słowem nie zająknąłem się na temat tego szlachetnego człowieka. Wcale nie jest w tej sprawie najważniejszy, ponieważ, o ile mi wiadomo, nie jest jeszcze królem Francji. – Ależ z pana impertynent! – Bynajmniej. Król to król. Jeśli chce, może wydawać swoje pieniądze po dwa albo i trzy razy, a żaden Francuz nie powie mu złego słowa. Tylko Dépôt może mieć na ten temat inne zdanie. – Przypuśćmy, że poprosilibyśmy Dépôt, aby dostosował się do tych nowych, złożonych okoliczności. Gdyby okazało się, że nie może spełnić naszych żądań, Francja musiałaby się postarać o całkiem nowy system bankowy. Czy nie byłoby to dobre dla kraju – i dla pana osobiście, monsieur? – Dla mnie pewnie tak. Dla pani również. Ale Francja mogłaby przeżyć poważny wstrząs. – Nie znam się na tym. Jestem jak gosposia, która przyszła na targ po rzepę. Jeżeli pójdę do mojego stałego sprzedawcy, a on zażąda wygórowanej ceny za rzepę marnej jakości, znajdę innego. – Dobrze. Jeszcze dziś udam się do Lyonu na spotkanie z monsieur Castanem. Mógłbym przekazać mu pani propozycję dla Dépôt i przekonalibyśmy się, czy wystarczy im rzepy. – Monsieur... Co robi w pańskiej wypowiedzi słowo „mógłbym”? Nie wygląda mi pan na człowieka skłonnego do flirtu. – Ma pani dom w St.-Malo. – Istotnie. – Ponoć bardzo go pani lubi, bardziej niż La Dunette. – Bernard spojrzał mniej więcej w tę stronę, gdzie znajdowało się La Dunette, dosłownie kilka strzałów z muszkietu w górę wzgórza od rue de l’Orangerie, ale i tak zobaczył tam tylko kolejne kolorowe malowidło przedstawiające dzikich Turków w akcji. – Panu też by się tam spodobało. W St.-Malo rządzi handel. – Rozumiem. Czy nie tam właśnie zawijają statki Compagnie des Indes? A może mam złe informacje? – Zawija tam wiele statków, ale jeśli to Indie interesują pana w sposób szczególny, możemy porozmawiać właśnie o nich. – A pani nie interesują, madame? Ma pani pojęcie, jakie zyski czerpią z handlu z Indiami V.O.C. i angielska Kompania Wschodnioindyjska? – Naturalnie, monsieur. Są wręcz przysłowiowe, podobnie jak stałe upadki i odradzanie się Compagnie des Indes. Proszę tylko zapytać markiza d’Ozoir... – Wszyscy znają tę historię. Mnie bardziej interesuje przyszłość. – Doprawdy, bezczelny z pana flirciarz, monsieur Bernard. Nie zdołam dłużej hamować swojej ciekawości: co pan sobie myśli? – Nie wiem. – Bzdura! – Przeciwnie, szczera prawda. Wiem tylko tyle, że patrzę na Compagnie des Indes i nic nie widzę. Nic się nie dzieje, a coś dziać się powinno. To intrygujące. – Zwietrzył pan okazję. – Tak jak i pani. – Ma pan na myśli srebro w Londynie? – Teraz to pani ze mną flirtuje. Mogę to załatwić. Zostałem powtórnie ochrzczony jako katolik, ale nie przeszkodziło mi to podtrzymać kontaktów z hugenotami, którzy woleli opuścić kraj, rozjechali się po miastach takich jak Londyn i świetnie sobie tam radzą. Pani wie o tym najlepiej, wkroczyła pani w powstałą po ich odejściu lukę w Compagnie du Nord i kupuje od nich drewno w Szwecji i Rostocku. Tak, mogę się zająć – i zajmę się – transferem srebra. Nie będzie to jednak transakcja specjalnie zyskowna ani przesadnie wygodna. Kredyt monsieur Castana w Dépôt zostanie na pewien czas przekroczony; będę musiał wywrzeć na niego nacisk. Poza tym nie cierpię robić interesów z Lotharem. – Jak mogę się panu odwdzięczyć za to, że robi pan sobie tyle zachodu? – Proszę zainteresować się bliżej dziwną sprawą Compagnie des Indes w odległym St.- Malo. Ufam, że nie ma pani w niej udziałów? – Ani jednego, monsieur. Zajmuję się wyłącznie Compagnie du Nord. – Doskonale. Mogę zatem liczyć na to, że podzieli się pani ze mną refleksjami na temat tej drugiej kompanii? – Z przyjemnością poruszę ten temat w rozmowie z panem, monsieur. – Cieszę się. – Bernard wstał. – Ruszam więc do Lyonu. Au revoir. – Bon voyage. Samuel Bernard opuścił Café Esphahan równie szybko jak przedtem wszedł do środka. Jego pozłacane krzesło nie zdążyło jeszcze ostygnąć, gdy zasiadł w nim Bonaventure Rossignol. – Zdarzało mi się widywać królów podróżujących z mniejszą eskortą – zauważyła Eliza. Właśnie skończyli z Rossignolem oglądać scenę odjazdu Bernarda spod kawiarni – rue de l’Orangerie najpierw ruszyła kareta, za nią karawana pomniejszych pojazdów, straże, luzaki, na końcu zaś koniuszowie et caetera. – Większość królów ma mniej powodów do obaw – odparł Rossignol. – Tak? Nie wiedziałam, że monsieur Bernard ma tylu wrogów. – Nie takich jak król – konkretnych, źle mu życzących, zdolnych i chętnych mu zaszkodzić. Ale od czasu do czasu niektórych Francuzów ogarnia szał, który załagodzić może tylko powieszony albo spalony żywcem finansista. A najlepiej dwóch. – Przed czymś takim właśnie próbował mnie ostrzec. Muszę jednak przyznać, że szwadron muszkieterów przemawia do mnie znacznie bardziej niż słowa. – Ciekawe... – Rossignol spojrzał na Elizę. – Wiem o tym, że jesteś żoną diuka, dzielisz z nim łoże i rodzisz mu dzieci, ale nie jestem ani trochę zazdrosny. Za to, kiedy widzę, jak rozmawiasz z tym Bernardem... – Zapomnij. Nie wiesz, co mówisz. – Jak to, nie wiem, co mówię? Może i jestem matematykiem, ale widzę, kiedy coś iskrzy między mężczyzną i kobietą! – To prawda. Nie jesteś jednak commerçantem i nie masz zielonego pojęcia, co łączy takich ludzi jak ja i Bernard. Ale nie przejmuj się. Gdybyś był commerçantem, nie pociągałbyś mnie. Tak jak Bernard mnie nie pociąga. – Dałbym sobie głowę uciąć, że flirtowaliście. – Bo tak było, tylko że stosunki, do których ten flirt prowadzi, nie są natury seksualnej. – Nic już nie rozumiem... Igrasz ze mną. – Posłuchaj, Bon-bon. Zrobimy przegląd. Kogo z Niemców wybrałam sobie na przyjaciela? – Leibniza. – Który jest... – Matematykiem. – W Holandii? – Huygens... matematyk. – W Anglii? – Daniel Waterhouse. Naturalista. – We Francji? – ... – No, Bon-bon? Kiedy pierwszy raz przybyłam do Wersalu, zapraszano mnie na kolacje na dworze, uganiały się za mną tłumy napalonych diuków, a ja wybrałam... Kogo? – Matematyka. – A jak się ten matematyk nazywa? – Eliza przyłożyła stuloną dłoń do ucha. – Bonaventure Rossignol – odparł Bonaventure Rossignol, strzelając oczami na boki, czy nikt nie podsłuchuje. – Dobrze. Kiedy wpadłam w tarapaty pod St.-Diziers, kto pierwszy się o tym dowiedział? – Człowiek, który czyta wszystkie listy. Bonaventure Rossignol. – Kto pospieszył mi na pomoc, przejechał pół Francji, udał się ze mną na północ do Nijmegen i wsadził mnie na barkę? – Bonaven... – Zaczekaj. To piękne i dostojne imię, ale ja wolę go nazywać Bon-bonem. – Niech będzie. To był Bon-bon. – Kto się ze mną kochał nad Mozą? – Étienne de Lavardac. – Kto jeszcze? – Bon-bon. – Kto pomógł mi opracować plan wykaraskania się z kłopotów? – Bon-bon. – Kto pomagał mi zacierać ślady, fałszował dokumenty, okłamywał króla i hrabiego d’Avaux? – Bon-bon. – Kto jest ojcem mojego pierworodnego? – Nie mam pojęcia. – Tylko dlatego, że nie chciałeś na niego spojrzeć, kiedy miałeś po temu okazję. Ale powiem ci: Jean-Jacques jest bardzo podobny do Bon-bona, nie ma w nim śladu skażonej krwi Lavardaców. To ty jesteś jego ojcem. – Do czego zmierzasz? – Tylko do tego, że to niedorzeczne z twojej strony być zazdrosnym o Samuela Bernarda. Jakiekolwiek interesy byśmy prowadzili, i tak będą niczym w porównaniu z przygodą, jaką my przeżyliśmy, i z synem, którego mamy. Bon-bon przeniósł wzrok na obraz wspaniałego meczetu o wielu kopułach, zdobiący ścianę za plecami Elizy. – Przypominasz mi o rzeczach, o których wolałbym zapomnieć. Mogłem lepiej się spisać. – Bzdura! – Mogłem całkowicie oczyścić cię z oskarżeń o szpiegostwo. – Patrząc z perspektywy czasu, możliwe, że masz rację. Ale i tak uważam, że dobrze się stało. – Czyżby? Wyszłaś za człowieka, którego nie kochasz, a Jean-Jacquesa uprowadził pomylony saksoński bankier! – To nie koniec tej historii, Bon-bon. Spotkaliśmy się tutaj po to, żeby napisać następny jej rozdział. – Tak... Wybrałaś ciekawe miejsce. – Rossignol pochylił się nad stołem i tak bardzo zniżył głos, że Eliza prawie musiała dotknąć czołem jego czoła, żeby słyszeć, co dalej mówi: – Od dwóch lat czytam całą korespondencję tych ludzi, a nigdy nie widziałem ich twarzy. I z całą pewnością nie piłem ich kawy. – Smakuje ci? – Jest lepsza od przeciętnej lury, to jasne, ale bez przesady. Nie byłaby taka modna, gdybyście z księżną d’Oyonnax nie wychwalały jej bez przerwy pod niebiosa. – Sam widzisz, że dla kryptografii zrobię wszystko. – Eliza uśmiechnęła się i rozłożyła szeroko ręce, jakby zachęcając Rossignola do rozkoszowania się wspaniałością Café Esphahan. – Dowiedziałeś się ostatnio czegoś interesującego? – To nie czas ani miejsce, żeby o tym mówić! Ale nie. Byłem zajęty czytaniem twojej korespondencji. – Ciekawa? – Aż za bardzo. Do Lothara piszesz „Inwazja na Anglię na pewno nie dojdzie do skutku”, a do jakiegoś financiera w Lyonie „Inwazja nastąpi lada dzień! Musimy opłacić wojsko!”. – Nie znasz nawet połowy prawdy. – Martwię się, że znów wpakujesz się w kłopoty i będę musiał galopować w tę i z powrotem, fałszować dokumenty, okłamywać różnych ważnych ludzi... – Widząc, jak Eliza zaczyna wykrzywiać usta w podkówkę, Rossignol dodał pospiesznie: – Co chętnie uczynię. Uważam jednak, że tylko cudem wybaczono ci poprzednie szpiegowanie i kłamstwa. Za recydywę... – Kompletnie nic nie rozumiesz. Nie było żadnego wybaczenia, tylko transakcja handlowa. Poza tym nie uszło mi to płazem, jak ci się wydaje, bo zapłaciłam cenę tak straszliwą, że wątpię, abyś był w stanie ją sobie wyobrazić. Tobie się pewnie wydaje, że po prostu znów zamierzam dać nura w morze intryg, w którym od dwóch lat (dla ciebie to były bardzo spokojne lata, Bon-bon) nie pływałam, ale ja mam wrażenie, że przez cały ten czas się w nim topiłam i dopiero teraz udało mi się wystawić głowę nad wodę, nabrać tchu i rozejrzeć. I nie popuszczę, będę walczyć i drapać pazurami, aż wyczołgam się na brzeg. – Nigdy ci się to nie uda – odparł Rossignol. – Ale jeśli taka twoja natura, drap do woli. A właśnie, plecy mi się już zagoiły po ostatnim razie... – Zaplanowałam na dziś jeszcze trzy spotkania, ale może udałoby się wcisnąć i czwarte. – Eliza podała Rossignolowi pakiet listów. – Moja poczta. Chciałam ją wysłać, ale pomyślałam, że przecież mogę wręczyć ją bezpośrednio Bon-bonowi. – Odszyfruję je, czekając na czwarte z twoich spotkań. To listy, które do ciebie przyszły. – Rossignol również dał jej paczuszkę. – Dziękuję, Bon-bon. Jest tam coś ciekawego? – W porównaniu z tym, co czytam na co dzień? Madame, nawet sobie pani nie wyobraża. Daniel Waterhouse do Elizy Daniel Waterhouse 19 kwietnia 1692 Otrzymałem właśnie niedawno wysłany przez Panią list z prośbą o pilne informacje na temat mennicy i zarządzających nią ludzi. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego interesują Panią akurat takie sprawy i skąd ten pośpiech, ale muszę powiedzieć, że zwróciła się Pani do niewłaściwej osoby – tą właściwą jest markiz Ravenscar. Pozwoliłem sobie przekazać mu te pytania. Może być Pani całkowicie spokojna o jego dyskrecję. Mam nadzieję, że miewa się Pani dobrze, gdyż jak zwykle pozostaję uniżonym... et caetera. Roger Comstock, markiz Ravenscar, do Elizy 20 kwietnia 1692 LIST do Jej Miłości ELIZY, księżnej Arcachon i (choć tytuł ten nie jest we Francji uznawany) Qwghlm Madame, z największą pokorą składam Ci, Pani, tę ofiarę i szczerze proszę, aby Wasza Miłość uznała ją za satysfakcjonującą odpowiedź na pytania, które niedawno przekazał mi mój przyjaciel i kolega po fachu, członek TK, doktor Daniel Waterhouse. USPRAWIEDLIWIENIE Olimpu dwór piękniejszego nie znał oblicza niż Twarz Heleny. Boginie na jej widok wpadały w ZAZDROŚĆ, która, choć na Ziemi drobną jest przywarą, Z wysokości, gdzie wszystko większej wagi nabiera, Wprowadziła zamęt okrutny na tym łez padole. Płynęły floty, ścierali się bogowie, miasta upadały. Za Helenę herosi umierali. Sława ELIZY na skrzydłach plotki do brzegów Albionu dotarła. Francuscy pochlebcy, oniemiali chyba, Musieli dotychczas ukrywać jej urodę. Lecz tak jak światło w szczelinę najmniejszą się wciśnie I przez zasłonę prześwieca, tak i uroda ELIZY, Dłużej nieskrywana, spłoszyła boginie. A ludzie roztrzęsieni podnoszą wzrok, Ciesząc się, że nie muszą grać w jej Iliadzie. PANI, przyzwyczajona do widoku przewspaniałego pałacu w Wersalu, niewiele znajdzie Pani w Londynie miejsc godnych uwagi. Z pewnością nie będzie takim mój nowy dom przy Red Lyon Square, który na razie jest ledwie stertą kamieni i drewnianych belek. Jedynym powodem do chwały jest jego twórca, architekt doktor Daniel Waterhouse, sekretarz Towarzystwa Królewskiego, który jako człek pilny i sumienny regularnie odwiedza posesję, aby mierzyć, kreślić i szkicować. Dziś przypadkiem go tam spotkałem. Poczęstowawszy go trunkiem, dowiedziałem się, że jego skrzynka na listy została zaszczycona przybyciem wiadomości od niezrównanej księżnej Arcachon i Qwghlm, będącej przedmiotem zainteresowania pewnych ważnych osobistości w naszym kraju. Niektórzy twierdzą, że jej uroda przewyższa zalety jej umysłu; inni utrzymują, że jest wprost przeciwnie. Ja sam nie czuję się władny wydać osądu w tej sprawie – wprawdzie Pani list do doktora Waterhouse’a wprawił mnie w oszołomienie i zachwyt nad Pani mądrością, ale śmiem przypuszczać, że gdybym dostąpił zaszczytu spotkania Pani osobiście, byłbym olśniony jej urodą. Pozwolę sobie zatem odłożyć na bok tę kwestię, której z braku stosownych danych (choć, zapewniam, nie z braku ciekawości) chwilowo nie mogę rozstrzygnąć, i skupię się na pytaniu, które w liście zadała Pani doktorowi Waterhouse’owi, a mianowicie: kto kieruje londyńską mennicą w Tower i czy rozsądnym będzie przypuszczenie, że człowiek ten jest dobrym torysem? Odpowiedzi są następujące: szefem mennicy jest sir Thomas Neale, a przypuszczenie takie byłoby całkiem rozsądne – lecz BŁĘDNE. Rozsądne, ponieważ (o czym z pewnością Pani wiadomo) od wyborów w roku ‘90 nasz rząd jest pod silnym wpływem torysów. Błędne, gdyż mówimy o Anglii, gdzie o urzędach i przywilejach nie decyduje ROZSĄDEK, lecz TRADYCJA – zawsze tak robiliśmy, więc nadal tak robimy. I sir Thomas Neale kieruje mennicą nie dlatego, że jest torysem (jeśli już ma sprecyzowany pogląd na jakąś sprawę, jest to pogląd wigowski; jeśli można powiedzieć, że ma przyjaciół, przyjaciele ci są wigami), ale dlatego, że Jakub II wyznaczył go na to stanowisko zaraz po powrocie na tron w lutym ‘85. Wcześniej sir Thomas Neale był szambelanem-odźwiernym na dworze Karola II. Obowiązki szambelana-odźwiernego są niejasne i nie przekładają się jednoznacznie na język i zwyczaje La France. Oficjalnie szambelan-odźwierny opiekuje się królewskimi meblami – ale że te rzadko się zmieniają, obowiązki niezbyt go angażują i może poświęcać większość swojej energii sprzętom mniejszej wagi: kościom do gry i kartom. Bez względu na to, jakie niedoskonałości charakteru można przypisać sir Thomasowi, nawet najbardziej zajadli jego krytycy przyznają, że rzadko trafia się tak właściwy człowiek na właściwym stanowisku, jak sir Thomas Neale w roli królewskiego krupiera. Kierowanie mennicą wydaje się zajęciem zgoła odmiennej natury, toteż co bardziej sceptyczni krytycy mogliby się upierać, że wymaga innego rodzaju człowieka. Wygląda jednak na to, że Jakubowi II nikt takiego argumentu nie przedstawił – a jeśli nawet, to Jego Wysokość najwyraźniej go nie zrozumiał. Niektórzy dostrzegali w tej nominacji kolejny dowód (jakby było ich mało) na to, że pewna wstydliwa przypadłość źle wpływa na królewski mózg. Ci z nas, którzy łaskawiej oceniają poczynania innych ludzi, skłonni są widzieć w owej decyzji cień zdrowego rozsądku: przyćmiony umysł Jakuba II połączył sir Thomasa Neale’a z kośćmi i kartami, które w sposób naturalny kojarzą się z pieniędzmi – i w ten sposób sir Thomas stał się najwłaściwszym człowiekiem do bicia nowych monet. Q.E.D. Znam dobrze sir Thomasa, który ogromnie zabiega o utrzymanie ze mną poprawnych stosunków, odkąd wpadł na pomysł, że jestem potencjalnym dostawcą kapitału. Pani też mogłaby nawiązać z nim regularny kontakt, a nawet zacząć go widywać przed swoim domem po kilka razy w tygodniu – wystarczyłoby dać mu do zrozumienia, że dysponuje Pani zbędnym kapitałem, którego właścicielowi marzy się jakieś wielkie przedsięwzięcie. Niektórzy hommes d’affaires przenoszą się do świata handlu z marynarki, inni – z domeny nauki; sir Thomas trafił tam ze świata hazardu, i to nie drobnego, w którym stawia się i wygrywa pensy, lecz z hazardu na iście królewską skalę. I kiedy inny commerçant mógłby przedstawić rejs statkiem jako przykładową metaforę transakcji handlowej, dla sir Thomasa wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia są jak rzuty kośćmi. Armator starałby się pomniejszyć ryzyko i zmaksymalizować zysk, uszczelniając porządnie kadłub statku, wynajmując solidnych marynarzy, nie rozstając się z barometrem et caetera. Dla sir Thomasa dobrze zarządzane przedsiębiorstwo to sfałszowane kości i znaczone karty; im większe oszustwo, tym lepiej. I właśnie dlatego nie chcę się go pozbyć z grona moich przyjaciół. Nie powierzyłbym mu ani pensa, nie zainwestowałbym w jego pomysły, ale bawi mnie ogromnie, kiedy wykłada mi ich naturę. Jest to dla mnie rozrywka nie gorsza od lektury pikarejskich powieści. Mógłbym nadmienić mimochodem, że zrównanie hazardu z zarabianiem pieniędzy, jakie dokonało się w głowie Jakuba II, nie było wcale – wbrew początkowym osądom – objawem syfilitycznego obłędu. W okresie wymuszonego marazmu po wyborach w roku ‘90 miałem okazję rozważyć różne sposoby dostarczenia funduszy rządowi, który spodziewa się wydatków wojennych. Zastanawiamy się nad zorganizowaniem wielkiej narodowej loterii. Szczegółowe wyjaśnienia byłyby niezbyt interesujące, a podkreślanie przydatności sir Thomasa do realizacji takiego projektu uwłaczałoby Pani intelektowi. Spotykamy się regularnie z matematykami z Towarzystwa Królewskiego, badając statystyczne zawiłości takiego pomysłu. Podsumowując, powiem tak: jeżeli chce Pani bić u nas srebrne monety w ramach przedsięwzięcia, którego szczegółów nie chcę i nie muszę znać; jeżeli przedsięwzięcie to miałoby przynieść korzyść torysom (mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale to nie moja sprawa); jeżeli wreszcie wyobraża sobie Pani, że rząd torysów ma władzę nad mennicą, przez co jej i Pani interesy w naturalny sposób byłyby zbieżne – jest Pani w błędzie. Z przyjemnością donoszę, że mennicę mocno trzyma w garści wig – co jednak wcale nie musi pokrzyżować Pani planów. Jeśli bowiem dobrze czytam między wierszami, wystarczy Pani zaufany, a może nawet uległy współpracownik. Thomas Neale może być takim właśnie człowiekiem, jeśli rozważyć przedstawioną przeze mnie jego charakterystykę i stosownie go podejść. Mam nadzieję, że powyższe stanowi wyczerpującą odpowiedź na pytanie, z którym zwróciła się Pani do doktora Waterhouse’a. Jeżeli nie jest Pani zadowolona z moich wyjaśnień, albo – Boże uchowaj! – poczuła się nimi urażona, proszę, z łaski swojej, powiadomić mnie o tym fakcie, abym miał szansę zadośćuczynienia. To dla mnie ogromny zaszczyt i niekłamana przyjemność, być Pani uniżonym i posłusznym sługą. RAVENSCAR PS Jeżeli chce Pani bić angielską monetę po to, aby opłacić francusko-irlandzką armię, która w trzecim tygodniu maja zamierza wyruszyć z okolic Cherbourga i najechać Anglię, gratuluję przemyślności. Przewiezienie pieniędzy z mennicy na front będzie jednak ambitnym zadaniem logistycznym i dlatego mam dla Pani pewną propozycję. Jeżeli flota inwazyjna admirała Tourville’a nie zostanie zatopiona przez brytyjskie okręty i przepłynie przez Kanał, a papistowskie legiony zdobędą przyczółek na angielskiej ziemi i nie zostaną zmiecione do morza przez brytyjską armię ani rozszarpane przez wściekły tłum angielskich chłopów, osobiście przewiozę Pani pieniądze z Tower na front, pens po pensie, we własnym tyłku, i złożę je we wskazanym przez Panią miejscu, z którego łatwo je będzie odebrać. Leibniz do Elizy 21 kwietnia 1692 Elizo, prosiła mnie Pani – choć niektórzy powiedzieliby, że poleciła – abym pilnie nasłuchiwał wieści z Lipska dotyczących Lothara von Hacklhebera oraz, w szczególności, Jean-Jacquesa (czy też, jak go tu nazywają, Johanna). Fakt, że Lothar słyszał o łączącej nas znajomości, nie ułatwia mi zadania. Muszę poza tym przyznać, że jestem rozdarty między prośbą, aby dać Pani to, o co prosisz, a niechęcią do przekazywania informacji, które muszą otworzyć starą ranę, zadaną Pani przez Lothara. Postanowiłem nie jechać do Lipska, ale wczoraj Lipsk przyjechał do mnie, do Hanoweru. Słyszała Pani zapewne o tym, że moi mecenasi, Ernest August i Zofia, do niedawna cieszący się tytułami księcia i księżnej Hanoweru, od jakiegoś czasu zabiegali w Wiedniu o wyniesienie do godności elektorów. Francja, sprzeciwiająca się temu, szachowała ich politycznymi manewrami, których nieciekawe szczegóły zapełniłyby niejedną książkę. Nie będę się jednak rozdrabniał i ograniczę się do faktów. Wojna, a zwłaszcza ostatnie wydarzenia na froncie sabaudzkim, wprawiła cesarza w taki nastrój, że zrobi wszystko, aby napsuć krwi Ludwikowi XIV. Dlatego też Ernest August i Zofia od dwóch tygodni są elektorami Hanoweru, czyli zajmują pozycje o włos tylko niższe od króla i królowej. W ten sposób uruchomiony został ciąg zdarzeń, ruchów, przesunięć et caetera, o których dworzanie z Leine Strasse będą plotkować latami. Niektóre z konsekwencji tego wydarzenia mają, rzecz jasna, charakter finansowy, toteż bankierzy z całego cesarstwa odwiedzają Zofię i Ernesta Augusta, składają im gratulacje i proponują swoje usługi nowemu elektoratowi. Byłoby to dla mnie mniej więcej tak samo zajmujące, jak dla nich fizyka, gdyby nie fakt, że jednym z gości był Lothar. Elektorska para zaprosiła go na kolację do położonego pod Hanowerem pałacu Herrenhausen. Szambelan odpowiedzialny za przygotowanie listy gości dopisał mnie do niej. Z jego punktu widzenia było to posunięcie całkowicie logiczne: pochodzę przecież z Lipska, a moją rodzinę łączą silne więzy z rodem Hacklheberów. Nie mógł wiedzieć o mojej znajomości z Panią ani zdawać sobie sprawy z niezręcznej kwestii Jean-Jacquesa. Ba, Zofia jest osobą tak cywilizowaną i wywiera tak zbawiennie cywilizujący wpływ na Ernesta Augusta, że do głowy by im nie przyszło, że któryś z ich gości może być zamieszany w coś tak ohydnego jak porwanie dziecka! Tym sposobem, nie mając żadnych złych zamiarów, zaprosili mnie i Lothara na kolację i w dodatku posadzili nas naprzeciw siebie. Nie umiem opisać słowami, jakie to uczucie, siedzieć vis-a-vis takiego człowieka przez cały posiłek; mógłbym spróbować, ale obawiam się, że na długie tygodnie straciłaby Pani apetyt. Ograniczę się więc do streszczenia naszej rozmowy, która w przeważającej mierze dotyczyła wojny i była w miarę interesująca. Ponieważ jednak Pani słyszy pewnie o wojnie na co dzień, przejdę do spraw dotyczących Pani osobiście. Proszę pamiętać, że Lothar przybył do Hanoweru w jednym tylko celu: chciał zabłysnąć przed Zofią i Ernestem, oczarować ich swoim intelektem oraz dalekowzrocznością i popisać się rozległymi kontaktami na świecie. Dlatego też w którymś momencie, wypiwszy stosowną ilość trunków, zaryzykował przepowiedzenie losów wiosennej kampanii. Cóż bowiem może być lepszego dla bankiera, który chce zaimponować potencjalnemu klientowi, niż trafna wróżba? Obwieścił więc, że Francja dozna wkrótce upokarzającej klęski na północnym zachodzie kontynentu; użył słowa Fehlschlag, które trudno przełożyć, ale oznacza w przybliżeniu nieudaną próbę albo poronienie. I dał niedwuznacznie do zrozumienia, że do klęski dojdzie na angielskiej ziemi. Na Zofii takie popisy nie robią, rzecz jasna, wrażenia. – Skoro jest pan tak pewien swoich przewidywań, baronie von Hacklheber, dlaczego nie inwestuje pan swoich pieniędzy w sposób, który dyktują? – spytała. – Wiadomo przecież, że dużo pan mówi, ale jeszcze więcej ma. Wszyscy się roześmiali, nawet Lothar. Odczekał, aż goście się uspokoją, i oznajmił, że wkrótce dokona stosownej inwestycji: zamierza rozporządzić aktywami swojego banku w sposób, który przyniesie mu zysk, jeżeli Fehlschlag rzeczywiście nastąpi. Dla podkreślenia wagi swoich słów obiecał, że przekaże określoną sumę na wskazany przez Zofię cel dobroczynny. Pieniądze mają pochodzić albo z zarobku na tej transakcji, albo – gdyby jednak się nie powiodła – z jego własnej kieszeni. Kiedy Zofia zaciekawiła się, skąd ma tak pewne informacje, spojrzał na mnie i odparł, że zna we Francji ludzi dysponujących znacznym majątkiem i władzą, którzy w przeszłości weszli mu w drogę, ale ostatnio przywołał ich do porządku – w tym miejscu użył zwrotu bei Fuß! czyli „Do nogi!”, jak psi treser. Teraz już Pani rozumie, dlaczego tak niechętnie pośredniczę w przekazaniu tej informacji? Nawet ci z gości, którzy nie wiedzieli co Lothar ma na myśli, byli zdegustowani jego wystąpieniem. Oto i moje wieści, które przesyłam zgodnie z Pani życzeniem. Powiem szczerze: tęsknię za czasami, w których nasze listy koncentrowały się na filozofii naturalnej. Może w jakiejś szczęśliwszej przyszłości uda nam się do niej wrócić. A na razie mam zaszczyt pozostać... et caetera. Leibniz PS Pytała Pani również o swą nową przyjaciółkę, księżnę Eleonorę i jej córkę, księżniczkę Karolinę. Spotkałem je w Berlinie. Mała Karolina rzeczywiście jest tak urocza, jak to Pani pisała. I niezwykle inteligentna. Eleonora zaręczyła się z saksońskim elektorem, który wygląda jak straszydło rodem z baśni i ma kochankę, która prezentuje się ponoć jeszcze gorzej. Gdyby chciała Pani do nich napisać, najlepiej będzie chyba słać listy na dwór elektorski w Dreźnie. Eliza do Samuela de la Vegi 5 maja 1692 Oto przykład francuskiego dziwactwa: nazywa się tu Żydami ludzi, którzy z żydostwem nie mają nic wspólnego. To długa historia, którą opiszę bardziej szczegółowo jeśli jeszcze kiedyś się spotkamy, ale przypomniała mi Amsterdam, gdzie mieszkają Żydzi, którzy naprawdę są Żydami! To znacznie bardziej logiczny układ. Nie dlatego jednak piszę do Ciebie. Od dobrych paru lat nie śledzę amsterdamskiego rynku towarowego, gdyż daleki Wersal stanowi kiepski punkt obserwacyjny. Ostatnio zainteresowałam się jednak srebrem. Szczegóły nie są istotne; najważniejsze, że muszę wiedzieć o wszystkich wahaniach rynku srebra w pierwszej połowie czerwca. Nie mam już takich źródeł informacji jak dawniej, przez co czuję się trochę jak mała dziewczynka z nosem przyciśniętym do szyby: muszę zgadywać rynkowe trendy, obserwując większych i lepiej poinformowanych graczy. Dom Hacklheberów nie jest zapewne największym z nich, ale za to chyba ma najlepsze informacje z rynku kruszców. Postanowiłam więc właśnie na nich zwrócić szczególną uwagę. Bardzo znaczącym sygnałem byłoby na przykład wyprowadzenie przez nich dużej ilości srebra (rzędu kilku ton) z magazynu w Amsterdamie. Wiesz, gdzie ten magazyn się znajduje. Jeśli moje domysły okażą się słuszne, srebro zostanie przeniesione prosto na statek cumujący na Ijsselmeer. Czy mógłbyś zlecić komuś obserwację magazynu Hacklheberów? Z czasem będę mogła dokładniej określić moment transferu srebra. Chciałabym poznać nazwę statku, na który trafi srebro, oraz szczegółowy opis jego takielunku, tak żeby dało się go z daleka rozpoznać. Potrzebna mi też będzie informacja o dacie i czasie podniesienia kotwicy w Amsterdamie. W zbliżających się tygodniach będę sporo podróżować, nie ma więc sensu, żebyś próbował zgadywać miejsce mojego pobytu. Dlatego najlepiej będzie, jeśli wieści przeznaczone dla mnie będziesz kierował do Dunkierki, na ręce mojego przyjaciela Jeana Barta. Kapitan Bart jest człowiekiem ze wszech miar godnym zaufania, nie musisz więc szyfrować listów (zresztą i tak nie miałbyś na to czasu). Na szybkim przekazywaniu wiadomości znasz się lepiej ode mnie, więc w tej kwestii nie zamierzam strzępić sobie języka. Domyślam się jednak, że będziesz wysyłał konnych posłańców z Amsterdamu do Scheveningen, gdzie będą się przesiadać na szybkie łodzie płynące do Dunkierki. Powinieneś spokojnie z tym zdążać, gdybyś jednak miał kłopoty z wynajęciem łodzi, daj znać kapitanowi Bartowi. Mam nadzieję, że dysponując tymi informacjami, będziesz mógł sam dokonać stosownych ruchów i zyskownych inwestycji na rynku srebra. Gdyby wszakże w ostatecznym rozrachunku okazało się, że więcej wydałeś niż zarobiłeś, daj mi znać do St.-Malo. Zapewniam Cię, że nie zostaniesz odprawiony z kwitkiem. Eliza Eliza do markiza Ravenscar 15 maja 1692 List Waszej Miłości zawstydziłby wszystkich francuskich pochlebców. Czuję się jednak zobowiązana poinformować Pana, że po drodze musiał wpaść w ręce jakiegoś psotnika, który dołączył nader nieuprzejme post scriptum. Bardzo to łaskawe z Pana strony, że zechciał odpowiedzieć na wszystkie moje niemądre pytania dotyczące mennicy. Jak z pewnością się Pan domyśla, szykuję się do transakcji, która przyniesie mi zysk wyłącznie wówczas, gdy pod koniec maja cena srebra wzrośnie. Mam tylko nadzieję – ba, wręcz modlę się o to! – aby przez ten czas nie wykupiono całego srebra w Londynie. Mówię to Waszej Miłości w zaufaniu, nie chcę bowiem, aby człowiek, który tak dalece mi pomógł, poniósł jakieś szkody w wyniku planowanych przeze mnie działań. Proszę zatem mieć świadomość, że z końcem maja warto by mieć w Londynie sporą ilość srebra. Niech Pan również pamięta o tym, aby zakupów dokonywać dyskretnie i nie wywołać na rynku paniki, która wyśrubowałaby cenę do niedorzecznej wysokości. Jeśli bowiem ludzie zorientują się, że markiz Ravenscar wyprzedaje złoto i skupuje srebro, dojdą do wniosku, że zna jakąś tajemnicę i popędzą na Threadneedle, aby wziąć z niego przykład. Przyznaję, że mógłby Pan sporo zyskać na takiej bańce spekulacyjnej, sprzedając kruszec po osiągnięciu przez niego najwyższej ceny (czyli najpóźniej w połowie czerwca), ale taki manewr wprowadziłby chaos w poczynania obecnego rządu. Nie wątpię zaś, że tego wolałby Wasza Miłość uniknąć, nawet jeśli jest wigiem, a w rządzie dominują torysi. Eliza Eliza do Samuela Bernarda 18 maja 1692 Monsieur Bernard, płynę z St.-Malo do Cherbourga na pokładzie jachtu mojego męża. Z Cherbourga wyślę ten list w dalszą drogę do Hawru, z nadzieją, że wkrótce odbierze go Pan w Paryżu, sama zaś zabawię tam nieco dłużej, do chwili rozpoczęcia inwazji. Rankiem w St.-Malo odebrałam Pańską wiadomość z 12 maja. Wiem, że ma Pan weksle w kieszeni i czeka na instrukcje, na kogo mają być indosowane. Inaczej mówiąc, prosi Pan o podanie nazwisk agentów, którzy zostaną wysłani na drugą stronę Kanału i przedstawią weksle do wykupienia w Londynie. Z przykrością informuję, że nazwisk tych jeszcze nie znam, chociaż mam pewne podejrzenia, kim będą ci ludzie. Zresztą nawet gdybym je znała, wahałabym się z podaniem ich w liście nadanym w czasie wojny. Szpiedzy nieprzyjaciela są wszędzie; możemy sobie tylko wyobrazić, jaką katastrofą skończyłoby się ewentualne zdemaskowanie naszych agentów. Większość z nich to Anglicy, którzy potajemnie dochowują wierności Jakubowi Stuartowi. Gdyby złapano ich w Anglii z naszymi wekslami w kieszeni, zostaliby oskarżeni o zdradę stanu i skazani na uduszenie, wywleczenie wnętrzności i poćwiartowanie w Tyburn. Najbezpieczniej byłoby indosować weksle na zaufanego pośrednika zamieszkałego tutaj, w Cherbourgu, który do czasu zakończenia inwazji nie wychyli nosa poza Francję. Mógłby przetrzymać weksle do ostatniej chwili i indosować je na poszczególnych agentów tuż przed ich przeprawą przez Kanał. Dzięki temu tożsamość naszych ludzi pozostanie do końca bezpieczna. Rolę takiego pośrednika mogliby pełnić różni ludzie, ostatnio bowiem nie brakuje w Cherbourgu szanowanych obywateli. Niestety, wszyscy oni zajęci są innymi, ważniejszymi sprawami. Ja jednak nie mam nic lepszego do roboty niż wyglądać przez okno kajuty na rufie jachtu i śledzić przygotowania do inwazji. Może to dziwnie zabrzmi, ale jestem chyba najbezpieczniejszą kandydatką do tej roli, gdyż nie ma absolutnie żadnej możliwości, abym przepłynęła przez Kanał i wpadła w ręce nieprzyjaciela. Ten fakt powinien ogromnie ucieszyć agentów, których nazwiska wpiszę na odwrocie weksli, zanim wyruszą w swoją niebezpieczną misję. Dlatego – jeśli nie ma Pan nic przeciw temu – proszę indosować weksle na mnie i przesłać mi je do Cherbourga. Nie wiem, w jaki sposób Lothar przesyła swoje avisa do Londynu, ale przypuszczam, że jego kanały działają szybciej od naszych i jego angielscy płatnicy będą już czekać na naszych ludzi. Eliza PS Nie mogę się doczekać, kiedy wrócimy do przerwanej w St.-Malo rozmowy. Kupcy z Compagnie des Indes, na co dzień rozbijający się po mieście jakby było ich własnością, zostali zastąpieni i zdeklasowani przez kapitanów i admirałów naszej floty inwazyjnej, którzy rozpaczliwie chcieliby z kimś porozmawiać – z kimkolwiek i na dowolny temat, także o stanie naszego handlu z Indiami. Moja głowa ma kłopot z pomieszczeniem wszystkich informacji, zdobywanych przeze mnie w ten sposób i dla mnie bezużytecznych. Po inwazji musimy znów się spotkać w Café Esphahan, wtedy powiem Panu wszystko, co wiem. Samuel Bernard do Elizy 23 maja 1692 Pani hrabino, załączam pięć weksli na sumę stu tysięcy livres tournoises każdy, indosowanych – tymczasowo – na Pani nazwisko, a wystawionych na skarb państwa reprezentowany przez hrabiego de Pontchartrain. Gdyby się z nim Pani spotkała, proszę mu z łaski swojej uprzejmie przypomnieć, że łańcuch kredytowy składa się w tej chwili z niżej podpisanego, mojego przyjaciela monsieur Castana oraz różnych zamieszkałych w Lyonie członków Dépôt. Dobrze się stało, że udałem się do Lyonu, ponieważ ostatecznie musiałem osobiście wziąć udział w negocjacjach z Lotharem. On również był w Lyonie, ale ani razu się nie spotkaliśmy – we wszystkich rozmowach pośredniczył jego faktor, Gerhard Mann. Monsieur Castan jest sprytny i uparty, ale kiedy postawić go w obliczu zadania, które go przerasta, nie sprawdza się najlepiej. Szybko traci głowę i się irytuje. Tym razem nastąpiło to już w początkowej fazie rozmów z Hacklheberami, ja zaś nie od razu zrozumiałem przyczynę. Lothar uważa, że inwazja nie dojdzie do skutku – a jeśli nawet, zostanie rozbita w kilka godzin od rozpoczęcia. Gdyby miał rację, nasze negocjacje w kwestii weksli byłyby przejawem dziwnej hipokryzji. Chodziło przecież o to, żeby zapłacić walczącym w Anglii żołnierzom. Dlatego ustalaliśmy takie warunki, żebyśmy mogli – my, czyli Francja – odebrać w Anglii srebrną monetę, a Lothar mógł na tym zarobić. W tym sensie dostałem to, co chcieliśmy, czyli całkowicie legalne weksle, które w tej chwili trzyma Pani w dłoni. Zrozumiałem jednak w końcu, że prawdziwym celem Lothara była realizacja ogromnych zysków przy minimalnym ryzyku poprzez wyrażenie gotowości dostarczenia srebra dla inwazji, która nigdy nie dojdzie do skutku. Inaczej mówiąc, sprzedawał nam ubezpieczenie na wypadek, gdyby inwazja jednak się udała. Tego podtekstu nie zrozumiał monsieur Castan, który zupełnie się pogubił w sprzecznych (na pozór) żądaniach Hacklheberów. Z początku chcieliśmy, aby terminy wykupu kolejnych weksli przypadały w tygodniowych odstępach – czyli zakładaliśmy, że krótko po rozpoczęciu inwazji nasi agenci w Londynie będą przedstawiać weksle do zapłacenia mniej więcej raz w tygodniu przez pięć kolejnych tygodni, a przez ten czas nasza armia będzie przebijać się z południa kraju do stolicy. Przypuszczaliśmy, że Lotharowi takie rozwiązanie będzie najbardziej pasowało, ponieważ pozwoli mu rozłożyć transakcję w czasie oraz uprościć kwestie logistyczne transportu srebra i bicia monet. Wtedy myśleliśmy jeszcze naiwnie, że Lothar traktuje wykupienie weksli jako szansę zarobku. Dopiero później, jak wspomniałem, dotarło do mnie, że perspektywa zrealizowania transakcji jest dla niego ryzykiem, które za wszelką cenę stara się ograniczyć. Nie spodobał mu się więc pomysł rozłożenia płatności w czasie, ponieważ ryzykowałby przez blisko dwa miesiące, że przyjdzie mu wypłacić srebro nieznanym ludziom w Londynie. Teoretyczny termin zapłaty pierwszego weksla przypadałby mniej więcej dwa tygodnie po wystawieniu go w Lyonie, czyli w połowie maja; ostatni weksel byłby płatny aż do połowy lipca. W interesie Lothara leżało więc ograniczenie naszej swobody w odbiorze pieniędzy poprzez ustalenie terminów zapłaty wszystkich weksli w krótkim okresie po spodziewanym rozpoczęciu inwazji. Gdyby operacja wojskowa przebiegła zgodnie z planem i nasza armia uchwyciłaby na terytorium Anglii solidny przyczółek, mielibyśmy zaledwie kilka dni na przedstawienie weksli do zapłaty w Londynie i odbiór całego srebra jednocześnie. Transakcja przybrała więc formę „wszystko albo nic”, przy czym kwestia tego, czy „wszystko”, czy „nic” rozstrzygnęłaby się bardzo szybko. Prawdę mówiąc, Lothar najchętniej wystawiłby jeden weksel na całe pół miliona livres zamiast dzielić tę sumę na mniejsze porcje, mnie jednak wydało się to zbyt ryzykowne i przekonałem go do zmiany zdania. Stąd pięć osobnych weksli. Cztery z nich mają ten sam czterdziestopięciodniowy termin płatności, piąty jest płatny w ciągu trzydziestu dni. Wszystkie pięć Lothar wystawił osobiście, gdyż tylko on jest władny wystawiać papiery opiewające na tak wysokie sumy. Wypisał je w Lyonie szóstego dnia maja roku pańskiego tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego drugiego. Poczta z Lyonu do Londynu idzie zwykle około dwóch tygodni, można by więc przedstawić je do zapłaty około 20 maja (według francuskiego kalendarza). Weksel trzydziestodniowy jest płatny do 5 czerwca, pozostałe – do 20 czerwca. W interesie płatnika (faktora Lothara w Londynie) leży, aby remitent (człowiek, na którego indosuje Pani weksle) przedstawił weksle do wykupienia na długo przed upływem ich terminu ważności – płatnik ma wtedy więcej czasu na przygotowanie gotówki. Szczególnie istotne jest to w tej właśnie sytuacji, gdy Lothar może czekać z zakupem i transportem srebra na przedłożenie weksli w Londynie. Nie ma sensu przedstawiać weksli do wykupienia, dopóki inwazja nie dojdzie do skutku, co powinno nastąpić najpóźniej w ostatnim dniu maja. Weksel trzydziestodniowy będzie wówczas płatny niemal od razu, co oznacza, że Lothar będzie musiał w Londynie mieć pod ręką srebro warte sto tysięcy livres. Dzięki temu pierwszą ratę żołdu wypłacimy armii tuż po wylądowaniu w Anglii. Cztery pozostałe weksle, jak wspomniałem, są płatne do 20 czerwca. W naszym dobrze pojętym interesie leży przedstawienie ich do wypłaty razem z tym trzydziestodniowym – Lothar będzie miał wtedy dwa do trzech tygodni na to, by sprowadzić do Tower brakujące srebro o wartości czterystu tysięcy livres i wybić z niego monety. W brytyjskiej walucie będzie to około dwudziestu tysięcy funtów szterlingów, co przekłada się na dwa dni pracy dla londyńskiej mennicy. Z tego wynika, że faktor Lothara musi przed siedemnastym czerwca dostarczyć do Tower trzy tony kruszcu. Nawet dla człowieka o takich możliwościach jak Lothar będzie to ambitne zadanie, dlatego nie zapomniał opatrzyć czterdziestopięciodniowych weksli zastrzeżeniem, że muszą zostać przedstawione do wykupienia w Domu Złotego Merkurego przy ‘Change Alley w Londynie najpóźniej piętnaście dni przed upływem terminu wypłaty – czyli do północy piątego czerwca. Przypomnę Pani w tym miejscu, że Anglicy posługują się kalendarzem, który reszta cywilizowanego świata dawno już porzuciła. Spóźnia się on o dziesięć dni w stosunku do naszego i z każdym ruchem zegarowego wahadła zostaje coraz bardziej w tyle. Daty w moim liście podaję według nowej, francuskiej rachuby; proszę odjąć dziesięć dni, aby uzyskać ich angielskie odpowiedniki. Pod każdym innym względem transakcja jest całkiem zwyczajna, oczywista i nie powinna stanowić problemu dla Pani i jej podwładnych. Poczytuję sobie za zaszczyt fakt, że mogłem być w tej sprawie pomocny Francji. Również niecierpliwie oczekuję spotkania z Panią w Café Esphahan, gdy tumult związany z inwazją przycichnie. Pani pokorny... et caetera. Samuel Bernard Kajuta Météore, nieopodal Cherbourga, Francja 2 czerwca 1692 Od trzech dni Météore kołysał się na kotwicy. Poruszany przypływami i odpływami morza zataczał leniwe kręgi jak cień gnomonu na tarczy zegara słonecznego. Eliza mieszkała w głównej kabinie na rufie; na okręcie liniowym albo statku handlowym byłaby to prywatna kajuta kapitana. Tylną jej ścianę tworzyły okna biegnące przez całą szerokość kadłuba. Kiedy wypełniała je panorama Cherbourga, oznaczało to, że od strony Kanału nadciąga przypływ i spycha uwiązany na cumie Météore w kierunku wschodnio-południowo-wschodnim. Kiedy następował odpływ i jacht odwracał się w drugą stronę, Eliza powinna móc podziwiać widok morza, ale od trzech dni widziała tam tylko mgłę: bezkształtny, mroczny opar, w którym z wolna rozpływały się wszystkie jej wypieszczone plany. Od czasu do czasu dobiegał z niego głośny huk – to strzelcy zabłąkanych statków strzelali do ciemnych plam wydających podejrzane odgłosy – ale najczęściej mgła była źródłem kakofonicznej muzyki: dźwięków marynarskich trąbek i gwizdków, łoskotu bębnów, angielskich, niderlandzkich i francuskich krzyków, szczęku łańcuchów podnoszących lub wypuszczających kotwice (w zależności od tego, czy kapitanowie za mniej ryzykowne uznali dryfowanie z pływem, czy pozostanie w miejscu). Dwie floty – nadciągająca z zachodu francuska, licząca czterdzieści pięć okrętów, dowodzona przez admirała de Tourville, oraz płynąca ze wschodu holendersko-angielska w sile dziewięćdziesięciu dziewięciu jednostek pod dowództwem admirała Russella – dwudziestego dziewiątego maja zderzyły się na oczach wszystkich mieszkańców Cherbourga. Rozpoczęła się bitwa. De Tourville wdarł się śmiało w sam środek szyku okrętów Russella, przy czym tak kompletnie zapomniał o niebezpieczeństwie flankowania, że sam się oflankował. Stojąc na grotmarsie Météore i obserwując rozwój wydarzeń przez lunetę, Eliza miała wrażenie, że prawie czyta admirałowi w myślach: de Tourville był święcie przekonany, że największymi okrętami zgrupowanymi w środku nieprzyjacielskiego szyku dowodzą jakobici, którzy tylko czekają aż się do nich zbliży, aby ściągnąć bandery i zastąpić je barwami Stuartów. Oni jednak woleli otworzyć do niego ogień i walka rozgorzała na dobre. W imieniu Jeana Barta Eliza prowadziła ostatnio w wersalskich salonach kampanię, mającą przekonać młodych dworzan, że służba w marynarce jest równie chwalebna jak w armii i w niczym jej nie ustępuje. Mało który chwycił tę przynętę, ale przez tę jedną cudowną godzinę u wybrzeży Cherbourga toczyła się taka bitwa, że gdyby Wersal mógł być jej świadkiem, armia lądowa na długie lata straciłaby wszelkie szanse zwabienia nowych rekrutów. Eliza już nigdy nie musiałaby uciekać się do słów, aby opisać wspaniałość morskich zmagań – wszystko było widać jak na dłoni: Soleil Royal, okręt flagowy de Tourville’a, wyposażony w setkę dział był najpiękniejszy ze wszystkich jednostek, jakie pływały po morzach i oceanach, gdyż w ostatnich latach francuscy cieśle nie tylko zrównali się kunsztem z Holendrami, ale wręcz ich prześcignęli; Britannia, okręt flagowy Russella, również nosił sto dział na pokładzie. Ścigały się jak dwa walczące koguty. Nie było chwili wytchnienia, żaden z dowódców nie starał się obserwować bitwy z oddalenia, nie próbował skomplikowanych manewrów i kontrmanewrów w szyku, nie unikał walki i nie przerzucał jej ciężaru na barki oficerów dowodzących mniejszymi jednostkami. Soleil Royal i Britannia runęły na siebie jak dwóch średniowiecznych rycerzy w turniejowych szrankach, w pełnym pędzie, dając z siebie wszystko. Wkrótce okaleczyły się nawzajem – i dopiero wtedy de Tourville zdał sobie sprawę, że żaden z angielskich okrętów nie przejdzie na jego stronę. To zaś oznaczało, że przeciwnik ma ponad dwukrotną przewagę liczebną. Na wpół zdruzgotany Soleil Royal wciągnął nowe chorągiewki sygnałowe. Francuska flota przerwała natarcie i dokonała składnego odwrotu; wdała się w walkę z dwukrotnie liczniejszym wrogiem, unieszkodliwiła jego okręt flagowy i wycofała się, nie ponosząc strat. Co ważniejsze (zwłaszcza dla Elizy) – dwadzieścia tysięcy Irlandczyków i Francuzów, zgromadzonych pod Cherbourgiem głównie w okolicach La Hougue, dziesięć do piętnastu mil od miasta, nadal znajdowało się na bezpiecznej terra firma. Jakub Stuart, który kiedyś był królem Anglii i wyobrażał sobie, że nadal nim jest, przybył ze swojego niby-dworu w St.-Germain, stanął na czele inwazji i pewnie gdzieś z niedaleka śledził przebieg morskiej bitwy. Właśnie dostał solidny kopniak od życia, które mu takich kopniaków nie szczędziło: żaden z brytyjskich okrętów – jego okrętów! – nie wykazał choćby cienia ochoty na to, aby stanąć po jego stronie. Chyba nawet on musiał sobie wtedy zdać sprawę, że żadnej inwazji nie będzie. Eliza nie była aż tak nierozsądna, by powiedzieć, że ten dzień ułożył się idealnie. Jakkolwiek by patrzeć, na kłębiących się pod Cherbourgiem okrętach znajdowali się żywi ludzie, a każdy obłok dymu oznaczał wystrzeloną kulę żelaza, która odbierała życie i odrywała członki. Nie zatopiono jednak ani jednego okrętu, pomysł inwazji został zarzucony, a plan Elizy funkcjonował z precyzją godną mechanizmu zegarowego. Nagle wiatr ucichł i złotawa, metaliczna mgiełka, od rana unosząca się nad wodą, zgęstniała w mgłę z prawdziwego zdarzenia. Opadła na Kanał jak kurtyna z szarego aksamitu kończąca pierwszy akt opery, w czym właściwie nie byłoby nic złego, gdyby nie zaległa nad wodą na dobre, uniemożliwiając wystawienie aktów drugiego, trzeciego, czwartego i piątego. Słychać było tylko sporadyczne, przypadkowe grzmoty, gdy okręty dryfowały w tę i z powrotem, strzelając do widm. Do końca dwudziestego dziewiątego maja – mgła. Trzydziestego – mgła. Trzydziestego pierwszego – mgła. Pierwszego czerwca – mgła! Co odważniejsi marynarze przybijali czasem szalupami do brzegu, po omacku znajdowali drogę do Cherbourga i przynosili wieści. Okazało się na przykład, że niektóre z jednostek francuskich (zacumowanych) i angielskich (dryfujących) splątały się już drugiego dnia w gęstych jak mleko oparach. Żeglarze rzucili się na wroga z kordelasami w rękach i walki trwały, dopóki przypływ nie rozdzielił okrętów – ale w gruncie rzeczy niewiele się działo. Pierwszego dnia Eliza żałowała, że cały Wersal nie może podziwiać pojedynku okrętów flagowych, za to potem dosłownie co godzinę dziękowała Opatrzności, że nie ma w Cherbourgu żadnych dworzan, którzy mogliby oglądać tę parodię morskiej bitwy, czy raczej (to było najgorsze) jej nie oglądać. Nie zazdrościła Étienne’owi i Pontchartrainowi, którzy wkrótce mieli spotkać się z królem i poprosić go o dodatkowe pieniądze na flotę. Nie miała pojęcia, co im król odpowie, słynął bowiem z uprzejmości, ale dobrze wiedziała, co sobie pomyśli: Dlaczego mam wyskrobywać resztki z królewskiego skarbca i finansować budowę drewnianych balii, na których ludzie będą tylko zderzali się we mgle? Słońce zaszło za wał mgły i Eliza prawie porzuciła nadzieję realizacji planu. – Jeżeli jutro zobaczę jak wschodzi – powiedziała sobie – może jeszcze się uda. Jeśli nie, wysiłki ostatnich dwóch miesięcy pójdą na marne i będę musiała zaczynać wszystko od początku. Kiedy o brzasku wpatrywała się w horyzont na wschodzie, po trochu liczyła na to, że znów zobaczy tam gęstą zasłonę mgły – wtedy jej plan nieodwołalnie ległby w gruzach. Tak byłoby prościej. Tymczasem jej oczom ukazał się słoneczny dysk, jasny i wyrazisty jak miedziana moneta wśród popiołów. Zamknęła oczy. W jednym zdaniu przywołała szatana i Ojca Niebieskiego (na wypadek, gdyby któryś z nich słuchał), po czym zamknęła okiennice trzech okien w kajucie; resztę zostawiła otwartą. Z porannym przypływem Météore okręcił się na kotwicy i zwrócił złoconą rufą ku miastu. Ci, którzy czekali na jej sygnał, nie mogli go przeoczyć. Zaczęła się pakować. Na pierwszy ogień poszło pięć weksli, dla ochrony przed wilgocią zawiniętych w natłuszczoną skórę. Zrolowany koc. Szale. Grzebień. Szpilki, spinki i wstążki do włosów. Srebrne monety, głównie peso, posiekane na klinowate kawałki, które musiałyby wzbudzić zdumienie Anglików. Dachy Cherbourga lśniły, ale nie odbitym światłem słońca, lecz – zdawałoby się – wewnętrznym ogniem, jak wyjęte z paleniska rozżarzone grudki żelaza. W oddali rozległ się grzmot, odpowiedział mu drugi, a potem rozeszła się cała fala podobnych odgłosów. Ktoś zapukał do drzwi. Niewiele brakowało, żeby Eliza dosłownie wyskoczyła ze skóry, wyobraziła sobie bowiem, że to garść zbłąkanych szrapneli dosięgła Météore. Upuściła torbę, kopnęła ją pod łóżko i otworzyła zapadkę na drzwiach. W progu stanęła Brigitte. – Monsieur d’Ascot przyszedł z wizytą, pani. – Wcześnie... – Ale już tu jest. – Daj mi chwilę. Doprowadzę się do porządku. – Mam pani pomóc? – Nie trzeba. Wcale nie zamierzam się doprowadzać do porządku. Każę mu czekać, bo mam taką władzę i wiem, że on tego oczekuje. Poza tym trzeba go ukarać za to, że tak się pospieszył. * * * – Proszę mi wybaczyć, madame, że niepokoję panią z samego rana – powiedział Wilhelm, wicehrabia Ascot, tak nędzną francuszczyzną, jakby zaczął się jej uczyć, czekając aż Eliza go przyjmie. Pomyślała o tym, żeby kazać mu przejść na angielski, ale mógłby się obrazić. – Poproszono mnie, abym na bieżąco informował panią o przebiegu inwazji. To oznaczało kilka spraw jednocześnie. Po pierwsze: mimo przybycia Jakuba Stuarta, w armii pozostał jeszcze ktoś na tyle kompetentny, żeby dopilnować przekazywania wiadomości w obrębie całej hierarchii dowódczej. Po drugie: Ascot musiał być jednym z agentów, którzy mieli przewieźć weksle do Londynu. Po trzecie: tego dnia nic ciekawego się nie wydarzy, gdyby bowiem Ascot i pozostała czwórka mieli wyruszyć w drogę, przyszliby do Elizy o świcie, a do tej pory rozproszyliby się już po Kanale w osobnych łodziach, każdy z jednym wekslem w kieszeni. – Mamy coraz mniej czasu – odparła. – Najdalej za trzy dni trzeba przedstawić weksle do zapłaty. Jeżeli dziś ich nie wyślemy do Londynu, równie dobrze mogę je od razu podrzeć. – Wiem, madame. Król i Rada też zdają sobie z tego sprawę. – Ascot miał na myśli Jakuba Stuarta i jego klakierów. Jakby dla podkreślenia swoich słów, spojrzał przez okno w stronę Cherbourga. Gdzieś tam, na jednej z kościelnych wież czekali sygnaliści z chorągiewkami, gotowi przekazać wiadomości z dowództwa w la Hougue. – Mgła się podnosi! – oznajmił z entuzjazmem. – Kiedy przed chwilą przechadzałem się po pokładzie, mogłem sięgnąć wzrokiem na milę lub nawet dwie w głąb Kanału. – I co pan tam zobaczył, monsieur? – Łodzie, madame. – Pod żaglami? Czy... – Nie, wiatru jeszcze nie ma. To szalupy; marynarze ostro wiosłują. Niektóre holują uszkodzony okręt. Duży okręt. – Myśli pan, że to może być Soleil Royal? – Niewykluczone, madame. Chyba że... – Ascot się uśmiechnął. – Chyba że to szczątki Britannii. Na te słowa Eliza zapałała do Ascota dziwną antypatią. Był przecież Anglikiem. Wysilał się, żeby powiedzieć to, czego – jak zgadywał – ona się po nim spodziewa, ale jego zgadywanki były żałosne. Zniechęcenie odebrało jej głos, Ascot zaś skwapliwie wykorzystał tę okazję. – Od marynarzy będzie się można czegoś dowiedzieć, madame – dodał. – Przywiozą informacje, od których król Anglii uzależnia swoje dalsze decyzje. Eliza pokiwała głową, jakby się z nim zgadzała, ale myślała zupełnie co innego: Chyba nawet syfilityk nie może być aż takim idiotą, aby dalej liczyć na sukces inwazji, oraz: Jeśli jej szybko nie odwoła, będę miała poważne kłopoty. Odruchowo zerknęła na okna i trzy zamknięte okiennice. Widać je było z Cherbourga od co najmniej pół godziny. W ruch poszły mechanizmy, nad którymi nie miała już żadnej władzy. Od dłuższej chwili dało się słyszeć krzyki z pokładu – na statku nikogo nie mogło to dziwić, zwłaszcza gdy do portu zbliżały się szalupy wiozące nowiny z Kanału, toteż Eliza nie zwracała na te pokrzykiwania uwagi. Teraz jednak rozległ się głośny plusk: człowiek – albo inny obiekt wielkości człowieka – wpadł do wody. – Pozwoli pani, że się zainteresuję... – zaczął Ascot. – Ależ tak! Proszę iść! – powiedziała Eliza po angielsku. Zaskoczony Ascot, który zdążył już otworzyć drzwi kajuty, stanął w progu i również przeszedł na angielski: – Nie mam pojęcia, co się mogło stać... Co takiego... Razem wyszli przez drzwi i znaleźli się w ciemnej, zagraconej przestrzeni pod pokładem rufówki. Po następnych paru krokach wyszli na główny pokład Météore, skąd rozciągał się doskonały widok w przód – czyli w kierunku wyjścia z portu i otwartych wód Kanału. Ascot miał rację: do Cherbourga zbliżało się dużo szalup; aż za dużo, stwierdziła podejrzliwie Eliza – bo iluż szalup potrzeba, aby przewieźć parę nowin? W rzednącej mgle nad Kanałem mieniły się jasne plamy, to słońce wyławiało z oparu prostokąty żagli chwytające wzmagającą się bryzę. Zgodnie z tym, co mówił Ascot, jeden okręt (i to duży) znajdował się znacznie bliżej niż reszta, przy czym był nie tyle holowany przez szalupy, co raczej bezwładnie spychany falą przypływu w głąb portu. Promień słońca cudem przebił mgłę i padł prosto na okręt – tak przynajmniej pomyślała Eliza, widząc go kątem oka, ale kiedy spojrzała na wprost, stwierdziła, że źródło światła znajduje się na kadłubie. To, co zostało z Soleil Royal, płonęło. Następny plusk zwrócił jej uwagę. I jeszcze jeden. Nie sposób było dłużej nie zauważać, że marynarze skaczą do wody. Niektórych żeglarzy widziała po raz pierwszy w życiu. A sądząc z ich ciekawskich spojrzeń, oni po raz pierwszy widzieli z bliska Météore. Jakiś człowiek właśnie przeskoczył nad relingiem, wykręcił salto w powietrzu i wylądował na pokładzie. To nie mogło się dziać naprawdę. Za burtą przecież nic nie było! Równie dobrze mógłby wskoczyć do domu przez okno na piętrze! – A niech mnie! – zawołał Ascot, wciąż tkwiący w fazie angielskiej. – A niech mnie! Nowo przybyły odwrócił się do niego i odparł w te słowa: – Ty w dupę jebany jakobicki zdrajco. Mówiąc, podniósł rękę, a kiedy skończył mówić, z głowy Ascota została różowa miazga. Intruz trzymał w dłoni garłacz. Eliza cofnęła się w półmrok pod pokładem rufówki i zaczęła otwierać po kolei drzwi prowadzące do kajut Brigitte, Nicole i pokojówki. – Do mojej kabiny. Migiem! Żadnych pytań! Zgromadziły się w przestronnej kajucie na rufie – cztery kobiety. Brigitte miała ochotę zabarykadować drzwi jakimś masywnym meblem, ale na statku pomysł ten miał niewielkie szanse powodzenia, ponieważ wszystkie cięższe sprzęty były przyśrubowane do podłogi. Udało im się przesunąć pod drzwi tylko kilka skrzyń, krzesło i materac. Eliza ponaglała dziewczęta i zachęcała je do większego wysiłku, chociaż zdawała sobie sprawę, że nie ma to wielkiego sensu. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, aby przekonać się, że Météore się porusza. Anglicy przecięli linę kotwiczną, przywiązali ją do szalupy albo dwóch i holowali jacht w głąb Kanału. Ale lepiej było zająć głowy służących budowaniem barykady, niż pozwolić im zastanawiać się nad tym, co się dzieje. Jakiś nad wyraz niepokojący hałas sprawił, że powietrze zawibrowało, a śniadania zakołysały im się w żołądkach. Eliza podeszła do okna. Jedna z nabrzeżnych baterii w Cherbourgu utonęła w chmurze prochowego dymu: artylerzyści otworzyli ogień. Domyślała się, że chcieli zatopić Soleil Royal zanim zdryfuje na kotwicowisko i podpali inne statki albo sam eksploduje. Tak też powiedziała swoim towarzyszkom; na szczęście nie były dość bystre, żeby zapytać, kiedy te same działa ostrzelają Météore. Z początku angielscy marynarze dali im spokój – co miało sens, jeśli, jak się domyślała, chcieli po prostu uprowadzić statek. Odkąd jednak Météore ruszył (niespiesznie) w drogę, zaczęli dobijać się do kajuty. Poszły w ruch znalezione w skrzyniach z narzędziami młoty i łomy. Ze ściany (!) przy wejściu zaczęły się sypać drzazgi – zamiast bez sensu marnować siły na wyważanie zabarykadowanych drzwi, Anglicy zamierzali po prostu przebić się przez gródź. Hałas był taki, że Eliza prawie przegapiła pojawienie się w kabinie potężnie zbudowanego jednorękiego mężczyzny – ale tylko prawie: kiedy rozhuśtany na końcu liny wybił okno i wpadł do środka, odłamek szkła zaciął ją w ucho. Pokojówka musiała zauważyć przybysza już wcześniej, bo zaczęła krzyczeć na ułamek sekundy przed jego wtargnięciem. Darła się zresztą jeszcze dłuższą chwilę po tym wydarzeniu – wystarczająco długo, żeby intruz zdążył chwycić ją wpół, podnieść w powietrze i wyrzucić za okno. Jej krzyk ucichł dopiero gdy zderzyła się z wodą, ale po chwili znów rozbrzmiał, lekko stłumiony i gulgoczący. Olbrzym miał ogromne jasnoniebieskie oczy i wyglądał na zdezorientowanego: tyle miał naraz do ogarnięcia, tyle do zrobienia... Rozejrzał się i sprawnie porachował kobiety, których jeszcze nie wyrzucił z kabiny (trzy). Odwrócił się do rozbitego okna, częściowo zablokowanego kawałkami szkła, odłamkami drewna i resztkami pakuł, które pospołu nieco mu utrudniły defenestrację pokojówki. Wzruszył ramionami. Jedna z jego rąk wydłużyła się trzykrotnie, była bowiem odcięta poniżej łokcia, a w miejscu przedramienia tkwił cep z trzech kawałków jakiegoś ciemnego, twardego drewna, okutych żelazem i połączonych krótkimi łańcuchami. Rzutem oka ocenił odległość dzielącą go od okna i wszczął sekwencję dziwnych ruchów, będących połączeniem dreszczy i wzruszania ramieniem, które przenosiły się wzdłuż cepa, aż jego najdalszy segment wyfurkotał przez okno jak wystrzelony z armaty kawałek łańcucha. To uderzenie i kilka kopniaków wybiło w ścianie zgrabny, prostokątny otwór, przez który intruz chwilę później wyrzucił wrzeszczącą Nicole. Zanim zdążył przejść do następnego etapu miotania kobietami, przerwało mu bezczelne wtargnięcie męskiego ramienia do kabiny. Angielscy marynarze wybili w ścianie dziurę i jeden z nich wsadził do środka rękę, ciekaw, co też uda mu się złapać. Pierwszą pozycję zajmowała mosiężna zasuwka na drzwiach. Chudy, klekocący cep – dziwacznie układający się ciąg zabójczych sekwencji – śmignął w powietrzu i trafił obcą rękę w okolicy łokcia. Rozległ się paskudny chrzęst i ręka zniknęła, a jednoręki cisnął w pozostałą po niej lukę sztylet, który nie wiadomo skąd pojawił się w jego dłoni. – Zastrzelcie go! – krzyknął ktoś z drugiej strony grodzi. Brigitte przytomnie przewróciła materac, oparty do tej pory o drzwi, i zasłoniła nim dziurę w ścianie. Kiedy intruzi odpychali go od otworu, pod własnym ciężarem opadał z powrotem. Gdyby Eliza miała czas na refleksję, mogłaby wynieść z tego faktu nauczkę, że czasem miękka osłona jest lepsza od twardej. Podeszła do wybitego okna. W dole na falach kołysała się łódź wiosłowa, z której lina biegła do góry, do kotwiczki uwięzłej w takielunku bezanmasztu Météore. To wyjaśniało, w jaki sposób jednoręki dostał się na pokład, chociaż biorąc pod uwagę jego jednoręczność, musiał chyba użyć jakiegoś przemyślnego systemu bloków. W obecnej sytuacji Eliza nie bardzo mogła poświęcić temu zagadnieniu więcej uwagi. Dwie wcześniej wyrzucone dziewczyny unosiły się na wodzie jak kwiaty lilii, ponieważ kiedy spadały, powietrze wydęło ich spódnice. Wkrótce materiał musiał nasiąknąć, oklapnąć i pociągnąć je na dno, ale zdążyły się już złapać nadburcia łodzi i wyglądało na to, że chwilowo nic im nie grozi. Czego zresztą Eliza miała prawo się po nich spodziewać; w końcu były jej służącymi. Zanotowała sobie w pamięci, żeby w przyszłości zadawać potencjalnym pracownicom takie właśnie pytanie: Jesteś na jachcie swojej pani i przygotowujecie się do jej petit levée, kiedy statek zostaje uprowadzony przez angielskich piratów. Holują go na pełne morze pod ostrzałem lądowej artylerii, a ty, zabarykadowana w kabinie, oczekujesz losu gorszego od śmierci, gdy nagle przez okno wpada do środka tajemniczy jednoręki olbrzym i przez to samo okno wyrzuca cię do wody. Co robisz? a) miotasz się bez sensu, aż zachłyśniesz się wodą i utoniesz, b) krzyczysz ile sił w płucach i czekasz, aż ktoś cię uratuje, c) podpływasz pieskiem do najbliższego unoszącego się na wodzie obiektu, chwytasz się go i spokojnie czekasz, aż twoja pani wyciągnie cię z tarapatów. Już jakiś czas temu zaczęła podejrzewać, że jednorękiego zesłał im sam Bóg, a teraz była tego pewna. Podkasała spódnicę, wsunęła nogę pod łóżko, zahaczyła czubkiem pantofla o uchwyt torby i przyciągnęła ją do siebie. Wzięła ją do ręki. Stanęła przy oknie, próbując wyrównać oddech i wyczuć rytm kołysania statku. Wyrzuciła za okno torbę, która wylądowała w samym środku łodzi. Odwróciła się plecami do okna. Ceporęki patrzył na Brigitte w taki sposób, jakby chciał powiedzieć „Teraz wyrzucę panią, mademoiselle”, ona jednak wyraźnie nie miała ochoty na ten zaszczyt. Właśnie próbował objąć ją w talii (sztucznym zwężeniu tułowia, które Brigitte zawdzięczała wyłącznie naciskowi fiszbinów i sznurówek), ale niewielu było mężczyzn dostatecznie dużych, silnych i nierozważnych, by ją podnieść i nią rzucić, kiedy nie miała na to ochoty. Intruz, dopóki miał obie ręce, należał do tych nielicznych wyjątków – teraz zaś znalazł w Brigitte godnego przeciwnika, przynajmniej dopóki nie zamierzał obić jej cepem do nieprzytomności. Na co się nie zanosiło. Czuł wprawdzie pokusę, żeby jej przyłożyć, ale Eliza wyraźnie widziała malującą się w jego oczach łagodność i czułość. Tak oto wywiązała się w kabinie niezręczna, hałaśliwa i zaciekła szarpanina, w której na równi ucierpiały sprzęty i godność osobista przeciwników. – Brigitte! – zawołała Eliza, wykorzystując moment, w którym mężczyzna potknął się o cep i powoli zbierał się z podłogi. Brigitte podniosła na nią zapalczywy wzrok. Eliza przykucnęła na ramie okna. – Możesz z nim flirtować do woli. Możesz nawet zawlec go do łóżka, nic mnie to nie obchodzi. Ja wychodzę. Czekam na dole. I zniknęła Brigitte z oczu. Nie zdołała powstrzymać się od krzyku, chociaż bardzo się starała, za to kiedy wpadła do wody, zatkało ją z zimna. Zaraz jednak zaczęła płynąć w stronę małej łódki. Sił dodawało jej zarówno wspomnienie planowanego pytania na rozmowie wstępnej, jak i obawa, że Brigitte i monsieur Ceporęki mogą w każdej chwili spaść jej na głowę. Głośny plusk za plecami upewnił ją, że podjęła właściwą decyzję. Wciągnięcie czterech przemoczonych kobiet do mikroskopijnej łódeczki nie było zadaniem prostym. Ceporęki natychmiast po wpadnięciu do wody wyczarował skądś następny ostry przedmiot i odciął linę łączącą łódkę z Météore, dzieląca je odległość zaczęła się błyskawicznie powiększać. Eliza tylko raz obejrzała się na skradziony jej jacht. Zobaczyła Anglików przy relingu i w oknach kabiny na rufie (kiedy wreszcie przebili się przez prowizoryczną barykadę Brigitte). Jeden z nich popisał się wyjątkowym brakiem ogłady i wycelował z pistoletu do Ceporękiego. Wtedy jednak gdzieś niedaleko huknęło, coś wizgnęło Elizie nad głową i wygryzło kawał relingu. Anglicy odskoczyli, niektórzy padli na pokład, a Eliza podążyła wzrokiem za zdumionym spojrzeniem Ceporękiego i odkryła pędzący w ich stronę stateczek pod pełnymi żaglami. Nie była wielką entuzjastką marynistyki i miała zwyczaj gwałtownie kończyć każdą konwersację, w której mężczyzna zaczynał gadać po marynarsku. Widziała jednak, że statek, który się zbliża, ma około dwudziestu pięciu metrów długości. Nie miał pawęży ani nadbudówki, miał za to dwa maszty i lugrowe ożaglowanie. W Holandii nazwano by go galjoot. Był to w każdym razie statek handlowy do żeglugi przybrzeżnej, w sam raz nadający się do przepłynięcia przez Kanał i z pewnością uzbrojony w co najmniej jeden falkonet. Strzelił do porywaczy głównie na pokaz; mała przemytnicza łajba nie miałaby szans z Météore, gdyby ten postawił żagle i miał porządną załogę. Na razie jednak galjoot ukąsił boleśnie i Anglicy musieli się poważnie zastanowić, czy chcą stać na widoku i jak gdyby nigdy nic strzelać sobie do ludzi za burtą. Eliza wypatrzyła galjoot już chwilę wcześniej i w duchu liczyła, że jest to statek, który sama wynajęła – a teraz mogła być tego pewna. Nie próbował ścigać Météore, lecz wpłynął między niego a łódź i wypuścił wiatr z żagli. Arbalete (bo taką nazwę miał wypisaną na dziobie) zbliżył się do nich z dziwną mieszaniną wrogości i uprzejmości: załoga rzuciła wprawdzie liny, które damy mogły złapać w locie lub wygarnąć z wody, ale nie przeszkodziło jej to trzymać nabitych muszkietów w pogotowiu. Po porannych wydarzeniach wiedzieli tylko tyle, że być może przyjdzie im odebrać anonimowego pasażera z okolic Météore. Wszystko poza tym – najazd angielskich szalup, przybycie płonącego Soleil Royal, Ceporęki i jego łódka – było dla nich zaskoczeniem. Eliza już zaczynała się szykować w duchu na nieuniknioną renegocjację umowy zawartej z kapitanem Arbalete. Fakt, że stateczek zapuścił się tak blisko Météore i odważył się go ostrzelać, zawdzięczała chyba tylko obecności człowieka stojącego pośrodku pokładu z muszkietem w garści. Był nim Bob Shaftoe. – Wszystko w porządku, sierżancie. Nie, nie znam go. To chyba niemowa, ale ma dobre zamiary. Jedyne, co można mu zarzucić, to bezceremonialność, jaka w Wersalu byłaby źle widziana. – Widziałem, jak kręcił się po nabrzeżu – powiedział Bob. – Szpiegował Météore. – Teraz, kiedy pan o tym wspomniał, przypominam sobie, że też go widziałam. Ponieważ jednak brakuje mi pańskiej przenikliwości, sierżancie, nie umiałabym powiedzieć, czy szpiegował, czy tylko zaspokajał swoją ciekawość. – Może piękne księżniczki są bardziej od poharatanych sierżantów przyzwyczajone do tego, że ktoś gapi się na nie godzinami. Dla mnie to było szpiegowanie. – Może pan mieć rację, sierżancie. Nie zmienia to jednak faktu, że przed chwilą bardzo się przydał całej łodzi kobiet. – Zabieramy tylko panią czy cały ładunek? – zapytał z niedowierzaniem monsieur Rigaud, kapitan Arbalete. Zanim się odezwał, bez reszty pochłaniał go widok widma (które jako kapitana statku przerażało go bardziej niż zwykłego szczura lądowego) Soleil Royal, dryfującego obok nich, buchającego ogniem ze stu ambrazur jednocześnie. Zaczynał wreszcie wierzyć, że Anglicy przed podłożeniem ognia opróżnili prochownię okrętu, z czego wynikało, że chcieli, aby palił się długo i wrył w pamięć mieszkańcom Cherbourga, zamiast po prostu eksplodować. Jeśli Rigaud miał rację, zagrożenie dla Arbalete minęło, gdyż okręt flagowy de Tourville’a bezpowrotnie ich minął. Teraz mógł się skoncentrować na zagrożeniu tylko odrobinę mniej poważnym, czyli najeździe pasażerów płci żeńskiej. – Tylko mnie – odparła Eliza i rzuciła mu torbę. Pozostałe kobiety nie spodziewały się takiego obrotu sytuacji, rozległy się więc okrzyki zdumienia i szloch. Eliza zastanawiała się przez chwilę, czy nie wyłuszczyć im całej sprawy – mamusia musi popłynąć do Anglii i ukraść trzy tony srebra – ale tylko wyciągnęła ręce nad głowę (łódź ocierała się o burtę Arbalete). Jedną z nich złapał Bob, drugą ujął jeden z francuskich żeglarzy. Nagle Eliza stała się nieważka i została przeniesiona na pokład Arbalete jak bela jedwabiu. – Brigitte, skarbie... – zawołała. – Mam nadzieję, że pewnego dnia wybaczysz mi, że wtłoczyłam cię w rolę galérienne, ale musicie przybić do brzegu, zanim sprawy przybiorą zły obrót, a ten człowiek, obawiam się... – Wiem, pływałby w kółko. Też mi to przyszło do głowy, moja pani. – Mamy naładowane falkonety, przypilnujemy, żebyście bezpiecznie dotarli na brzeg – zaproponował monsieur Rigaud. Wyraźnie mu ulżyło, gdy zobaczył, że łódź z kobietami oddala się od jego statku. – Proszę pchnąć posłańca do Dunkierki, do kapitana Barta – powiedziała Eliza. – Z jaką wiadomością, madame? – Że jednak wszystko się odbędzie zgodnie z planem. * * * – Amputacje zawsze są ryzykowne – zauważył Bob Shaftoe parę godzin później. Od dłuższej chwili miał minę, którą Eliza potraktowała jako ostrzeżenie, że właśnie się zamyślił i gdy tylko przyjdzie mu ochota coś powiedzieć, wyskoczy z jakimś makabrycznym komentarzem. – Człowiek za wszelką cenę chciałby zachować łokieć albo kolano. Dodatkowe możliwości gestykulacji są nie do przecenienia. Przy amputacji ręki traci się dłoń, a wraz z nią możliwość dotykania, chwytania, pieszczenia, ale zostaje łokieć, oraz ścięgna, które nim poruszają. Cep zamiast ręki... Ma potencjał. Nie czuje, nie chwyta, ale pozwala działać. Taaak, przytwierdzenie cepa do kikuta to świetny pomysł. – Przypomnij mi, to cię w wolnej chwili zapytam, co myślisz o wypruwaniu flaków – powiedziała Eliza i zaraz tego pożałowała, bo już robiło jej się niedobrze. Wypłynęli na wody Kanału, wiatr się wzmógł i stała obok Boba ubrana w płaszcz z kapturem i zakutana w koce jak kobieta z jakiegoś pustynnego kraju. Bardzo zimnego pustynnego kraju. Bob przymrużył powieki i spojrzał na nią. – Dużo o tym myślałem dziś rano, ale nie wszystkimi myślami dzielę się z tobą. Nawiązywał do scen, których byli świadkami, opływając na Arbalete cypel półwyspu Cotentin – kikut ręki, którą Francja wyciągała w kierunku Anglii. Przez pierwszą godzinę rejsu rozciągała się przed nimi panorama Cherbourga i wód na północ od miasta, które odsłaniały się stopniowo, gdy słońce rozpuszczało ostatnie kłaczki czterodniowej mgły. W Kanale czekała większa część angielsko-holenderskiej floty. Spalenie Soleil Royal i atak szalup na port w Cherbourgu były tylko elementami większej operacji, której idea stawała się tym bardziej oczywista, im bardziej oddalali się od teatru działań. Anglicy i Holendrzy oddzielili kilka francuskich okrętów od reszty floty, po czym poświęcili się niewdzięcznemu zadaniu zatapiania ich – starali się tak naszpikować je kulami, żeby poszły na dno albo stały się niezdolne do żeglugi, zanim schronią się pod opiekę lądowych baterii artyleryjskich. Kiedy Cherbourg znikał pasażerom Arbalete z oczu, sprawa wydawała się załatwiona: jeśli nawet szczątki francuskiej floty doczłapią jakimś cudem do portu, nigdy więcej nie wyjdą w morze. Niedługo potem Arbalete opłynął cypel Barfleur i przed dziobem rozpostarła się olbrzymia zatoka, długa na piętnaście mil i szeroka na pięć, wciśnięta jak odcisk kciuka we wschodnie wybrzeże Cotentinu. Właśnie tam, w zacisznym załomie półwyspu, zgromadziła się większość transportowców floty inwazyjnej w oczekiwaniu na żołnierzy i zaopatrzenie z rozległych obozów w rejonie La Hougue. I w tejże zatoce, jak się okazało, schronił się admirał de Tourville z dwoma tuzinami ocalałych okrętów. Kiedy mgła się podniosła, główne siły angielsko-holenderskie zebrały się u wybrzeży La Hougue i właśnie szykowały się do zadania de Tourville’owi decydującego ciosu. Ponieważ zaś obszar kotwicowiska znajdował się w zasięgu dział lądowych, marynarzom nie pozostało nic innego, jak znów przesiąść się do szalup i zaatakować. Inaczej mówiąc, to, co rankiem spotkało Météore, stanowiło zapowiedź losu, jaki czekał teraz całą francuską flotę. Eliza nie znała się na taktyce bitew morskich, ale logika całego przedsięwzięcia nie mogłaby być klarowniejsza, choćby wyłożył ją jej sam Leibniz. Ze względu na zagrożenie ostrzałem z baterii nabrzeżnych, Anglicy musieli się trzymać w określonej odległości od brzegu. De Tourville nie mógł wyprowadzić w morze resztek floty, tym bardziej że wróg miał w tej chwili trzy-, jeśli nie czterokrotną przewagę liczebną. Między wrogimi flotami rozciągał się więc obszar wody niczyjej, na którym wkrótce zaroiło się od angielskich i holenderskich szalup. Francuzi, pozbawieni w wąskiej przestrzeni możliwości manewru czy choćby podniesienia kotwicy, mogli tylko wylec na pokłady okrętów i czekać na próbę abordażu. Arbalete, przemytniczy stateczek, którym w tej sytuacji pies z kulawą nogą by się nie zainteresował, skierował się prosto na północ, prześliznął między dwoma ociężałymi angielskimi liniowcami i pomknął do Portsmouth. Zanim zatoka pod La Hougue zniknęła pasażerom z oczu, dostrzegli w niej pierwszą iskierkę ognia, bezskutecznie goniącą własny słup dymu: zaczęło się palenie francuskiej floty. Nie pozostało im nic innego jak odwrócić się plecami do tej sceny i uciekać. Mniej szczęścia, jak wiedziała Eliza, miał Jakub Stuart, zamieszkujący królewski namiot na wzgórzu wznoszącym się nad La Hougue: on musiał na to patrzeć. Gardziła nim, z niechęcią myślała o czasach jego panowania, ale w takiej chwili nie mogła mu nie współczuć: najpierw, w czasach Republiki, musiał uciekać z Anglii w damskim przebraniu; drugi raz wygnano go (z rozbitym nosem) podczas Wspaniałej Rewolucji; przegrał bitwę nad Boyne; przepędzono go z Irlandii; a teraz jeszcze to. Oddawała się właśnie takim przyjemnym rozmyślaniom, kiedy Bob Shaftoe ni z tego, ni z owego postanowił się z nią podzielić przemyśleniami na temat kikutów. Co nawet nieźle oddawało nastrój na pokładzie zmierzającego do Anglii Arbalete. * * * – Widziałem w życiu wielu mężczyzn, nawet zbyt wielu, namieszkałem się w obozach wagabundów i wojskowych koszarach – powiedział Bob. – Nie można wykluczyć, że moja przeciążona pamięć płata mi figle. Mimo to nadal twierdzę, że gdzieś go już spotkałem. – Ceporękiego? Mówiłeś, że widziałeś go w Cherbourgu, jak się gapił czy szpiegował... – Zgadza się, ale już wtedy wydał mi się znajomy. – Jeżeli to mnie szpiegował w Cherbourgu, może wcześniej robił to w St.-Malo, a ty go tam zauważyłeś – zasugerowała Eliza. Natychmiast pożałowała, że poruszyła ten temat. Żołądek podchodził jej do gardła. Spędziła na dziobie więcej czasu niż wszyscy inni razem wzięci, a Bob nic nie mówił, tylko spoglądał na nią znacząco. Było późne popołudnie. Słońce ześlizgiwało się po północnozachodnim niebie, rzucając złotą poświatę na twarz Boba i zmieniając Anglię w gruzowisko ciemnych brył. – Pomyślałem, że może tam wrócę. – Do Normandii? Jutro? A dostałeś urlop z regimentu? Bo jeśli nie, to cię wychłoszczą albo coś w tym guście... – Znalazłem pretekst i dostałem urlop. Jeszcze nie jest za późno. – Ale kiedy cię tak słucham, mam wrażenie, że się wahasz. – Im bliżej Anglii jesteśmy, tym bardziej mi się to podoba. Do Francji popłynąłem z różnych powodów, ale na próżno. – Miałeś nadzieję spotkać się z Abigail. – Owszem. A zamiast tego na prawie pół roku utknąłem w Breście, potem na trzy miesiące w Cherbourgu... Służąc we Francji, wcale nie zbliżyłem się do Paryża. Równie dobrze mógłbym stacjonować w Londynie. Zresztą kto wie, gdzie nas teraz wyślą? – Jeżeli plotki, jakie słyszałam, okażą się prawdziwe, latem szykują się ciężkie walki w hiszpańskich Niderlandach. Namur jest już pewnie oblężony. Tam też pewnie należałoby szukać hrabiego Sheerness... – A więc i Abigail. Jeśli hrabia zamierza tam spędzić całe lato, na pewno zabrał ze sobą służbę. Dobrze. Jeżeli chcę dotrzeć w te rejony, najlepiej będzie wrócić do Black Torrent Guards i dać się wysłać do Niderlandów na koszt króla Wilhelma. – Nie wydaje ci się, że ktoś zauważył twoją dziewięciomiesięczną nieobecność? Dopiero ci skórę wygarbują! – Szpiegowałem w obozie wroga na zlecenie hrabiego Marlborough – odparował Bob, chociaż wyraz jego twarzy i ton głosu zdradzały, że dopiero w tej chwili przyszło mu to do głowy. – Hrabiemu Marlborough odebrano wszystkie urzędy, a stopień pułkownika i godność dowódcy Black Torrent Guards wykupił pewnie jakiś torysowski najemnik. – Kredy dziewięć miesięcy temu zaczynałem szpiegowską misję, sprawy miały się inaczej. – Mimo to pomysł wydaje mi się ryzykowny. Eliza chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę, zanim zacznie jej się kolejna rewolucja w brzuchu. – Wobec tego najpierw wysonduję Marlborougha, a dopiero potem wrócę do oddziału. Ach, przecież jedziesz do Londynu! Nie wiem, czy byłabyś skłonna przekazać mu list ode mnie... – Biorąc pod uwagę, że nie umiesz czytać ani pisać, musiałabym ten list również napisać, prawda? Eliza odwróciła się plecami do Boba, rozglądając się za dogodnym szpigatem; miała wrażenie, że nie zdąży przejść na dziób, na którym w dodatku siedział rozśpiewany francuski marynarz i bez pośpiechu srał prosto do wody. – Z wdzięcznością przyjmuję twoją propozycję – odparł Bob. – Nie mam pojęcia, jak się wysłowić, pisząc do hrabiego. Czy byłabyś zatem skłonna także ułożyć ów list? – Po prostu porozmawiam z tym hrabią. Eliza opadła na czworaki. Niestety, to, co chwilę później dobyło się z jej ust, nijak nie nadawało się do przekazania hrabiemu, ale Bob z wrodzoną dyskrecją powstrzymał się od zwrócenia jej na to uwagi. Londyn – Hobbes, Lewiatan 4 czerwca (nowego stylu) / 25 maja (starego stylu) Gdzie zaś ludzie budują na fałszywych podstawach, tam tym szybciej wszystko rozpada się w gruzy, im więcej się buduje. Eliza denerwowała się i zadręczała tym, że jest spóźniona i niepozbierana, dopóki nie wyjrzała przez okno powozu i zobaczyła w dole zdławionej masą statków Tamizy. Przez chwilę nie wierzyła własnym oczom, tak dziwny był to widok – aż uświadomiła sobie, że jedzie Mostem Londyńskim i mija właśnie jedną z luk przeciwpożarowych, z których rozpościerała się panorama rzeki. Widok Tamizy wywołał u niej intrygującą zmianę nastroju. Niedawno minęło południe dnia, który we Francji i większości świata chrześcijańskiego był czwartym czerwca, w Anglii zaś – dwudziestym piątym maja. Obojętne jednak, na który kalendarz by się zdecydować, weksel był ważny do wieczora dnia następnego – czyli udało jej się dotrzeć do Londynu z ponad dwudziestoczterogodzinnym zapasem. A przecież od tygodnia – od dnia, w którym de Tourville zaatakował Russella i wszystko spowiła mgła – żyła w przeświadczeniu, że jest spóźniona i całe przedsięwzięcie weźmie w łeb. Od tamtego czasu aż do tej chwili Londyn wydawał jej się nieskończenie odległy i nieosiągalny. Teraz, kiedy się w nim znalazła, nie mogła się nadziwić, czym się tak zamartwiała. Londyn był przecież dużym miastem i ludzie cały czas do niego przybywali, o czym najlepiej świadczył las masztów nad The Pool. Może przeceniała jego niedostępność, mając w pamięci to, ile zachodu kosztowała ją przed trzema laty ucieczka z Londynu, zakończona wpadnięciem w ręce Jeana Barta. Zanim przestała snuć te rozmyślania, most się skończył i znalazła się w City. Rozdrażnione konie wlokły karetę w górę Fish Street, a poirytowany woźnica strzelał im z bata tuż nad uchem. Eliza zdała sobie sprawę, że nie podała mu żadnego adresu, tylko kazała się zawieźć do Londynu. Nie wiedziała, gdzie dokładnie chce jechać – ale on najwyraźniej wiedział. Chwilę później skręcił w lewo, w szczelinę między nowymi (ceglanymi, zbudowanymi po Wielkim Pożarze i mającymi płaskie fronty) domami. Szczelina rozszerzyła się i przeistoczyła w skomplikowaną plątaninę wnęk i otworów, przywodzącą na myśl ciąg krowich żołądków. Okalała od tyłu jakieś gmaszysko, które zarazem wyglądało jak kościół, i jednocześnie wcale go nie przypominało. Zmęczona podróżą Eliza uświadomiła sobie nagle, że trafiła do kraju, gdzie jest obecnych więcej niż jeden Kościół i doszła do wniosku, że objeżdża zbór kwakrów albo innej sekty. Ostatecznie, po trwających jakiś czas manewrach polegających na zakręcaniu, zawracaniu i przeciskaniu się, zajechali pod szyld przedstawiający łeb apatycznego konia kasztanowej maści. Drzwi się otworzyły i ze środka jak z procy wyskoczył portier. Przez chwilę walczył z lokajem o przywilej wyrwania z zawiasów drzwi karety – widniał bowiem na nich herb markiza Ravenscar, a Ravenscar, jak domyślała się Eliza, musiał być cenionym bywalcem gospody „Pod kasztanem”, „Pod starym wałachem” czy jak tam ją nazywali... – Witam „Pod Starą Szkapą”, pani – powiedział Roger Comstock, markiz Ravenscar. Stanął w progu i ukłonił się tak nisko, jak mógł sobie na to pozwolić mężczyzna w jego wieku, nie ryzykując naciągnięcia ścięgna ani stoczenia się peruki do rynsztoka. Eliza zdążyła tymczasem wystawić przez drzwiczki głowę i ramiona; najchętniej nie pokazywałaby publicznie niczego więcej, po tym, jak przed paroma dniami straciła kontakt ze swoją garderobą. Wypadało poświęcić całą uwagę Ravenscarowi, ale nie zdołała się powstrzymać od rozglądania po „Starej Szkapie”. – Nie, madame, zmysły pani nie zwiodły. Tu jest dokładnie tak paskudnie, ciasno i brudno, jak się tego pani obawiała. Żadne przeprosiny z mojej strony pani nie ugłaskają, ale kazałem panią tu przywieźć, ponieważ wygodnie mi się w tym miejscu na panią czekało. A poza tym... Proszę spojrzeć: jesteśmy o krok od tajemnic i cudów giełdy. Eliza podążyła wzrokiem za spojrzeniem markiza, który patrzył teraz w głąb uliczki. Zaułek ciągnął się (niewiele się zmieniając) mniej więcej przez odcinek rzutu kamieniem, po czym eksplodował i przechodził w ulicę z prawdziwego zdarzenia, na której tłoczyła się niewiarygodna liczba eleganckich, spieszących dokądś facetów. Natychmiast się zorientowała, co ma przed sobą. Gdyby miała wersalski makijaż, skruszyłby się teraz i opadł na ziemię jak lód z rozgrzanego dachu – ponieważ jej twarz zrobiła coś, na co nigdy sobie w Wersalu nie pozwalała: rozciągnęła się w uśmiechu od ucha do ucha. Z taką właśnie miną spojrzała na Ravenscara, który mało nie zemdlał z zachwytu. – Mój panie, nie ma w Londynie drugiego miejsca, w którym tak bardzo chciałabym się znaleźć, jak na giełdzie właśnie. W obecnym zaś stanie doskonale pasuję do „Starej Szkapy”, więc... Ravenscar zaniemówił. Podbiegł, drobiąc kroczki, ku barokowym schodkom, które lokaje przystawili do drzwiczek powozu. Schodki miały pomóc Elizie wysiąść z pojazdu, gdyby się upierała przy wysiadaniu, ale markiz rzucił się naprzód i dosłownie zastawił jej drogę całym ciałem. – Nie śmiałbym zaprosić księżnej do takiego lokalu! Miałem nadzieję, że dama pozwoli mi łaskawie dołączyć do siebie w powozie, którym udalibyśmy się do miejsca bardziej godnego zaszczytu, jakim jest jej obecność. – To przecież pański powóz, monsieur... – Przeciwnie, madame, należy do pani tak długo, jak długo zechce pani zabawić na naszej wyspie. A ja przez ten czas będę pani pokornym sługą. – Proszę wsiadać do tej przeklętej karety. I spuścić zasłonki. Światło mnie drażni. Ravenscar posłuchał Elizy. Powóz ruszył. – Jak widzę, mój woźnica znalazł panią w Portsmouth... – Sami go znaleźliśmy. Kapitan naszego statku odmówił wpłynięcia do Portsmouth lub innych przyzwoitych portów. Uparł się rzucić kotwicę w jednej z sobie tylko znanych ukrytych zatoczek. Tam wynajęliśmy powóz. Ravenscar rozejrzał się po wnętrzu pojazdu, jakby kogoś szukał. – My? – Towarzyszył mi pewien Anglik. – Jakaś ważna persona? – Raczej użyteczna. Uparł się, że odwiedzi swojego dawnego dowódcę. W Portsmouth zaczął o niego rozpytywać. Dowódca nazywa się Churchill. Ravenscar się skrzywił. – Hrabia Marlborough został zapuszkowany – stwierdził. – Siedzi w Tower. – Teraz może mi to pan powiedzieć, ale wcześniej byłam odcięta od świata i o tym nie słyszałam. W przeciwnym razie byłabym ostrzegła mojego towarzysza, aby nie wymawiał głośno tego nazwiska. – Zakuli go w żelaza, prawda? – Tak. Domyślam się, że Marlboroughowi zarzuca się, że szpiegował dla Jakuba... – Zarzuty są tak niedorzeczne, że wzdragam się przed powtórzeniem ci ich, madame. Niestety, większość mieszkańców tego kraju tym chętniej wierzy oskarżeniom, im bardziej są wydumane. Nie wiem, kto aresztował pani Anglika w Portsmouth, ale... – Ale ten ktoś był jednym z takich właśnie ludzi. Widząc intruza, który przed chwilą przypłynął z Cherbourga i wypytuje o Marlborougha, założył najgorsze. – Powiesili go już? – Nie, i prędko nie powieszą, dzięki temu, że akurat wtedy zjawił się pański powóz. Ja byłam dla nich obcą dziewką w mokrej kiecce, ale kiedy na scenie pojawił się ten piękny pojazd, z pańskim herbem na drzwiach, a pański woźnica zaczął te swoje „la ducbesse” to, „księżna” tamto... – Wszystko się zmieniło. – Wszystko się zmieniło, a ja zdołałam przekonać dowódców straży, że powieszenie mojego towarzysza mogłoby im zaszkodzić. Teraz, skoro już przybyłam do Londynu, spotkam się z Marlboroughem. – Wielu by chciało, w Tower czeka długa kolejka karet. Ma pani wyższy status od większości ich właścicieli, powinno się więc pani udać przedostać od razu na początek, ale czy mógłbym najpierw... – Tak? Objeżdżali właśnie obwiedziony trójkątem ulic Cornhill, Threadneedle i Bishopsgate dwudziestoakrowy obszar, na którym znajdowało się więcej pieniędzy, niż na całym pozostałym terytorium Wysp Brytyjskich. Właściwie należało ich podziwiać, że chociaż rozmawiali już od dłuższej chwili, ten temat jeszcze w konwersacji nie wypłynął. – Wiem, że to z mojej strony okrutnie nieprzyzwoite, poruszać tę kwestię, ale jestem obecnie w posiadaniu znacznej ilości srebra – ciągnął Ravenscar. – Bardzo znacznej. Podobno srebro jest o wiele więcej warte dziś, niż było przed trzema tygodniami, kiedy je kupiłem. Gdyby jednak rozeszły się wieści, na przykład z Portsmouth, że francuska inwazja nie dojdzie do skutku... – Srebro gwałtownie by potaniało. Wiem o tym. A inwazji nie będzie. Miednica Ravenscara oderwała się od ławeczki powozu, jakby ktoś pchnął go nożem w nerkę. Jego głos przeskoczył w wyższe rejestry: – Gdybyśmy mogli zatem złożyć krótką wizytę pewnemu dżentelmenowi, zanim rozpowszechni pani tę nowinę... – Nie zamierzam jej rozpowszechniać, sama wkrótce się rozniesie – odparła Eliza, czym nieszczególnie pocieszyła Ravenscara. – Zanim jednak pan zacznie ją rozgłaszać, wyprzedając całe swoje srebro, mam do załatwienia pewną transakcję z Hacklheberami. Wie pan, gdzie mają swoją siedzibę, monsieur? – Hacklheberowie? To nora, dziura, gołębnik... Jeśli potrzeba pani kieszonkowego, mogę panią skierować do banca samego sir Richarda Apthorpa, który z przyjemnością skredytuje... – Bardzo to uprzejme z pana strony. – Eliza sięgnęła do swojej biedatorby i wygrzebała z niej zwitek brudnych skórek. – Ale wolałabym pobrać kieszonkowe z mojego banku, którym jest właśnie Dom Hacklheberów. – Dobrze. – Markiz Ravenscar zabębnił rączką laski w sufit. – ‘Change Alley! Do Złotego Merkurego! * * * – Przyznaję, że podglądałem przez okno – powiedział markiz Ravenscar. – Wyłącznie ze względu na troskę o pani bezpieczeństwo. Zresztą odczekałem najpierw pół godziny. Potem jednak wydało mi się, że transakcja dziwnie się przeciąga. Eliza właśnie wróciła do powozu i nie zdążyła jeszcze przygładzić spódnic. W Domu Złotego Merkurego spędziła godzinę i dwadzieścia minut. Ravenscar zniecierpliwił się po dziesięciu minutach, po dwudziestu zaczął dostawać apopleksji, po siedemdziesięciu dwóch miał za sobą całe spektrum stanów emocjonalnych znanych śmiertelnikom oraz kilka takich, które na co dzień są dostępne wyłącznie aniołom i diabłom. Teraz był wyczerpany. Wyżęty. I odrobinę wystraszony, że Eliza ma w planach jeszcze jakieś sprawunki. – Tak, mój panie? – Ten człowiek... No, dziwnie wyglądał. Jakby coś go spłoszyło. Ale może to tylko moja wyobraźnia. – Uwaga na palce! Ostrzegawczy okrzyk wydali jednocześnie Eliza i jeden z lokajów, który wniósł za nią po schodkach skrzynkę i właśnie wpychał ją do powozu. Ciężar okazał się ponad jego siły i skrzynia z łoskotem runęła na podłogę. Powóz zatrząsł się i długą chwilę kołysał na resorach. Jeden z koni głośnym rżeniem wyraził dezaprobatę. – Gdzie położyć resztę, madame? – spytał służący. – To tego jest więcej?! – zaniepokoił się Ravenscar. – Tak, jeszcze dziesięć. – A co zrobimy... przepraszam, co pani zrobi z taką ilością... Dziesięć?! Proszę mi powiedzieć, że to miedź. Eliza palcem u nogi uniosła wieko skrzyni. W środku znajdowała się taka masa świeżo wybitych srebrnych pensów, jakiej markiz Ravenscar zgromadzonej w jednym miejscu nie widział od lat. Zareagował w jedyny stosowny sposób: absolutnym milczeniem. Tymczasem woźnica odpowiedział lokajowi w zastępstwie markiza: – Na pewno nie ładuj ich do środka. Zawieszenie nie wytrzyma. Starał się uspokoić zmęczone konie, które wyczuły, że kareta nagle zwiększyła ciężar. Następny trzask i chrzęst dało się słyszeć z półki na tylnej ścianie pojazdu (przód powozu od razu dźwignął się do góry), a kolejny dobiegł z dachu. Dach zaczął się zresztą zapadać do środka i wydawać ostrzegawcze trzaski. – Zawołajcie dorożkę! – polecił markiz i spojrzał pytająco na Elizę. – Co zrobię? – powtórzyła. – No właśnie. – Pewnie je sprzedam w tym samym czasie, kiedy pan będzie sprzedawał swoje. To z pewnością większa suma niż kieszonkowe, jakie będzie mi potrzebne podczas pobytu w pańskim pięknym mieście. Chociaż z chęcią wybiorę się później na West End, na... Jak to się teraz mówi? – Przypuszczam, że słowo, którego pani szuka, to „zakupy”, madame. – Właśnie, na zakupy. Pieniądze są oczywiście własnością króla Francji, ale król jest dżentelmenem i na pewno nie pożałuje mi paru funtów szterlingów na nową sukienkę. – Ja też bym nie pożałował, gdybym tylko miał okazję. Le Roi, rzecz jasna, ma pierwszeństwo, nie neguję tego. – Ravenscar z wysiłkiem przełknął ślinę. – Co za niezwykły zbieg okoliczności... – Co ma pan na myśli, monsieur? Z tyłu dobiegły ich następne metaliczne dźwięki: służący ładowali kolejne skrzynki do wezwanej dorożki. Hałas musiał okrutnie rozpraszać Ravenscara. Markiz z najwyższym trudem składał zdania. – Po drodze do pięknych sklepów na West Endzie będziemy mijać banca Apthorpa... – Rozumiem. Chciałby pan wprowadzić swoje srebro na rynek. Ale jeszcze nie teraz. – Jeszcze nie?! – Proszę sobie wyobrazić, że jest pan kapitanem okrętu, który z naładowanymi działami wpływa w sam środek bitwy. Jest gotowy do salwy burtowej, ale jeśli zanadto się z nią pospieszy, kule zamiast sięgnąć celu wzburzą tylko wodę, a on wyjdzie na durnia. Co gorsza, nie zdąży w porę ponownie naładować armat. I taką właśnie sytuację mamy w tej chwili. Ravenscar nie wyglądał na przekonanego. – Po naszym listownym flircie, który sprawił mi wiele radości, byłabym zawiedziona, odkrywając po przybyciu do Londynu, że ma pan skłonność do przedwczesnych erupcji. – Doprawdy, madame... Nie wiem, jakim językiem rozmawiają damy we Francji, ale u nas, w Anglii... – Niech pan da spokój. To była tylko figura retoryczna, nic więcej. – Za pozwoleniem, źle ją pani dobrała. Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, o jaką stawkę toczy się gra! – Doskonale znam stawkę – odparła Eliza. Na zewnątrz coś się zaczęło dziać: z Domu Hacklheberów wyszedł mężczyzna w podróżnym stroju i zamachał na dorożkę. Dorożek w okolicy nie brakowało, jakby już rozeszła się wieść, że przy ‘Change Alley pieniądze lecą z nieba. Chwilę później już jechał. – Czy to jeden z tych krzyczących Niemców? – zainteresował się Ravenscar. Eliza spojrzała mu w oczy. – Słyszał ich pan aż tutaj? Odwróciła się do okna. – Słychać ich było aż w Walii, madame. O czym rozmawiali? Eliza skinęła palcem, a potem pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć „Tak, ty!”. Po chwili w oknie powozu pojawiła się twarz dorożkarza. W rękach trzymał kapelusz. – Jedź za tym Niemcem. Wsiądzie na statek. Poczekaj, aż statek zniknie ci z oczu, a potem jedź do... Jak się nazywa ta pańska jaskinia zła? – „Pod Starą Szkapą”. – Jedź do „Starej Szkapy” i zostaw wiadomość dla markiza. Nie patrząc do skrzyni, Eliza zgarnęła garść monet i wsypała je dorożkarzowi do kapelusza. – Się robi, paniusiu! – Pojedzie pewnie do promu w Gravesend, ale może się okazać, że będziesz musiał jechać za nim aż do Ipswich – dodała, jakby tłumacząc się z pokaźnej zapłaty. Sądząc po tym, że Ravenscar omal nie połknął własnego języka, mocno przepłaciła. Dorożkarz zniknął tak błyskawicznie, jakby wystrzelono go z moździerza. Eliza odwróciła się do markiza. – Pytał pan, co wykrzykiwali Niemcy? – Tak. Bałem się, że będę musiał wparować do środka i ich pozabijać. – Ravenscar poklepał pochwę z bronią. – Zadawali mi impertynenckie pytania dotyczące tego, co zamierzam zrobić z taką masą – A pani powiedziała im... – Udałam szlachetne wahanie i niezrozumienie języków innych niż podniosła wersalska – Rozumiem. Czyli są przekonani, że inwazja się rozpoczęła. – Nie umiem przeniknąć ich myśli, mój panie. Zresztą nawet gdybym umiała, nie srebra. francuszczyzna. miałabym na to ochoty. – Wysłali gońca na kontynent. Wspomniała pani o Ipswich, co znaczy, że ma popłynąć do Holandii. Po co? Eliza wzruszyła ramionami. – Chyba po to, żeby sprowadzić resztę. – Resztę Niemców?! – Nie, resztę srebra. Pozostałe cztery piąte. Ktoś, kto obserwowałby powóz z zewnątrz, zauważyłby z pewnością, jak chwieje się i chybocze. Jakiś kataklizm układu nerwowego wywołał u markiza skurcz wszystkich mięśni jednocześnie, i długą chwilę zajęło mu odzyskanie władzy nad własnym ciałem. Kiedy ponownie się odezwał, przemawiał z pozycji półleżącej: – A co pani zrobi z taką masą srebra, do diaska?! – Najprawdopodobniej wykupię za nie weksle płatne we Francji. – Czyli tam, skąd je pani przywiozła. Po co tyle zachodu? – Teraz to pan zaczyna zadawać impertynenckie pytania. Najważniejsze, że Hacklheberowie uwierzyli w rozpoczęcie inwazji. W tej chwili skupują zapewne całe dostępne w Londynie srebro, dzięki czemu wszyscy uwierzą w inwazję i będą trwać w tym przekonaniu do czasu pojawienia się informacji, które by temu przeczyły. Pańskie srebro zyskuje na wartości. – Prawdę mówiąc, niepokoi mnie jeszcze jedno: dlaczego siedzimy tu, na środku ulicy, mając w garści srebrną fortunę, zamiast zamknąć ją gdzieś, gdzie strzegłyby jej mury, zamki i muszkiety? – Jak pan sobie życzy, monsieur. Gdzie będzie najbezpieczniej? – Do Tower! – zawołał Ravenscar. Powóz drgnął i ruszył, wzbudzając dźwięczące lawiny srebra we wszystkich skrzyniach. – Ach... – westchnęła z zadowoleniem Eliza. – Murów i muszkietów z pewnością tam nie braknie. A ja będę miała okazję spotkać się z hrabią Marlborough. – Jestem tu po to, aby panią zadowolić, madame. Kolegium Greshama – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego 10/20 czerwca 1692 Nawet Salomon nie miał dość złota, aby ozdobić swoją świątynię. Potrzebowałby cudu. – Moją radość ze spotkania z monsieur Fatiem przewyższa tylko zadowolenie z tego, w jakim towarzystwie się obraca! Komplement był wymuszony, ale na nic lepszego Eliza nie potrafiła się zdobyć, widząc wchodzących do biblioteki Fatia i mężczyznę o długich, siwych włosach, który nie mógł być nikim innym jak Isaakiem Newtonem. Ranek wypadł wyjątkowo niezręcznie pod względem towarzyskim, nawet jak na standardy obowiązujące wśród naukowców. Eliza od dwóch tygodni przebywała w Londynie. Pierwsze kilka dni zajął jej zakup ubrań, znalezienie noclegu i wymiotowanie – nie było już bowiem żadnych wątpliwości, że jest brzemienna. Później rozesłała liściki do kilku londyńskich znajomych. Większość z nich odpowiedziała najdalej następnego dnia, ale odpowiedź od Fatia przyszła dopiero tego ranka: wsunięto ją pod drzwi pokoju Elizy, kiedy akurat kucała nad nocnikiem. Biorąc pod uwagę długą zwłokę, miała prawo oczekiwać listu o perfekcyjnej kompozycji, dopieszczonej wersji ostatecznej, wypracowanej wcześniej w wielu brudnopisach. Tymczasem notkę skreślono w pośpiechu na kartce wyrwanej z notesu, a jej autor prosił Elizę o jak najszybsze przybycie do Kolegium Greshama. Tak też zrobiła, mimo że przysporzyło jej to pewnych kłopotów i niewygód, ale potem przyszło jej czekać godzinę w bibliotece. W końcu zjawił się Fatio, zaczerwieniony i rozchełstany, jakby właśnie przygalopował konno z jakiegoś pola bitwy. No i przyprowadził siwowłosego dżentelmena. Przez chwilę stał nieruchomo, rozważając zawiłości etykiety, aż w końcu przypomniał sobie o dobrych manierach, ukłonił się i przemówił po francusku: – Pani... Często... Ba, codziennie! wracam pamięcią do naszej przygody w Scheveningen. To chyba daje pewne pojęcie o tym, jak bardzo się cieszę z tego spotkania. – Było widać, że wstęp ma przećwiczony: mówił zbyt szybko, aby słowa zabrzmiały szczerze, ale sytuacja, jakkolwiek by patrzeć, była dość złożona. Zanim Eliza zdążyła zareagować, Fatio odsunął się na bok i wyciągniętą ręką wskazał swojego towarzysza. – To jest Isaac Newton. – Przeszedł na angielski. – Isaacu, mam zaszczyt przedstawić ci Elizę de Lavardac, księżną Arcachon i Qwghlm. Mówiąc, Fatio nie odrywał wzroku od twarzy Elizy. Patrzył na nią również wtedy, gdy wymieniała z Isaakiem dygnięcia, ukłony i zwyczajowe uprzejmości. Eliza lubiła Fatia, ale teraz przypomniało jej się, dlaczego zawsze czuła się przy nim nieswojo. Nicolas Fatio de Duilliers nigdy nie przestawał być aktorem we włoskiej operze, którą stale wystawiano w jego głowie. Scena w bibliotece Kolegium Greshama miała się rozegrać według ustalonego schematu. Księżna, wezwana bez uprzedzenia tajemniczym liścikiem, przez godzinę niecierpliwi się i stroi fochy. Napięcie narasta. Ale kiedy księżna ma właśnie eksplodować, Fatio przybywa i ratuje sytuację; otoczony nimbem nadludzkich wysiłków zapobiega katastrofie i zmienia ją w triumf, sprowadzając Mistrza we własnej osobie. W pewnym sensie wyszło to nawet dość dramatycznie, ale Eliza skutecznie zamaskowała swoje prawdziwe uczucia – wyłącznie dlatego, że Fatio wpatrywał się w nią jak wygłodniały żebrak w zamkniętą ostrygę. Newton został sprowadzony do biblioteki siłą – to było oczywiste – ale kiedy już zobaczył Elizę, kiedy stała się dla niego fizycznym konkretem, jego niechęć do niej ulotniła się bez śladu. Potem musiał sobie już tylko przypomnieć, po co Fatio zabrał go ze sobą. Usiedli przy stole, jak studenci, wszyscy troje na takich samych krzesłach, nie zważając na różnice statusu. Newton utkwił wzrok w skazie wypalonej na blacie i przez dłuższą chwilę zbierał myśli. Eliza i Fatio rozmawiali o drobiazgach, zerkając na niego kątem oka, do chwili, gdy przeniósł wzrok na pobliskie okno, a wyraz jego twarzy zasugerował, że jest gotów zrzucić z serca jakieś brzemię. Fatio przerwał konwersację w pół zdania i odwrócił się do niego. – Zaufam Nicolasowi – zaczął Newton. – Bardzo ceni sobie pani spryt i erudycję, nie będę więc podpierał się półprawdami, owijał w bawełnę ani przedstawiał nudnych wyjaśnień, tak jak mógłbym to zrobić w rozmowie z innymi księżnymi. – Postaram się nie zawieść pańskiego szacunku i potwierdzić wagę komplementów Fatia. Chyba na coś takiego czekał Newton, bo skinął głową i prawie się uśmiechnął. – Opowiem pani o alchemii i wyjaśnię bez zbędnych ozdobników, dlaczego ją szanuję. Z pewnością podejrzewa pani, że coś nie tak jest z moją głową, skoro poświęcam alchemii tyle czasu i uwagi; jest pani tego zdania, ponieważ wszyscy alchemicy, z którymi dotąd pani rozmawiała, to szarlatani albo naiwniacy, którzy dali się nabrać szarlatanom. Nie zdziwię się, jeśli ma pani nie najlepsze mniemanie o Sztuce i jej adeptach. Przyjaźni się pani z Danielem Waterhousem, który nie przepada za alchemią, a czas, który jej poświęcam, uważa za stracony dla filozofii naturalnej. Słyszała pani o tym, że w siedemdziesiątym siódmym posunął się nawet do podpalenia mojego laboratorium? Wybaczyłem mu to. Mógł jednak słowem lub gestem dać ci, pani, do zrozumienia, co o tym wszystkim myśli. Jest pani również przyjaciółką Leibniza. Cóż... Sporo jest ludzi, którzy usiłują mnie przekonać, że Leibniz jest moim przeciwnikiem. Ja tak nie uważam. – Przy tych słowach spojrzenie Newtona zbłądziło w stronę Fatia, który poczerwieniał i spuścił wzrok. – Ja twierdzę, że iloczyn masy i prędkości zostaje zachowany; Leibniz utrzymuje, że zachowaniu podlega iloczyn masy i kwadratu prędkości. Wygląda na to, że obaj mamy rację i stosując obie te zasady jednocześnie można by rozwinąć dziedzinę wiedzy zwaną, jak chce tego Leibniz, „dynamiką”, w przybliżeniu stanowiącą sumę naszych przemyśleń. Trudno więc zarzucić Leibnizowi, żeby w tym względzie odrzucił moje nauki. On je rozwinął. Podobnie jak nie odrzucił Principiów, lecz rozbudował je o coś, czego w sposób oczywisty w nich zabrakło, a mianowicie o wyliczenie miejsc i przyczyn działania Sił. W tej kwestii jesteśmy z Leibnizem jak dwaj towarzysze broni. Ja również chciałbym rozwikłać zagadkę Sił, zarówno tych działających na odległość, łączących ciążące ku sobie ciała, jak i tych oddziałujących między ciałami podczas zderzenia. Albo takich jak tutaj. Newton wyciągnął przed siebie rękę z dłonią zwróconą do góry. W pierwszej chwili Eliza pomyślała, że chce zwrócić jej uwagę na okno w ścianie nad stołem, on jednak poruszał przez chwilę dłonią w powietrzu, jakby usiłował złapać ćmę, aż w pewnym momencie ją zatrzymał. Jego białą jak pergamin dłoń przecięła malutka tęcza, rzucana przez jakąś nieregularność w okiennym szkle. Eliza przyjrzała się jej z bliska. Wielobarwna plama była nieruchoma jak żyroskop, chociaż dłoń Newtona drżała. Takiego złudzenia optycznego nie wyczarowałby żaden z kapryśnych wersalskich malarzy. Zareagowała odruchowo: wyciągnęła ręce, podłożyła stulone dłonie pod dłoń Newtona i unieruchomiła ją w uścisku. – Źle się pan czuje – powiedziała. – To nie jest drżenie rąk miłośnika kawy, tylko człowieka wstrząsanego gorączką. Ale dłoń Newtona była zimna. – Skoro już o tym mowa... Wszyscy jesteśmy chorzy. Nawet gdyby nas zabrała jakaś zaraza, te małe, kolorowe widma ślizgałyby się po całym pokoju aż do końca świata, obojętne na to, czy znajdą się jakieś żywe ręce, które chciałyby je złapać. Nasze ciało zatrzymuje światło. Owszem, ciało jest słabe, ale duch drzemie w nim silny. Kiedy poświęcimy się rozważaniom nad tym, co przechwyciły nasze narządy zmysłów, nasz umysł staje się mądrzejszy, a duch krzepnie, mimo że ciało cały czas podlega rozkładowi. Nie mam gorączki, droga pani. – Newton cofnął rękę i ścisnął podłokietnik krzesła, żeby powstrzymać jej drżenie. Mała tęcza wpadła w podstawione dłonie Elizy. – Jestem jednak śmiertelny i chętnie zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby w przeznaczonym mi czasie odkryć sekret Siły. Proszę spojrzeć: chwyta pani w ręce światło, które przemierzyło sto milionów mil dzielące nas od Słońca. Eter nijak go nie zmienił. Przechodząc przez atmosferę, uległo nieznacznej deformacji. A potem, przenikając ćwierćcalową płytkę szkła okiennego, załamało się i rozszczepiło na kolorowe pasma. To zjawisko zwyczajne, tak powszednie, że go nie zauważamy, ale wystarczy się nad nim chwilę zastanowić, by nas zadziwiło. Światło pokonuje sto milionów mil i nie ugina się pod wpływem przyciągania Słońca, które przecież jest dostatecznie silne, aby utrzymać na orbicie potężnego Jowisza, znajdującego się o wiele dalej. Czyż nie wpływa na nie również grawitacja Ziemi, Księżyca ani innych planet? A mimo to światło wydaje się przez nią nietknięte. Tymczasem w odłamku szkła tkwi zaklęta jakaś Siła, która bez wysiłku zakrzywia je i rozszczepia. Można by je porównać do wystrzelonej z niewyobrażalnie potężnego działa kuli armatniej, która z nieskończoną prędkością przenika przez kolejne szańce i reduty jakby były utkane z cienia, a potem natrafia na piórko trzymane ręką dziecka, odbija się od niego i rozpryskuje na kawałki. Co takiego kryje się w zwykłej szybie, że ma taką moc, a zarazem nie ma żadnego wpływu na mnie ani na panią? Albo inny przykład: proszę pomyśleć o działaniu kwasów, zdolnych rozpuścić kamień, który trwał od stworzenia świata nietknięty przez czas i żywioły. Co to jest? Co potrafi unicestwić stworzony ręką Boga kamień, dźwigający ciężar egipskiej piramidy? Co powstrzymuje ogień? Co odbija kule muszkietów? W kwasach musi drzemać potężna siła, jeśli zdolna jest niszczyć kamienie. Czy to naprawdę nie do pomyślenia, żeby miała podobną – albo wręcz taką samą – naturę, jak siła zakrzywiająca światło w szkle? Czy nie są to pytania, jakie powinni sobie zadawać ludzie mieniący się naturalistami? – Ach, gdybyż tak inni adepci alchemii umieli równie precyzyjnie formułować pytania! – Eliza westchnęła. – I równie zrozumiale. – Tradycja Sztuki jest wiekowa i niezwykła; alchemicy, kiedy już coś mówią, posługują się mętnymi porównaniami. Ja tego nie zmienię. Mogę co najwyżej kontynuować Dzieło i doprowadzić je do końca, odsłaniając to, co przez stulecia było niewidoczne. I właśnie w związku z tym Dziełem chciałbym powiedzieć pani coś na temat złota, które Jack Shaftoe ukradł z Bonanzy. Zwrot w rozmowie był tak niespodziewany, że Eliza klapnęła ciężko na oparcie krzesła, jak szmaciana lalka wrzucona do pudełka. Fatio odwrócił się ku niej i wpatrywał w nią łapczywie. Newton był chyba lekko ubawiony jej zaskoczeniem. – Nie wiem, jaki był pani udział w tej sprawie. Nie mam ani odpowiedniego stanowiska, ani ochoty, żeby dociekać prawdy, ale wielu członków ezoterycznego bractwa przypuszcza, że pani coś wie. Dopóki to się nie zmieni, lepiej dla pani będzie, jeśli wyjaśnię, dlaczego alchemikom tak zależy na tym złocie. A może pani to już wie? – Wiem, a właściwie podejrzewam, tylko tyle, ile wywnioskowałam ze słów i czynów pewnych ludzi, którzy go poszukują. Uważają, że ma nadnaturalne właściwości, co czyni je cenniejszym od zwykłego złota. – Doprawdy, nie wiem, co miałoby oznaczać słowo „nadnaturalne” – powiedział w zamyśleniu Newton. – Ale w tym, co pani mówi, jest trochę racji. – Chciałabym mieć jej więcej niż trochę. Proszę mnie oświecić. – Ojcem duchowym wszystkich alchemików był Salomon Mądry, budowniczy świątyni jerozolimskiej. Kiedy jako młody człowiek został osadzony na królewskim tronie, obawiał się, że nie podoła czekającym go zadaniom i po tysiąckroć składał całopalne ofiary Panu. I Pan przyszedł do niego we śnie i powiedział: „Proś, a będzie ci dane”. Salomon nie poprosił o bogactwo ani władzę, lecz o rozumne serce. Pan ogromnie uradował się prośbą Salomona. Obdarzył go mądrością i rzekł: „Otom ci dał serce mądre i rozumne, tak, iż żaden równy tobie nie był przed tobą, ani po tobie powstanie równy tobie”17. Pierwsza Księga Królewska, rozdział trzeci, wers dwunasty. W ten sposób imię Salomona stało się synonimem mądrości, sophii. Jak nazywamy tych, którzy kochają mądrość? Filozofami. Ja też jestem filozofem i choć mądrością nie mogę się równać z Salomonem – na co jasno wskazuje zacytowany przeze mnie werset: żaden człowiek urodzony po Salomonie nie dorówna mu mądrością – mogę starać się odsłonić to, co dziś jest ukryte, a kiedyś, w zbudowanej przez Salomona świątyni, było na widoku. Biblia mówi też, że Pan obdarzył Salomona bogactwem, chociaż ten wcale o nie nie prosił. Miał więc złoto i rozumne serce, dzięki któremu tajemnice materii, takie jak sekrety szkła i kwasów, o których przed chwilą mówiłem, nie mogły długo ukrywać się przed jego wzrokiem. Dokonania współczesnych alchemików, takich jak ja, są z pewnością tylko toporną namiastką Wielkiego Dzieła, jakiego podjął się Salomon, budując 17 Cytaty z Biblii podane za Biblią Gdańską (przyp. tłum.). świątynię. Od tysięcy lat alchemicy usiłują na nowo odkryć to, co zostało zapomniane, gdy Salomon dokonał żywota w Jerozolimie. Większość ich prób spełzła na niczym, ale ci najwięksi – Hermes Trismegistos, Michał Sędziwój, Czarny Mnich, Didier, Arthepius – doszli do podobnych lub nawet identycznych wniosków w kwestii istoty procesu, który pozwoli odtworzyć Wielkie Dzieło. Jestem bardzo blisko... Newton pierwszy raz od kilku minut zawahał się, zawiesił głos i oderwał wzrok od Elizy. Lekkim skinieniem głowy i cieniem uśmiechu dał do zrozumienia, że nie zapomniał o Nicolasie. – Jesteśmy bardzo blisko dokonania tego odkrycia. Podobno Principia Mathematica cieszą się wśród niektórych uczonych świetną opinią. Ale powiadam pani: staną się zaledwie przypisem do mojego następnego dzieła, jeżeli tylko uda nam się zrobić jeszcze jeden krok naprzód. Próbka złota, które Salomon otrzymał w darze od Pana, ogromnie by nam w tym pomogła. – Teraz rozumiem... – powiedziała Eliza. – Pan i inni alchemicy uważacie, że złoto, które Jack Shaftoe i jego piraci skradli u brzegów Bonanzy, to część skarbu króla Salomona, cudem zachowana przez wieki. I w jakiś sposób różni się od złota, które sprowadzeni przez Portugalczyków niewolnicy wydobywają w Brazylii... – Teoria dzielących je różnic jest tak złożona, że nie chcielibyśmy nią pani zanudzać, zwłaszcza jeśli uważa pani alchemię za stek bzdur – wtrącił Fatio. – W skrócie chodzi w niej o to, w jaki sposób cząstki złota, jego atomy, łączą się ze sobą, tworząc sieć, te sieci łączą się dalej w sieci et caetera, oraz co znajduje się lub może znajdować w lukach w takiej strukturze. Złoto Salomona wyglądem nie różni się od zwykłego, ale jest od niego cięższe. Nawet ktoś, kto nie ma pojęcia o Sztuce, może je rozróżnić: wystarczy zważyć próbkę i wyznaczyć jej ciężar właściwy. Jakiś czas temu znaczną ilość takiego właśnie cięższego złota znaleziono w Meksyku. Dawny wicekról tego kraju sprowadził je do Europy, aby sprzedać Lotharowi von Hacklheberowi, lecz... – Wiem, co było dalej. Jak się panom wydaje, skąd złoto króla Salomona wzięło się w Nowej Hiszpanii? – Istnieją legendy, według których Salomon nie umarł, lecz odszedł na wschód – odparł Newton. – Można w nie wierzyć albo nie. Faktem jest, że wicekról był w posiadaniu złota cięższego niż zwykłe. – Skąd ta pewność? – Lothar von Hacklheber posłał za ocean aż trzech swoich probierców, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. – No tak... Nie dziwię się już, że tak się wściekł, kiedy Jack sprzątnął mu złoto sprzed nosa. – Pozwoli pani, że zapytam, czy Jack Shaftoe odzywał się ostatnio do pani? – Półtora roku temu przysłał mi prezent, który jednak zepsuł się w transporcie i musiał zostać zakopany w ziemi. Mogę pana zapewnić, panie Newton, że zarówno ja sama, jak i część moich francuskich znajomych dokładamy wszelkich starań, aby ustalić miejsce pobytu Jacka. Graniczy to jednak z niemożliwością, gdyż zajęty handlem Jack przemierza całą Arabię wzdłuż i w poprzek. Kiedy tylko dowiem się czegoś konkretnego... Eliza zawiesiła głos, gdyż coś wytrąciło ją z rytmu przemowy. Nie słowa, ponieważ Fatio i Newton milczeli, lecz raczej wyraz ich twarzy i podekscytowane spojrzenia, jakie wymienili. Zwłaszcza Newton sprawiał wrażenie tak zaaferowanego, że nie był w stanie zabrać głosu. Fatio, który pierwszy się zorientował, że milczenie nieprzyjemnie się przedłuża, wyjaśnił: – Byłoby to straszne nieporozumienie, gdyby piraci, nieświadomi prawdziwej natury łupu, wybili ze złota Salomona monety i je wydali. Wtedy bowiem złoto rozproszyłoby się po świecie, zostałoby przetopione, zmieszane ze zwykłym i byłoby nie odzyskania. Spojrzał z zapałem na Newtona – i zmartwiał. Zerwał się z miejsca i uklęknął przy przyjacielu, który drżącą dłonią zasłonił oczy i miotał się niespokojnie na krześle. Pot wystąpił mu na czoło, żyłka na skroni pulsowała w tempie dwa albo trzy razy szybszym od pulsu Elizy. Można było odnieść wrażenie, że ze wszystkich sił powstrzymuje się od wpadnięcia w szał – i chwilowo wychodzi z tej walki zwycięsko, chociaż z trudem. Z pewnością nie mógł się na razie skupić na niczym innym. Eliza pomyślałaby, że to atak serca, gdyby nie Fatio, który klęczał przy Newtonie i gładził go spokojnie po ręce, jakby nie pierwszy raz był świadkiem takiej sceny. Wstała. – Mam wezwać lekarza? – Ja jestem jego lekarzem. Dziwna to była odpowiedź jak na matematyka, ale może Fatio czytał dużo książek medycznych. Zmuszanie pacjenta i lekarza do wstania i oficjalnych pożegnań wydało jej się niezbyt rozsądne. Dygnęła i wyszła z biblioteki. * * * Pół godziny później była już w Domu Złotego Merkurego. W kancelarii zebrał się tłum angielskich prawników, nigdzie za to nie widziała skrzyń zawierających trzy tony srebra, których miała pełne prawo oczekiwać. Co więcej, adwokaci mieli przewagę liczebną nad swoimi klientami – czterema bankierami, zapewne Niemcami. Trzech z nich poznała już wcześniej, kiedy wstąpiła tu z markizem Ravenscar i przedstawiła weksle do wypłaty. Czwartego, najstarszego, widziała po raz pierwszy w życiu. Domyślała się, że przybył z Amsterdamu. – To faktoria handlowa czy galeria sztuki? – spytała, także po to, aby przerwać milczenie, które ją powitało. – Spodziewałam się tu zastać sięgające sufitu kopce srebrnych monet, a widzę martwą naturę, jakiej nie powstydziliby się holenderscy mistrzowie w szczytowej formie. Jej słowa niespecjalnie rozbawiły zebranych – może dlatego, że scena rzeczywiście do złudzenia przypominała zbiorowy portret. W kancelarii, w której z trudem pomieściłby się sklepik z ciastkami, stały dwa ciężkie biurka – bancas – oraz przeróżne regały, na których przechowywano księgi i zrolowane dokumenty. Okuta żelazem skrzynka na podłodze służyła za podręczny składzik gotówki, ale na co dzień nie obracano w tym miejscu pokaźniejszymi sumami. Naprawdę duże kwoty przechodziły albo przez któregoś z większych londyńskich złotników, albo przez bank Apthorpa. Wąskie drzwi w głębi prowadziły na schody, które natychmiast zawracały, a potem biegły na skos przez sam środek kancelarii, wycinając czwartą część jej kubatury. Na tych właśnie schodach przed dwoma tygodniami stały skrzynki z pierwszą ratą płatnej w srebrze kwoty. Teraz schody były puste, tylko na pierwszym stopniu jak na podium stał starszy bankier i spode łba obserwował wnętrze londyńskiego oddziału Domu Hacklheberów. Był korpulentny i zajmował całą szerokość schodów, więc kiedy tak stał tuż za wąziutkimi drzwiami, miało się wrażenie, że ktoś wcisnął go do stojącej pionowo trumny i zostawił otwarte wieko. Obwisłe policzki miał wydęte jak worki z mąką, przez co przy górnej wardze – szerokiej, białej i gładkiej jak urwiska w Dover – rysowały mu się dwie głębokie, pionowe bruzdy. Nawet gdyby Eliza nie poznała wcześniej londyńskiego faktora i jego dwóch pomocników, bez trudu wyłowiłaby ich z tłumu, gdyż wszyscy trzej przybrali dokładnie taką samą pozę: plecami do starego bankiera, przygarbieni, znieruchomiali w pół wzruszenia ramion, jakby błękitnymi oczami powoli wiercił im dziury w plecach. Sądząc po wieku, sylwetkach i jakości peruk piątki prawników, dwóch z nich było pełnoprawnymi adwokatami, a trzech pozostałych kancelistami. Adwokaci stali ramię w ramię z klientami, kanceliści zaś wciskali się niczym pakuły w szczeliny pod schodami i między bancas, które nawet w przybliżeniu nie miały kształtu człowieka. Eliza cieszyła się, że poranne mdłości ustąpiły, ponieważ w przeciwnym razie zmieszane wonie kawy, tabaki, zepsutych zębów, niemytych ciał i aromat wody kolońskiej, mający zamaskować wszystkie poprzednie, wygnałby ją natychmiast na ‘Change Alley, gdzie dostałaby ataku jak, nie przymierzając, Isaac Newton. A tak po prostu miała dodatkową motywację, aby rozmowa była jak najkrótsza i jak najbardziej treściwa. – Tylu tu dżentelmenów, że na srebro zabrakło miejsca – stwierdziła. – Czy słusznie domniemywam, że zostało dostarczone do mennicy, gdzie już bije się z niego monety? – Pani... – odezwał się faktor takim tonem, jakby czytał przygotowany uprzednio list. – Dwa tygodnie, jakie upłynęły, odkąd przedłożyłaś w naszym biurze weksle do wykupienia, obfitowały w wydarzenia. Pozwoli pani, że je pokrótce streszczę. Przyjechała pani w okresie, kiedy wszyscy wyczekiwali wieści o rozpoczynającej się francuskiej inwazji; cena srebra była wysoka, samego srebra zaś było jak na lekarstwo. Przedstawiła pani pięć weksli. Jednemu z nich właśnie upływał termin zapłaty, więc bezzwłocznie wypłaciliśmy gotówkę. Cztery pozostałe były płatne do dnia dziesiątego czerwca według angielskiego kalendarza, czyli do dziś. Ponieważ w Londynie zabrakło srebra, posłaliśmy pilnie wiadomość do naszej faktorii w Amsterdamie. Niespełna dwanaście godzin po jej odebraniu na Ijsselmeer wypłynął statek wyładowany ilością srebra wystarczającą do uregulowania należności z czterech niezapłaconych weksli. W normalnej sytuacji dotarłby do Londynu i zameldował się na przystani przy Tower wystarczająco wcześnie, aby mennica zdążyła wybić monety z przywiezionego przezeń kruszcu na długo przed terminem płatności weksla. Niestety, w drodze przez Kanał La Manche statek został zaatakowany przez okręty pod francuską banderą i wraz z ładunkiem trafił do Dunkierki, gdzie pozostaje do dnia dzisiejszego. Ponieważ rabunku dokonały okręty pod banderą fleur-de-lis, nasi holenderscy ubezpieczyciele uznali tę napaść za popełnioną przez wroga w czasie wojny i, jako taką, nieobjętą ubezpieczeniem. Krótko mówiąc: ładunek przepadł. – Nie próbowaliście panowie kupić srebra na miejscowym rynku? Podaż musi przecież być ogromna, odkąd wszystkim wiadomo, że inwazja nie dojdzie do skutku. Słyszałam, że markiz Ravenscar już dwa tygodnie temu sprzedał swoje zapasy kruszcu. – Wieść o pirackim napadzie dopiero wczoraj dotarła do mojego klienta – odparł adwokat, mężczyzna o kociej budowie i ruchach, niewiele wyższy od Elizy. – Przez ten krótki czas mój klient dokładał wszelkich starań, co chyba zrozumiałe, aby nabyć srebro tu, w Londynie. Kłopot w tym, że możliwość dokonywania przez niego takich zakupów jest ograniczona wiarygodnością tego Domu, i to nie rzeczywistą, lecz domniemaną, taką, jak postrzegają ją inni bankierzy w City... W tym miejscu odruchowo przeniósł wzrok za okno: na ulicy powoli zbierali się wspomniani bankierzy lub ich posłańcy. – Która to wiarygodność mocno ucierpiała – dokończyła Eliza głosem zdumionego dziecka, jakby ta konkluzja dopiero przed chwilą przyszła jej do głowy. – Przez tych piratów, ubezpieczycieli i tak dalej. – Mój klient nie skomentuje pani domysłów, ja jednak ośmielę się zwrócić uwagę natury leksykograficznej. Powiedziała pani: „piraci”. Pirat nikomu nie podlega. W tym wypadku właściwszym byłoby słowo „korsarz”. Wie pani, na czym polega różnica? – No... Tak... Korsarz pływa pod banderą takiego czy innego kraju, przez co na dobrą sprawę wchodzi w skład jego floty wojennej. – Pani doskonałe zrozumienie tej różnicy może się wiązać z faktem, że jest pani żoną admirała francuskiej floty, przełożonego kapitana Jeana Barta, który skonfiskował srebro mojego klienta. – Co za niepoprawny człowiek! Wie pan, że trzy lata temu ten łotr okradł mnie ze wszystkich pieniędzy?! Zostałam bez grosza przy duszy! Tym bardziej cieszę się, że Dom Hacklheberów poniósł o wiele mniejsze straty. – To się jeszcze okaże. Na majątek damy składa się zawartość jej szkatułki z biżuterią, o bogactwie domu bankierskiego decyduje przede wszystkim jego wiarygodność. Straty bezpośrednie, takie jak skradziony ładunek srebra, to nic wielkiego; może nawet uda się go odzyskać. Ale kiedy jakaś ważna persona knuje wyrafinowany spisek, mający na celu zniszczenie dobrego imienia domu bankierskiego... – To by rzeczywiście było okropne, proszę pana! – wykrzyknęła Eliza. Jej rozmówcy nie byli chyba przygotowani na taką reakcję, bo odebrało im mowę. – Chociaż, za pozwoleniem, myli się pan, twierdząc, że majątek damy ogranicza się do jej szkatułki. Znacznie cenniejszy jest honor, który jest dla niej tym, czym wiarygodność dla banku. To, co trzy lata temu straciłam na rzecz Jeana Barta, nic dla mnie nie znaczy. Znacznie dotkliwszą stratą byłaby skaza na moim dobrym imieniu, gdyby pewni ludzie, czy to źle mi życzący, czy też zwyczajnie niedoinformowani, zaczęli rozsiewać plotki, że celowo oszukałam uczciwy niemiecki bank! Czy pański klient się ze mną zgadza? – Eee... Mój klient nie zna angielskiego tak dobrze jak ja i ty, pani. Zanim w jego imieniu odpowiem, czy zgadza się z pani stwierdzeniem, będę musiał porozmawiać z nim na osobności i poprosić o przełożenie pani słów na niemiecki. Ale proszę mówić dalej. Proszę też przyjąć do wiadomości, że dotychczasowe stwierdzenia moje i mojego klienta, w części ani w całości, nie mogą i nie powinny być traktowane jako sugestie, że ja lub mój klient pośrednio lub bezpośrednio zarzucamy pani udział w oszustwie. – To ogromnie pocieszające. Zresztą właśnie po to przybyłam tu dziś w takim pośpiechu, aby powstrzymać rozprzestrzenianie się złośliwych plotek. – Tak? – Ależ naturalnie! Doszły mnie słuchy, że Dom Hacklheberów ucierpiał wskutek pechowego zbiegu okoliczności. A Lothar von Hacklheber ma opinię człowieka mściwego i bezwzględnego. Przyszło mi do głowy, że może próbować złagodzić cios zadany jego reputacji, przenosząc impet uderzenia na mnie. Byłoby to wielce nieuczciwe, biorąc pod uwagę, że doskonale zdawał sobie sprawę z ryzyka i zawarł tę transakcję z własnej i nieprzymuszonej woli, na warunkach, które sam dyktował. Ale mniejsza z tym. Teraz liczy się tylko fakt, że jestem tu, w Londynie, sama, bezbronna, a moim jedynym majątkiem jest tytuł księżnej Qwghlm nadany przez króla Wilhelma. – Znamy pani tytuły, angielskie i francuskie. Wiemy również, czemu zawdzięcza pani nobilitację. – Przybyłam tu z propozycją polubownego załatwienia sprawy. – Jak brzmi ta propozycja? – Cel, na który srebro miało pójść, przestał istnieć. Ale weksle zostały przedstawione do zapłaty i przyjęte, w związku z czym należność musi zostać uregulowana przed północą, jeśli Domowi Hacklheberów zależy na dobrej reputacji. Proponuję więc zmienić formę płatności. Francja chwilowo nie potrzebuje srebra, za to stale brakuje jej drewna; zwłaszcza teraz, gdy pod Cherbourgiem i La Hougue spłonęła większość jej floty. Budulec na okręty kupuje nad Bałtykiem za pośrednictwem Compagnie du Nord, która utrzymuje kontakty z siecią hugenockich kupców na północy kontynentu. Ci sami kupcy mają swoje faktorie w Londynie, nieopodal. Tak się złożyło, że jadąc do państwa, spotkałam monsieur Duranda, londyńskiego faktora jednego z hugenockich koncernów. – Eliza pomachała przez okno. Drzwi się otworzyły i ostatni skrawek wolnej przestrzeni w Domu Złotego Merkurego zajął siwowłosy mężczyzna z wielkim nosem i bez peruki. – Oto monsieur Durand z firmy Durand et fils, Londyn, Sztokholm, Rostock, Ryga. Wyjaśniłam mu, o co chodzi, chociaż podobnie jak prawie cała ‘Change Alley już wcześniej słyszał, co się wydarzyło. Zapewnił mnie, w niezwykle wyrafinowanej francuszczyźnie, że dzięki licznym kontaktom i długoletniemu doświadczeniu w handlu z północą Europy nabrał do Hacklheberów zaufania, którego nie podważy odosobniony piracki napad. Dlatego gotów jest zorganizować wysyłkę drewna dla Compagnie du Nord, a w zamian przyjąć moje cztery weksle. Inaczej mówiąc, bazując na wiarygodności waszego domu, skredytuje ten zakup, nie żądając od razu gotówki. Zobowiązania Domu Hacklheberów wygasną o północy, niczyja opinia nie ucierpi, Lothar von Hacklheber będzie jutro Ditta di Borsa tak samo, jak jest nim dzisiaj, a chwilowe wahnięcie reputacji, które doprowadziło do pospiesznego zatrudnienia tak licznego grona przedstawicieli prawniczej profesji, zostanie zapamiętane – o ile w ogóle ktoś zechce o nim pamiętać – jako krótkotrwały napad irracjonalnej paniki, jaki może się przytrafić każdemu, na każdym rynku. Całą tę wypowiedź należało teraz przełożyć otyłemu Niemcowi stojącemu przy drzwiach w głębi kancelarii. Z jego wieku, zachowania i szacunku, jakim wszyscy go darzyli, Eliza wnosiła, że musi podlegać bezpośrednio Lotharowi. Było oczywiste, że słabo zna angielski, co do tej pory chyba bardziej mu pomagało niż przeszkadzało, bo spokojnie mógł obserwować zmiany nastrojów w pokoju, śledzić pojedynek charakterów i szacować rozkład sił. Kiedy Eliza weszła do kancelarii, panował w niej nastrój jak w oblężonej reducie. Zaskoczyła udręczonych obrońców tym, że zamiast wykorzystać przewagę i ich zmiażdżyć, wskazała im drogę ucieczki. Zdumienie zmieniło się w ulgę, gdy na scenę wkroczył monsieur Durand. Stary bankier obserwował te przemiany, nie rozumiejąc szczegółów, a im bardziej odprężali się jego podwładni, tym bardziej robił się podejrzliwy. Teraz mieli mu sprzedać propozycję (po niemiecku), ale on wcale nie miał ochoty na kupno. – Czy mamy rozumieć – zaczął londyński faktor Hacklheberów, tłumacząc słowa starego Niemca – że oprócz stu tysięcy livres w srebrze, które już pani dostarczyliśmy, La France ma otrzymać również srebro warte czterysta tysięcy livres przetrzymywane w Dunkierce jako łup wojenny, oraz warte czterysta tysięcy livres nadbałtyckie drewno, a zapłatą za wszystko będą tylko francuskie obligacje państwowe, płatne w Lyonie i warte pięćset tysięcy livres? – Radziłabym nie podnosić głosu – odparła Eliza. – Dźwięk niesie się na ulicę, a na ‘Change Alley kręci się masa ludzi z City, którzy słyszeli pogłoski o bankructwie Hacklheberów. Kiedy stąd wyjdę, wezmą mnie na spytki jak inkwizytorzy heretyka. Zapytają, czy Hacklheberowie wywiązali się ze swoich zobowiązań. A ja, dzięki hojnej ofercie monsieur Duranda, będę mogła odpowiedzieć twierdząco. – Eliza odwróciła się bokiem do drzwi i położyła na zasuwce dłoń w rękawiczce. W kancelarii pociemniało: to tłum na zewnątrz, widząc jej gest, naparł na okna i przesłonił światło. – Przyznam, że pogubiłam się w pańskiej wyliczance: czterysta tysięcy livres tu, czterysta tysięcy tam... Jestem zwykłą panią domu, nie mam głowy do liczb. Poruszyła nadgarstkiem. Zasuwka szczęknęła całkiem podobnie do naciąganego kurka pistoletu. Z głębi kancelarii dobiegła ją wezbrana fala niemczyzny. Nie wszystko zrozumiała, ale w pewnym momencie adwokat odwrócił się do niej i powiedział: – Mój klient z radością przyjmuje pani propozycję i czeka na ustalenie szczegółów umowy. – Proszę je ustalić z monsieur Durandem. Ja się przewietrzę. – I...? – I powiem całemu City, że Dom Hacklheberów jest, jak zwykle, Ditta di Borsa. * * * – Co krzyknęłaś, wychodząc? – zapytał Bob Shaftoe. – Na progu, kiedy się odwróciłaś... To było po francusku, nie zrozumiałem. – Nic ważnego. Po prostu uprzejme pożegnanie. Pogratulowałam temu starszemu jegomościowi tego, jak sprawnie poprowadził transakcję, i wyraziłam nadzieję na dalszą współpracę w przyszłości. – Co on na to? – Nic. Po prostu popatrzył mi w oczy. Powiedziałabym, że przepełniały go ciepłe uczucia. – Mówiłaś wcześniej, w St.-Malo, kiedy... – zaczął Bob, ale pogubił się we własnych myślach i spuścił wzrok na brzuch Elizy. – Kiedy byliśmy razem. – Właśnie. Powiedziałaś wtedy, że chcesz postawić nogę na gardle Lothara. Wydawało mi się, że właśnie zrobiłaś tak jak chciałaś. Ale go wypuściłaś! – Nie. Wcale nie. Nie zapominaj, że każda transakcja ma dwa końce. To tylko jeden z nich. – No dobrze, postaram się pamiętać, ale i tak tego nie rozumiem. – Lothar też nie. – Wracasz do Francji? – Tak, do Dunkierki. Przywitam się z kapitanem Bartem i poinformuję markiza d’Ozoir, że dostanie swoje drewno. A co będzie z tobą, sierżancie? – Na razie tu zostanę. Udało mi się odwiedzić pana Churchilla w Tower. Długo już tam nie posiedzi, zapamiętaj moje słowa. – Wszczęte przeciwko niemu dochodzenie zmieniło się w farsę, która jest może i zabawna dla Anglików, ale zaczyna ich już nużyć. – Tymczasem Ludwik we własnej osobie oblega Namur, prawda? I ludzie zaczynają się dopytywać, dlaczego król Wilhelm, używając żałosnego pretekstu, trzyma naszego najlepszego dowódcę w więzieniu, kiedy po drugiej stronie Kanału trwa wielka kampania. Nie, moja pani, gdybym wrócił do Normandii, musiałbym się gęsto tłumaczyć; kto wie, czy nie chcieliby mnie powiesić za dezercję. Mój irlandzki regiment pomaszerował Bóg wie dokąd, może nawet skończyć na południu, na froncie sabaudzkim, milion mil od miejsca, do którego chciałem trafić. Za to już niedługo Churchill stanie na czele armii i poprowadzi ją do Flandrii, a ja popłynę razem z nim. Spotkamy się z Francuzami na jakimś wąskim spłachetku ziemi, a wtedy wśród proporców wypatrzę barwy hrabiego Sheerness... – I co? – Coś wymyślę, żeby też postawić mu but na gardle, a wtedy porozmawiamy sobie o Abigail. – Próbowałeś już tego z jego bratem, poprzednim właścicielem Abigail. On cię omal nie zabił, a dziewczyny nie odzyskałeś. – Nie twierdzę, że to najlepszy plan, ale przynajmniej mój własny. Będę miał zajęcie. – Nie mógłbyś po prostu odkupić Abigail od Sheernessa? – Ludzie zaczęliby zadawać pytania. A co cię tak obchodzi jakaś angielska niewolnica? – To moja sprawa. – A Abigail, moja. – Myślisz, że by się z tym zgodziła? Może wolałaby plan, który zwiększałby szanse odzyskania przez nią wolności? Bob trochę się po tych słowach nachmurzył i chwilę walczył ze sobą, ale w końcu parsknął śmiechem. – Po co ja tu mielę ozorem, skoro ty i tak pójdziesz i zrobisz to, co będziesz chciała, bez względu na to, co powiem? Płyń do Dunkierki. Ale jeśli moje życzenia mają dla ciebie jakąś wagę, zajmij się sobą zamiast mną. Coś mi się wydaje, że jesteś ostatnio wrażliwsza niż zwykle. To wszystko. – Zawsze jestem wrażliwa, ale mężczyźni zauważają to tylko wtedy, kiedy im pasuje. Bob znów zachichotał, czym dodatkowo sprowokował Elizę. – Bądźmy ze sobą szczerzy. Tu nasze drogi się rozchodzą: ty wybierasz się do Tower w odwiedziny do swojego przełożonego, ja idę nad Tamizę szukać transportu do Dunkierki. Doszli do rozdroża, przy którym Grace Church zmieniała nazwę na Fish Street i nurkowała w dół, prosto na most. Great Eastcheap dochodziła do skrzyżowania z prawej strony, zmieniała się w Little Eastcheap i wiła dalej w stronę Tower. Kawałek niżej, z zabudowań wyrastała samotna, potężna kolumna, niczym ogromny palec rzucający cień na całą ulicę. Znajdowali się w pobliżu miejsca, gdzie ćwierć wieku wcześniej wybuchł Wielki Pożar, a przed sobą mieli pomnik, który wystawili mu Wren z Hookiem. – Kiedy mówisz o szczerości, wiem, że muszę być gotowy na najgorsze – powiedział Bob, opierając się o ścianę domu. – Widziałeś, jak wymiotuję. Podejrzewasz, że jestem w ciąży. To przypuszczenie bardzo podziałało ci na wyobraźnię, bo wiesz, że Abigail, zarażona przez Upnora syfilisem, może ci nie urodzić dzieci, nawet jeśli wyrwiesz ją ze szponów hrabiego Sheerness. Nie myślisz już o mnie „Eliza – kobieta, którą od czasu do czasu posuwam”, tylko „Eliza – przyszła matka mojego jedynego dziecka”. To zaburzyło twój zdrowy rozsądek i sprawiło, że snujesz nierealistyczne plany wyzwolenia Abigail. Powinieneś zatem wiedzieć, że płód mógł być dziełem twoim, mojego męża lub innego mężczyzny, ale przedwczoraj w nocy poroniłam. Dzieciątko jest teraz wśród aniołków. Zdołam jeszcze urodzić mężowi zdrowego dziedzica, ale przed ponownym zajściem w ciążę chcę wrócić do Francji. Może uwiodę Jeana Barta, może markiza d’Ozoir, a może przypadkowego żeglarza, który na ulicy wpadnie mi w oko. W każdym razie porzuć wszelką nadzieję na to, że twoje potomstwo będzie pochodziło stąd... – Eliza położyła dłoń na brzuchu. – Mam dość roli tej trzeciej w życiu Boba Shaftoe i Abigail Frome, dość roli eliksiru z maku, kojącego twój ból i prowadzącego do obmyślania planów, które ani tobie, ani jej nie przyniosą nic dobrego. Nie wiem, może Abigail na ciebie czeka, ja na pewno nie. Idź, zajmij się swoimi sprawami. Zniknęła Bobowi z oczu, zanim jej słowa na dobre dosięgły jego serca: była niska i szybka, więc rozpłynęła się w tłumie na Fish Street jak kryształek cukru we wrzącej wodzie. Bob się nie ruszał; cieszył się oparciem, jakie dawał mu ceglany mur za plecami – do czasu, aż właściciel kamienicy, ubezpieczyciel, wystawił głowę przez okno i posłał mu spojrzenie, jakie dżentelmeni posyłają wagabundom, kiedy chcą im dać do zrozumienia, że czas zmienić miejsce pobytu. A Bob miał iście żołnierski dryg do ruszania w drogę, kiedy zupełnie nie miał na to ochoty. Odepchnął się od ściany, skręcił za róg i ruszył Little Eastcheap w stronę Tower, gdzie jego kapitan czekał z nowymi rozkazami.