Fiodor Dostojewski Zbrodnia i kara Powie ę ś ść w sze ciu cz ściach z epilogiem Fenomen Dostojewskiego Stawiaj ł ń ąc w centrum swoich zainteresowa cz owieka, jego aspiracje i niepokoje, literatura, zw ż ś ż łaszcza ta wielka literatura, mo e niejednokrotnie wcze niej i trafniej ani eli dociekania nauk humanistycznych wykrywa ł ć to, co nurtuje ludzkie serca i umys y, sygnalizowa ę ł ć narastanie nowych konfliktów czy kszta towanie si nowych postaw i nowych form stosunków mi ę ś ł ź ędzy lud mi. Tym w a nie charakteryzuje si twórczość Fiodora Dostojewskiego, autora m.in. powieści Zbrodnia i kara (1866), Idiota (1868), Biesy (1872), Młodzik (1875) i Bracia Karamazow (1879-1880). W swoich poszukiwaniach etyczno-artystycznych Dostojew-ski genialnie wyprzedza ledwie zarysowuj ś ś ę ą ł ę ące si wówczas antynomie gwa townie laicyzuj cej si wiadomo ci. I te w ś ę ą ą ś ś ła nie sprzeczno ci wyznaczaj specyficzn problematyk jego powie ci. Przy czym niepokoi pisarza nie tyle erozja ś świadomo ci religijnej, co ewentualne konsekwencje emancypacji cz ł ż ł łowieka, który odrzuciwszy „idea Chrystusa", yje na w asne ryzyko i odpowiedzialno ś ą ą ść zgodnie z samooczywist — dla pisarza — dewiz : je li Boga nie ma, wszystko wolno. Up ą ś ę ł ł ł ływ czasu z agodzi , ale bynajmniej nie wygasi nami tno ci towarzysz cych sporom wokó ś ś ś ł osobowo ci i twórczo ci Dostojewskiego. Ten wybitny pisarz i my liciel dla jednych pozosta ę ą ł „okrutnym talentem", apologet cierpi tnictwa i prorokiem animowanym wielką tradycj ą ą patrystyczn , dla innych — fanatykiem wolno ą ści, szowinist wielkoruskim, a nawet prekursorem faszyzmu. Tak czy inaczej mroczny i drapie ą ś żny wiat kreowany przez Dostojewskiego — przeci żony i zag ą ę ą ęszczony nad wszelk miar czasu i przestrzeni — wci ż fascynuje historyków literatury, filozofów, psychologów i teologów, i to ró ę żnej proweniencji. A wi c czerpali z tego ł źród a m.in. immoralista Fryderyk Nietzsche, psychoanalitycy od Zygmunta Freuda po Ericha Fromma, idol symbolistów rosyjskich W ł ł ładimir So owjow, prawos awny mistyk Niko ż ż łaj Bierdia-jew i egzystencjalista bezbo ny Jean-Paul Sartre, a tak e katolicki personalista Henri de Lubac. O zasi ś ś ęgu za dyskusji Dostojewskiego ze wiatem literatury niechaj ł ą świadcz te, przyk adowo tu wybrane nazwiska: we Francji — Guil-laume Apollinaire, Andre Gide, Marcel Proust, Julien Green, Frangois Mauriac, Andre Malraux, Albert Camus; w Niemczech — Thomas Mann, Heinrich Boli; w Anglii — Joseph Conrad, James Joyce, Yirginia Woolf i Aldous Huxley; w Norwegii — Henrik Ibsen i Knut Hamsun; w Szwecji — August Strindberg; w USA — Theodore Dreiser, Francis Scott Fitzgerald, William Faulkner i Henry Miller; we Włoszech — Alberto Moravia. W obiegowych — i nie tylko — interpretacjach twórczo ę ę ści Dostojewskiego ch tnie si gano do jego biografii, niekiedy te ś ą ą ą ż pochopnie wpisuj c w ni perypetie i s dy powie ciowych bohaterów. Warto wi ć ęc pokrótce przypomnie zmienne koleje losu twórcy Zbrodni i kary. Fiodor Dostojewski przyszed ś ź ś ł na wiat 30 pa dziernika 1821 roku jako jedno z o miorga dzieci Michai ą ła Dostojewskiego, lekarza ordynuj cego w Maryjskim Szpitalu dla ubogich na przedmie ę ę ś ę ą ż ściu Moskwy. Tu te jako dziecko zetkn ł si ze wiatem n dzy i wyst pku, krzywdy ł ł ż i poni enia. W domu również się nie przelewa o. Ojciec, cz owiek o trudnym usposobieniu, apodyktyczny i dra ć ą ł żliwy, lubi zagl da do kieliszka. iviaiK.a, lYiana z aomu iMeczajew, niewiele mia ś ł ła do powiedzenia, ale to jej w a nie zawdzi ą ę ł ę ł ęcza Dostojewski ch opi ce rozmi owanie si w literaturze. Kr g jego m ś ń łodzie czych lektur to historyczne romanse Waltera Scotta, „powie ci grozy" Ann Radcliffe oraz utwory Honoriusza Balzaka i E.T.A. Hoffmana, z literatury ojczystej zaś — Niko ś Ż łaj Karamzin, Wasilij ukow-ski i oczywi cie uwielbiany Aleksander Puszkin. W roku 1837 — po ł ś śmierci matki — ojciec umie ci syna w szkole w Sankt- -Petersburgu dla uzupe ł łnienia edukacji. W latach 1838-1843 Dostojewski studiowa w G ż ł ń ą ż łównej Szkole In ynierskiej, któr uko czy z patentem in yniera i w stopniu podporucznika. Podj ę ł ę ż ę ż ł ął s u b , ale ju w roku nast pnym poda si do dymisji, by po ł ę ć ę świ ci si wy ącznie pracy literackiej. Debiutowa ś ą ą ł ł w roku 1846 powie ci epistolarn Biedni ludzie, której tematem by a nieodwzajemniona mi ść ł ś ło ć drobnego kancelisty do ubogiej panny. Powie zosta a entuzjastycznie przyj ę ł ł ęta w kr gu wielce wówczas wp ywowej „szko y naturalnej" (Wissarion Bieli ł ł ński, Niko aj Niekrasow). M odego debiutanta pasowano na nast ę ł ę ępc wielkiego Niko aja Gogola i kontynuatora jego „dramy urz dniczej". Wkrótce jednak Dostojewski odchodzi od socjologizmu „szkoły naturalnej" ku romantycznemu psychologizmowi, zauroczony problematyką buntu jednostki przeciwko represyw-nym konwencjom społecznym u Fryderyka Schillera, Johanna W. Goethego, George'a G.N. Byrona i Michai ż ła Lermontowa. Ju bohater opowiadania Sobowtór (1846), kancelista Goladkin („ambitna szmata"), cierpi na typowo romantyczn ść ł ą przypad o : rozdwojenie ja ł źni. Dalszym krokiem Dostojewskiego na tej drodze — ku wspó czesnej prozie psychologicznej — by ą ły granicz ca z horrorem nowela Gospodyni (1847), w której z ł ę ą ź ą ł ły staruch Murin zaw adn ł ja ni pi knej m ódki Katarzyny, oraz opowieść sentymentalna Bia ą ą ą ą ę łe noce (1848), b d ca subteln psychologiczn analiz kondycji duchowej rosyjskiego inteligenta (Marzyciel), który w braku mo ś żliwo ci sensownego dzia ń ę ą łania ucieka w romantyczn „krain marze ". AKcja ma ą ł ś ł ę łycn nocy toczy si wspó cze nie, a czasy, o Kiorycn mowa, by y wyj tkowo ponure dla inteligencji rosyjskiej. Car Miko ł łaj I, który odziedziczy po swym ojcu, Pawle I, chorobliw ł ł ś ą podejrzliwo ć oraz zami owanie do regulaminów i musztry, rozbudowa ponad wszelk ą ę ą miar aparat administracyjny i system policyjny, zaraz na pocz tku swego panowania powo ł ł ś ą łuj c os awiony III Oddzia Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mo ci, do którego zada ą ś ś ł ż ń nale a y nadzór nad prawomy lno ci obywateli, inwigilacja cudzoziemców i innowierców, jak również cenzura. Teraz, w okresie burzliwej Wiosny Ludów, system inwigilacji i represji w Rosji jeszcze si ł ę zaostrzy . Kariera pisarska Dostojewskiego została brutalnie przerwana przez aresztowanie wiosną 1849 roku. Powodem by ł ą ę ło ucz szczanie na towarzyskie „pi tki" u Michai a Butaszewicza- -Pietraszewskiego, podczas których żywo dyskutowano na tematy filozoficzne, ekonomiczne, społeczne, m.in. o socjalizmie francuskim (Etienne Cabet, Charles Fourier, Pierre Proudhon). Poci ś ę ągni to wówczas do odpowiedzialno ci 123 osoby. Osadzony w Twierdzy Pietropaw ł ś ę łowskiej Dostojewski po wielomiesi cznym ledztwie zosta — w grupie 21 osób — skazany na kar ł ś ę mierci przez rozstrzelanie. Reskrypt Miko aja I o z ź ń łagodzeniu wyroków odczytano skaza com dopiero na miejscu ka ni, gdy pierwszą trójk ł ł ż ą ś ę spo ród nich przywi zano ju do s upów (Dostojewski by w drugiej trójce). Ostatecznie skazano pisarza na 4 lata katorgi, a potem wcielenie do wojska w stopniu szeregowca. Katorg ń ł ś ę ż ł ł ę odbywa Dostojewski w Omsku, s u b za w Semi-pa aty sku. W roku 1857 po ą ą ł ą ę ś ł ł ślubi z wielkiej mi o ci Mari Isajew , by to jednak zwi zek wyj tkowo nieudany (pewne ł ł cechy Marii odziedziczy a Katarzyna, żona Marmie adowa w Zbrodni i karze).W 1859 roku, ju ł ż za panowania Aleksandra II, Dostojewski uzyska zwolnienie z wojska i z ko ł ł ńcem roku — po 10 latach — powróci do sto ecznego Sankt- -Petersburga. 8 Swoje do ł ś świadczenia i przemy lenia z czasów katorgi zawar we Wspomnieniach z domu umar ż łych (1861-1862). Jest tam wiele znakomitych, zaiste dantejskich scen. Nas wszak e interesuj ż ż ą tu szczególnie dwa spostrze enia pisarza. Otó na podstawie obserwacji spo ł ż ł ż ś łeczno ci kator niczej doszed on do wniosku, e psychika cz owieka nie poddaje się racjonalnej analizie, a zatem nie jest równie ż ż mo liwa jakakolwiek terapia. To po pierwsze. Po wtóre za ś ę ś, przewija si tu my l o duchowym prymacie ludu i pokorze jako wyj ł ś ś ś ł ątkowej w a ciwo ci narodu rosyjskiego. My l ta leg a u podstaw mesjanizmu narodowego pisarza. Zafascynowany reformami cara Aleksandra II — jak wielu wówczas w Rosji — w oparciu o neos ą ę ł ą ą ż ć ą łowianofilsk historiozofi i w asn , oryginaln , eby nie powiedzie kuriozaln , historiografi ł ł ę Dostojewski sformu owa wizjonerski program dla Rosji, zwany poczwiennictwem (od ro ś ś ś. poczwa — gleba, tu za przeno nie — lud). Program ten zak ł ę ł ł łada rych e moralne odrodzenie si Rosji na gruncie prawos awia, a pod jej braterskim przewodem ca ś ś ń ł łej S owia szczyzny, w perspektywie za „ludzko ci europejskiej". Z czasem te ą ł ż ą ą ę ż nast pi o zbli enie pisarza, zapatrzonego w sw utopijn wizj , z wojowniczym panslawizmem arcyreakcyjnego publicysty i wydawcy Michai-ła Katkowa oraz imperialn ę ą ą ideologi wszechpot żnego Konstantego Pobiedonoscewa, w latach 1880-1905 nadprokurato-ra Naj ę ę świ tszego Synodu Cerkwi. To przynajmniej po cz ści t ż ę ą łumaczy bezpardonow krytyk katolicyzmu, oskar anego przez pisarza o spowodowanie powstania rewolucyjnego socjalizmu z jego rewindykacyjnymi programami oraz nieodst ł ż ś ą ępnie mu towarzysz cym ateizmem. W tym kontek cie równie sytuowa i oceniał Dostojewski narodowowyzwole ś ńcze aspiracje Polaków. Jego powie ciowi „Polaczkowie" to z reguły typy marne, fanfaroni i hipokryci. Przekonanie o szczególnym dziejowym pos ł ł łannictwie Rosji ączy Dostojewski ze zdecydowanie negatywnym stosunkiem do Zachodu (cho ł ć z czasem poczyni tu pewne ust ż ł ępstwa). Da temu wyraz m.in. w Zimowych notatkach o wra eniach z lata (1863), b ł ż ą ą ęd cych relacj z pierwszej podró y pisarza na Zachód. Zobaczy tu to, co chciał zobaczy ł ł ę ł ć. W Londynie (gdzie odwiedzi Aleksandra Hercena i pozna anarchist Michai a Bakunina) dostrzeg ę ę ę ł tylko degrengolad i deprawacj nieszcz snego robotniczego mot ł ż ę ą ż łochu, w Pary u — panosz cego si mieszczucha i a osne efekty rewolucyjnej walki socjalistów pod has ś ś łem: „Wolno ć, równo ć, braterstwo". Generaln ć ł ą ą rozpraw z socjalizmem rewolucyjnych demokratów w Rosji mia y by Notatki z podziemia (1864), ale na skutek nieoczekiwanej ingerencji cenzury, która pozbawi a ł utwór autorskiej puenty, Notatki sta ę ły si manifestem skrajnego nihilizmu. Bohater Notatek w swym agresywnym monologu za pomoc ę ą zr cznych paradoksów wyszydza determinizm historyczny i etyk ł ę rozumnego egoizmu (Niko aja Czernyszew-skiego), by nast ś ń ł ń ś ć ępnie zakpi sobie z chrze cija skiej etyki mi osierdzia i w ko cu doj ć do cynicznego wniosku, ł że wszelkie próby tworzenia programów spo ecznych czy systemów etycznych s ą ż ł ż ą absurdalne ju w za o eniu, albowiem apeluj do rozumu, podczas gdy prawdziwym motorem ludzkich zachowa ą ń jest wolna wola, nieprzewidywalny kaprys aktualizuj cy się poza granicami dobra i z a. ł Odt ę ś ąd „podziemie", tj. nieoficjalna i mroczna sfera osobowo ci, stanie si problemem centralnym Dostojewskiego jako pisarza i jako myśliciela. Dostojewskiemu niezbyt wiod ż ł ę ło si w pierwszych latach po powrocie z zes ania do ycia publicznego. Zbankrutowa ł ę ł jako wydawca miesi cznika „Epocha", zmar ukochany brat Michai ę ł ł ż ł, a tak e po d ugiej chorobie żona, nasili y się ataki epilepsji, n kali wierzyciele, ci ą ł ą ąż ą ł ł ż ę ą ągn ł si te burzliwy romans z Apolinari Sus ow . Wci poci ga a go i zwodzi a szata ł ń ńska poetyka ruletki. Z ko cem lipca 1865 roku wyjecha do Wiesbaden, a potem do Kopenhagi. W czasie tej podró ł ży powsta a pierwsza wersja Zbrodni i kary, ale po powrocie jesieni ł ą ł ł ą do Rosji Dostojewski spali to, co napisa , i przyst pi do pracy nad nową wersj ś ą powie ci. 10 Akcja Zbrodni i kary (1866), najg ś ę ś ło niejszej z powie ci Dostojewskiego, toczy si w Petersburgu, w okolicy placu Siennego, gdzie ł ę ą ściekaj wszelakie m ty sto eczne. G ł ł ś łównym bohaterem powie ci jest by y student Rodion Raskolnikow, m odzieniec wra ś ę ą ą ś żliwy i „my l cy krytycznie", jak zreszt wi kszo ć ówczesnej inteligencji rosyjskiej, a przy tym znajduj ż ł ę ący si w trudnej sytuacji, bez z amanego grosza przy duszy. Na aden cud nie liczy, bo w Boga nie wierzy. Nie zamierza te ś ę ę ć ę ś ż po wi ca si w imi „ wietlanej przysz ś ą ś ą ł ą ś ło ci", któr atwowiernym obiecuj socjali ci, a o której roj w powie ci szlachetny, acz naiwny Razumichin i wytrwały „propagandzista" Lebieziatnikow. Ma on natomiast pewn ę ę ą ą ą i jak s dzi, uniwersaln „teori ", która pozwoli mu na wybicie si oraz na zracjonalizowanie istniej ł ą ącego porz dku spo ecznego, a na razie — powiedzmy to wprost — „teoria" ta dowarto ś ą ę ą ściowuje jego mizern egzystencj psychicznie, czyni c go kim we własnych oczach. Otó ś ł ę ą ż ł ż Raskolnikow „odkry ", e ludzie dziel si na dwie kategorie: „ludzi we w a ciwym tego s ł łowa znaczeniu" oraz „materia etniczny". Ci pierwsi — wielcy reformatorzy, odkrywcy i wybitni dowódcy, jak Solon, Kopernik czy Napoleon — wytyczają nowe szlaki ludzko ł ę ś ć ł ą ł ści i z tego tytu u musz ama zastane prawa, a je li post p czy racje spo eczne tego wymagaj ą ą, s oni moralnie zobligowani do usuwania przeszkód na swej drodze, tak ę ć ę że za cen zbrodni. I w takich sytuacjach trudno w ogóle mówi o przest pstwie, poniewa ł ś ą ż s to jedynie spo ecznie uzasadnione „arytmetyczne poprawki do historii". Je li za ł żą ć ż ś chodzi o „materia etniczny", to ludzie nale cy do tej kategorii powinni y w pos ą ż łuchu wobec prawa, jako e z samej swej natury pozbawieni s inicjatywy dziejowej. Raskolnikow zamierza — wzorem wybitnych postaci historycznych — wzi ę ąć w swoje r ce losy Ś ż ą świata, poczynaj c od najbli szego otoczenia. wiat dookolny jest, jaki jest, cierpienia i ofiary by ł ą ć musz , ale on, Raskolnikow, wprowadzi tu rozumny ad, czyli odpowiedni ę ą ą ę ą ę ą taryf . Zamorduje pewn lichwiark , star , wredn sekut-nic , a zrabowane pieniądze przeznaczy na zapewnienie sobie 11 startu ą ą ę ą ż ą ś ł życiowego, by w przysz o ci, maj c ju odpowiedni pozycj , podj ć swoj misję dobroczy ź ś ńcy ludzko ci, oraz na dora ne wsparcie osób mu bliskich i ze wszech miar tego godnych. Najwa ę ę ż żniejsze jednak, e b dzie to dla niego próba, dzi ki której uwierzytelni on w ę ś ł ś ż ł łasny cz owieczy status, przynale no ć do „ludzi w a ciwych". I to staje si obsesją Raskol-nikowa. Przypadkowo zas ś łyszana w knajpie rozmowa jakiego studenta z oficerem na temat owej lichwiarki, zawieraj ł ę ą ąca niemal identyczn kalkulacj , oraz przypadkowo zas yszana informacja o tym, kiedy lichwiarka na pewno b ą ł ędzie w domu sama, zadzia aj jak katalizator na rozdygotane i napi ą ś ęte do ostateczno ci nerwy Raskolnikowa. Wci ż niejako w transie spe ą ę łnia on swój „czyn", a nawet wi cej, bo poza upatrzon lichwiarka zabija tak ś ę ł ę ę ą ł że jej na wpó pomylon siostr Lizawiet , która sta a si przypadkowym wiadkiem morderstwa. Szcz ą ż ę ęśliwym trafem udaje mu si niepostrze enie umkn ć z miejsca zbrodni, pozby ć ł ę ć si siekiery i wraz z upem dotrze do swej komórki na poddaszu. Ale ta dodatkowa ofiara zm ą ą ść ł ż ł ąci a pierwotn arytmetyczn klarowno rachunku i podwa y a uniwersalno ą ż ć ł ść „teorii". Po stronie kosztów mia o by jedno ycie, a s dwa. Ponadto ś zamiast ł Lizawiety mog aby trafić się np. rodzona siostra Raskolnikowa, Dunia, a wówczas instynkt samozachowawczy móg ć ł łby nie zadzia a . Raskolnikow, cho ś ł ć chory i u kresu si , wytrzymuje osaczenie przez aparat ledczy i mia ś ę ę ą ą ż żd ąc logiczn krytyk jego „teorii" przez s dziego ledczego Porfirego Pietrowicza, który celowo, a przy tym bardzo zr ż ęcznie trywializuje jego wywody. Ale — i tu ju zaczyna si ą ę ą ę „dostojewszczyzna" — Raskolnikow przez sw zbrodni traktowan jako nielojalność wobec Boga zostaje wy ż ę łączony z ludzkiej wspólnoty, czuje si „obcy". Nie mo e znieść obecno ś ż ści nawet najbli szych osób (matki, siostry, przyjaciela), a jednocze nie nie potrafi si ś ę ś ę obej ć bez ludzi, natr tnie szuka z nimi kontaktu. Wyj ciem z sytuacji i warunkiem powrotu do ludzkiej wspólnoty jest dobrowolne wzięcie 12 na sieoie Krzy ś ę ża, uKorzenie si . Ku temu zmierza w powie ci perswazja anielsko spolegliwej prostytutki Soni, przyk ł ę ład malarza pokojowego Miko ki, który przyznaje si do zbrodni pope ż ł ąć ż łnionej przez Raskolnikowa, bo wiara ka e mu akn cierpienia, a tak e niedwuznaczna sugestia Porfirego Piet-rowicza, ż że Rosjanin w odró nieniu od innych nacji nie potrafi si ą ć ż ś ę obej ć bez skruchy i y z obarczonym zbrodni sumieniem. W ko ą ę ę ńcu zn kany Raskolnikow przyznaje si do zbrodni, staje przed s dem i trafia na katorg ł ż ą ę, ale uporczywie trwa przy swej „teorii", ubolewaj c jedynie, e nie sprosta próbie na cz ń łowiecze stwo przez „czyn". Ukoronowaniem moralizatorskiej tezy powie ę ł Ł ści jest akt aski, która sp yn ła na niego, i zwrot ku Soni jako zapowied ę ą ż ź nowego ycia, któr czytelnik przyjmuje na wiar albo nie przyjmuje. Nag ł ć ż ła konwersja Raskolnikowa mo e by — i bywa a — odczytywana jako chwilowe tylko odst ł ź ą ępstwo od „teorii" b d jako konwencjonalne k amstwo. Zwró ł ź ę ćmy tu jeszcze uwag na ród a owej „teorii" Raskolnikowa. Wskazanie na obiegową formu ą ł ś ę ś łę makiawelizmu — cel u wi ca rodki — by oby niew tpliwym uproszczeniem. W przeprowadzonej przez Raskolnikowa krytyce oficjalnego wymiaru sprawiedliwo ci ś badacze zasadnie dopatruj ń ę ą si opozycji wobec Heglowskiej koncepcji pa stwa, w pogl ż ń ł ądach na spo ecze stwo — refleksu cezaryzmu, ywo wówczas w Rosji dyskutowanego, w indywidualistycznym buncie — wpływu anarchizmu Bakunina, w wyborze zbrodni jako formy protestu — nawiązania do narodnickiego terroryzmu, w motywacji „czynu" — Stirnerowskiej koncepcji zbrodni jako wyrazu absolutnej wolno ł ści jednostki, w zaufaniu do w asnego rozumu — zauroczenia racjonalizmem Kanta, w „arytmetycznej poprawce do historii" — wpływu obiegowych wersji socjaldar-winizmu. To wielorakie zakotwiczenie „teorii" Raskolnikowa w europejskiej tradycji intelektualnej stanowi o jej swoistej atrakcyjno ż ń ści, a zarazem wielkim niebezpiecze stwie. Bo te nie jej 13 oryginalno ą ś ść, lecz chodliwo ć jest problemem — dowodz tego „sobowtóry" Raskolnikowa w powie Ł ż ł ć ś ł ści (dorobkiewicz u yn, truciciel i szuler Swidrygaj ow, cho to jego w a nie legaty pieni ł ę ą ą ężne wespr katechetyczn misj Soni). W uzasadnieniu sformu owanej na samym wst ż ś ż ępie tezy o poznawczych i diagnostycznych mo liwo ciach literatury mo na by tu wskaza ż ł ć na masowe „poprawki do historii" w agrach i krematoriach, a tak e na przyk ę ą ład na aktualnie tocz ce si dyskusje na temat eutanazji, przeszczepów czy przestrajania kodów genetycznych. Dostojewski w Zbrodni i karze, podobnie jak i w pó ł ą ś źniejszych swoich powie ciach, nie tyle rozwi zuje problemy, co je formu uje. Z rzadko spotykan ń ą ł ł ą ą pasj tropi fa sz i ods ania ryzyko rozwi za pozornych, demaskuje prawdy pseudooczywiste, jak na przyk ż ę ż ę ś ład ta, e post p wymaga ofiar, e godziwy cel u wi ca rodki, ż ł że przysz a harmonia zrównowa y zbrodnie historii, a upragniona pomyślność materialna wyczerpie aspiracje cz ę łowieka i wyeliminuje jego „przekl te problemy" egzystencjalne. ą Toczone przez bohaterów Dostojewskiego dyskusje światopogl dowe, a wi ś ś ś ęc na temat wizji wiata, wolno ci i odpowiedzialno ci jednostki, natury, kondycji i doli cz ą łowieczej, podstawowych wyznaczników egzystencji ludzkiej i form jej ekspresji s dyskusjami na serio, s ś ę ś ą autentycznym cieraniem si idei, a raczej punktów widzenia, je li nawet nie zawsze s ą ż ł łusznych, to jednak g ęboko prze ywanych, bo odzwierciedlaj cych rzeczywiste antynomie bytowania ludzkiego. Argumenty za i przeciw muszą tu być rzetelnie rozwa ż ą żane nie tylko wprost, tak jak s werbalizowane, lecz tak e w ich logice wewn ż ż ętrznej i wszystkich mo liwych do przewidzenia wariantach. Dlatego te w powie ś ę ą ściach Dostojewskiego nie ma w zasadzie sprzeczno ci mi dzy postaw a zachowaniem si ś ż ę ę bohaterów, liczy si ich to samo ć uwierzytelniana w kolejnych projekcjach akceptowanych idei. Genialna intuicja artysty pozwala Dosto-jewskiemu odkry ą ł ć nie tylko intelektualne, ale i najg ębsze emocjonalne motywacje tocz cych się sporów ą światopogl dowych. 14 uosiojewsKi zrewolucjonizowa ś łą ą ś ł tradycyjny gatunek powie ci, cz c w swojej twórczo ci elementy powie ł ści kryminalnej, otrzykowskiej, psychologicznej, filozoficznej z formą spowiedzi, szkicu historycznego i hagiografii. W zdarzeniowy ś świat jego powie ci, rozwirowany, a zarazem jakby zatrzymany w kadrze, raz po raz wdzieraj ę ą si „inne światy": sny, iluminacje mistyczne, halucynacje, koszmary. Czas historyczny i czas biograficzny zostają zredukowane do „teraz" i „nagle". Te z pozoru niespójne elementy warstwy fabularnej maj ą ą swój bardziej lub mniej utajony „logiczno-nielogiczny" porz dek konstruowany na zasadach estetyki dysonansu, którą na dobre odkryje dopiero wiek XX w poezji futurystycznej, powie ż ś ś ści strumienia wiadomo ci i ró nych formach sztuki konceptualnej. ł ź ą Łatwo czytelne natomiast s cztery podstawowe ród a inspiracji artystycznej: rygorystyczny realizm opisowy „szkoły naturalnej", wielka tradycja romantyczna, pozytywistyczny scjentyzm i francuski socjalizm utopijny. Zbrodnia i kara przynios ś ś ę ła Dostojewskiemu wielki sukces. Jednocze nie u miechn ło się do niego szcz ż ęście osobiste. Szanta owany przez jednego z wydawców Dostojewski jeszcze przed uko ć ś ł ńczeniem Zbrodni i kary musia w wielkim po piechu napisa ongiś zakontraktowan ł ł ą ś ą powie ć. Za rad przyjació skorzysta z pomocy stenografki. Tak powsta ę ł ł ś ła powie ć Gracz. M odziutka stenografka nazywa a si Anna Snitkin. Wkrótce byli po s ł ł ę ł Ś łowie. lub odby si w lutym 1867 roku. W roku 1877 Dostojewski zosta cz onkiemkorespondentem Akademii Nauk, a pod koniec ę ł życia by ch tnie widywany na dworze, cho ł ą ń ę ł ć jako by y wi zie polityczny wci ż pozostawa pod nadzorem policji. Zmar ń ł 28 stycznia 1881 roku w Petersburgu. Pochowano go na Cmentarzu Tichwi skim, obok grobu Wasilija Żukows-kiego. W Polsce Dostojewski zyska ź ś ł popularno ć z pewnym opó nieniem w stosunku do Zachodu. Pierwsze wzmianki o nim ukaza ś ę ły si w prasie w roku jego mierci. Ale i w naszej 15 literaturze zadomowi ż ł ę ł si na dobre. Za niezrównanego mistrza s owa uwa ali go satanista Stanis Ż ś ł ław Przybyszewski i moralista Stefan eromski. Za czasów drugiej niepodleg o ci t ń łumaczyli Dostojewskiego m.in. Barbara Beaupre, Tadeusz Kotarbi ski, Leon Choroma ł ński, Józef Tretiak, Tadeusz Zagórski, Adam Grzyma a-Siedlecki, Aleksander Wat, Andrzej Stawar, Julian Tuwim, W ł ładys aw Broniewski. Dzi ł ł ł ś mamy w przek adzie wszystkie dzie a Dostojewskiego, w ącznie z Dziennikiem pisarza, który przet ł ś ę ł ź łumaczy a Maria Le niewska, a wst pem opatrzy Ryszard Lu ny. Spo ć śród wielu inscenizacji prozy Dostojewskiego nie sposób nie odnotowa tu Zbrodni i kary w krakowskim Teatrze Starym w reżyserii Andrzeja Wajdy ze znakomitymi rolami Jerzego Radziwiłowi-cza (Raskolnikow) i Jerzego Stuhra (Porfiry). Pierwszy ń ł ł w Polsce przek ad Zbrodni i kary pióra Boles awa Londy skiego ukazał się w 1887 roku. Danuta Kułakowska W oczach krytyki Stefan Żeromski Jest to psychologia nadzmys ł ż ż ę ą ć łowa, cho w tpi , eby Do-stojewski prze y sam kryzys tego rodzaju. Tymczasem jest tam zanotowana ka ż ą ą ś żda my l z tak prawd , e niepodobna przypu ę ć ści ... tworzenia. Jest to wi c genialna intuicja. Straszny artyzm odgadywania my ż ą ą ą ą ą śli. Zreszt te obrazy s wstrz saj ce, gniot ce, niemo ebne do czytania. Razumichin i Dunia, jedyne typy dodatnie, zachwycaj ą ś ę ę ą ci , czepiasz si ich z rado ci , bo straszno się robi, bole ł śnie. To nie ludzie, ale psy sparszywia e, wyrzucone na gnojowiska. Taka Sonia — prostytutka utrzymująca ojca pijaka. Straszne! Dzienniki, t. 3, Warszawa 1964, s. 201. • Stanisław Przybyszewski A nie pomn ą ę ż ę szczytniejszego obchodu Wigilii Bo ego Narodzenia nad t wigilijn noc, w której ę ś śmy od wieczora do rana samego pierwszego wi ta jednym tchem przeczytali Winę i kar ś ń ę ł ę Dostojewskiego. Przez ca y nast pny dzie nie byli my w stanie do siebie przemówi ż ś ż ę ł ć, zdawa o nam si , e by my sprofanowali to olbrzymie wra enie, jakie ten utwór na nas wywar ś ł, gdyby my o nim mówili. Moi wspó ś łcze ni, Warszawa 1959, s. 59. Bolesław Ucze ś ł ę ń Bourgeta (...) jest, zdaje si , pisany pod wp ywem powie ci Dostojewskiego Zbrodnia i kara, której zreszt ś ę ą do pi t nie dorasta. Od czasu, kiedy ludzko ć jest ludzko ą ł ą ści , nikt jeszcze w taki sposób nie zilustrowa pi tego przykazania: „Nie zabijaj!", jak zrobił to Dostojewski. Kroniki, t. 12, Warszawa 1962, s. 98. • Andrzej Strug Jasny geniusz Francji, Balzak, nazwa Ś ą ą ł ł swe dzie o Komedi ludzk . wiat Dostojewskiego, pos ł ł ż ć ępnego syna ziemi rosyjskiej, nazwa by nale a o — Dramatem Cz owieka. Dostojewski (1821-1881), w: T. Dostojewski Zbrodnia i kara, t. l, Warszawa 1928, s. XXXI. • Karol Irzykowski Gdzie jest np. dramat, który by na mnie zrobi ż ł takie wra enie podczas pierwszego czytania, jak Raskolnikow Dostojewskiego? Notatki z życia, obserwacje i motywy, Warszawa 1964, s. 109. • Stanis ń ław Baczy ski Raskolnikow konkretnie, ę ć ł życiowo usi uje zrealizowa przez zbrodni swój postulat wolno ż ł ą ś ż ści i wy szo ci; marz c o w adzy jednostki wy szej, której „wszystko wolno", objawia równocze ę ł ś ł ą śnie sw s abo ć wobec faktu dokonanej zbrodni, za amuje si w obliczu rzeczywisto ą ł ści, ponieważ podgryz a mu korzenie w tpliwość etyczna, sumienie. Cz ć ę ł ś ę ą łowiekiem silnym, przeciwstawiaj cym si skutecznie wiatu mog aby wi c by tylko jednostka bez sumienia, indywidualno ł ść aspo eczna. Literaturaw ZSRR, Kraków 1932, s. 16-17. Stanisław Orabski Raskolnikow z Przest ę ą ępstwa i kary Dostojewskiego, morduj cy staruszk dla zdobycia pieni ę ć ł ż ędzy, których po ąda nie dla w asnego dostatku, lecz by zyska podstaw pracy spo ą ć ę ś ą łecznej, maj cej ludzko ć uszcz śliwi — to nie jest w Rosji wyj tkowy okaz patologiczny (...). M ł ę ą ż łodzie rosyjska dziewi tego dziesi ciolecia ubieg ego wieku szeroko i „gruntownie" dyskutowa ł ł ę ła, czy „przest pstwo" Raskolnikowa istotnie zas ugiwa o na „kar ł ń ę ę", czy dobrowolne poddanie si przeze „karze" nie by o raczej brakiem tylko charakteru. To ś ń ą ę ć ś łączenie nieustanne sprzeczno ci kra cowych, nie daj cych si pogodzi w umy le normalnego Europejczyka, cechuje w równej mierze, jak Dostojewskiego, wszystkich w ogóle autorów rosyjskich ko ą ńca XIX i pocz tku XX stulecia... Rewolucja. Studium społeczno-psychologiczne, Warszawa 1921, s. 11-12. • Kornel Makuszyński M ś ę ę ęka Raskolnikowa, kiedy si jak na torturach wije wobec s dziego ledczego, jest naprawd ś ż ę ą ę tortur . Czuje si , bez przesady, e miertelna ironia tych dwóch ludzi krwią ocieka; ż ą ę że kara za zbrodni jest straszn , e bankructwo idei Raskolnikowa jest czymś równym ś śmierci albo bardziej od mierci bolesnym. Dusze z papieru, t. II, Lwów 1991, s. 132. • Jan Lechoń My ś ś ł ż ś ł śla em dzi sobie, e jednak Dostojewski przyniós wiatu co nowego, bo inaczej tak by lud ą ął ł ł źmi nie wstrz sn , nie zrobi takiego przewrotu w literaturze. To nowe — to by a solidarno ą ę ż ł ą ę ść z przest pc , to by o uto samienie si z Miti Karamazowem i Raskolnikowem. Przedtem to byli „oni", od Dostojewskiego — to jesteśmy „my". Pomimo ca ł ż ś łej obco ci Dostojewskiego dla mnie rozumiem, e to by o odkrycie. Dziennik, t. 2, Warszawa 1992, s. 221. Stanisław Mackiewicz Dostojewski zuchwale pyta si ś ę, czy zasady moralno ci religijnej winny naprawdę obowi ę ż ć ązywa , i skruszony odpowiada, e tak. Jest to proces wszcz ty, aby nas przekonać o prawdzie Ewangelii. Zbrodnia i kara to postawienie pytania, czy trzeba, czy nie trzeba s ń ę ć łucha dziesi ciorga przykaza . Dostojewski, Warszawa 1957, s. 151. • Jarosław Iwaszkiewicz Petersburg fascynuje zawsze Dostojewskiego. Pisarz nie daje szczegółowego opisu miasta, jakby to uczynił Balzak, ale miasto to, chyba najdziwniejsze, najosobliwsze i najbardziej fascynuj ś ące miasto Europy, jest obecne w jego opowiadaniach i powie ciach. Powiedzia ż łbym, e Petersburg jest razem z Raskol-nikowem bohaterem Zbrodni i kary. Petersburg, Warszawa 1977, s. 36. • ł ł Czes aw Mi osz Raskolnikow nie uznaje za swoj ę ę ą win zabójstwa lichwiarki i jej siostry, za win uznaje swoj ń ł ł ś ł ą s abo ć, wskutek której zosta pokonany przez spo ecze stwo. Dostojewski i Sartre, b.m., 1984, s. 10. • Telesfor Poźniak Zainteresowanie Dostojewskim w Rosji w latach dziewi ł ą ęćdziesi tych wzros o znacznie dzięki powszechnemu uwielbieniu Artura Schopenhauera, a szczególnie Fryderyka Nietzschego, który jak wiadomo, nazywał autora Zbrodni i kary jedynym psychologiem, który go czego ł ś nauczy . Dostojewski w kr ł ęgu symbolistów rosyjskich, Wroc aw 1969, s. 14-15. Kyszard hTzybylski Wielekro ą ł ż ć pisano, e epilog Zbrodni i kary jest s aby, blady, nieprzekonywaj cy. Epilog ten nie móg ł ć ł by inny. Odrodzenie moralne czy triumf Jezusa nie by y dla Dostojewskiego spraw Ł ł ć ł ą „dowodu" czy argumentów. Mog y by tylko dzie em cudu, którego dokona aska na przekór „rozumowej prawdzie" nowożytnego racjonalisty. Dostojewski i „przeklęte problemy", Warszawa 1964, s. 288. • Bohdan Urbankowski Senna wizja Raskolnikowa jest w pewnym sensie racjonalizacj ś ą Apokalipsy: wiat się ko ą ę ą ń ńczy szale stwem i walk , z której ocaleni b d tylko sprawiedliwi. Ale powodem szale ą ł ą ą ą ństwa, przyczyn ci gn cej z g ębi Azji morowej zarazy s dziwne drobnoustroje, które zagnie ś ł ę ł ździ y si w cia ach ludzi. To brzmi jak wyja nienie pozytywisty. Dostojewski — dramat humanistów, Warszawa 1978, s. 261. • Halina Brzoza Problemy z ę ż ś ła i tragicznych dziejów ludzko ci, a tak e pi kna, harmonii i nieziszczalnych marze ą ł ś ń o moralnym odrodzeniu wiata — stanowi y podstawowy kr g problematyki moralno- filozoficznej i estetycznej, która zawsze inspirowała rosyjskiego pisarza do tworzenia niezapomnianych i nigdy do ko ś ńca nie wyja nionych obrazów, mitów i symboli. Dostojewski — my ź Ł śl a forma, ód 1984, s. 213. • Andrzej Walicki Kl ć ł ęska Raskolnikowa mia a by swego rodzaju „dowodem nie wprost": jego „eksperyment" wykaza ż ż ł ż ł, e cz owiek nie jest Bogiem, e nie wszystko mu wolno, e normy etyczne są nieprzekraczalne. W kręgu konserwatywnej utopii, Warszawa 1964, s. 434. Zbrodnia i kara Część pierwsza i Na pocz ł ń ątku lipca, w dzie nadzwyczajnie upalny, przed wieczorem wyszed na miasto ze swego nędznego, sublokatorskiego pokoiku, odnajmowanego przy uliczce S-kiej, pewien m ę ę ł ł łody cz owiek i wolnym krokiem, jakby niezdecydowanie, skierowa si w stron mostu K-go. Tym razem szcz ą ą ą ęśliwie unikn ł spotkania na schodach ze swoj gospodyni . Pokoik jego, mieszcz ż ę ł ę ący si na samym poddaszu, przypomina raczej szaf ani eli mieszkanie. Gospodyni, od której odnajmowa ą ę ł ą ł ę ł swoj komórk z us ug i obiadami, mieszka a o pi tro ni ę ą ą żej, zajmuj c oddzielne mieszkanie, wobec czego, wychodz c na ulic , musiał ka ż ż ś ć żdorazowo przechodzi obok jej kuchni, zawsze otwartej na o cie . I ka dorazowo, przechodz ę ś ł ąc obok kuchni, doznawa jakiego chorobliwego uczucia l ku, którego się wstydzi ą ę ł ż ł ł ł ę ł ż ż ł i a z yma si ca y. By u gospodyni zad u ony po uszy i ba si spotkania z ni . Nie dlatego, ż ł że by tchórzliwy czy zaszczuty, raczej przeciwnie; jednak e od pewnego czasu znajdowa ą ż ę ę ł si w stanie silnego napi cia nerwowego i rozdra nienia granicz cego z hipochondri 1. ą 1 Hipochondri łą ą ą ą — stan silnej depresji, rozstrój nerwowy po czony z nadmiern obaw o własne zdrowie. 25 Do tego stopnia zamkn ę ł ż ł ę ął si w sobie i odseparowa od wszystkich, e ba si wszelkich spotka ł ł ł ę ą ń, nie tylko z gospodyni . N dza zupe nie go przyt oczy a, ale ostatnimi czasy nawet te przyt ć ą ł ą łaczaj ce warunki materialne przesta y mu ci ży . Swoimi codziennymi sprawami po prostu przesta ć ę ł ł, bo nie chcia si interesowa . W gruncie rzeczy nie obawiał si ę ć ł ę gospodyni, cokolwiek knu aby przeciw niemu. Ale zatrzymywa si na schodach i wys ć łuchiwa jej paplaniny o drobiazgach dnia codziennego, które go nic a nic nie obchodzi ź ł ą ły, ci g ego napastowania go o komorne, skarg, gró b, a przy tym samemu wykr ę ś ż ć ł ć ę ć ęca si , przeprasza , k ama — o nie, to ju znacznie lepiej przekra ć si jak kot po schodach i zmyka ł ż ć, by nikt go nie zauwa y . Zreszt ł ż ę ł ą, tym razem strach wobec wierzycielki dopad go jednak, gdy znalaz si ju na ulicy. „Na taki czyn chc ż ć ś ę ę ł ł ś ę ę si powa y , a jednocze nie boj si takich b ahostek! — pomy la z dziwnym u ł ś ł śmiechem. — Hm... istotnie... w a ciwie wszystko jest w mocy cz owieka, ale wszystko mu przechodzi koło nosa jedynie wskutek tchórzostwa... to aksjomat... Ciekawe te ł ś ę ą ż, czego ludzie boj si najbardziej. Jakiego nowego swojego czynu, nowego s owa czy te ą ż ł ś ę ż ż ż... Zreszt , za du o gadam. W a nie dlatego nic nie robi , e gadam. A mo e raczej odwrotnie: dlatego w ż ę ł ę ć ś ła nie gadam, e nic nie robi . Nauczy em si tyle gada w ci ł ś ł ż ł ą ągu ostatniego miesi ca, kiedy ca ymi dniami le a em w swojej norze i my la em... o niebieskich migda ę ś ł łach. W a ciwie po co teraz id ? Czy jestem zdolny do tego! Czy to mo ż ł ż ć żna traktowa powa nie? Bzdury. G upia fantazja, dziecinada! Tak, tak, bodaj e tylko dziecinada!" Na dworze by ż ł ś ł ł ł okropny upa , przy tym panowa niezno ny zaduch, t ok, na ka dym kroku wapno, rusztowania, kurz i specyficzny smród tak dobrze znany każdemu petersburż aninowi, który nie jest w stanie wynająć letniska — wszystko to razem dzia ł ła o deprymuj ą ś ń ł ż ę ąco na nadszarpni te ju nerwy m odzie ca. A niezno ny odór, buchaj cy z szynków, których 26 w tej cz ż ż ż ęści miasta jest szczególnie du o, i pijani, spotykani na ka dym kroku, mimo e by ł ń ł to dzie powszedni, dope niali ohydnego i ponurego obrazu. Na subtelnej twarzy m ł ł ż ę ł ę ł ł łodego cz owieka odbi o si uczucie najg ębszego wstr tu. Dodajmy, e by to m odzian wyj ś ż ę ł ątkowej urody, mia pi kne, ciemne oczy, wzrost powy ej redniego, sylwetkę wysmuk ę ą ł ł ą łą i zgrabn . Po chwili jednak wpad w g ębok zadum , a raczej w stan jakiegoś zapomnienia ł ą i szedł dalej, nie spostrzegaj c już nic dooko a siebie, zresztą nie chciał już nic wiedzie ł ś ć. Chwilami tylko co mrucza pod nosem z przyzwyczajenia do monologów, do czego w ż ę ż ł ł ę ś ła nie teraz sam sobie si przyzna . Zdawa te sobie spraw z tego, e chwilami my ł ń ż ł ż ą ą ę śli mu si pl cz i e jest bardzo os abiony; ju drugi dzie prawie nic nie jad . By ś ż ę ł tak n dznie ubrany, e kto inny na jego miejscu, nawet przyzwyczajony do tego, kr ł ł ę ć ń ł ę ł ępowa by si w bia y dzie wychodzi na ulic w takich achmanach. By a to jednak taka dzielnica, ś ć ł ż ż że adnym strojem nie mo na tu by o nikogo zadziwi . Blisko ć placu Siennego, mnogo ś ś ą ż ść pewnych przybytków oraz przewa aj ca tu ludno ć rzemie lnicza i cechowa, st ł ł łoczona na tych centralnych petersburskich ulicach i zau kach, wzmaga y pstrokaciznę ogólnej panoramy obecno ę ł ż ą ści takich indywiduów, e dziwne wydawa oby si zwracanie uwagi na tego rodzaju postacie. Ale w sercu m ę ł ł łodego cz owieka zebra o si tyle okrutnej pogardy, ą łą ł ś ą ę ć ł ń ą ż ś że nie bacz c na ca w a ciw mu, cz stokro bardzo m odzie cz dra liwo ć, najmniej kr ł ę ł ępowa si na ulicy swoich achmanów. Inna sprawa spotkania z niektórymi znajomymi albo z dawnymi kolegami, z którymi w ogóle nie lubi ć ż ę ł si spotyka ... Jednak e gdy pewien pijany jegomo ą ś ł ść, którego nie wiadomo po co i dok d wieziono w a nie ogromn ą ą ą ę ą ą ą, pust platform , zaprz żon w ogromnego poci gowego konia, krzykn ł mu w przeje ą ł ł ł ździe: „Hej, ty, szwabski kapelusiarzu!" i zarechota na ca y g os, wskazuj c na niego palcem, m ął ł ę ł łodzieniec stan jak wryty i schwyci si kurczowo za kapelusz. By to kapelusz o wysokim denku, okr ł ąg y, 27 zimmermanowski1, ale zupe ł łnie zrudzia y, dziurawy jak sito i poplamiony, bez ronda i jako ł ś obrzydliwie przekrzywiony. Ale bynajmniej nie wstyd, lecz zgo a inne uczucie, podobne raczej do strachu, opanowało go w tej chwili. „Wiedzia ł ś ł ę ż łem, e tak b dzie! — mamrota bezradnie. — My la em nawet o tym! To jest najgorsze! W ł ą ś ła nie taka pozornie nic nie znacz ca b ahostka, taki idiotyczny szczegół mo ę ą ę ę ł ć że zepsu ca e przedsi wzi cie! Istotnie, jest to zbyt rzucaj cy si w oczy kapelusz... Komiczny, dlatego te ł ę ż rzuca si w oczy... Do moich achmanów koniecznie potrzebna jest jaka ł ł ć ś czapka, cho by ca kiem znoszona, byle nie to straszyd o. Nikt nic podobnego nie nosi, o wiorst ą ę ż ż ą ż ę2 zauwa ą, poznaj ... a najwa niejsze, e sobie zapami taj i poszlaka gotowa. Tu trzeba jak najmniej rzuca ż ł ł ę ć si w oczy... Szczegó y, szczegó y to najwa niejsza rzecz!... W ą ł ś ła nie szczegó y zdradzaj zawsze wszystko..." Mia ł ł bardzo blisko, wiedzia nawet, ile kroków jest od bramy jego domu: akurat siedemset trzydzie ł ł ł ści. Raz nawet, kiedy wpad w trans, przeliczy to dok adnie. Wówczas sam jeszcze nie wierzy ł ę ą ą ć ą ł w swoje urojenia i tylko podnieca si t potworn , cho kusz cą czelno ę ć ż ą ą ł ś ą ści . Teraz za , po up ywie miesi ca, zacz ł ju zapatrywa si na to inaczej i nie bacz ś ł ą ą ąc na j trz ce monologi o w asnej bezsilno ci i niezdecydowaniu, mimo woli przyzwyczai ę ę ć ż ę ł si ju traktowa „potworne" urojenie jako przedsi wzi cie, aczkolwiek sam sobie jeszcze nie dowierza ł ł. Nawet szed teraz dla wypróbowania samego siebie, lecz z ka ł ę żdym krokiem niepokój jego coraz bardziej si wzmaga . Z zamieraj ę ł ż ż ącym sercem i nerwowym dr eniem zbli a si do olbrzymiego domu, który jedn ą ł ł ą ą ę ł ł ę ł ś ą cian wychodzi na kana , a drug — na ...sk ulic . Dom ten sk ada si z ma ych mieszkanek i zamieszkiwany by ż ł przez najró norodniejszych 1 Zimmermanowski — od nazwiska Zimmermana, znanego producenta kapeluszy i w ś ła ciciela modnego magazynu na Newskim prospekcie w Petersburgu. 2 Wiorsta — dawna rosyjska miara d ś ługo ci, równa 1,065 km. 28 przeusiawicien rzemios ż ś ła — Krawców, lusarzy, icucnarKi, ro nych Niemców, dziewoje zarabiaj ą ę ł ż ę ą ą ł ące w asn osob , drobnych urz dników itp. A roi o si od tej masy wchodz cych i wychodz ł ących z obydwu bram i podwórek. W domu tym by o trzech albo czterech dozorców. M ż ł ż ł łodzieniec by bardzo zadowolony, e nie spotka adnego z nich, i niepostrze ą ł ś żenie prze liznął się z bramy na prawe schody. Schody by y ciemne i w skie, „kuchenne", ale on zna ł ł ł ę ż ł ju to wszystko i dok adnie zbada , warunki te podoba y mu si : w takich ciemno ż ł ś ściach nawet w cibskie oko nie by o niebezpieczne. „Je eli teraz tak się boj ż ł ś ł ść ś ę, có by to by o, gdyby rzeczywi cie mia o doj do samego czynu?..." — pomy lał mimo woli, wchodz ł ż ę ą ę ąc na trzecie pi tro. Tu zast pili mu drog starzy o nierze, którzy wynosili meble z s ż ł ż ąsiedniego mieszkania. Przedtem ju wiedzia , e w tym mieszkaniu mieszka ę ż ę ą ł pewien Niemiec z rodzin , urz dnik: „To znaczy, e Niemiec si wyprowadza, czyli ę ę że na trzecim pi trze na tych schodach przez pewien czas b dzie zamieszkane tylko jedno mieszkanie, tej starej. To bardzo dobrze... na wszelki wypadek..." — pomy la ś ł znowu i zadzwoni ą ę ś ł ł do mieszkania staruchy. Dzwonek s abo jako brz kn ł, jak gdyby zrobiony by ł ł z blachy, a nie z miedzi. W ma ych mieszkaniach tego rodzaju domów prawie wszystkie dzwonki s ę ź ę ż ł ą takie. Wypad mu ju z pami ci d wi k tego dzwonka i teraz osobliwy ten brz ą ż ł ź ł ś ęk jakby mu co przypomnia i wyra nie zarysowa ... A drgn ł, do tego stopnia os ś ł ę ł ł łabione mia tym razem nerwy. Po chwili drzwi uchyli y si ; w a cicielka mieszkania ogl ł ą ś ą ę ą ą ł ąda a przybysza przez w sk szpark z widoczn nieufno ci ; widzia tylko b ł ł ż ś ą łyszcz ce w ciemno ci oczka. Lecz gdy zauwa y a w sieni sporo osób, nabra a odwagi i ca ł ą ł ł łkiem otworzy a drzwi. M odzieniec przest pi próg do ciemnego przedpokoju, w którym za przegródk ą ą ą ł ę ą ą ą urz dzono miniaturow kuchni . Stara milcza a, pytaj co spogl daj c na niego. By ą ś ę ś ł ła to ma a, zasuszona starucha w wieku lat sze ćdziesi ciu, o widruj cych, z ł ł ł ł ł łych oczkach i ma ym, zadartym nosku. Wyp owia e, jasne w osy by y mocno wysmarowane t ą ł łuszczem. Doko a cienkiej szyi, przypominaj cej 29 kurz ł ł ł ś ę ł ę ą nog , mia a okr cony jaki flanelowy ga gan i ubrana by a, mimo upa u, w wystrz ł ę ł ł ł ż ępiony i po ó k y futrzany serdak. Starucha co chwila kaszla a i st ka a. Widocznie m ś ą ł ś ż łodzieniec przez nieostro no ć rzuci na ni jakim osobliwym spojrzeniem, bo naraz oczy jej zacz ś ć ęły znowu zdradza nieufno ć. — To ja, Raskolnikow, student, by ś ą ś ą łem u pani jaki miesi c temu — po piesznie b knął m ż ć ż ł łodzieniec z lekkim uk onem, przypomniawszy sobie, e musi by wobec niej mo liwie najgrzeczniejszy. — Pami ł ł ż ę ętam, dobrodzieju, dobrze pami tam, e pan by u mnie — odpowiedzia a dobitnie stara, wci ą ą ąż nie spuszczaj c z niego pytaj cego wzroku. — A wi ł ęc... znowu jestem, w takiej samej sprawie... — doda Raskolnikow, nieco stropiony i zdziwiony nieufno ą ści staruchy. „Zreszt ł ś ż ą, mo e zawsze jest taka, ale poprzednim razem jako tego nie spostrzeg em" — pomy ą ł śla z irytacj . Starucha przez chwil ą ą ż ś ł ę milcza a, jakby co rozwa aj c, wreszcie, wskazuj c na drzwi do pokoju, raczy ś ą ć ę ła si odezwa , przepuszczaj c go cia przodem: — Prosz ś ę wej ć, dobrodzieju. Niewielki pokój, do którego wszed ą ą ł ż ł ł ł m ody cz owiek, z ó t tapet , z geraniami i mu ń ł ą ł ś ślinowymi firaneczkami, o wietlony by w tej chwili jaskrawo zachodz cym s o cem. „A wi ż ę ś ć ł ń ęł ł ś ęc wtedy te tak b dzie wieci s o ce!..." — przemkn o b yskawicznie przez my l Raskolnikowowi i nieznacznie obejrza ż ł ć ł ł ca y pokój, eby wszystko dok adnie zbada i zapami ł ł ć ęta rozk ad. Ale w pokoju nie by o nic osobliwego. Umeblowanie, bardzo stare, z jasnego drewna, sk ę ę ł łada o si z kanapy z ogromnym, wygi tym drewnianym oparciem, owalnego sto ś ł ę ą łu przed kanap , toaletki mi dzy oknami, krzese pod cianami i dwóch czy trzech groszowych obrazków w ł ł ł żó tych ramkach, które przedstawia y m ode Niemki z ptakami na r ę ł ą ą ęku — i to wszystko. W rogu, przed niewielk ikon , pali a si lampka oliwna. Wszystko by ż ł ł ło bardzo czyste; meble, pod ogi by y tak wyczyszczone, e 30 „iv ł ż ł ł ś ęKa Lizawieiy — pomy lałmiody cz owiek. W ca ym mieszkaniu nie mo na by o znale ł ść ś źć ani odrobiny kurzu. „To u z ych i starych wdów bywa taka czysto " — pomy lał Raskolnikow i z zaciekawieniem rzucił nieznacznie okiem na perkalikowe portiery na drzwiach prowadz ł ł ż ł ących do drugiego, ma ego pokoiku, w którym sta a komoda i ó ko starowiny i do którego ani razu jeszcze nie uda ł ć ę ło mu si zajrze . Ca e mieszkanie sk ę ł łada o si z tych dwóch pokoi. — Czym mog ą ł ć ż ł ę s u y ? — oficjalnym tonem zapyta a starucha, wchodz c za nim do pokoju i staj ć ł ą ąc znowu twarz w twarz, tak by mog a patrze mu prosto w oczy. — Zastaw przynios ł ą ę łem, prosz ! — I wyj ł z kieszeni stary, p aski srebrny zegarek. Na odwrocie koperty wygrawerowany by ł ł globus. Dewizka by a stalowa. — Ale ju ą ą ż ż najwy szy czas na poprzedni zastaw. Onegdaj min ł miesi c. — Zap ą ę ę łac pani procenty za nast pny miesi c. Niech pani zaczeka. — A to ju ć ż ć ż moja dobra wola, dobrodzieju, czeka czy te natychmiast sprzeda zastaw pański. — Ile mo ć że pani da za zegarek, Alono Iwanowno? — E tam, znosisz, panie ś ś ż ładny, szmelc pewnie, bez adnej warto ci. Za pier cionek wyp ć ż ł ł łaci am panu zesz ym razem dwa papierki, a nowy taki mo na kupi u jubilera raptem za półtora rubla. — Ze cztery ruble niech pani da, bo to pamiątka po ojcu. Wkrótce mam otrzymać pieniądze. — Pó ż łtora rubla, je eli pan chce, i procent z góry. — Pó ł ą ę łtora rubla! — j kn ł m odzieniec. — Jak pan chce. — I starucha poda ą ł ł ła mu z powrotem zegarek. M ody cz owiek wzi ł go i tak si ł ś ł ż ł ż ść ł ę ż ę rozz o ci , e chcia ju wyj , lecz pohamowa si , uprzytomniwszy sobie, e w ł ż ś ą ś ła ciwie nie ma dok d pój ć i e przyszed w innej jeszcze sprawie. — Dawaj pani! — przystał niezbyt uprzejmie. 31 Stara wygrzeba ł ła z kieszeni klucze i posz a za portiery do drugiego pokoju. Pozostawszy sam w pokoju, m ł ć ł ł ś ł ł łodzieniec pilnie nas uchiwa i co kalkulowa . S ycha by o, jak starowina otwiera komod ł ę. „Prawdopodobnie górna szuflada — zgadywa . — A klucze nosi, jak wida ł ę ć, w prawej kieszeni... Wszystkie w jednym p ku na stalowym kó ku... Jeden klucz jest tam wi ś ę ę ększy od innych, trzy razy wi kszy, piórko ma z bate, to oczywi cie nie od komody... Widocznie ma jeszcze jak ł ąś szkatu ę albo kuferek... To ciekawe. Wszystkie kuferki maj ł ą ą takie klucze... Zreszt , jakie to wszystko pod e..." Stara wróci a. ł — Prosz ę ę ć ż ę: je eli liczy , jak zawsze, po dziesi ć kopiejek miesi cznie od rubla, to za pó ą ś ę łtora rubla wypadnie pi tna cie kopiejek za miesi c z góry. A za dwa ruble poprzednie wed ś ę ż ług tego samego rachunku nale y si jeszcze od pana z góry dwadzie cia kopiejek. Razem wyniesie to trzydzie ę ści pi ć kopiejek. Wobec tego dostaje pan za swój zegarek ogó ę ś ę łem rubel pi tna cie kopiejek. Prosz ! — Jak to! Tylko rubel pi ś ętna cie?! — Tak. M ł ć ął ą ł ą ł łodzieniec nie próbowa oponowa i wzi pieni dze. Popatrzy na star i zatrzyma się jeszcze, jak gdyby chcia ł ć ć ś ł co powiedzie czy zrobi , ale sam nie wiedzia co... — W tych dniach mo ę ą ą ł ą że przynios pani jeszcze jedn rzecz... srebrn ... adn ... papiero ł ę ł ę ę śnic ... jak tylko wróc od przyjaciela... — Stropi si przy tym i zamilk . — No, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju. — ż ł ą ą Żegnam pani ... A pani ci gle siedzi w domu sama, siostry nie ma? — zapyta mo liwie najbardziej nonszalancko, wychodząc do przedpokoju. — A co ona pana obchodzi, dobrodzieju? — ł Ależ nic... tak tylko zapyta em. A pani zaraz Bóg wie co... Do widzenia, Alono Iwanowno! Raskolnikow wyszed ł ę ł ę ż ą ą ł zupe nie zmieszany. Zmieszanie to pot gowa o si z ka d chwil . Schodząc ze schodów, przy- 32 stawaf nawet kilka razy, jakby czym ż ż ś nagie pora ony. Wreszcie, ju na ulicy, skonstatowa : ł „O, Bo ż ż że! Jakie to wszystko obrzydliwe! I czy bym ja... czy bym... nie, to bzdury, absurd! — dorzucił zdecydowanie. — ś ś ł ś ż Że te podobna potworno ć mog a mi przyj ć na my l! Do jakiej ohydy zdolne jest jednak moje serce! Ale grunt, że to wszystko brud, paskudztwo, ohyda, ohyda!... I ja to przez ca ą ły miesi c..." Lecz ani s ć ł łowami, ani okrzykami nie by w stanie wyrazi swego wzburzenia. Uczucie bezgranicznej odrazy, które zacz ć ą ć ę ęło go gn bi i ci ży na sercu jeszcze wtedy, gdy szedł do starej, nabra ł ż ś ę ło takiego napi cia i takiej wyrazisto ci, e z rozpaczy nie wiedzia , gdzie si ą ą ą ł ć ę podzia . Szed chodnikiem jak pijany, nie spostrzegaj c przechodniów i potr caj c ich, oprzytomnia ż ł ż ę ę ł dopiero na nast pnej ulicy. Rozejrzawszy si , zauwa y , e stoi przed szynkiem, do którego schodzi ł ę ło si z chodnika po schodkach w dó , do sutereny. W tej chwili w ł ą ą ż ę ś ła nie wychodzi o stamt d dwóch pijanych, którzy podtrzymuj c si i l ąc nawzajem, forsowali schody na ulic ł ł ą ś ę. Niewiele my l c, Raskol-nikow zszed na dó . Nigdy przedtem nie chodzi ł ę ł ę ł ę ł do szynków, ale teraz kr ci o mu si w g owie, przy tym m czy o go okropne pragnienie. Mia ł ż ę ć ę ł ochot napi si zimnego piwa, tym bardziej e nag e swoje os ą ł ł ż ę ł łabienie przypisywa mi dzy innymi temu, e by g odny. Zaj ł miejsce w ciemnym, brudnym k ł ł ł ż ącie, przy lepkim stoliku, za ąda piwa i apczywie wypi pierwszy kufel. W g ą ą ę ń ł ł ś ę łowie mu si nagle rozja ni o, spad kamie z serca, jakby r k odj ł. „To wszystko wierutne bzdury — pomy ł ł śla i nabra otuchy — nie by ć ę ło czym si przejmowa ! Po prostu wyczerpanie fizyczne! Jeden marny kufel piwa, kawa ę ł ś ę ś łek suchara — i w jednej chwili wzmacnia si umys , rozja nia si my l, krzepn ą ę ą zamiary! Tfu, jakie to wszystko n dzne!..." Nie bacz c na to pogardliwe spluni ę ś ł ł ś ę ęcie, twarz mu si rozja ni a, jak gdyby zrzuci z siebie nagle jaki okropny ci żar, i przyjaznym ju ż ł ż okiem spojrza po obecnych w lokalu. Ale w tej e chwili jakby przez mgłę poczu ł ż ś ł ł ż ł, e ca a ta sk onno ć do poprawy nastroju te by a chorobliwa. 2 —- Zbrodnia i kara 33 W szynku o tej porze t>y ś ło oarazo mato go ci, wprocz iycn dwóch pijanych, których spotka ł ę ł ęć ąś ą ł na schodach, wynios a si jeszcze ca a banda, z pi osób, z jak dziwk i z harmoni ś ę ł ś ą. Po ich wyj ciu zrobi o si jako ciszej i przestronniej. Pozostali jeszcze: jeden z lekka wstawiony go ą ść przy piwie, z wygl du mieszczuch, i jego kolega, dryblas z siwą brod ł ł ł ż ą, w ko uchu, zupe nie pijany, który spa na awce i od czasu do czasu, jakby przez sen, ni st ą ł ę ł ł ł ę ł ą ł ąd, ni zow d podrywa si na awce, rozk ada r ce, pstryka palcami i usi uj c przypomnie ę ś ą ł ą ą ł ć sobie s owa, ci gn ł przyg upi piewk : Ca ż ł ś ł ę ż ł ś ły rok pie ci em on ... Ca-a y rok pie-e ci em o-one... Albo ockn ł ę ąwszy si nagle, zaczyna : Przez Podiack ę ą ą ł ę ł ą szed ulic , Spotka dawn sw kobit ... Ale nikt nie podziela ł ą ś ł jego rado ci; nawet milcz cy kompan traktowa wszystkie te jego popisy wrogo i nieufnie. By ą ą ł tu jeszcze jeden osobnik wygl daj cy na emerytowanego urz ę ł ą ą ł ą ą ęd-niczyn . Siedzia sam przed swoj flaszk i od czasu do czasu popija , rozgl daj c si ę ć ę ł ł ę doko a. Zdawa si by troch podenerwowany. II Raskolnikow ł ł był nieprzyzwyczajony do t umu i jako się rzek o, unikałwszelkiego towarzystwa, szczególnie w ostatnich czasach. Ale w tej chwili co ę ą ś go ci gn ło do ludzi. Jak gdyby budzi ś ę ło si w nim co nowego i zarazem potrzeba towarzystwa ludzi. Do tego stopnia znu ą ś ę ż ął ć ł ży go ten miesi c samotno ci, rozterki i ponurej udr ki, e zapragn cho by przez chwil ąć ś ż ą ą ę odetchn w innym wiecie, w jakimkolwiek, tote nie bacz c na otaczaj cy go brud, z przyjemno ł ą ści siedzia w szynku. 34 wiasciciei zaKiaau oy ł ł ą ę ł w innym gabinecie, ale cz sto zagl da do g ównej sali, do której schodzi ę ł ś ą ł sk d po schodkach, przy tym najpierw ukazywa y si jego eleganckie, starannie wypastowane buty z czerwonymi wy ł ś ą ę łogami. Mia na sobie wy wiechtan kapot i strasznie zaplamion ł ł ł ę ą ł ą at asow kamizelk , by bez krawata, a twarz b yszcza a mu jak naoliwiona ł ł ł ł żelazna k ódka. Za kontuarem sta czternastoletni ch opak, a drugi, m odszy, us ł ł ługiwa . Na kontuarze sta y pokrajane ogórki, czarne suchary i dzwonka ryby; wszystko to okropnie cuchn ć ł ż ś ł ęło. By o tak niezno nie duszno, e trudno by o usiedzie , a wszystko by ż ę ł ż ę ą ło do tego stopnia przesi kni te zapachem wódki, e zdawa o si , i od samego tego zapachu mo ć ę ł ż żna ju by o si upi . Zdarzaj ź ł ę ą si tego rodzaju spotkania, nawet z zupe nie nieznajomymi lud mi, którymi zaczynamy si ć ś ć ę interesowa tak jako nagle, niespodzianie, zanim zamienimy cho by jedno s ł ś ż ł ść ą łowo. Takie w a nie wra enie sprawi na Raskolnikowie ów go przypominaj cy emerytowanego urz ż ł ędnika. Potem niejednokrotnie przypomina sobie to wra enie, przypisuj ą ą ł ę ę ż ąc je nawet przeczuciu. Ci gle spogl da na urz dnika mi dzy innymi dlatego, e i tamten uporczywie si ł ć ł ż ą ę ą ę w niego wpatrywa , i wida by o, e ma wielk ochot wszcz ć z nim rozmow ę ą ł ę ę. Na reszt obecnych w szynku, nie wy ączaj c gospodarza, urz dnik spogl ż ł ąda z wyrazem nudy, a zarazem z góry, z odcieniem lekcewa enia, jak na ludzi ni ł ł ś ć ł ższej kategorii i poziomu umys owego, z którymi nie ma w a ciwie o czym mówi . By to m ś ś ą ę ężczyzna po pi ćdziesi tce, redniego wzrostu i do ć silnej budowy, szpakowaty, z du ł ż ł ą ł ę ą ł żą ysin , o obrz k ej od ci g ego opilstwa i ó tej, a nawet zielonkawej twarzy oraz podpuch-ni ł ą ł ł ętych powiekach, spod których yska y w ziutkie, na kszta t szparek, zaczerwienione, ale bystre oczy. By ł ł ś ło w nim co dziwnego; spojrzenie jego mia o wyraz uduchowiony, przebija w nim rozum i m ę ł ł ś ś ądro ć, ale równocze nie jakby ob ęd. Ubrany by w stary, doszcz tnie zniszczony czarny frak bez guzików. Jeden guzik jako ł ę ś si jeszcze trzyma i na ten w ą ł ę ś ła nie guzik si zapina , chc c widocznie zachować 35 bia ł ą ł ę ł ły gors, ca y zmi ty, brudny i poplamiony. Twarz mia wygolon , jak przysta o na urz ć ę ż ę ż ż ędnika, ale ju dawno temu, tak e zacz ła mu ju g sto przebija niebieskawa szczecina. Nawet w ruchach mia ś ł ś ę ś ł co z urz dniczej solidno ci. Ale by jaki niespokojny, czochra ł ą ł ę ł ł ł ł w osy i chwilami ze smutkiem opiera g ow na d oniach, stawiaj c wytarte okcie na zalanym, lepkim stole. Wreszcie spojrza ś ł ł wprost na Raskolnikowa i g o no, dobitnie powiedzia : ł — Czy mog ę ć ć ś ę ę si o mieli , szanowny panie, zwróci si do pana dla przyzwoitej pogaw ś ą ć ędki? Bo cho wygl d ma pan nieszczególny, ale moje do wiadczone oko widzi w panu cz ł ł łowieka wykszta conego i z trunkami nie oswojonego. Zawsze mia em w poszanowaniu wykszta ć ą ś ą łcenie zwi zane z szczero ci serca i uczu , a poza tym jestem radc ę ł ś ę ć ą tytularnym2. Nazywam si Marmie adow, radca tytularny. O mielam si zapyta : pan jest urzędnikiem? — Nie, jestem na studiach... — odpar ę ł ł ł m ody cz owiek, zdziwiony po cz ści górnolotnym stylem mówi ę ż ę ącego, po cz ści tym, e zwrócono si do niego wprost, bez ogródek. Nie bacząc na niedawne pragnienie jakiegokolwiek ludzkiego towarzystwa, przy pierwszym, zwróconym ż ł ł ś bezpo rednio do niego s owie doznał swego zwyk ego uczucia rozdra nienia i wstr ć ł ż ętu wobec ka dego, kto usi uje zahacza go o sprawy osobiste. — A wi ę ł ł ęc student albo by y student! — skonstatowa urz dnik. — Tak też przypuszcza ś ś łem! Do wiadczenie, szanowny panie, do wiadczenie! — i na znak domy ę ł ł ł ł ł ż ł ś ślno ci przy o y palec do czo a. — By pan studentem, czyli zg ębia pan niw nauki! Pozwoli pan... — Wsta ę ł ę ą ą ę ł ł, zatoczy si , wzi ł swoj szklaneczk i przysiad si do stolika Raskolnikowa. Był nie- 1 Nankinowa — z nankinu, tkaniny bawe ł łnianej 7. po yskiem. 2 Radca tytularny — stopie ł ą ń dziewi ty wed ug wprowadzonej przez Piotra I w 1722 r. Tabeli rang, czyli stopni w s ń ż łu bie pa stwowej, zarówno cywilnej, jak i wojskowej. Najni ń ł ższy by stopie czternasty — pisarza kolegialnego. 36 zupe ą ę ę ą ą ą ł ł ź łnie trze wy, ale mówi p ynnie i ze swad , z lekka tylko pl cz c si i gl dz c. Z jakąś pazerno ł ą ż ę ł ą ści uczepi si Raskol-nikowa, jakby ju z miesi c z nikim nie rozmawia . — ę ą Łaskawy panie — zacz ł prawie uroczystym tonem — ubóstwo jest wyst pkiem, to ś ę ż ż ń ą ł ę ą ś wi ta prawda. Wiem te , e pija stwo nie jest cnot , z ca ą pewno ci . Ale n dza, szanowny panie, n ę ędza to straszna rzecz. W ubóstwie zachowuje si jeszcze szlachetno ę ę ś ę ć ść uczu wrodzonych, ale w n dzy — nikt i nigdy na wiecie. Za n dz nie tylko kijem wyp ę ą ł ą ędzaj , ale miot ą wymiataj z ludzkiego towarzystwa dla tym ci ższej obelgi, i s ń ż ą ć ż ł ę łusznie, bo w n dzy cz ek gotów jest sam siebie obra a . St d te pija stwo. Szanowny panie, miesi ż ł ą ę ż ąc temu on moj pobi pan Lebieziatnikow, a moja ona to nie ja! Pan rozumie? Pozwoli pan, ł ś że jeszcze zapytam, z prostej ciekawo ci: raczy pan kiedy nocować na Newie, na barkach z sianem? — Nie, nie zdarza ł ę ło mi si — odpar Raskolnikow. — A co to znaczy? — Widzi pan, a ja stamt ą ą ż ę ś ł ąd w a nie id , ju pi t noc... Nala ł ę ł ś ł ę ł sobie szklaneczk , wypi i zamy li si . Na jego ubraniu, a nawet we w osach widnia ę ł ę ż ł ły resztki siana. Bardzo prawdopodobne by o, e przez pi ć dni nie rozbiera si ani nie my ł ę ł ł. Szczególnie brudne mia r ce: zat uszczone, czerwone, z czarnymi paznokciami. Mowa jego zdawa ł ę ł ć ą ć ę ła si zwraca ogóln , cho ospa ą uwag . Ch opcy bufetowi parskali śmiechem. Zdaje si ć ł ż ł ż ę, e nawet sam gospodarz przyszed z góry, eby pos ucha „pajaca", i usiad ł ł ź ą ć ą ł opodal, ziewaj c leniwie, cho z powag . Najwyra niej Mar-mie adow by tu od dawna znany. Prawdopodobnie równie ł ś ł ż sk onno ć do wyszukanego sposobu wys awiania si ś ę ł ę naby wskutek cz stych rozmów z przygodnymi go ćmi w szynkach. Przyzwyczajenie to przechodzi cz ź ą ę ęsto w potrzeb , szczególnie u tych, którzy w domu s le traktowani i pomiatani. Dlatego staraj ś ć ę ą si pozyska przy kieliszku w ród kompanów niejako usprawiedliwienie, a je ę żeli si udaje, to nawet szacunek. 37 — i c, pttjctu: — uue^wćii si? na. gius sz,yiiKarz. — /\ c/emu me pracujesz, czemu nie jeste ę ś ż ł ś na s u bie, skoro jeste urz dnikiem? — Dlaczego nie pracuj ą ł ł ę, panie szanowny — podchwyci Marmie adow, zwracaj c się wy ę ł łącznie do Raskolnikowa, jakby to on mu zada pytanie — dlaczego nie pracuj ? A czy mnie samego serce nie boli, ż ł ę że si tak wa ęsam bez po ytku? Kiedy pan Lebieziatnikow miesi ń ł ż ę ł ł ą ę ł ąc temu ma żonk moj pobi w asnor cznie, a ja le a em pijaniusie ki, czyż wtenczas nie cierpia ę ł łem? Przepraszam szanownego pana, czy zdarzy o si panu... hm... no, powiedzmy, prosi ę ż ć o po yczk beznadziejnie? — Owszem... ale jak to beznadziejnie? — Ano zupe ą ż ę ł łnie beznadziejnie, z góry wiedz c, e nic z tego nie b dzie. Oto, na przyk ad, wie pan z góry i z ca ż ą ś ą łkowit pewno ci , e dany osobnik, najlojalniejszy i najpo ż ę ś żyteczniejszy obywatel, za nic na wiecie pieni dzy panu nie po yczy, bo i proszę pana, ś ć ż ł z jakiej racji mia by po yczy ? Przecież wie doskonale, że mu nie oddam. Z lito ci? Ale pan Lebieziatnikow, który ą ś ł ł ż śledzi za nowymi pr dami my li, t umaczy niedawno, e lito ę ż ż ę ść w naszych czasach zabroniona jest nawet przez nauk i e tak ju dzieje si w Anglii, gdzie jest ekonomia polityczna. Wi ę ł ęc z jakiej racji, pytam ja si pana, mia by po ę ę ż ż ą ć życzy ? I oto z góry wiedz c, e nie po yczy, wybiera si pan w drog ... — Po có ł ć ę ę ż si wi c wybiera ? — zapyta Raskolnikow. — A je ć ż ś ą ż ć ę żeli nie ma si do kogo zwróci , je eli nie ma dok d pój ć?! Przecie musi by tak, żeby ka ł ś ą ł ł żdy cz owiek mia dok d pój ć. Albowiem nadchodzi taki moment, kiedy cz owiek za wszelk ś ś ą ę ą cen musi dok d pój ć! Kiedy jedynaczka, córka moja, po raz pierwszy posz ę ą ą ł ż ł ż ą ą ą ł ż ła z ó t ksi żk 1, ja te wtedy poszed em... Bo córka moja ma ó t ksi żk ... — wtr ł ł ą ą ł ąci nawiasem, spogl daj c z pewnym zaniepokojeniem na m odego cz owieka. — To nic, panie dobrodzieju! — doda ć ę ą ś ł po piesznie, chc c si , widocznie, zdoby na spokój, gdy ś ę ż parskn li mie- 1 ś ż ą ł Żó ta ksi żka — dokument to samo ci wydawany w Rosji przez policje prostytutkom. 38 UUUCIUW1 l UMlllCCIlli i ą Sd.111 WlĆtSUlUlCi. — l (J nic! Owo kiwanie g ł ż ą łów ma o mnie wzrusza, albowiem wszyscy ju o wszystkim wiedz i wszystkie tajemnice zosta ę ę ą ą ły ujawnione1; i nie z pogard , a z pokor odnosz si do tego. Niech tam! Niech tam! Ecce homo2\ Pozwoli pan, m ż ł łody cz owieku: czy pan mo e... Albo nie, powiem mocniej i dobitniej: nie czy pan mo ą ą ś ę że, ale czy pan si o mieli, spogl daj c w tej chwili na mnie, stwierdzi ł ą ś ż ć kategorycznie, e nie jestem wini ? M odzieniec nie odpowiedzia . ł — No wi ą ął ą ą ś ęc — ci gn dalej mówca, solidnie i tym razem z niejak godno ci , przeczekawszy chichot, który znowu rozleg ę ę ś ą ę ł si na sali. — Zgoda, niech ja b d wini , ale ona jest dam ę ń ą! Ja jestem na podobie stwo bydl cia, ale Katarzyna Iwanowna, ma ł ę łżonka moja, to osoba wykszta cona, córka oficera sztabowego. Dobrze, niech ja b dę szubrawcem, ona za ł ś ma serce wznios e i uczucia wyszlachetnione przez wychowanie. A jednak... o, gdyby chcia ą ę ć ła ulitowa si nade mn ! Panie szanowny, dobrodzieju, przecież ka ę ą ć ć ł żdy cz owiek musi mie cho jeden taki zak tek, gdzie by si i nad nim ulitowano! A Katarzyna Iwanowna to dama wspania ż ś ś łomy lna, ali ci niesprawiedliwa... I chocia sam dobrze rozumiem, ł że nawet gdy za w osy mnie targa, to targa jedynie ze szczerego wspó ł ś ę łczucia, z bólem serca (bo bez wstydu wyznaj , rzeczywi cie targa mnie za w osy, m ł ą ś ą ł ł łody cz owieku — potwierdzi ze szczególn godno ci , us yszawszy znowu chichot), ale Bo ć ł ę ś że wi ty, co by to by o, gdyby tak cho jeden, jedyny raz... Ale nie! Nie! Wszystko to nadaremnie i nie ma o czym mówi ć ć! Nie ma o czym mówi !... albowiem nieraz już urzeczywistnia ż ż ż ę ło si yczenie moje, nieraz ju przytulano mnie, ale... taka ju jest moja natura, jestem urodzone bydl ! ę — Otó ą ł ą ż to! — wtr ci , ziewaj c, szynkarz. 1 Parafraza wersetu z ewangelii św. Mateusza (Mt 10, 26). 2 Ecce homo\ ( ł ł ł łac.) — Oto cz owiek! S owa Poncjusza Pi ata, prokuratora Judei, o Jezusie wed ś ług ewangelii w. Jana (J 19, 5). 39 u/ mam iiaiui^: \^^y {_>tui wic, uz,^ pan uwi^i^j, dobrodzieju, ń że nawet jej po czochy przepi ń ń ć ż łem? Nie buciki, bo to mo na sobie wyobrazi , ale po czochy, jej po czochy przepi ł ł ż ł łem! Szal jej z koziej we ny te przepi em, darowany, dawny, jej w asny, nie mój, a mieszkamy k ę ł ę ł ę ątem, w nie opalanym mieszkaniu, wi c ubieg ej zimy przezi bi a si i zacz ł ą ć ęła kaszla , od razu z krwi . Mamy przy tym troje ma ych dzieci, a Katarzyna Twanowna haruje od rana do nocy, szoruje, czy ś ści, dzieci myje, bo do czysto ci od kolebki jest przyzwyczajona, a piersi ma s ł ę łabe, do suchot sk onne i ja to doskonale czuj . O, ę ł ę ę czuję to!I im wi cej pij , tym g ębiej odczuwam. Dlatego też pij , że w takowym stanie wspó ń ę ę ę ś ł łczucia i mi o ci szukam... Pij , bo jeszcze wi kszych pragn cierpie ! — I jakby z rozpaczy opu ł ę ł ł ści g ow na stó . — M ę ń ę ł ą ą ł łody cz owieku — zacz ł znowu, unosz c g ow — w twarzy pa skiej widz jakby pewn ł ę ł ł ś ą bole ć. Jak tylko pan wszed , wyczyta em to i dlatego si do pana zwróci em. Albowiem opowiadaj ę ę ś ż ąc panu dzieje mego ywota, nie na po miewisko chc si wystawiać wobec tych nierobów, którzy i tak ju ł ą ż wszystko to znaj , ale uczuciowego, wykszta conego cz ć ż łż ę ł łowieka szukam. Trzeba panu wiedzie , e ma onka moja wychowywa a si w arystokratycznym gubernialnym instytucie dla szlachetnie urodzonych panien i na zako ń ł ś ś ńczenie instytutu ta czy a z szalem w obecno ci gubernatora i innych osobisto ci, otrzyma ś ś ł ł ła za to z oty medal i pochwa ę na pi mie. Medal... no, medal sprzedali my... już dawno... hm... list pochwalny dotychczas ma w kuferku, niedawno pokazywała go gospodyni. I chocia ę ł ą ż ma z gospodyni bezustanne k ótnie, ale zapragn ła wobec kogokolwiek pochwali ę ę ć ę ć si i opowiedzie o minionych dniach szcz ścia. I nie gani jej za to, nie gani ł ł ę, albowiem pozosta y jej tylko wspomnienia, a wszystko inne posz o na marne! Tak, tak, dama to porywcza, ambitna i niez ę ł łomna. Sama pod og szoruje i o razowym chlebie ż żyje, ale na niepo-szanowanie swojej osoby nie pozwoli. Dlatego te nie mog ć ła darowa panu Lebieziatnikowowi jego impertynencji, a jak 40 LeoieziainiKow za to j ż ł ł ą poon, me tyle z Do u, ile z obrazy zachorowa a. Ju jako z wdową si ł ł ł ż ą ę z ni o eni em, z trojgiem ma ych dzieci, jedno od drugiego mniejsze. Wysz a za mąż za pierwszego swojego m ł ś ł ęża, oficera piechoty, z mi o ci i z nim uciek a z domu rodzicielskiego. M ł ę ę ł ł ęża kocha a niewymownie, ale wda si w karci ta, zosta oddany pod s ł ż ł ć ą ł ł ąd i z tym do grobu poszed . Bi j pod koniec, a ona, cho mu d u na nie zostawa a, co jest mi na podstawie dokumentów dok ń ładnie wiadome, jednak po dzie dzisiejszy wspomina go ze łzami w oczach i mnie go stawia za wzór, a ja rad jestem, bardzo rad, bo chocia ś ł ą ę ś ę ź ż w wyobra ni widzi si niegdy szcz śliw ... I zosta a po jego mierci z trojgiem drobnych dzieci w dalekim, parszywym powiecie, gdzie i ja przebywa ę ł łem, i znalaz a si w tak beznadziejnej n ż ł ż ż ż ędzy, e chocia du o widzia em najró norodniejszych przypadków, ale tego opisa ł ł ę ś ć nie jestem w stanie. Rodzina za jej si wyrzek a. A by a ambitna, za bardzo ambitna... I wtedy to, szanowny panie, wtedy w ż ś ła nie ja, równie wdowiec, z czternastoletni ł ć ę ę ą ł ż ą ą córk po pierwszej onie, poprosi em j o r k , bo patrze nie mog em na takie cierpienia. Mo ż ę ł ć ć że pan cho by z tego wnosi , do czego dochodzi a jej n dza, e ona, wykszta ś ę ł łcona, dobrze wychowana i z szanowanej rodziny, zgodzi a si wyj ć za mnie! Ale wysz ł ł ą ł ł ła! Z p aczem, szlochaniem i za amywaniem r k, ale wysz a! Albowiem nie mia a dok ą ś ąd pój ć. Czy pan rozumie, czy jest pan w stanie poj ć, szanowny panie, co to znaczy, kiedy nie ma ju ł ś ą ż dok d pój ć? O, nie! Tego pan jeszcze nie rozumie... I przez ca y rok wype ł ę ś ą ł łnia em swoje obowi zki wi cie i bogobojnie i tego nie dotyka em — wskazał palcem na butelk ć ł ę — bo mam serce. Ale i tak nie mog em jej dogodzi ; a tu jeszcze posad ł ą ę straci em, nie z mojej winy, a wskutek redukcji etatów, i wtedy dopiero zacz łem do butelki zagl ę ł ę ż ł ć ąda !... Pó tora roku ju min ło, jak po d ugiej w drówce i niezliczonych nieszcz ł ę ś ź ęściach znale li my si w tej oto wspania ej i zdobnej licznymi pomnikami stolicy. I tu otrzyma ł ż ł ł ę łem posad ... Otrzyma em i znowu straci em. Rozumie pan? Tu ju straci em z w ą ł łasnej winy, bo natura moja przemówi a... Mieszkamy teraz k tem, 41 u gospodyni Amaln Lippewectisel, a z czego ę ł żyjemy i z czego p acimy, nie mam poj cia. Mieszka tam wielu jeszcze oprócz nas... Sodoma1 najprawdziwsza... hm... tak... W tym czasie podros ł ę ń ł ła moja córka z pierwszego ma że stwa, a ile si nacierpia o moje dziecko, dorastaj ć ę ż ąc, od macochy swojej, to ju wol przemilcze ! Bo Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie pe ż ę ć ł łna wznios ych uczu , ale to dama porywcza i nerwowa, wi c bywa, e... Ale nie ł mówmy o tym! Żadnego wychowania, rozumie pan chyba, Sonia nie otrzyma a. Ze cztery lata temu próbowa ż ą ę ę ą ć łem przerabia z ni geografi i histori powszechn , e zaś sam nie za t ł ę ą ęgi w przedmiotach onych jestem, a porz dnych podr czników nie by o, bo je ą ż ł ł ś żeli nawet jakie by y, to... hm... s owem, ju ich nie ma, tych ksi żek niby, i na tym sko ę ś ż ł ł ę ł ńczy a si ca a nauka. Stan li my na Cyrusie perskim2. Potem ju , gdy doros a, przeczyta ś ś ą ła kilka ksi żek o tre ci romantycznej, a niedawno temu, za po rednictwem pana Lebieziatnikowa, jeszcze jedn ąż ę ę ł ą ksi k , Fizjologi Lewesa3 — zna pan to? — przeczyta a z ogromnym zainteresowaniem i nawet niektóre urywki nam na g ł ł łos czyta a; oto ca a jej edukacja. Teraz zwracam się do pana, mój szanowny panie, ze swej strony z osobistym, że tak powiem, pytaniem: czy, zdaniem pana, mo ć ż że du o zarobi biedna, uczciwa panna uczciw ż ę ń ę ą ą prac ?... Pi tnastu kopiejek na dzie , prosz pana, nie zarobi, je eli jest uczciwa i nie posiada nadzwyczajnych talentów, i to pracując bez wytchnienia! A i tak radca Klopstock, Iwan Iwanowicz — s ł ł ł łysza pan o nim? — nie tylko nie zap aci dotychczas za uszycie pó ą ę ł ą ż ł tuzina koszul holenderskich, ale jeszcze j wyp dzi , tupi c nogami i l ąc nieprzyzwoitym 1 Sodoma — miasto nad Morzem Martwym w Palestynie, które według Biblii Bóg spalił deszczem ognia i siarki za wyst ł ś ę ępki i rozpust . Tu przeno nie: ba agan i rwetes. 2 Cyrus II Starszy (? - 529 p.n.e.) — twórca monarchii perskiej, uchodzący za wzór sprawiedliwego i tolerancyjnego władcy. 3 Chodzi o Fizjologi ż ę ycia codziennego angielskiego pozytywisty Georges'a Lewesa (l817-1878). 4 ł 2 s owem poa pretekstem, ze ko ł łnierz koszuli uszyty jest nie wed ug miary i krzywo. A tu g ł ę łodne dzieci... Katarzyna Iwanowna po pokoju biega, r ce za amuje, a na policzkach wyst ą ępuj jej czerwone plamy — przy tej chorobie zawsze tak bywa: „Mieszkasz, powiada, u nas, darmozjadzie jeden, ż żresz, pijesz, w cieple sobie siedzisz", a co tu resz i pijesz, skoro nawet dzieci po trzy dni skórki od chleba na oczy nie widz ł ż ą! Le a em ci wtedy... e, co tam! le ę ł ń ł ł ża em zupe nie pijaniusie ki i s ysz , jak Sonia moja (bo to stworzenie ę ł łagodne i g osik ma taki pokorny... blondyneczka i twarzyczk ma zawsze bladziuchn ę ą ś ę ą ą, chudziutk ) mówi: „Katarzyno Iwanowno, mam wi c zej ć na tak drog ?" A Daria Francewna, kobieta wredna i w policji niejednokrotnie notowana, już ze trzy razy dowiadywa ą ę ą ę ła si o ni przez gospodyni . „A tak — odpowiada, drwi c, Katarzyna Iwanowna — bo co tu chowa ę ż ć? Te mi skarb!" Ale niech pan jej nie pot pia, nie, proszę nie pot ł ł ć ępia jej! To by o powiedziane nie przy zdrowych zmys ach, ale w gniewie i rozpaczy, w chorobie i w ł ł ę ż śród p aczu g odnych dzieci, a i to wi cej dla obelgi ni w dos ż ę ą ż łownym znaczeniu, bo Katarzyna Iwanowna ma ju tak natur , e jak dzieci się rozp ł ę ł ł ć ą łacz , cho by nawet z g odu, zaraz zaczyna je t uc. Patrz , a tak ko o godziny szóstej Sonia w ę ł ę ż ł ż ł ł ż ło y a chusteczk na g ow , akiecik i wysz a z domu, a po ósmej ju wróci a. Przysz ł ł ł ł ła, idzie wprost do Katarzyny Iwanowny i wyk ada jej na stó bez s owa ca e trzydzie ł ł ę ł ę ści rubli. Ani s ówkiem nie odezwa a si , nie spojrza a nawet na nikogo, wzi ła tylko nasz ą ę ą ą ą ę ą ż ą du ą, zielon chustk kortow (mamy tak wspóln chust rodzinn , kortow ś ą ż ł ę ł ż ł ą ł ę ł ą), okry a si z g ow i po o y a si na ó ku, twarzyczk do ciany i tylko widać by ł ż ę ę ł ą ło, jak drgaj jej ramiona i ca a si , biedactwo, trz sie... A ja, jak i przedtem, le a em w tym samym stanie... I potem widzia ł ł ł ł łem, m ody cz owieku, widzia em na w asne oczy, jak potem Katarzyna Iwanowna, te ł ż ł ł ł ż bez jednego s owa, podesz a do ó ka Soni i ca y wieczór kl ą ę ż ł ę ś ł ł ł ęcza a u jej nóg, nogi jej ca owa a, podnie ć si nie chcia a, a obie zasn ły, obj wszy si ń ł ż ę... obie... obie... tak, tak... a ja... le a em pijaniusie ki. 43 Marmie ł ł ę ł ł ładow zamilk , jak gdyby g os mu si urwa ... Po chwili szybko nala sobie wódki, wypi ą ą ł i odchrz kn ł. — ą Od pewnego czasu, mój panie — ci gnął po chwili milczenia — na skutek pewnego przykrego przypadku i doniesienia niegodziwych ludzi — do czego g ł łównie przyczyni a się Daria Francewna, podobno dlatego, ł że jej za ma o szacunku okazywano — od owego czasu, powiadam, córka moja Sonia Siemionowna zmuszona by ę ą ą ł ż ć ła mie ó t ksi żk i z tego powodu nie mog ć ż ła ju razem z nami zamieszkiwa . Albowiem ani gospodyni, Amalia Lippewechsel pozwoli ż ł ć na to nie chcia a (a sama przecie przedtem Darii Francewnie pomaga ę ę ł ś ł ż ła), ani te pan Lebieziatnikow... hm... W a nie ca ą t awantur z Katarzyną Iwanown ę ł ę ł ą mia o Soni . Przedtem sam napastowa Soni , a tu od razu ambicja przez niego przemówi ć ł ł ła: „Jak to — powiada — ja, cz owiek wykszta cony, mam mieszka z taką pod jednym dachem?" A Katarzyna Iwanown ł ęł ę ą ą nie darowa a mu tego, uj a si za ni ... i tak si ż ę ę to zacz ło... A Sonieczka zachodzi do nas teraz przewa nie o zmroku, pomaga, jak mo ą ę że, Katarzynie Iwanownie i pieni dzmi j wspiera... Mieszka u krawca Kapernaumowa jako sublokatorka, a ten Kapernaumow jest kulawy i j ł ę ąka si , ca a jego bardzo liczna rodzina si ę ż ż ą ę ż ż ą ę j ka. I ona jego te si j ka... Gnie d ą si w jednym pokoju, a Sonia ma oddzielny, z przepierzeniem... Hm, tak... N ł ą ędzarze i j ka y... tak... Jak tylko wsta ł ę ł ł ł ż ł łem nazajutrz z rana, w o y em swoje achmany, unios em r ce ku niebu i uda em się do jego ekscelencji Iwana Afanasjewicza. Zna pan ekscelencję Iwana Afanasjewicza?... Nie? O, to nie zna pan cz ś ż łowieka Bo ego! To wosk... wosk, jako wieczka przed obrazem taje! Raczy ł ł ł ć ł ł mnie wys ucha i nawet zy mia w oczach. „No, Marmie adow, powiada, raz ju ś ą ą ę ę ś ł ż mnie zawiod e ... Przyjmuj ci jeszcze raz na moj osobist odpowiedzialno ć!... — tak dos ś ł ł ż ź ę ł łownie powiedzia . — Pami taj, a teraz id ju sobie!" Ca owa em lady stóp jego, rozumie si ą ę ł ę ś ę, w my li, bo naprawd nie pozwoli by, b d c wysokim dygnitarzem i cz ł ż ę ł łowiekiem nowego, naukowego kierunku; wróci em do domu i Bo e, co tam si dzia o, kiedy 44 powiedzia ę ł ę ę ę ł łem, ze znowu zosta em przyj ty do pracy i b d otrzymywa pensj ... Marmie ł ł ł ładow, silnie podekscytowany, znowu przerwa . W tej chwili wpad a z ulicy ca a grupa pijaków, ju ą ś ł ę ź ę ę ż dobrze maj cych w czubie, a przy wej ciu rozleg y si d wi ki naj tej katarynki i ochryp ś ł ł ł ły g osik siedmioletniego dziecka, które piewa o Chutorek1. Zrobi o się gwarno. Gospodarz i s ą ł ś ę ę ż łu ba zaj li si go ćmi. Marmie adow, nie zwracaj c najmniejszej uwagi na przyby ł ć ł ż ł ł ę ł łych, opowiada dalej. Wida by o, e bardzo os ab . Im bardziej si upija , tym bardziej robi ę ę ł si gadatliwy. Wspomnienia o niedawnym powodzeniu w urz dzie o ż ł ł ł ś ę ł żywi y go, nawet twarz mu si rozja ni a. Raskolnikow s ucha uwa nie. — By ę ę ę ło to wi c, panie kochany, pi ć tygodni temu. Tak... Jak tylko si obie o tym dowiedzia ł ę ś ż ły, niby Katarzyna Iwanowna i Sonia... Bo e wi ty, jakbym trafi do raju! Dawniej traktowano mnie jak jakie bydl ę ś ł ł ż ę, le a em, a doko a wymy lania i nic wi cej. A potem na paluszkach chodz ę ł ę ą ą, dzieci uspokajaj : „Ojciec zm czy si w biurze, odpoczywa, cicho, sza!" Kawuni ś ą ą ę ś ą ę mi z rana daj , mietank gotuj ! Prawdziw mietankę zacz ę ą ł ł ł ć ęły kupowa , s yszy pan! I zupe nie nie rozumia em, sk d wzi ły na moje nowe umundurowanie jedena ę ą ę ście rubli pi ćdziesi t kopiejek! Buty, gorsy sztywne — pi kne, mundur galowy, wszystko zdoby ł ś ły w cudowny sposób za jedena cie i pó rubla. Przychodz ę ę ę pierwszego dnia z urz du, patrz , a Katarzyna Iwanowna podaje obiad z dwóch da ż ś ę ń: zup i boczek z chrzanem, o czym dotychczas nie mieli my wyobra enia. Nie mia ł ł ę ę ś ż ła adnych sukien... dos ownie nic a nic, a tu od razu wystroi a si , jakby si gdzie z wizyt ć ł ą wybiera a, i to nie byle jak; po prostu z niczego wszystko potrafi zrobi : uczesze si ł ś ł ł ę, ko nierzyk jaki przyfast-ryguje, mankieciki i jakby nie ta sama osoba, odm odnia a, wypi ę ł ęknia a. Soniuchna, kochanie moje, tylko pieni dzmi po- 1 Chutorek — popularna piosenka do wiersza Aleksieja Kolcowa (1809-1842). 45 ż magata, ć ę DO powiada, ao czasu me wypada jej cz sto u nas bywa , chyba że o zmroku, eby nikt nie zauwa ł ł ł ł ł ży . Pos uchaj pan, pos uchaj! Przyszed em po obiedzie, chcia em się zdrzemn ń ł ł ś ąć i co by pan my la , Katarzyna Iwanowna nie wytrzyma a: tydzie temu pok ą ą ą ż ę ł łóci a si przecie z gospodyni , Amali Fiodorown , od najostatniejszych jej nawymy ą ę ł ł ł ż ł ł śla a, a teraz j na kaw zaprosi a. Dwie godziny siedzia y i ca y czas szepta y: e niby Siemion Zacharycz pracuje teraz i pensj ę ł ś ę dostaje, osobi cie zameldowa si u jego ekscelencji, a jego ekscelencja sam wyszed ł ć ł z gabinetu, wszystkim kaza czeka , a Siemiona Zacharycza przy wszystkich za r ł ł ą ę ęk wzi ł i do gabinetu zaprosi . S yszy pan, s ż ł ń ę łyszy pan? „Pami tam, powiada, Siemio-nie Zacharyczu, pa skie zas ugi i chocia ma pan lekkomy ę ź ż ż ę ł ą śln s abostk , ale jako e pan teraz obiecuje i e bez pana le si u nas dzia ś ł ń ę ł ło, niech pan s ucha!, to wierz , powiada, pa skiemu s owu honoru"; oczywi cie, wszy ń ś ł ś ś ściute ko to co do joty, powiadam panu, zmy li a sobie i nawet nie z lekkomy lno ci, nie dla przechwa ł ą ą ły tylko! Nie, ona sama we wszystko to wierzy, w asn fantazj się pociesza, jak Boga kocham! Nawet nie mam jej tego za z ś łe, o nie! A kiedy sze ć dni temu przynios ś ś ę ą ą łem swoj pierwsz pensj — dwadzie cia trzy ruble czterdzie ci kopiejek — i odda ł łem jej wszystko co do grosza, Misiaczkiem mnie nawet nazwa a: „Misiaczku, powiada, ty mój kochany!" I to sam na sam, rozumie pan? Co ona mo ć że we mnie widzie i co ze mnie za ma ę łżonek? A ona nic, uszczypn ła mnie nawet w policzek. „Misiaczku ty mój!" — powiada. Marmie ę ą ś ę ł ł ładow umilk , chcia si nawet u miechn ć, ale nagle zacz ła mu dziwnie drgać dolna szcz ń ą ł ł ę ł ą ęka. Zreszt , opanowa si si ą woli. Ca y ten szynk, wygl d wykoleje ca, pięć nocy na barkach z sianem i butelka — obok tej jakiej ż ś ł ś chorobliwej mi o ci do ony i rodziny — zupe ę ł ł ł ł łnie zbija y z tropu s uchacza. Raskolnikow s ucha w napi ciu, ale z przykro ł ż ł ł ą ści . Z y by na siebie, e tu przyszed . — Szanowny panie, szanowny panie! — zawo ł ż ę ł ł ła Marmie adow, gdy si ju opanowa — o, mój szanowny panie, mo e ż 46 pana LO ł ę ł śmieszy, jaK i wszystKicn innycn, ze zawracam panu g ow tymi g upimi szczegó ś ż łami z mojego codziennego ycia rodzinnego, ale dla mnie to nie jest do miechu! Bo ja to wszystko czuj ł ż ł ą ę... W ci gu ca ego tego rajskiego dnia w moim yciu i ca ego tego wieczoru buja ę ę ą ł ł łem w ob okach i marzy em: o tym, jak wszystko urz dz , dzieci odziej , jej spokój zapewni ę ł ń ą ę ę, córk jedyn z poha bienia na ono rodziny przywróc ... I wiele jeszcze, wiele... To mi chyba wolno by ś ło, panie. Ali ci, mój panie — Marmie ł ę ł ł ą ś ładow niespodziewanie jako drgn ł, podniós g ow i spojrza przenikliwie wprost w oczy swemu rozmówcy — nazajutrz, bezpośrednio po tych wszystkich marzeniach (a by ż ę ło to równo pi ć dni temu), pod wieczór, niepostrze enie, jak nocny z ł ą łodziej, wykrad em Katarzynie Iwanownie klucz od jej kufra i po kryjomu wyj łem wszystko, co pozosta ż ę ło z mojej pensji, nie pami tam ju , ile, i oto spójrzcie na mnie wszyscy! Pi ą ą ł ń ąty dzie , jak z domu uciek em, a tam mnie szukaj . I z prac koniec, a mundur galowy le ł ś ż ży ju w szynku przy mo cie Egipskim, w zamian otrzyma em ten oto strój... koniec ze wszystkim! Marmie ę ł ą ę ą ł ą ę ę ą ładow hukn ł si pi ści w czo o, zacisn ł z by, zamkn ł oczy i opar si mocno ł ł ę ł okciami o stó . Ale po chwili twarz mu si w okamgnieniu zmieni a, z wyrazem udanej przebieg ł ę ł ś ł ś ś ło ci i bezczelno ci spojrza na Raskolnikowa, roze mia si i powiedzia : — A dzisiaj by ł łem u Soni, wyprosi em na klina! Hi, hi!... — Czy ł ł ś ą ś ł ś ą ł żby da a? — krzykn ł kto z przyby ych go ci i rykn ł miechem na ca e gard o. — O ta w ą ś ła nie butelczyna kupiona jest za jej pieni dze — odpowiedzia ł ą ę łą ś ł Marmie adow, zwracaj c si wy cznie do Raskolnikowa. — Trzydzie ci kopiejek mi da ł ł ł ą ł ła w asnymi r czkami, wszystko, co mia a, na w asne oczy widzia em... Ani s ł ł łowa nie wyrzek a, tylko spojrza a na mnie w milczeniu... Tak nie tu, na ziemi, a tam... cierpi ą ł ą za ludzi, p aczą po nich, ale wyrzutów nie robi , nie robią wyrzutów!... I to tym bole ą ż ś ą ż śniej, e nie robi wyrzutów!... Trzydzie ci kopiejek, tak. A przecie i jej s one teraz potrzebne, no nie? Jak pan myśli, szanowny panie? 47 Frzeciez ona musi teraz a Da ż ś ć o czysto ć. A przecie ta czysiosc, wiadomo jaka, drogo kosztuje, rozumie pan? Czy pan to rozumie? I pomadk ć ę do ust kupi trzeba, bez tego ani rusz, jaki ż ż ł ę ść ę ł ś buciczek kokieteryjny, eby mo na by o sukienk unie , kiedy si przez ka użę przechodzi. Czy szanowny pan rozumie, co znaczy owa czystość?! A ja, ojciec rodzony, te ostatnie trzydzie ż ł ż ę ą ą ści kopiejek wyci gn łem na klina. I pij ! I ju przepi em!... I któ by się nad takim jak ja litowa ż Ż ł, co?... al panu mnie teraz czy nie? Niech pan mówi, al czy nie ż ł ć ż ł al? Hi, hi, hi, hi!... Chcia sobie nala wódki, ale w butelce nic ju nie by o. — A kto by tam ci ł ę ą ł ł ż ę a owa ? — hukn ł gospodarz, który si znowu znalaz obok nich. Rozleg ł ę ę Ś ś ę ł si miech, a nawet wyzwiska. miali si i kl li wszyscy, ci, co s uchali, i ci, co nie s ę ł ą łuchali, patrz c po prostu na by ego urz dnika. — ć ż ż ł ć ął ł ą ł Ża owa ! A po có mnie a owa ! — krzykn rozpaczliwie Marmie adow, wstaj c z wyci ł ł ą ę ą ę ągni t przed siebie r k , w prawdziwym natchnieniu, jakby tylko czeka na te s owa. — Po co, powiadasz, ć ż ć ł Ż ł ć ł ża owa ? S usznie! a owa mnie nie ma za co! Ukrzy owa mnie trzeba, do krzy ż ę ż ć ł ż ć ża, przybi , a nie a owa ! Lecz ukrzy uj, s dzio, ukrzy uj, a ukrzy ę ę ę żowawszy, ulituj si nad nim! Wówczas sam przyjd do ciebie na m kę ukrzy ż ż ś ł ę żowania, albowiem pragn nie uciech, lecz bólu i ez! My lisz mo e, szynkarzu, e ta twoja butelka na dobre mi posz ł ś ł ś ś ła? Bole ci, bole ci szuka em na jej dnie, bole ci i ez, i znalaz ę ł ę ł ś łem je, do wiadczy em; a ulituje si nad nami Ten, który ulitowa si nad wszystkimi, który wszystko i wszystkich rozumia ą ę ż ł, On jeden jedyny, On te jest s dzi . W dniu tym przyjdzie i zapyta: „Gdzie jest ta córa, co dla złej macochy, suchotami toczonej, dla cudzych dzieci nieletnich siebie w ofierze z ł ż ło y a? Gdzie jest ta córa, co nad swoim ziemskim ojcem, pijanic ę ł ę ą ą szkodliwym, nie brzydz c si opuszczenia jego, ulitowa a si ?" I powie: „Przyb ż ł ś ż ł ś ź ąd do mnie! Odpu ci em ci raz ju winy twoje... Odpu ci em ju raz... I teraz odpuszczone ci są 48 nczne grzecny twoje, jako ze ty wiele umi ś ł łowa a ..."1 I daruje winy Soni mojej, jestem świecie przekonany, ł ł że daruje... Sercem to poczu em, kiedy ostatnio do niej przyszed em i spojrza ł ł ś ą łem na ni !... I wszystkim sprawiedliwo ć uczyni, dobrym i z ym, wynios ym i pokornym... I gdy ju ź ą ń ż uko czy s d nad wszystkimi, wtedy i nas wezwie. „Przyjd cie — powie — i wy! Przyjd ń ź ł ź źcie, opoje, przyjd cie, s abi, przyjd cie, poha bieni!" I staniemy wszyscy przed obliczem Jego, wstydu zapomniawszy. I us Ś ł łyszymy g os Jego: „ winie jeste ę ą ź ś ń ście! Na obraz i podobie stwo bestii, ali ci przyjd cie i wy!" I rzekn m drcy, rzekną szlachetni: „Bo ł ł że! aski swej im udzielasz?" I tak Pan im odrzecze: „Dlatego aski swej im udzielam, o m ż ł ś ż ędrcy, e ani jeden z nich nigdy nie pomy la nawet, e godny jest jej dost ł ę ą ć ąpi ..." I wyci gnie ku nam r ce swoje, a my przypadniemy, przez zy przejrzymy... i wszystko zrozumiemy! O, wtenczas wszystko zrozumiemy!... Wszyscy przejrzą... nawet Katarzyna Iwanowna... i ona zrozumie... Panie, przyjdź królestwo Twoje. I opad ł ę ą ł ł ł wyczerpany na aw , nie patrz c na nikogo, jak gdyby zapomnia o ca ym otoczeniu i pogr ż ł ł ę ą ł ę ł ąży si w g ębok zadum . S owa jego wywar y pewne wra enie, na chwil ś ę ł ł ę zapanowa a cisza, wkrótce jednak znowu rozleg si miech i wyzwiska. — Rozgrzeszy ! ł — Natrajlowa ! ł — Urzędniczyna! I tak dalej, i tak dalej. — ł ą ł ą ź Chod my st d, mój panie — odezwał się naraz Mar-mie adow, podnosz c g owę i zwracaj ę ąc si do Raskolnikowa — niech pan mnie odprowadzi... Dom Kozela, w podwórzu. Czas już... do Katarzyny Iwanowny... Raskolnikow ju ż ł ś ś ę ł ż dawno mia ochot wyj ć i sam my la o tym, eby mu pomóc. Jak się okaza ł ło, Marmie adow był Parafraza wersetów z ewangelii Ł Ł św. ukasza ( k 7,47-48). 49 znacznie mocniejszy w mowie anizen w nogacn, wooec opar ę ł si mocno o Raskolnikowa. Mieli do przej ę ż ę ż ś ścia dwie cie, mo e trzysta kroków. W miar zbli ania si do domu niepokój i strach coraz bardziej opanowywały pijaka. — Nie Katarzyny Iwanowny boj ł ć ż ę ę si teraz i nie tego, e mnie zacznie targa za w osy — be ż ę ł ł ł ł łkota nerwowo. — Co tam w osy! W osy to g upstwo! Mówi panu! To mo e nawet i lepiej, ę ę ę ę ć że zacznie targa , ale nie tego si boj ... a... jej oczu si boj ... tak... oczu... Czerwonych plam na policzkach te ś ł ę ę ż si boj ... i jeszcze jej oddechu... Widzia e kiedy, jak przy tej chorobie oddycha si ę ę ż ł ę w stanie zdenerwowania? P aczu dzieci te si boj ... Bo je ę ę ę ł żeli Sonia nie nakarmi a, to poj cia nie mam, co si tam dzieje! Poj cia nie mam! A bicia si ż ę ę nie boj !... Wiedz, dobrodzieju, e takie bicie nie tylko nie sprawia mi bólu, a nawet pewn ż ś ę ę ż ą rozkosz... Bo bez tego ju si nie mog obej ć... Lepiej tak. Niech bije, ul y sobie na sercu... tak lepiej... O, tu mój dom. Dom Kozela. Ślusarza, Niemca, bogatego... prowad ! ź Weszli od podwórza na trzecie pi ż ł ł ętro. Im wy ej, tym ciemniej by o na schodach. By o już oko ś ł ż ło jedenastej wieczór i chocia w tym czasie w Petersburgu nie ma w a ciwie nocy, na schodach trzeciego pi ł ł ętra by o zupe nie ciemno. Niziutkie, zakopcone drzwi tu ś ę ą ł ż przy schodach by y otwarte. Dopalaj ca si wieczka o ł ę ł ś ł ę ł ę ł ć świetla a n dzny pokoik o d ugo ci niespe na dziesi ciu kroków; ca e wn trze wida by o z sieni. Wszystko by ł ł ż ł ę ą ło porozrzucane, w nie adzie, g ównie ró ne fata a-szki dzieci ce. K t w g ł ł ś ł łębi pokoju zawieszony by dziurawym prze cierad em. Prawdopodobnie sta o tam ł ż ł ł ó ko. W pokoju by o wszystkiego dwa krzes a i ceratowa, strasznie obszar-pana kanapa, przy której sta ł ł ł nie malowany i niczym nie nakryty sosnowy kuchenny stó . Na brzegu sto u sta ł ł ę ś ą ż ła w elaznym lichtarzyku dogasaj ca wieczka. Jak si okaza o, Mar-mie adow mieszka ł ą ł nie k tem, lecz w oddzielnym pokoju, za to pokój by przechodni. Drzwi do dalszych pokoi, a raczej klitek, na jakie podzielone było mieszkanie Amalii Lippe- 50 wecnsei, oyfy ucnyione. Mycnac by ą ł ł ś ś ż ę ło stamt d krzyki, ha asy \ g o ny miech. Zdaje si , e grano tam w karty i pito herbat ł ł ł ę. Od czasu do czasu pada y s owa zupe nie niecenzuralne. Raskolnikow natychmiast rozpozna ł ą ę ł Katarzyn Iwanown . By a to strasznie wychudzona kobieta, wysmuk ł ę ś ła, do ć wysoka i przystojna, z pi knymi jeszcze ciemnoblond w osami i istotnie, z czerwonymi wypiekami na policzkach. Chodzi ą ą ła z k ta w k t po swoim niewielkim pokoiku, z zaci ę ł ę śni tymi na piersiach r kami, ze spieczonymi wargami i mia a nierówny, przy ł ł ą ł śpieszony oddech. Oczy b yszcza y jej jak w gor czce, ale spojrzenie mia a ostre, nieruchome. Ta suchotnicza twarz sprawia ą ż ła okropne wra enie przy dogasaj cym, migotliwym p ł ś ś ł ą ś łomyku wieczki. Wygl da a na lat trzydzie ci i Raskolnikow pomy la sobie, że rzeczywi ą ł ż ł ście nie pasuje do Marmie adowa... Nie zauwa y a nawet wchodz cych; zdawa ł ł ł ś ć ę ła si by w stanie jakiego zapomnienia, nie s ysza a i nie widzia a nic. W pokoju by ż ł ę ło bardzo duszno, jednak e okna nie otwiera a; z klatki schodowej okropnie cuchn ło, drzwi jednak nie zamkn ł ł ęła; z dalszych pokoi wali y przez uchylone drzwi k ęby dymu z papierosów, ona okropnie kaszla ł ł ła, a jednak drzwi nie przymyka a. Najm odsza dziewczynka, mo ą ś ł ł ś że sze cioletnia, spa a na pod odze w jakiej dziwnej, siedz cej pozie, z g ł ą ł ż ł ę ą ą łow wtulon w kanap . Ch opiec, o rok starszy od niej, dr a w k cie na ca ym ciele i p ą ż ł ą ł łaka . Wygl da o na to, e przed chwil go wygrzmocono. Starsza dziewczynka, w wieku lat ę ł ę dziewi ciu, wysoka i cienka jak zapa ka, w n dznej, podartej koszulinie i w narzuconym na ramionka kortowym paltociku, sprawionym jej prawdopodobnie ze dwa lata temu, bo nie si ą ł ą ł ł ęga teraz nawet do kolan, sta a w k cie obok m odszego braciszka, obejmuj c go d ż ł ś ć ę ł ą ę ą ą ług , chud jak patyk r k . Zdawa a si go uspokaja , co mu szepta a, ró nymi sposobami usi ł ć ż ę ł ś ś łowa a powstrzyma go, eby si znów nie rozbecza , równocze nie za ze strachem ę ł ą ł śledzi a za matk swymi wielkimi, ciemnymi oczyma, które wydawa y si w jej wychud ś ł ż ę łej i wystraszonej twarzyczce jeszcze wi ksze, ni by y w rzeczywisto ci. 51 Marmie ę ą ą łaaow, me wcnoaz c ao POKOJU, ale Raskolnikow pchn ł go do wn trza. Kobieta, spostrzeg ę łszy nieznajomego, stan ła jakby w roztargnieniu przed nim i ockn ł ą ę ł ę ę ąwszy si na chwil , jakby sili a si odgadn ć, po co tu wszed . Ale najprawdopodobniej pomy ż ł śla a sobie, e idzie do dalszych pokoi, bo jej pokój był przechodni. W tym przekonaniu przesta ć ę ę ł ła na niego zwraca uwag , skierowa a si do drzwi od sieni, ż ę ą żeby je przymkn ć, i nagle krzykn ła z przestrachu, zauwa ywszy kl ę ą ęcz cego na progu m ża. — A-a!... — wrzasn ś ł ł ą ęła, wpadaj c w sza — wróci e ! Kaj-daniarzu! Bydlaku!... A gdzie pieni ż ądze? Co masz w kieszeni, poka mi tu! I w innym ubraniu! Gdzie masz ubranie? Gdzie pieniądze? Gadaj!... Rzuci ł ć ę ę ła si do niego i zacz ła go rewidowa . Marmie adow natychmiast jak najszerzej roz ł ć ż ę ł ż ło y r ce, eby nie utrudnia jej rewizji w kieszeniach. Nie znalaz a ani kopiejki. — Gdzie s ł ę ś ż ę ą ą pieni dze?! — wrzasn ła. — Bo e wi ty, wszystko przepi ! Przecież dwana ł ście rubli by o w kufrze... — I naraz z w ł ę ą ł ł ł ą ś ł ściek o ci z apa a go za w osy i wci gn ła do pokoju. Marmie adow robił wszystko, ę ą ą ł ć żeby jej nie przeszkadza , pe zn c za ni pokornie na kl czkach. — I to sprawia mi rozkosz! Nie ból, a roz-kosz, sza-now-ny pa-nie! — pokrzykiwa ą ę ł, trz s c si ę ł ą ł ą ł ę od targania go za w osy i raz nawet stukn ł g ow o pod og . Dzieciak, który spa ł ł ę ł ć ł ł ł ł na pod odze, obudzi si i zaczai p aka . Ch opak, jakby dosta sza u, zerwa ą ł ę ł ż ę ł si z k ta i rzuci si ku siostrze w okropnym strachu. Starsza dziewczynka dr a a jak li . ść — Przepi ł ł ł! Wszystko, wszystko przepi ! — krzycza a zrozpaczona biedna kobieta — i ubranie ma inne! G ł łodne, g odne! — i za ę ć ż ł ę ą łamuj c r ce, wskazywa a na dzieci. — O, ycie trzykro przekl te! A panu, panu nie wstyd — rzuci ż ś ł ę ła si nagle na Raskolnikowa — z szynku! Z nim chla e ? Ty te z nim pi ą ę ś ś łe ! Wyno mi si st d! 52 M ż ś ż ł ł ę ł łodzieniec wyniós si natychmiast bez s owa. Zw aszcza e otworzono na o cie drzwi z s ł ę ł ś ąsiedniego pokoju i ukaza y si zaciekawione twarze paru osób. By y oble nie roze ł ę śmiane, z papierosami w z bach, fajeczkami, w jarmu kach. Niektórzy byli w rozpi ą ętych szlafrokach, inni znowu w nieprzyzwoicie sk pych letnich ubiorach, z kartami w r ę ł ł ż ł ęku. Szczególnie bawili si wtedy, gdy Marmie adow, targany za w osy, krzycza , e sprawia mu to rozkosz. Zacz ć ł ę ź ęli nawet wchodzi do pokoju; wtem rozleg si gro ny, przera ż ł ł źliwy pisk: wkracza a do pokoju we w asnej osobie Amalia Lippewechsel, eby po swojemu si ą ę ą ć ć ę tu rozprawi i po raz setny nastraszy biedn kobiet ur gliwym rozkazem natychmiastowego wyniesienia si ą ą ę z mieszkania. Wychodz c, Raskolnikow zd żył wsun ąć ę ł ł ę ę ąć r k do kieszeni, wyj , ile si da o, miedziaków, które mu pozosta y z rozmienionego w szynku rubla, i po ż ł ż ć ż ło y niepostrze enie na oknie. Gdy ju by na schodach, rozmy ć ł ę ł śli si i chcia nawet wróci . „Ale g ż ę ą ł ś ł łupstwo zrobi em — pomy la sobie — oni maj Soni , a przecie mnie samemu potrzeba". Uzna ż ę ż ą ł ł jednak, e zabranie pieni dzy jest niemo liwe, zreszt i tak nie zrobi by tego, machn ż ą ę ł ą ę ął r k i skierowa si do domu. „Soni s przecie potrzebne pomadki — rozumowa ą ś ś ł ą ł dalej, id c ulicą i z o liwie się u miechaj c — ta czystość drogo kosztuje... Hm! A przecie ż ć ż ż ż sama Sonia te mo e zosta na lodzie, bo jest tu pewne ryzyko, mo e się nie uda ą ł ć polowanie na zwierza... poszukiwanie z ota... no i jutro wszyscy zostan na lodzie bez moich pieni ą ę ą ędzy... Zuch Sonia! Tak studni sobie wykopali! I korzystaj z niej! Przecie ą ę ł ę ł ł ż korzystaj ! Przyzwyczaili si . Pop akali i przyzwyczaili si . Cz owiek jest pod y i do wszystkiego się przyzwyczaja". Zamy ę ł śli si . „A co, je ł ł ę ął ż ł ł żeli ze ga em — j kn nagle mimo woli — je eli cz owiek wcale nie jest pod y sam przez si ż ł ł ę, to jest jako ca y rodzaj ludzki, wówczas oznacza oby to, e wszelkie skrupu ą ż ż ś ą ły to tylko przes dy wymy lone dla postrachu, e adne granice nie istniej , i tak powinno być..." 53 111 Nazajutrz obudzi ł ź ę ł si pó no, mia bardzo niespokojny sen, który go bynajmniej nie pokrzepi ł ą ą ś ź ł ę ł ł. Obudzi si bardzo z y, poirytowany, zgry liwy i z nienawi ci ogl da swoją klitk ł ł ś ś ł ę ą ę. By a to ciasna komórka o d ugo ci sze ciu kroków i mia a strasznie n dzny wygl d ze swoj ł ą ę ą ą ą ł ł ż ą po ó k ą, zakurzon , odstaj c wsz dzie tapet , a cz owiekowi nawet niezbyt s ą ł ż ł ę ć łusznego wzrostu wydawa si musia o, e lada chwila uderzy g ow w sufit. Meble dostosowane by ł ł ą ły do wygl du mieszkania: sta y tu trzy stare, sfatygowane krzes a, w k ł ł ąż ć ż ącie malowany stó , na którym porozrzucane by y ksi ki i kajety; z tego cho by, e strasznie by ł ę ż ł ć ły zakurzone, wida by o, e ludzka r ka dawno ich nie dotyka a; wreszcie, sta ś ł ł ł ś ła tu wielka, ko lawa kanapa, która zajmowa a pó pokoju. Kanapa ta niegdy by a obita materia ł ż ł ż ł łem, a teraz — obszarpana i dziurawa — s u y a Raskol-nikowowi za ó ko. Nieraz spa ł ś ł na niej w ubraniu, bez prze cierad a, pod swoim starym, znoszonym studenckim p ł ł ł ą ł ś łaszczem, na jednym ja ku pod g ow , pod który podk ada ca ą swoją bielizn ł ł ż ł ż ą ą ę, czyst i brudn , eby mu by o nieco wy ej. Przy kanapie sta ma y stolik. Trudno by ł ż ę ło o wi ksze opuszczenie i niechlujstwo ni to, w jakie wpad Raskolnikow, ale czu ł ę ł si w tym nawet dobrze przy obecnym stanie ducha. Zdecydowanie unika ludzi, zasklepi ł ł żą ł ł ż ę ł si jak ó w w skorupie i nawet na widok s u cej, która mu us ugiwa a, dostawał czego ę ą ś w rodzaju drgawek konwulsyj-nych. Zdarza si to maniakom, którzy skupiaj się na jakiej ć ł ł ż ś jednej rzeczy. Gospodyni ju od dwóch tygodni przesta a go sto owa , a jemu nawet przez my ł ż ć ą ż ł śl nie przesz o, eby z ni pomówi , mimo e siedzia bez obiadu. Nastazja, kucharka i jedyna s ą ł żą łu ca gospodyni, zadowolona by a poniek d z tego stanu sublokatora i zupe ł ą ć ń ł łę ę łnie przesta a mu sprz ta , zaledwie raz na tydzie bra a miot do r ki. W ł ś ła nie tego rana obudzi a go. 54 — wstawaj, aosyc tego wylegiwania si ę ę! — wrzasn ła mu nad samym uchem — już dziesi ś ł ł ł ę ł ę ąta. Herbat ci przynios am; no, napijesz si ? Zupe nie z cia a opad e . Sublokator otworzy ę ł ą ł oczy, drgn ł i pozna Nastazj . — Gospodyni herbat ę ę ą ł ł ę przysy a? — zapyta , podnosz c si oci żale. — Jaka tam gospodyni! Postawi ł ż ł ą ą ł ła przed nim w asny, wyszczerbiony imbryk z cienk herbat i po o y a dwie kostki żółtego cukru. — Masz, Nastazjo, we ą ł ą ł ź to — powiedzia i grzebi c w kieszeni (spa w ubraniu), wyj ł kilka miedziaków — zejd ń ł ł ż ę ł ź i kup mi bu k . Kup te w masarni kawa ek kie basy, byle ta szej. — Bu ą ę ś ł ł ę ę łk ci zaraz przynios , a czy zamiast kie basy nie chcia by troch gor cego barszczu? Fajny barszcz, wczorajszy. Wczoraj ci zostawi ź ś ł łam, ale wróci e pó no. Dobry barszcz. Gdy przynios ął ść ł ę ła barszcz i Raskolnikow zacz je , Nastazja usiad a przy nim i zacz ła, papla ł ć. By a to wiejska baba i dlatego bardzo gadatliwa. — ę ż ł A Praskowia Paw owna już chce się na ciebie poskar yć do policji — zacz ła. Raskolnikow si ł ę skrzywi . — Do policji? A czego ona chce? — Pieni ę ł ędzy nie p acisz i z mieszkania si nie wynosisz. Wiadomo. — Do diab ę ą ą ł ła, tego mi jeszcze brakowa o — mrukn ł, zgrzytaj c z bami. — Bardzo mi to teraz... nie na r ą ę ę ś ł ż ł ę ęk ... Idiotka — doda ju g o no. — Dzisiaj do niej zajd , pomówi z ni . — Taka ona idiotka, jak i ja, a ty co, m ż ż ł ż ądralo, tylko le ysz jak k oda i adnego po ytku z ciebie nie ma. Dawniej mówi ż ś łe , e na lekcje do dzieci chodzisz, a teraz czemu nic nie robisz? — Robi ł ą ś ł ę ę ę, robi ... — niech tnie i ze z o ci odpowiedzia Raskolnikow. — Co robisz? — Pracuję... — Co to za robota? 55 — Mysie — poważnie oapowieaziai po cnwm milczenia. Nastazja parskn ł ś ą ś ł ę ś ęła miechem. W ogóle by a mieszka, a gdy j roz mieszono, p ka a bezd ł ą ś ł ż ł ą ę ę ą ł ś ę źwi cznie ze miechu, ko ysz c si i trz s c ca a, a md o ci j bra y. — A du ł ś ł ś ę żo pieni dzy sobie wymy li e ? — wymówi a wreszcie. — Bez butów trudno jest dzieci uczy ż ż ą ć. Zreszt gwi d ę na to. — Gwi ą ż ż ż żd , gwi d , to i na ciebie gwizdn ! — Za dzieci grosze p ł ć ż ą ą łac . Co za taki pieni dz mo na zrobi ? — mówi dalej bardzo niech ś ł ą ętnie, raczej odpowiadaj c w asnym my lom. — A ty chcia ą ł ł ż ś łby od razu du y kapita ? Spojrza na ni dziwnie. — W ł ł ż ś ła nie, du y kapita — odpowiedzia z naciskiem po chwili milczenia. — Wolnego, wolnego, nie tak od razu, bo a ę ł ć ł ę ę żem si zl k a. No to co, lecie po bu k czy nie? — Jak chcesz. — Ach, zapomnia ł łam! Wczoraj list przyszed . — List! Do mnie! Od kogo? — Nie wiem od kogo. W ł ł łasne trzy kopiejki zap aci am listonoszowi. Oddasz mi? — Na rany Boskie, dawaj go tu! — zawo ę ś ż ł ła podniecony Raskolnikow. — Bo e wi ty! Po chwili ju ł ł ł ż ł ą ż trzyma list. Tak, zgad : by to list od matki z r-skiej guberni. A zblad , bior c list do r ś ł ż ż ł ż ł ęki. Od d u szego czasu nie otrzymywa ju listów, ale te ca kiem co innego ś ę cisn ło go nagle za serce. — Nastazjo, b ę ś ł ź ę łagam ci , wyjd ; masz tu swoje trzy kopiejki, tylko, na mi y Bóg, wyno si ! List dr ć ą ć ł ę ł ża mu w r ku; nie chcia go przy niej otwiera : pragn ł zosta z tym listem sam na sam. Po wyj ł ł ł ł ściu Nastazji szybkim ruchem podniós list do ust i poca owa ; potem d ugo jeszcze wpatrywa ł ę ł si w charakter pisma, w znane mu i tak kochane, pochy e literki wypisane r ł ś ą ęk matki, która niegdy uczy a go 56 v, ł Ł_y m^ i pioa^. iiiw imai uuwagi uupicv^iv^ wiy^WJ CHUZA/II z.j^iw wszy, karalucha, zreszt ę ą i tego nie jest warta, bo ona tylko szkod przynosi. Niszczy bowiem ł ś ł ś życie innych: w tych dniach z w ciek o ci omal nie odgryz a Lizawiecie palca; ma ć ł ło brakowa o, a musieliby go amputowa ! — Rozumie si ł ż ż ł ż ę, e babsztyl nie zas uguje na ycie — zauwa y oficer — ale tu przyroda dzia a. ł — Ej ś ę ę ę ż że, bracie, przecie przyrod koryguje si , naprawia, bo inaczej uton liby my w zabobonach. W przeciwnym razie nie by ł ą łoby ani jednego wielkiego cz owieka. Powiadaj : „obowi ą ązek, sumienie", nic nie mam przeciwko obowi zkom i sumieniu, ale jak my to rozumiemy? Pozwól, zadam ci jeszcze jedno pytanie. Posłuchaj! — Nie, teraz ty posłuchaj, ja ci zadam pytanie. — No! — Gadasz tu, perorujesz, a powiedz mi: zabi ę ę ś ś łby osobi cie t staruch czy nie? — Rozumie si ś ż ę, e nie! Ja tylko z poczucia sprawiedliwo ci... Nie o mnie tu chodzi... — A moim zdaniem, je ć ż ę żeli ty sam si nie decydujesz, to nie mo e tu by mowy o sprawiedliwo ę ź ści! Chod my, zagramy jeszcze partyjk ! Raskolnikow by ś ł ł ogromnie poruszony. By a to, oczywi cie, najzwyklejsza rozmowa i wymiana my ż ł ł ż ź ł ę śli mi dzy m odymi lud mi, które nieraz ju s ysza , w innej mo e formie i na inne tematy. Ale dlaczego w ć ł ł ś ła nie teraz wypad o mu s ucha takiej rozmowy i takiego w ł ł ł ś ś ła nie rozumowania, kiedy w jego w asnej g owie powsta y... takie same my li! I dlaczego w ł ś ą ś ła nie teraz, kiedy dopiero co zal żek tej my li wyniós od staruchy, musiał trafi ę ł ś ę ć na rozmow o niej?... Ten zbieg okoliczno ci zawsze wydawa mu si bardzo dziwny. Ta nic nie znacz ł ł ąca rozmowa w szynku mia a nadzwyczajny wp yw na niego i na dalszy rozwój wypadków, jak gdyby istotnie dzia ś ł ła o tu jakie fatum... 98 j-u puwiuuic z pittuu oicmicgu i z, ucii się na. Kanapy i przesiedział całą godzinę bez ruchu. W tym czasie ś ą ł ś ę ł ściemni o si ; wiecy nie mia , zreszt przez my l mu nawet nie przysz ć ł ę ś ć ż ło, eby zapali wiec . Nigdy potem nie móg sobie przypomnie , czy wówczas w ogóle o czymkolwiek my ą ł ł śla . Wreszcie poczu nawrót gor czki, dreszcze i z rozkoszą uprzytomni ż ż ż ę ł ż ć ł ł sobie, e przecie na kanapie mo na si po o y . Natychmiast spad na niego, jakby go przydusi ł ę ł, ci żki, o owiany sen. Spa ł ż ł ł bardzo d ugo i bez adnych snów. Nastazja, która wesz a do niego nazajutrz o dziesi ę ł ł ę ątej rano, ledwie si go dobudzi a. Przynios a mu herbat i chleb. Herbata znowu by ł ła cienka, z drugiego parzenia i znowu w jej w asnym imbryku. — Ale ma sen! — zawo ł ż ę ł ł ł ła a oburzona. — I tylko by spa ! Podniós si z du ym wysi kiem. G ę ł ę ł ą ł łowa go bola a. Stan ł, obróci si w swojej komórce i znowu opad na kanap . — Znowu spa ś ę ł ś ł ć! — g o no zdumia a si Nastazja. — Jeste chory czy co? Nic nie odpowiedzia . ł — Herbaty chcesz? — Potem — powiedzia ś ę ą ą ł ł z wysi kiem, przymykaj c oczy i odwracaj c si do ciany. Nastazja posta ę ła chwil przy nim. — A mo ł ę ł ł ę że i naprawd chory — rzek a, odwróci a si i wysz a. O godzinie drugiej znowu przysz ł ż ła, z talerzem zupy. A on le a jak przedtem. Herbata sta ę ą ś ł ż ę ł ę ła nietkni ta. Nastazja poczu a si nawet ura ona i ze z o ci szturchn ła go. — Czego gnijesz w ą ł ł ż łó ku! — zawo a a, patrz c na niego z obrzydzeniem. Raskolnikow pod ę ą ę ł ł ę ą źwign ł si i usiad , ale nie odezwa si do niej, patrz c w ziemi . — Chory czy jak? — zapyta ł ła Nastazja i znowu nie otrzyma a odpowiedzi. — Wyszed ę ł ż ś ś łby na wiat Bo y — powiedzia a po chwili milczenia — troch powietrza ł ę ś yknąć. Je ć b dziesz, nie? 99 — ruiem — uupuwicu/,iai sobie — i machn ą ę ął r k . Nastazja posta ł ł ł ę ła jeszcze chwil , spojrza a na niego ze wspó czuciem i wysz a. Po kilku minutach podniós ę ę ł ą ł ł oczy i d ugo spogl da na herbat i na zup . Potem wziął chleb, ę ł ę ż ły k i zabra si do jedzenia. Zjad ł ż ł ż ł niewiele, bez apetytu, mo e trzy czy cztery y ki, i jakby machinalnie. Ból g owy ust ł ą ął ę ąć ż ł ępowa . Po zjedzeniu obiadu wyci gn si znowu na kanapie, ale zasn ju nie móg , tylko le ą ę ł ą ę ł ł ża bez ruchu, plackiem, twarz wtulony w poduszk . Mia dziwn wizj : zdawa o mu si ś ś ż ę, e jest gdzie w Afryce czy w Egipcie, w jakiej oazie. Karawana odpoczywa, spokojnie le ą ś ą ą ł ł żą wielb ądy; dooko a rosn palmy; wszyscy jedz obiad. On za ci gle pije wod ż ą ł ś ę bezpo rednio ze strumienia, który p ynie, szemrz c, tu pod bokiem. I jest tak przyjemnie, ch ż ł ł łodno, przecudna, b ękitna woda p ynie po ró nobarwnych kamieniach i po takim czystym, l ł ź ł ł ą ą śni cym, z otym piasku... Naraz wyra nie us ysza bicie zegara. Drgn ł, ockn ę ł ł ę ł ł ę ął si , podniós g ow , wyjrza przez okno, uprzytomni sobie godzin i jak oparzony zerwa ł ł ą ę ł si na równe nogi. Podszed na palcach do drzwi, po cichu je uchyli i zacz ł się przys ł ł ł ć łuchiwa . Strasznie omota o mu serce. Ale na schodach by o tak cicho, jakby wszyscy spali... Wydawa ę ą ł ą ą ż ł ło mu si rzecz nies ychanie dziwn i bezsensown , e móg w takim otumanieniu spa ł ł ć od wczoraj i nic jeszcze nie zrobi , niczego nie przygotowa ... A tymczasem wybi ą ł ś ł ę ła szósta... i nagle zamiast oci ża ej senno ci ow adn ł nim jakiś niepoj ą ł ą ęty, gor czkowy niepokój. Przygotowania by y zreszt nieskomplikowane. Zebrał wszystkie si ł ć ć ą ż ły, eby wszystko dok adnie obliczy i o niczym nie zapomnie ; a serce ci gle mu ł ł ż ż ł ł ę ę ć łomota o, wali o tak, e a brak o mu tchu. Po pierwsze, trzeba by o zrobi p tl i przyszy ś ę ą ę ł ą ć j do p aszcza, ale to jedna chwila. Si gn ł pod poduszk i w ród upchanej pod ni ł ę ą ą ę ł ą ą ł ą bielizny odnalaz jak ś star , zupe nie postrz pion , nie pran koszul . Oddar pasek szeroko ł ż ł ś ś ł ści jednego i d ugo ci o miu werszków. Pasek ten z o y we dwoje, 100 (jedyne ń jego okrycie zwierzchnie)i zaczai wszywać oba ko ce paska pod lewą pachę od wewn ę ę ę ł ł ł ż ątrz. R ce mu si trz s y w czasie szycia, ale wreszcie dokona tego dzie a, tak e gdy znowu w ż ł ł ć ł ą ł ł ż ło y p aszcz, na zewn trz nic nie by o zna . Ig ę i nici mia ju dawno przygotowane i le ł ś ę ę ł ża y na stoliku, zawini te w papierek. Co do p tli za , to by to bardzo sprytny, jego w ł ę ł ę ż ł łasny pomys : p tla przeznaczona by a na siekier . Nie mo na by o przecie ł ć ą ż ę ś ż nie ć siekiery w r kach na ulicy. A je eli j schowa pod p aszcz, to i tak trzeba by j ę ą ę ą ę ł ą ę ć ą przytrzymywa r k , co rzuca oby si w oczy. A teraz, z tak p tl , b dzie wygodniej, bo wystarczy zawiesi ę ę ł ć ostrze siekiery i ca ą drog b dzie sobie spokojnie wisie ł ę ę ż ł ę ą ć pod pach , od wewn trznej strony. W o ywszy r k do bocznej kieszeni p aszcza, móg ą ł ł ż ć ł podtrzymywa koniec trzonka, a e p aszcz mia szeroki jak worek, z zewn trz nie mo ż ł ś ę ę ę ń ś ż ć ż ł żna by o zauwa y , e co podtrzymuje przez kiesze . T p tl wymy li ju dwa tygodnie temu. Uporawszy si ą ął ą ę ą ą ł ą ę z t spraw , wsun palce do w skiej szpary mi dzy kanap a pod og i z lewego rogu wyci ą ągn ł od dawna przygotowany i schowany tam zastaw. Nie by ł ą ł to zreszt wcale zastaw, a po prostu drewniana, g adko wyheblowana deseczka wielko ę ę ś ę ś ści i grubo ci nie wi kszej od srebrnej papiero nicy. Deseczk t znalazł przypadkowo w czasie jednej ze swoich przechadzek na pewnym podwórzu, gdzie w oficynie mie ż ą ą ł ł ś ę ł ści si jaki warsztat. Potem doda do niej jeszcze g adk i cienk elazną p ą ż ś ę łytk — prawdopodobnie część jakiego przedmiotu elaznego — któr w tym samym czasie równie ł ż ł ż ł ł ż znalaz na ulicy. Z o ywszy obie p ytki, z których elazna by a nieco mniejsza od drewnianej, zwi ż ą ł ąza je mocno razem nitk na krzy ; potem skrupulatnie i elegancko owin ł ą ł ż ł ć ą ął w czysty, bia y papier i tak zawi za , eby jak najtrudniej by o rozwi za . A to w tym celu, ą ę ę ć ś żeby na jaki czas odwróci uwag starej, gdy b dzie rozpl tywać paczk ł ł Ż ć ę, i w ten sposób uzyska dogodny moment. elazna p ytka dodana by a dla wagi, ż ś ł ę ż eby stara przynajmniej w pierwszej chwili nie domy li a si , e 101 „?-,uoIŁŁ w LIJI \JJL\^ wino.ii_y. yyoz.joi.pnj nj uu ^z.d.a pod kanap ą ś ą ą. Gdy wyj ł zastaw, na podwórku kto krzykn ł: — Dawno ju ę ż min ła siódma! — Dawno! Boże drogi! Rzuci ę ł ł ł ł ął ć ł ę ł si ku drzwiom, chwil nas uchiwa , potem z apa kapelusz i zacz schodzi na dó , po swoich trzynastu stopniach, ostro ż ł żnie i cicho jak kot. A teraz mia najwa niejsze zadanie — ukra ą ć Ż ę ść z kuchni siekier . e czynu tego dokona musi siekier , zdecydował ju ż ć ł ż ł ł ż dawno. Mia jeszcze sk adany ogrodniczy nó . Ale nie móg polega na no u i na swoich si ł ę ś ż łach, wobec czego ostatecznie wybra siekier . Przy tej sposobno ci nale y zwróci ń ę ą ą ę ć uwag na pewn osobliw cech wszystkich ostatecznych jego postanowie w tej ca ę ł łej sprawie. Im bardziej decydowa si na nie, tym okropniejsze i bezsensowne mu się wydawa ę ą ę ą ą ę ł ą ły. Nie bacz c na nies ychanie m cz c wewn trzn walk , nigdy, ani przez chwil ś ć ł ę nie móg uwierzy w wykonalno ć swoich planów. I gdyby zdarzy ł ł ż ś ę ło si kiedy tak, e wszystko do najdrobniejszego szczegó u by oby przez niego przemy ł ślane i ostatecznie postanowione, i nie pozostawia oby najmniejszych w ę ł ę ś ł ś ątpliwo ci, to wtedy w a nie, jak si zdaje, wyrzek by si wszystkiego jako rzeczy bezsensownej, potwornej i niewykonalnej. Ale niejasnych punktów i w ś ątpliwo ci miał jeszcze bez liku. Co do tego, jak zdoby ę ę ć siekier , to ta drobnostka ani troch go nie niepokoi ł ł ła, bo nie by o nic atwiejszego. Mianowicie Nastazja, szczególnie wieczorami, co chwila wychodzi ą ła z domu: albo pobiegnie do s siadów, albo do sklepiku, a drzwi zawsze zostawia na o ą ś ł ę ł ż ście otwarte. Gospodyni ci gle jej za to wymy la a. A wi c wystarczy o w odpowiednim momencie wej ł ę ą ść po cichu do kuchni i wzi ć siekier , a potem, po up ywie godziny (kiedy b ż ść ą ł ż ć ł ędzie ju po wszystkim), wej i z powrotem j po o y . Powstawa y jednak ż ę ż ś ś ą że pewne w tpliwo ci: przypu ćmy, e przyjdzie za godzin , eby jaz powrotem po ć ś ś ł ć ż ło y , a Nastazja, jak na z o ć, wróci. Oczywi cie, trzeba wtedy pójść dalej i czeka , aż znowu wyjdzie. A je ę żeli w tym czasie przypadkowo si gnie 102 albo co najmniej podstawa do podejrzenia. Ale to by ł ą ć ś ę ł ły drobnostki, o których nie chcia o mu si nawet my le , zreszt nie mia na to czasu. My ł ł ż ł śla o rzeczy najwa niejszej, a drobiazgi odk ada do czasu, kiedy sam przekona siebie o wszystkim. To w ę ł ś ła nie wydawa o si niewykonalne. Tak przynajmniej mu się zdawa ł ż ą ą ć ż ć ś ło. Nie móg sobie adn miar wyobrazi , e kiedykolwiek przestanie my le , wstanie i... pójdzie tam... Przecie ę ą ę ą ż niedawno swoj prób (ow wizyt w celu ostatecznego obejrzenia mieszkania) te ć ł ż tylko próbowa urzeczywistni , ale bynajmniej nie powa ł ć ą ę ć ś żnie, tylko tak sobie; „Trzeba pój ć, rozejrze si , a nie ci gle buja w ob okach". Ale nie wytrzyma ł ż ł ś ł ą ł, splun ł i uciek , w ciek y na samego siebie. Jednak e ca a analiza w sensie moralnym by ł ń ż ła ju zako czona, jego kazuistyka wyostrzona by a jak brzytwa i już sam w sobie nie znajdowa ś ł wiadomego sprzeciwu. Ale w tym wypadku po prostu nie wierzy ł ł sobie i uporczywie, niewolniczo szuka kontrargumentów na boku, po omacku, jak gdyby kto ń ą ą ł ś go do tego zmusza i ci gn ł w tym kierunku. Wczorajszy dzie , który przebieg ą ą ł ł ł ż ł tak zaskakuj co i przes dzi o wszystkim, oddzia a na niego omal e mechanicznie: jakby go kto ś ą ą ą ę ę ą ś wzi ł za r k i ci gn ł za sob , nieodparcie, na lepo, z nadprzyrodzon ę ł ł ą si ą, bez szansy na opór. Jak gdyby skraj jego ubrania dosta si w tryby maszyny i stopniowo go tam wci ł ąga o. W swoim czasie — by ę ł ą ło to zreszt dawno temu — interesowa a go mi dzy innymi kwestia: dlaczego z tak ś ą ź ą ą ś ł ą atwo ci wykrywane s zbrodnie i jak wyra ne s lady wszystkich zbrodniarzy? Powoli doszed ż ż ł do ró norodnych i bardzo ciekawych wniosków. Otó jego zdaniem g ś ż łówna przyczyna tkwi nie tyle w materialnej niemo liwo ci ukrycia zbrodni, ile w samym zbrodniarzu; prawie ka ł żdy zbrodniarz w chwili pope niania zbrodni ulega jakiemuś dziwnemu upadkowi woli i os ę ą łabieniu rozs dku, które zast puje fenomenalnie dziecinna lekkomy ś ł ś ślno ć, i to w a nie w chwili, w której najbardziej potrzebna jest rozwaga i ostro ą ł ś żno ć. To os abienie rozs dku i upadek woli 103 \J^JC11L\J W UJC? V^ZjlV_/WiVI\.?l lid JJ^V^VJU»lV^li>3l. W V_> \slL\JHJ\J\) L\JŁ W 1J OJ CJ OHjstopniowo, dochodz ł ąc do kulminacyjnego punktu przed momentem pope nienia zbrodni; stan ten trwa równie ś ł ż w chwili pope niania zbrodni i jeszcze jaki czas po jej dokonaniu, zale ż ę ś żnie od indywidualno ci przest pcy; potem mija, mija jak ka da inna choroba. Ale teraz powstaje kwestia: czy choroba rodzi przest ę ż ępstwo, czy te samo przest pstwo, z racji osobliwej swojej natury, idzie zawsze w parze z czymś w rodzaju choroby? Na razie nie czu ę ę ą ł ę ł si jeszcze na si ach, aby rozstrzygn ć t kwesti . Doszed ś ż ł łszy do takich wniosków, zdecydowa , e on osobi cie, w tej jego sprawie, nie b ą ą ż ł ędzie ulega adnym chorobliwym perturbacjom, a jego rozs dek i wola nie opuszcz go na pewno w ci ż ł ągu ca ego czasu wykonania planu, dlatego e jego czyn „nie jest zbrodni ł ś ł ń ą"... Pomi my ca y ten proces my lowy, w wyniku którego doszed do takiej konkluzji, i tak ju ś ś ż ś ż uprzedzili my wypadki... dodajmy tylko, e rzeczowe, ci le materialne trudno ż ę ą ę ł ś ł ści tej sprawy gra y w jego umy le zupe nie podrz dn rol . „Nale y tylko zachować panowanie nad wol ś ł ą ś ą ą i rozs dkiem, a trudno ci te zostan we w a ciwym czasie pokonane, gdy przyjdzie do zaznajomienia si ł ę z najdrobniejszymi szczegó ami sprawy..." Ale sama sprawa nie zaczyna ą ę ła si . Ostatecznym decyzjom swoim w dalszym ci gu w najmniejszym stopniu nie dowierza ł ł ł, a gdy wybi a godzina, wszystko wysz o inaczej, tak jako ż ś mimo woli, omal e niespodziewanie. Pewna drobna okoliczno ł ł ś ł ą ść zupe nie go zaskoczy a, zanim jeszcze zd ży zej ć ze schodów. Gdy zrówna ł ą ż ś ą ż ę ł si ju z kuchni , jak zawsze na o cie otwart , i zajrza tam ukradkiem, ę żeby przekonać si , czy nie ma tam czasem pod nieobecność Nastazji samej gospodyni, a je ż ę ą śli jej nie ma, to czy drzwi do jej pokoju s szczelnie zamkni te, eby niespodziewanie nie wyjrza ą ę ł ła stamt d w chwili, kiedy wejdzie po siekier , nagle zobaczy , że tym razem Nastazja nie tylko jest w domu, w kuchni, ale najspokojniej pracuje: wyjmuje z kosza bielizn ą ł ł ę ł ę i rozwiesza j na sznurach! Spostrzeg szy go, przerwa a prac , odwróci a si ł ę do niego i ca y 104 czas me spuszcza ł ę ł ł ła z mego oczu, gay przecnoazn. uawroci g ow i przeszed obok kuchni, jak gdyby nic nie widz ń ł ąc. Ale sprawa by a sko czona: siekiery nie ma! Okropnie go to przerazi o. ł „Dlaczego ubrda ś ł ż ż ą ł ś łem sobie — my la , schodz c ju do bramy — e w a nie w tej chwili jej w ą ś ą ę żadnym razie nie b dzie w domu. Dlaczego, dlaczego, dlaczego z tak pewno ci tak s ć ś ś ł ś ż ą ł ł ł ądzi em?" By zupe nie zdruzgotany i nawet poniek d poni ony. Z w ciek o ci mia mu si ś ł ę ę ś ł ł ę chcia o z samego siebie... Kipia a w nim jaka t pa, zwierz ca z o ć. Zatrzyma ę ś ż ś ś ę ł si w zamy leniu w bramie. Na my l, eby wyj ć na ulic dla pozoru i pospacerowa ś ł ę ł ć, ogarnia go wstr t, ale powrót do domu by czym jeszcze obrzydliwszym. „I tak ą ą ł ę ą okazj na zawsze straci em!" — mrukn ł sam do siebie, stoj c bez celu w bramie, naprzeciwko ciemnej stró ł ą ż ż żówki, równie otwartej. Naraz a drgn ł ca y. W komórce stró ł ł ś ą ł ł ża, która by a o dwa kroki od niego, pod awk na prawo co b yszcza o... Rozejrzał si ł ż ł ł ł ę dooko a — nie by o nikogo. Na palcach podszed do stró ówki, zszed dwa stopnie w dó ł ł ł ż ć ś ł i cichym g osem zawo a stró a. „Tak jest, nie ma go w domu. Ale musi by gdzie tu, na podwórku, bo drzwi s ł ę ą ę ł ś ł ą otwarte". Rzuci si jak jastrz b na siekier (to w a nie by a siekiera) i wyci ś ł ż ą ł ą ą ągn ł j spod awki, pod któr le a a w ród drew; na miejscu, nie wychodz ż ł ę ą ę ą ł ąc, zawiesi j na p tli, wsun ł obie r ce do kieszeni i wyszed ze stró ówki; nikt nie zauwa ę ą ś ł ś ł ą ł ży ! „Jak nie rozs dek, to diabe !" — pomy la , u miechaj c si dziwnie. Przypadek ten dodał mu nadzwyczajnej otuchy. Szed ą ś ą ę ż ć ń ł ulic spokojnie i statecznie, nie piesz c si , eby nie wzbudzi czasem podejrze . Rzadko spogl ć ł ę ł ł ąda na przechodniów, stara si nawet zupe nie nie patrze na twarze, by jak najmniej zwraca ż ł ę ć na siebie uwag . Tu przypomnia sobie kapelusz. „Bo e drogi! I pieni ś ą ę ć ł ł ądze onegdaj mia em, a nie mog em go zmieni na czapk !" Zakl ł siarczy cie. Przypadkowo zajrza ś ż ł ł ukradkiem do sklepiku i zobaczy , e na ciennym zegarze jest już dziesięć minut po siódmej. Trzeba 105 si ć ł ł ł ż ć ść ł ś ł ę by o pieszy , zw aszcza ze musia nad o y drogi, zet>y podej do domu naoko o, od drugiej strony... Przedtem, gdy stara ę ż ł ś ą ź ą ę ł si obj ć to wszystko wyobra ni , chwilami my la , e b dzie bardzo si ł ł ł ę ę ł ł ę ba . Ale ba si nie za bardzo, a nawet wcale si nie ba . Przychodzi y mu do g owy nawet jakie ą ś ś uboczne my li, ale wszystko to na bardzo krótko. Przechodz c obok ogrodu Jusupowa, pomy ą ł ż ś ł śla nawet o urz dzeniu wysokich wodotrysków i o tym, jak od wie a yby one powietrze na wszystkich placach. Stopniowo doszed ż ł do przekonania, e gdyby rozszerzy ł ć ł ł ć Ogród Letni na ca e Pole Marsowe i po ączy go z pa acowym Ogrodem Michaj ł ę ż ś łowskim, by oby to pi kne i niezwykle po yteczne dla miasta. Przy tej sposobno ci zainteresowa ą ę ła go rzecz nast puj ca: dlaczego we wszystkich wielkich miastach ludzie maj ę ś ś ł ą ą dziwn sk onno ć — i to nie zawsze z konieczno ci — do osiedlania si w takich w ą ś ła nie dzielnicach, które nie maj ani ogrodów, ani fontann, w których panuje brud, smród i wszelakie paskudztwo. Przypomnia ł ł sobie w tej chwili w asne przechadzki po placu Siennym i na chwil ł ś ą ę ę jak gdyby si ockn ł. „Co za bzdury — pomy la sobie. — Lepiej ju ć ś ż o niczym nie my le !" „Tak chyba czepiaj ś ą ą ę ą si my l napotykanych przedmiotów ci, którzy prowadzeni s na stracenie1" — przemkn ę ą ł ę ś ł ęła mu b yskawicznie my l, lecz odp dzi j jak najpr dzej... Ale ju ż ż jest blisko, oto dom, oto brama. Gdzieś zegar uderzył jeden raz. „Co to, czy by już by ś ę ż ł ło pó do ósmej? Niemo liwe, na pewno si pieszy!" Na szcz ż ś ł ś ą ę ęście bram znowu min ł pomy lnie. Ma o tego, jakby naumy lnie, tu przed nim wjecha ł ł ł ł do bramy wielki wóz z sianem, który zas ania go ca ego w chwili, gdy przechodził przez bram ż ę ą ś ł ż ż ę, a gdy wóz wje d a z bramy na podwórze, prze lizn ł si niepostrze enie na prawo. Po drugiej stronie 1 Reminiscencja autobiograficzna z miejsca ka ą ż źni (22 grudnia 1849), a tak e nawi zanie do opowiadania Yictora Hugo Ostatni dzie ń ł ż ł ń skaza ca, które Dostojewski prze o y na rosyjski. 106 wozu s ł ż ł ł łycnac by o krzyki i spór kilku g osów, ale jego nikt nie zauwa y i nikogo po drodze nie spotka ł ą ą ż ł. Du o okien wychodz cych na to ogromne, czworok tne podwórze by o w tej chwili pootwieranych, ale nie podniós ł ł ł ł g owy — nie mia na to si y. Klatka schodowa starej by ż ła na prawo, tu obok bramy. Odetchn ł ą ą ę ą ł ął g ęboko i przycisn wszy r k bij ce serce, nama-ca raz jeszcze i poprawił siekier ą ł ż ł ę, a potem wszed na schody, ostro nie, spokojnie, co chwila nas uchuj c. Ale na schodach nie by ł ż ę ł ło nikogo; wszystkie drzwi by y zamkni te; nikogo te nie spotka . Na pierwszym pi ż ś ł ętrze jedno mieszkanie by o puste, na o cie otwarte i pracowali tam malarze, ale ci nawet nie spojrzeli. Przystan ś ł ł ś ął, pomy la i poszed dalej. „Oczywi cie, by ę ą ł łoby lepiej, gdyby ich tu nie by o, ale... nad nimi s jeszcze dwa pi tra". A oto ju ę ż trzecie pi tro, drzwi i mieszkanie naprzeciwko — puste. Wszystko wskazywa ę ż ło na to, e mieszkanie na drugim pi trze, pod mieszkaniem starej, równie ę ł ł ż stoi puste: bilet wizytowy, który by przybity do drzwi, zosta zdj ty — wyprowadzili si ł ęł ś ż ę!... Dech mu zapar o. Na moment przemkn o mu przez my l: „A mo e odej ć ł ą ł ść?" Ale nie odpowiedzia na to pytanie i zacz ł nas uchiwa pod drzwiami mieszkania starej: martwa cisza. Potem nas ł ł ł ł łuchiwa od strony schodów, z do u, przys uchiwa się d ę ą ą ł ł ę ł ń ługo, pilnie... W ko cu obejrza si po raz ostatni, zebra si y, otrz sn ł si i raz jeszcze namaca ś ę ę ł siekier w p tli. „Czy aby nie jestem... za bardzo blady? — pomy lał — za bardzo zdenerwowany? Ona jest podejrzliwa... Mo ż ć że poczeka ... a serce się uspokoi?" Ale serce si ł ś ł ę nie uspokaja o. Przeciwnie, jakby naumy lnie wali o coraz mocniej i mocniej... Nie wytrzyma ł ł ę ę ą ą ł, z wolna wyci gn ł r k do dzwonka i zadzwoni . Po up ywie pół minuty zadzwoni ś ł ł jeszcze raz, g o niej. Nie by ę ę ł ą ć ł ło odpowiedzi. Nie by o co na darmo dzwoni , zreszt , nie by o mu to na r k . Stara by ę ł ś ła, oczywi cie, w domu, ale podejrzliwa i sama. Zna troch jej zwyczaje... i teraz przy ł ł ł ż ło y ucho do samych drzwi. Czy s uch mia szczególnie wyostrzony 107 \^u iiuunu uyiuuy pi/.ypusz,u/,a^, u/, y iz,cu/,y wiście uyiu ucuuz,u dobrze s ę ł ł ć łycha , ale naraz us ysza jakby szmer r ki przy klamce i jakby szelest sukni. Ktoś cichaczem sta ą ę ł przy samym zamku i zdaje si tak samo, jak on z zewn trz, również przy ł ż ło y ucho do drzwi... Wówczas umy ż ż ł ą ą ś ł ę ślnie si poruszy i co b kn ł na g os, eby nie przypuszczano, e się chowa; potem zadzwoni ś ł po raz trzeci, ale spokojnie, solidnie i bez ladu zniecierpliwienia. Wspominaj ę ł ł ź ź ąc o tym pó niej, wyra nie i dok adnie, bo chwila ta utkwi a mu w pami ci na ca ę ę ą ć ż ł ż łe ycie, nie móg w aden sposób zrozumie , sk d wzi ło si w nim wówczas tyle przebieg ść ł ł ł ł ą ę ł ż ł ś ło ci, zw aszcza e chwilami umys mu si m ci , a cia o ogarnia a s abo ... Po chwili us ł łysza otwieranie rygla. VII Drzwi, ą ł jak i poprzednio, zosta y uchylone na w ziutką szparkę i znowu dwoje ostrych, podejrzliwych oczu spojrza ę ś ło na niego z ciemno ci. Tu Raskolnikow okropnie si zmieszał i pope ł ż ł łni powa ny b ąd. Obawiaj ą ą ż ę ę ż ę ąc si , e stara zl knie si , jak zobaczy, e s sami, a nie maj c nadziei, by na jego widok nabra ż ę ą ą ła zaufania, poci gn ł za klamk drzwi ku sobie, eby czasem nie przysz ę ż ą ą ę ś ło jej na my l znowu si zamkn ć. Widz c, e nie zatrzasn ła drzwi z powrotem, ale te ś ł ę ą ął ą ż nie pu ci a z r ki klamki, omal nie wyci gn jej razem z drzwiami do sieni. Widz c za ą ł ś ś ą ł ż ś, e zatarasowa a sob wej cie i nie pozwala mu przej ć, natar wprost na ni . Stara a ł ł ś ć ł ł ż odskoczy a z przestrachu, chcia a co powiedzie , ale nie powiedzia a, tylko wlepi a w niego szeroko rozwarte oczy. — Dobry wieczór, Alono Iwanowno — zacz ł ż ął mo liwie niewymuszonym tonem, ale g os odmówi ł ń ł ł ę ął ł ż ł mu pos usze stwa, za ama si i drgn — przynios em pani... zastaw... mo e lepiej wejdziemy... do ą ł świat a... — I zostawiwszy j w przedpokoju, nie 108 czeKaj ę ł ł ł ąc na zaproszenie, wszed do pokoju... Stara wbieg a za nim, rozkrzycza a si . — Bo ż że! Czego pan chce?... Kim pan jest? Co pan sobie yczy? — Co te ł ż pani, Alono Iwanowno... pani mnie zna... Raskol-nikow... o, zastaw przynios em, który zapowiedzia ł łem... — I poda jej zastaw. Stara spojrza ś ł ła na zastaw, ale natychmiast wlepi a oczy w nieproszonego go cia. Wpatrywa ę ż ę ła si w niego bardzo uwa nie, gniewnie i nieufnie. Min ła dobra chwila; wydawa ę ż ą ą ę ł ś ło mu si , e spogl da na niego drwi co, jak gdyby wszystkiego si domy la a. Czu ł ś ż ę ę ż ę ż ł, e traci równowag , e ogarnia go l k, tak okropny l k, e je li jeszcze z pó minuty tak na niego popatrzy bez słowa, to chyba ucieknie od niej. — Czemu pani tak patrzy na mnie, jakby mnie pani nie zna ę ł ła? — odezwa si naraz z wyra ę ź ż ą ą źn irytacj . — Je eli pani chce, niech pani we mie, a jak nie, to pójd do kogoś innego, bo nie mam czasu. Nie mia ł ę ś ć ł nawet zamiaru mówi tego, ale tak jako samo mu si to powiedzia o. Stara opami ł ś ę ł ęta a si ; zdecydowany ton go cia doda jej nieco otuchy. — Czegó ą ł ż ż to, dobrodzieju, zaraz a tak... Co to jest? — zapyta a, zerkaj c na zastaw. — Srebrna papiero ł ż ł śnica, mówi em przecie o tym zesz ym razem. Wyci ę ę ę ągn ła r k . — A czegó ł ę ł ą ż ę ż to pan taki strasznie blady? O, i r ce panu dr ą! K pa si pan za d ugo czy co? — Febra — odpowiedzia ł ż ś ł krótko. — Mimo woli cz owiek zblednie... je eli nie ma co je ć — doda ą ł ł ęł ć ź ł ł, ledwie wymawiaj c s owa. Si y znowu zacz y go opuszcza . Ale odpowied mia a cechy prawdopodobie ę ństwa, wobec czego stara wzi ła zastaw. — Co to jest? — zapyta ż ą ż ła raz jeszcze, uwa nie patrz c na Raskolnikowa i wa ąc zastaw w ręku. 109 — z^asiaw... papierośnica... sreorna... niecn pani ooejrzy. — Co ł ś ł ę ś mi si wydaje, jakby nie by a srebrna... Ale pan tu namota ! Usi ł ś ę ł ł ę ć ą łuj c rozplata w ze ek sznurka, odwróci a si do wiat a (wszystkie okna mimo zaduchu mia ł ę ę ła zamkni te) i na kilka sekund stan ła ty em do niego. Raskolnikow rozpiął palto, zdj ę ę ą ł ł ę ę ął siekier z p tli, ale jeszcze jej nie wyjmowa , tylko trzyma praw r k pod paltem. R ą ą ę ą ą ż ż ł ł ł ęce mu okropnie os ab y, czu , e z ka d chwil dr twiej i sztywniej ! Obawiał si ł ę ł ę ą ę ś ż ę, e wypu ci siekier z r k... Nagle zakr ci o mu si w g owie. — Co ę ł ę ł ł ł ś pan tu nasup a ! — zniecierpliwi a si stara i ruszy a w jego stron . Nie mia ą ę ż ą ł ani chwili do stracenia. Wyj ł ju siekier i obur cz, z rozmachem, jakby poza w ś ą ł ł ą ł ę ł ś ą łasn wiadomo ci , ale bez wysi ku, machinalnie, uderzy j obuchem w g ow . Sta o si ą ł ł ł ę to niejako bez udzia u jego si y. Lecz gdy tylko raz ją uderzy , nie wiadomo sk d, zjawi ł ę ły si si y. Stara, jak zawsze, by łą ł ą ą ł ł ła z go g ow . Jej jasne, przyprószone siwizn , rzadkie w osy by y wysmarowane jakim ł ę ł ł ś t uszczem i z ty u splecione w mysi ogonek podpi ty od amkiem rogowego grzebyka stercz ł ł ę ł ącego we w osach. Krzykn ła, ale bardzo s abym g osem i nagle jako ę ł ę ć ł ę ł ą ż ł ś dziwnie przysiad a, chocia zd ży a si jeszcze z apa r koma za g ow . W jednym r ą ł ą ł ęku trzyma a wci ż „zastaw". Wówczas Raskolnikow uderzy j jeszcze kilka razy obuchem w ty ęł ł ę ł ł ł g owy. Krew bluzn a jak z przewróconej szklanki i cia o zwali o si na wznak. Raskolnikow odst ł ę ł ś ł ł ąpi o krok, pozwoli jej upa ć, po czym nachyli si i zajrza jej w twarz: ju ż ł ł ł ł ć ł ż nie y a. Oczy mia a wyba uszone, jak gdyby mia y wyskoczy z orbit, a czo o i całą twarz zmarszczone, wykrzywione konwulsyjnym skurczem. Po ą ę ł ę ł ż ło y siekier na pod odze, obok trupa, i natychmiast si gn ł do kieszeni staruchy, staraj ę ć ł ą ą ą ł ąc si nie poplami sp ywaj c krwi — do tej samej kieszeni, z której zesz ym razem wyjmowa ś ć ż ł ś ś ł ł ła klucze. By w pe ni wiadomo ci, nie mia adnego za mienia my li ani zawrotów g ł ż łowy, dr a y mu tylko jeszcze 110 1-uz.incj przypomnia ę ł ż ł sooie, ze oyi nawet oarazo uwa ny, przezorny, stara si nie poplami ę ł ą ć... Klucze wyj ł w jednej chwili... Wszystkie, jak i wówczas, by y w jednym p czku na ł ł ł ł ś ż żelaznym kó eczku. Pobieg z kluczami do sypialni. By to ma y pokój z du ą ilo cią ś ę ś ś ł ł ż wi tych obrazów na cianie. Przy drugiej cianie sta o szerokie ó ko, bardzo czyste, okryte zszyt ą ł ą ś ł ą ze skrawków jedwabiu, watowan ko dr . Przy trzeciej cianie sta a komoda. Rzecz zastanawiaj ął ć ł ł ąca: gdy zacz dobiera klucze do komody i us ysza ich brz ę ł ł ś ęk, jaki dreszcz przeszed mu po ciele. Znowu opanowa a go ch ć porzucenia wszystkiego i umkni ł ę ł ż ź ęcia. Ale by a to tylko jedna chwilka; na ucieczk by o ju za pó no. Nawet u ł ą ę ą śmiechn ł si z politowaniem nad samym sob , gdy nagle opanowa a go inna, niepokoj ś ł ę ż ż ż ż ę ą ąca my l. Wydawa o mu si , e stara jeszcze yje i e mo e si ockn ć. Zostawiwszy klucze i komod ł ł ł ł ę ą ł ę, pobieg z powrotem do cia a, z apa siekier , uniós j i zamachn ż ż ś ą ł ł ą ę ął si raz jeszcze nad star , ale nie uderzy . Nie ulega o w tpliwo ci, e nie yje. Nachyliwszy si ł ł ż ę ł ę ę i przyjrzawszy si jej z bliska, przekona si naocznie, e mia a rozp ataną czaszk ę ą ł ą ę ę i jak gdyby przekr con nieco na bok. Chcia jej dotkn ć palcem, ale pr dko cofn ż ł ł ż ę ł ł ć ął palec; i tak wida by o wszystko. Tymczasem utworzy a si ju ca a ka u a krwi. Naraz zauwa ł ą ł ży na jej szyi sznureczek, szarpn ł go, ale sznureczek by mocny i nie przerwa ą ą ł ą ą ą ę ł si ; przy tym nasi kn ł krwi . Próbowa wyci gn ć go zza pazuchy, ale coś przeszkadza ł ś ą ł ę ż ą ą ą ło, trzyma o. Z niecierpliwo ci znowu uniós siekier , eby ni r bn ć po sznurku na ciele, z góry, ale nie mia ę ę ł odwagi i z trudem, poplamiwszy r ce i siekier , po dwóch minutach szarpaniny w ko ł ą ą ńcu rozci ł sznurek, nie dotykaj c toporem cia a; nie omyli ż ł ł ę ł si — by a tam sakiewka. Na sznureczku wisia y dwa krzy yki, cyprysowy i miedziany, oprócz tego — emaliowany szkaplerzyk; tu ł ż obok wisia a niewielka zamszowa, zat ł ł łuszczona sakiewka ze stalowym okuciem i kó eczkiem. Sakiewka by a mocno wypchana; Raskolnikow, nie ogl ł ż ą ą ą ądaj c, wsun ł j do kieszeni, krzy yki rzuci z powrotem starej na piersi i zabrawszy siekier ł ę, znów wbieg do sypialni. 11 ę 1 si oaruzo, ziapai KIUCZC i znowu zaczai nimi manipulowa ł ś ć. Ale jako nie udawa o mu si ę ł ż ż ć ł ę to; nie móg dopasowa kluczy. Nie dlatego, e mu tak bardzo dr a y r ce, ale jakoś ci ż ł ł ę ągle si myli : widzi, na przyk ad, e to nie ten klucz, a pcha go do dziurki. Naraz przypomnia ę ż ż ę ł ś ł sobie i domy li si , e ten du y klucz z z batym piórem, który wisi razem z mniejszymi, musi by ł ę ł ć nie od komody (tak zesz ym razem mu si wydawa o), a od jakiejś skrytki i ę ł ś ł ż że mo e w tej w a nie skrytce wszystko jest schowane. Zostawi wi c w spokoju komod ś ż ł ż ł ł ę i wlaz pod ó ko, bo wiedzia , e wszelkiego rodzaju warto ciowe skrzyneczki stare kobiety chowaj ł ł ż ż ł ą pod ó ka. Tak te by o: sta tam znacznych rozmiarów kufer o d ł ż ś ługo ci powy ej arszyna1, z wypuk ym wiekiem, obity safianem i stalowymi ćwiekami. Z ę ł ł ł ś ł ębaty klucz akurat si nadawa i otworzy kufer. Na wierzchu pod bia ym prze cierad em le ę ł ża o zaj cze futerko, z czerwonym pokryciem; pod nim — jedwabna suknia, szal, a dalej, w g ł ę ż żą ł ć łębi, zdawa o si , e le same achy. Przede wszystkim zaczai wyciera o czerwone pokrycie futerka umazane we krwi r ę ęce. „Czerwone, a na czerwonym nie b dzie zna ę ł ż ł ę ł ś ć krwi — pomy la i zaraz si zreflektowa : — Bo e! Zmys y trac czy co?" Lecz gdy tylko ruszy ą ł ę ą ś ł ł achy, spod futerka wy lizn ł si z oty zegarek. Zacz ł wszystko przerzuca ł ł ł ś ć. Rzeczywi cie w ga -ganach ukryte by o z oto — prawdopodobnie zastawy, wykupione i nie wykupione — bransoletki, ł ń ła cuszki, kolczyki, szpilki itp. Niektóre by y w futeralikach, inne za ą ę ś po prostu owini te w papier gazetowy, ale porz dnie i starannie, w podwójne arkusze, przewi ą ą ą ązane wst żeczkami. Nie trac c ani chwili, zacz ł je pakować do kieszeni spodni i p ą ą łaszcza, bez wyboru, nie rozpakowuj c paczuszek ani nie otwieraj c futera-lików, ale du ł ą ć żo zabra nie zd ży ... Nagle us ł ś ł ż ż ł łysza , e w pokoju, w którym le a a stara, kto chodzi. Przerwa pakowanie i zamar ł ł ł. Dooko a panowa a cisza, 1 Arszyn — dawna rosyjska miara d ę ą ś ługo ci, wahaj ca si w granicach 71,12-81,5 cm. 112 a wi ł ź ł ł ł ę ęc iyiKo mu si zdawa o. Ale naraz us ysza wyra nie st umiony okrzyk, jak gdyby ktoś s ę ą ł ą ę łabo i krótko j kn ł i zamilk . Potem — znowu martwa cisza trwaj ca z minut albo i dwie. Przykucn ę ł ą ł ął przy kufrze i czeka , wstrzymuj c oddech, ale naraz zerwa si , chwycił siekier ł ę i wybieg z sypialni. Na ł ł ę ł ł środku pokoju sta a Lizawieta, z wielkim tobo kiem w r ku, i w os upieniu patrzy a na zamordowan ą ł ł ł ę ą siostr , bia a jak p ótno i jakby za s aba, by krzykn ć. Na widok wpadaj ż ł ść ęł ć ącego Raskolnikowa zadr a a jak li i twarz zacz a jej kurczowo drga . Podnios ł ęł ł ę ę ę ła r k i otworzy a nawet usta, ale jednak nie krzykn a i wolno, ty em zacz ła się cofa ą ą ł ć w k t, patrz c mu uporczywie prosto w oczy, ale w milczeniu, jak gdyby nie mia a sił krzykn ł ę ą ł ż ł ś ł ąć. Rzuci si do niej z siekier . Wargi skrzywi a tak a o nie, jak to bywa u ma ych dzieci, kiedy zaczynaj ę ą ć ę ś ę ą si czego l ka , pilnie wpatruj si w przedmiot, który je strachem przejmuje, i zamierzaj ł ę ć ł ę ą si rozp aka . Nieszcz sna Lizawieta by a do tego stopnia prosta, zahukana i nastraszona, ć ł ż ą ł że nie podnios a nawet r k, eby zas oni twarz, jakkolwiek w tej chwili by ł ę ł łby to odruch zupe nie naturalny, bo siekier mia a wzniesioną nad sam ś ę ę ą ą ł ą ą twarz . Unios a tylko woln lew r k , nawet nie na wysoko ć twarzy, i powoli wyci ę ą ł ł ą ę ągn ła j w jego kierunku, jakby go odsuwa a. Uderzy siekier w czaszk ostrzem, z rozmachu i przer ę ą ł ą ł ł ąba jej ca ą górn część czo a, wrzynaj c si prawie do ciemienia. Natychmiast run ą ł ł ę ęła na ziemi . Raskolnikow zupe nie straci panowanie nad sob , schwycił jej tobo ł ę ł łek, znowu go rzuci na ziemi i wybieg do przedpokoju. Coraz bardziej opanowywa ł ł ł go strach, zw aszcza po tym drugim, zupe nie nieprzewidzianym morderstwie. Chcia ł ą ę ł jak najpr dzej st d uciec. I gdyby by w stanie w owej chwili dok ć ś ł ć ć ładniej widzie i rozumowa , gdyby móg u wiadomi sobie wszystkie trudno ć ś ę ę ł ści swojej sytuacji, ca ą groz , ohyd i bezsensowno ć oraz zrozumie wreszcie, ile czeka go przeszkód, a mo ć ć ą ę ż ę że i przest pstw, eby si st d wyrwa i dosta do domu, to bardzo mo ł ł ż żliwe, e porzuci by wszystko, poszed by, gdzie 113 , i sam na sieoic ziuunuy uumesicmc, nawei nic z,c sua.-chu o siebie, a z przerażenia i obrzydzenia do tego, co uczyni ę ł ę ł. Szczególne uczucie obrzydzenia pot gowa o si w nim z minuty na minut ł ś ę. Za nic na wiecie nie wróci by teraz do kufra ani nawet do pokoi. Jednak ś ć ę że powoli zacz ło go opanowywa jakie dziwne roztargnienie czy zaduma; chwilami zapomina ą ż ł ę ł si , a raczej zapomina o rzeczy najwa niejszej, czepiaj c się równocze ł ł ł ł śnie drobiazgów. Gdy zajrza do kuchni i spostrzeg na awce wiadro nape nione do po ł ę ę ę ć ł ą łowy wod , postanowi umy r ce i siekier . R ce mia lepkie od krwi. Siekierę ż wrzuci ł ż ł ostrzem do wody, chwycił z okna le ący na wyszczerbionym spodku kawa ek myd ł ż ł ę ą ę ć ą ła i zacz ł w wiadrze my r ce. Potem wyj ł siekier , obmy elazo i d ugo, ze trzy minuty, szorowa ś ł ć ą ł drewniany trzonek, próbuj c zmy krew myd em. Po tej czynno ci wytarł wszystko bielizn ę ę ą ł ę ą, która si suszy a na sznurze przeci gni tym przez kuchni , a potem d ł ś Ż ę ł ą ż ługo, uwa nie ogl da siekier przy oknie. adnych ladów nie by o, tylko trzonek był jeszcze mokry. Starannie znowu zawiesi ę ł ę ę ł siekier na p tli pod p aszczem. Nast pnie, na ile pozwala ł ł ł ś ło na to wiat o w ciemnej kuchni, obejrza p aszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut oka wszystko by ę ł ż ł ą ło w porz dku, jedynie buty by y poplamione. Zwil y wi c jakiś ga ł ą ż ę ł ł łgan i wytar buty. Zdawa sobie przy tym spraw z tego, e ogl da rzeczy niedok adnie, e mo ę ą ś że jest co rzucaj cego si w oczy, czego na razie nie dostrzega. Stanął w zamy ś ę ą ś ł ł ł ż ś śleniu na rodku pokoju. Ponura, dr cz ca my l ko ata a mu w g owie — my l, e traci zmys ą ś ć ę ć ż ły i e w tej chwili nie jest w stanie niczego rozs dnie obmy li ani si ratowa , że mo ż ż ł ś ć ż że nale y robi co zupe nie innego, ani eli teraz robi... „Bo e drogi! Trzeba ucieka ć ł ł ł ł ć, ucieka !" — wybe kota sam do siebie i wybieg do przedpokoju. Ale tutaj czeka o go przera ł ś żenie, jakiego nigdy jeszcze nie do wiadczy . Sta ę ł ł ę ł ą ł, przygl da si i nie wierzy w asnym oczom: drzwi, zewn trzne drzwi z przedpokoju na klatk ą ł ł ł ę schodow , te same, do których przedtem dzwoni i przez które wszed , by y Otwarte 114 i ucnyione na szeroKosc ca ł ł ł ł łej d oni: przez ca y czas, przez ca y ten czas nie by y zamkni ęł ż ś ż ęte ani na klucz, ani na rygiel! Stara nie zamkn a za nim mo e przez ostro no ć. Ale, Bo ż ł ę ł ł ę ć ś ę ś że wi ty! Przecie widzia potem Lizawiet ! I jak móg , jak móg si nie domy li , ż ż ł ś ś ę ś e przecie musia a jako wej ć! Chyba nie przez cian ! Rzuci ł ż ł ę ł si do drzwi i za o y rygiel! „Ale nie, znowu nie to! Trzeba ucieka ć ć, ucieka ..." Odsun ć ł ł ął znowu rygiel, otworzy drzwi i zaczai nas uchiwa na schodach. D ś ł ś ł ł ę ługo si ws uchiwa . Gdzie daleko, prawdopodobnie na dole, w bramie, g o no i piskliwie dar ś ę ł ł ś ę ły si jakie dwa g osy, k ócono si i wymy lano sobie. „O co chodzi?..." Czeka ś ż ł ę ą ł ł cierpliwie. Nagle wszystko ucich o, jak uci ł; rozeszli si . Chcia ju wyj ć, ale naraz o pi ż ś ął ć ł ętro ni ej z trzaskiem otworzono drzwi na schody i kto zacz schodzi na dó , nuc ąś ę ą ą ł ć ęł ś ąc jak piosenk . „Jak mog tak ci gle ha asowa !" — przemkn o mu przez my l. Znowu przymkn ł ł ł ż ę ź ął drzwi i czeka . Wreszcie wszystko umilk o, nie dochodzi aden d wi k. Ju ś ł ł ł ż wyszed na schody, gdy znów us ysza czyje kroki. Us ł ł ł ę ż ż łysza te kroki z bardzo daleka, z samego do u, ale bardzo dok adnie pami ta, e ju od pierwszego odg ę ś ż ł łosu podejrzewa , i kto idzie na pewno tutaj, na trzecie pi tro, do starej. Dlaczego? Czy odg ę ł ą ś ł łos tych kroków by jaki wyj tkowy, osobliwy? By y to kroki ci żkie, miarowe, powolne. Oto min ż ż ż ął on ju parter, idzie wy ej, jeszcze wy ej; coraz lepiej s ę ę ę ą ę ż ł ł ć łycha ! S ysza ju ci żkie sapanie id cego... Zacz ło si trzecie pi tro... Tutaj! I naraz wydawa ż ł ę ś ś ł ę ł ż ę ło mu si , e zupe nie zdr twia , jak we nie, kiedy ni si cz owiekowi, e go chcą zamordowa ę ą ł ę ć, dop dzaj , a cz owiek jak gdyby przykuty jest do miejsca i nawet r ką ruszy ż ć nie mo e. Wreszcie, gdy go ął ć ę ą ł ść zacz wchodzi na trzecie pi tro, Raskol-nikow oprzytomnia , zd żył jeszcze zgrabnie w ą ą ę ą ślizn ć si z powrotem do mieszkania, przymykaj c za sob drzwi. Potem chwyci ą ł rygiel i po cichu, bez najmniejszego szmeru wsun ł go 115 w sKooei. instynKt mu pomaga ę ł ł, f o dokonaniu tego przyczai si z zapartym tchem tuż pod drzwiami. Nieproszony go ł ż ść równie sta pod drzwiami. Stali teraz naprzeciw siebie, jak przedtem on ze staruch ł ł ł ą, kiedy to dzieli y ich drzwi, a on nas uchiwa . ś Go ś ł ą ł ść kilkakrotnie g ęboko odetchn ł. „Chyba jest gruby i ros y"— pomy lałRaskolnikow, ciskaj ę ą ą ś ś ł ę ę ąc w r ku siekier . Zupe nie jak we nie. Go ć szarpn ł za r czk dzwonka i g ł ś ło no zadzwoni . Gdy rozleg ź ę ł ę ż ś ę ł ę ł si blaszany d wi k dzwonka, przywidzia o mu si , e kto poruszy si w pokoju. Kilka sekund uwa ą ł ł żnie nas uchiwa . Nieznajomy szarpn ł jeszcze raz, znowu czeka ł ł ć ę ł ł i naraz zniecierpliwiony zaczai z ca ych si tarmosi klamk . Raskolnikow patrzy z przera ż ł ł ę żeniem, jak rygiel skacze w skoblu, i ot pia y ze strachu czeka , e rygiel lada chwila wyskoczy. A by ż ł ło to zupe nie mo liwe: tak mocno szarpano drzwi. Chciał przytrzyma ę ą ś ł ż ż ę ś ć ł ż ę ć rygiel r k , ale pomy la , e tamten mo e si domy li . Zdawa o mu si , e znowu dostaje zawrotów g ś ę ę łowy. „Zaraz upadn !" — przemkn ło mu przez my l, ale nieznajomy zacz ł ć ś ął co mówi , a Raskolnikow w lot oprzytomnia . — Co one tam, ł ś ą śpi psiekrwie czy kto je pozarzyna ? Niech was wszyscy diabli!... — rykn ź ś ął go ć jak z beczki. — Hej, Alono Iwanowno, stara wied mo! Lizawieto Iwanowno, śliczna panno! Otwórzcie! O psiekrwie, ś ą śpi czy co u licha? — I znowu, rozw cieczony, z dziesi ł ł ć ł ł ł ą ęć razy szarpn ł z ca ej si y dzwonek. Musia to by cz owiek w adczy i krótko trzymający domowników. W tej samej chwili dolecia ś ś ł ł odg os drobnych, po piesznych kroków. Kto jeszcze szedł tutaj. Raskolnikow nie dos ł łysza rozmowy w pierwszej chwili. — Czy ł ź ę ł ł ą ę żby nikogo nie by o? — d wi cznie i weso o zapyta przybysz, zwracaj c si do pierwszego go ć ł ścia, który nie przestawa szarpa dzwonka. — Moje uszanowanie, panie Koch! „S ł ś ł ł ć ł ą ądz c po g osie, musi to by cz owiek bardzo m ody" — pomy la Raskolnikow. 116 wicuz ą ł ż ą, ju o maio arzwi me rozwamem — oo> powiedzia Koch. — A pan sk d raczy mnie zna ? ć — Masz tobie! A onegdaj kto panu w „Gambrynusie" wlepił trzy partie w bilard? — A-a-a... — Wi ą ł ą ł ęc nie ma ich. To dziwne. Zreszt , bardzo g upia sytuacja. Dok d ta stara mog a pójść? Mam do niej interes. — Ja też mam interes, mój panie! — Co robi ć ł ę ę ć? Chyba przyjdzie zrezygnowa . Och! A tak liczy em na fors ! — j knął młodzieniec. — Na to wygl ż ę ł ż ąda, e nic z tego, ale po co, u licha, si umawia a? Sama przecie , wied ł ę ż ę ł źma jedna, wyznaczy a godzin . Mam nó na gardle. I gdzie si , psiakrew, wa ęsa, nie rozumiem! Ca ś ł ą ą ły rok gnije w domu, nogi j bol , a tu, jak na z o ć, na spacer się wybra a! ł — Mo ć ż że stró a zapyta ? — O co? — Dok ł ąd posz a i kiedy wróci? — Hm... do diab ż ć ła... zapyta ... Ale przecie ona nigdzie nie chodzi... — i jeszcze raz szarpn ą ął klamk . — Do cholery, nie ma co, nic z tego! — Czekaj pan! — krzykn ł ą ął nagle m odzieniec. — Spójrz pan: widzi pan, jak drzwi odstaj , kiedy się je szarpie? — No to co? — To znaczy, ł ę ą że nie s zamkni te na klucz, tylko na rygiel, a raczej na haczyk! S yszy pan, jak brzęczy! — No? — Jeszcze pan nie rozumie? To znaczy, ł ś że kto jest w domu. Gdyby obie wysz y, to zamkn ł ą ą ęłyby z zewn trz na klucz, a nie na rygiel od wewn trz. A tu — s yszy pan, jak brz ą ęczy rygiel? Żeby się zamknąć od wewn trz na rygiel, trzeba przecież być w domu, rozumie pan? Widocznie siedz ć ą ą w domu i nie chc otworzy ! — Ba! Rzeczywi ł ę ą ś ście! — skonstatowa zdumiony Koch. — Wi c co, u licha, sobie my l ! — I zacz ć ął okropnie szarpa drzwi. 117 — iNiecn pan zaczeka! — zawo ł ł ła znowu ten m ody. — I niech pan nie szarpie! Tu coś jest nie w porz ż ł ł ę ś ą ż ądku... pan przecie dzwoni , szarpa , wi c je li nie otwieraj , to znaczy, e albo pomdlały, albo... — Co? — Wie pan co: chod ż źmy po stró a, niech on je sam obudzi. — S ł łusznie! — I obydwaj ruszyli na dó . — Chwileczk ż ę ę! Niech pan tu zostanie, a ja pobiegn po stró a. — A po co mam zostawa ? ć — A czy to mo ć żna wiedzie ? — Może i racja... — Ja przecie ś ę ę ę ż szykuj si na s dziego ledczego! Tu najwidoczniej, naj-wi-docz-niej coś jest nie w porz ł ę ł ł ł ądku! — obstawa przy swoim m odzieniec i pobieg pr dko na dó . Koch pozosta ę ą ż ą ą ł, raz jeszcze poci gn ł, ale ju spokojnie, za r czk dzwonka, który brz ś ą ć ą ą ą ę ą ękn ł; powoli, jakby co kombinuj c, zaczai porusza klamk w jedn i w drug stron , żeby si ą ę ż ć ę raz jeszcze przekona , e jest zamkni te tylko na rygiel. Potem, sapi c, nachylił si ę ł ą ł ę ł ę i zajrza przez dziurk od klucza, ale tam tkwi od wewn trz klucz, nie móg wi c nic zobaczy . ć Raskolnikow ł ę ż ł ę ę ł ściska w r ku siekier . By jak w malignie. Ju si szykowa do stoczenia z nimi walki, gdyby weszli. Kiedy pukali i zastanawiali si ł ą ę nad sytuacj , przychodzi a mu kilka razy do g ą ć ń ż ś łowy my l, eby wszystko od razu sko czy i krzykn ć do nich zza drzwi. Chwilami bra ą ę ć ć ś ła go ochota nawymy la im i droczy si z nimi, dopóki nie otworz . „Byle tylko pr ś ę ędzej!" — przemkn ło mu przez my l. — Gdzie ł ż on jest, do diab a... Czas mija ć ę ą ł ł, minuta, dwie, ale nikt nie przychodzi . Koch zacz ł si niecierpliwi . — Do diab ął ą ł ł ś ą ę ła!... — warkn i porzucaj c swój posterunek, ruszy na dó , piesz c si i tupi ł ąc butami po schodach. Kroki ucich y. „Bo ć że, co robi ?" 118 Kaskolmkow odemkn ł ć ł ł ł ął drzwi, uchyli je, nic nie by o s ycha , i nagle, zupe nie nie zastanawiaj ł ć ą ą ł ą ę ąc si , zamkn ł je dok adnie za sob i zacz ł szybko schodzi na dó . Zszed ę ż ł ju z trzech kondygnacji, gdy nagle zaczai si straszny harmider na dole. „Co robi ł ę ć ć? Ukry si nie ma gdzie". Pobieg z powrotem, znów do mieszkania. — Hej, psiakrew! Trzymać go! Kto ł ś ł ś z wrzaskiem wyskoczy na dole z jakiego mieszkania i nie pobieg , a po prostu sfrun ł ł ę ą ł ął na dó po schodach, dr c si na ca e gard o: — Mitia! Mitia! Mitia! Mitia! Mitia! Draniu jeden! Wrzeszcza ł ł jeszcze na dworze. Wreszcie wszystko ucich o. Ale w tej samej chwili kilka osób, g ł ć ł ę ą ś ło no rozmawiaj c, zacz ło z ha asem wchodzi na schody. By o ich trzech albo czterech. Dobieg ń ł ł ę ź ł go d wi czny g os owego m odzie ca. „To oni!" Zrozpaczony do ostateczno ę ł ści, ruszy im naprzeciw: niech si dzieje, co chce! Zatrzymają — wszystko przepad ż ę ż ą ę ł ż ą ło, min — te przepad o: zapami taj . Ju si zbli ali ku sobie, dzieli ę ż ż ło ich tylko jedno pi tro i nagle — ratunek! Kilka stopni ni ej, na prawo, zauwa ył otwarte na o ę ż ście mieszkanie na pierwszym pi trze, to samo mieszkanie, w którym pracowali malarze, a teraz jakby naumyślnie puste. To pewnie oni wyskoczyli z takim wrzaskiem. Pod ń ł ś ż ś ł łogi by y wie o pomalowane, na rodku pokoju sta a ba ka i miska z farb ś ę ą i p dzlem. W oka mgnieniu w liznął się do mieszkania i przyczaił za drzwiami, jeszcze zd ę ę ą ł ąży : wchodz cy na gór akurat podchodzili do tych drzwi. Potem skr cili na gór ł ł ś ł ą ę ę i poszli dalej, na trzecie pi tro, rozprawiaj c g o no. Przeczeka , wyszed na palcach i zbieg ł ł na dó . Na schodach nie by ż ął ę ę ło nikogo! W bramie równie . Szybkim krokiem min bram i skr cił na ulicy w lewo. Wiedzia ś ł ę ż ż ą ł bardzo dobrze, wietnie zdawa sobie spraw z tego, e w tej chwili oni s ju w mieszkaniu, ą ż ę że si bardzo zdziwili, zobaczywszy, e drzwi s otwarte, podczas gdy przed chwil ż ł ą ą ż ż ę ł ą by y zamkni te, e ju ogl daj zw oki i e nie dalej jak za 119 min u L^ uumysi ą ż ą ł ą ę ą si , it raczej nauiui mezimego e przed chwil by tu morderca i zd żył si ś ć ś ąć ę ś ę ż ę gdzie ukry , prze lizn si obok nich, uciec; domy la si prawdopodobnie i tego, e schowa ł ę ę ł si w pustym mieszkaniu, gdy oni szli na gór . A jednak nie mia odwagi za bardzo przy ł ł ć śpieszy kroku, jakkolwiek do pierwszej przecznicy pozostawa o oko o stu kroków. „Czy nie skoczy ś ć ś ć do jakiej bramy i przeczeka gdzie na schodach? Nie, jeszcze gorzej! A mo ę ż ą ż ę ć że wyrzuci siekier ? Mo e wzi ć doro k ? Rozpacz! Rozpacz!" Nareszcie doszed ł ż ż ł ę ą ł ę ł do rogu ulicy; skr ci w boczn uliczk na pó ywy; tu ju by prawie bezpieczny i rozumia ń ę ł ż ł to: zawsze mniej podejrze b dzie, przy tym by o tu bardzo du o ludzi, tak ś ę ł ł że stanowi w tym t umie kropl w morzu. Wszystkie te przej cia tak go piekielnie zm ę ł ł ł ł ł ż ł ęczy y, e ledwie pow óczy nogami. Pot ciurkiem sp ywa mu po twarzy; ca ą szyj miał mokr ę ą ł ął ś ń ż ł ą. „Patrzcie go, ale si str bi !" — krzykn mu jaki przechodzie , gdy doszed ju do kana u. ł Zaczyna ł ę ł ć ą ę ło mu si m ci w g owie; im dalej, tym gorzej. Zapami ta sobie jednak, jak dochodz ę ż ł ż ę ł ą ł ąc do kana u, zl k si , e jest tu ma o ludzi i e tu rzuca si w oczy, wobec czego chcia ć ą ż ę ł ł zawróci z powrotem do bocznej uliczki. Nie bacz c na to, e ledwie si trzyma na nogach, nad ł ż ł ż ło y jednak e sporo drogi i wróci do domu od strony przeciwnej. Na pó ż ł ł ł przytomny wszed do bramy swojego domu i by ju na schodach, kiedy przypomnia ł ż ń ą ć ż ł ł sobie o siekierze. A by o to jedno z najwa niejszych zada : po o y j z powrotem na miejsce tak, ś ż ł ł ż żeby nikt nie zauwa y . Nie by ju , oczywi cie, w stanie uprzytomni ś ł ł ż ż ć sobie, e mo e lepiej by oby wcale nie k a ć siekiery na miejsce, a podrzucić j ś ź ć ą, cho by pó niej, gdzie na cudze podwórze. Ale i to przesz ę ę ł ż ś ło pomy lnie: drzwi stró ówki by y przymkni te, ale nie zamkni te na klucz, a wi ż ż ęc prawdopodobnie stró jest w domu. Raskolnikow ju do tego stopnia był rozkojarzony, ł ż ł ą ż ł że podszed wprost do stró ówki i otworzy j . Gdyby go stró zapyta : „Czego pan chce?", najprawdopodob- 120 WODCC po ł ą ł ą ł ę ć ż ło y siekier na miejsce pod awk ; nawet zakry j drwami, jak by o przedtem. Nikogo, żywej duszy nie spotka ż ł a do swojego pokoju; drzwi mieszkania gospodyni były zamkni ł ż ł ł ę ę ł ł ęte. Wszed szy do pokoju, rzuci si na kanap tak, jak sta . Nie spa , le a w stanie jakiego ś ł ę ł ś zamroczenia; gdyby kto wszed w tej chwili do pokoju, na pewno by si zerwa i krzykn ł ś ę ś ę ę ł ął. Do g owy cisn ły mu si jakie strz py i urywki my li, ale mimo wysi ku nie mógł uchwyci ż ć ć i zatrzyma adnej... Część druga i W takim stanie le ż ł ł ę ł ł ża bardzo d ugo. Chwilami jak gdyby si budzi i widzia , e dawno jest ju ż ł ż ć ż ł ś ż noc, ale ani mu przez my l nie przesz o, eby wsta . Wreszcie zauwa y , e jest widno jak w dzie ł ę ą ł ż ń. Le a na kanapie na wznak, wci ż zdr twia y po tym stanie zamroczenia. Z ulicy dochodzi ł ł ą ę ź ły przera liwe, okropne krzyki i j ki, które zreszt s ysza pod swoim oknem co noc o trzeciej nad ranem. Te w ą ż ł ę ś ła nie j ki go obudzi y. „Aha! ju wychodz z szynków pijacy — pomy ę ł ż ż ł śla sobie — to znaczy, e ju jest trzecia". I naraz zerwa si z kanapy jak oparzony: „Jak to! Ju ł ż trzecia godzina!" Usiad na kanapie i wtedy dopiero przypomniał sobie wszystko! W okamgnieniu wszystko sobie przypomnia ! ł W pierwszej chwili przekonany by ł ł ż ł, e dostaje ob ędu. Przeszed go zimny dreszcz, ale dreszcz ten spowodowany by ś ć ę ą ą ż ł równie gor czk , która zacz ła go trawi jeszcze we nie. Teraz za ł ż ł ą ą ż ł ś tak nim rzuca o, e z b na z b nie trafia i wszystko w nim dr a o. Otworzył drzwi i zacz ł ą ł ć ł ął nas uchiwa : w ca ym domu wszyscy spali. Ze zdumieniem ogl da siebie i wszystko dooko ł ć ł ą ą ż ła w pokoju i adn miar nie potrafi zrozumie , jak móg wczoraj, wchodz ć ą ąc, nie zamkn ć drzwi na haczyk i rzuci się 122 na jvanapICl.VVtŁ z nich ufa ę ł ż ż łby drugiemu bardziej ni sobie! Wystarczy, e jeden wygada si po pijanemu, i ju ł ę ę ę ł ż ca ą spraw diabli wzi li. Partacze! Wynaj li pierwszych lepszych m okosów, aby ci rozmieniali im pieni ę ą ądze w kantorach; tak spraw powierzyli byle komu! No, niech i tak b ł ę ć ę ł ż ś ędzie; przypu ćmy, e uda o si przeprowadzi akcj nawet przy pomocy m okosów; przypu ż ę ż ł ż ż śćmy, e ka dy zarobi ju po milionie, no, a co dalej? Jeden b dzie zale ny od drugiego przez ca ć ę ł ż łe ycie! Wola bym si powiesi ! A ci nawet nie potrafili rozmienić pieni ł ż ę ż ę ę ł ł ędzy: przyszed taki do banku, otrzyma pi ć tysi cy i ju mu r ce dr a y. Cztery tysi ę ć ż ą ł ące przeliczy , a pi tego nawet nie liczy, chowa do kieszeni, eby zwia czym pr dzej. Oczywi ę ł ście, od razu jest podejrzany. I ca a sprawa wali si z powodu jednego durnia! Czy ć ę ż ż mo na post powa w podobny sposób? — Pan si ż ę ż ł ł ł ę dziwi, e r ce mu dr a y? — podchwyci Zamie-tow. — Nie, to jest zupe nie naturalne. Jestem przekonany, ć ż że to naturalne. Nie zawsze mo na zapanowa nad sobą... — Tak? — A co pan my ł ę ć ż ż śli, e pan by wytrzyma ? Ja na pewno nie! Za sto rubli nara a si na takie niebezpiecze ą ą ł ś ństwo! Pój ć z fa szyw obligacj , i to gdzie? do kantoru w banku, gdzie na tym z ł ż ę ł ż ę ęby zjedli... Nie, ja bym si nigdy nie odwa y ! A czy pan by si odwa y ? Raskolnikowa nagle znów ogarn ę ć ż ę ęła nieprzeparta ch ć, eby pokaza mu j zyk. Zimny dreszcz co chwil ł ę przebiega mu po plecach. — Ja bym to zrobi ą ł ą ł inaczej — zacz ł z wolna. — Przeliczy bym pierwszy tysi c ze cztery razy, ka ę ą ł ą ł żdy papierek obraca bym i ogl da skrupulatnie. Potem wzi łbym si za drugi tysi ą ą ą ł ł ć ą ąc. Zacz łbym liczy , doliczy bym do po owy, a potem wyci gn łbym jak ś tam pi ł ś ć ą ą ą ę ę ęćdziesi ciorublówk i zacz łbym j ogl da ze wszystkich stron pod wiat o, czy aby przypadkiem nie jest fa ł ę łszywa. „Obawiam si — tak bym powiedzia do kasjera — bo moja krewna straci ś ła w ten sposób onegdaj dwadzie cia pięć 207 i vn_fii , i \j^i \j y» i\^\ji,icł.i L»J 111 ni u i/ciic? ino LWI iy. ra ivivvi_y uwaz-cui u y 111 do trzeciego tysi ł ę ąca, znów powiedzia bym do kasjera: „Przepraszam pana, zdaje mi si , że w drugim tysi ł ś ą ł ź ę ą ącu siódm setk le policzy em, mam w tpliwo ci", zostawi bym trzeci tysi ą ż ł ę ł ąc i zabra bym si znów do drugiego, i w taki sposób liczy bym a do pi tego, ostatniego tysi ą ął ą ą ąca. A po przeliczeniu, znowu wyci gn bym z drugiego i z pi tego tysi ca po papierku i znów pod ł ż ś ą ł świat o, znów w tpliwo ć: „Mo e pan z aski swojej zamieni na inne". Kasjer tak by si ę ł ś ż ł ę przy mnie napoci , e my la by tylko o tym, w jaki sposób si mnie pozby ł ł ł ń ę ż ć! A gdybym ju naprawd wszystko sko czy , podszed bym do drzwi, otworzy bym je, a potem nagle: „Przepraszam najmocniej" i wróci ł łbym. Zapyta bym jeszcze o coś kasjera, poprosi ł ś ś ł o jakie wyja nienie... O, w taki sposób ja bym to zrobi . — Jakie okropne rzeczy pan opowiada — powiedzia ę ą ś ł Za-mietow, miej c si . — Ale to tylko s ą ę łowa, w praktyce na pewno by pan od razu si potkn ł. W takich wypadkach, mówię panu, nie tylko ja lub pan, ale nawet zawodowy z ę łodziej, zdeklarowany przest pca nie mo ł ć ć ę że za siebie r czy . Ale po co szuka daleko, mamy najlepszy przyk ad: zamordowanie staruszki w naszej dzielnicy. Zdawa ę ż ę ę ł łoby si , e naprawd straszny przest pca, w bia y dzie ł ż ż ę ć ę ł ł ń zaryzykowa , uratowa si tylko cudem, ale wida , r ce mu te dr a y: nie potrafił obrabowa ł ć do czysta, nie wytrzyma ; z tego wynika... Wygl ł ł ż ł ąda o na to, e s owa Zamietowa urazi y Raskolnikowa. — Tak pan mówi? No, to z ł łapcie go teraz, spróbujcie! — zareplikowa szyderczo z widocznym zamiarem dokuczenia Zamietowowi. — Wielka rzecz! Oczywi ą ł ż ście, e go z api ... — Kto? Mo ł ę ł że pan? Pan go z apie? Urobicie si ! Dla pana zawsze najg ówniejsza rzecz, czy kto ł ę ż ś nie wydaje za du o pieni dzy. Dawniej taki nie mia ani grosza, a teraz zaczyna szasta ę ć ż ę ć pieni dzmi — i tego ju starczy, zdaniem pana, musi to by przest pca... Toć nawet dziecko potrafi pana oszukać, gdy tylko zechce! 208 W IT111, — odpar ę ż ć ł Zamietow. — Zabi potrafi, ycie postawi na kart , potem do knajpy, a tam już policja na niego czeka. Wpadaj ż ę ś ł ą w a nie przez szastanie pieni dzmi. Nie ka dy przecież jest taki zmy ł ślny jak pan. Pan na pewno nie poszed by do knajpy. Raskolnikow ż ł ą ą ści gn ł brwi i popatrzy uwa nie na Zamie-towa. • — Pan, zdaje si ć ę ł ę, nabiera apetytu? Chcia by si pan dowiedzie , w jaki sposób ja bym post ł ąpi w takim wypadku? — zapyta ą ę ł z niech ci . — Owszem, chcia ł ż ł łbym — odpar tamten zdecydowanym i powa nym g osem. W ogóle ogromnie spowa ł żnia pod koniec rozmowy. — Czy bardzo panu na tym zależy? — Bardzo! — Dobrze! Ja post ą ż ł ąpi bym w taki sposób — zaczai Raskolnikow, znowu zbli aj c swą twarz do twarzy Zamietowa. Patrzy ł ż ł mu prosto w oczy i mówi szeptem tak cichym, e tamten drgn ł ą ę ż ł ł ął. — Ja zrobi bym tak: zabra bym bi uteri i pieni dze i natychmiast uda bym si ł ą ś ę w jakie odludne miejsce, gdzie nikogo nie ma, nikt nie mieszka, a s tylko p oty, jakiś ogród czy co ń ł ś w tym rodzaju. Jeszcze przedtem upatrzy bym tam sobie kamie , pud albo pó ż ż ś ż ż łtora puda wa ący, który le y gdzie w rogu, przy ogrodzeniu, ju dawno, mo e od czasu, kiedy budowano okoliczne kamienice. Podniós ń łbym ten kamie — powinno tam zawsze by ł ż ł ł ł ć wg ębienie w ziemi — i do tego wg ębienia w o y bym wszystkie rzeczy i pieni ł ą ł ż ł ądze. W o y bym wszystko, a potem przycisn łbym kamieniem, tak jak by o, jeszcze bym przydepta ł ł ą ł ą ł nog i poszed bym sobie. I nic a nic stamt d nie bra bym przez ca y rok albo dwa, a mo ę ń ł że i trzy. Szukajcie sobie teraz! Przepad o jak kamie w wod ! — ł Pan zwariowa !— wykrztusił Zamietow, też prawie szeptem, i odsunął się od Raskolnikowa. Temu nagle zab ę ł ł łys y oczy, zblad okropnie i górna warga zacz ła mu drga ł ż ę ą ć. Przysun ł si do Zamietowa jeszcze bli ej i porusza wargami, nie 2ć 09 llll JCUIlCgU UZWl^KU. UWillU LU II1UZC L pOl Raskolnikow zdawa ę ł ę ć ł sobie spraw z tego, co robi, ale nie móg si powstrzyma . Podobnie jak wtedy, gdy drga ę ł ż ł ł rygiel przy drzwiach, tak teraz drga o i wa y o si na jego wargach okropne s ż ę ż ę ć łowo gotowe wyrwa si w ka dej chwili. A co b dzie, je eli powie? A co, jak wypowie? — A co by by ł ę ą ę ł ło, gdybym to ja zamordowa t star i Lizawiet ? — powiedzia nagle i oprzytomnia . ł Zamietow wpi ł ł ł ę ę ł si w niego dzikim wzrokiem i zblad jak p ótno. Twarz wykrzywi a mu si w uśmiechu. — Czy ł ł ł ż ż to mo liwe? — wyszepta ledwo dos yszalnym g osem. Raskolnikow spojrzał na niego szyderczo. — Uwierzy ł ę ł mi pan jednak, niech si pan przyzna! — wyrzek wreszcie zimnym, ironicznym tonem. — Co, nieprawda? — Wcale nie! Teraz wierz ś ł ż ę mniej ni kiedykolwiek! — powiedzia Zamietow po piesznie. — A, nareszcie pan wpad ł ę ł! Mamy wróbelka! A wi c wierzy pan przedtem, skoro teraz „wierzy pan mniej niż kiedykolwiek". — Wcale nie! — zawo ź ł ła Zamietow, wyra nie zmieszany. — To po to mnie pan tak nastraszy ć ż ł, eby to ze mnie wydoby ? — Wi ł ł ęc nie wierzy pan? A o czym to panowie rozmawiali, gdy wyszed em z cyrku u? A po co porucznik Proch przes ł ę ą łuchiwa mnie po omdleniu? Rachunek prosz ! — krzykn ł na kelnera, wstaj ę ł ę ą ł ąc z krzes a i bior c czapk . — Ile p ac ? — Trzydzie ą ł ści kopiejek razem — odpowiedzia tamten, podbiegaj c do stolika. — Masz tu jeszcze dwadzie ę ą ą ścia dla ciebie. Widzi pan, ile mam pieni dzy — wyci gn ł ku Zamietowowi dr ę ą żąc r kę — widzi pan, trzyrublówki, pi ą ę ś ęciorublówki, razem dwadzie cia pi ć rubli. Sk d tyle? A sk ę ęł ż ż ł ę ąd si wzi o nowe ubranie? Przecie wie pan, e grosza nie mia em!... Gospodyni to pan ju ł ć ł ż pewnie dobrze wypyta ... No, dosy tego... Assez cause1^. Do mi ego zobaczenia... 1 Assez cause\ (fr.) — Dosyć gadania! 210 w yszeaf, arząc na caiym cieie WSKUICK jaKiegos niesamowitego, histerycznego podniecenia, w którym kry ł ę ła si jednak spora doza niewys owionej rozkoszy. Mimo to był pos ł ę ę ł ępny i czu si strasznie zm czony. Twarz jego zastyg a w grymasie, jak po ataku nerwowym. Uczucie zm ą ą ż ę ł ę ęczenia pot gowa o si z ka d chwil . Ostatnio przy lada podnieceniu odczuwa ł ł ł ł ł ł gwa towny przyp yw si , który jednak trwa bardzo krótko i mija w miar ł ł ł ł ę, jak s ab y uczucia, które go wywo ywa y. Zamietow, pozostawszy sam, d ł ługo jeszcze siedzia nieruchomo, zatopiony w rozmy ł ą ę ł ł ślaniach. Raskolnikow narzuci mu nieodpart konkluzj , która zmieni a zupe nie jego dotychczasowy pogl ę ą ąd na pewn spraw . „Ilja Pietrowicz jest idiot ł ą!" — zdecydowa ostatecznie. Zaledwie Raskolnikow uchyli ą ę ą ł drzwi prowadz ce na ulic , stan ł oko w oko z Razumichinem, który wchodzi ż ę ż ł po schodach. Obaj nie zauwa yli si , tak e nieomal zderzyli si ę ą ę ą ł ę g owami. Przez krótk chwil stali, mierz c si wzrokiem. Razumichin był ogromnie zdziwiony, ale nagle gniew, prawdziwy, srogi gniew b ą łysn ł w jego oczach. — ł ś ł ż ł ł Toś ty tutaj!— wrzasnął na ca e gard o.— Z łó ka uciek e !A ja cię tam szuka em, nawet zagl ł ł ę ł ąda em pod kanap ! Omal nie st uk em przez ciebie Nastazji... A ten spaceruje sobie! Rodia! Co to ma znaczy ł ę ę ł ć? Mów ca ą prawd ! Przyznaj si ! S yszysz? — Znaczy to tylko tyle, ć ę ś ś że cie mi zbrzydli miertelnie i chc by sam — spokojnie odparował Raskolnikow. — Sam? Patrzcie go: ledwo ż ć ł łazi, twarz blada jak p ótno, oddycha nie mo e... Idioto! Coś ty robi ł ł ł w „Kryszta owym Pa acu"? Mów natychmiast! — Pu ą ł ą ść mnie! — krzykn ł Raskolnikow i chcia go wymin ć. To ju ę ł ł ż ostatecznie wyprowadzi o Razumichina z równowagi; schwyci go mocno za rami . — Pu ś ł ć ś ę ż ć ś ć ści ? Jak miesz mówi , eby ci pu ci , po tym, co zrobi e ? Czy wiesz, co z tobą teraz zrobi ę ę ę? Zwiążę cię, zanios do domu i zamkn na klucz! 211 — Mucnaj, Kazumicnm — zaczai KasKomiKow cicnym i na pozór zupełnie spokojnym g ę ż ę łosem — czy ty naprawd nie widzisz, e nie chc wcale twych dobrodziejstw? Co to za przyjemno ą ł ć ś ść wy wiadcza przys ugi ludziom, którzy pluj na to? Ludziom, którzy naprawd ą ść ł ś ż ł ż ę nie mog tego znie ? Po co odszuka e mnie, kiedy le a em chory? A mo e wola ż ę ż ź ś ł ć łbym umrze ? Czy nie okaza em ci dzi wyra nie, e mnie m czysz, e mi... się znudzi ż ę ę ś ą ś łe ! Jak przyjemno ć sprawia ci dr czenie ludzi? Zapewniam ci , e to przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo ci ż ągle mnie denerwuje. Przecie Zosimow poszedł sobie wtedy, ę ć żeby mnie nie denerwowa . Zaklinam ci na Boga, daj mi wreszcie spokój! Kto ci da ż ę ą ć ł prawo zatrzymywa mnie przemoc ? Czy ty naprawd nie widzisz, e jestem ju ł ę ł ć ż ś ż przy zdrowych zmys ach? Powiedz mi, jak, w jaki sposób mam ci ub aga , eby dał mi wreszcie spokój i nie naprzykrza ę ł si ze swoimi dobrodziejstwami? Nazwijcie mnie pod ę ś ę łym niewdzi cznikiem, ale dajcie mi nareszcie wi ty spokój... Raskolnikow z pocz ś ś ę ą ł ątku mówi spokojnie, ciesz c si z góry na my l o przykro ci, jaką chcia ą ć ń ł ą ę ł wyrz dzi Razumichinowi, ale sko czy w ogromnym podnieceniu, dusz c si z w ż Ł ś ł ściek o ci, podobnie jak w rozmowie z u ynem. Razumichin sta ę ś ę ł ś ł przez chwil niezdecydowany i zamy lony, potem pu ci r kę Raskolnikowa. — W takim razie id ł ł ł ź do diab a! — powiedzia cichym, prawie melancholijnym g osem. — Stój! — rykn ł ść ł ś ż ął nagle, gdy Raskolnikow chcia odej . — S uchaj! O wiadczam ci, e wszyscy wy jak jeden m ś ę ś ąż jeste cie straszne gl dy i fanfarony1. Macie jakie drobne zmartwienia, a cackacie si ę ż ę z nimi jak kura z jajkiem! I tu te wzorujecie si na obcych autorach! Nie ma w was nawet krzty samodzielnego ś życia. Jeste cie zrobieni z wazeliny, a zamiast krwi macie serwatk ż ę ę! Ani jednemu z was nie wierz ! Dla was najwa niejszą rzecz ł ć ś ż ż ą jest, eby nigdy, w adnych okoliczno ciach, nie by podobnym do cz owieka! 1 Gl ł ł ędy i fanfarony — gadu y i samochwa y. 212 Stój, czekaj! — wrzasn ż ż ą ś ł ś ą ął ze zdwojon w ciek o ci , zauwa ywszy, e Raskolnikow znów zbiera si ą ę ś ś ń ł ś ę do odej cia. — Wys uchaj do ko ca! Wiesz, mam dzi go ci, b d oblewać moje nowe mieszkanie, mo ż ł ę ż że nawet ju si zebrali, a ja tam zostawi em wujka, eby przyjmowa ł ś ś ł ę ś ł go ci. Wi c w a nie, gdyby nie by durniem, pospolitym durniem, sko ę ł ą ś ą ńczonym idiot , na ladowc t umaczonym z obcego j zyka... wiem, Rodia, rozumiem, że z ciebie m ł ś ś ł ę ą ś ł ądry ch op, ale jeste idiot , niestety! Wi c w a nie gdyby nie by durniem, to lepiej przyszed ć ć ę ś łby dzisiaj do mnie sp dzi wieczór zamiast zdziera buty na ulicy. Wszystko jedno, ju ę ę ę ś ł ż wyszed e z domu. Posadz ci na mi kkim fotelu, gospodyni ma taki... Herbatka, towarzystwo... A je ł żę ę ą ź ą śli nie chcesz, po o ci na kanapie, b d co b dź b ę ż ś ędziesz w ród swoich... Zosimow te b dzie. Przyjdziesz? — Nie. — ę ż ą ź Nie bred !— krzyknął zniecierpliwiony Razumichin. — Sk d wiesz? Nie mo esz r czyć za siebie. Ja podobnie jak ty tysi ź ę ł ł ąc razy k óci em si z lud mi, a potem znowu do nich przychodzi ę ł ę łem... Sumienie przemówi, wi c idziesz z powrotem do cz owieka... Zapami taj, dom Poczinkowa, drugie piętro... — Widz ł ę ł ż ę, szanowny panie Razumichin, e zgodzi by si pan, aby go t ukli, byle tylko mieć przyjemno ś ę ść opiekowania si kim . — Kogo t ę ł łuc? Mnie? Za sam pomys nos ci urw ! Dom Poczinkowa, numer 47, u urzędnika Babuszkina... — Nie przyjd ł ę ł ę, panie Razumichin! — Raskolnikow odwróci si i odszed . — Id ł ż ął ł ć ę o zak ad, e przyjdziesz! — krzykn za nim Razumichin. — A jak nie... to s ysze o tobie nie chcę! Poczekaj! Zamietow jest tam? — Jest. — Widzia ś łe go? — Widziałem. — Rozmawia ś łe z nim? — Rozmawiałem. 213 — O czym? A zreszt ę ś ę ą niech ci piorun trza nie, nie mów mi tego. Wi c dom Poczinkowa, 47, u Babuszkina, pamiętaj! Rasko ś ą ł łnikow doszed do ulicy Sadowej i znikn ł za rogiem. Razumichin w zamy leniu patrzy ń ął ę ą ł ę ł ł za nim. W ko cu machn r k i wszed do restauracji, ale nagle zatrzyma si na schodach. „Niech to licho porwie — zastanawia ą ś ł ę ł si prawie g o no — mówi niby rozs dnie, a jednak zdaje mi si ą ń ą ż ę... Ale i ze mnie te porz dny dure ! A czy wariaci nie potrafi rozprawiać rozs ł ę ą ę ś ł ż ę ądnie? Zdaje si , e Zosimow tego w a nie si obawia!... — Pukn ł si w czo o. — A co b ę ż ż ć ł ż ędzie, je eli... jak ja mog em zostawi go teraz samego? Przecie mo e si jeszcze utopi ł ł ą ć! Oj, paln łem g upstwo! Nie wolno!" — i Razumichin pobieg z powrotem, aby dogoni ś ł ą ł ć Raskolnikowa, ale nie móg go nigdzie dostrzec. Splun ł ze z o ci i szybko powróci ć ę ż ł ł ł do „Pa acu Kryszta owego", eby czym pr dzej wybada Zamietowa. Rasko ł ę ł ś ą ł łnikow poszed prosto na ...ski most, stan ł po rodku mostu i opar szy si okciami o balustrad ł ł ę, patrzy przed siebie. Po rozmowie z Razumichinem poczu nagle takie os ć ż ł ś ł ę ł ż łabienie, e z trudem dowlók si do mostu. Chcia gdzie usiąść albo po o y się wprost na ulicy. Pochyliwszy si ż ś ł ą ę nad wod , patrzy bezmy lnie na ostatni ró owy odblask zachodz ą ę ł ą ń ł ącego s o ca, na rz d domów, które wydawa y si ciemne na tle zapadaj cego zmierzchu, na odleg ł ś łe okno gdzie na mansardzie, po lewej stronie kana u, które jakby p ł ń ę ł ę łon ło w ostatnich promieniach s o ca... Potem znów uporczywie wpatrywa si w ciemn ł ł ś ę ę ą wod . Nagle mign ły mu w oczach jakie czerwone ko a, domy ruszy y z miejsca, przechodnie, brzegi rzeki, pojazdy — wszystko zawirowa ą ń ło w szalonym ta cu... Drgn ł, od omdlenia uratowa ś ż ł ło go okrutne i bezsensowne wydarzenie. Poczu , e kto stoi obok niego z prawej strony, tu ł ł ł ż przy nim. Spojrza : by a to wysoka kobieta, w chustce na g owie, o ł ż ł ł ł ł żó tej, pod u nej, wychud ej twarzy i zaczerwienionych, zapad ych oczach. Patrzy a wprost na niego, lecz by ż ł ż ż ł ł ło jasne, e go nie widzia a i niczego ju nie rozró nia a doko a. Nagle kobieta opar ł ż ł ę ą ł ę ą ę ą ę ła si praw r k o balustrad , podnios a praw nog , prze o y a ją 214 przez por ę ł ł ł ą ęcz, potem lew i skoczy a do kana u. Brudna woda zakry a ofiar , ale po chwili wypchn ł ł ł ą ą ę ą ęła j na powierzchni . Pr d j unosi , g owa i nogi by y zanurzone w wodzie, plecy wystawa ą ę ę ą ły nad powierzchni , spódnica wzd ła si nad wod jak poduszka. — Utopi ę ł ą ł ę ł ę ła si ! Utopi a si ! — krzycza y dziesi tki g osów naraz. Ludzie zbiegali si ; na brzegach kana ę ś ł ł ę ł łu gromadzili si przechodnie; na mo cie ko o Raskolnikowa zebra si t um widzów, który go popycha ę ł ł i przyciska do por czy. — ł ż ń ę Świ ci pa scy, toć to nasza Afrosinjuszka — rozległ się w pobli u p aczliwy krzyk kobiety. — Ratujcie, kto w Boga wierzy! Ludzie kochani, wyci ą ągnijcie j z wody! — ł ę ę ł ę Łódk , ódk , pr dzej! — krzyczano w t umie. Ale ą ł ż ł łódka by a ju niepotrzebna. Policjant szybko zbieg po schodach prowadz cych do wody, zrzuci ł ł ł ą ę ł ł p aszcz, buty i skoczy do kana u. Nie by o to zadanie trudne, kobiet pr d znosi ł ą ą ę ą ę ś ą ł bardzo blisko schodów. Policjant schwyci j praw r k za sukni , lew za za dr ę ą ę ł ł ąg, który z brzegu poda mu kolega. Niedosz ą samobójczyni wyci gni to na brzeg i u ł ł ł ż ło ono na granitowych p ytach chodnika. Niebawem przysz a do siebie, unios a się troch ę ę ą ś ą ą ł ę i usiad a, kichaj c, parskaj c i bezmy lnie wycieraj c r ce o sukni . Nie przemówi ł ła ani s owa. — Do bia ł ą ł ł ę ą łej gor czki si spi a, ludzie moi drodzy, do bia ej gor czki — wy ten sam kobiecy g ż łos tu obok Afrosinjuszki. — Onegdaj chcia ł ę ą ć ę ła si powiesi , uratowano j z p tli. A teraz posz am tylko do sklepiku, zostawi ł ą ę łam przy niej dziewczyn , aby jej dogl da a, a tu taki grzech! To mieszczka, nasza sąsiadka, mieszka obok nas, drugi dom za rogiem, o tam!... T ąć ą ę ł ś ą łum zaczai rzedn ; policjanci krz tali si jeszcze ko o uratowanej kobiety, kto krzykn ł, że warto by j ł ł ć ą odstawi do cyrku u... Raskolnikow patrzy na wszystko z dziwną oboj ę ł ą ś ętno ci . Odczuwa wstr t. „Nie, to ohydne... woda... nie warto — mrucza ł ę ż ł pod nosem. — Nic ju nie b dzie — doda po chwili — nie warto czekać. Co oni tam mówili o cyrkule?... A dlaczego Zamietowa nie ma w cyrkule? Przecie ą ą ż przed dziesi t biuro 215 powinno by ł ę ł ę ł ć jeszcze otwarte..." Odwróci si plecami do balustrady i rozejrza si doko a. „No có ł ł ć ę ż? Niech b dzie, co ma by !" — postanowi rezolutnie, zszed z mostu i skierował si ć ś ł ę ą ą ż ł ł ę ę w stron cyrku u. W sercu odczuwa przera aj c pustk . Nie chcia my le . Nawet niepokój, który go dr ś ł ą ś ł ęczy , gdzie znikn ł; nie by o w nim ani ladu tej energii, którą odczuwa ń ą ł, wychodz c z domu z zamiarem „sko czenia wszystkiego za jednym zamachem". Uczucia te ust ł ł ąpi y miejsca zupe nej apatii. „No có ł ą ł ś ś ę ż ż, to te b dzie wyj cie — my la , id c leniwie i powoli brzegiem kana u. — A jednak sko ś ę ę ż ę ńcz dlatego, e tak chc ... Ale czy to b dzie wyj cie? Wszystko mi jedno! B ł ć ł ł ę ęd mia swój metr ziemi, he-he! Co za fina ! I czy to ma by fina ? Powiem im czy nie powiem? Do diab ę ł ł ż ć ę ś ć ła! Jestem taki zm czony, dobrze by oby po o y si gdzie albo cho by usi ż ż ą ł ż ę ąść. Najwi kszy wstyd, e zbyt g upio to wszystko wygl da... Ale gwi d ę i na to! Tfu, co za g ł ą łupstwa przychodz mi do g owy..." Do cyrku ć ę ść ł łu trzeba by o i prosto i na drugim rogu skr ci na lewo; kancelaria policji mie ł ą ę ł ści a si o kilka kroków stamt d. Ale Raskolnikow, gdy doszed do pierwszej przecznicy, zatrzyma ś ł ę ę ę ł ą ę ę ł si , namy la si przez chwil , wreszcie skr ci w boczn uliczk i poszed ż ż ą ż ą ą ł okóln drog — mo e nie maj c adnego celu na widoku, a mo e w zamiarze odroczenia ostatniej chwili i zyskania jeszcze cho ę ł ć jednej minuty. Wlók si ze wzrokiem wbitym w ziemi ł ę ż ś ś ę ł ł ę. Nagle wyda o mu si , e kto szepcze mu co do ucha. Podniós g ow i spostrzeg ł ł ż ł, e stoi ko o tego domu, przy samej bramie. Od tamtego wieczora nie by tutaj i ani razu nie przechodzi ę ł t dy. Ogarn ł ę ł ę ęło go nieprzeparte, niepoj te pragnienie. Wszed do bramy, skr ci na pierwsze schody z prawej strony i zacz ć ął wchodzi po tak dobrze znanych stopniach na trzecie pi ę ż ę ł ś ł ą ętro. W ziutkie, strome schody by y nie o wietlone. Zatrzymywa si na ka dym pi trze, rozgl ę ł ę ł ą ądaj c si ciekawie. Z okna na parterze by a wyj ta rama. „Tego wówczas nie by o" — pomy ę ł ł śla . Doszed do mieszkania na pierwszym pi trze, w którym 216 pracowali Miko ż ś ł ś ę łaj i Mifka. „Zamkni te — pomy la — i drzwi wie o pomalowane; widocznie jest do wynaj ę ę ęcia". Oto i trzecie pi tro... „Tutaj!" Ogarn ło go zdumienie: drzwi do ł ł ż ś ł tamtego mieszkania sta y otwarte na o cie , byli tam ludzie, dochodzi y g osy; tego się nie spodziewa ł ę ę ł ł. Zawaha si chwil , potem przekroczy kilka ostatnich schodów i wszedł do mieszkania. Znajdowa ę ło si tam dwóch robotników, którzy pracowali przy odnawianiu mieszkania, co go niezmiernie zaskoczy ż ł ż ło. Wyobra a sobie, nie wiadomo dlaczego, e znajdzie wszystko w tym samym stanie, w jakim zostawi ż ż ł wówczas, mo e nawet trupy le ące na tych samych miejscach na pod ż ś ł łodze. A tu go e ciany, nie ma adnych mebli, jakie to wszystko jest dziwne! Podszed ł ł do okna i usiad we framudze. W pokoju by ł ł ło dwóch robotników, obydwaj m odzi, przy czym jeden by znacznie starszy od drugiego. Zdzierali stare, ł żó te, wytarte i poplamione tapety, a na ich miejsce naklejali nowe, bia ż ę ł łe w liliowe kwiatki. Raskolnikowowi zrobi o si bardzo przykro, chocia sam nie wiedzia ę ł ł dlaczego; patrzy na nowe tapety wrogo, jakby go mocno dotkn ły zmiany poczynione w mieszkaniu. Robotnicy zabierali si ś ś ż ę ju do odej cia i po piesznie zwijali rolki. Nie zwrócili wcale uwagi na zjawienie si ś ł ł ę Raskolnikowa. Rozmawiali o czym . Raskolnikow przys uchiwa się rozmowie, siedz ę ż ąc ze skrzy owanymi na piersiach r koma. — Przychodzi ona do mnie z rana — opowiada ł ł starszy — wystrojona od stóp do g ów! „Coś ty taka wyfiokowana, moja ty cytrynko, moja ty pomaranczko — pytam — i czego chcesz ode mnie?" „Chc ż ć ł ę — powiada — Tytusie Wasiljewiczu, spe ni wszystkie yczenia pa ę ś ż ńskie, co pan tylko ka e". A, my l sobie, o to ci chodzi! Ale wystrojona, powiadam ci, jak obrazek z żurnalu! — A co to jest ę ł ł żurnal? — zapyta m odszy tonem ucznia, który si zwraca do nauczyciela. — ć Żurnal jest to — jak by ci to powiedzie — gazeta z malowanymi obrazkami, co sobota przychodzi pocztą do 217 naszycn krawców z zagranicy. S ł ęż ź ą ę ć ą tam opisy, jak na przyk ad m czy ni maj si ubiera , no i kobiety te ż ę ć ł ę ż. Wi c obrazki takie... P e m ska przewa nie w bekieszach1, no, a co do kobiet, to takie w tej bran żą ł ż ż ży widoki, e a oczy na wierzch wy a z podziwu. — Czegoj tylko w tym Petersburgu nie ma! — westchn ł ął z podziwem m odszy. — Prócz ojca i matki wszystko tu znajdziesz! — Tak, bracie, prócz tego wszystko tutaj jest — przytakn ą ął starszy pouczaj cym tonem. Raskolnikow podniós ł ł ż ł ę ł si i wszed do drugiego pokoju, gdzie dawniej sta y kufer, ó ko i komoda; pokój bez mebli wyda ą ł ł ę ł mu si ma y. Tapeta pozosta a stara; w k cie na tapecie pozosta ę ę ś ł ś ź ł wyra ny lad pó ki z obrazami wi tych. Rozejrzawszy si , Raskolnikow wrócił na dawne miejsce. Starszy robotnik przygl ł ę ł ąda mu si spode ba. — Czego pan sobie ę ą ł ł życzy — zapyta nagle, zwracaj c si do Raskolnikowa. Ten zamiast odpowiedzi wyszed ą ą ł do przedpokoju i poci gn ł za sznurek dzwonka. Ten sam dzwonek, ten sam d ą ą ę ę źwi k, jak od uderzenia w blach . Poci gn ł jeszcze raz i jeszcze; ws ą ę ł ż ł ś ę ł łuchiwa si i co sobie przypomina . Prze ywa po raz wtóry m cz ce i straszne chwile coraz to bardziej plastycznie, wyra ż ę ł źnie; wzdryga si przy ka dym uderzeniu dzwonka, cho ś ł ć zarazem doznawa uczucia jakiej przedziwnej rozkoszy. — Ale czego pan tutaj chce? Co ą ą ś pan za jeden? — krzykn ł robotnik, wchodz c do przedpokoju. Raskolnikow znowu wszedł do pokoju. — Chc ć ę ł ą ę wynaj ć mieszkanie — powiedzia po chwili — chc je obejrze . — Po nocach nikt mieszka ż ś ś ń nie wynajmuje; no i powiniene pan przyj ć ze stró em. Bekiesza — krótki, we ę ł łniany p aszcz, podbity futrem, wci ty w talii merowanv. i szamerowany 218 — Pod Ś ą ą ć ą ę łoga jest wymyta. B dziecie j malowa ? — ci gn ł dalej Raskolnikow. — ladów krwi ju ć ż nie wida ... — Jakiej krwi? — Przecie ł ż ł ł ą ę ż tutaj zamordowano staruch razem z jej siostr . Ca a ka u a krwi by a na podłodze... — Ale kim pan jeste ę ł ś, do licha? — zaniepokoi si robotnik. — Ja? — Tak, pan. — Taki ł ś ciekaw? Pójdziemy do cyrku u, tam ci powiem. Robotnicy popatrzyli na niego ze zdumieniem. — No, czas i ł ą ź ść. Chod my, Aloszka. Trzeba zamkn ć mieszkanie — powiedzia starszy robotnik. — No to chod ł ę ę ł ą źmy — zgodzi si Raskolnikow oboj tnie i ruszy przodem, powoli schodz c po schodach. — Hej, stró ą ł ł ż! — zawo a , podchodz c do bramy. Na ulicy przy bramie sta ą ę ż ła grupka ludzi, gapi c si na przechodniów; byli tam obaj stró e, jaka ę ł ś baba, mieszczanin w szlafroku i kilku innych. Raskolnikow skierowa si prosto ku nim. — Czego pan sobie ż ę ł ł życzy — odezwa si jeden ze stró ów. — Czy by ś łe w biurze policji? — By ą łem przed chwil . O co chodzi? — Czy s ę ą tam jeszcze urz dnicy? — S . ą — A zastępca komisarza jest? — Był dopiero co. A po co pan pyta? Raskolnikow nie odpowiedzia ś ł ł i sta obok nich w zamy leniu. — Ten pan chcia ę ł ą ć ł obejrze mieszkanie — wtr ci si do rozmowy starszy z robotników. — Jakie mieszkanie? — To, w którym pracujemy. „Po co, powiada, zmyli ś ście lady krwi. Tutaj, powiada, pope ę ąć ć łniono morderstwo, a ja chc mieszkanie wynaj ". I jak nie zacznie szarpa za dzwonek, ma ł ź ł ło go nie urwa . „Chod my, powiada, do cyrku u, tam ci wszystko powiem". Przyczepi ę ł si . 219 Stró ł ę ł ż nachmurzy si i ze zdziwieniem popatrzy na Raskol-nikowa. — A pan co za jeden? — krzykn ź ął gro nie. — Jestem Rodion Romanowicz Raskolnikow, by ą ły student; mieszkam niedaleko st d, w domu Szilla, mieszkanie numer czterna ż ście. Zapytaj stró a, on mnie zna dobrze... — Raskolnikow mówi ś ą ą ę ł jakby my l nieobecny, rozwlekle i leniwie, nie odwracaj c si do niego i uparcie wpatruj ł ą ę ę ąc si w ulic , któr coraz bardziej otula mrok. — Po co pan przychodził do mieszkania? — Chcia ć łem je obejrze . — Co pan chcia ć ł obejrze ? — Najlepiej zaprowadzi ł ę ł ł ć go do cyrku u — odezwa si mieszczanin w szlafroku i umilk . Raskolnikow spojrza ż ł ę ę ł na niego z ukosa, przez rami , chwil obserwowa go uwa nie i wreszcie powiedzia ł ę ł cichym, zm czonym g osem: — No to chodźmy! — A pewnie, odstawi ł ę ć go na policj — podchwyci mieszczanin, nabrawszy odwagi. — Dlaczego go to interesuje, co on ma na my ę śli, h ? — Mo ą ą że pijany, a zreszt Bóg wie — mrukn ł robotnik. — Ale czego pan chce, u licha! — krzykn ż ął stró , rozjuszony na dobre. — Czego pan tu szuka? — Stchórzy ł ł ść ż ś łe ju ? Nie chcesz i do cyrku u? — ironicznie zapyta Raskolnikow. — Ja stchórzy ż łem? Ja ci tu zaraz poka ę... — ę ś Łobuz jaki !— wrzasn ła baba. — Co tu si ę ę ż ą ć ę z nim obcyndala — rykn ł drugi stró , drab w rozpi tym kaftanie i z p kiem kluczy za pasem. — Jazda! Pewnie, ł ś że jaki obuz... Wynocha... Schwyci ę ął ę ął ę ł ł Raskolnikowa za rami i pchn go na ulic . Ten potkn si , lecz nie upad , wyprostowa ł ą ł ę ł si , spojrza milcz co na wszystkich uczestników tej sceny i poszed dalej. — Dziwak jaki ę ł ś — odezwa si robotnik. 220 icraz iaKicn aziwaKow — aoaaia oaoa. — Moim zdaniem, to trzeba by ć ę ł ło odprowadzi go na policj — mieszczanin upiera się przy swoim. — Lepiej nie zaczyna ę ś ł ż ł ć — zadecydowa stró . — To obuz jaki . Niby sam si narzuca, chce na policj ę ń ą ść ę i , ale jak z takim zacz ć, to ko ca nie b dzie... Znamy takich! „A wi ę ł ż ść ęc i czy nie?" — rozwa a Raskolnikow, zatrzymawszy si na jezdni na skrzy ą ą ę ł ąś ą ą żowaniu i rozgl daj c si doko a jakby w oczekiwaniu na czyj ostatni , decyduj cą rad ł ć ę ł ł ę ę. Ale nikt i nic si nie odezwa o; wszystko zdawa o si zamiera w g uchym milczeniu; wszystko by ł ą ło martwe jak kamienie, po których st pa , ale martwe tylko dla niego, dla niego jednego... Wtem w oddali, przy samym ko ę ńcu ulicy, par set kroków od niego w zapadaj ł ł ł ł ącym mroku Raskolnikow dojrza t um ludzi. Dolatywa y krzyki i nawo ywania... W ł ł ś ł ś ł ś ę ł ś śród t umu sta jaki powóz... Migota o wiat o latarni... „Co si sta o" — pomy lał Raskolnikow. Skr ę ł ł ę ę ł ł ęci na prawo i skierowa si w stron t umu. Czepia si wszystkiego jak ton ł ą ę ą ś ł ący. Sam to spostrzeg i u miechn ł si zimno do siebie: powzi ł niez omny zamiar uda ń ę ł ż ł ę ę ć si na policj i wiedzia , e nied ugo wszystko si sko czy. VII Po ą ę ę ł środku ulicy sta wykwintny, elegancki powóz zaprz żony w par r czych, szarych koni; w powozie nie by ł ł ł ę ł ło nikogo, stangret zlaz z koz a i sta obok; konie trzymano za w dzid a. Doko ął ę ł ł ł ła cisn si t um ludzi; kilku policjantów sta o na przodzie. Jeden z nich trzyma w r ł ż ł ż ś ł ś ę ę ęku latarni i nachyliwszy si , o wietla co , co le a o na jezdni tu przy ko ach powozu. T ł ł ł ż ł ż ł ł ł łum nawo ywa , krzycza , wyra a przera enie i wspó czucie; stangret by zupe nie oszo ł ą łomiony i wci ż powtarza : — Co za nieszcz ę ż ęście! Bo e, jakie nieszcz ście! Raskolnikow przecisn ł ł ł ę ął si przez t um i ujrza nareszcie to, co by o przyczyną zbiegowiska. Na ziemi le ł ł ża cz owiek, przed 221 sLia.iuwa.iiy przez KUJIIC, uyi nieprzytomny, uorany ubogo, ca ł ły we krwi. Krew ciek a mu po twarzy; ca ń ż ż ł ł ł ła g owa by a pokaleczona. Prawdopodobnie dozna powa nych obra e pod kopytami koni. — Ludzie, czy to ja winien? — lamentowa ć ł stangret. — Jak tu upilnowa ? Jakbym jechał szybko albo nie wo ł ł ż ł ła na niego, to insza rzecz, ale przecie jecha em zupe nie wolno. Wszyscy to widzieli, ka ć ż żdy mo e powiedzie ... Pijanemu morze po kolana, wiadomo... Patrz ę ą ę ę ę ę, idzie przez ulic , zatacza si , ledwo si trzyma na nogach, krzykn łem wi c raz, drugi i trzeci i zacz ł ą ć ą ś ż ąłem ju ci ga konie, a on, diabli wiedz w jaki sposób, wpad wprost koniom pod nogi. Mo ł ż ł ś że nawet naumy lnie albo by ju zanadto wstawiony... Konie m ode, p ę ę ę ą łochliwe, on krzykn ł, szarpn ły si ... takie nieszcz ście! — Tak, tak by ł ś ł ś ło, jak mówi — za wiadczy kto z t umu. — Krzycza ł ę ł ą ł ł ł na niego... sam s ysza em, jak trzy razy krzykn ł — odezwa si g os innego świadka. — Wszyscy s ł ł ł ż łyszeli, e trzy razy wo a — potwierdzi trzeci. Zreszt ł ę ę ż ł ą stangret nie by a tak przestraszony i przygn biony, jak to si wydawa o na pierwszy rzut oka. Powóz nale ś ł ż ł ża widocznie do osoby bogatej i mo nej i w a ciciel na pewno czeka ę ł ż ś ł na jego przybycie; okoliczno ć ta zawa y a na zachowaniu si policjantów, którzy ł ż ś ł ę starali się jak najpr dzej zlikwidować ca e zaj cie. Ofiarę wypadku nale a o zawieźć do najbli ł ższego posterunku policji albo do szpitala. Nikt z obecnych nie zna nazwiska nieszczęśliwca. Raskolnikow przecisn ż ł ę ł ł ę ął si przez t um i nachyli si nad cia em le ącym na bruku. Wtem ś ł ł ł wiat o latarni pad o prosto na twarz ofiary: Raskolnikow pozna go natychmiast. — Znam go, znam! — zawo ę ą ę ł ła , wyst puj c naprzód. — To urz dnik, dymisjonowany radca tytularny Marmie ć ł ładow. Mieszka obok, w domu Kosela... Trzeba zawo a doktora! Ja zap ł ą ę łac , dam pieni dze! — Wydoby z kieszeni zwitek banknotów i pokazał policjantowi. Znajdowa ę ł si w stanie dziwnego podniecenia. 222 u y ii LO.\*. \JYi\j ii/ni, zwiska ofiary. Raskolnikow wymieni ł ł swoje nazwisko i adres i zaklina wszystkich, aby nieszcz ę ł ę ś ł ęśliwego Marmie adowa zanie li czym pr dzej do domu. Przejmowa si tak, jakby tu chodziło o rodzonego ojca. — Tu niedaleko, obok — t ś ł łumaczy po piesznie — w domu Kosela, bogatego Niemca... Widocznie by ł ł ę ł pijany i wraca do domu... Ja go znam. To pijak na ogowy... Ma rodzin , ż ę ł ę on , kilkoro dzieci i doros ą córk . Do szpitala daleko, a w domu na pewno znajdziemy lekarza. Ja zap ż ę ł ę łac ! Jak by nie by o, w domu zaopiekuje si nim rodzina, a je eli go wieźć do szpitala, mo ć że umrze po drodze. Zdo ł ą ę ł ś ą ł ła nawet wcisn ć co w ap jednemu z policjantów. Zreszt sprawa by a jasna i bez tego; w ka ł ł ą ę ł żdym razie Raskolnikow mia racj : o pomoc lekarsk by o tutaj atwiej. Kilku ludzi podnios ł ł ł ą ł ą ą ło cia o z ziemi; Raskolnikow szed z ty u, podtrzymuj c zwisaj c g owę Marmie ś ł ę ą ładowa i wskazuj c drog . Do domu Kosela by o ze trzydzie ci kroków. — T ć ą ł ż ś ę ędy, t dy! Na schodach trzeba nie ć ostro nie, g ow naprzód... obró cie go... tak, tak! Ja zap ł ł ę ę ę ę łac , ja si odwdzi cz — be kota Raskolnikow. Katarzyna Iwanowna, jak to by ł ę ą ł ło jej zwyczajem, gdy mia a woln chwil , chodzi a po swym ma ę ż łym pokoiku od okna do pieca i z powrotem, skrzy owawszy r ce na piersiach, mrucz ł ł ę ą ł ś ąc co do siebie i pokas uj c. W ostatnim czasie coraz cz ściej prowadzi a d ugie rozmowy ze sw ą ą ę ą ń ą ł ą starsz córeczk , dziesi cioletni Pole k . Dziewczynka nie mog a jeszcze zrozumie ż ł ł ć wszystkiego, co mówi a matka, lecz to jedno rozumia a, e rozmowy z ni ż ą ł ą ń ż ą ś ą ą s dla matki konieczno ci . Dlatego te Pole k wodzi a za matk swymi du ymi, m ł ż ń ą ł ądrymi oczyma i udawa a, e wszystko rozumie. Tego wieczora Pole k rozbiera a m ł ę ł ś ść ż ł łodszego braciszka, który by troch niezdrów i powinien by wcze niej pój do ó ka. Nale ć ł ę ą ć ł ł ł ża o zmieni ch opcu koszul , a brudn wypra tej nocy. Ch opczyk siedzia na krze ż ą ą ą ą ż ą śle, milcz cy i nieruchomy, z powa n min , wyci gn wszy nó ki. 22 ę 3 si tak, jak powinno si ł ą ż ć ę zachowywa ka de dziecko, które rozbieraj do snu: s uchał, wydawszy wargi, wytrzeszczywszy oczki, skupiony i powa ł żny. M odsza siostrzyczka, ubrana w ą ł ł łachmany, sta a za parawanikiem i czeka a swej kolejki. Drzwi, prowadz ce na schody, by ś ż ę ł ć ły otwarte na o cie ; w ten sposób nieszcz sna suchotnica chcia a pozby się k ł ł ę ł łębów tytoniowego dymu, które wdziera y si co chwila z innych pokoi i wywo ywa y u niej d ą ą ę ługie, m cz ce ataki kaszlu. Katarzyna Iwanowna w ci gu ostatniego tygodnia jeszcze bardziej schud ż ź ł ę ła; czerwone wypieki na policzkach wyst powa y wyra niej ni przedtem. — Nie uwierzysz mi, nawet wyobrazi ł ń ć sobie nie potrafisz, Pole ko — mówi a, szybko chodz ł ż ł ł ąc po pokoju — jakie weso e i wspania e ycie wiod am w domu ojca; ten pijak zgubi ż ł ł ł ę ł mnie i was wszystkich unieszcz śliwi ! Ojciec mój by w s u bie cywilnej, ale miał rang ł ć ż ł ż ł ę pu kownika, wkrótce mia zosta gubernatorem... Ju by tak bliski awansu, e wszyscy przyje ż ł ż żd ali do niego i mówili: „Iwanie Michaj owiczu, my wszyscy uwa amy już pana za naszego gubernatora". A kiedy ja... kche! gdy ja... kche! kche! kche! O, trzykroć przekl ś ę ą ą ę ęte życie!— krzykn ła, pluj c i chwytaj c się r ką za pier . — Kiedy ja... ach, gdy na ostatnim balu... u marsza ę ł łka szlachty... zobaczy a mnie ksi żna Bezziemielna, która potem udzieli ł ł ń ł ś ń ł ła mi b ogos awie stwa, gdy bra am lub z twoim ojcem, Pole ko, to zapyta a od razu: „Czy to nie jest ta urocza dziewczyna, która wykonała taniec z szalem na balu szkolnym?" (T ł ł ź ć ę ę dziurk trzeba zacerowa ; we ig ę i zrób to zaraz, jak ci pokazywa am, bo jutro... kche! jutro... kche! kche! kche!... zupe ę ł ą łnie si rozlezie! — wykrztusi a, dusz c si ł ś ł ę od kaszlu). — Wtedy w a nie przyjecha z Petersburga kamerjunkier, książę Szczegolskoj... ta ż ć ł ą ł ńczy ze mn mazura, a nazajutrz chcia przyjecha , eby się o ż ł ł ę ć świadczy ; ale podzi kowa am mu za zaszczyt i da am mu do zrozumienia, e serce moje nale ę ł ś ń ł ży do innego. Ten inny to by twój ojciec, Pole ko; mój tatu gniewa si za to na mnie okropnie... Co, gotowa ju ń ą ż koszulka? Dawaj j tu, a gdzie po czoszki?... Lido! 224 prze ż ł ń ę ś ą śpij jedn noc bez koszulki, jako si obejdziesz... tylko po czoszki po ó obok... Razem wypior ą ę ę... Czemu ten obdartus nie przychodzi, pijak! Koszul ma brudn jak ścierka, podart ć ę ę ż ż ć ł ą ca ą... Trzeba by wszystko razem wypra , eby ju si nie m czy przez dwie noce po kolei... Bo ę że wielki... kche! kche! kche! Znowu! Co to? — krzykn ła przera ś ą ł żona, ujrzawszy t um w sieni i nieznajomych ludzi wnosz cych co do pokoju. — Co to? Co oni nios ż ą? Wielki Bo e! — Gdzie go tu mo ł ę ą ą ł ć ż ł żna po o y ? — zapyta policjant, rozgl daj c si doko a, gdy nieprzytomnego, zbroczonego krwi ł ą Marmie adowa wniesiono do pokoju. — Na kanapie! Po ł ę ę ą ł ż łó cie go na kanapie, g ow w t stron — wskaza Raskolnikow. — Zosta ś ą ł ł przejechany na ulicy! By pijany! — krzykn ł kto ze schodów. Katarzyna Iwanowna sta ł ą ł ę ł ła blada, z trudem api c oddech. Dzieci przestraszy y si . Ma a Lidoczka rzuci ł ł ż ę ł ń ę ła si z krzykiem ku Pole ce i tuli a si do niej, dr ąc ca ym cia em. Raskolnikow podbiegł do Katarzyny Iwanowny. — Niech si ś ł ę ę pani uspokoi, niech si pani nie boi! — mówi po piesznie. — Przechodził przez ulic ę ł ę, powóz go przejecha , ale niech si pani nie boi, on zaraz wróci do przytomno ę ś ż ł ś ł ści; to ja kaza em go przynie ć tutaj... By em ju kiedy u pani, pami ta pani? Pani m ę ł ś ąż zaraz odzyska przytomno ć... ja zap ac za wszystko! — Doigra ę ę ł ę ę ł si ! — krzykn ła Katarzyna Iwanowna w rozpaczy i rzuci a si ku m żowi. Raskolnikow wnet spostrzeg ą ż ż ł, e nie nale y ona do tych kobiet, które padaj zemdlone przy lada sposobno ę ł ł ą ł ści. Pod g ow Marmie adowa natychmiast zjawi a si poduszka, o czym nikt dotychczas nie pomy ęł ę ć ł śla . Katarzyna Iwanowna zacz a rozbiera m ża i ogl ł ę ł ą ć ąda rany, krz ta a si szybko i sprawnie, zapomniawszy o sobie. Zagryz a wargi i t ę ą ł łumi a szloch wydzieraj cy si z piersi... 8 — Zbrodnia i kara 225 jva.sKumiKow zu ś ć ę ł ł ązyi Kogo wysia po aoKiora. Lekarz, jak si okaza o, mieszka w sąsiednim domu. — Pos ę ę ę ł ł ła em po lekarza — uspokaja Katarzyn Iwanown — niech si pani nie obawiają zap ę ę ę ś ę łac . Czy nie ma tu wody?... Przynie cie pr dzej serwetk lub r cznik, cokolwiek, byle szybko; nie wiadomo jeszcze, czy jest poważnie ranny... On jest tylko ranny, nie zabity, niech mi pani wierzy!... Zobaczy pani, co doktor powie! Katarzyna Iwanowna rzuci ą ś ł ę ła si do okna. Tam, w k cie, na dziurawym krze le sta a wielka, gliniana misa z wod ą ę ą przeznaczon do nocnego prania bielizny dzieci i m ża. Katarzyna Iwanowna sama pra ń ła po nocach co najmniej dwa razy na tydzie , niekiedy nawet cz ł ż ż ł ł ę ęściej. N dza rodziny Marmie adowa by a ju taka, e nikt z nich nie mia bielizny na zmian ł ę ć ę ł ś ł ę. Katarzyna Iwanowna nie mog a znie ć brudu i wola a m czy si nad si y po nocach, gdy wszyscy ę ą ę ą ć ą śpi , aby do rana wysuszy mokr bielizn na rozci gni tym sznurze i da ż ą ł ę ą ł ć nazajutrz ka demu czyst . Podnios a mis z wod , ale omal nie upad a z tym ę ę ci żarem. Raskolnikow tymczasem wyszukał r cznik, zmoczył go w wodzie i zaczął zmywa ł ł ł ą ć krew z twarzy Marmie adowa. Katarzyna Iwanowna sta a obok, nie mog c z apać tchu, i przyciska ż ł ł ę ła r ce do obola ych piersi. Widoczne by o, e sama potrzebuje pomocy. Raskolnikow zaczai rozumie ł ś ł ł ł ł ż ć, e pope ni b ąd, gdy kaza zanie ć rannego Marmie adowa do domu. Policjant przygl ę ł ąda si tej scenie bezradnie. — Pola! — krzykn ś ć ęła Katarzyna Iwanowna. — Le szybko do Soni! Je li nie zastaniesz jej w domu, ka ł ż ł ż ć ą ż j zawiadomi , e ojca powóz przejecha i eby natychmiast tu przysz a... jak tylko wróci. Pr ę ę ędzej, Pola! Masz chustk , okryj si ! — Le ł ś ą ł ł ł ć migiem! — zawo a nagle ch opiec siedz cy na krze le. Powiedziawszy te s owa, znów umilk ż ę ą ł ł i siedzia jak przedtem: wyprostowany, z wyci gni tymi nó kami i wytrzeszczonymi oczyma. Tymczasem t ł ł ł ł łum wype nia ca y pokój. Policjanci odeszli, prócz jednego, który usi ował usun ę ąć do sieni zgraj ciekaw- 226 z innych pokojów, nale ż ę ł żących do pani Lippewechsel, t oczyli si u drzwi, a wreszcie gromad ł ę ą wdarli si do pokoju. Katarzyna Iwanowna nie wytrzyma a: — Pozwólcie mu cho ę ć ć umrze spokojnie! — krzykn ła do gapiów. — Widowisko sobie robicie! Z papierosami w ś ż żą ła ! Kche! kche! kche! Niewiele brakuje, eby cie w kapeluszach tu stali... Jeden ju ą ą ż jest w kapeluszu! Precz st d! Nawet dla umieraj cego nie macie szacunku! Kaszel j ł ł ą dusi , ale nagana poskutkowa a. Widocznie w tym domu znano Katarzynę Iwanown ę ę ę i nawet obawiano si jej troch . Lokatorzy jeden po drugim wychodzili, odczuwaj ś ąc przy tym dziwne jakie zadowolenie, które ogarnia ludzi, nawet bliskich, na widok nieszcz ź ś ę ż ę ć ęścia bli niego; w jaki niepoj ty sposób uczucie to mo e kojarzy si z najbardziej nawet szczerym współczuciem. Za drzwiami jednak rozlega ż ź ż ż ł ę ły si g osy, e rannego nale y odwie ć do szpitala i e nie wolno tak niepokoić lokatorów. — Umrze ę ł ę ć nawet nie wolno! — wrzasn ła Katarzyna Iwanowna i rzuci a si ku drzwiom, żeby kogo trzeba przywo ę ł ą ć ła do porz dku, ale w drzwiach zderzy a si z panią Lippewechsel, do której dopiero dotar ę ś ła wie ć o nieszcz ściu. Pani Lippewechsel, nadzwyczaj k ą ć ż ł ł łótliwa i g upia Niemka, bieg a co tchu, eby zrobi porz dek. — Ach, mój Bo ń ą ę ą ł ł ł że! — zawo a a, za amuj c r ce. — Pani m ż pijany nadeptal ko . Do szpitala go! Ja tu jestem gospodyni! — Amalio Ludwigowno! Niech pani si ę ł ę liczy ze s owami — zacz ła Katarzyna Iwanowna wynios ł ż ł ą ł łym tonem. (Zawsze mówi a z gospodyni wynios ym tonem, eby ta „zna a swoje miejsce", i nawet teraz nie mog ś ć ła sobie odmówi tej przyjemno ci). — Amalio Ludwigowno! — Ja ju ł ś ż ł ż mówi a pani raz przedtem, e pani nie mie mówi a do mnie Amalio Ludwigowno; ja jestem Amalia Iwan! — Pani nie nazywa si ż ę Amalia Iwan, tylko Amalia Lud-wigowna! Nie nale ę do sfory podłych pochlebców, jak pan 2ś 27 mieje sic ićift. giusnu z,a. uiz,wia.iiii {ca. drzwiami istotnie rozlega ś ł ą ę ł ę ś ę ł si miech i czyj g os: „Bior si za w osy!"), i dlatego b dę zawsze pani ć ą ą ć ż ę ć ą nazywa Amali Lud-wigown , cho w aden sposób nie mog zrozumie , dlaczego to imi ł ę ę ę tak si pani nie podoba. Sama pani widzi, co si sta o z Siemionem Zacharowiczem: mój m ą ę ąż umiera! Prosz w tej chwili zamkn ć drzwi i nikogo tutaj nie wpuszcza ć ć. Pozwólcie mu przynajmniej umrze spokojnie! W przeciwnym razie zaraz jutro zawiadomi ł ł ę ę o pani post powaniu samego genera -guber-natora. Książę zna mnie dobrze jeszcze jako pann ę ę i pami ta Siemiona Zacharowicza, któremu wiele razy wspania ą ł ś łomy lnie pomaga .Wszyscy wiedz , że Siemion Zacharowicz miałwielu przyjació ł ż ł ę ł i protektorów, do których si nie zwraca tylko dlatego, e by zbyt dumny i wstydzi ł ł ę ł si swego na ogu. Ale teraz (wskaza a przy tym na Raskolnikowa) zaopiekował si ł ą ą ś ą ę nami ten oto szlachetny m odzieniec rozporz dzaj cy wielkimi rodkami i maj cy wp ę ń ł ływy, którego Siemion Zacharowicz zna od dzieci stwa, i niech pani b dzie pewna, Amalio Ludwigowno... Katarzyna Iwanowna mówiła to wszystko jednym tchem, z ogromnym po ł ż ą ą ł śpiechem, który wzrasta z ka d chwil , ale wreszcie kaszel przerwa jej przemówienie. W tej chwili umieraj ą ę ł ś ł ący odzyska przytomno ć i g ucho j kn ł; Katarzyna Iwanowna podbieg ą ę ł ł ła ku niemu. Chory otworzy oczy i wpatrywa si w pochylon nad nim twarz Raskolnikowa, cho ę ł ż ł ć jasne by o, e go nie poznaje. Oddycha ci żko, z trudem i rz ł ł ł ł ą ężąc; na wargi wyst pi a mu krew, pot zrosi czo o. Nie pozna Raskolnikowa i zaczął niespokojnie wodzi ł ł ć wzrokiem dooko a. Katarzyna Iwanowna patrzy a na niego smutnym, lecz pe ł ł łnym wyrzutu spojrzeniem; z oczu jej ciek y zy. — Bo ł ą ł ś ł że mi osierny! Pier ma ca kiem zgniecion ! Ile krwi! — wymówi a wreszcie przez ł ąć ś ę ę ś zy. — Trzeba zdj z niego ubranie. Podnie si troch , Siemionie Zacharowiczu, je li możesz. Marmie ą ł ładow pozna j . — Popa! — wymówił ochryple. 228 Katarzyna iwanowna poaeszia ao oKna i przycisnęła, do zimnej szyby. — Przekl ą ę ż ęte ycie! — krzykn ła nagle z rozpacz . — Popa! — j ą ą ękn ł umieraj cy po chwili. — Ju ł ł ł ż pos ano po niego! — odpowiedzia a mu Katarzyna Iwanowna. Chory milcza . Wodzi ł ź ą ż ł za on boja liwym, smutnym wzrokiem. Katarzyna Iwanowna znów podesz a do niego i stan ł ł ę ł ę ęła przy wezg owiu. Chory uspokoi si , lecz nie na d ugo. Oczy jego spocz ły na ma ł ż ą ę ł łej Lidoczce (jego ulubienicy), która schowa a si w k cie, dr ąc na ca ym ciele jak w ataku febry i patrz ą ś ą ąc na ojca ze zdziwieniem, strachem, lecz i z dziecinn ciekawo ci . — A... a... — st ę ą ł ęka stary, wskazuj c z zaniepokojeniem na dziewczynk . Chciał widocznie co ć ś powiedzie . — No, czego jeszcze? — krzyknęła Katarzyna Iwanowna. — Bosa... bosa... — be ż ł ą ł ł łkota chory, ob ąkanymi oczyma wskazuj c na go e nó ki dziecka. — Mi-i-lcz! — wrzasn ł ż ęła Katarzyna Iwanowna mocno podra nionym g osem. — Sam dobrze wiesz, dlaczego chodzi boso. — Doktor przyszed ł ł ł, chwa a Bogu — zakomunikowa uradowany Raskolnikow. Do pokoju wszed ń ś ł ą ł doktor, male ki, czy ciutki, starannie ubrany Niemiec. Rozgl da się doko ę ł ł ż ł ł ła nieufnie. Potem podszed do chorego, zbada puls i uwa nie obmaca g ow ; przy pomocy Katarzyny Iwanowny rozpi ś ł ż ę ą ą ął powalan krwi koszul i obna y pier chorego. Ca ż ł ła klatka piersiowa by a zgnieciona, poszarpana i pokaleczona; kilka eber z prawej strony by ł ż ł ł ł ło z amanych. Z lewej strony, w okolicy serca widnia wielki, z owieszczy, ó toczarny siniec: ł ślad strasznego uderzenia kopytem. Doktor zmarszczy brwi. Policjant opowiedzia ę ą ł ł ł doktorowi, jak ko o powozu zaczepi o chorego i ci gn ło po bruku ze trzydzieści kroków. — Dziwi ą ś ł ż ę ę si bardzo, e on w ogóle jeszcze odzyska przytomno ć — szepn ł doktor do Raskolnikowa. 229 — i_;o pan aoKtor powie o stanie cnorego/ — zapytał Raskolnikow. — Umrze wkrótce. — Czy ł żby nie by o najmniejszej nadziei? — ł ę Żadnej! Za chwilę wyzionie ducha... Na dobitek ma bardzo ci żkie rany na g owie... Hm! Móg ś ć ż ęć ż łbym jeszcze pu ci mu krew, ale... to wszystko ju na nic. Za pi , najwy ej dziesięć minut umrze. Nie ma rady. — Niech pan doktor spróbuje przynajmniej pu ć ści krew. — Mog ż ż ą ę... Zreszt uprzedzam pana, e nie odniesie to adnego skutku... Wtem w sieni rozleg ę ę ł ę ł ą ł ś ę ły si czyje kroki. T um rozst pi si . Na progu ukaza si s dziwy staruszek, był to pop z sakramentem, zawiadomiony przez jednego z policjantów zaraz po zaj ł ą ł ą ł ściu. Doktor zamieni z popem znacz ce spojrzenie i niezw ocznie ust pi mu miejsca. Raskolnikow prosi ł ę ł ł doktora, aby pozosta jeszcze chwil . Ten wzruszy ramionami, lecz zgodzi ę ł si . Wszyscy odeszli od ą ł ź ż ło a. Spowied trwa a bardzo krótko. Umieraj cy z trudem rozumiał popa i sam wydawa ź ź ę ł ł tylko urywane, niewyra ne d wi ki. Katarzyna Iwanowna zabra a Lidoczk ł ł ą ł ł ł ę ę, zdj ła z krzes a ch opczyka, odesz a w k t ko o pieca i pad a na kolana. Dzieci ukl ż ąż ż ł ł ś ę ł ś ł ęk y równie . Dziewczynka wci dr a a jak w febrze, ch opczyk za kl cza , uroczy cie podnosi ł ą ę ł ł ż ł ś ę ą ł r czk , kre li na piersi znak krzy a i k ania si do ziemi, uderzaj c czo em o pod ł ś ą ł ę łog , co sprawia o mu widoczn przyjemno ć. Katarzyna Iwanowna zagryza a wargi i powstrzymuj ł ł ż ę ł ł ąc zy, modli a si tak e, od czasu do czasu poprawia a ch opczykowi koszulk ż ł ę ą ł ę; na zbyt obna one ramiona dziewczynki narzuci a chustk , któr wydoby a z komody, nie przerywaj ą ę ń ąc modlitwy i nie podnosz c si z kolan. Ciekawi mieszka cy wewn ć ą ć ę ętrznych pokoi znów zacz li otwiera drzwi i zagl da . W sieni zgromadzili się lokatorzy z ca ę ę łego domu, ale zachowywali si przyzwoicie i nie przest powali progu pokoju, gdzie le ś ś ł ł ą ł ża konaj cy. Ca a ta scena by a o wietlona tylko ogarkiem wiecy. 230 w icj samej unwiii piz.cz, iium szyimu i uicniva, która pobieg ę ę ł ę ła po siostr . Wpad a zdyszana do pokoju, zdj ła chustk i odszukawszy matk ę ł ę oczyma, podesz a do niej i szepn ła: — Ju ą ł ż idzie! Spotka am j na ulicy! Matka uj ś ę ę ą ą ę ę ęła dziewczynk za rami , zmuszaj c j do ukl kni cia obok siebie. Spo ród otaczaj ł ł ś ę ę ących wysun ła si po cichutku i nie mia o m oda dziewczyna. Samo zjawienie się jej wydawa ą ś ł ę ś ę ło si dziwne w ród n dzy, achmanów, mierci i rozpaczy, króluj cych w pokoju. Ubrana by ą ł ę ła równie n dznie, ale uboga jej toaleta by a utrzymana w krzycz cych barwach, jak tego wymagaj ś ę ą gusta ulicy i smak tego odr bnego wiata, do którego nale ż ł ł ę ł ża a; ka dy szczegó zdradza jasno i haniebnie uwydatniony cel. Sonia stan ła w sieni, na progu pokoju, ale nie wesz ł ła dalej; patrzy a przed siebie jak nieprzytomna. Zdawa ę ł ł ż ę ło si , e zapomnia a zupe nie o swej kupionej z czwartej r ki jedwabnej sukni z nadzwyczaj d ś ą ł ż ługim i miesznym ogonem, sukni, która w pokoju umieraj cego by a ra ąco nieprzyzwoita. Zapomnia ł ła o swej olbrzymiej krynolinie, która zatarasowa a drzwi, o jasnych bucikach, o parasolce od s ł ą ń ło ca, któr mia a przy sobie mimo pory wieczornej, o śmiesznym s ł ą łomianym, okr g ym kapelusiku, ozdobionym jaskrawym piórem ognistego koloru. Spod tego figlarnie, na bakier w ł ą ż ło onego kapelusza wygl da a drobna, blada i wystraszona twarzyczka z otwartymi ustami i oczami, które zdawa ł ę ło si , zastyg y w niemym przera ż ą ł żeniu. Sonia by a blondynk lat mo e osiemnastu, niskiego wzrostu, szczup ą ś ła, lecz do ć przystojna, o cudownych, niebieskich oczach. Nie odrywaj c wzroku, patrzy ł ż ł ł ć ł ł ła na ó ko, na popa; nie mog a z apa tchu po szybkim biegu. Wreszcie dos ysza a szepty t ł ł ś ą łumu i nawet oddzielne wyrazy dotycz ce jej osoby. Spu ci a oczy, przesz a przez próg i stan ż ęła w pokoju, tu przy samych drzwiach. Nareszcie spowied ł ń ł ź i komunia by y sko czone. Katarzyna Iwanowna znowu podesz a do ł ż ę ę ł ś ż ę ą ł ą o a m ża. Pop ust pi jej miejsca i zbieraj c si ju do odej cia, zwróci si do niej ze słowami pociechy. 231 — ^o ja icraz z mmi pocznę: — osiro i gniewnie przerwaia mu Katarzyna Iwanowna, wskazując na dzieci. — Bóg jest mi ą ą łosierny, niech pani ufa w pomoc Wszechmog cego — zacz ł pop. — E-ech! Miłosierny, ale nie dla nas! — To grzech, wielki grzech tak mówi ą ł ą ą ł ż ć — zauwa y pop, potrz saj c g ow . — A czy to nie jest grzech? — krzykn ą ęła Katarzyna Iwanowna, wskazuj c na umierającego. — Mo ć ą ś ą ż żliwe, e ci, którzy mimo woli byli przyczyn jego mierci, zechc wynagrodzi pani utrat ż ę ywiciela. — Wielebny mnie nie rozumie! — zawo ą ł ła a Katarzyna Iwanowna, machn wszy w rozdra ł ł ć ą ę żnieniu r k . — Nie ma za co nawet wynagradza ! By pijany i sam wpad pod konie! O jakim ż ł ł żywicielu wielebny mówi? On nie tylko nie ywi , ale jeszcze rujnowa do reszty. Przecie ł ł ł ż ten pijak wszystko przepi . Okrada nas i wszystko zanosi do szynku; przepija ż ł ż ł ł ą ł pieni dze dzieci i moje w asne! Chwa a Bogu, e umiera! Ma a szkoda, krótki al! — Wszystko nale ą ś ć ży przebacza w godzinie mierci; uczucia pani s wielkim grzechem! Katarzyna Iwanowna krz ł ł ł ł ę ł ąta a si ko o chorego, poi a go, wyciera a pot i krew z czo a, poprawia ł ą ę ła poduszk i nie przerywaj c tych zabiegów, rozmawia a z popem. Teraz jednak nagle zwróci ą ę ła si ku niemu, krzycz c w ogromnym podnieceniu: — Ech, prosz ł ę ć ł ś ę wielebnego! Puste s owa i nic wi cej! Przebaczy ! Tak by i dzi by o, gdyby go konie nie stratowa ł ę ą ły: wróci by do domu pijany, koszul ma na sobie brudn , podart ł ł ś ć ę ł ż ł ą... po o y by si spa ... a ja do witu pra abym achmany jego i dzieciaków, a potem suszy ę ł ś ła je za oknem, a o wicie usiad abym do cerowania — tak sp dzam noce! I co tu mówi ł ż ć o przebaczeniu? Ju mu przebaczy am! G ł ę ę ł łęboki, okropny kaszel przerwa jej mow . Splun ła do chusteczki i pokaza a popu, przyciskaj ł ł ś ą ę ą ąc drug r k pier . Chusteczka by a pe na krwi... 232 Pop zwiesi ł ę ż ł ę ł ł g ow i nie powiedzia ju wi cej ani s owa. Marmie ł ł ż ładow le a w agonii i nie odrywa oczu od twarzy Katarzyny Iwanowny, która znowu pochyli ć ś ż ł ę ła si nad nim. Widoczne by o, e chce jej co powiedzie , nawet próbował co ą ł ź ą ł ć ś wykrztusi , z wysi kiem poruszaj c wargami i niewyra nie be kocz c, lecz Katarzyna Iwanowna, domy ą ę ć ą ż ę śliwszy si , e chce j prosi o przebaczenie, krzykn ła rozkazuj co: — Milcz! Nie trzeba!... Wiem, co chcesz powiedzie ł ć!... Chory umilk . W tej chwili wzrok jego, b ą ł ł ż ą ą łądz cy po pokoju, spocz ł na Soni. Nie zauwa y jej przedtem, sta a w k cie, ukryta w cieniu. — Kto to? Kto to? — przemówi ł ł ą ł nagle ochryp ym, zduszonym g osem, wskazuj c z przera ś ę ą ł ł żeniem oczami na drzwi, gdzie sta a córka, i usi uj c si podnie ć... — Le ę ż ż! Le ! — krzykn ła Katarzyna Iwanowna. Ale chory z nies ł ł ł ę ść ł ą ę ę łychanym wysi kiem zdo a si unie na pos aniu, opieraj c si na r ce. Dzikim i nieruchomym wzrokiem patrzy ą ę ę ł przez chwil na córk , nie poznaj c jej. Nie widzia ą ą ż ą ł ł jej jeszcze ani razu w takim stroju. Nagle pozna j , uni on , przybit , w krzykliwej toalecie i zawstydzon ą ą ż ą ż ę ć ą, pokornie oczekuj c , a przyjdzie na ni kolej po egna si z umieraj ę ł ę ń ącym ojcem. Wyraz niesko czonej m ki pojawi si na jego twarzy. — Soniu! Córko! Przebacz! — krzykn ę ę ą ą ą ął umieraj cy i wyci gn ł ku niej r k , lecz straciwszy równowag ł ł ą ł ę ę ę, spad z kanapy i upad twarz na pod og . Wszyscy rzucili si ku niemu, podnie ł ł ę ż ł ł ż ł śli, u o yli na pos aniu... kona ju . Sonia krzykn ła s abo, podbieg a do ojca, obj ę ł ś ł ęła go i zastyg a w tym ostatnim u cisku. Zmar w obj ciach córki. — Dopi ż ż ą ż ł ął swego — powiedzia a Katarzyna Iwanowna, ujrzawszy, e m ż ju nie yje. — Co ja teraz poczn ę ę ą ę? Sk d wezm na pogrzeb? Czym jutro nakarmi dzieci? Raskolnikow zbli ę ł ży si do Katarzyny Iwanowny. — ł Katarzyno Iwanowno — zaczął— w zesz ym tygodniu mąż pani opowiedziałmi historię swego ł ł ś życia i inne... okoliczno ci. Mówi o pani z najg ębszym szacunkiem. Od tego 233 wieczora, gdym si ł ąż ł ą ę ł ł ę dowiedzia , jak m pani kocha sw rodzin , a zw aszcza, jak kocha i szanowa ż ł ę ś ą ł pani , od tego czasu stali my si przyjació mi... Niech e pani pozwoli mi teraz... okaza ą ł ę ł ę ć ostatni przys ug ... zmar emu przyjacielowi. Mam tutaj... zdaje si ze dwadzie ł ę ć ż ż ścia rubli, i je eli to mo e pani cho troch pomóc, to... ja... jednym s owem, ja jeszcze przyjd ę ę ę, na pewno przyjd ... prawdopodobnie przyjd nawet jutro... Do widzenia! Szybko wyszed ą ł ę ć ą ł z pokoju i zacz ł przeciska si przez t um zalegaj cy schody; tutaj niespodziewanie natkn ę ę ął si na Nikodema Fomicza, który dowiedziawszy si o nieszcz ą ć ś ę ł ęściu, zjawi si osobi cie, aby wyda odpowiednie zarz dzenia. Nie widzieli się od owej sceny w cyrkule, lecz Nikodem Fomicz poznał Raskolnikowa. — O, i pan tutaj? — zapyta . ł — Ju ł ł ł ż ż nie yje — odpowiedzia Raskolnikow. — By doktor, by pop, wszystko w porz ę ę ądku. Niech pan nie m czy nieszcz snej kobiety, ona ma suchoty w ostatnim stadium. Niech pan doda jej otuchy, je ż ż śli pan mo e... Przecie pan jest dobrym cz ą ś ł łowiekiem, wiem o tym... — doda z u miechem, patrz c mu prosto w oczy. — Pan jest ca ł ł ż ą ły poplamiony krwi — zauwa y Nikodem Fomicz, spostrzeg szy przy świetle latarni kilka ciemnych plam na kamizelce Raskolnikowa. — Tak, poplami ł ą ł ę łem si ... ca y jestem poplamiony krwi — powiedzia Raskolnikow jakimś dziwnym tonem; potem u ć ą ą ł ą ę ą śmiechn ł si , skin ł g ow i pocz ł schodzi ze schodów. Szed ś ć ł ł powoli, bez po piechu, ogromnie poruszony, i cho sam o tym nie wiedzia , ogarn ł ż ę ł ę ęło go nowe, pot żne uczucie pe ni i pot gi ycia. By o to uczucie podobne do tego, jakie ogarnia skaza ż ę ńca, który nagle i niespodziewanie dowiaduje si , e został u ą ł ł łaskawiony. W po owie schodów dogoni go pop powracaj cy do domu; Raskolnikow bez s ń ż ł ł ł ą łowa ust pi mu z drogi, zamieniwszy z nim uk on. Gdy by ju przy ko cu schodów, pos ł ń ł ł ś ś ś ą ł łysza za sob czyje po pieszne kroki. Kto go goni . By a to Pole ka, bieg a za nim, wo ę ę ą łaj c: „Prosz pana! Prosz pana!" 234 Raskolmkow zatrzyma ę ł ę ł si . Dziewczynka zbieg a ze schodów i stan ła przed nim o stopie ł ś ł ż ń wy ej. W s abym wietle, które dochodzi o z podwórza, Raskolnikow zobaczył szczup łą ę ś ł ę ł łą, a jednak mi twarzyczk dziewczynki, która u miecha a si do niego i patrzy a na niego z dziecinn ł ą ś ł ą weso o ci . Przybieg a do niego z poleceniem, które widocznie bardzo jej si ł ę podoba o. — Prosz ś ę ę pana, jak si pan nazywa?... i jeszcze... gdzie pan mieszka? — po piesznie zapyta ł ę ło dziewcz zadyszanym g osikiem. Raskolnikow po ę ę ł ę ł ż ło y r ce na jej ramionach i poczu si prawie szcz śliwy. Widok tej dziewczynki sprawia ł ć ś ą ł ł mu niewy-s owion przyjemno ć, cho sam nie wiedzia dlaczego. — Kto ciebie pos ł ła ? — Pos ą ś ł ł ła a mnie siostrzyczka Sonia — odpowiedzia a dziewczynka, u miechaj c się jeszcze radośniej. — Od razu wiedzia ę ł ł ż łem, e wys a a ci Sonia. — Mamusia te ł ść ł ł ł ż mnie pos a a. Kiedy Sonia kaza a mi i , mamusia podesz a i mówi: „Biegnij pr ń ędzej, Pole ko!" — A czy ty kochasz siostrzyczk ę ę Soni ? — Ja j ł ż ę ą kocham wi cej ni wszystkich — powiedzia a dziewczynka z przekonaniem i twarzyczka jej nagle spowa ł żnia a. — A czy mnie b ć ędziesz kocha ? Zamiast odpowiedzi ujrza ę ę ą ą ł pochylaj c si ku niemu twarzyczk dziewczynki i pulchne wargi, naiwnie wysuni ł ą ł ęł ę ęte do poca unku. Nagle w t e ramionka mocno obj y jego szyj , g ł ł łówka dziecka znalaz a się na jego ramieniu i dziewczynka zaszlocha a, coraz mocniej tul ę ąc si do niego. — ł ą ł ą ę ą Żal mi tatusia! — powiedzia a po chwili, podnosz c zap akan twarzyczk i ocieraj c r ąż ą ę ęś ł ą ż ł ą ęk zy. — Teraz wci wal si na nas nieszcz cia — doda a nagle z t powa ną mink ś ć ą ą ą ą, jak zwykle przybieraj dzieci, kiedy chc rozmawia „jak doro li". — A czy tatu ł ś was kocha ? 235 — Lidoczk ł ż ł ż ł ę ą ę ł ę kocha najwi cej — ci gn ła dalej ma a. Spowa nia a ju zupe nie, nie u ś ł ł ś ę ę ł śmiecha a si wi cej i rzeczywi cie by a podobna do doros ej. — Tatu dlatego Lidoczkę kocha ł ż ś ł ś ł ć ż ł, e ona taka ma a i e chora, i zawsze co jej przynosi . A nas tatu uczy czyta ; mnie uczy ł ś ą ł ł jeszcze gramatyki i religii — doda a z godno ci — mamusia nic nie mówi a, ale wiedzieli ć ę ż śmy, e jej si to podoba; teraz mamusia chce mnie nauczy po francusku, bo ju ż ł ę ż ż czas, ebym si uczy a, jak nale y. — A modli ę ć si umiesz? — No pewnie! Ju ż ę ę ł ę ż dawno si nauczy am. Ja si modl sama, osobno, bo ju jestem doros ł ą ę ą ła, a Kola i Lidoczka modl si razem z mamusi , na g os; najpierw odmawiam modlitw ł ł ż ą ę do Matki Boskiej, a potem jeszcze jedn : „Bo e, przebacz i pob ogos aw naszej siostrzyczce Soni", i jeszcze: „Bo ł ł że, przebacz i pob ogos aw naszemu drugiemu tatusiowi", bo nasz starszy tatu ż ł ś ż ż ś ju nie yje, a ten by drugi tatu i za niego te się modlimy. — Pole ę ę ńko, ja mam na imi Rodion; pomódl si czasem i za mnie, za grzesznego Rodiona — nic więcej nie trzeba. — Ca ł ł ć ę ę ę ż łe ycie b d si za pana modli — z zapa em powiedzia a dziewczynka i nagle roze ę ę ł ę ł śmia a si znowu, rzuci a si ku niemu i znowu mocno go obj ła. Raskolnikow poda ż ł ł jej swoje nazwisko i adres i obieca , e na pewno przyjdzie nazajutrz. Ma ł ł ę ła odesz a zachwycona nowym znajomym. Gdy Raskolnikow wyszed na ulic , dochodzi ś ż ł ę ł ła jedenasta. Po up ywie pi ciu minut sta ju na mo cie, w tym samym miejscu, sk ę ł ąd kobieta rzuci a si do wody. „Dosy ł ś ł ć! — orzek stanowczo i uroczy cie — precz z udzenia, urojone obawy i majaki!... Ż ś ycie istnieje! Czy ę ł ń ż ą ł ż ż nie y em przed chwil ? Moje ycie nie sko czy o si wraz ze mierci ę ć ą starej! Wieczny odpoczynek jej — i dosy tego! Rozpoczyna si okres panowania rozs ł ł ł ś ądku i wiat a... woli... i si y... Teraz zobaczymy! — doda , jakby wyzywaj ś ł ż ż ć ł ąc jakie ciemne moce. — A jednak by em ju zdecydowany y na takim ma ym skrawku ziemi! 236 ...jestem w tej cnwm oarazo osmoiony, wyaaje mi si ż ż ę ę jeanaK, e choroba ju min ła. Wiedzia ę ł ż łem, e minie, gdy wychodzi em z domu. Dobrze wi c, dom Poczinkowa to dwa kroki st ę ł ś ł ć ć ę ąd. Musz by u Razumichina, cho by odleg o ć by a wi ksza, niech tym razem wygra zak ł ł ł ę ład!... Niech si ucieszy, nic nie szkodzi!... Si a, si a potrzebna mi, bez si y nic nie da si ą ł ś ł ć ż ł ć ę zrobi , a si ę nale y zdobywa w a nie si ą, tego oni nie wiedz " — pomy ą ł ł ł ś ł śla wynio le i che pliwie. Poszed , ledwie pow ócz c nogami. Duma i buta narasta ę ł ł ł ż ł ą ły w nim, w ci gu jednej minuty by to ju ca kiem inny cz owiek. Co wp yn ło na tak ż ś ą ż ę ł ą ę ą zmian ? Jak ton cemu wyda o mu si , e desk ratunku jest my l: „Moje ycie nie sko ś ą ś ł ł ę ł ńczy o si wraz ze mierci starej". My l ta by a przedwczesna, nie zastanawia się jednak nad tym. „Prosi ą ż ł ę ęł ś łem j jednak, eby pomodli a si za Rodiona — przemkn o mu nagle przez my l — tak... to na wszelki wypadek" — i roze ł ę ł śmia si z tej dziecinady. By w znakomitym humorze. Z ż ł ą ś łatwo ci odszuka Razumichina; w domu Poczinkowa znano ju nowego lokatora i stró ż ł ć ł ł ż ę ł ż zaraz wskaza mu drog . Ju w po owie schodów s ycha by o gwar i o ywione ż rozmowy ł ż ś ł ś licznego towarzystwa. Drzwi wej ciowe by y otwarte na o cie : dochodzi y odg ś ę ę ł ł łosy sprzeczki. Pokój Razumichina by obszerny, zebra o si tam z pi tna cie osób. Raskolnikow zatrzyma ą ł ę żą ł ę ł si w przedpokoju. Za przepierzeniem krz ta y si dwie s u ce przy samowarach, butelkach, talerzach i pó ą łmiskach z pierogiem i przek skami przyniesionymi z kuchni gospodyni Razumichina. Raskolnikow poleci ł ł wywo ać Razumichina, ten przybieg ż ł ł natychmiast, zachwycony. Raskolnikow od razu pozna , e Razumichin wypi ś ę ć ł ł sporo; jakkolwiek nigdy nie móg upi si do nieprzytomno ci, to jednak tym razem wszystkie oznaki wskazywa ą ą ż ż ły, e jest ju „pod bardzo dobr dat ". — S ł ś ł ż ć łuchaj — rzek Raskolnikow z po piechem — przyszed em ci tylko powiedzie , e wygra ć ę ę ć ż ż ł ś łe zak ad i e istotnie nikt nie mo e przewidzie , co si z nim b dzie dzia . Wejść jednak nie mam si ż ę ł ły, upad bym zaraz, a zatem witam ci i egnam zarazem. A jutro wpadnij do mnie... 237 — wiesz co, oaprowaaz ł ś ż ę ę ci do domu; SKOFO sam mówisz, e jeste os abiony, to... — A go ą ł ę ście? Kto to jest ten k dzierzawy, co wyjrza przed chwil ? — Albo ja wiem? Mo ę ł ż ł że wuj przyprowadzi , a mo e sam przyszed ... Zostawi z nimi wuja, to cudowny cz ą ć ę ż ż łowiek, szkoda, e nie mo ecie si pozna . A zreszt , pal ich licho! Teraz nie jestem im ju ą ć ż ś ę ę ż tak bardzo potrzebny i chc si nieco od wie y ; w sam porę przyszed ł ą ę ł ś łe , mój drogi, jeszcze dwie minuty, a pobi bym si z nimi. Takie prawi g upoty... Nie masz poj ż ść ł ą ż ęcia, do jakiego stopnia zidiocenia mo e doj cz owiek! Zreszt , jak mo na to strawi ą ż ć? Chocia i my sami nieraz... Niech ich tam... Niech sobie plot , za to potem ple ę ę ą ę ł ść g upot nie b d ... Zaczekaj tu chwileczk , przyprowadz Zo-simowa. Zosimow jakby tylko czeka ś ę ł ł na Raskolnikowa, rzuci si do niego z jakim szczególnym zainteresowaniem. Po chwili twarz mu si ł ś ę rozja ni a. — Natychmiast spa ł ż ć ą ę ć — powiedzia , obejrzawszy pacjenta — a na noc za y jedn dawk . — Za ż ł żyje pan? Wczoraj przygotowa em ju ... taki proszek. — Nawet dwa — odpar ł ż ł Raskolnikow. Za y lekarstwo natychmiast. — To bardzo dobrze, ł że go odprowadzisz — powiedzia Zosimow do Razumichina — jutro zobaczymy, co b ł ś ędzie. Jak na dzi , jest bardzo dobrze: znaczne polepszenie. Cz owiek uczy si ż ę, póki yje... — Wiesz, co mi Zosimow szepn ś ł ź ął, gdy wychodzili my? — rzek Razumichin, gdy znale li si ł ą ż ę ju na ulicy. — Powiem ci, bracie, wszystko wprost, bo oni wszyscy s g upcami. Zosimow kaza ć ę ą ć ł mi rozmawia z tob przez drog i zda mu potem sprawozdanie. Widzisz, Rodia, on my ż ż ł ś ł ż śli, e ty... postrada e zmys y lub e ci w ka dym razie niewiele do tego brakuje. Uwa ś ą ż żasz? Po pierwsze, ty jeste trzy razy m drzejszy od niego, po wtóre, je eli jeste ż ł ś przy zdrowych zmys ach, to mo esz 238 piun ś ł ąc na le jego gmpie pomysiy, a po irzecie, ten KIOC, Kiory jest w a ciwie chirurgiem, studiuje teraz z zapa ł ę łem psychiatri , a co do ciebie, to mu klina zabi a twoja dzisiejsza rozmowa z Zamietowem. — Czy Zamietow opowiedział ci wszystko? — Tak. I bardzo dobrze zrobi ż ł. Teraz rozumiem wszystko co do joty i Zamietow tak e... Tak, jednym słowem, Rodia... sprawa jest taka... Jestem teraz nieco wstawiony, ale to nic nie szkodzi... Sprawa jest taka, ś ś ś że ta my l... ty mnie rozumiesz? Ta my l rzeczywi cie pocz ż ż ż ć ł ęła w nich kie kowa ... ty to rozumiesz. To znaczy, e aden z nich nie odwa y się wypowiedzie ń ł ś ł ć g o no tego horrendalnego g upstwa, a w ko cu, gdy tego malarza wsadzili, to ca ł ł ł ę ą ą ć ż łkiem ju w to przestali wierzy . Ale sk d bior si takie pó g ówki? Pobi em wtedy troch ć ż ń ę ę Zamietowa — mówi ci to tylko w cztery oczy i bro Bo e, nie daj pozna po sobie, e o tym wiesz, przekona ż ę łem si bowiem, e Zamietow jest bardzo ambitny, przekonałem si ł ś ę ś ę niedawno, gdy byli my u tej Luizy Iwanowny — ale dzisiaj wszystko si wyja ni o. Alfą i omegą wszystkiego był Ilja Pietrowicz! Skorzystał wtedy z twego omdlenia w cyrkule i robi ń ł ę ł najrozmaitsze przypuszczenia, a potem sam si wstydzi tych przypuszcze ; wiem o tym... Raskolnikow s ł ę ł ł łucha chciwie. Razumichin wygada si ze wszystkiego, bo by pijany. — Zemdla ś ł ł ę ł ć ł łem wtedy, bo by o bardzo duszno i czu by o okropnie farb — rzek g o no. — On si ł ż ę jeszcze usprawiedliwia! To nie farba, to zapalenie, które drzema o w tobie ju od miesi ł ś ł ł ąca, tak to wyt umaczy Zosimow. Jak teraz ten smarkacz Zamietow spu ci nos na kwint ć ż ł ę, tego sobie nawet przedstawi nie mo esz. „Nie jestem wart nawet tyle, co ma y palec tego cz ś ł ś łowieka" — mówi (ma na my li twój ma y palec). On my li i gada czasem ca ł ś ś ł ł ł łkiem do rzeczy, ale ta lekcja, której udzieli e mu dzi w „Pa acu Kryszta owym", to by o co ą ś ł ę ł ś wspania ego! Nap dzi e mu przede wszystkim porz dnego stracha. Najpierw zmusi ś łe go, 239 oy znowu uwierzy ę ś ł ą ę ł w l giupi mysi, a poieiii, na KOIICU uupiciu, pokaza e mu j zyk: „A ku-ku!" Doskonale! Zosta ż ż ł zmia d ony i unicestwiony. Wybornie! Dobrze mu tak. Szkoda, ż ł ł ż ł ę ć e mnie tam nie by o! Czeka teraz na ciebie. Równie Porfiry chcia ci pozna ... — A ju ś ż i ten? A dlaczego zrobili cie ze mnie wariata? — Ale sk ę ż ż ł ł ż ę ąd znowu... wariata. Zdaje si , e za du o nagada em... Zdawa o im si , e wszystko kr ę ł ś ą ęci si oko o tego jednego punktu, a teraz ten punkt jest wyja niony... znaj c wszystkie okoliczno ą ą ł ł ż ę ści... i jak to ci rozdra ni o wtedy i jaki mia o zwi zek z chorob ... Ja, bracie, jestem troch ę ę ą ą ę pijany, ale diabli go wiedz , on ma jak ś ide ... Mówi ci, zwariował po prostu na punkcie chorób nerwowych. Ale gwi ż żd na to... Przez pół minuty obaj milczeli. — S ł ę ś ć łuchaj, Razumichin — pierwszy przemówi Raskol-nikow — chc ci co wyzna . By ł ł ę ą ż ł ą łem przed chwil przy o u umieraj cego... Urz dnik jeden umar ... da em tam wszystkie pieni ż ł ą ł ł ądze... i poca owa a mnie przed chwil pewna ma a istotka, tak e nawet gdybym kogo ł ę ł ł ś zamordowa , to mimo to czu bym si ... i widzia em tam jeszcze jedną istot ę ę ę... z ognistym piórem... mówi jednak od rzeczy... bredz ... podtrzymaj mnie, zaraz b ą ęd schody... — Co ci? Co ci jest? — zapytał Razumichin zaniepokojony. — W g ł ę ę ę łowie mi si troch kr ci, ale to g upstwo... jest mi jednak tak smutno, tak smutno! Tak jakbym by ą ł kobiet ... Patrz, co to? Spójrz! — Co jest? — Nie widzisz? ę ć ł Świat o w moim pokoju, wida przez szpar ... Byli ju ś ż na ostatnich schodach, przy drzwiach gospodyni. Rzeczywi cie z izdebki Raskolnikowa s ł ś ę ł ączy o si wiat o. — Dziwne! Mo ł że to Nastazja? — powiedzia Razumichin. — Ona nigdy o tej porze nie przychodzi do mego pokoju, dawno ju ś ż pi. Wszystko jedno... B ź ąd zdrów! — Co ci jest? Odprowadz ę ę ci do pokoju. 2 ś 40 u cisn ź ą ę ę ń ł ą ąć twoj d o . No, podaj mi r k , b d mi zdrów! — Co ci jest, Rodia? — Nic! Chod ś ę ź!... B dziesz wiadkiem... Ruszyli na gór ż ż ś ę ć ę ł ę. Razumichin nie móg op dzi si od my li, e mo e jednak Zosimow miał racj ż ą ą ą ł ż ę. „Ech! Rozdra ni em go moj paplanin !" — szepn ł do siebie. Wtem, gdy zbli ali się do pokoju, us ł ą ą łyszeli dochodz ce stamt d g osy. — Co to znaczy? — zdumia ę ł si Razumichin. Raskolnikow pierwszy uj ą ł ę ął za klamk , otworzy drzwi i stan ł na progu jak wryty. Matka ł ł ł i siostra siedzia y na kanapie i czeka y na niego już pó torej godziny. Dlaczego tak ma ś ł ć ś ł ść ż ą ż ż ło my la o nich, cho dzi jeszcze przysz a kolejna wiadomo , e s ju w drodze, e lada chwila przyb ę ł ł ą ęd ? Przez ca y czas jedna i druga wypytywa y Nastazj , która i teraz sta ł ł ła przed nimi i opowiada a o wszystkim z najdrobniejszymi szczegó ami. Omal nie zemdla ę ż ą ł ś ą ż ły, dowiedziawszy si , e on w gor czce „uciek dzi " nie wiadomo dok d. „Bo e, co si ę ł ł ł ę z nim dzieje!" Obydwie p aka y i cierpia y m ki w czasie oczekiwania. Przywita ł ę ł ły Raskolnikowa radosnym i pe nym zachwytu okrzykiem. Obie rzuci y si ku niemu. Ale on sta ł ś ś ś ł jak wryty. Okropna wiadomo ć rzeczywisto ci porazi a go jak piorun. Jego r ł ż ą ś ę ł ęce nie podnios y si , aby u cisn ć najdro sze mu istoty. Matka i siostra tuli y go w obj ł ą ś ą ę ł ł ę ą ęciach, p acz c i miej c si na przemian... Ledwie zrobi krok, zachwia si i run ł na pod ś ł ę łog . Straci przytomno ć. Przera ł ł ę żenie, krzyki, j ki... Razumichin wpad do pokoju, chwyci w swe silne ramiona chorego i u ł ż ło y go na kanapie. — Nic to, nic to — mówi ł ł ł do matki i siostry — on tylko zemdla , to g upstwo! Przed chwilą doktor mówi ż ł ż ż ł, e jest mu znacznie lepiej, e jest zupe nie zdrów! Wody! O, ju przychodzi do siebie, już po wszystkim! 241 Chwyci ę ą ć ł ę ę ę ł r k Dum tak, ze omal jej nie wykr ci , by zmusi j do pochylenia si nad chorym i upewnienia si ż ż ę, e „ju po wszystkim". I matka, i siostra spogl ś ń ł ł ąda y na Razumichina jak na wys a ca Opatrzno ci, z zachwytem i wdzi ł ł ż ł ł ą ś ęczno ci . S ysza y ju od Nastazji, czym by dla Rodiona przez ca y czas choroby ten „roztropny m ż ł łodzieniec", jak nazwa a go tego wieczoru sama Pulcheria Raskolnikowa w poufnej rozmowie z Duni . ą Część trzecia i Raskolnikow uniós ł ę ł si i usiad na kanapie. S ł ł ł ę łabym ruchem r ki da znak Razumichinowi, aby przerwa potok bez adnych i po ę ę ć ę ł ł śpiesznych s ów pocieszenia, którymi stara si uspokoi matk i siostr . Potem ujął obie kobiety za r ł ł ęce i patrzy im w oczy przez dobre dwie minuty. Matka przerazi a się tego spojrzenia. W jego wzroku malowa ł ść ś ę ła si bezgraniczna mi o , a równocze nie odr ł ą ętwienie granicz ce z ob ędem. Pulcheria Aleksandrowna wybuchn ł ł ń ż ł ł ł ęła p aczem. Dunia zblad a; jej d o zadr a a w d oni brata. — Niech odprowadzi was do domu — rzek ą ł ł ł z amanym g osem, wskazuj c na Razumichina. — Do widzenia, jutro b ś ł ędzie wszystko... Kiedy przyjecha y cie? — Dzi ł ą ź ś wieczór, kochany Rodia — odpar a Pulcheria Aleksandrowna. — Poci g spó nił si ę ę ś ę ę, i to bardzo. Teraz jednak nie opuszcz ci , Rodia, za nic na wiecie. Pozostan z tobą przez noc... — Nie dr ą ę ą ż ł ęczcie mnie! — zaprotestowa i z rozdra nieniem machn ł r k . — Zostan ę ł ś ę przy nim! — o wiadczy Razumichin. — Nie zostawi go ani na chwilę samego. Moi go ć ł ść ą ście mog i do diab a! Mój wuj sam potrafi czyni honory domu! 243 — Jak ę ć ęł ś ł ą że mam panu dzi kowa ... — zacz a Pulchena Alek-sandrowna, ciskaj c d oń Razumichina, ale Raskolnikow przerwał jej: — ę ę ę Nie mog , już nie mog !— powtarzał nerwowo. — Nie m czcie mnie!Dosyć tego, id ę ż źcie ju ... nie mog !... — Chod ę ć ź źmy, mamo, wyjd my cho by na chwil z pokoju! — szepn ę ęła Dunia z przestrachem. — M czymy go, to jasne. — Czy ć ę ł ż ł ł ż po trzech latach nie wolno mi popatrze troch d u ej na niego! — za ka a Pulcheria Aleksandrowna. Jednak Raskolnikow przerwał jej znowu: — Poczekajcie! Przerywacie mi wci ś ł ł ę ż ąż, a mi si w g owie miesza... Widzia y cie Luzy na? — Nie, Rodia, on wie jednak, ł ł ł ś ż ł ś że my przyjecha y. S ysza y my, e Piotr Pietrowicz by tak uprzejmy i odwiedzi ę ł ci dzisiaj — dodała Pulcheria Aleksandrowna, nieco zafrasowana. — Tak... by ę ż ż Ł ś ł ł tak uprzejmy!... Duniu, powiedzia em dzi temu u ynowi, e zrzuc go ze schodów, i wygoniłem precz... — Rodia, co ty wygadujesz! Nie chcesz chyba powiedzie ... ć — zacz ż ę ęła Pulcheria Aleksandrowna z przera eniem, ale popatrzywszy na Duni , zamilk a. ł Dunia patrzy ł ą ż ła uwa nie na brata, czekaj c, co jeszcze powie. Nastazja opowiedzia a im ju ł ż ł ł ż przedtem o k ótni. Poniewa jednak nie wszystko zrozumia a i nie wszystko potrafi a powtórzy ś ł ć, przeto obie kobiety cierpia y bardzo wskutek niepewno ci. — Duniu — mówi ń ł ę ę ł ł dalej z wysi kiem Raskolnikow — nie godz si na to ma że stwo i dlatego musisz zaraz jutro przy pierwszym s ć Ł ż ś ę łowie zerwa z u ynem, aby my go wi cej nie widzieli. — Mój Bo ę że! — krzykn ła Pulcheria Aleksandrowna. — Bracie, zastanów si ę ł ł ę... co mówisz!... — odpar a gniewnie Dunia, uspokoi a si jednak zaraz. — Mo ś ś ć ą ś ę ł że nie jeste teraz w stanie my le rozs dnie, jeste zm czony — doda a łagodnie. — My ę ż Ł ć ś ą ę ż ślisz, e bredz w gor czce? Nie... Chcesz po lubi u yna ze wzgl du na mnie. Ja jednak nie przyjmuję tej ofiary. 244 l dlatego napiszesz mu jutro list..., w którym zawiadomisz go o zerwaniu... Rano dasz mi do przeczytania i wszystko si ń ę sko czy. — Nie mog ł ł ł ć ę tego zrobi ! — rzek a dziewczyna zbola ym g osem. — Jakim prawem... — Kochana Duniu, i ty się zbytnio unosisz, daj spokój, jutro... Czy nie widzisz... — przerwa ś ę ła Duni przestraszona matka. — Najlepiej b dzie, je li pójdziemy! — On bredzi! — stwierdzi ż ł ę ć ł podpity Razumichin. — Inaczej nie odwa y by si tak mówi ! Jutro wszystko minie. Faktem jest jednak, ś ł ł że dzi wyrzuci go za drzwi. Tak by o rzeczywi ł ę ą ł ł ę ł ś ście. No, a tamten w ciek si na dobre!... Wyg osi tu wielk mow i chcia nam zaimponowa ł ń ą ą ć swoj wiedz , ale w ko cu zrej-terowa ... — A wi ę ę ęc to prawda? — j kn ła Pulcheria Aleksandrowna. — A wi ź ł ł ęc do widzenia, do jutra — rzek a Dunia ze wspó czuciem. — Chod my, mamo!... B ź ąd zdrów, Rodia! — Czy s ń ł ę ł ą ł ł łyszysz, siostro — wo a za ni ostatkiem si — ja nie bredz , to ma że stwo by ś ż ć ś ł ć ę ą ś ł łoby pod o ci . Ja mog by otrem, ty jednak nie powinna ... dosy , e kto jeden... a nawet gdybym by ż Ł ę ł ł otrem, to takiej siostry nie uznam za siostr . Albo ja, albo u yn! A teraz mo ść żecie i ... — Zwariowa ą ś łe widocznie, ty despoto! — krzykn ł Razumichin. Jednak Raskolnikow nie odpar ę ą ą ł ł ż ć ł nic, by mo e, zabrak o mu si . Wyci gn ł si na kanapie i wyczerpany odwróci ł ż ś ę ł si do ciany. Dunia z ywym zainteresowaniem popatrywa a na Razumichina, jej czarne oczy b ł ż ł łyszcza y; Razumichin zadr a pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna sta ł ła jak skamienia a. — ą ę ć ś W żaden sposób nie mogę go opu ci !— szepn ła z rozpacz . — Zostanę tu, chyba znajdzie si ę ą ą ś ę dla mnie jaki k t... Niech pan odprowadzi do domu moj córk . — Popsuje pani wszystko, pozostaj ż ł ąc tu — odpar równie szeptem Razumichin, bardzo poruszony. — Niech pani wyjdzie 245 przynajmniej na schody. Nastka, po ł ą ć świe nam. Zapewniam pani — mówi dalej szeptem, gdy znale ś ł ł ż ż ę źli si ju na schodach — e o ma o co nie pobi dzi mnie i lekarza! Czy pani rozumie? Nawet lekarza! A ten, aby go nie dra ż ś ł ć żni , uczyni zado ć jego yczeniu i odszed ś ł ż ż ć ł ę ł ł, ja za pozosta em na dole, eby na niego uwa a ; on jednak ubra si i uciek . Gdy go pani rozdra ś żni, odejdzie nawet teraz w nocy, jeszcze sobie co zrobi... — Na mi ż ą ś ło ć bosk , co te pan mówi! — Tak, a oprócz tego nie mo ć ż że przecie Adwotia Romanow-na pozosta sama bez pani w tym hotelu, w którym pani zamieszka ł ł ł ła. Ten otr, Piotr Pietrowicz, móg paniom za atwić lepsze miejsce... Ale wie pani, jestem troch ę ł ź ę nietrze wy, i dlatego wyrwa o mi si takie s ż łowo; niech pani nie zwa a na to... — Chcia ł ą ę ć łabym zobaczy si z gospodyni — odpar a Pul-cheria Aleksandrowna, która nie da ą ć ś ę ła si odwie ć od swego zamiaru — i poprosi j o nocleg dla mojej córki. Pozostawić jego w tym stanie nie mog ę ę, nie mog ! Rozmow ł ż ę ę t prowadzili na schodach, tu przed drzwiami gospodyni. Nastazja sta a o kilka stopni ni ą ł ł ł ś żej i wieci a im. Razumichin by bardzo poruszony. Przed pó godzin jeszcze, gdy odprowadza ę ł ł Raskolnikowa do domu, okaza si wprawdzie nadmiernie gadatliwy, z czego jasno zdawa ś ę ł sobie spraw , jednak mimo olbrzymiej ilo ci wypitego alkoholu był przytomny zupe ś ł ś ś łnie i rze ki. Teraz za popad w stan euforii, a jednocze nie wypity alkohol jakby ze zdwojon ł ł ł ł ą si ą uderza mu do g owy. Sta przed obiema paniami i trzymaj ę ł ę ć ą ą ąc je za r ce, stara si przekona , przytaczaj c swoje racje z zadziwiaj cą szczero ś ł ż ą ści ; prawdopodobnie dla lepszego efektu niemal przy ka dym s owie ciskał bole ł ę ż ł ą ę śnie ich d onie jakby kleszczami. Duni wprost po era przy tym oczyma, nie kr puj c si ś ę ć ę ł ą ł ę zupe nie. Kobiety, czuj c ból, stara y si wyrwa swe r ce z u cisku jego olbrzymich, ko ł ł ą ł ł ż ścistych ap; on nie widzia tego i coraz bardziej przyci ga je ku sobie. Gdyby za ąda y od niego, ł ł ł ę ł żeby rzuci si ze schodów, by by to uczyni natychmiast, bez namys u lub wahania. Pulcheria Aleksandrowna, bardzo zaniepokojona 246 stanem syna, mia ę ł ł ż ła wprawdzie wra enie, ze m ody cz owiek zachowuje si nieco dziwnie i że zbyt bole ł ł ż ę ś śnie ciska im r ce, poniewa jednak by on dla niej zarazem cz owiekiem opatrzno ą ł ś ć ż ł ściowym, wola a nie zwa a na te drobne niestosowno ci. M od dziewczynę zdziwi ą ł ł ły, a nawet przestraszy y pa aj ce niesamowitym blaskiem oczy ich nowego znajomego i opiekuna. Jakkolwiek nie by ż ę ł ła trwo liwa z natury, to jednak zmiesza a si i zl ł ł ł ęk a, i tylko nieograniczone zaufanie, którego nabra a do tego dziwnego cz owieka pod wp ł ą ą ł ń ływem opowiada Nastki, powstrzyma o j od ucieczki wraz z matk . Zdawa a sobie równie ź ę ż ł ż ę ż spraw z tego, e w tej chwili ucieczka nie by a mo liwa. W dziesi ć minut pó niej uspokoi ż ż ł ą ś ś ł ł ę ła si jednak zupe nie. W a ciwo ci Razumichina by o to, e niezale nie od stanu, w jakim si ł ł łą ą ę ż ż ę znajdowa , odkrywa bez reszty ca sw dusz , tak e ka dy dowiadywa ę ł si natychmiast, z kim ma do czynienia. — Do gospodyni w ż ść ł ł ł żaden sposób nie mo e pani pój , to jest zupe nie g upi pomys ! — gor ł ę ę ą ączkowo przekonywa Pulcheri Aleksandro wn . — Wprawdzie jest pani jego matk , lecz mimo to, je ł żeli pozostanie pani tutaj, doprowadzi go pani do pasji i diabe wie, co z tego wyniknie! A wi ć ę ł ęc niech pani pos ucha, co chc zrobi : teraz zostanie przy nim Nastka, ja za ę ś ż ę ś odprowadz panie do hotelu, bo same nie mo ecie wyj ć na ulic , u nas w Petersburgu jest pod tym wzgl ę ą ędem... Zreszt , nie mówmy o tym!... Pobiegn z powrotem i za kwadrans, s ę ś ł ę łowo honoru!, przynios paniom dok adne wiadomo ci, jak on si ma, czy ś ł pi, czy nie itd. Potem, niech pani tylko pos ucha, potem pobiegnę szybko do mego domu, mam tam go ą ę ści, wszyscy pijani; zabior stamt d Zosimowa — to jest ten lekarz, który go leczy; znajduje si ę ś ś ę on w ród moich go ci; nie jest jednak pijany, bo on nigdy si nie upija! Zaci ą ń ę ę ągn go do Rodi, a zaraz potem przyjd do pa ; w ten sposób w ci gu godziny otrzymacie panie dwa sprawozdania o stanie jego zdrowia, w tym jedno od lekarza, czy rozumie pani? Od samego lekarza. To co ż ł ś ca kiem innego ni ode mnie! Gdyby jego stan si ą ż ą ę ż ę ł ę pogorszy , to przysi gam, e przyprowadz pani tu z powrotem, je eli jednak nast pi 247 polepszenie, to mo ł ę ę ć że pani spa spokojnie. Ja sam jednak sp dz ca ą noc tutaj, w sieni; Rodia nie dowie si ę ś ę o tym; co do Zosimowa za , to postaram si o nocleg dla niego u gospodyni, aby ą ę śmy mieli go pod r k . Bo kto mu jest teraz bardziej potrzebny: pani czy lekarz? Lekarz jest potrzebniejszy, niew ę ątpliwie, a wi c niech pani idzie do domu! U gospodyni nie mo ł ś ż ł ć że pani zosta ; ja móg bym, pani jednak nie mo e; nie wpu ci aby pani w ogóle, poniewa ę ć ś ż... no, bo jest dziwaczna... Je li jednak chce pani pozna przyczyn , to polubi ę ę ł ła mnie bardzo i by aby natychmiast zazdrosna o Awdoti Romanown , a i o panią te ę ę ł ż... O Awdoti Romanown na pewno; ma ona nieobliczalny charakter, zupe nie nieobliczalny! Ja zreszt ź ł ż ą jestem równie g upcem... jednak mniejsza o to. Chod my, proszę pani! Czy ufa mi pani? Tak czy nie? — Chod ż ł ł ł źmy, mamo — rzek a Dunia — zrobi na pewno to, co obieca . Uratowa ju raz życie Rodi. Je ą ś ę ć ę śli lekarz zdecyduje si tu przenocowa , to b dzie z pewno ci najlepsze wyjście. — Widzi pani, widzi pani... tak, pani mnie rozumie, poniewa ł ł ż pani jest anio em! — wo ał Razumichin w najwy ę ź ższym uniesieniu. — Chod my zatem! Nastka, wracaj w te p dy na gór ę ł ś ń ę, zosta przy nim ze wiat em, za kwadrans wróc ... Jakkolwiek Pulcheria Aleksandrowna nie by ł ła jeszcze ca kiem przekonana, ale nie sprzeciwia ł ż ę ł ł ż ł ę ła si d u ej. Razumichin poda ka dej z nich rami i sprowadzi je w dó po schodach. Matka jednak mia ś ą ła pewne w tpliwo ci co do niego. „Jest roztropnym i poczciwym m ć ł ę ł łodym cz owiekiem, ale czy b dzie móg dotrzyma danej obietnicy w takim stanie, w jakim się znajduje?..." — Widz ś ą ż ę, e pani ma w tpliwo ci z powodu mego stanu! — powiedzia ł ś ą ł Razumichin, odgaduj c jej my li. Stawia przy tym tak olbrzymie kroki i p ł ż ć ą ł ż ł ędzi tak szybko po chodniku, e obie panie nie mog y nad ży , ale nie zwa a na to zupełnie. — G ę ł ż ć ł łupstwo! To jest, chcia em powiedzie , e jestem pijany, ale to jest zupe nie oboj tne; moja nietrze ś źwo ć nie pochodzi 248 z woaKi, lecz z tego, ze skoro tylko panie ujrza ę ł ł ś łem, co uderzy o mi do g owy... Prosz nie zwraca ż ł ę ć na mnie uwagi, plot g upstwa; jestem pani niegodny... W najwy szym stopniu niegodny!... Jak tylko odprowadz ł ę ę panie do domu, wylej sobie tu, nad kana em, dwa wiadra wody na g ł ś ę ę łow i zaraz przyjd do siebie... Gdyby cie panie wiedzia y, jak bardzo obie je kocham!... Nie ę ę śmiejcie si ze mnie ani nie gniewajcie si na mnie... Gniewajcie się na wszystkich doko ę ła, byle nie na mnie! Jestem przyjacielem Rodi, a wi c i waszym. Chcia ł ł ż ł łbym... Czu em to ju dawno... jeszcze w zesz ym roku by taki moment... A zresztą nie przeczuwa ł ś ż łą ę ę ł ć łem niczego, spad y cie jakby z nieba. Mo e ca noc nie b d móg spa ... Zosimow wyrazi ż ł ć ż ż ę ś ł dzi obaw , e Rodion mo e postrada zmys y. Dlatego nie nale y go dra ć żni ... — Co te ę ż pan mówi! — krzykn ła matka. — Czy lekarz rzeczywi ł ł ście tak mówi ? — spyta a Dunia z niepokojem. — Tak mówi ś ż ł ł ł, jednak to nic nie znaczy, zupe nie nic. Da mu te lekarstwo, jaki proszek, na w ł ł ł ś łasne oczy widzia em. Nagle panie przyjecha y... ach... Lepiej by oby, gdyby cie przyjecha ł ś ły jutro!Dobrze przynajmniej, że cie odesz y: za godzinę sam Zosimow zda wam relacj ż ł ę ę ź ż ę ę. Tak, on nigdy si nie upija! I ja równie wytrze wiej ... Jak to si sta o, e się tak zala ę ą łem? Wszystkiemu winna ta dyskusja, do której mnie ci szubrawcy wci gn li! A tak przysi ł ł ę ę ę ę ż ł ęga em sobie, e nigdy wi cej nie b d si wdawa w dyskusje... Co za g upstwa ci ludzie wygadywali! Omal ich nie pobi ł łem! Pozostawi em tam mego wuja, niech odgrywa rol ę ą ż ż ą ę pana domu... No, czy panie uwierz , e oni ądaj , aby ludzie wyzbyli si swych indywidualnych w ś ą ł ę ć ż ś ła ciwo ci, i w tym widz swój idea ! Aby si tylko niczym nie wyró nia i by ś ą ż ą ć jak najmniej sob ! I to uwa aj za ostateczny cel rozwoju ludzko ci! Gdyby ta ich idiotyczna paplanina mia ś ła w sobie przynajmniej co oryginalnego, jednak... — Pozwoli pan... — przerwa ł ł ś ła nie mia o Pulcheria Aleksan-drowna. To jednak doda o mu tylko werwy. 249 pani soDie my sur — perorowa ż ż ł jeszcze giosmej. — Czy wyobra a pani sobie, e ja przejmuj ł ą ę ł ę ę si tymi ich g upstwami! Ja nawet bardzo lubi , gdy ci ludzie mówi g upstwa, prawienie g ż łupstw jest jedynym przywilejem, który wywy sza ludzi ponad inne stworzenia. Kto mówi g ł ę ż ś ł łupstwa, ten dochodzi do prawdy! W a nie to, e mówi g upstwa, czyni mnie cz ż ę ł ą ś łowiekiem. Do adnej prawdy si nie dochodzi o, nie paln wszy przedtem czterna cie razy, mo ł ś że nawet sto czterna cie razy g upstwa, i jest to rzecz godna szacunku; my jednak nie mo ł ć ł ł ł żemy w asnym rozumem nawet g upstwa sformu owa . Gadaj g upoty, lecz rób to na swój w ł ć ę ł ę łasny sposób, a ja ci za to poca uj . Mówi g upstwa w oryginalny sposób to nawet lepiej ni ł ę ć ż mówi prawd wed ug utartych, obcych wzorów; w pierwszym wypadku jest si ż ą ł ę cz owiekiem, w drugim papug . Prawda nam nie ucieknie; mo na jednak popsu ż ś ę ł ż ć sobie ycie przez to g upie wyrzeczenie si indywidualno ci; mo na na to przytoczy ś ś ł ć mnóstwo przyk adów. Czym bowiem jeste my teraz? Nasze wiadomo ci z dziedziny nauki, post ń ą ł ś ś ępu, rozwoju my li, wynalazczo ci, idea ów, d że , liberalizmu, rozs ś ądku, do wiadczenia i w ogóle wszystkiego, wszystkiego, wszystkiego, wszystkiego s ś ę ą na poziomie przedwst pnej klasy gimnazjum! Nabrali my upodobania do pomagania sobie obc ż ż ę ś ą ś ą ą m dro ci , przyzwyczaili my si do tego! Czy nie jest tak? Czy nie mam racji? — Razumichin podnieca ń ę ą ą ą ś ę ł si coraz bardziej, ciskaj c i potrz saj c r ce obu pa . — Czyż to nie tak? — O mój Bo ł że, sama nie wiem — odpar a biedna Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, tak... jakkolwiek nie we wszystkim zgadzam si ę ę z panem — zacz ła Dunia zupe ą ś ę ż łnie powa nie, natychmiast jednak krzykn ła z bólu, Razumichin cisn ł jej bowiem bardzo bole ę ę śnie r k . — Tak? Pani mówi, ł ł że tak? W takim razie... W takim razie jest pani... — wo a w uniesieniu — w takim razie jest pani wcieleniem dobroci, czystości, rozumu i... doskona ż ę ę ę ą ć ę ś ło ci! Prosz da mi swoj r k , prosz o to... i pani równie niech mi da 250 swoj ń ę ć ł ł ą; chcia bym uca owa r ce pa tu, zaraz teraz, na kolanach! I pad ż ł ę ś ł na kolana na rodku chodnika. Na szcz ście nie by o nikogo w pobli u. — Ale ę ż niech pan przestanie, prosz pana, co pan robi? — zawo ł ła a zaskoczona Pulcheria Aleksandrowna. — Prosz ł ć ę wsta — doda a Dunia, rozbawiona i zaniepokojona zarazem. — Za nic w ć ę świecie, dopóki nie da mi pani swojej r ki! Tak, dobrze, a teraz dosy , teraz wstaj ę ń ę ę ę i idziemy! Nieszcz sny dure ze mnie, jestem niegodny pani, pijany i wstydz si ... Nie jestem godzien kocha ż ą ć ć pani, ale podziwia pani musi ka dy, o ile nie jest bydlakiem! Dlatego te ć ż ą ł ą ż ukl k em przed pani ... Oto pani hotel, ju z tego cho by powodu Rodion uczyni ł ł ż ł ś ż ł ł ł zupe nie s usznie, e wyrzuci dzi Piotra Pietrowicza! Jak e ten cz owiek móg się odwa ą ż ć ś ć ży umie ci panie w takim miejscu! Przecie to skandal! Czy panie wiedz , komu si ę ż ą ę tu wynajmuje pokoje? Pani jest przecież jego narzeczon ! Nieprawda ? A wi c muszę pani powiedzie ł ę ż ć, e narzeczony, który tak post puje, to otr! — Przepraszam, panie Razumichin, pan się zapomina... — przerwała Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, tak, zupe ś ę ę ę ł ł łnie s usznie, zapomnia em si i wstydz si tego! — po piesznie zgodził si ę ł ę ż ą ę Razumichin, rozumiej c, e si zagalopowa . — Jednak.„jednak...nie po winna si pani na mnie z tego powodu gniewa ą ż ę ś ę ć! Mówi tak, bo tak my l , a nie dlatego, e pani ... hm! to by ą ą ż ł ł łoby pod e; jednym s owem, nie dlatego, e pani ... hm!... a zreszt nie mówmy o tym, nie ś ę ż ć śmiem mówi , nie powiem dlaczego... nie odwa ę si ... Jednak dzi , gdy przyszed ę ż ś ł on do Rodi, poczuli my wszyscy, e nie nadaje si on do naszej sfery. Nie dlatego, ł ż ł ć ł że da sobie u fryzjera ufryzowa w osy, nie dlatego, e spieszno mu by o popisać si ł Ż ż ę swoim rozumem, lecz dlatego, e jest on szpiclem i spekulantem, ydem i b aznem; wida ę ń ą ż ś ł ć to jak na d oni. My li pani, e on jest m dry? Nie, to dure ! A wi c czy jest to odpowiedni m ę ł ż ż ąż dla pani? Och, mój ty Bo e! Niech panie zwa ą — zatrzyma si nagle na schodach 251 hotelu, po których ju ą ż wchodzili — ci ludzie u mnie w domu s wprawdzie wszyscy pijani, ale wszyscy s ł ł ż ą uczciwi i je eli nawet mówimy g upstwa, a g upstwa mówimy wszyscy, to na tej drodze dojdziemy jednak do prawdy, ponieważ droga ta jest uczciwa, tymczasem Piotr Pietrowicz... nie kroczy drogą honoru. A ja, jakkolwiek solidnie ich wszystkich wy ł łaja em, to jednak mam dla nich wielki szacunek; dla Zamietowa nie mam wprawdzie szacunku, jednak lubi ł ż ę go, gdy jest to jeszcze m ody szczeniak! Nawet dla tego bydlaka Zosimowa mam uszanowanie, poniewa ł ż jest cz owiekiem honorowym i zna swój zawód. Teraz dosy ż ę ł ż ł ć, powiedzia em, co mi le a o na sercu, i spodziewam si , e nie czujecie panie do mnie urazy. Czy nie wzi ę ł ś ęły cie mi tego za z e? Naprawd nie? W takim razie chod ł ś ż ł źmy! Znam ten korytarz, by em tu ju kiedy pod numerem trzecim, by tam wielki skandal... A wi ń ęc gdzie jest pokój pa ? Który numer? Ósmy? Zamknijcie dobrze drzwi na noc i nie wpuszczajcie nikogo. Za kwadrans wróc ź ł ś ę z wie ciami, a w pó godziny pó niej przyjd ę ę znów z Zosimowem, zobaczycie panie! A teraz do zobaczenia, lec ! — Mój Bo ę ń ł ł że, czym to si sko czy, Dunieczko? — rzek a Pulcheria Aleksandrowna, pe na trwogi i niepokoju. — Uspokój si ę ą ł ę, mamo — odpar a Dunia, zdejmuj c kapelusz i mantyl 1. — Sam Bóg zes ć ż ł ła nam tego pana, aczkolwiek przybywa wprost z pijatyki. Mo na mu zaufa , jestem tego ca ł łkiem pewna. A to, co dotychczas uczyni dla Rodi... — Ach, moja Duniu, Bóg jeden wie, czy on wróci! Nie wiem, jak mog ć łam zostawi Rodię samego... Nawet przez my ę ż ł śl mi nie przesz o, e znajd go w takim stanie! Jaki on był nachmurzony, jakby go nasz przyjazd w ogóle nie cieszy ... ł Ł ł ę zy zaszkli y si w jej oczach. — Nie masz racji, mamo, nie przypatrzy ę ż ą ś ł ł ś ła mu si dobrze, bo przecie ci gle p aka a . Jest bardzo wyczerpany ci ą ą ężk chorob i to wszystko. 1 Mantyla — szal lub krótka pelerynka, robione zwykle z cienkiej tkaniny i obszyte falbankami, wstążkami itp. 252 — /\cn, la cnorooa; jaK 10 si ą ł ł ę sKonczy.' A jaK on... z tod mówi , Dunieczko! — mówi a, patrz ż ł ś ć ł ś ąc nie mia o w twarz córki, aby odczyta jej my li, i pocieszona by a tym, e Dunia broni brata, a wi ę ę ż ł ęc przebaczy a mu. — Pewna jestem, e jutro b dzie inaczej na t rzecz si ę ć ń ą ł ł ę zapatrywa — doda a, chc c do ko ca wybada córk . — Ja za ł ł ę ż ś jestem pewna, e jutro b dzie mówi to samo — odpar a Dunia. Na tym rozmowa si ę ł ż ł ę urwa a, gdy matka obawia a si dalszej rozmowy na ten temat. Dunia podesz ł ł ą ł ęł ę ł ą ła do niej i poca owa a j . Bez s owa obj a córk . Potem usiad a, oczekuj c pe ę ł ś ł łna niepokoju na powrót Razumichina, i śledzi a nie mia o oczyma córk , która skrzy ę ł ś ą żowawszy r ce na piersiach, chodzi a zamy lona po pokoju. Takie chodzenie z k ta w k ł ł ąt od dawna by o we zwyczaju Duni i w takich momentach matka wola a nie przerywać jej rozmy ń śla . Oczywi ż ł ą ś ł ł ą ś ł ż ście, e Razumichin by mieszny z t nag ą mi o ci do Duni, zw aszcza e był kompletnie pijany; ale ka ł ę ł żdy, kto ujrza by Duni , szczególnie teraz, gdy chodzi a po pokoju ze skrzy ł ę żowanymi r koma, znalaz by usprawiedliwienie dla jego afektu, nie powo ś ł ą ł ś ź ę ą łuj c si na jego nietrze wo ć. Dunia by a wyj tkowo adna, wysoka, licznie zbudowana, silna i pewna siebie, co wyra ł ę ł ża o si w jej ruchach, które mimo to by y urocze i mi ł ż ą ł ć ę ść ł ł łe. Z twarzy podobna by a do brata i mo na j by o uzna za pi kno . W osy mia a ciemne, chocia ą ł ż ś ż nieco ja niejsze ni u brata; oczy prawie czarne, b yszcz ce, dumne, które jednak w pewnych chwilach umia ł ł ć ą ły spogl da bardzo agodnie. By a blada, lecz nie chorobliw ą ś ż ś ł ś ą ś ą blado ci ; jej liczna twarzyczka promienia a wie o ci i zdrowiem. Usteczka mia ę ł ą ż ś ł ła nieco za ma e; dolna warga, wie a i p sowa, wystawa a troch naprzód, jak równie ą ś ś ł ż podbródek — jedyna nieprawid owo ć w tej licznej twarzy, nadaj ca jej wyraz stanowczo ł ś ł ś ż ści i nawet jakby wynios o ci; wyraz jej twarzy by raczej zamy lony i powa ny ani ń ł ł ś ą ł ę ł żeli weso y; tym pi kniej jednak zdobi j u miech, weso y, m odzie czy, beztroski! Nie dziw wi ż ęc, e szczery, prosty, 253 uczciwy, simy jaK mr i pijany n.azumiciim, Kiury w swuim nie widzia ł ł jeszcze tak adnej kobiety, od razu straci ę ł ę ł ł g ow . Do tego przypadek ukaza Duni po raz pierwszy w tej pi ą ł ś ś ł ęknej chwili, gdy mi o ć do brata i rado ć ze spotkania z nim uczyni y j jeszcze pi ą ż ł ł ą ękniejsz . Potem widzia , jak jej dolna warga drga a, wyra aj c bunt przeciwko brutalnym, bezwzgl ć ę ł ż ędnym ądaniom brata — i nie móg si oprze ! Gdy przedtem w stanie nietrze ż ę ł źwym wyrwa si z tym, e ekscentryczna gospodyni Raskolnikowa, Praskowia Paw ę ć łow-na, gotowa by zazdrosna nie tylko o Duni , lecz równie ę ą ł ł ę ę ż o Pulcheri Aleksandrown , mówi zupe n prawd . Wprawdzie Pulcheria Aleksandrowna liczy ś ł ś ż ła sobie ju czterdzie ci trzy lata, ale jej twarz zachowa a lady dawnej urody. Poza tym wygl ł ś ż ą ł ł ąda a na m odsz , ni w rzeczywisto ci by a, jak to bywa u kobiet, które potrafi ć ż ź ś ę ś ż ść ć ą zachowa a do pó nej staro ci pogod ducha, wie o uczu i prawe, czyste serce. Dodajmy nawiasem, ł ś ś ż że tylko przez te w a ciwo ci ducha mo na utrzyma ą ę ż ź ś ł ł ż ć ą ć sw urod a do pó nej staro ci. Jej w osy zaczyna y ju siwie i rzedn ć; doko ł ę ę ł ła oczu pojawi y si drobne promienie zmarszczek, policzki si zapad y wskutek trosk i zmartwie ł ę ł ń, ale mimo tych usterek twarz jej by a pi kna. By a ona odbiciem twarzy Duni, tylko o dwadzieścia lat starszej i bez tej charakterystycznej dolnej wargi, która u matki nie by ę ł ł ś ł ła wysuni ta. Pulcheria Aleksandrowna by a uczuciowa, ale nie ckliwa; by a nie mia a i uleg ę ł ł ę ła, jednak tylko do pewnej granicy: ust powa a w wielu rzeczach i godzi a si nawet z tym, co by ł ło wbrew jej przekonaniom, przy tym wszystkim jednak istnia a pewna granica uczciwo ł ę ści, zasad moralnych i wewn trznego przekonania, której nie przekroczy aby pod żadnym pozorem. Równo w dwadzie ł ł ś ścia minut po odej ciu Razumichina obie kobiety us ysza y lekkie, ale po ł śpieszne pukanie do drzwi. Razumichin powróci . — Ja nawet nie wchodz ł ś ę, nie mam czasu — rzek szybko, gdy mu otworzono. — On pi jak suse ę ż ł ł, g ęboko i spokojnie; daj mu, Bo e, dziesi ć godzin takiego snu. Nastka czuwa przy nim, 254 naKazaiem jej nie oaaaiac si ę ą ę ż ł ę, aopOKi me wróc , i eraz zaci gn tam Zosimowa; z o y on paniom raport, a potem udacie si ż ż ę ż ę równie na spoczynek; widz przecie , e panie są zupełnie wyczerpane... Po tych s ł łowach pobieg z powrotem przez korytarz. — ł ł ł Jaki to roztropny i uprzejmy m ody cz owiek!— stwierdzi a wielce uradowana Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, wygl ł ł ąda na dobrego cz owieka — odpar a Dunia szczególnie serdecznym tonem i podj ę ę ą ęła znów sw w drówk po pokoju. Prawie po godzinie da ę ł ć ł ę ły si s ysze na korytarzu kroki i znów rozleg o si pukanie do drzwi. Obie kobiety czeka ł ą ę ł ły, ca kowicie ufaj c obietnicy Razumichina; zjawi si on rzeczywi ł ł ę ż ł ście z Zosi-mowem. Zosimow bez d ugich ceregieli wyrwa si z pijatyki i z o ył wizyt ą ń ł ę ą ę lekarsk Raskolnikowowi, ale do obu pa poszed niech tnie, nie dowierzaj c informacjom pijanego Razumichina. Jednak jego mi ł ł ł ś ło ć w asna zosta a mile po echtana, gdy spostrzeg ę ł ś ż ł, e oczekiwano go rzeczywi cie jak wyroczni. Zabawi tylko dziesi ć minut i w ci ę ę ł ć ę ł ągu tego czasu uda o mu si uspokoi zupe nie Pulcheri Aleksandrown . Mówił wspó ż ś ą łczuj co, jednak z umiarkowaniem i umy lnie powa nym tonem, jak przystoi dwudziestosiedmioletniemu lekarzowi podczas wa ł żnej konsultacji; ani s owem nie zboczył z tematu i nie okaza ę ą ą ę ę ł ch ci wdawania si w bardziej osobist i prywatn rozmow . Urzekaj ę ż ł ś ś ą ął ę ł ą ąc urod Duni zauwa y zaraz przy wej ciu, pow ci gn si jednak i przez ca y czas wizyty nie patrzy ł ę ą ą ł na ni , zwracaj c si tylko do Pulcherii Aleksandrowny. Czu z tego powodu du ą ł ś ę że wewn trzne zadowolenie. Stan chorego okre li jako nie budz cy obaw. Jego zdaniem przyczyn ż ł ł ł ą choroby by o nie tylko z e po o enie materialne pacjenta w ostatnich miesi ą ł ś ś ż ącach, lecz równie przej cia duchowe; okre li j jako „produkt wielu nak ń ę ą ładaj cych si czynników duchowych i materialnych, silnych wzrusze , obaw, trosk, pewnych idei... i tak dalej". Poniewa ę ł ł ż ł ż ż zauwa y , e Dunia przys uchiwa a si temu ze szczególn ę ć ą ą ą uwag , zacz ł rozwodzi si na ten temat 255 bardzo szeroko. Ma trwozne, nie ł śmia e pyiame ruicnern /\ICK-sandrowny o jego poprzednie przypuszczenia co do zaburzenia umys ł łowego odpar ze spokojnym, szczerym u ż ą ł ś ż śmiechem, i przypisuj jego s owom zbyt wiele wagi; oczywi cie mo na zauwa ą ś ś ć ży u chorego lady jakiego urojenia, jakby zacz tki monomanii1 — on, Zosimow, po ż ę ę świ ca si obecnie specjalnym studiom w tej dziedzinie medycyny — nale y jednak wzi ą ś ż ł ż ż ś ę ę ąć pod uwag t okoliczno ć, e chory le a prawie a do dzi w gor czce, ale... nale ż ł ż ć ą ży s dzi , e przyjazd jego najbli szych wywrze teraz swój zbawienny wp yw, rozerwie go i przyczyni si ł ż ż ę do wyzdrowienia „pod warunkiem wszak e, e — s owa te wypowiedzia ę ę ł ze szczególnym naciskiem — oszcz dzi mu si nowych, nadzwyczajnych wzrusze ł ę ę ł ż ł ń". Potem wsta i po egna si statecznie i uprzejmie; obie kobiety dzi kowa y mu gor ł ą ę ś ń ł ę ąco; Dunia sama uj ła jego d o i u cisn ła j serdecznie. Odszed , nadzwyczaj zadowolony z odwiedzin, a jeszcze bardziej z samego siebie. — Jutro pomówimy o tym, teraz jednak musz ć ś ą panie koniecznie pój ć spa ! — dodał Razumichin napominaj ś ę ą ącym tonem, zbieraj c si do odej cia z Zosimowem. — Jutro przyjd ś ę tu z wie ciami z samego rana. — Szampa ł ńska dziewczyna z tej Awdotii Romanowny — rzek Zosimow, prawie się oblizuj ę ąc, gdy wyszli na ulic . — Szampa ę ł ń ł ś ńska? Co powiedzia ? Szampa ska? — rzuci si na niego Razumichin i chwyci ś ę ś ł ł go za gard o. — Je li jeszcze raz si o mielisz... Rozumiesz? Rozumiesz? — krzycza ś ł ł ą ł ą ł, szarpi c go za ko nierz i przypieraj c do muru. — S ysza e ? — Pu ł ę ł ś ść mnie, ty moczymordo! — broni si Zosimow. Gdy Razumichin go pu ci , popatrzy ł ś ś ł ą ż ł na niego uwa nie, a potem parskn ł g o nym miechem. Razumichin sta przed nim, opu ś ę ściwszy r ce, zamy lony i chmurny. — Oczywi ł ł ście, jestem os em — rzek ponury jak chmura gradowa — ty jednak... również nim jeste . ś 1 Monomania — chorobliwe opanowanie umys ś ą ę ą łu przez jedn natr tn my l. 256 — ł ę t^o 10 10 nie, oracie, ja nie jesiem osiem, w mojej giowie nie l gną się takie g upie my li. ś Szli dalej w milczeniu i dopiero gdy zbli ę żyli si do domu Raskolnikowa, Razumichin, wyra ł źnie zatroskany, przerwa milczenie. — Pos ł ą ł ą łuchaj, porz dny z ciebie ch op, ale pomijaj c inne twoje obrzydliwe na ogi, jesteś rozpustnikiem i to z tych plugawych. Jesteś znerwicowanym nicponiem bez charakteru, masz swoje narowy, uty ć ś łe i nie potrafisz sobie niczego odmówi ; nazywam to plugastwem, gdy ś ś ł ś ż ż wiedzie do zatraty godno ci osobistej. Zniewie cia e tak dalece, e trudno mi, mówi ć ż ą ąc szczerze, poj ć, jak mo esz by przy tym tak dobrym i ofiarnym lekarzem. ę Śpi taki w mi kkich puchach (i to lekarz!), a mimo to wstaje w nocy, gdy go wo ś ę ć ł ę ą łaj do chorego! Po trzech latach nie b dziesz pozwala budzi si do jakiego tam chorego... A zreszt ł ż ś ą, u diab a, to wszystko nie ma nic do rzeczy, chodzi o to, e dzi w nocy b ł ę ę ł ędziesz spa w mieszkaniu gospodyni (dobrze si nam czy em, zanim na to pozwoli ż ś ą ę ła), a ja w kuchni; b dziecie mieli wymarzon sposobno ć do zawarcia bli szej znajomo ś ści! Nie to, co ty my lisz! Nic z tych rzeczy... — Nawet mi to przez my ł śl nie przesz o. — Poznasz t ł ę ł ś ą ą ą ę wstydliw , milcz c , nie mia ą niewiast , zatwardzia ą w cnocie, a mimo to wzdycha ona i topnieje jak wosk, i to jeszcze jak topnieje! Uwolnij mnie od niej, zabierz ją do stu diab ę ę ę łów! Pyszna z niej kobietka!... B d ci wdzi czny do grobowej deski! Zosimow ś ł ę ł śmia si coraz g o niej. — Ale ci ę ą ę ę wzi ło! Tylko co ja z ni zrobi ? — Zapewniam ci ś ł ż ą ł ę ż ę, e nie b dziesz mia z ni adnych k opotów; mów tylko, co ci lina na j ą ł ę ą ś ęzyk przyniesie; wystarczy, je li si dziesz przy niej i b dziesz mówi ! A zreszt , jesteś lekarzem, mo ł ż ż ę ę ą ć żesz leczy u niej jak ś chorob . Przysi gam ci, e nie po a ujesz. Ma ona u siebie w mieszkaniu klawikord; jak wiesz, ja brzd ą ś ś ąkam co nieco ; mam tak jedną piosenk ą ł ą Ł ś ą ą ą ę, któr gram, prawdziwie rosyjsk ludow pie ń zy gor ce z oczu p yn ... 9 — Zbrodnia i kara 257 una lubi taKie piosenKi, oa tej piosenKi zaczai się tez nasz mny stosunek; ty jednak jesteś wprost wirtuozem w grze fortepianowej, prawdziwym mistrzem, drugim Rubinsteinem1... Zapewniam ci ł ż ż ę, e nie po a ujesz! — Czy poczyni ż ś ś ż ś ł ś łe jej mo e jakie obietnice? Na pi mie, formalnie? A mo e przyrzek e jej ma ń łże stwo? — Nie, nic podobnego! Nie, ona wcale nie taka. Czebarow ju ł ż próbowa ... — No to rzu ą ć j ! — Nie wypada! — Dlaczego? — Nie mog ą ą ł ł ż ś ę ę, po prostu nie mog ! Istnieje tu jaka ywio owa si a przyci gaj ca. — To po co zawraca ę ł ś łe jej g ow ? — Wcale nie, to raczej ja sam w mojej g ć ą ę ł łupocie da em si przez ni omota ; jej to zapewne ca ł ś ł ę ę łkiem oboj tne, kto b dzie jej nadskakiwa , ja czy ty, byle kto ko o niej siedzia ż ć ś ż ł ł i wzdycha . Wystarczy, je eli... Nie wiem, jak ci to wyja ni ... wystarczy, je eli... no, dajmy na to, wiem, ę ś ś ł że by e dobrym matematykiem i dzi jeszcze tym si zajmujesz... a wi ł ę ę ż ę ł ć ł ęc zacznij jej wyk ada rachunek ca kowy; naprawd nie artuj , mówi ca kiem powa ę ć ć ą żnie, jej to wszystko jedno, b dzie patrze na ciebie i wzdycha , nie znudzi j to cho ę ł ćby i przez rok. Ja opowiada em jej, mi dzy innymi, przez szereg dni o pruskiej Izbie Panów2 (o czym bowiem mia ę ł ł ć ą łem z ni mówi ?) — wzdycha a tylko i poci a si ! Tylko o mi ą ż ć ś ło ci z ni nie mów, jest ona bowiem a do przesady wstydliwa, musisz jednak udawa , że nie mo ł ś ć żesz tego przebole ani odej ć — to jej zupe nie wystarczy. Posiada bardzo ł ą ł ź adnie urz dzone mieszkanie i cz owiek czuje się tam jak u siebie w domu: czytaj, sied , le ż ć ł ą ż ż, pisz... mo esz j nawet poca owa , tylko ostro nie... — Ale po co mi ona? 1 Antoni Rubinstein (l 829-1894) — rosyjski kompozytor i pianista wirtuoz. 2 Pruska Izba Panów — wyższa izba w parlamencie Prus. 258 — Ach, jak ż ć ł że mam ci to wyt umaczy ? Zwa tylko: wy oboje pasujecie do siebie! Już przedtem my ę ę ć ł ł śla em o tobie... Wszak ci to nie minie! A wi c powinno ci by zupe nie oboj ź ś ętne, wcze niej czy pó niej. Tu, bracie, tkwi taki pierzynowy pierwiastek, ach! i nie tylko pierzynowy! To kusi: to koniec ń świata, kotwica, cicha przysta , sól ziemi, ostoja świata na trzech wielorybach1, kwintesencja2 blinów, tłustych pasztetów, samowaru wieczornego, cichych westchnie ł ń i ciep ych kacabajek, napalonych pieców, to tak, jakbyś umar ż ł ś ł ę ł, a zarazem y , obydwie korzy ci naraz! No, bratku, do licha, zagalopowa em si , czas spa ą ę ę ę ę ł ć! Pos uchaj: czasami budz si w nocy, id wi c i zagl dam do niego. Jednak to nic, g ę ę ś łupstwo, wszystko b dzie dobrze. Nie zadawaj wi c sobie zbyt wiele trudu, je li jednak zechcesz, b ł ś ć ś ędziesz móg przy sposobno ci do niego zajrze . Gdyby coś zauwa ź ś ę ę ą ł ł ży , na przyk ad gor czk , malign lub co podobnego, to obud mnie bezzw ą łocznie. Zreszt , nie przypuszczam... IIR azumichin obudzi ą ą ę ę ę ł si nast pnego dnia mi dzy siódm a ósm bardzo zatroskany i powa ę ł ś ą żny. Wiele nowych, nieprzewidzianych w tpliwo ci zrodzi o si w nim tego rana. Nigdy nawet nie przypuszcza ę ś ż ł ę ż ł, e obudzi si kiedy w takim nastroju. Pami ta a do najdrobniejszych szczegó ł ł ę łów wszystkie zdarzenia ubieg ego dnia i zdawa sobie spraw z tego, ł ś ż ł ś ę ł że sta o si z nim co niezwyk ego, e jest pod jakim zupe nie dotychczas nie znanym wra ś ł ż żeniem, niepodobnym do dawnych. Równocze nie zrozumia jasno, e my ł ł ż ć śle nie mo e o urzeczywistnieniu marzenia, które powsta o w jego g owie; tak znikome by ę ł ż ł ę ły szans na jego spe nienie, e zawstydzi si nawet swego Istnia ę ż ło wierzenie, e ziemia opiera si na trzech wielorybach. Kwintesencja — istota, sedno rzeczy. 259 iiidi^llia l Z-WiU^ll Sllf CU l^WlllCJ 1VU lZ,CC?y WISiyill i zadaniom, które na ń ę ł ż ło y na niego „przekl ty dzie wczorajszy". Najwstr ł ł ę ętniejsze by o mu wspomnienie jego „pod ego i ordynarnego" zachowania si — nie tylko dlatego, ł ę ą ą ż ł że by pijany, ale dlatego, e wykorzystuj c trudn sytuacj m odej panny, z zazdro ł ś ł ści, pochopnie i g upio na wymy la na jej narzeczonego, a nie zna zupe ę ż ń ą łnie ich wzajemnych stosunków i zobowi za obojga ani te tak naprawd jego samego. I jakie mia ć ą ś ł ł prawo wydawa s d tak pochopnie i lekkomy lnie? Kto uczyni go s ż ć ś ł ż ą ędzi ? I czy mo na by o przypu ci , e istota taka jak Awdotia Romanowna odda się niegodnemu cz ś ć ą łowiekowi za pieni dze? A zatem musi on posiada jakie zalety. A ten hotel? Sk ś ł ż ć ł ąd móg wiedzie , co to za hotel? Przecie szykuje w a nie mieszkanie... Pfe! wysz ż ć ł ę ż ę ż ło po chamsku pod ka dym wzgl dem! Czy mo e si t umaczy tym, e był nietrze ą ż ł źwy? G upie usprawiedliwienie, poni aj ce go jeszcze bardziej! Po pijanemu prawda wychodzi na wierzch, mówi przys ł ł łowie, i ca a prawda wysz a na jaw, a mianowicie „ca ż ż ś ł ła pod o ć jego zazdrosnego, niskiego charakteru!" Czy on, Razu-michin, mo e sobie w ogóle pozwoli ż ś ł ć na takie marzenia o przysz o ci? Czym e on jest wobec takiej dziewczyny — on, pijany awanturnik i samochwała wczorajszy? „Czy w ogóle do pomy ą ś ś ślenia jest takie absurdalne i mieszne zestawienie?" My l c o tym, Razumichin aż poczerwienia ę ł ś ł ś ł ł ze z o ci i rozpaczy, a do tego jakby na z o ć przypomnia o mu si , jak opowiada ę ż ż ł im wczoraj na schodach, e gospodyni jest mu przychylna i e b dzie zazdrosna ś ł ś ł ł ę o Awdotię Romanown ... to już by o ca kiem nie do zniesienia. Z w ciek o ci r ł ą ł ę ę ł ż ł ą ą ę ą ąbn ł pi ści w kuchenny piec z tak si ą, e zrani sobie r k i wybi jedn ceg ę. „Oczywi ż ł ę ą ą ście — mrukn ł po chwili, zdaj c sobie spraw z w asnego poni enia — oczywi ć ł ć ż ę ą ś ł ście te wszystkie pod o ci nie dadz si ju teraz zaklajstrowa ani odwo a ... a zatem nie ma sensu w ogóle o tym my ą ę ł ć ć śle ; pozostaje milcze ... spe ni mój obowi zek w milczeniu i... nie wolno mi prosi ć ż ć o przebaczenie ani w ogóle wspomina o tym... jasne, e dla mnie już wszystko stracone!" 260 Mimo to jednak podczas ubierania si ż ł ę obejrza swoje ubranie staranniej ni zwykle. Innego ubrania nie mia ł ż ś ł ż ł ł, a nawet gdyby je mia , to mo e by nawet umy lnie nie w o y . Z drugiej za ł ć ł ż ś strony nie chcia uchodzi ani za cynika, ani za niechluja, nie móg obra ać uczu ł ś ż ć innych, tym bardziej e go potrzebowali i wzywali. Dlatego oczy ci starannie szczotk ł ę ą ś ł ę ą garnitur. Koszul mia zawsze zno n ; pod tym wzgl dem by bardzo akuratny. Równie ł ę ł ł ł ł ę ż umy si tego rana gruntownie — od Nastki dosta myd o — umy w osy, szyj , a szczególnie r ć ę ę ł ś ęce. Gdy za dosz o do rozstrzygni cia kwestii, czy si ogoli , czy nie (Praskowia Paw ł ł łowna mia a wyborne brzytwy pozosta e po nieboszczku, panu Zarnicynie), to rozstrzygn ą ś ł ą ął j na z o ć sobie przecz co: „Niech zostanie tak, jak jest! Gdyby one pomy ł ś ą ś ż ę ł ż ł śla y, e ogoli em si , eby... a z pewno ci tak by pomy la y... Nie, za żadn ż ę ą cen ! Najgorsze, e jestem takim nieokrzesanym gburem i mam knajackie narowy... Wiem oczywi ł ą ż ście, e od biedy jestem porz dnym cz owiekiem; nie ma czym się zbytnio chwali ł ą ł ą ę ż ć, e si jest porz dnym cz owiekiem. Porz dnym cz owiekiem powinien być ka ę ż ł ą ż ę żdy, a nawet wi cej ni porz dnym... a ja zgrzeszy em ju (pami tam to) w tym i w owym... nie, nie pope ł ś ż ś ł ż ł łni em adnej pod o ci, ale przecie ... A jakie my li przychodzi y mi nieraz do g ć ż łowy! Hm! Przecie to istne wariactwo zestawi to wszystko z Awdotią Romanown ę ę ś ć ą ą! A niech to! Chc si umy lnie okaza brudnym, niechlujnym pijaczyn ! Gwi ę ż ż żd ę na wszystko! Oka ę si jeszcze gorszym!..." Gdy tak monologowa ł ł ł ł, wszed Zosimow, który nocowa w salonie Praskowii Paw owny. Wybiera ć ł ę ł si do domu, przedtem jednak chcia zajrze do chorego. Razumichin powiedział mu, ę ć ł ł ś że chory pi jak suse . Zosimow poleci nie budzi go, dopóki sam si nie ocknie; obieca ą ś ł wpa ć ponownie po dziesi tej. — Tylko ł ł ł ł żebym go zasta w domu — doda . — Do licha, adny to pacjent, który nie s ucha lekarza. I lecz tu takiego! Nie wiesz, czy on pójdzie do nich, czy one tu przyjd ? ą 261 — mysie, ze one lu przyja ś ł ą — oapan Kazumicnin. z,ro-zumia cel pytania. — Oczywi cie, b ż ę ę ę ć ą ęd omawia sprawy rodzinne. Ja si wtedy wynios . Rozumie si jednak, e ty jako lekarz masz wi ż ększe prawa ni ja. — Nie jestem przecie ę ę ę ż spowiednikiem, przyjd i zaraz wyjd . Mam jeszcze inne zaj cia. — Jedno mnie niepokoi — przerwa ą ę ą ł mu Razumichin, chmurz c si . — Wczoraj, id c z nim, naplot ę ż ę ł łem mu rozmaitych g upstw, mi dzy innymi, e ty obawiasz si , czy on przypadkiem... nie dostanie pomieszania zmysłów... — Równie ś ł ż i paniom mówi e wczoraj o tym. — Wiem, ł ż ł ł że zrobi em g upio. Mo esz mnie st uc za to! Powiedz mi jednak, czy wierzysz w to naprawd ? ę — Mówi ś ł ż ż ż ę ci przecie , e to adna diagnoza. Gdy przyprowadzi e mnie do niego, to przedstawi ś ś łe mi go jako... monomana. A wczoraj dolali my jeszcze oliwy do ognia, to znaczy w ż ł ł ś ła ciwie ty twoim opowiadaniem... o malarzu; niez y temat, zw aszcza e to w ę ł ł ć ż ś ła nie mo e by powodem jego zamroczenia! Gdybym wiedzia dok adnie, co si wtedy zdarzy ł ś ż ło na policji, i o tym, e tam jaka kanalia rzuci a na niego podejrzenie, to nie dopu ą ł ł ą ł ści bym do wczorajszej rozmowy. Tacy maniacy robi z ig y wid y i widz na jawie najbardziej bezsensowne rzeczy... O ile sobie przypominam, to już wczoraj z opowiadania Zamietowa ł ł dowiedzia em się po owy prawdy. To jednak jeszcze nic. Znam wypadek, że czterdziestoletni hipochondryk zamordowa ś ą ł ś ł o mioletniego ch opca, nie mog c znie ć jego codziennych ł żartów podczas obiadu! A tu on w achmanach, bezczelny komisarz, rozwijaj ę ąca si choroba i takie podejrzenie! I to skierowane przeciw typowemu hipochondrykowi! O wybuja ą ń ż ś ł łej, granicz cej z szale stwem ambicji! Mo e w tym w a nie le ł ł ł ł ży przyczyna choroby. Do diab a... A propos, ten Zamietow to ca kiem mi y ch op, jednak... hm... niepotrzebnie wczoraj o wszystkim opowiada ł ł. Okropny gadu a. — Komu opowiadał? Mnie i tobie! 262 — i rornremu. — Wi ż ęc có z tego? — Hm, powiedz mi, czy masz jaki ś ł ż ę ę ł ś wp yw na matk i siostr ? Nale a oby dzi z nim ostrożnie... — Pogodz ę ł ę ą si ! — odpar niech tnie Razumichin. — Co on ma przeciwko temu ę ł ż Łu ynowi? Cz owiek bogaty i o ile mi si zdaje, jej nieoboj ż ą ętny... a one s przecie bez grosza. — Przesta ą ą ć ń mnie wypytywa ! — odburkn ł gniewnie Razumichin. — Sk d mogę wiedzie ą ż ą ą ć, czy maj pieni dze? Sam je spytaj, mo e ci powiedz !... — Ach, jaki ś ł ź ł ś ty czasem g upi! Nie wytrze wia e jeszcze od wczoraj... Do widzenia! Podzi ę ę ł ękuj Praskowii Paw ownie w moim imieniu za nocleg. Zamkn ła si na klucz, na moje „dzie ł ł ń dobry" odpowiedzia a mi przez drzwi. O siódmej godzinie jednak wsta a, przyniesiono jej z kuchni, przez korytarz, samowar... Nie mia ś łem przyjemno ci jej ogl ć ąda !... Z wybiciem dziewi ę ł ątej Razumichin zjawi si w „pokojach umeblowanych" Bakalejewa. Obie panie oczekiwa ą ł ą ś ż ły go ju z niecierpliwo ci . Wsta y jeszcze przed siódm . Wszedł ponury jak noc, z ś ę ł ł ł ż ło y niezgrabny uk on, przez co rozgniewa si zaraz, oczywi cie na samego siebie. Nast ł ł ł ąpi o to, czego zupe nie nie przewidzia . Pulcheria Aleksandrowna po prostu rzuci ł ł ł ł ł ę ła si na niego, chwyci a jego obie d onie i o ma o nie uca owa a. Spojrzał nie ł ż ę ę ł śmia o na Awdoti Romanown , ale i ta dumna twarz wyra a a w tej chwili taką wdzi ł ź ś ęczno ć i przyja ń, taki zupe ny i niespodziany szacunek (zamiast ironicznych spojrze ł ł ł ż ź ń i le ukrywanej pogardy), e by by zaiste wola , gdyby go przywitano ajaniem, bo tak to jeszcze bardziej by ł ę ło mu wstyd. Na szcz ście mia temat do rozmowy, toteż uchwyci ż ę ł si go co ywo. Gdy Pulcheria Aleksandrowna us ę ł ż ł łysza a, e jej syn wprawdzie nie obudzi si jeszcze, ale „wszystko dobrze idzie", odpar ł ż ł ś ę ż ła, e to si wietnie sk ada, „gdy wpierw chcia aby z nim, Razumichinem, pomówi ę ł ć o paru sprawach". Zapytano go, czy pi herbat , i zaproszono do sto ą ć ł łu, obie panie postanowi y bowiem poczeka z herbat na niego. Awdotia Romanowna 263 zadzwoni ą ę ę ł ła, zjawi si oruany oDdartus, u Którego zamówiono herbat ; podano j jednak tak paskudnie i niechlujnie, ą ł ę ż że panie a si zawstydzi y. Razumichin pocz ł zrazu energicznie pomstowa ż Ł ł ć na „umeblowane pokoje", przypomnia sobie jednak u yna, zamilk ę ż ł ę ł ł, zawstydzi si i by bardzo rad, e Pulcheria Aleksandrowna pocz ła go o wszystko wypytywa . ć Odpowiada ą ą ł przez trzy kwadranse, przy czym przerywano mu ci gle, zadaj c nowe pytania. Powiadomi ż ż ł je o wszystkich wa niejszych wydarzeniach z ostatniego roku w yciu Rodiona, a zako ł ł ńczy dok adnym sprawozdaniem z przebiegu choroby. To, o czym nie móg ę ę ę ł ć ł mówi , przemilcza , mi dzy innymi scen w cyrkule ze wszystkimi jej nast pstwami. S ł ł ę ż ń ł ł ł ł łucha y go chciwie, ale gdy zdawa o mu si , e sko czy i zadowoli s uchaczki, okaza o si ą ł ż ę, e ich zdaniem by to dopiero pocz tek. — ą ć ą ć Proszę mi powiedzie , jak pan s dzi... ach, proszę mi wybaczy , dot d jeszcze nie wiem, jak panu na imi ę ł ę? — zreflektowa a si Pulcheria Aleksandrowna. — Dymitr Prokofjicz. — A zatem, panie Dymitrze Prokofjiczu, bardzo chcia ę ć łabym dowiedzie si ... jak on w ogóle... zapatruje si ć ś ę teraz na wszystko, to jest, pan rozumie... jak mam to panu wyja ni , to znaczy niby, co on lubi? Czy ci ż ągle jeszcze jest taki rozdra niony? Czego pragnie i o czym marzy? Co teraz ma najwi ę ł ł ększy wp yw na niego? S owem, pragn łabym... — Ale ł ą ć ż ż ż, mamo, jak e mo na na to wszystko tak naraz odpowiedzie ! — wtr ci a Dunia. — Ach, mój Bo ć ę ł że, nie spodziewa am si zasta go w takim stanie, panie Dymitrze. — To rzecz ca ł łkiem naturalna — odpar Razumichin. — Matki nie mam, a mój wuj przyje ż ą ż żd a prawie co rok i nigdy mnie nie poznaje, nawet z wygl du, a przecie jest m ż ę ł ż ł ł ądrym cz owiekiem. A przez trzy lata waszej roz ąki du o wody up yn ło. I có mogę pani powiedzie ł ł ę ć? Rodi znam od pó tora roku, jest on skryty, ponury, wynios y i dumny; w ostatnich czasach za ę ł ś ż ż ż ś (mo liwe jednak, e ju i wcze niej) sta si po- 264 dejrzliwym hipochondrykiem. Przy tym jest wspania ś łomy lny i dobry. Nie lubi okazywać swoich uczu ć ż ę ć ć i woli raczej wyda si okrutnym ani eli okaza serce. Czasami wcale nie jest hipochondrykiem, lecz po prostu zimnym i a ł ł ś ż do brutalno ci nieczu ym cz owiekiem, jakby mia ł ł w sobie dwa charaktery. Niekiedy bywa strasznie ma omówny! Nigdy nie ma czasu, ci ż ż ągle mu wszystko przeszkadza, mimo e le y i nic nie robi. Nie drwi z ludzi nie z braku dowcipu, lecz dlatego, ł ę że nie ma czasu na takie g upstwa. Gdy mu si coś opowiada, nigdy nie wys ń łucha do ko ca. Nie interesuje go to, co zajmuje wszystkich w danej chwili. Ceni si ę ż ą ż ę bardzo i zdaje mi si , e ma poniek d do tego prawo. Có by jeszcze doda ł ń ż ę ć?... Spodziewam si , e przyjazd pa wywrze zbawienny wp yw na niego. — Oby Bóg da ęł ę ł ł ł! — westchn a Pulcheria Aleksandrowna, przygn biona tym, co us ysza a o swoim Rodi. Natomiast Razumichin spojrza ę ę ś ł wreszcie nieco mielej na Awdoti Romanown . W czasie rozmowy zerka ą ę ą ę ą ł na ni cz sto, jednak tylko przelotnie, na krótk chwil , odwracaj c natychmiast wzrok. Dunia to siada ł ą ę ł ła przy stole, przys uchuj c si rozmowie, to wstawa a i zaczyna ę ś ę ż ą ą ć ła chodzi z k ta w k t, ze skrzy owanymi r koma i zaci ni tymi wargami, jak to mia ą ś ł ła we zwyczaju. Od czasu do czasu rzuca a jakie pytanie, nie przerywaj c swej w ą ś ż ł ł ć ń ł ędrówki i trwaj c w zamy leniu. Równie ona mia a zwyczaj nie s ucha do ko ca. Mia a na sobie lekk ę ą ł ę ą ą, ciemn sukienczyn , a na szyi bia ą, przejrzyst apaszk . Z wielu oznak wnioskowa ę ę ą ż ł Razumichin, e obie kobiety znajduj si w ci żkich warunkach materialnych. Gdyby Dunia ubrana by ł ę ż ła jak królowa, zapewne nie obawia by si jej; teraz jednak, mo e w ę ł ł ż ł ż ś ła nie z tego powodu, e by a tak skromnie ubrana i e widzia ca e ich n dzne otoczenie, zago ł ż ć ę ę ą ł ści a w jego sercu jakby trwoga i zacz ł si l ka o ka de swoje s owo i ka ć ł ł ł żdy swój ruch, co dla cz owieka, który i tak sobie nie dowierza , musia o by bardzo uciążliwe. — Powiedzia ł ł pan sporo ciekawych rzeczy o charakterze mego brata i... ca kiem bezstronnie. To dobrze. My ż ł śla am, e 265 pan go uwielbia — zauwa ś ż ę ż ł ży a JJuma z u miechem. — l mnie równie si zdaje, e powinien mie ś ł ę ć przy sobie kobiet — doda a w zamy leniu. — Ja tego nie powiedzia ż ę ż ą łem, a zreszt mo e ma pani racj , tylko e... — Co? — On nikogo nie kocha i by ż ć mo e, nigdy nie pokocha — palnął Razumichin. — To znaczy, ć że nie potrafi pokocha ? — Czy pani wie, że jest pani bardzo podobna do swego brata, i to we wszystkim!— wyrwa ł ę ło mu si niespodzianie dla niego samego. Gdy sobie jednak przypomnia , co mówił o jej bracie, poczerwieniał jak rak ze wstydu. Awdotia Romanowna, spojrzawszy na ś ś ł ę ń, wybuchn ła g o nym miechem. — Co do Rodi, to oboje mo ż ł ć ę żecie si myli — przerwa a matka nieco ura ona. — Nie mówi ś ę o tym, jaki jest dzisiaj, Dunieczko. To, co Piotr Pietrowicz pisze w tym li cie... i to, co ł ż ć ą ż śmy przypuszcza y, mo e nie by prawd , a jednak, Dymitrze Prokofjiczu, nie mo e pan sobie wyobrazi ż ł ć, jakie on miewa fantastyczne pomys y i jaki jest, e tak powiem, kapry ł ć ł śny. Nigdy nie mog am polega na jego charakterze, nawet gdy mia zaledwie pi ś ć ż ż ś ętna cie lat. Pewna jestem, e i teraz mo e zrobi co takiego, co nikomu by nie przysz ł ł ć ś ło na my l... Nie potrzebujemy szuka daleko: czy s ysza pan o tym, jak on mnie pó ł ł ś ć ł ł łtora roku temu zadziwi , poruszy i omal na mier przestraszy , gdy wyrazi chęć poślubienia tej — jak ę że ona si nazywa? — córki gospodyni, Zarnicynej? — Czy zna pan jakie ł ł ś szczegó y tej historii? — spyta a Awdotia Romanowna. — Czy my ą ęł ą ł śli pan — ci gn a dalej Pulcheria Aleksandrow-na ze wzrastaj cym zapa em — ś ł ł że wtedy powstrzyma yby go moje zy, moje pro by, moja choroba, a nawet moja śmier ś ł ę ę ć ze zmartwienia, n dza, w której si znajdowa y my? Najspokojniej przekroczyłby te przeszkody. Czy to mo ł ż ż żliwe jednak, czy to mo liwe, eby nas nie kocha ? 266 — rsigdy mi o tej historii me mówi ł ł — odpar przezornie Razumichin — jednak od samej pani Zarnicynej s ł ł ż ą łysza em kilka szczegó ów, a nie nale y ona do osób, które lubi się zwierza ś ł ł ś ć. To za , co s ysza em, jest do ć dziwne. — A co, co pan s ł ł łysza ? — spyta y obie kobiety naraz. — Nic szczególnego. Dowiedzia ł ń ł ż ę łem si tylko, e to ma że stwo, które by o prawie pewne i jedynie z powodu ę ł ł śmierci narzeczonej nie dosz o do skutku, bardzo nie podoba o si pani Zarnicynej... Prócz tego mówi ł ł ł ś ł ż ą, e narzeczona nie by a adna, a w a ciwie nawet by a brzydka... bardzo chorowita i... jaka ę ł ś dziwna... mia a jednak, jak si zdaje, i swoje zalety. Musia ć ł ż ś ć ą ła bez w tpienia posiada jakie zalety, gdy inaczej trudno by oby zrozumie to... Posagu nie mia ą ć ł ą ła, zreszt , on na posag wcale nie liczy ... W ogóle to trudno wyda s d w takiej sprawie. — Pewna jestem, ł ą ł że by a to zacna panna — wtr ci a Awdo-tia Romanowna. — Niech mi Bóg przebaczy, ale jednak ucieszy ż ć ś ła mnie jej mier , chocia sama nie wiem, które z nich gorzej wysz ł ą łoby na tym zwi zku: ona czy on — rzek a Pulcheria Aleksandrowna, a nast ż ą ą ę ępnie ostro nie, z przerwami, spogl daj c ustawicznie na Duni , dla której by ł ć ę ło to bardzo nieprzyjemne, zacz ła wypytywa o szczegó y wczorajszego zaj ż ć ż ł ż ż Ł ą ę ścia mi dzy Rodi a u ynem. Mo na by o zauwa y , e to zdarzenie ogromnieją zaniepokoi ą ł ł ło i nape ni o obaw . Razumichin opowiedzia ą ł ł wszystko ponownie z najdrobniejszymi szczegó ami, dodaj c tym razem swój w ą ę ł ś łasny pogl d na spraw : obwinia wprost Raskolnikowa o rozmy lne obra ą ą ł żenie Piotra Pietrowicza, tym razem bynajmniej nie t umacz c go zbytnio chorob . — On to sobie jeszcze przed chorob ł ł ą ukartowa — doda po chwili. — Ja te ę ę ą ż tak s dz — przytakn ła ze smutkiem Pulcheria Aleksandrowna. By ę ę ł ż ż ła jednak bardzo zdziwiona, e Razumichin wyra a si teraz bardzo ogl dnie i jakby nawet z szacunkiem o Piotrze Pietrowiczu. Uderzy ę ę ż ło to równie Awdoti Romanown . 267 rzeczywi ł ście jest pan taKiego zaania o Fiotrze Pietrowiczu? — spyta a Pulcheria Aleksandrowna. — O przysz ęż ę ś ć ł ż łym m u pani córki nie mog inaczej my le — odpar Razumichin powa nie i po ż ż ś ę śpiesznie. — Nie mówi tego tylko z grzeczno ci, lecz dlatego e... e... no, ś powiedzmy, ł ć cho by z tego powodu, że Awdotia Romanowna sama, z w asnej woli zaszczyci ł ś ż ł ła tego cz owieka swoim wyborem. Je eli za wczoraj pomstowa em na niego, to sta ł ż ę ło si to jedynie z tego powodu, e by em haniebnie pijany... a oprócz tego bez rozumu, tak, bez rozumu, zwariowa ę ę ś łem z kretesem... a dzi wstydz si tego!... — zaczerwieni ł ż ę ł ł ę ł si i zamilk . Dunia zarumieni a si równie , nie przerywa a jednak milczenia. Od pocz ł ł ż Ł ątku rozmowy o u ynie nie wypowiedzia a ani s owa. A tymczasem matka nie mog ć ń ą ą ę ę ła si zdecydowa bez jej pomocy. W ko cu, j kaj c si i nieustannie spogl ą ś ż ł ę ą ądaj c na córk , rzek a, e pewna okoliczno ć niepokoi j teraz bardzo. — Widzi pan, Dymitrze Prokofjiczu... — zacz ł ę ę ęła. — Dunie-czko, b d zupe nie szczera wobec Dymitra Prokofjicza. — Ale ą ę ł ę ż rozumie si , mamo — odpar a zach caj co Awdotia Romanowna. — Widzi pan, rzecz ma si ć ł ś ą ę ę nast puj co — pieszy a wypowiedzie swe troski, jakby jej tym przyzwoleniem zdj ś ł ś ę ęto ci żar z piersi. — Dzi , wczesnym rankiem, otrzyma y my list od Piotra Pietrowicza w odpowiedzi na zawiadomienie o naszym przyje ł ździe. Mia nas oczekiwa ł ł ł ć wczoraj na dworcu, sam nam to przyrzek . Zamiast tego przys a na dworzec swojego s ż ł ę ł ż ć ż łu ącego, eby nam wskaza drog do tego hotelu. Kaza mu powiedzie , e dzi ś ś ł ę ż ł ś rano z o y nam wizyt . Tymczasem otrzyma y my dzi rano od niego list... Najlepiej b ę ż ędzie, je eli pan sam go przeczyta; jest w nim pewien ust p... który mnie bardzo niepokoi... Sam pan zobaczy, o czym mówi ł ę ę, i... i prosz , by zechcia pan szczerze powiedzieć mi swoje zdanie, Dymitrze Prokofjiczu! Zna pan charakter Rodi i najlepiej nam poradzi. Uprzedzam pana, ł ż że Dunia wszystko od razu ju postanowi a, 268 ale ja me wiem jeszcze, jak post ł ł ć ąpi , i... czeka am ca y czas na pana. Razumichin otworzy ć ą ę ł ł list, który nosi dat poprzedniego dnia, i zacz ł czyta : „Wielce Szanowna Pulcherio Aleksandrowno, mam zaszczyt donie ż ść Pani, i wskutek nieprzewidzianych przeszkód nie mog ł ł ń ć łem oczekiwa Pa na dworcu i pos a em w tym celu odpowiedniego cz ł ę ę ś ż łowieka. Równie i dzi rano nie b d mia zaszczytu zobaczenia si ż ę z Paniami, a to z powodu nader pilnych spraw w senacie oraz eby nie przeszkodzić Pani w widzeniu si ę ę ś ę z synem, za Awdotii Romanownie z bratem. Natomiast b d miał zaszczyt niezawodnie odwiedzić Panie w ich mieszkaniu o godzinie ósmej wieczór. Przy tym o ę ś ą ą ć ł ę śmielam si do ączy bardzo uprzejm , niemniej jednak stanowcz pro b , aby przy naszym spotkaniu nie był obecny Rodion Romanowicz, albowiem kiedy go wczoraj odwiedzi ł ł ę ł łem w chorobie, obrazi mnie ci żko i bezprzyk adnie, a oprócz tego chcia bym, aby mi Pani osobi ł ż ą ł ś ł ście i szczegó owo wyja ni a pewn rzecz, co do której yczy bym sobie pozna ż ż ć ł ć Pani w asne zdanie. Mam przy tym zaszczyt uprzedzi Panie, e je eli wbrew mojej pro ę ę ę ś śbie zastan tam Rodiona Romanowicza, to b d zmuszony natychmiast odej ć, a win ż ż ę ł ą ę ę b d Panie mia y jedynie sobie do przypisania. Pisz o tym, gdy mo liwe jest, iż Rodion Romanowicz, który podczas mojej wizyty wydawa ł ę ł si tak s aby, a po dwu godzinach nagle wyzdrowia ś ą ń ą ę ł, wyjdzie na ulic i wst pi do Pa . Pozwalaj mi za tak s ł ż ż ł ć ądzi moje w asne spostrze enia, gdy sam widzia em go w mieszkaniu pewnego na mier ł ć przez konie przejechanego pijaka, gdzie ofiarowa jego córce, dziewczynie podejrzanych obyczajów, dwadzie ę ścia pi ć rubli pod pozorem pogrzebu, co bardzo mnie zdziwi ł ą ś ło, wiem bowiem, ile trudów kosztowa o Pani zebranie tej sumy. Przy sposobno ci łą ę ż ę cz wyrazy szczególnego powa ania dla szanownej Awdotii Romanowny i prosz o przyj ł ś ż ęcie zapewnienia prawdziwej yczliwo ci od pokornego s ugi P. ż Łu yna". 269 — Co ja mam teraz zrobi ł ć, Dymitrze Prokofjiczu? — zapyta a Pulcheria Aleksandrowna niemal z p ł ż ć ż ę łaczem. — Jak mog ąda od Rodi, eby nie przychodzi . On nastawał wczoraj, ł abym odmówi a Piotrowi Pietrowiczowi, a teraz żąda się ode mnie, abym jego samego nie przyj ę ż ęła. Przecie on specjalnie przyjdzie, gdy si dowie, i... co wtedy? — Niech pani zrobi tak, jak postanowi ł ła Awdotia Romano-wna — odpar Razumichin szybko i spokojnie. — Ach, mój Boże! Ona mówi... ona mówi, Bóg wie co, i nie wyjawia mi swego celu! Ona mówi, ś ł ż ł że najlepiej by oby, to znaczy, e nie tylko by oby najlepiej, lecz z jakiego tam powodu konieczne jest, ż ą ś ę ć żeby zaprosi Rodi dzi na ósm wieczór i eby koniecznie się tu spotkali... A ja nawet nie chcia ć ł ć łam mu pokaza tego listu i mia am prosi pana, aby powstrzyma ż ż ł go pan od przychodzenia tu... gdy on jest taki rozdra niony... A przy tym nic nie wiem o tym pijaku, który umar ł ż ł ę ł, ani o jego córce, i jak to si sta o, e on da tej córce swe ostatnie pieniądze... które... — Których zdobycie tyle ci ł ł ę, mamo, kosztowa o i tak dalej... — doda a Awdotia Romanowna. — On by ż ł ś ś ł wczoraj rozdra niony — powiedzia Razumichin w zamy leniu. — Gdyby cie panie widzia ł ś ł ły, co on wyprawia wczoraj w restauracji, hm! Rzeczywi cie mówi mi podczas powrotu do domu o jakim ś ł ś nieboszczyku i o jakiej dziewczynie, nie zrozumia em jednak ani s ł ż ą łowa... Zreszt , ja równie wczoraj by em... — Najlepiej, mamo, b ś ędzie, je li same pójdziemy do niego i tam od razu zobaczymy, co trzeba robi ą ż ż ż ż ą ł ł ć. A zreszt , ju czas najwy szy. Bo e! Ju po dziesi tej! — zawo a a, spojrzawszy na swój wspania ł ą ł ły, z oty zegarek z emali , który mia a zawieszony na szyi na cienkim, weneckim ł ń ła cuszku. Cacko to zdecydowanie nie harmonizowa o z resztą ubrania. „Prezent od narzeczonego" — pomy ł śla Razumichin. — Ach, ju ę ł ż ż ż czas... ju czas, Dunieczko, ju czas! —zaniepokoi a si Pulcheria Aleksandrowna. — Gotów pomy ż ć śle , e 270 jeszcze od wczoraj gniewamy si ł ę na niego, skoro tak d ugo nie przychodzimy. O mój Boże! To mówi ł ę ż ę ł ż ł ąc, szybko w o y a mantyl i kapelusz; równie Dunieczka si ubra a. Jej r ł ż ł ękawiczki by y nie tylko znoszone, lecz nawet, jak Razumichin zauwa y , podarte. A jednak ta widoczna n ł ś ł ędza nadawa a obu kobietom jakby pozór godno ci, zwyk ej u ludzi, którzy potrafi ł ę ą ł ć ą nosi skromne ubranie. Razumichin patrzy ze czci na Duni i by dumny, że ma j ł ś ł ć ą odprowadzi . „Ta królowa1 — przysz o mu na my l — która cerowa a sobie w wi ż ą ł ą ń ęzieniu po czochy, na pewno w owej chwili bardziej wygl da a na królow ani eli w czasie najwspanialszych uroczysto ę ści i przyj ć". — Mój Bo ł ł ż ł ę ż ć ś że! — zawo a a Pulcheria Aleksandrowna — czy mog am pomy le , e b dę si ł ą ś ę ę ł ł ę ba a spotkania z synem, z moim mi ym, kochanym Rodi ... A dzi boj si — doda a, nie ą ł śmia o spozieraj c na Razumichina. — Nie obawiaj si ą ą ł ł ę, mamo — rzek a Dunia, ca uj c j . — Raczej wierz w niego tak, jak ja wierz . ę — Ach, mój Bo ł ł ę ż że! Ja równie wierz , ale nie spa am ca ą noc! — zawo ę ł ła a biedna kobieta. Wyszli na ulic . — Wiesz, Duniu, gdy nad ranem nieco przysn ę ł ś ęłam, przy ni a mi si nieboszczka Marfa Pietrowna... ca ł ą ę ę ę ł ła w bieli... podesz a do mnie, wzi ła mnie za r k i potrz sa a nade mną g ć ż ł ę ą ą ą łow z tak srog min , jakby mnie pot pia a... Czy mo e to by dobry znak? Ach, mój Bo ł ż ż że! Przecie pan nie wie jeszcze, e Marfa Pietrowna umar a. — Nie, nie wiem. Kim była Marfa Pietrowna? — Umarła nagle! I niech pan sobie wyobrazi... — Pó ż ł źniej, mamo — przerwa a Dunia — przecie pan Dymitr nic nie wie o Marfie Pietrownie. 1 ę Chodzi o królową Francji Marię Antoninę (1755-1793),żonę Ludwika XVI, uwi zioną po wybuchu powstania w Pary ł ą ę ś żu w 1792 r. i ci t z wyroku Trybuna u Rewolucyjnego. 271 — Acn, pan nie WICY A ja my ć ę ł śla am, ze panjuz wszystko wie. Prosz mi wybaczy , ale w ostatnich dniach zupe ę ł ę ż ą ś łnie trac g ow . Doprawdy, uwa am pana za nasz Opatrzno ć i dlatego zdawa ę ż ż ę ło mi si , e pan wszystko wie. Uwa am pana za krewnego... Niech si pan nie gniewa, ę ł ę ę ą ł ę ż ę że tak mówi . Mój Bo e! Co si panu sta o w praw r k ? Skaleczy si pan? — Tak, skaleczy ę ł ę łem si — wyszepta uszcz śliwiony Razu-michin. — Niekiedy tak mówi ż ż ę ze szczerego serca, a Dunia mityguje mnie... Ale, mój Bo e, w jakiej norze on mieszka! Czy ju ż ł ę ż si obudzi ? A ta jego gospodyni uwa a to za pokój? Prosz ż ć ć ż ż ę pana, mówi pan, e on nie lubi zdradza swoich uczu , tak e ja mu mo e uprzykrz ć ł ł ę ę si ... przez moje s abostki?... Czy móg by mi pan powiedzie , Dymitrze Prokofjiczu, jak mam si ć ć ę wobec niego zachowywa ? Bo doprawdy nie wiem, co robi . — Prosz ę ł ć ę go nie wypytywa zbytnio, zw aszcza gdy si skrzywi; przede wszystkim proszę nie pytać go o zdrowie, nie lubi tego. — Ach, Dymitrze Prokofjiczu, jak trudno jest by ą ż ą ć matk . Ju s schody... Ach, jakie okropne... — Mamo, jeste ę ł ą ę ś taka blada, uspokój si , moja droga — rzek a Dunia, przytulaj c si do niej. — Przecie ę ę ę ż ę ć ż on powinien by szcz śliwy, e mam widzi, a mama tak si dr czy — doda ł ła z b yskiem zniecierpliwienia w oczach. — Niech panie zaczekaj ł ę ć ę ę ą chwilk ... Pójd zobaczy , czy si obudzi . Obie kobiety sz ł ę ł ły wolno za Razumichinem, który pobieg po schodach na gór . Gdy sz y na trzecie pi ł ż ł ż ł ętro i przechodzi y obok drzwi gospodyni, zauwa y y, e drzwi te by y nieco uchylone, a spoza nich patrzy ś ły na nie czyje bystre, ciemne oczy. Spojrzenia ich skrzy ż ł ę ę ę ł żowa y si , a drzwi zatrzasn ły si nagle z takim ha asem, e Pulcheria Aleksandrowna omal nie krzyknęła ze strachu. 272 111 — Zdrów, zdrów! — Zosimow weso ę ł ł ł ło powita przyby ych. Przyszed przed dziesi cioma minutami i siedział w tym samym rogu kanapy co wczoraj. Raskolnikow siedział naprzeciwko niego ubrany, umyty i uczesany, co ju ł ż ę ł ż od d u szego czasu si nie zdarza o. Pokój zape ł ł ąć ę ść ł ę ł łni si od razu. Nastazja zdo a a jednak wsun si za go mi i nastawi a uszu. Istotnie, Raskolnikow, szczególnie w porównaniu z dniem wczorajszym, móg ć ł uchodzi za zdrowego. By ą ż ł ł tylko bardzo blady, roztargniony i pochmurny. Z wygl du mo na go by o wzi ę ł ąć za rannego albo za cz owieka zgn bionego silnym bólem fizycznym — brwi miał ś ą ę ś ę ł ł ł ł ę ł ci gni te, wargi zaci ni te, oczy mu b yszcza y. Mówi ma o i niech tnie, jakby sprawia o mu to ból lub wype ł ż ą ł ł łnia niemi y obowi zek, a w ruchach jego mo na by o spostrzec oznaki niepokoju. Brak ń ć ł ę ż ło jedynie banda a na r ce lub opatrunku na palcu, aby dope ni podobie stwa z kim ę ę ś ś, komu bole nie obiera si palec lub doskwiera zraniona r ka. Blada i chmurna jego twarz rozja ł ę ę ł śni a si na chwil , gdy wesz y matka i siostra, lecz zaraz w miejsce poprzedniego ponurego roztargnienia osiad ę ę ł na niej wyraz wewn trznej udr ki, a Zosimow, który obserwowa ą ą ł ł swego pacjenta z zapa em pocz tkuj cego lekarza, zauwa ż ś ź ł ży ze zdumieniem, e zamiast rado ci z powodu przybycia krewnych, jest to le skrywane postanowienie wytrwania godziny udr ą ż ęki, której nie mo na unikn ć! Widział potem, ę ą ł ą ł ż że ka de s owo prowadzonej rozmowy jak gdyby j trzy o jak ś ran chorego, równocze ł ć ą ę ść ą śnie jednak musia podziwia dzisiejsz umiej tno panowania nad sob i ukrywania uczu ł ł ł ć przez cz owieka, który wczoraj wpada w sza z byle powodu. — ą ł ę Tak, sam to czuj , że jestem prawie zdrów — mówiłRaskolnikow, ca uj c serdecznie matk ż ę ę ę ł ę ę i siostr , co wprawi o w zachwyt Pulcheri Aleksandrown — i nie mówi ju tak jak wczoraj — doda ł ś ę ą ł, zwracaj c si do Razumichina z przyjacielskim u ciskiem d oni. 273 — Mnie on tak ś ł ń ż że dzi zadziwi — zaczai Zosimow, uradowany z przybycia pa , gdy w czasie tych dziesi ż ł ęciu minut straci ju temat rozmowy z chorym. — Jak tak dalej pójdzie, to za trzy lub cztery dni wszystko wróci do dawnego stanu, to jest do stanu sprzed miesi ę ż ę ę ąca lub sprzed dwóch miesi cy, a mo e trzech? Bo to si od dawna zacz ło i rozwija ż ć ż ę ło si ... nieprawda? I przyzna pan chyba teraz, e by mo e, sam pan ponosi winę za t ć ż ę ą ś ż ł ę ę chorob ? — doda z ostro nym u miechem, jakby obawiaj c si rozdra ni go tymi słowami. — Bardzo mo ł ł żliwe — odpar ch odno Raskolnikow. — Mówi ł ń ż ą ą ę to tylko dlatego — ci gn ł dalej Zosimow — e pa skie zupe ne wyzdrowienie zale ł ć ż ł ży g ównie od pana samego. Teraz, gdy mo na z panem mówi , chcia bym panu wyja ż ą ż ć śni , e trzeba usun ć pierwotne, e tak powiem, zasadnicze przyczyny, które spowodowa ć ż ę ły chorob . Tylko pod tym warunkiem mo e pan wyzdrowie , w przeciwnym razie nieuchronnie nast ą ąpi pogorszenie. Nie wiem, jakie s te pierwotne przyczyny, panu jednak s ł ł ą ą one zapewne znane. Jest pan m drym cz owiekiem i obserwowa pan na pewno samego siebie. Odnosz ż ż ą ń ę ę wra enie, e pocz tek pa skiej choroby datuje si od czasu opuszczenia uniwersytetu. Nie powinien pan pozosta ę ś ć bezczynny i dlatego my l , ż ę ą ć e praca i jasno wytkni ty cel mog by dla pana zbawienne. — Tak, tak, ma pan s ę ś łuszno ć... jak najszybciej wróc na uniwersytet, potem wszystko pójdzie... jak po maśle... Zosimow, który dawa ęś ę ł ł mu te rady cz ciowo dla zaimponowania damom, zmiesza si , widz ś ą ł ł ń ż ąc, e zako czenie jego przemowy wywo a o drwi cy u miech na twarzy Raskolnikowa. Trwa ł ę ę ę ło to jednak tylko chwil . Pulcheria Aleksandrowna pocz ła si zaraz rozp ywać w podzi ą ę ękowaniach dla Zosimowa, dzi kuj c mu szczególnie za nocne odwiedziny w hotelu. — Jak to, on by ł ł u was w nocy? — zapyta Raskolnikow z widocznym niepokojem. — A wi ż ś ł ęc nie spa y cie po podró y? — Ach, Rodia, to by ś ł ł ż ą ą ż ło przecie przed godzin drug . W domu równie nie k ad y my się spa ś ć wcze niej. 274 — JNie wiem, jak mam mu podzi ć ł ą ę ękowa — powiedzia Raskolnikow, chmurz c si i spuszczaj ę ż ę ą ąc oczy. — Pomijaj c kwesti honorarium — wybaczy pan, e mówi o tym (zwróci ł ż ł ę ł si do Zosimowa) — nie wiem doprawdy, czym zas u y em sobie na takie szczególne wzgl ż ędy pana? Po prostu nie rozumiem tego... i przykro mi jest, e nie rozumiem, mówię to panu otwarcie. — Niech si ś ł ę pan nie denerwuje — odpar Zosimow z wymuszonym u miechem. — Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan moim pierwszym pacjentem, a lekarz, który dopiero zacz ł ć ął praktykowa , kocha swych pierwszych pacjentów jak w asne dzieci, niektórzy nawet zakochuj ż ę ą si w nich. A przecie ja nie mam zbyt wielu pacjentów. — Bo ju ą ł ę ż nie mówi o nim — dorzuci Raskolnikow, wskazuj c na Razumichina — równie ł ą ł ż mia ze mn same zmartwienia i k opoty. — Co on plecie! A mo ś ś ł że jeste dzi w nastroju sentymentalnym? — oburzy się Razumichin. Gdyby by ł ż ł ś ś ł ł bardziej bystrym obserwatorem, spostrzeg by, e nie by o tu ani ladu czu o ci, raczej wprost przeciwnie. Spostrzeg ł ła to jednak Awdotia Romanowna. Patrzy a na brata z uwagą i niepokojem. — ę O mamie zaś nawet nie śmiem wspominać — mówił dalej jakby wyuczoną lekcj . — Dopiero dzi ą ć ł ę ł ł ś uzmys owi em sobie po cz ści, jak musia a cierpie wczoraj, oczekuj c mego powrotu — po tych s ę ą ś ę ę ł ł łowach nag ym ruchem poda r k siostrze i u miechn ł si . W u ł ę ł ę śmiechu tym przebija o si prawdziwe, niek amane uczucie. Dunia natychmiast uj ła i u ę ł ę ę ą ę ą ę ścisn ła serdecznie wyci gni t r k . Po raz pierwszy zwraca si do niej po wczorajszej k ę ł łótni. Twarz matki promienia a z zadowolenia i szcz ścia na widok tego ostatecznego, cichego pogodzenia si ą ę brata z siostr . — Za to w ą ł ą ę ś ła nie go lubi ! — szepn ł sk onny do egzaltacji Razumichin, obracaj c się energicznie na krześle — miewa on takie odruchy!... 275 „l jak to wszystko u mego ł ś ń ę ładnie si ko czy — my la a matKa — co za szlachetno ł ż ł ć ść uczu , jak prosto i delikatnie po o y kres wczorajszemu nieporozumieniu z siostr ł ę ę ł ą, po prostu poda jej r k w odpowiedniej chwili i spojrza na nią z mi ł ą ś ą ę ą ś ło ci ... A jakie ma pi kne oczy i jak liczn twarz... Jest nawet adniejszy od Dunieczki... Lecz, mój Bo ę ż że, có to za garnitur ma on na sobie, jak n dznie jest ubrany! Wasia, ch ł łopiec na posy ki w sklepie Atanazego Iwanowicza, ma lepsze ubranie!... Ch ł ę ę ęł ł ł ę ę ę ętnie rzuci abym si mu na szyj , obj a go i... zap aka a, jednak boj si , boj ... móg ź ć ż ę ę łby to le zrozumie , o Bo e! Rozmawia wprawdzie uprzejmie, a jednak boj si ! Czego ja si ę ś ł ę w a ciwie boj ?..." — Ach, Rodia, nie uwierzysz — po ę ą ł śpieszy a nagle z odpowiedzi na jego uwag — jakie by ę ż ę ś ły my wczoraj nieszcz śliwe., ja i Dunieczka! Teraz, gdy wszystko ju min ło, a my wszyscy znów jeste ź ć ż ę śmy szcz śliwi, mo na to powiedzie ! Wyobra sobie, biegniemy tu, żeby ciebie u ę ż ą ć ściska , prawie wprost z poci gu, a ta kobieta — otó i ona! Jak si masz, Nastazjo? — mówi nam, ś ł ż ę ą ł że ty masz bia ą gor czk i e w a nie dopiero co, bez wiedzy lekarza, uciek ę ć ł ł ł ż ś łe i e poszli ci szuka ! Nie uwierzysz, jak to na nas podzia a o! Przypomnia am sobie zaraz, jak tragicznie sko ł ńczy porucznik Potanczykow, nasz znajomy, przyjaciel twego ojca — ty go zapewne nie pami ł ż ą ą ę ętasz, Rodia — mia on równie siln gor czk i podobnie jak ty uciek ł ł i wpad do studni na podwórzu, dopiero nazajutrz wydobyto go stamt ś ł ś ł ąd. Przedstawia y my to sobie w jeszcze czarniejszych barwach. Chcia y my pobiec do Piotra Piet-rowicza, aby z jego pomoc ł ś ł ż ą... gdy by y my same, zupe nie same — doda ż ł ł ł ła p aczliwym g osem i nagle zamilk a, przypomniawszy sobie, e jest jeszcze do ć ż ą ł ść niebezpiecznie mówi o Piotrze Pietrowiczu, chocia „wszyscy znów s zupe nie szczęśliwi". — Tak, tak... to wszystko jest bez wątpienia przykre... — odpar ż ą ł Raskolnikow, ale z takim roztargnieniem i nieuwag , e Dunia ze zdziwieniem popatrzy ł ć ą ął ą ła na niego. — Co to ja chcia em powiedzie ? — ci gn dalej, jakby próbuj c sobie co ę ć ś przypomnie . — Ach tak, prosz was, mamo i Duniu, nie 276 my ś ł ż ś ł ślcie, ze nie chcia em przyj ć do was i e czeka em, aby cie to wy pierwsze do mnie przysz y. ł — Có ż ł ł ż znowu, Rodia! — zawo a a Pulcheria Aleksandrow-na, tak e zdziwiona. „Czemu on mówi tak konwencjonalnie? — pomy ę ł śla a Du-nieczka. — Godzi si i prosi o przebaczenie, jakby wype ę ł ą ł łnia obowi zek lub wypowiada lekcj ". — Przebudzi ł ść ł ę łem si niedawno i chcia em i do was, powstrzyma o mnie jednak moje ubranie; zapomnia ę ł ż ć łem jej... Nastce... powiedzie , eby zmy a t krew... Teraz dopiero się ubrałem. — Krew? Jak ż ę ę ż ą krew? — achn ła si przera ona Pulcheria Aleksandrowna. — To nic... nie bójcie si ą ż ą ł ł ę. Krew pochodzi st d, e gdy wczoraj w gor czce b ądzi em, natkn ę ś ł ę ąłem si na przejechanego cz owieka... jakiego urz dnika. — ę ą W gor czce? Ale ty przecież wszystko pami tasz — przerwałmu Razumichin. — To prawda — odpar ł ż ł Raskolnikow z namys em — przypominam sobie wszystko a do najdrobniejszych szczegó ę ż ź łów, a jednak wyobra cie sobie, e nie mog sobie wyt ł ł ł ć łumaczy , dlaczego to zrobi em, po co tam by em i to wszystko mówi em! — To znany przypadek — wtr ą ę ł ąci Zosimow — niekiedy wykonuje si jak ś czynność wspaniale, po mistrzowsku, ale kierowanie post ą ępkami i pobudki czynu s niejasne i zale ś ł ń ż ż żą od przeró nych chorobliwych wra e . Ca kiem jak we nie. „A mo ż ż że to i dobrze, e on uwa a mnie prawie za wariata" — pomy ł śla Raskolnikow. — To samo jednak mo ć ę że si odnosi i do ludzi zdrowych — rzek ą ła Dunia, patrz c z niepokojem na Zosimowa. — Ma pani racj ś ś ę ł ę — odpar — pod tym wzgl dem wszyscy jeste my rzeczywi cie podobni do wariatów, z t ę ę ą ż ą ż ł ą tylko ma ą ró nic , e „chorzy" s troszk wi cej zwariowani od nas, i potrzebne jest rozgraniczenie. Zupełnie harmonijnych ludzi prawie nie ma; znajdzie się mo ł że jeden taki cz owiek na dzie- 277 siatki, a mo ą ę że nawet na setki tysi cy, tez zreszt na ogol marny egzemplarz... Przy s ę ę łowie „wariaci", które niebacznie wymkn ło si rozgadanemu na ulubiony temat Zosimowowi, wszyscy si ś ł ę skrzywili. Raskolnikow siedzia zatopiony w my lach, z dziwnym u ż ą śmiechem na bladych wargach, jakby nie zwracaj c na to adnej uwagi. Widocznie wci ś ł ś ąż my la o czym . — A wi ś ł ł ęc co z tym przejechanym? Przerwa em ci! — zapyta po piesznie Razumichin. — Co? — Raskolnikow zdawa ą ę ł ę ć ę ł si budzi ze snu. — Tak, a wi c zawala em si krwi , gdy pomaga ł ł ś łem go nie ć do mieszkania... Tak, mamo, pope ni em wczoraj rzecz nie do darowania; rzeczywi ą ł ł ście by em niespe na rozumu. Wszystkie pieni dze, które mi przys ą ł ż ł ś ł ła a ... da em jego onie... na pogrzeb. Zosta a wdow , jest to suchotnica godna lito ż ł ł ści... troje ma ych dzieci, g odne sieroty... W domu nie ma nic... jest tam tak e córka... Gdyby ł ł ż ś ę ł ł ście to na w asne oczy widzia y, te by cie si ulitowa y... Co prawda nie mia em wcale prawa, przyznaj ł ę ż ę to, szczególnie, e wiem, jak ci żko wam przysz o uzyskanie tych pieni ć ć ędzy. Aby pomaga , trzeba wpierw mie prawo, w przeciwnym razie: Crevez chiens, si vous rietes pas contentsl\ — za ż ę ł śmia si . — Czy nieprawda, Duniu? — Nieprawda — odparła Dunia stanowczo. — Ba! Wi ą ą ł ł ęc ty masz... w asne zdanie!... — wymamrota , patrz c na ni prawie z nienawi ą ę ą ś ą ści i u miechaj c si drwi co. — Powinienem by ę ę ą ł wzi ć to pod uwag ... No, ale trudno, bardzo ci si to chwali i nawet lepiej dla ciebie... gdy dojdziesz do granicy, której nie b ł ć ędziesz mog a przekroczy , b ę ż ę ą ę ędziesz nieszcz śliwa, a gdy j przekroczysz, b dziesz mo e jeszcze nieszcz śliwsza... A zreszt ł ą ł ą, wszystko to nie ma sensu! — doda z irytacj , z y sam na siebie za mimowolną szczero ę ę ż ć ł ść. — Chcia em tylko powiedzie , e prosz ci , mamo, o wybaczenie — zako ł ę ł ńczy krótko i w z owato. 1 Crevez chiens... (fr.) — Zdychajcie psy, je ś śli jeste cie niezadowoleni. 278 — Ale ł ż ż, Rodia, jestem pewna, e wszystko, co robisz, jest dobre! — rzek a matka z rado ą ści . — Niech mama nie b ś ą ł ędzie tego taka pewna — odpar , wykrzywiaj c usta w u miechu. Zaleg ę ł ż ć ł ło milczenie. W ca ej rozmowie i w tym milczeniu wyczu mo na by o napi cie, podobnie jak w pogodzeniu się i w przebaczeniu. Czuli to wszyscy. „Wygl ę ł ś ł ą ę ąda, jakby si mnie ba y" — pomy la Raskolnikow, patrz c spod oka na matk i siostr ę ł ż ł ś ę. I rzeczywi cie Pulcheria Aleksandrowna im d u ej milcza a, tym wi kszy ogarniał j ę ą l k. „Gdy ę ł ł by y daleko, to zdawa o mi si , że bardzo je kocham" — przemkn ś ę ł ęła mu przez g ow my l. — Czy wiesz, Rodia, ł ł że Marfa Pietrowna umar a? — rzek a nagle Pulcheria Aleksandrowna. — Jaka Marfa Pietrowna? — Ach, mój Bo ż ł ł że, Marfa Pietrowna Swidrygaj owa! Pisywa am ci przecie tyle o niej. — A tak, przypominam sobie... A wi ę ł ęc umar a? Naprawd ? — zawo ł ę ł ś ł ła jakby nagle zbudzony. — Rzeczywi cie umar a? Co si sta o? — Wyobra ą ł ś ł ż ź sobie, e zmar a nagle! — po pieszy a z odpowiedzi Pulcheria Aleksandrowna, zach ś ł ęcona jego zainteresowaniem. — I to w a nie w tym czasie, gdy wys ż ś ł ła am list do ciebie, nawet tego samego dnia! Pomy l sobie, e chyba ten straszny cz ł ą ł ż ś ą ł łowiek by przyczyn jej mierci. Mówiono, e skatowa j niemi osiernie! — Czy tak ę ł ą ż źle yli ze sob ? — zwróci si z zapytaniem do siostry. — Wprost przeciwnie. On by ł ł wobec niej zawsze bardzo cierpliwy i uk adny. W niektórych wypadkach nawet zbyt cierpliwy wobec jej post ł ępowania, przez ca e siedem lat... W ko ś ł ńcu jednak straci cierpliwo ć! — A wi ż ę ł ęc on wcale nie jest taki straszny, skoro wytrzyma siedem lat. Zdaje mi si , e ty, Duniu, bronisz go? 279 — Nie, nie, on jest okropnym cz ę ć łowiekiem! Nie mog sobie nawet gorszego wyobrazi — odpar ę ł ś ł ę ą ła Dunia, wzdragaj c si , zmarszczy a brwi i zamy li a si . — Sprawa wybuch ś ę ą ła rano — ci gn ła Pulcheria Aleksand-rowna z po piechem. — Potem kaza ż ć ż ć ę ła zaprz ga , eby zaraz po obiedzie pojecha do miasta, poniewa w takich wypadkach zawsze jecha ą ł ła do miasta; obiad zjad a, jak mówi , z apetytem... — Jak to, pobita? — Taki mia ć ź ę ł ła... zwyczaj i zaraz po obiedzie posz a, aby si nie spó ni z odjazdem, do ł ć ż ł ą ę azienki... Musisz bowiem wiedzie , e bra a k piele ze wzgl dów zdrowotnych, oni mają tam ą ł ę ł ę ł źród o, a ona k pa a si w nim codziennie; gdy wesz a do zimnej wody, tkn ła ją nagle apopleksja! — Nic dziwnego — rzekł Zosimow. — A mocno j ł ą zbi ? — To przecie ł ż nie ma znaczenia — rzek a Dunia. — Hm! A zreszt ś ą ą jak przyjemno ć znajduje mama w opowiadaniu mi tych bzdur? — rzekł nagle Raskolnikow rozdrażnionym tonem. — Ach, mój drogi, po prostu nie wiedzia ł ć ż łam ju , o czym mówi — odrzek a Pulcheria Aleksandrowna. — Có ś ł ę ż ż to, czy mo e boicie si mnie? — zapyta z wymuszonym u miechem. — Tak — odpar ł ś ł ś ą ła Dunia, patrz c mia o i twardo na brata. — Gdy my sz y po schodach, mama si ł ż ę nawet prze egna a ze strachu. Twarz skrzywi ę ła mu si w grymasie. — Ale ę ę ę ż, Duniu, co ty mówisz? Rodia, prosz ci , nie gniewaj si ... Dlaczego to powiedzia ł ś ś ła , Duniu? — po piesznie mamrota a Pulcheria Aleksandrowna w zak ę ł ł ł łopotaniu. — To prawda, gdy tu jecha am, marzy am przez ca ą drog o tym, jak to się zobaczymy, jak b ł ć ędziemy sobie wzajemnie opowiada !... I by am taka strasznie szcz ż ę ż ł ż ęśliwa, e nawet nie odczuwa am trudów podró y! Ale co ja mówi ! Równie i teraz jestem szczęśliwa... 280 KODISZ mu krzywd ę ę ż ż ę, Dunm... Rodia... Ju samo to, e ci widz , napawa mnie szczęściem. — ą ę ę ą Daj spokój, mamo — szeptał zmieszany, ściskaj c jej r k , nie patrz c jednak na nią — znajdziemy jeszcze do ę ść czasu na rozmow . Wyrzek ł ś ł ę ł ł łszy te s owa, zmiesza si znowu i poblad , straszne uczucie miertelnego ch odu znów zago ł ż ą ą ż ą ś ł ści o w jego duszy i znów uprzytomni sobie z przera aj c jasno ci , e powiedzia ć ł ę ż ł ł okropne k amstwo, e nigdy nie b dzie móg wypowiedzie tego, co ma na sercu, ż ę ł ć ż ś że nigdy ju z nikim w ogóle nie b dzie móg pomówi . Wra enie tej bolesnej my li by ł ś ł ę ż ło tak silne, e na chwil straci poczucie rzeczywisto ci, powsta ze swego miejsca i nie patrz ś ł ąc na nikogo, chcia wyj ć z pokoju. — Co ci jest? — krzykn ą ę ę ł ął ć ą ął Razumichin, chwytaj c go za r k . Usiad i zacz rozgl da się w milczeniu; wszyscy patrzyli na niego zdumieni. — Dlaczego wszyscy jeste ł ę ł ście tacy nudni? — wyrwa o mu si ca kiem niespodzianie. — Mówcie co ę ę ą ś! Dlaczego tak siedzimy? A wi c porozmawiajmy!... Zeszli si i milcz ... powiedzcie coś wreszcie! — Dzi ł ę ż ż ł ś ęki Bogu! My la am ju , e stanie si z nim to samo co wczoraj — rzek a Pulcheria Aleksandrowna, ę ą żegnaj c si . — Co ci jest, Rodia? — zapytała zaniepokojona Dunia. — Nic, przypomnia ł ś ę ł ś ę ła mi si pewna mieszna historia — odpar i nagle si roze mia . — Je ł ę ś ś śli to co miesznego, to dobrze! Bo i mnie si zdawa o... — mrukn ę ść ż ę ł ął Zosimow i wsta z kanapy. — Teraz musz ju i , ale wpadn tu jeszcze, mo ł ę ł ż ę ś że... je li zastan ... — Po egna si i wyszed . — Có ł ł ł ż to za mi y cz owiek! — rzek a Pulcheria Aleksand-rowna. — Tak, mi ś ł ł ą ł ł ły, wspania y, wykszta cony, m dry... — Raskol-nikow rzuca s owa po piesznie i z niezwyk ż łym o ywieniem — nie pami ł ś ą ą ż ę ętam, czy spotka em go kiedy przed moj chorob ... a jednak zdaje mi si , e ju ł ś ż gdzie go widzia em... Ten tu 281 równie ł ął ę ż jest dobrym cz owiekiem! — skin w Kierunku Kazu-michina. — Podoba ci si , Duniu? — spyta ę ł ś ą ł j i za mia si nagle i bez powodu. — Bardzo mi si ł ę podoba — odpar a Dunia. — Tfu, ale z ciebie... ż ł świntuch! — rzek Razumichin, bardzo za enowany i czerwony, i wsta ł ł z krzes a. Pulcheria Aleksandrowna u ś ś ł ą ę ę śmiechn ła si , a Raskolnikow wybuchn ł g o nym miechem. — Dokąd to? — Ja równie ść ż ę ż... musz ju i . — Wcale nie musisz, zosta ż ł ń ń! Czy dlatego, e Zosimow wyszed , musisz i ty? Zosta , która godzina? Czy jest ju ś ż dwunasta? Masz liczny zegarek, Duniu! Dlaczego znów milczycie? Tylko ja mówi ł ę przez ca y czas!... — Zegarek ten podarowa ł ła mi Marfa Pietrowna — odpar a Dunia. — Jest to bardzo drogi zegarek — dodała Pulcheria Aleksandrowna. — A-a-a! I jaki duży, prawie nie damski. — Lubi ł ę takie — rzek a Dunia. „A wi ę ł ł ęc to nie jest prezent od narzeczonego" — skonstatowa Razumichin i ucieszy si . — My ł ą ż Ł ż ł śla em, e to prezent od u yna — wtr ci Raskolnikow. — Nie, on jeszcze nic nie podarował Dunieczce. — Ta-a-k! Czy pami ć ż ę ł ł ż ętasz, mamo, e by em zakochany i chcia em si o eni ? — rzekł nagle, patrz ł ą ą ą ą ę ąc na matk , zdziwion t niespodziewan zmian tematu i tonem jego g osu. — Ach, mój kochany, tak, pami ł ą ętam — Pulcheria Aleksandrowna znacz co spojrza a na Dunię i na Razumichina. — Hm! Tak! Có ł ż ę ć ę ż wam mog powiedzie ? Pami tam ju niewiele. By a ona bardzo chorowitym dziewcz ą ł ęciem — mówi dalej ze spuszczonym wzrokiem i pogr żony w my ł ż ł ł ł ł ślach — by a taka s aba; lubi a dawać ja mu nę i wciąż marzy a o klasztorze, a gdy mi o tym opowiada ł ł ł ła, p aka a rzewnymi zami. Tak, tak... 282 pami ę ł ą ę ętam... pami tam to doskonale. By a taka... brzydka. Zaiste, nie wiem, sk d wzi ło si ł ł ą ł ż ż ć ę moje uczucie, by mo e dlatego, e by a ci gle chora... Gdyby by a jeszcze u omna lub garbata, to zdaje mi si ł ą ś ę ą ż ę, e kocha bym j jeszcze bardziej... — u miechn ł si w zamy ł śleniu. — By o to... takie zauroczenie wiosenne... — Nie, to nie by ż ł ło tylko zauroczenie wiosenne — rzek a Dunia z o ywieniem. Spojrza ż ę ł ł ł ł ą ł uwa nie na siostr , lecz jej s ów nie dos ysza albo nie rozumia . Potem, wci ż w g ł ą ł ł ł ł ś łębokim zamy leniu, wsta , podszed ku matce, poca owa j , powróci na swoje miejsce i usiad . ł — Ty j ł ą jeszcze kochasz! — stwierdzi a wzruszona Pulcheria Aleksandrowna. — Ja? teraz? Ach tak... o niej mówisz! Nie. To wszystko wydaje mi się teraz jakby nie z tego ł ę ł ż ł świata... i takie odleg e. Tak, i to wszystko, co si doko a mnie dzieje, te jakby dzia o się gdzie indziej... Popatrzy ą ą ł na ni z uwag . — Równie ę ś ł ą ż ł ż i was... widz , jakby cie by y oddalone o tysi ce wiorst... Ale do diab a, dlaczego mówimy o tym? I dlaczego wci ę ł ąż wypytujecie mnie? — rozgniewa si i zaraz umilk ę ą ą ł, gryz c paznokcie i znów wpadaj c w zadum . — Jakie ty masz n ł ę ędzne mieszkanie, Rodia, przypomina trumn — rzek a nagle Pulcheria Aleksandrowna, przerywaj ż ą ąc uci żliwe milczenie — pewna jestem, e to mieszkanie ponosi po ę ą ę łow winy za twoj melancholi . — Mieszkanie?... — odpar ę ś ł z roztargnieniem. — Tak, to wina mieszkania... i ja tak my l ... Gdyby ł ą ś ł ś ł ś ł ś wiedzia a, mamo, jak dziwn my l teraz wypowiedzia a — doda i roze mia się jakoś dziwnie. Jeszcze chwila, a towarzystwo, jego najbli ł ą ą ższa rodzina, któr ogl da po trzyletniej roz ę ł ż ł łące, i ten sposób rozmowy, który by przelewaniem z pustego w pró ne, sta yby si dla niego nie do zniesienia. Pozosta ł ą ła jednak jeszcze jedna, nie cierpi ca zw oki sprawa, któr ą ś ł ą tak czy owak musia dzi rozstrzygn ć... 283 postanowi ł ł ę ł to sobie przedtem, gdy tylko si obudzi . Teraz ucieszy a go ta sprawa jako sposób wybrni ł ęcia z niemi ej sytuacji. — S ę ę ż ę ż ą łuchaj, Duniu — zacz ł powa nie i oschle — rozumie si , e prosz ci o wybaczenie mi mojego wczorajszego zachowania, uwa ą ć żam jednak za swój obowi zek przypomnie ci raz jeszcze, ą ę żą Ł ż ę że za nic nie odst pi od mego dania. Albo ja, albo u yn. Ja mog być ł ś ć ł ż ś otrem, ty jednak nie powinna by pod a. Jedno z dwojga wystarczy. Je eli po lubisz Ł ę ć ż ę ę użyna, to przestan ci uwa a za siostr . — Rodia, Rodia! Zaczynasz to samo co wczoraj! — j ę ękn ła Pulcheria Aleksandrowna ż ł ś ę ł ę ł a o nie. — I dlaczego nazywasz si ustawicznie otrem, nie znosz tego! Wczoraj by o to samo... — Bracie — odparła Dunia równie stanowczo i oschle — w tym wszystkim jest pomy ł ł ś łka z twojej strony. My la am o tym w nocy i wykry am twój b ę ę ż ś ę ż ł łąd. Rzecz ca a w tym, e ty, jak mi si zdaje, my lisz, e ja czyni ofiar z siebie, aby komu ę ą ę ś innemu pomóc. Tak jednak nie jest. Wychodz za m ż tylko ze wzgl du na siebie, po prostu dlatego, ę ś ę ę ę że samej jest mi ci żko, a potem, naturalnie, b d rada, je li mi si uda dopomóc moim bliskim, ale nie ten wzgl ł ąd zadecydowa o moim postanowieniu. „Ona k ś ł ś ą ł ś łamie! — my la , gryz c z w ciek o ci paznokcie. — Jest dumna! Nie chce si ę ć ż ć ę przyzna , e lubi odgrywa rol dobrodziejki! Och, te niskie charaktery! Kochaj ę ż ł ą tak, jakby nienawidzi y... Jak e... nienawidz ich wszystkich". — ł ł Jednym s owem, wychodzę za Piotra Pietrowicza, gdyż z dwojga z ego wybieram mniejsze z ę ć ł ł ło. Postanowi am spe ni uczciwie to wszystko, czego si po mnie spodziewa, a zatem nie oszukuj ś ę ę go... Dlaczego si miejesz? Zaczerwieni ą ł ę ła si , a w oczach jej b ysn ł gniew. — Chcesz wszystko spe ś ł ć łni ? — spyta z jadowitym u miechem. — A ę ą ę ę ł ć ż do pewnej granicy. Sposób i forma starania si o moj r k da y mi od razu pozna , czego oczekuje Piotr Pietrowicz. wprawdzie ocenia on siebie za wysoko, spodziewam si ż ż ę jednak, e ceni równie mnie... Dlaczego si ś ę znowu miejesz? — A dlaczego ty si ł ł ę znowu czerwienisz? K amiesz, siostro, k amiesz z całą świadomo ć ż ą ści , jedynie wskutek kobiecego uporu i eby postawi na swoim wbrew mojej woli... Ty nie mo ł ł ż Ł ć żesz szanowa u yna — widzia em go i rozmawia em z nim. Sprzedajesz si ż ę ę ę ą ę za pieni dze, a zatem post pujesz podle; ciesz si , e przynajmniej potrafisz si ć ę jeszcze zaczerwieni ! — To nieprawda, ja nie k ą ą ę ę łami !... — krzykn ła Dunia, trac c zimn krew. — Nie po ż ż ż ł ł ślubi abym go, gdybym nie by a pewna, e on mnie szanuje i e zale y mu na mnie; nie wysz ć ż ę ż ł łabym za niego, gdybym nie by a przekonana, e i ja mog go równie szanowa . Na szcz ł ń ł ć ś ę ę ęście, mog si o tym dzi jeszcze przekona . A takie ma że stwo nie jest pod e, jak je nazywasz. A nawet gdyby ł ł ść ę ł ś ł ś mia s uszno , nawet gdybym si zdecydowa a na pod o ć, to czy ż ć ń ż nie jest okrucie stwem z twojej strony mówi tak do mnie? Dlaczego ądasz ode mnie bohaterstwa, na które samego ci ć ł ś ę nie sta ? To jest tyrania, to gwa t! Nawet je li kogo ł ą ż ę ś zniszcz , to najwy ej siebie sam ... Nie zabi am jeszcze nikogo... Dlaczego tak patrzysz na mnie? Czemu zblad ś łe ? Rodia, co ci jest? Rodia, kochany... — Bo ę ł że! Zemdla ! — krzykn ła Pulcheria Aleksandrowna. — Nie, nie... to g ł ę ę ę łupstwo... nic mi nie jest!... Kr ci mi si troch w g owie. To nie jest omdlenie... Wsz ć ł ż ędzie wietrzycie omdlenia... Hm! Có to ja chcia em powiedzie ? Tak, a w jaki ż ć ż ż ę ż to sposób przekonasz si dzisiaj, e mo esz go szanowa i e on ciebie... ceni, jak powiedzia ł ł ę ż ż ę ś ł ś ła ? Mówi a , zdaje si , e dzisiaj? Czy mo e si przes ysza em? — Mamo, poka ł ż mu list od Piotra Pietrowicza — rzek a Dunieczka. Pulcheria Aleksandrowna poda żą ę ął ą ą ś ła mu list dr cymi r koma. Wzi go z wielk ciekawo ci . Ale zanim go otworzy ę ł ł, spojrza nagle ze zdziwieniem na Duni . — To dziwne — mówi ą ś ą ę ę ł powoli, jakby zaskoczony t my l — dlaczego ja si tak unosz ? Po co ca ś ś ły ten krzyk? Bierz lub, je li chcesz. 285 Mówi ę ę ą ż ł ł ś ł ł jakby do siebie, jednak g o no i patrzy przez d u sz chwil zdziwiony na siostr . W ko ą ł ńcu otworzy list, wci ż jeszcze z wyrazem zdziwienia na twarzy; potem począł powoli i uwa ł ł ć żnie czyta , przeczyta list dwa razy. Pulcheria Aleksandrowna by a bardzo niespokojna, równie ł ś ż pozostali oczekiwali czego niezwyk ego. — To mnie dziwi — zacz ś ą ą ę ął po namy le, oddaj c list matce, ale nie zwracaj c si do nikogo w szczególno ż ści — on przecie prowadzi procesy, jest adwokatem, jego sposób wyra ę żania si jest nawet taki niby to elegancki, a pisze tak nieudolnie. Wszyscy poruszyli si ł ś ę, oczekiwano czego ca kiem innego. — Przecie ł ż ą ż oni wszyscy tak pisz — zauwa y Razumichin. — Czy czyta ś łe ten list? — Tak. — Pokaza ś ł ś ły my mu go przedtem, Rodia... radzi y my się — wyja ż ł śni a z za enowaniem Pulcheria Aleksandrowna. — To jest w ł ą ś ła ciwie styl s dowy — przerwa jej Razumichin — dzi ą ę ż ś jeszcze u ywa si tego stylu w s dzie. — ę ą ś ą S dowy? Tak, rzeczywi cie, jest to styl s dowy, urz dowy... Nie jest to aż tak bardzo nieudolnie napisane, ale te ę ę ż i nie j zykiem literackim; po prostu list urz dowy. — Piotr Pietrowicz nie kryje si ł ł ż ę wcale z tym, e wykszta cenie zdobywa z trudem, jest nawet dumny z tego, ł ł że sam doszed do dzisiejszego stanowiska — odpar a Awdotia Roma-nowna, urażona tonem brata. — Je ż ę ę śli jest dumny, to widocznie ma do tego prawo, nie przecz . Widz , e czujesz się ura ł ł ż żona tym, moja siostro, e z ca ego listu wysnu em tylko taki zabawny wniosek, i zdaje ci si ć ę ę ś ż ę, e umy lnie mówi o takich drobnostkach, aby si z ciebie naigrawa . Wprost przeciwnie, ze wzgl ł ś ś ż ę ć ędu na styl przysz o mi na my l co , co mo e nam si bardzo przyda . W li ł ą ę ę ście tym jest zdanie: „a win b d Panie mia y jedynie sobie do przypisania". Zdanie to jest jasne i wyra ź ż ś ę źne. Zawarta jest w nim gro ba, e on zaraz odejdzie, je li ja przyjd . A to znaczy tyle, ł ę ż że porzuci was obie, je eli nie b dziecie mu pos uszne, i to porzuci was teraz, 286 gdy za jego namow ż ą ś ł ą przyjecha y cie do Petersburga. No, jak s dzisz, czy takie wyra enie Ł ż ź ł ł ł u yna jest równie obra liwe, jak gdyby to na przyk ad napisa on (wskaza na Razumichina) lub Zosimow albo ktokolwiek z nas? — No, nie — odpar ę ł ż ł ła Dunia — rozumiem ca kiem dobrze, e wyrazi si on zbyt naiwnie, ale mo ł ż ź ł że tylko nie umia znale ć odpowiedniego wyra enia... To s uszna uwaga z twojej strony, Rodia. Nie przypuszczałam nawet... — Jest to wyra ż ł ć ę ł ą żone stylem s dowym i inaczej nie da o si napisa . Wysz o to mo e nawet bardziej ordynarnie, ni ł ć ę ę ć ż on sam chcia napisa . Poza tym musz ci nieco rozczarowa — w li ł ś ę ść ą ł ście tym wyczyta em co jeszcze, a mianowicie obelg , i to do nikczemn . Da em wczoraj pieni ż ądze owej wdowie, tej chorej i przybitej kobiecie, i to nie „pod pozorem", e chc ż ł ć ę ponosi koszta pogrzebu, lecz po prostu na pogrzeb, nie da em te ich córce, jak pisze, dziewczynie „podejrzanych obyczajów" (któr ł ą wczoraj po raz pierwszy widzia em), lecz faktycznie samej wdowie. W tym wszystkim widz ę ą ę skwapliw ch ć obrzucenia mnie b ż ż ą ż łotem i poró nienia z wami. I to równie napisane jest stylem s dowym, to znaczy, e zbyt wyra ą ą ś źnie przebija tu cel i naiwna skwapliwo ć. Jest on m dry, jednak aby m drze post ś ż ę ś ć ć ępowa , trzeba mie co wi cej ni sam tylko rozum. Wszystko to wiadczy, jakim on jest cz ę ł ę ż ę ą łowiekiem i... nie s dz te , aby ci zbyt wysoko ceni . Mówi ci to tylko ku rozwadze, gdy ę ż szczerze pragn twego dobra... Dunieczka nic nie odpowiedzia ł ż ę ę ła; decyzj powzi ła ju przedtem i oczekiwa a tylko wieczora. — Wi ł ę ęc jak si decydujesz, Rodia? — zapyta a Pulcheria Aleksandrowna, zaniepokojona jeszcze bardziej ni ę ż przedtem jego niespodziewanym, urz dowym tonem. — Na co mam... „si ć ę decydowa "? — Piotr Pietrowicz pisze przecie ś ł ś ż ż ż, e nie chce, aby by dzi wieczór u nas, i e odejdzie... gdyby ę ł ś ty przyszed . A wi c jak... przyjdziesz? 287 — uecyzja nie zale ż ą ę ży ode mnie, lecz w pierwszym rz dzie od mamy, o ile j to ądanie Piotra Pi ż ę ż ż ętro wie a nie obra a, a w drugim rz dzie od Duni, o ile równie nie czuje się ura ł ę ą ś żona. Ja za post pi tak, jak uznacie za najlepsze — doda oschle. — Dunia ju ł ę ą ł ł ą ę ż si zdecydowa a, a ja si z ni ca kowicie zgadzam! — skwapliwie wtr ci a Pulcheria Aleksandrowna. — Postanowi ś ł ś ż ć ć ę łam ci prosi , Rodia, usilnie prosi , eby koniecznie by obecny dzi przy tym spotkaniu — powiedziała Dunia. — Przyjdziesz? — Przyjd . ę — Równie ę ą ł ą ę ż i pana prosz do nas na ósm — doda a, zwracaj c si do Razumichina. — Mamo, zapraszam również pana Razumichina. — ł ł ę Bardzo dobrze, Dunieczko. Niech b dzie tak, jak postanowi aś — doda a Pulcheria Aleksandrowna. — Ja nawet wol ę ć ł ć ć ę tak; nie lubi udawa i k ama , lepiej powiedzie całą prawd ć ę ż ę... Piotr Pietrowicz mo e si teraz gniewa lub nie. IV W tej chwili drzwi otwar ł ą ą ę ś ł ę ły si bezszelestnie i wesz a do pokoju, rozgl daj c si nie mia o, m ą ś ą łoda dziewczyna. Wszyscy spojrzeli na ni ze zdumieniem i ciekawo ci . Raskolnikow nie pozna ł ł ł ł jej w pierwszej chwili. By a to Sofia Siemionowna Marmie adowa. Widzia ją wczoraj po raz pierwszy w takiej sytuacji i w takim stroju, że w jego duszy pozostał zupe ł ą ł łnie inny obraz. Teraz by a ona skromnie, a nawet ubogo ubran , bardzo m odą dziewczyną, niemal dzieckiem, o skromnych i przyzwoitych manierach, o twarzyczce pogodnej, aczkolwiek teraz malowa ł ł ą ę ło si na niej zak opotanie. Mia a na sobie zwyczajn , codzienn ś ł ę ą sukienk , na g owie za niemodny, stary kapelusz; z wczorajszego stroju pozosta ą ł ę ł ł ła jej jedynie parasolka, któr trzyma a w r ku. Gdy wesz a do pokoju i ujrza a w nim tyle osób, nie tylko stropi ę ł ł ę ła si , lecz po prostu straci a g ow , 288 wygi ł ę ą ąaafa jaK maie, przestraszone aziecKo i uczynna rucn, jakby chcia a cofn ć si i wyjść z pokoju. — Ach, to pani... — rzek ł ę ł ł Raskolnikow bardzo zdziwiony i nagle poczu si zak opotany. Pomy ą ś ż ż Ł ż ł śla zaraz, e matka i siostra z listu u yna ju co wiedz o dziewczynie „podejrzanych obyczajów". Dopiero co protestowa ż Ł ł przeciwko potwarzom u yna i zapewnia ż ł ę ę ż ł, e dziewczyn t widzia po raz pierwszy w yciu, a ona nagle przychodzi tutaj. Przypomnia ż ż ż ł ł ł sobie tak e, e przeciwko wyra eniu temu zupe nie nie protestowa . Wszystko to w jednej sekundzie przelecia ł ś ło mu przez my l. Jednak gdy spojrza na nią uwa ł ę ż ł ż ł ę ż żnie, ujrza , jak zgn biona przez ycie by a ta poni ona istota, i zrobi o mu si jej al. Gdy w przera ę ś ę ę żeniu swoim cofn ła si ku drzwiom, co w nim drgn ło. — Nie oczekiwa ę ą ą ś ł łem pani — rzek po piesznie, zatrzymuj c j wzrokiem. — Prosz , niech pani siada. Przychodzi pani pewnie z polecenia Katarzyny Iwanowny. Niech pani pozwoli, mo ą że usi dzie pani nie tam, lecz tutaj... Gdy Sonia wesz ł ł ła, Razumichin, który siedzia na jednym z trzech krzese Raskolnikowa, podniós ż ć ś ł ą ć ę ł si , aby umo liwi jej przej cie. Raskolnikow chcia pocz tkowo wskaza jej miejsce na kanapie, gdzie siadywa ż ś ł ł Zosimow, ale przysz o mu na my l, e miejsce to jest zanadto „familijne" i s ł ł ż ł ż łu y mu za ó ko, wskaza jej zatem krzes o Razumichina. — A ty siadaj tutaj — zwróci ą ę ł si do Razumichina, wskazuj c mu miejsce na kanapie, gdzie siedział zwykle Zosimow. Sonia usiad żą ł ś ł ź ł ła i dr c z trwogi, patrzy a nie mia o na obie panie. Najwyra niej nie mog a poj ż ł ż ś ł ś ę ę ą ąć, sk d wzi ła si u niej taka mia o ć, e usiad a obok nich. Przera ona tym szybko wsta ę ł ła i bardzo zmieszana zwróci a si do Raskolnikowa: — Ja... ja... tylko na chwil ż ą ą ł ę, niech mi pan wybaczy, e przeszkadzam — rzek a, j kaj c si ć ł ł ę ę. — Przychodz z polecenia Katarzyny Iwanowny, ona nie mia a kogo pos a ... Ona bardzo prosi ł ż ła, eby pan przyszed ... jutro rano na pogrzeb. Po 10 — Zbrodnia i kara 289 pogrzeoie... na cmentarzu MitroianijewsKinr... prosi, z ł ęby pan... przyszed do nas... do niej... na pocz ę ł ę ęstunek... B dzie to wielki zaszczyt dla niej... Ona bardzo prosi a. Zaci ła si ł ę i umilk a. — Postaram si ł ę ł ę na pewno... na pewno — odrzek Raskol-nikow, reszta zdania uwi z a mu w gardle. — Prosz ż ą ł ę ć ą ę, niech e pani usi dzie — rzek nagle — musz pomówi z pani . Nawet je ę ł ś ś ę śli pani si pieszy, niech mi pani wy wiadczy przys ug i podaruje dwie minuty czasu... — Przysun ł ż ł ł ął jej krzes o. Sonia usiad a i nie mniej ni przedtem zak opotana, rzuci ł ł ś ą ł ś ła nie mia e spojrzenie na siedz ce panie, po czym znowu opu ci a oczy i utkwi a wzrok w podłodze. Blada twarz Raskolnikowa pokry ź ł ń ę ła si rumie cem; by wyra nie poruszony, oczy mu p ę łon ły: — Mamo — rzek ą ł dobitnie i niemal nakazuj ce — to jest Sofia Siemionowna Marmie ł ę ładowa, córka owego nieszcz snego pana Marmie adowa, którego wczoraj konie stratowa ł ż ły na moich oczach, o czym wam ju mówi em... Pulcheria Aleksandrowna spojrza ą ż ę ła na Soni , przymru aj c nieco oczy. Mimo swego zak ą ą ł ć łopotania i nakazuj co wyzywaj cego wzroku Rodiona nie mog a sobie odmówi tej drobnej przyjemno ł ł ą ł ą ści. Dunia patrzy a prosto w twarz m odej dziewczynie i ogl da a j z wyra ł ł ł ł źnym zdumieniem. Gdy Sonia us ysza a s owa Raskolnikowa, podnios a na chwilę wzrok, ale jej zmieszanie sta ę ę ło si jeszcze wi ksze. — Chcia ę ł ś ł ą ć łem zapyta pani — mówi Raskolnikow z po piechem — co dzia o si dzisiaj u was? Czy nikt was nie nagabywa ł ł? Na przyk ad policja. — Nie, wszystko posz ł ś ż ł ło g adko... Przecie przyczyna mierci by a oczywista, nikt nie żą ą ń ś dał żadnych wyja nie , tylko lokatorzy sarkaj . — Dlaczego? 1 Cmentarz Mitrofanijewski, za ż ło ony podczas epidemii cholery w 1831 r.. przeznaczony by ś ż ł dla niezamo nych grup ludno ci. 290 — Ze cia ę ż ę ł ł ż ło le y tak d ugo... teraz jest upa , wi c zapach... dlatego te b dzie przeniesione dzisiaj wieczorem na cmentarz i pozostawione w kaplicy do rana. Katarzyna Iwanowna nie chcia ż ć ą ę ła si pocz tkowo na to zgodzi , teraz jednak sama przyznaje, e tak jest lepiej... — Więc dzisiaj? — Ona prosi ń ż ą ś ą ł ła, aby pan zaszczyci nas sw obecno ci na nabo e stwie w cerkwi, a potem uda ę ę ł si do niej na styp . — To będzie stypa? — Tak, taka ma ć ę ł ą ła przek ska; kaza a panu bardzo podzi kowa za pomoc... wczoraj... bez pana nie by ć łoby go za co pochowa . Podbródek i wargi dziewczyny zadr ł ś ę ł ł ża y, opanowa a si jednak i znowu spu ci a wzrok. W czasie rozmowy Raskolnikow nie odrywa ł ę ł od niej oczu. Twarzyczk mia a bardzo szczup ł ś łą, rysy do ć nieregularne, ma y, spiczasty nos i taki sam podbródek. Trudno by ł ż ę ś ł ą ę ą ć łoby nazwa j pi kn , jednak niebieskie oczy by y wietliste, a gdy si o ywia y, wyraz twarzy stawa ć ł ż ż ą ę ł si tak dobry i ujmuj cy, e ka dy musia mimo woli poczu do niej sympati ś ł ł ę. W twarzy jej i w ca ej postaci by o poza tym co osobliwego — mimo swych osiemnastu lat wygl ł ż ł ąda a jak dziewczyna du o m odsza, prawie jak dziecko, i to niekiedy ś ż ł ę miesznie wyra a o si w jej ruchach. — Czy ą ł ł żby tak ma a suma Katarzynie Iwanownie wystarczy a na wszystko, skoro urz dza styp ę ć ę ą ą ł ę? — zapyta , pragn c za wszelk cen podtrzyma rozmow . — Trumna jest ca ż ż ś ł łkiem prosta... i wszysto inne... tak e du o nie kosztuje... Obliczy y my wszystko z góry z Katarzyn ł ż ę ą Iwanowna; pozosta o jeszcze tyle, e starczy na styp ... Katarzyna Iwanowna bardzo tego pragn ę ą ęła... Musimy wi c... To jest dla niej pociech , taka ju ż ż jest... wie pan przecie ... — Rozumiem, rozumiem... Oczywi ą ż ście. Ogl da pani mój pokój? Matka moja mówi, e przypomina jej trumn . ę 291 — Lja.i pan nam wczoraj wszysiKie piemąuze, jaKie pan miai — rzek ł ś ła nagle zamiast odpowiedzi i znów opu ci a wzrok ku ziemi. Wargi ł ę ł i podbródek zadrga y jej ponownie. N dza Raskol-nikowa od razu rzuci a się jej w oczy, a s ł ł ę ł łowa te wyrwa y si jej zupe nie bezwiednie. Zapanowa o milczenie. Oczy Duni nabra ę ł ż ły blasku, a matka yczliwiej popatrzy a na Soni . — Rodia — rzek ź ą ła, wstaj c z miejsca — rzecz jasna, obiad zjemy razem. Chod , Duniu. Tobie te ę ż ł ś ś ę ż radz wyj ć nieco, po spacerze za po ó si i wypocznij, a potem czekamy... Obawiam si ę ł ę ż ę, e rozmowa z nami zm czy a ci ... — Tak, tak, przyjd ł ż ś ł ę... — rzek po piesznie i te wsta . — Musz ć ł ś ę jednak jeszcze co za atwi ... — Chyba nie b ą ł ędziecie jedli obiadu osobno? — rzek Razumichin, patrz c zdziwiony na Raskolnikowa. — Co masz do załatwienia? — Przecie ę ń ę ż ę ż mówi , e przyjd ... na pewno... A ty zosta tu jeszcze chwil . Nie potrzebujecie go teraz, prawda, mamo? Czy te ż ż mo e zabieram go wam? — O nie, wcale nie! Pana tak ę ę że prosz do nas na obiad, Dymitrze Prokofjiczu, b dzie pan taki dobry? — Bardzo prosz ł ę, niech pan przyjdzie — dorzuci a Dunia. Razumichin pochyli ł ą ę ł ę ł si w uk onie, dzi kuj c za zaproszenie, twarz promienia a mu z zadowolenia. Dziwne jakie ę ę ł ś zak opotanie ogarn ło wszystkich na chwil . — ś Ż ż ł ę Żegnaj, Rodia, a raczej do zobaczenia. Nie lubi tego s owa „ egnaj". egnaj, Na ciu... o, znowu powiedzia ż ł ł ł łam „ egnaj"... — Pulcheria Aleksandrowna o ma o co nie uk oni a się nawet Soni i wyszła szybko z pokoju. Dunia, która sz ż ę ł ł ą ła za matk , uk oni a si dziewczynie uprzejmie i yczliwie. Biedna Sonia zak ś ę ł ż ś ę ł ł łopotana odk oni a si po piesznie i trwo nie. Na twarzy jej pojawi si jaki bolesny wyraz, jak gdyby ł ł ś ś życzliwo ć i uprzejmo ć Duni by y jej niemi e i przykre. 292 — ti ą ż ąaz arowa, uuniu; — rzeKf KasKomiKow, wycnoaz c na schody. — Nie podasz mi ręki? — Poda ę ą ł ę ż łam ci przecie , nie pami tasz? — rzek a Dunia, zwracaj c si znów ku niemu. — To nic nie szkodzi, podaj mi ją jeszcze raz! Mocno ł ę ę ł ł ł ę ł ś ą ścisn ł jej paluszki. Dunia za mia a si i zap oni a, wyrwa a r k i wybieg a za matk ę ł ę ł ż ą. Teraz ju czu a si ca kiem szcz śliwa. — Wszystko w porz ą ę ł ądku — Raskolnikow zwróci si do Soni, powracaj c do pokoju i patrz ą ś ł ż ć ż ą ąc na ni z u miechem. — Wieczny odpoczynek zmar ym, ale ywi chyba mog y ? Czyż nie tak? Chyba tak? Ze zdumieniem Sonia ujrza ł ą ł ę ł ś ż ła, e jego twarz rozja ni a si nagle, patrzy na ni d ugo w milczeniu; wszystko, co opowiada ę ł ł mu o niej jej ojciec, przypomnia o mu si teraz... — Na Boga, Duniu! — rzek ę ł ła Pulcheria Aleksandrowna, zaledwie znalaz y si na ulicy — doprawdy jestem zadowolona, ł ż ż ś ł ś że my wysz y, jako mi l ej. No, czy mog am wczoraj w wagonie pomy ć ę ę ę ż ć śle , e nawet z tego b d si cieszy ! — Powtarzam ci, kochana mamo, że on jest chory, bardzo chory. Czy nie widzisz tego? Mo ł ś ł ć ę że w a nie troski o nas podkopa y jego zdrowie? Trzeba mie dla niego wi cej pob ć ś ż ła liwo ci i wiele, wiele mu wybaczy . — Ale ty nie by ł ż ł ą ś ła dla niego pob a liwa! — przerwa a jej Pulcheria Aleksandrowna gor co i jakby z wyrzutem. — Wiesz co, obserwowa ł ż łam was oboje dzisiaj uwa nie i dosz am do wniosku, ł ś ę że pod wzgl dem charakteru jeste jego odbiciem, i to zupe nym. Obydwoje macie w charakterze co ś ś melancholijnego, ponurego i wybuchowego; obydwoje jeste cie równie dumni i szlachetni... To nie do pomy ż ł ą ż ślenia, eby on by egoist . Co?... Je eli jednak pomy ś ę ę śl , co czeka nas jeszcze dzisiejszego wieczora, to serce mi si ciska. — Niech si ę ć ę ę mama nie niepokoi. Stanie si tylko to, co sta si musi! 293 poczniemy, ł ł gdy Piotr Pietrowicz zerwie z nami? — zawo a a biedna Pulcheria Aleksandrowna, nie zastanawiaj ł ą ś ę ąc si zbytnio nad tre ci tych s ów. — Je ę ż ł ś ł żeli to uczyni, b dzie to tylko dowodem, e nic z nim nie straci y my — odpar a Dunia ostro i lekceważąco. — Bardzo dobrze zrobi ą ę ą ą ś ły my, odchodz c teraz — ci gn ła dalej matka, przerywaj c córce i odbiegaj ł ś ż ł ąc od poruszonego tematu. — Mówi , e ma co pilnego do za atwienia, przejdzie si ż ś ś ę nieco przy tej sposobno ci i zaczerpnie wie ego powietrza... u niego jest tak strasznie duszno... nie wiem tylko, czy w Petersburgu w ogóle można zaczerpnąć gdzie ż ż ż ś ś wie ego powietrza. Tutaj na ulicy jest te jak w pokoju bez lufcika. Bo e, co za miasto!... Czekaj! Uwa ą ś ą ę ę ń żaj! Usu si , bo ci jeszcze przygniot , tu co nios ! To fortepian... jak oni popychaj ż ł ą ludzi... Ta m oda dziewczyna te mnie niepokoi. — Jaka dziewczyna? — No, mówi ł ę o tej Sofii Siemionownie, która przysz a do Rodiona... — Dlaczego niepokoi ona mam ? ę — Co ł ć ż ś przeczuwam, Duniu. Mo esz mi wierzy albo nie, ale od razu, gdy tylko wesz a do pokoju, pomy ł ź ł śla am: tu jest ród o wszystkiego... — Ale ą ł ł ę ż na pewno si mama myli — przerwa a jej Dunia gniewnie. — Pozna j dopiero wczoraj, a dzisiaj, gdy wesz ć ł ła, zrazu nie móg jej nawet pozna . — No, no, zobaczysz!... Ona mnie niepokoi, zobaczysz! Przestraszy ę łam si nawet. Patrzy ł ła na mnie niemal bez przerwy, a jakie ona ma spojrzenie; ledwie wysiedzia am na krze ę ł ą ę śle. Pami tasz, jak on j przedstawi ? I to wydaje mi si bardzo dziwne: Piotr Pietrowicz wypisuje takie rzeczy o jej prowadzeniu si ą ę, a Rodion przedstawiaj nie tylko mnie, ale i tobie. Czyli ć ą że musi z ni sympatyzowa . — No, co ten nie wypisuje! O nas te ż ż ż przecie du o mówiono i pisano! Czy mama zapomniała o tym? A ja jestem prze- 294 plotki. — Daj Bo e. ż — A Piotr Pietrowicz jest wstr ł ś ętnym plotkarzem! — o wiadczy a nagle Dunia. Pulcheria Aleksandrowna drgn ł ę ł ęła gwa townie. Rozmowa si urwa a. — Pos ą ą ć ś ę ę łuchaj, chc ci o co zapyta — rozpocz ł Raskol-nikow, prowadz c Razumichina w stronę okna. — To ja powiem matce, ć ż ę ą ł że pan przyjdzie — rzek a Sonia, chc c si po egna . — Chwileczkę, Sofio Siemionowno! Nie mamy tajemnic i wcale nam pani nie przeszkadza. Chcia ę ł ł ł ą łbym z pani kilka s ów... S uchaj — zwróci si znowu do Razumichina. — Ty znasz tego... no jak ę ż że on si nazywa... zaraz!... Porfirego Pietrowicza? — Czy go znam? Jeszcze jak! To przecie ł ż mój krewny. A bo co? — zapyta Razumichin zaintrygowany. — On przecie ę ę ę ż prowadzi t spraw ... no spraw tego morderstwa... o której wczoraj mówiliście. — Tak... a wi ł ęc? — Razumichin otworzy szeroko oczy. — On przes ł ż ą ż łuchiwa tych, którzy po yczali od starej pieni dze. Widzisz, jest tam tak e kilka moich zastawów, same drobiazgi, mi ś ędzy innymi pier cionek mojej siostry, który podarowa ł ż ż ę ą ła mi na pami tk , jak wyje d a em, i srebrny zegarek mego ojca. Wszystko razem warte jest mo ć ą ą ś ę że pi ć do sze ciu rubli, dla mnie jednak s to pami tki. Co robi ? Nie chcia ć ł ś ł ż łbym, eby te rzeczy przepad y, w szczególno ci nie chcia bym utraci zegarka. Gdy rozmawiali ć ż ż ł ż ście o zegarku Duni, dr a em ze strachu, e matka mo e zechce zobaczy mój zegarek. To jedyna rzecz, która pozosta ł ę ła po moim ojcu. Matka rozchorowa aby si , gdyby zegarek przepad ż ł. Ty wiesz przecie , 295 jo.iv i^\jui^{.y pi^t-jinujcj anf iajviiin i^tw^cmn. i UICIUA 1111 wii^c, jciiv powinienem si ć ż ł ć ę ę ł ę zachowa . Wiem, e trzeba zg osi si na policj . Czy jednak nie by oby lepiej zwróci ś ś ł ł ć ę ć si z tym do Porfirego osobi cie? Jak my lisz? Chcia bym za atwi tę spraw ż ż ę mo liwie jak najszybciej. Zobaczysz, e matka zapyta mnie o to jeszcze przed obiadem! — Nie zwracaj si ł ś ę do policji, tylko osobi cie do Porfirego! — odpar Razumichin z zapa ż ć ś ę łem. — To mnie bardzo cieszy! Tu nie ma si nad czym namy la , mo emy zaraz tam pój ą ś ą ę ść, mieszka o par kroków st d, z pewno ci zastaniemy go w domu. — Ca ź ł łkiem s usznie... chod my... — On si ę ż ł ę bardzo ucieszy, ogromnie si ucieszy z poznania ciebie! Du o mu opowiada em o tobie przy ka ź ś ś żdej sposobno ci... Wczoraj jeszcze rozmawiali my o tobie. Chod my! Wi ć ą ę ś ł ęc ty zna e t star ? Tak!... To o-grom-nie zmienia posta rzeczy... Ach tak! Sofio Iwanowno... — Sofio Siemionowno — poprawił go Raskolnikow. — Sofio Siemionowno, oto mój przyjaciel Razumichin, bardzo zacny człowiek... — Je ł ś żeli pan musi teraz wyj ć... — Sonia nie spojrza a nawet na Razumichina i przy tej prezentacji jeszcze bardziej si ł ę zmiesza a. — Idziemy wi ł ł ęc! — stwierdzi Raskolnikow zdecydowanym g osem. — Ale ja jeszcze dzisiaj wpadn ć ę do pani, Sofio Siemionowno, tylko musi mi pani poda , gdzie pani mieszka. To, co mówi ł ż ł ł ł, bynajmniej nie wprawia o go w zak opotanie, a przecie unika jej wzroku. Sonia da ę ą ła mu adres, rumieni c si . Wyszli wszyscy troje razem. — Nie zamykasz drzwi? — zapytał Razumichin. — Nigdy tego nie robi ł ć ę! Od dwóch lat mam zamiar dokupi zamek — doda niedbale. — Szcz ę ł ż ć ęśliwy ten, co nie ma co zamyka , nieprawda ? — zwróci si do Soni. Zatrzymali się w bramie. 296 idzie na prawoY Ach, chcia ź ł ę ć ą łem pani o cos zapyta : jak si pani uda o mnie odnale ć? — G ł ć ł ł łos jego jednak brzmia tak, jakby mia zamiar zada jej ca kiem inne pytanie. Chciał spojrze ł ę ć w jej jasne oczy, ale to mu si nie uda o. — Pan przecie ń ł ż da wczoraj adres naszej Pole ce. — Pole ł ę ł ńce? Ach, prawda, to ta ma a. To siostra pani? A wi c da em jej swój adres? — Jak to, nie pamięta pan? — Owszem... przypominam sobie. — Ojciec du ń ł ł żo o panu opowiada ... Nie zna wprawdzie pa skiego nazwiska... Wczoraj jednak dowiedzia ł ł ę łam si nazwiska i adresu pana, a gdy przysz am tutaj, zapyta am: „Gdzie mieszka pan Raskolnikow?..." Nie wiedzia ż łam, e mieszka pan w sublokatorskim pokoju... Do widzenia! Zaraz pójdę do Katarzyny Iwanowny... By ę ł ę ł ż ż ła zadowolona z tego, e po egna a si wreszcie, posz a wi c szybko, ze spuszczoną g ś ł ś ę ł ą łow . Chcia a jak najpr dzej zej ć im z oczu, dlatego przebieg a te dwadzie cia kroków, które dzieli ł ć ą ą ły j od pierwszej przecznicy. Chcia a wreszcie by sama, aby potem, id c szybko i nie patrz ć ż ć ąc na przechodniów, zapomnie o wszystkim, a rozwa a tylko i przypomina ć ł ł ś ł ż ć sobie ka de s owo dzi wypowiedziane i us yszane, uzmys owi sobie raz jeszcze ca ę ż ł ć ł łą sytuacj . Nigdy w yciu nie dozna a podobnych uczu . Dusza jej zajrza a, cho ś ł ć niepewnie i chwilowo tylko, do ca kiem nowego, nie znanego jej dotychczas wiata. Nagle przypomnia ż ść ż ła sobie, e Raskolnikow ma jeszcze dzisiaj przyj do niej, mo e przyjdzie przed po ę ż łudniem, mo e za chwil ! — ł ł ę ś ł ś ś Tylko nie dzi , byle nie dzi !— powtarza a ze ści ni tym sercem, jakby b aga a kogoś niczym przera ż żone dziecko. — O Bo e, on do mego pokoju... zobaczy wszystko!... O Boże! W takiej chwili nie mog ę ć ż ś ła oczywi cie zauwa y pewnego, nie znanego jej m żczyzny, który obserwuj ż ą ł ą ł ą ąc j , szed za ni krok w krok. Szed za ni ju od bramy domu, w którym mieszkał Raskolnikow. W czasie, gdy wszyscy troje, Razumichin, Ras- 297 komików i ona, stali pod bram ł ś ł ą domu i rozmawiali, przecnoazu w a nie ko o nich. Przechodzie ą ł ł ł ń, gdy us ysza s owa: „Gdzie mieszka pan Raskolnikow?", drgn ł. Obrzucił grupk ę ą ą ę szybkim spojrzeniem, zwracaj c specjaln uwag na Raskolnikowa, do którego zwraca ą ł ł ę ć ł ę ła si Sonia; potem ogl da dom, jakby chcia go zapami ta . Wszystko to odby o si ł ą ł ż ę w jednej sekundzie, tak e poszed dalej, nie zwracaj c na siebie uwagi. Szed jednak teraz nieco wolniej, jakby czekaj ż ż ą ę ł ś ąc na kogo . Czeka na Soni , a widz c, e egna się ona z tymi dwoma, by ć ł ę ą ż ł przekonany, e gdy pójdzie za ni , b dzie móg ustali , gdzie mieszka. „Gdzie ona mo ą ł ś ą ę ć że mieszka ? Znam t twarz, tylko nie wiem sk d — my la , szukaj c w pami ć ę ęci. — Musz to zbada ". Doszed ł ą ę ę ż ł łszy do rogu, przeszed na drug stron ulicy i odwróciwszy si , zobaczy , e Sonia idzie w tym samym kierunku, skr ę ą ę ł ł ęci a bowiem w t boczn uliczk . Towarzyszy jej zatem, id ę ł ł ąc coraz wolniej przeciwleg ym chodnikiem. Potem, gdy oddali a si od niego o jakie pi ą ł ę ę ą ł ą ęćdziesi t kroków, przeszed na t stron ulicy, któr ona sz a, i dogoniwszy j , post ę ż ś ł ą ł ępowa teraz za ni w odleg o ci mo e pi ciu kroków. By ś ą ę ł ę ł to m żczyzna ko o pi ćdziesi tki, do ć wysoki, postawny, o szerokich i spadzistych barach, co nadawa ł ł ą ło jego postaci wygl d pochy y. By ubrany modnie i elegancko, wygl ł ą ę ą ł ł ę ż ł ł ąda na cz owieka zamo nego. W r ce mia adn lask , któr uderza o bruk za ka ą ę ś ę żdym krokiem, na r kach za nowe r kawiczki. Jego szeroka twarz o silnie wystaj cych ko ę ż ś ł ściach policzkowych by a sympatyczna, cera zdrowa i wie a, co rzadko si zdarza w Petersburgu. G ł ł ęste jeszcze w osy by y koloru jasnoblond, przyprószone tylko tu i ówdzie siwizn ę ł ś ł ł ą, a g sta broda by a jeszcze ja niejsza. Oczy mia niebieskie; spojrzenie ich mia o w sobie co ł ż ś ł ś zimnego i przenikliwego. Wargi mia wie e i czerwone. S owem, był doskonale zakonserwowany i wygl ł ż ł ł ąda na znacznie m odszego, ani eli by w rzeczywistości. Gdy Sonia dosz ł ł ż ł ą ła do ulicy biegn cej wzd u kana u, okolica opustosza a do tego stopnia, że byli jedynymi przechodniami. Obserwuj ż ł ż ą ąc j , zauwa y ju przedtem jej zmieszanie i zamy - ś 298 lenie, oay aoszia ao domu, w którym mieszka ł ęż ł ła, i wesz a do bramy, m czyzna wszed za ni ł ę ę ł ą, a na jego twarzy odmalowa o si wielkie zdziwienie. Na podwórzu skr ci a na prawo, gdzie mie ą ś ą ę ł ści y si schody prowadz ce do jej mieszkania. „No, co takiego" — mrukn ł do siebie i ruszy ę ł ł ż ą ł za ni po schodach. Teraz dopiero Sonia go zauwa y a. Wesz a na pi tro, skr ł ś ł ł ę ę ą ę ł ęci a na galeri , która ci gn ła si przez ca ą d ugo ć podwórza, i zadzwoni a do mieszkania oznaczonego numerem 9. Na drzwiach widnia ą ł nagryzmolony kred napis: „Kapernaumow — krawiec". „No, co ą ś takiego!" — wykrzykn ł raz jeszcze nieznajomy, zdumiony tym zbiegiem okoliczno ż ł ł ści, i zadzwoni do po o onego obok mieszkania numer 8. Drzwi tych mieszka ś ł ń by y od siebie oddalone zaledwie o sze ć kroków. — Ach, pani mieszka u Kapernaumowów — rzek ś ę ą ł, patrz c na Soni z u miechem. — Poprawia ł ę ł mi wczoraj kamizelk . Ja mieszkam tutaj obok, u pani Gertrudy Kar owny Resslich. Co za zbieg okoliczności! Sonia patrzy ż ła na niego uwa nie. — ł ą ą ś Czyli jeste my s siadami — ci gnął dalej weso o.— Dopiero przedwczoraj przyjechałem do Petersburga. No, tymczasem do widzenia! Sonia nie odpowiedzia ś ę ę ś ę ł ł ła ani s owa. Drzwi otwar y si , a ona w lizn ła si do rodka i po ą ł ę ł ł śpieszy a do swojej izdebki. Wstydzi a si bardzo, a zarazem opanowa o j uczucie jakiej ś ś nieokre lonej trwogi. Gdy szli do Porfirego, Razumichin znajdowa ł ę ł si w stanie niezwyk ego podniecenia. — To wspaniale si ł ę ę ł ę sk ada, bracie! — powtarza raz po raz. — Bardzo, bardzo si ciesz ! „Co ci ę ł ę tak cieszy?" — zastanawia si Raskolnikow. — Nie wiedzia ł ś ś ł ż ż łem nic o tym, e ty tak e zastawi e co u tej starej. Czy to by o dawno... kiedy by ł ś ż ś łe u niej po raz ostatni? „Jaki on naiwny!" — pomy la Raskolnikow. 299 — K.iedy tam by ć ł ą ś ł ł łem po raz ostatni? — zapyta g o no i przystan ł. — Mog o to by ze trzy dni przed jej ć ą ą śmierci . Nie mam zreszt zamiaru wykupywa tych rzeczy. Znowu mam tylko jednego rubla w kieszeni... po tej wczorajszej malignie. Na s ł ż ł łowie „maligna" po o y szczególny nacisk. — No tak, tak — po ę ł ć śpiesznie, cho nie wiadomo co, potwierdzi Razumichin. — Wi c to ci ą ż ż ł ą ę wówczas... tak poniek d uderzy o... a wiesz, e wtedy, w malignie, te wci ż o jakichś pier ś ł ścionkach bredzi e !... No tak, tak... To jasne, teraz wszystko jasne. „Prosz ę ł ł ż ś ł ł ś ę ę! Jak si ta my l rozpe z a w ród nich! Przecie ten cz owiek da by si za mnie ukrzy ł ą ł ś ę ż ę ć żowa , a tak si cieszy, e si wyja ni o, czemu ja w malignie wci ż majaczy em o pier ł ć ł ż Ż ścionkach! e te im wszystkim musia o to utkwi w g owie!..." — A zastaniemy go? — zapytał Raskolnikow. — Zastaniemy, zastaniemy — po ł ł śpiesznie zapewni Razumichin. — To swój ch op, bracie, zobaczysz! Troch ł ś ł ę nieokrzesany, to znaczy, w a ciwie jest cz owiekiem światowym, ale pod pewnymi wzgl ą ę ędami bywa nieokrzesany. Jest naprawd m dry, nawet bardzo, ale sposób my ś ślenia ma jaki specyficzny... Nieufny, sceptyk, cynik... lubi nabiera ć ł ć ć, a raczej nie tyle nabiera , co wyko owa ... No i ta stara metoda dowodu rzeczowego... Ale zna si ł ł ł ę ę na rzeczy, zna... W zesz ym roku rozwik a spraw o morderstwo, w której prawie wszystkie ł ślady by y zatarte! On bardzo, ale to bardzo chce ci ć ę pozna ! — A to niby dlaczego? — Jakby ci to powiedzie ę ś ł ć... widzisz, ostatnio, kiedy zachorowa e , cz sto i sporo o tobie mówi ś ł ż ł ę ł ł łem... A on s ucha ... Jak si dowiedzia , e by e na prawie, ale wskutek trudnej sytuacji nie mo ń ć ł ą żesz uko czy studiów, to powiedzia : „Jaka szkoda!" St d wywnioskowa ą łem... zreszt ze wszystkiego, nie tylko z tego; wczoraj Zamietow... Widzisz, Rodia, wczoraj co ś ż ę ę ł ś ci naplot- em po pijanemu... i boj si , bracie, eby nie potraktował tego przesadnie, bo widzisz... 300 — ze COY ze maj ż ą ą mnie za wariata? Zreszt , mo e to i prawda. U ł ę ą śmiechn ł si z wysi kiem. — Tak... tak... to znaczy, tfu, nie!... Ale wszystko, co ci o tym mówiłem (i o innych sprawach także), to bzdury i pijackie brednie. — Co si ą ł ł ę tak t umaczysz? Zbrzyd o mi to wszystko! — warkn ł Raskolnikow z przesadnym, bo po cz ż ęści udawanym rozdra nieniem. — Wiem, wiem, rozumiem. Mo ż ć żesz by pewien, e rozumiem. Nawet wstyd mi o tym mówi ... ć — Jak ci wstyd, to nie mów! Umilkli ł ź obaj. Razumichin byłwyra nie podniecony i podniecenie to napawa o Raskolnikowa wstr ł ł ętem. Ponadto zaniepokoi o go to, co powiedzia teraz Razumichin o Porfi-rym. „Przed nim te ą ł ś Ł ę ś ą ą ł ę ę ż b d musia ci gn ć piewk o azarzu1 — pomy la , bledn c i z Ł ł ą ż ł omocz cym sercem — i to mo liwie naturalnie. Najbardziej naturalnie by oby bez tego azarza,. Usilnie naturalnie! Nie, usilnie wypadłoby bardzo nienaturalnie... zobaczy się... zaraz... czy to dobrze, czy niedobrze, ś Ć ę że tam id ? ma sama leci do wieczki. Serce mi łomocze, a to niedobrze!..." — To ten szary dom — powiedział Razumichin. „Najwa ź ł ż żniejsze, czy Porfiry wie, e wczoraj by em w mieszkaniu tej wied my... i dopytywa ę ć ę łem si o krew? Trzeba to ustali z miejsca, po pierwszym kroku, jak tylko wejd , wyczyta ę ę ć z twarzy, bo i-na-czej... niech sczezn , ale si dowiem!" — A wiesz co, bracie? — zwróci ś ę ł si nagle do Razumichina z szelmowskim u miechem. — Zauwa ś ś ż ł ży em, e dzisiaj od rana jeste jaki ogromnie podniecony. Nieprawda? 1 Ł ś ż Ł Śpiewka o azarzu — ebracza pie ń o ewangelicznym azarzu (J 11, 1-44); tu w przeno ę ż śni: uskar anie si na swój los. 301 — f oanieconyY Sk ę ą ż ę ż ąd e znowu, ani troch — achn ł si Razumichin. — Mnie, bracie, nie zwiedziesz. Siedzia ś ś łe na krze le tak, jak nigdy nie siadasz, na samym skraju, i ca ł ś ł ś ę ł ły czas mia e drgawki. Co i rusz podrywa e si z miejsca. Zmienia eś si ę ł ś ę ł ś ł ę na g bie. Zrazu naburmuszony, nagle robi e si s odki jak cukierek. Rumieni e się nawet: w chwili gdy zapraszano ci ś ł ę na obiad, by e czerwony jak burak. — Ale ć ł ż ą ż sk d e znowu! Co za g upstwa wygadujesz! Co chcesz przez to powiedzie ? — Dlaczego wykr ś ł ę ę ęcasz si jak sztubak! Znowu si zarumieni e ! — Straszna świnia z ciebie! — Dlaczego jeste ż ś taki zmieszany? Ej e, Romeo! Czekaj, opowiem o tym dzisiaj jeszcze komu ś ś ę ś. Cha! Cha! Matka si u mieje i kto jeszcze... — S ł ł ł łuchaj... Tylko pos uchaj, pos uchaj, to na serio... to jest... Co ty wyrabiasz, do diab a? — be ę ł ł ł łkota Razumichin ca kiem zmieszany i ze strachu zrobi o mu si zimno. — Co chcesz im opowiedzie ś ć? Ja, bracie... ach, co za winia z ciebie! — Wygl ć ł ś ż ż ądasz jak ró yczka! A jak ci z tym do twarzy, eby to móg zobaczy ! Mój ty Romeo dziesi ż ś ę ś ł ś ł ś ęciowerszkowy1! Ale e si dzi wypucowa , nawet paznokcie wyczy ci e ! Tego jeszcze nie by ę ł ś ł ło! Dalibóg, nawet wypomadowa e sobie w osy. Schyl no si . — Świnia!!! Raskolnikow ą ś ć ę ż ż ę ł ż ę ł śmia si tak, i zdawa o si , e nie mo e si powstrzyma , i miej c się wci ł ł ąż, wszed do mieszkania Por-firego Piotrowicza. I o to chodzi o Raskolnikowowi. Ten, kto by ł ł ę ł ś ą ż ć ł ł ł w mieszkaniu, musia s ysze , e wchodz c, mia si na ca e gard o. — Ani s ś ą ł ę łowa o tym tutaj! Bo rozwal ci eb! — wrzasn ł rozw cieczony Razumichin, chwytaj ę ąc Raskolnikowa za rami . 1 Por. przypis na s. 96. 302 Tymczasem Raskolnikow wchodzi ż ł ę ł ż ł ju do pokoju i robi min , która wskazywa a, e tylko na si ł ś ę łę powstrzymuje si od miechu. Za nim wszed Razumichin, czerwony jak burak ze wstydu i w ł ć ł ś ł ściek o ci oraz bardzo zmieszany. Ca a jego posta i twarz by y w tej chwili rzeczywi ś ł ś ł ł ście bardzo komiczne i usprawiedliwia y w zupe no ci weso o ć Raskolnikowa. Mimo ł ł że Razumichin nie przedstawi go, Raskolnikow podszed wprost do pana domu stoj ż ą ą ń ł ą ś ę ł ł ś ącego na rodku pokoju, sk oni si i u cisn ł mu d o , wci ż udaj c, e z trudem tylko powstrzymuje si ł ć ś ę od miechu, aby wymówi kilka s ów potrzebnych przy przedstawianiu si ł ł ę ł ę. Zaledwie jednak wymamrota te par s ów, spojrza niby przypadkiem na Razumichina i ca Ś ś ą ł ła jego powaga ulecia a. Parskn ł serdecznym miechem. miech ten i nie ukrywane objawy ł ś ł ś w ciek o ci, z jakimi Razumichin przyjmował tę na pozór zupe nie szczerą weso ł ę ł ż ł ś ło ć przyjaciela, z o y y si w rzeczy samej na obraz nies ychanie komiczny, a co najwa ł żniejsze, zupe nie naturalny. Komizm sceny zwi ę ł ększy si jeszcze, gdy Razumichin z okrzykiem: „Ach, ty diable!" zamierzy ł ł ą ą ę ł ę ł si na Raskolnikowa i trafi r k w okr g y stolik, na którym sta a pusta szklanka po herbacie. Wszystko run ł ł ę ę ł ę ęło na ziemi , rozleg si brz k t uczonego szk a. — Panowie, nie niszczcie mebli, bo nara ń ą żacie na straty skarb pa stwa! — krzykn ł, ś ą ę ę ź miej c si , Porfiry Pi tro wie . Sytuacja przedstawia ę ł ś ą ę ę ła si teraz nast puj co: Raskolnikow mia si bezustannie, zapominaj ż ąż ę ę ł ż ż ąc o tym, e wci trzyma gospodarza za r k ; wiedzia jednak, e nale y zachowa ę ł ń ć ś ł ć miar i czeka tylko na stosowny moment, by zako czy ten wybuch weso o ci. Razumichin, który straci ł ł ę ł ł ł zupe nie g ow po upadku stolika, popatrzy ponuro na od amki szk ą ą ą ę ę ł ś ą ła, splun ł siarczy cie, obróci si na pi cie i z gradow min stan ł przy oknie odwrócony plecami do pokoju; patrzy ą ł przed siebie, nic nie widz c, oczyma, które przes ś ł ś ł ł łania a mu mg a w ciek o ci. Porfiry 303 rieirowicz smiai si ę ę ę ś ł ł ę i wiaac oyio po mm, ze cn mie o azie si mia nadal, zachodzi a jednak potrzeba wyt ł ś ł łumaczenia mu przyczyny tej weso o ci. Na jednym z krzese siedział w k ą ł ę ł ś ącie Zamietow, który gdy go cie weszli, podniós si i sta w pozycji wyczekuj cej. Wprawdzie twarz jego tak ę ł ł ś ł że zadrga a miechem, patrzy jednak na ca ą scen z niejakim zdumieniem i niedowierzaniem; zdawa ś ż ę ło si nawet, e obecno ć Raskolnikowa wprawia go w zak ł ś łopotanie. Co do Raskolnikowa, to by on nieprzyjemnie zaskoczony obecno cią Zamietowa. „Jeszcze jedna pozycja do uwzgl ł ś ędnienia w moim rachunku!" — pomy la . — Bardzo przepraszam — zacz ż ą ął, udaj c wielkie za enowanie. — Jestem Raskolnikow... — Bardzo mi przyjemnie. A i sposób, w jaki pan wszed ł ł ł tutaj, by bardzo mi y... ale ten — tu wskaza ć ę ł ł ruchem g owy Razumi-china — nie raczy si nawet przywita ? — Nie wiem doprawdy, co doprowadzi ł ś ł ś ło go do takiej w ciek o ci. Powiedzia em mu tylko po drodze, ł że jest podobny do Romea, i udowodni em to nawet... poza tym chyba nic się nie wydarzy o. ł — ę ą ą Świnia! — warkn ł Razumichin, nie odwracaj c si od okna. — Przypuszczam, ć ę ż ż ż ś ć że musi mie jaki powa ny powód, eby a tak si zdenerwowa taką drobnostk ę ą ś ł ą — rzek Porfiry, miej c si . — Wi ą ś ę ż ęc ty tak e zaczynasz, s dzio ledczy! Niech was wszystkich diabli porw ! — zawo ł ś ą ął ę ś ć ł ł ła Razumichin ze z o ci , po chwili jednak sam zacz si mia i podszed do Porfirego Pi ł ż ętro wie a, jak gdyby nic nie zasz o. — No, koniec ju ł ń ś ż! Wszyscy jeste cie sko czonymi b aznami. A teraz do rzeczy: to jest Rodion Romanowicz Raskolnikow, mój przyjaciel; przede wszystkim chce on ciebie pozna ż ż ł ł ę ą ą ę ć, poniewa du o o tobie s ysza , a nast pnie ma do ciebie pewn drobn spraw . A, Zamietow! Sk ę ś ą ę ąd si tu wzi łe ? Czy wy si znacie? Od dawna? 304 ,,^o i o ma znaczy ę ł ę ł ć/ — zaniepokoi si Kaskolmkow. Zamietow zmiesza si , ale tylko na krótk ę ą chwil . — Poznali ł ż ę śmy si przecie wczoraj u ciebie — odpar swobodnym tonem. — Dzi ł ł ę ł ł ń ęki Bogu. Jeden k opot spada mi z g owy. On dr czy mnie przez ca y tydzie , żebym was zapozna] ze sob ę ś ą ż ę ą, a tymczasem widz , e zw chali cie si bez mego po ń ł średnictwa... S uchaj, Porfiry, gdzie trzymasz tyto ? Porfiry Pietrowicz by ł ą ę ł ubrany po domowemu. Mia na sobie szlafrok, czyst koszul i znoszone pantofle. Móg ł ę ś ś ć ł liczy sobie jakie trzydzie ci pi ć lat, by niskiego wzrostu, za ę ł ł ą ą ł ł żywny, nawet z brzuszkiem; twarz mia g adko wygolon i okr g ą, g ow z dziwnie wypuk ł ż ł ą ł ę ł ł ą łą potylic , a w osy ca kiem krótko ści te. Pe na, okr g a, chorobliwie ciemno ó ta twarz o zadartym nosie mia ę ż ą ła wyraz energiczny i drwi cy zarazem. Mo na by t twarz nazwa ą ł ś ł ć dobroduszn , gdyby oczy nie przeczy y tej pozornej dobroduszno ci. Mia y wilgotny odblask i niemal bia ą ę ł łe, mrugaj ce rz sy. Spojrzenie tych oczu nie harmonizowa o z ca ą ł ś ł ą ż ą łą postaci , która mia a w sobie co kobiecego. Czyni o j znacznie powa niejsz , ani ę ł żeli wydawa a si na pierwszy rzut oka. Gdy Porfiry Pietrowicz dowiedzia ę ś ą ż ę ł si , e Raskolnikow ma do niego jak ś pro b , wskazał mu zaraz miejsce na sofie i poprosi ę ł ł ł, by usiad . Sam rozsiad si w drugim rogu sofy i zwróci ś ż ś ę ł si do go cia w oczekiwaniu, e ten zaraz wyja ni, o co chodzi. W jego postaci by ż ę ł ł ło widoczne baczne skupienie, co na ka dego rozmówc musia oby podzia ać deprymuj ł ą ą ść ć ż ł ł ąco i przyt aczaj co. Szczególnie wtedy, gdy sprawa, któr go mia wy o y , nie sta ż ą ż ś ż ę ła pod wzgl dem wa no ci w adnym stosunku do uwagi, jak ju z góry zaszczyca ł ę ł ł ą ł j Porfiry. Ale na Raskolnikowa to nie podzia a o; krótko i w z owato powiedzia ł ż ł ł, o co mu chodzi, i by tak z siebie zadowolony, e pozwoli sobie nawet na obserwowanie osoby Porfirego. Ten tak ł że nie spuszcza wzroku z Raskolnikowa. Razumichin tymczasem zaj ż ął miejsce przy stole i z ywym zainteresowaniem przy- 3 ł 05 s uchiwa ł ł ę ł si wywodom przyjaciela, przy czym oczy jego b ądzi y po twarzy Raskolnikowa, to znów po twarzy Porfirego, co nawet przekracza ę ę ż ło ju troch miar . „Ty o ł ł ś śle!" — my la Raskolnikow w g ębi duszy pod jego adresem. — Musi pan wnie ł ś ść pismo do policji — rzek Porfiry bardzo rzeczowym tonem — tre ci mniej wi ł ł ą ę ęcej nast puj cej: s ysza pan o takim a takim wypadku, czyli o morderstwie, i prosi pan o powiadomienie odno ę ś ż ń ą śnego s dziego ledczego, e te a te rzeczy s pa ską w ą ą ś ś ć ą ś łasno ci i chce je pan wykupi ... co w tym gu cie... zreszt tam panu podyktuj . — Ca ć ę ą ł ła rzecz w tym — rzek Raskolnikow, usilnie staraj c si nada swej twarzy wyraz zak ę ż łopotania — e nie mam obecnie pieni dzy... i nie jestem w stanie... nawet taką drobn ż ż ć ł ł ę ą kwot ... Widzi pan, chcia bym tylko zg osi policji, e te i te rzeczy nale ą do mnie i ą ł ę ę że jak tylko b d mia pieni dze... — To wszystko jedno — rzek ł ł ą ł Porfiry, przyjmuj c zupe nie ch odno wyznanie Raskolnikowa o jego sytuacji materialnej. — W ć ż ś ła ciwie to mo e pan wystosowa takie pismo wprost do mnie, niech pan napisze tak: Dowiedziawszy si ą ż ę o tym i o tym, zawiadamiam, e te i te rzeczy s moją w ą ś łasno ci ... — Na zwyk ć łym papierze czy trzeba naby formularz? — przerwa ć ś ł mu Raskolnikow z po piechem, aby uwydatni swoje obawy co do wydatków zwi ą ą ązanych z t spraw . — Nie, nie trzeba, wystarczy najzwyklejszy papier. Naraz Porfiry Pi ł ź ętro wie spojrza na Raskolnikowa z nie ukrywanym szyderstwem, potem przymru ł ł ą ę ż ą ł ży oczy i mrugn ł. Mo e si to zreszt Raskolnikowowi przywidzia o, trwa o to przecie ę ż ł ś ł ą ż tylko chwil . W ka dym razie uczyni co podobnego i Raskolnikow przysi g by, że Porfiry — licho go wie dlaczego — mrugn ś ę ą ął do niego znacz co. „On wie wszystko!" — przemkn ło mu przez my l. — Wybaczy mi pan, ł ł ł że zajmowa em mu czas takimi g upstwami — rzek , wyprowadzony nieco z równowagi. — Warto ą ę ść tych rzeczy nie przekracza pi ciu rubli, s mi jednak szczególnie 306 drogie jako pami ł ę ż ątki po osobach, od których je otrzyma em, i przyznam si panu, e s ę ł ą łysz c o tym, przestraszy em si ... — T dlatego tak to na ciebie podzia ł ż ł ł ła o, gdy mówi em o tym, e Porfiry przes uchuje klientów starej? — rzuci ą ą ź ł Razumichin z wyra n intencj . To ł by o nie do zniesienia. Raskolnikow nie mógł się powstrzymać i obrzuciłRazumichina w ę ł ę ł ściek ym spojrzeniem swych czarnych oczu. Opami ta si jednak natychmiast. — Ty, bracie, chyba dworujesz sobie ze mnie? Przyznaj ą ż ę, e moje przywi zanie, moja troska o te rzeczy, które w twoich oczach s ż ś ą bezwarto ciowym szmelcem, idzie mo e za daleko, nie mo ę ć ż żesz mnie jednak z tego powodu uwa a za egoist i chciwca; dla mnie przedmioty te nie s ż ż ł ą bynajmniej szmelcem. Powiedzia em ci ju przedtem, e ten srebrny zegarek jest jedyn ą ą ż ę ś ć ł ą pami tk po moim ojcu. Ze mnie mo esz si mia , przyjecha a jednak moja matka — przy tych s ę ł łowach zwróci si Raskolnikow do Porfirego — i gdy się dowie — teraz znowu odwróci ć ę ł ę ę ł si szybko w stron Razumichina i stara si nada swemu g ł ż ż ą łosowi przejmuj ce dr enie — e ten zegarek przepad , to popadnie w rozpacz, przysi ą ż ęgam. Takie ju s kobiety! — Ale ł ś ż nie, wcale tak nie my la em, wprost przeciwnie — gor ł ł ż ąco zaprzeczy Razumichin. „Czy by o to dobrze odegrane? — rozwa ał Raskolnikow. — Czy by ł ł ło naturalne? Czy nie by o w tym przesady? Tylko po co mówi em o kobietach!" — Ach, pa ę ł ł ńska matka przyjecha a? — upewni si Porfiry Pietrowicz. — Tak jest. — Kiedy? — Wczoraj wieczorem. Porfiry milcza ł ż ś ł. Widocznie co rozwa a . — Tak czy owak pa ą ł ł ę ł ńskie rzeczy nie przepadn — rzek ch odno i oboj tnie. — Czeka em ju ż ż od dawna na to, e pan do mnie przyjdzie. 307 nie powiedzia ę ł ł nic szczególnego, ostentacyjnie podstawi popielniczk Razumichinowi, który bezmy ż ł ą ł ł ą ślnie strz sa popió na dywan. Raskolnikow drgn ł, Porfiry uda , e nie zauwa ą ę ż ł ży tego i e zajmuje si ci gle papierosem Razumichina. — Co? Oczekiwa ś ł ż ś ł ą ś łe go? Sk d wiedzia e , e zastawi co u niej? Porfiry Pietrowicz zwróci ę ł si wprost do Raskolnikowa. — Obydwa zastawione przez pana przedmioty, czyli zegarek i pier ł ż ścionek, le a y u niej razem, owini ł ź ł ę ęte w gazet , a na papierze by o wyra nie wypisane o ówkiem nazwisko pana, nawet data, kiedy zostało to zastawione... — Ma pan fenomenaln ś ę ł ę ą pami ć — odpar Raskolnikow z niezr cznym u miechem, przy czym usi ł ć ł ł ż ę ś łowa spojrze mu prosto w oczy. Ale nie wytrzyma i dorzuci : — My l , e zastawiaj ę ś ć ł ę ł ących by o wielu, wi c musia o panu sprawia trudno ć zapami tanie tylu nazwisk... Mimo to maje pan wszystkie w pamięci i... i... „To by ę ł ł ź ł ło g upio powiedziane! Bardzo le! Po co to doda em!" — strofowa si w duchu. — Prawie wszyscy z zastawiaj ł ż ż ę ł ących zg osili si ju , tak e pozosta tylko pan — odparł Porfiry Pietrowicz z lekkim szyderstwem w głosie. — By ę łem troch niezdrów. — O tym tak ś ż ż ł ł że s ysza em. Wiem równie , e z jakiego niewiadomego powodu popadł pan w silne rozdra ą ś ż ę żnienie nerwowe. Zdaje mi si , e i dzi wygl da pan nieco blado? — Wcale nie jestem blady. Wprost przeciwnie... jestem całkiem zdrów — odparł Raskolnikow nagle zmienionym tonem, opryskliwie i gniewnie. Wzbierała w nim w ć ę ę ć ż ł ż ł ś ł ściek o ć, nie móg ju d u ej utrzyma si na wodzy. „W gniewie mog strzeli jakieś g ą ę ę ą łupstwo! — wzdrygn ł si nagle. — Dlaczego oni mnie tak m cz ?" — Mówi, ę ę ł ę ł że by troch niezdrów! — wmiesza si Razumi-chin. — To si nazywa przekr ś ł ł ż ć ęca fakty! Do wczoraj le a nieprzytomny i majaczy ... Pomy l tylko, Porfiry, nie móg si ł ę 308 nawet ę ę ś ś utrzymać na nogach, a ledwie opu cili my go na chwil , ubrał si , wymknął cichaczem z domu i w ę ł ż ś ę ł łóczy si gdzie a do pó nocy w malignie, no, jak ci si to podoba? Coś nadzwyczajnego! — Rzeczywi ą ł ą ą ż ście w maligniel Czy to mo liwe? — Porfiry potrz sn ł g ow . — Ach, co za bzdury on wygaduje! Niech mu pan nie wierzy! A zresztą pan i tak nie wierzy! — Ostatnie zdanie wyrwa ś ł ś ę ło mu si z w ciek o ci. Porfiry pu ę ą ę ł ści mimo uszu t co najmniej dziwn uwag . — No, ale t ą ł ę ą ę twoj ucieczk z domu t umaczy chyba tylko gor czka! — Razumichin zapala ś ł ę ł si coraz bardziej. — Po co wychodzi e ? Po co, na co? I dlaczego cichaczem? Czy by ę ń ł ś łe przy zdrowych zmys ach? Teraz, gdy niebezpiecze stwo min ło, nie potrzebuję obwija ę ł ć tego w bawe n . — Znudzili mnie wczoraj — zwróci ą ś ę ł si Raskolnikow do Porfirego, u miechaj c się zuchwale i wyzywaj ć ę ł ąco — wybieg em wi c, by wyszuka sobie nowe mieszkanie, w którym ju ę ę ą ą ź ż nie mogliby mnie odnale ć... Wzi łem ze sob kup pieni dzy. Panu Zamietowowi pokazywa ą ł łem te pieni dze. Niech pan powie, panie Zamietow, by em wczoraj ca ą ż łkiem przytomny czy te w gor czce? Niech pan rozstrzygnie nasz spór! By ł ł ę ż ł w takim nastroju, e ch tnie udusi by Zamietowa. Jego spojrzenie i milczenie by y dla niego niezmiernie przykre. — Moim zdaniem, mówi ł ł ł pan ca kiem do rzeczy, nawet bardzo chytrze. By pan tylko nieco rozdra ź ł żniony — brzmia a sucha odpowied . — A dzisiaj opowiada ł ź ż ł mi Nikodem Fomicz, e pó no w nocy spotka pana w mieszkaniu pewnego przejechanego urz ł ą ędnika — wtr ci Porfiry Pietrowicz. — Albo we ę ś ł ą ą źmy to! — ci gn ł dalej Razumichin. — Czy nie zachowywa e si jak wariat u tego urz ś ł ś ł ą ędnika? Ostatnie pieni dze odda e wdowie na pogrzeb! No, chcia e dopomóc, to trzeba by ć ć ś ś ę ć ło da pi tna cie, dwadzie cia rubli, ale cho trzy ruble zostawi sobie, a tyś wywali ę ś ł ł ca e dwadzie cia pi ć. 309 — Mo ł ż ś ł że znalaz em jaki skarb, o którym me wiesz/ Zamietow wie, e znalaz em skarb!... Wybaczy nam pan — tu zwróci ż ż ę ł si z dr ącymi wargami do Porfirego — e takimi g ś ż ł ę ł łupstwami zawracamy panu g ow dobre pó godziny, zapewne ma pan nas ju do ć? — Sk ł ż ąd e znowu, wprost prze-ciw-nie! Gdyby pan wiedzia , jak bardzo mnie pan interesuje! To rozkosz przypatrywa ł ń ż ć ł ę ć si i s ucha ... i rad jestem, e w ko cu przyszed pan do mnie... — Ka ł ć ż przynajmniej poda herbaty. W gardle mi zasch o od tej gadaniny. — Wspania ś ś ł ą ę ż ś ła my l! Mo e i panowie si napij . A czy nie wola by przedtem... co bardziej konkretnego? — Ruszaj! Porfiry wyszed ę ć ż ł z pokoju, eby zamówi herbat . My ł ę ł ł ę ł ł śli k ębi y si w g owie Raskolnikowa. Znajdowa si znów w stanie niezwyk ego podniecenia. „Najbardziej podoba mi si ą ą ż ę to, e nie ukrywaj niczego i nawet nie dbaj o zachowanie pozorów! I dlaczego mówił o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro wcale mnie nie zna! Czyli ą ą ś ż ą że wcale nie ukrywaj tego, e jak sfora psów cigaj mnie! Pluj mi wprost w twarz! — trz ą ę ś ł ś ę ł ąs si z w ciek o ci. — Grajcie w otwarte karty i nie bawcie si ze mn jak kot z myszk ę ą. To jest bardzo nieuprzejme. Porfiry Pietrowiczu, nie pozwalam na to! Wstan po prostu i wszystkim rzuc ż ę ę w twarz prawd , poka ę im przynajmniej, jak nimi pogardzam! — Oddycha ż ę ż ł z trudem. — A mo e mi si tylko wydaje? Mo e to tylko sprawa mojej wyobra ź ą ś ż źni, mo e wskutek braku do wiadczenia ponosz mnie nerwy i le gram moją pod ą ł ę ż ż ę łą rol ? Mo e tu nie ma adnego podst pu? Ich s owa s na pozór zwyczajne, ale coś w nich jest... Niby nic, a jednak co ł ś jest na rzeczy... Dlaczego on powiedzia po prostu u niej, ł a Zamietow twierdzi, że mówi em bardzo chytrzel Tak... i ten ich ton... Ale przecież jest tu równie ł ż ż Razumichin i niczego nie zauwa y . Ale ten poczciwina nigdy niczego nie zauwa ą ś ł ę ą ża! Znowu mam gor czk !... Mruga do mnie Porfiry czy nie? Z pewno ci nie, bo po co mia ć łby mruga ? 310 mnie zdenerwowa ź ą ć czy tez wodz za nos? Albo ponosi mnie wyobra nia, albo oni wszystko wiedz ś ł ś ą, l ten Zamietow jest jaki dziwnie zuchwa y. Czy rzeczywi cie jest zuchwa ę ż ł ł ł ś ły? Widocznie dzisiejszej nocy przemy la to, co zasz o. Czu em, e tak b dzie! Zachowuje si ż ę jak u siebie w domu, a przecie jest tutaj po raz pierwszy. Porfiry nie zachowuje si ś ę wobec niego jak wobec go cia. Siada odwrócony do niego plecami. Zw ł ą ś ę ąchali si ! I to z mego powodul Z pewno ci mówili o mnie, zanim tu wszed em!... Czy wiedz ł ę ł ń ż ą, e by em wczoraj w mieszkaniu? Niechby si to wszystko wreszcie sko czy o! Gdy powiedzia ż ł ąć ę ł łem, e wybieg em wczoraj, aby wynaj mieszkanie, nie uchwyci si tej sposobno ą ł ż ł ż ści i nie nawi za do tego... Dobrze, e wspomnia em o mieszkaniu, e poszed ą ą ż ł łem tam w gor czce!... Cha! Cha! Cha! Wiedz o ka dym kroku, który uczyni em wczoraj wieczorem! Nie wiedzia ź ź ł ł o przyje dzie mojej matki!... A ta wied ma napisa a o ż ą ł ę ę łówkiem dat !... Nie liczcie, nie poddam si tak atwo! To nie s adne dowody, to jest czysta spekulacja! Prosz ż ę, przedstawcie mi dowody! Odwiedziny w mieszkaniu tak e nie s ą ć ą ż ą dowodem, chyba e dowodem gor czki!... wiem, co im powiedzie . Wiedz czy nie wiedz ę ą ę ł ż ą, e by em w mieszkaniu? Nie odejd st d, póki si tego nie dowiem. Po co przyszed ż ł ę ę ż łem tutaj? Faktem jest, e teraz si irytuj ! Tak atwo wpadam w rozdra nienie! Mo ż że jednak to dobrze, nale y do roli chorego... On obmacuje mnie, chce mnie wyprowadzi ł ś ł ć z równowagi. Po co w a ciwie przyszed em tutaj?" Wszystko to jak b ę ł ł łyskawica przebieg o mu przez g ow . Porfiry Pietrowicz powróci ł ą ł niebawem. Wygl da na bardzo zadowolonego. — W g ł ę ę łowie mi si kr ci po tym wczorajszym wieczorze u ciebie, bracie... jestem ca kiem rozbity — zwróci ą ł ę ą ś ę ł si do Razumichina, miej c si . — Czy dyskusja by a interesuj ca? Opu ę ł ą ł ści em was w najbardziej zajmuj cej chwili. Kto utrzyma si przy swoim zdaniu? — Jasne, ś ć ą ś ę że nikt. Zacz li my roztrz sa kwestie odwieczne i jak zwykle bujali my w ob ź łokach. Wyobra sobie, Rodia, na 311 jaki temat wpadli wczoraj: czy istnieje zbrodnia, czy tez nie Y Powiedzia ż łem im, e powariowali z tym ci ł ąg ym debatowaniem! — Co w tym nadzwyczajnego? Po prostu kwestia socjalna — odparł roztargniony Raskolnikow. — Pytanie nie by ł ż ł ło w ten sposób sformu owane — zauwa y Porfiry. — To prawda — potwierdzi ł ł ś ł po piesznie Razumichin, który zwyk by bardzo szybko się zapala ł ę ę ł ć ć. — S uchaj, Rodionie, powiedz mi, jakie jest twoje zdanie, rad b d je us ysze . Chcia ł ę ł ć łem przy tej okazji zala im sad a za skór i czeka em tylko na ciebie, zapowiedzia ą ł ż łem im, e przyjdziesz... Najpierw by a mowa o pogl dach socjalistów. Znane komuna ł ś ły: zbrodnia jest protestem przeciwko nienormalno ci ustroju spo ecznego i na tym koniec, inne przyczyny w ogóle nie wchodz ę ą w gr ... i basta! — Przedstawiasz to ca ł ż ł ę ł ś łkiem fa szywie! — Porfiry o ywia si coraz bardziej i mia się ci ę ą ągle, widz c, jak si zaperza Razumichin. — Innych przyczyn socjali ż ł ą ści nie uznaj ! — przerwa mu rozdra niony Razumichin. — Wcale nie przedstawiam tego fa ę ą ż łszywie! Poka ę ci te wszystkie ich ksi żki. Wsz dzie znajdziesz tam: „win ś ę ponosi rodowisko" i nic poza tym. To ich ulubiony konik! Potem wysnuwaj ą ę ł ż ą wnioski, e jak ustrój spo eczny b dzie uporz dkowany i zniknie powód do protestu, to znikn ł ę ą ż ą te zbrodnie, a ludzie w jednej chwili stan si prawi, pe ni cnót. Ci panowie socjali ą ą ę ą ł ści ca kowicie pomijaj w swoich rachubach natur , ignoruj j w swoich wywodach. ł Wed ug nich ludzkość rozwija się nie w drodze powolnej ewolucji, organicznie, by w ko ń ł ę ć ł ńcu przekszta ci si w normalne spo ecze stwo, lecz przeciwnie, system zrodzony w g ś łowie jakiego matematyka i przewrót socjalny za jednym zamachem mają odmieni ł ę ą ą ą ć ś ł ć ca ą ludzko ć, uczyni j praw i bezgrzeszn z pomini ciem ca ego procesu organicznego, historii i ewolucji naturalnej! St ę ż ąd te ich instynktowny wstr t do historii: „Historia, 312 puwia.ua.ja, LO sieK oezecenstw i g ż ą ł ą ł łupoty" i wszystko t umacz g upot . I dlatego te nie znosz Ż ż ż ż ą ywego procesu ycia: dla ywej duszy nie ma miejsca w ich systemie! ywa dusza domaga si ż ć ł ę ż ę ycia i nie da si wt oczy w prawa mechaniki, ywa dusza jest podejrzana, ę ł ł ą żywa dusza jest przes dem. Cz owieka, który nadawa by si do ich systemu, stworzy ł ę ż ł ć jest atwo, ale z kauczuku; e b dzie zalatywa trupem — nic to! Za to jest bez ż ż ycia, bez woli, jest niewolnikiem, który nie ć ś śmie nawet pomy le o buncie. I okazuje się, e wszystko sprowadza si ł ż ł ę do u o enia cegie ek oraz rozplanowania korytarzy i pokojów w falans-terze1! Gmach już jest gotów, ale natura jeszcze do gmachu nie przygotowana. Natura chce ń ł ż ś ć ży , ona nie zako czy a jeszcze swego procesu yciowego i za wcze nie grzeba ć ę ż ą ą ą ć j na cmentarzu! Czyst logik nie mo na przezwyci ży natury! Logika widzi trzy mo ś ż ś ę żliwo ci, podczas gdy tych mo liwo ci jest milion. Milion ten zostaje odci ty i wszystko redukuje si ą ł ę do kwestii komfortu. Zaiste, bardzo atwe rozwi zanie! Jest ono kusz ś ć ż ż ć ś ąco proste i nie trzeba przy tym my le ! Najwa niejsze jest to, e nie trzeba my le ! Ca ć ż ł ą ś ł ę ż ła tajemnica ycia da si z atwo ci wy o y na dwu kartkach druku! — No, no, wpad ł ż ś ł w trans, istny huragan! Je li chcemy, eby umilk , trzeba go przytrzymać za r ł ś ą ę ę ł ęce — powiedzia Porfiry, miej c si . — Niech pan sobie wyobrazi — zwróci si do Raskolnikowa — ś ł ą ż ą ż ł że co podobnego by o wczoraj wieczorem, z t tylko ró nic , e gada o ich sze ż ę ą ściu naraz, a przedtem porz dnie uraczyli si ponczem; mo e pan sobie imaginowa ę ś ę ł ć, co to by o? Nie, bracie, mylisz si , „ rodowisko" odgrywa w przest pstwach olbrzymi ć ż ę ą rol , mo esz mi wierzy . — To wiem i bez ciebie, ale prosz ż ę, odpowiedz mi na jedno tylko pytanie: je eli m ś ż ę ą ę ł ężczyzna czterdziestoletni gwa ci dziesi cioletni dziewczynk , to czy tak e rodowisko sk ł łoni o go do tego? 1 Falanster — osiedle spó ł łdzielcze w idealnym ustroju wed ug Charlesa Fouriera (1772-1837), francuskiego socjalisty utopijnego. 313 — No, je ł ż Ł ć ę żeli dobrze si nad tym zastanowi , 10 cnyoa L IK — zauwa y Porfiry ze szczególn ą ż ć ł ą ą powag w g osie. — Wcale nietrudno wykaza , e przyczyn zbrodni pope ś ę łnionej na dziesi cioletniej dziewczynce jest „ rodowisko". Razumichin wpad ę ł w furi . — Je ę ż ę ż ą ę żeli chcesz, to zaraz udowodni ci, e jasny kolor twoich rz s bierze si st d, e wysoko ż ś ęć ąż ę ść wie y Iwana Wielkiego w Moskwie wynosi trzydzie ci pi s ni1. Dowiod ci tego jasno i precyzyjnie, metod ę ą ę ą post pow w aspekcie liberalizmu. Dowiod ci tego jasno. Podejmuj ć ż ł ę ż ę ę si ! Co, mo e chcesz si za o y ? — Przyjmuj ł ę ł ę zak ad! Bardzo ch tnie us yszymy, jak przeprowadzisz ten dowód! Razumichin zerwa ł ę ł si z krzes a. — Tak jest zawsze! Nie warto nawet zaczyna ś ą ć dyskusji z tob ! On mówi tak naumy lnie, nie znasz go jeszcze, Rodionie! Wczoraj tak ń ą że stan ł po stronie obro ców tego absurdalnego pogl ć ż ądu tylko po to, eby wystawi ich na durniów. I takie niestworzone rzeczy gada ć ł! A tamci podziwiali te banialuki!... On potrafi udawa tak nawet przez dwa tygodnie. W zesz ą ł ł ł ż łym roku — nie wiem, sk d mu to przysz o do g owy — wmawia nam, e chce wst ł ę ł ą ć ąpi do klasztoru, dwa miesi ce upiera si przy tym! Niedawno znów nabra nas, że si ł ć ż ł ż ę eni, wszystko mia o ju by przygotowane do wesela. Nawet sprawi sobie nowy garnitur. ł ł ę ł ś Gratulowali my mu. Potem okaza o si , że nie by o w tym ani s owa prawdy, ani narzeczonej, ani wesela, wszystko zmy ł śli ! — Przekr ś ł ś ł ęcasz fakty! Garnitur sprawi em sobie znacznie wcze niej. I w a nie z okazji sprawienia sobie nowego ubrania przysz ć ż ż ś ło mi na my l, eby dla artu wyprowadzi was w pole. — Czy rzeczywi ł ście jest pan takim mistrzem w sztuce udawania? — rzuci niedbale Raskolnikow. 1 S ś ń ś ł ś ł ń ąże — dawna miara d ugo ci, równa odleg o ci od siebie ko ców rodkowych palców rozkrzy ł ą żowanych r k, tj. oko o 178 cm. 314 wmz, ę ż ę, mc wierzy; mecn pan tyiKo poczeka, pana tak e wystrychn na dudka! Cha! Cha! Cha! No, ale ł ś żarty na bok. Mówimy tutaj o zbrodniach, rodowisku, ma ych dziewczynkach i innych tego typu kwestiach, a w zwi ł ń ę ł ązku z tym przypomnia mi si pa ski artyku , który bardzo mnie zainteresowa ł ś ł ł ł. Nosi on tytu O zbrodni czy jako podobnie, wypad o mi to z pami ą ł ć ś ł ęci. Mia em przyjemno ć przeczyta ten artyku dwa miesi ce temu w „Wiadomościach Periodycznych". — Mój artyku ś ł? W „Wiadomo ciach Periodycznych"? — zapyta ł ł ł zdumiony Raskolnikow. — Istotnie pó roku temu, gdy opuszcza em uniwersytet, napisa ł ł ł ą ł łem pod wp ywem pewnej ksi żki taki artyku , pos a em go jednak do „Tygodnika Naukowego", a nie do „Wiadomości Periodycznych". — Ale ukaza ś ę ł si w „Wiadomo ciach Periodycznych". — „Tygodnik Naukowy" przesta ć ł ć ł wychodzi , dlatego nie móg wydrukowa mego artykułu... — Ca ę ł ł ł łkiem s usznie. „Tygodnik Naukowy" zbankrutowa i zosta przej ty przez „Wiadomo ł ł ń ę ł ści Periodyczne", dlatego ukaza si tam pa ski artyku . Nie wiedzia pan o tym? Raskolnikow nie wiedzia . ł — Ale ł ć ż ż ż, panie, mo e pan za ąda od redakcji honorarium za artyku ! Co z pana za cz ż Ż łowiek! yje pan w odosobnieniu, tak e nie wie pan nawet o rzeczach, które bezpo ę ą średnio pana dotycz . Ale jest, jak mówi ! — Brawo, Rodionie! Ja tak ł że nic o tym nie wiedzia em! — zawo ę żę ć ł ł ła Razumichin. — Zaraz lec do czytelni i ka da sobie ten numer! To by o przed dwoma miesi ę ł ę ącami? Nie pami tasz dok adnie daty, Porfiry? To nic, znajd ! To wspaniałe! A ten o niczym nikomu nie mówi! — Sk ł ż ł ł ż ę ł ąd dowiedzia si pan, e to mój artyku ? By y przecie pod nim tylko inicja y. — Ca ś ł łkiem przypadkowo. Powiedzia mi redaktor „Wiadomo ci", z którym jestem zaprzyja ł ł źniony. Artyku ten zainteresowa mnie bardzo. 315 — O ile sobie przypominam, podjąłem tam problem stanu duchowego zbrodniarza podczas całego przebiegu zbrodni. — Tak, twierdzi pan tam, ś że zbrodni zawsze towarzyszy jakie chorobliwe zamroczenie. Bardzo oryginalny pogl ł ąd, doprawdy... nie to jednak zainteresowa o mnie najbardziej. Najwa ś ę ł żniejsza wyda a mi si pewna, niestety, ledwie zarysowana tam my l... Krótko mówi ś ą ż ąc, o ile pan sobie przypomina, wypowiada pan tam zdanie, e s na wiecie ludzie, którzy mog ą ą ł ć ą... a raczej nie tyle mog , co maj najzupe niejsze prawo dopuszcza się wszelkiego rodzaju bezece ą ż ństw i zbrodni oraz e tych ludzi nie wi że prawo moralne. Raskolnikow za ś ę ś ę ł śmia si z tego rozmy lnego przekr cania jego my li. — Co? Jak to? Prawo do pope ś ż łniania zbrodni? Ale chyba nie dlatego, e „ rodowisko wypacza jednostk ż ę ł ę" — dopytywa si przera ony Razumichin. — Nie, nie, o tym nie by ł ż ł ło mowy — odpar Porfiry. — Rzecz w tym, e wed ug pana Raskolnikowa ludzie dziel ł ł ę ą si na „zwyk ych" i „niezwyk ych". Ludzie zwykli mają obowi ę ł ązek żyć w pos uchu i nie wolno im naruszać prawa z tego wzgl du, że należą do kategorii ludzi zwyk ą ą łych. Ludzie niezwykli natomiast maj prawo, a nawet obowi zek pope ż ż ć ł ć łnia najrozmaitsze zbrodnie i gwa ci prawa w ka dy mo liwy sposób z tego wzgl ę ś ł ł ż ż ś ł ędu w a nie, e nale ą do ludzi niezwyk ych. Tak pan napisa , je li mnie pami ć nie myli? — Ale ł ć ł ś ż ż to niemo liwe! Czego takiego nie móg napisa ! — mamrota ogromnie zdziwiony Razumichin. Raskolnikow znów si ę ł ł ą ł ą ś ę u miechn ł. Wyczu , maj c ca y artyku w pami ci, do czego zmierza Porfiry. Zdecydowa ą ę ę ł si wi c przyj ć wyzwanie. — No, tak ż ę ą ł ś ści le tego nie powiedzia em — rozpocz ł skromnie. — Ale przyznaj , e moje my ż ż ś ś ł śli odda pan do ć wiernie i je li panu na tym zale y, to wyznam, e nawet bardzo wiernie... (Mówi ż ś ą ł ł tak, jakby wyznanie to sprawia o mu szczególn przyjemno ć.) Ró nica polega jednak na tym, że nie twier- 316 muzie mezwyKii musieli i mieli obowi ł ń ą ą ązek pope niania bezece stw, jak pan to uj ł. S dzę nawet, ł ł ł ś że cenzura nie przepu ci aby takiego artyku u. Wskaza em tylko po prostu na to, że cz ł łowiek niezwyk y ma prawo... to znaczy nie prawo oficjalnie nadane... lecz rzec mo ć ł żna, prawo z w asnego nadania, by wedle swego sumienia przekracza ... pewne przeszkody, je ą ą śli przeszkody te s zawad na drodze do urzeczywistnienia idei (idei mog ł ś ł ł ł ć ącej mie b ogos awione skutki dla ca ej ludzko ci), ale tylko i wy ącznie w takim wypadku. Wyrazi ż ł ę ś ż ę ł si pan, e artyku mój jest niejasny, jestem gotów w miar mo no ci wyja ż ż ę ę ę ż ć śni panu te niejasne punkty. Mo e si myl , zdaje mi si jednak, e zale y panu na tym wyja ę ż ś śnieniu, wi c dobrze! Otó moim zdaniem, gdyby wskutek pewnych okoliczno ci odkrycia Keplera1 i Newtona2 nie mog ł ł ę ć ły sta si udzia em ogó u innym sposobem, niż tylko przez usuni ę ęcie dziesi ciu lub stu ludzi, którzy byliby tym odkryciom nieprzychylni... to w tym wypadku Newton i Kepler mieliby prawo, a nawet obowi ą ązek... usun ć tych dziesi ś ę ć ę ęciu, stu lub wi cej ludzi, aby swoim odkryciom utorowa drog do ludzko ci. Z tego jednak nie wynika, a ż ć ł żeby Newton mia prawo mordowa ka dego, kogo zechce, albo pope ż ą ć łnia codziennie kradzie e na rynku. O ile sobie przypominam, to w dalszym ci gu mego artyku ął ś ż ś łu rozwin em my l, e wszyscy... powiedzmy, prawodawcy i filary ludzko ci, pocz ż ąwszy od najdawniejszych, a potem Likurg3, Solon4, Mahomet5, a do Napoleona i tak 1 Johannes Kepler (1571-1630) — niemiecki astronom, wspó ł łtwórca wspó czesnej astronomii. 2 Isaak Newton (1642-1727) — angielski fizyk i matematyk, odkrywca m.in. prawa powszechnego ci ł ż ł ążenia, wspó twórca rachunku ró niczkowego i ca kowego. 3 Likurg (ok. IX w. p.n.e.) — pó ą łlegendarny król Sparty, uchodz cy za jej pierwszego prawodawc . ę 4 Solon (ok. 635-560 p.n.e.) — prawodawca ate ł ł ński, przeprowadzi donios e reformy gospodarcze i ustrojowe. 5 Mahomet (ok. 570-632) — twórca i prorok islamu, organizator teokratycz-nego państwa arabskiego. 317 dalej, ż ę ć ą że wszyscy oni bez wyj tku byli zbrodmarzamijuz cho by z tego wzgl du, e przez ustanawianie nowych praw burzyli prawa stare, ustanowione przez przodków, a przez spo ę ę ś ż ń łecze stwo uwa ane za wi te, no i nie wahali si w celu wprowadzenia tych praw przelewa ą ą ł ć krew (czasem krew ca kiem niewinn , przelan bohatersko w obronie starych praw), je ś ł ę ś ę żeli tylko przez t krew mogli doj ć do wytkni tego celu. I to w a nie jest godne uwagi, ł ś ń ś ę że wi kszo ć tych dobroczy ców i filarów ludzko ci przela a bez najmniejszych skrupu ż ł ą ł łów ca e morza ludzkiej krwi. Krótko mówi c, doszed em do wniosku, e nie tylko ludzie ć ę ł ż wielcy, ale ka dy cz owiek, który choć trochę wyrasta ponad przeci tność i cho by tylko po cz ż ś ć ęści jest zdolny powiedzie co nowego, ju z samej swojej natury musi być przest ł ę ś ą ępc , oczywi cie w mniejszym lub wi kszym stopniu. Inaczej trudno by oby mu wyrwa ś ę ć si ze starej koleiny. Pozostanie za w starej koleinie jest dla tych ludzi niemo ą ę ę ą ś żliwo ci ze wzgl du na ich natur i obowi zkiem ich jest, moim zdaniem, odrzucenie wszelkich my ą ż ę śli o pozostaniu w niej. Widzi pan wi c, e w moich pogl dach nie ma w ś ż ą ś ła ciwie nic nowego. Tysi c razy pisano ju i rozprawiano o tym. Za co do podzia ż ę ł ł łu ludzi na zwyk ych i niezwyk ych, to przyznaj , e jest on nieco dowolny, ale ja przecie ą ł ś ą ę ł ś ę ż nie obstaj przy cis ych liczbach. Podtrzymuj tylko moj my l g ówn , a jest ona taka, ę ą ż że ju wedle prawa natury ludzie w ogóle dziel si na dwie kategorie: na jedną ni ż ż ł ł ł ą ższ , ludzi zwyk ych, czyli tak zwany materia , którzy s u ą tylko do rozmna ania i utrzymania ł ł ż ą ę życia, oraz kategori drug , do której nale ą ludzie w ca ym tego s owa znaczeniu, to jest ci, którzy maj ł ą dar lub talent wypowiedzenia nowego s owa w swoim środowisku. Rzecz jasna, ą ż ń ż że jest tu du o odchyle , ale cechy wyró niaj ce obydwu klas rzucaj ą ł ą ę ż ę ą si przecie w oczy. Kategori pierwsz , materia , mówi c najogólniej, tworzą ludzie, którzy ju ń ł ł ą ż ą ż z natury s konserwatywni i solidni, yj w pos uchu i pos usze stwo sprawia im nawet przyjemno ł ć ą ą ż ę ą ść. S dz , e ludzie ci maj nawet obowi zek by pos uszni, gdy ę ż takie jest ich przeznaczenie, zatem nie widz w tym nic po- 318 nizaj ą ż ś ącego. CJi za , którzy nale ą do kategorii drugiej, s wiecznie w walce z prawem, są burzycielami albo przynajmniej zwolennikami burzenia, zale ś ż ś żnie od zdolno ci i mo liwo ci. Przest ą ż ę ś ępstwa tych ludzi s co do stopnia i rodzaju niezwykle zró nicowane, w wi kszo ci wypadków jednak przy ć ą świeca im jedna i ta sama idea przewodnia: chc zburzy to, co stare, w imi ż ł ę tego, co lepsze. Skoro taki cz owiek dojdzie do przekonania, e droga do celu prowadzi przez krew i trupy, to moim zdaniem mo ć że w swoim sumieniu udzieli sobie przyzwolenia na przelanie krwi, zastrzegam si ż ę jednak, e tylko w granicach, których wymaga urzeczywistnienie za ł ż ło onego celu. Tylko w takim sensie pisa em w moim artykule o prawie do pope ś ę ę łniania zbrodni. (Jak pan pami ta, zacz li my od czysto prawniczej kwestii.) Poza tym nie ma potrzeby przejmowa ę ć si tym zbytnio, bo przewa ł ś ś ę ą żaj ca wi kszo ć ludzko ci nie uznaje tego prawa ludzi niezwyk ych, gilotynuje i wiesza ich (mniej lub wi ł ą ł ęcej), wype niaj c w sposób ca kiem uzasadniony swoje konserwatywne powo ę ź ż łanie. Rzecz inna, e w generacjach pó niejszych stawia si tych zgilotynowanych i powieszonych na piedestale i otacza si ą ę czci (mniej lub bardziej). Kategoria pierwsza jest zawsze pani ś ł ś ś ź ą tera niejszo ci, druga za — przysz o ci. Pierwsza podtrzymuje ś ą ś ś ę świat i powi ksza go ilo ciowo, druga za wstrz sa wiatem i prowadzi go do celu. Obie jednak maj ż ł ł ą ą jednakowe prawo do ycia. Jednym s owem, wed ug mnie, s to prawa równoważne, a zatem: Vwe la guerre eternelle1, naturalnie do czasu powstania Nowej Jerozolimy2. — To znaczy, ę ą że pan wierzy w Now Jerozolim ? — Wierz ł ł ł ę — odpar zdecydowanie Raskolnikow. Patrzy przy tym, jak i w czasie ca ej swojej tyrady, w jeden punkt na dywanie. 1 Vwe la guerre eternelle (fr.) — Niech żyje wiekuista wojna. 2 Nowa Jerozolima — zst ś ę ś ą ępuj ce z nieba wi te miasto w Objawieniu w. Jana (Obj. 21, 1-4). 319 — /\... a... czy wierzy pan w Boga/ rsiecn mi pan wy Daczy, mo ł ś że to zanadto mia e pytanie. — Wierz ł ę ł ł ę — Raskolnikow podniós g ow i spojrza na Porfirego. — A czy wierzy pan te Ł ż we wskrzeszenie azarza? — Wierzę. A dlaczego pan pyta? — ł I to w znaczeniu dos ownym? — W dosłownym znaczeniu. — Hm. Tak... Pyta ą ś łem tylko tak, z ciekawo ci; wybaczy mi pan. Wracaj c jednak do poprzedniego tematu: ludzi niezwyk ł łych nie zawsze czeka stryczek, czasem bywa ca kiem inaczej... — Pan my ę ż ą ż śli o tym, e triumfuj jeszcze za ycia? O tak, niektórym to si zdarza, wtedy... — Wtedy oni zaczynaj ć ś ć ą skazywa na mier ? — Tak, o ile zachodzi potrzeba, i wie pan, tak na ogó ł ń ł bywa. Uwaga pa ska by a bardzo dowcipna. — Dzi ż ż ę ękuj panu. Niech mi pan tylko powie jeszcze jedno: w jaki sposób mo na odró nić tych ludzi niezwyk ś ż ą ż łych od reszty? Mo e zaraz po urodzeniu maj ju jakie cechy, stygmaty? Pytam dlatego, bo uwa ę ż żam, e w tych sprawach potrzebna jest jak najwi ksza jasno ł ść ł ą ą ę ż ść i e tak powiem, dok adno . Jestem cz owiekiem lubi cym porz dek, wi c wybaczy mi pan moj ż ć ż ś ą przezorno ć, ale czy nie mo na by tu wprowadzi dla odró nienia, na przyk ć ład, specjalnych mundurów, odznak albo po prostu cechowa odpowiednio?... Rozumie pan przecie ę ł ś ł ż ż, co by si dzia o, gdyby kto z klasy pierwszej ubrda sobie, e nale ć ę ę ą ł ą ży do tych drugich i pocz łby na w asn r k „usuwa przeszkody", jak pan to udatnie okre ł śli . — O, to zdarza si ę ż ę bardzo cz sto. Ta uwaga jest jeszcze dowcipniejsza ani eli poprzednia. — Dzi ę ękuj za uznanie. — Nie ma potrzeby. Musi pan jednak uwzgl ł ż ś ż ć ędni , e pomy ka jest mo liwa tylko w ród ludzi nale ł ł żących do kategorii pierwszej, to jest „zwyk ych" ludzi (jak ich nazwa em niezbyt fortunnie). Pomimo wrodzonej sk ł ś łonno ci do pos uchu wielu 320 z nich ch ł ą ętnie wmawia sobie, wskutek fantazji, a tej, jak wiadomo, przyroda nie posk pi a nawet krowie, ł ę ż że nale ą do ludzi post powych, „burzycieli" i odkrywców „nowego s owa". I wierz ą ę ł ą w to ca kiem szczerze. A ci naprawd nowi ludzie s przez nich pomijam, nawet pogardzaj ś ą ę ż ą nimi jako konserwatystami o zacofanej mentalno ci. S dz jednak, e niebezpiecze ż ż ństwo nie jest a tak powa ne i nie ma pan powodów do niepokoju, bo ludzie ci nigdy w ś ą ł życiu wiele nie zdzia aj . Za ich za lepienie trzeba ich tylko od czasu do czasu skarci ś ł ć ć, a to w tym celu, by przypomnie im, gdzie jest ich w a ciwe miejsce, i to wszystko; nie potrzeba nawet wykonawców do tego karcenia, uczyni ż ą to sami, gdy są bardzo moralni, niektórzy wy ś ę ł ę ą świadczaj t przys ug sobie nawzajem, inni za sami się wych ą ę ś ą łoszcz ... Przy tej sposobno ci cz sto publicznie rozdzieraj swoje szaty, jest im z tym bardzo do twarzy i dzia ł ą ła to w sposób pouczaj cy; s owem, nie ma powodu do niepokoju... Dla tych ludzi prawa są niewzruszone. — No, co do tego uspokoi ś ł mnie pan. Jest jednak co jeszcze, co napawa mnie niepokojem. Niech mi pan powie, czy tych ludzi, którzy mają prawo mordowania innych, jest du ł ć ś żo na wiecie? Jestem naturalnie gotów pochyli czo o przed nimi, ale przyzna pan, ż ł ż ż ł ć e gdyby ich by o zbyt du o, to ycie by oby dosy przykre... — Co do tego mo ą ą ć ż że pan tak e by spokojny — ci gn ł Raskolnikow dalej w tym samym tonie. — Ludzi o nowych ideach, nawet tych, którzy w ogóle s ć ą zdolni powiedzie coś nowego, rodzi si ł ą ł ę bardzo ma o, wprost zdumiewaj co ma o. Jedno jest tylko jasne — umieranie ludzi i przychodzenie na ś ś świat jest odpowiednio i ci le regulowane jakimś prawem natury. Prawo to jest dotychczas jeszcze nie zbadane, wierz ż ę jednak, e istnieje i zostanie odkryte. Niezmierzona masa ludzi, materia ś ż łu, istnieje przecie na wiecie tylko po to, aby w ko ę ć ż ę ńcu przez niepoj te krzy owanie plemion i ras zebra si w sobie i wydać cho ę ł ł ą ćby jednego na tysi c jako tako samodzielnego cz owieka. Cz owiek o wi kszej samodzielno ę ści rodzi si co 11 — Zbrodnia i kara 321 najwy ę ę żej jeaen na dziesi ć lysi cy (OKresiam 10 przyKiaaowo, obrazowo). O jeszcze wi ę ęcej — jeden na sto tysi cy! Ludzie genialni — raz na milion, a prawdziwi geniusze, którzy przyczyniaj ś ą ś ł ę ą si do udoskonalenia ca ej ludzko ci, przychodz na wiat dopiero po up ł ł ływie wielu milionów ludzi. S owem, oko moje zajrza o do retorty, w której odbywa się ca ś Ż ły ten skomplikowany proces. e jest on jednak kierowany jakim prawem, to nie ulega w ć ż ś ątpliwo ci, nie mo e tu mie miejsca przypadek. — Powiedzcie mi, do diabła, czy wy obaj kpicie sobie, czy co? — wtr Ż ę ł ąci si nagle Razumichin. — Siedli tu sobie i jeden drugiego wodzi za nos. arty sobie urz ś ą ądzaj ! Czy ty tak my lisz na serio, Rodionie? Raskolnikow zwróci ł ł ą ą ł ku niemu sw blad i posmutnia ą twarz, nie odpowiedzia jednak. I dziwna wyda ą ą ę ą ę ła si Razumi-chinowi w zestawieniu z t pos pn i skupion twarzą przyjaciela jawnie drwi ś ą ę ąca, natr tna, irytuj ca i nieuprzejma dociekliwo ć Porfirego. — Nie, bracie, je ł ś ę ą ż ą ą żeli mówi e na serio, to... Masz racj , mówi c, e nie s to pogl dy nowe, lecz od dawna ju ę ż dobrze znane; tym jednak, co jest naprawd nowe i co ku memu przera ł ą ś ł ą ą żeniu jest twoj duchow w asno ci , jest przyzwolenie, które dajesz cz owiekowi na przelewanie krwi wedle własnego sumienia, i popierasz to, wybacz, ale z jakimś fanatyzmem... To jest przecie ł ś ż ż najwa niejsza my l twego artyku u. Takie przyzwolenie na przelewanie krwi jest wed ż ą ług mnie tysi c razy straszniejsze ani eli oficjalne, ustawowe zezwolenie... — Zupe ł ł łnie s usznie, jest to straszniejsze... — potwierdzi Porfiry. — Nie, to niemo ć ś ś ł żliwe, przesadzi e , bracie. Ty nawet nie umiesz tak my le ... Muszę przeczyta ł ć ten artyku . — W moim artykule nie ma tego wszystkiego, napomknąłem tam tylko... — odparł Raskolnikow. — Tak, tak — rzek ś ę ą ł Porfiry, wierc c si na swoim krze le — teraz mam ju ś ę ż mniej wi cej jasno ć co do tego, jakie są 322 pansKie pogi ę ąay na zoroam , aie... wyoaczy mi pan, ze jesieni tak natarczywy (sam wiem, ę ż ł ł że zajmuj panu czas, i a mi wstyd)... uspokoi mnie pan przedtem co do pomy ek na tle pomieszania obydwu kategorii, ale... niepokoją mnie jeszcze inne, w praktyce mo ż ęż ł ż ł żliwe wypadki! Przyjmijmy, e m czyzna lub m okos wmówi sobie, e jest przysz ym Likurgiem albo Mahometem, i pocznie usuwa ż ć sobie wszystkie przeszkody... Wie, e droga do celu daleka... do przebycia tej drogi potrzeba pieni ę ędzy... zaczyna wi c zdobywa ą ą ć pieni dze drog ... Pan mnie rozumie? Zamietow w swoim k ś ś ł ą ącie wybuchn ł nagle g o nym miechem. Raskolnikow nawet nie spojrzał na niego. — Przyznaj ł ą ą ż ł ę — rzek spokojnie — e takie wypadki nie s wykluczone. Ludzie s g upi i pró ą ż ł żni, a szczególnie m odzie , i mog ulec takiej pokusie. — A widzi pan! I co wtedy? — Jak to, co wtedy? — Raskolnikow u ę ą śmiechn ł si . — Przecie ć ż ż nie ja jestem temu winien. Tak ju jest i nie potrafimy tego zmieni . Ten tutaj — wskazał Razumichina — powiedzia ę ż ł, e ja daj przyzwolenie na przelewanie krwi. No i co z tego? Spo ę ł ę ł ż ń łecze stwo przecie zabezpieczy o si dostatecznie przez zes ania, wi zienia, s ą ę ś ędziów ledczych i katorgi, wi c sk d ten niepokój? Szukajcie mordercy! — A jak go znajdziemy? — Wtedy mo ć żecie go ukara . — Bardzo logiczne. A co dzieje się z jego sumieniem? — Co pana obchodzi jego sumienie? — Pytam tylko tak, z czysto ludzkiego względu. — Je ę ł ą ż żeli ma sumienie, to niech cierpi, je eli zrozumie swoj omy k . Jest to dla niego kar ą ż ą, mo e gorsz od katorgi. — No, a ci rzeczywi ć ą ście genialni, którzy maj prawo zarzyna , czy oni nie powinni cierpieć z powodu przelanej krwi? — zapyta ą ą ł z ponur min Razumichin. — Skąd ten wyraz: powinni. Tu nie ma ani przyzwolenia, ani zakazu. Cierpi ten, komu jest żal jego ofiary. Gdzie jest zdolność 323 i sciuc giic iiiicii jcuiiciA. z,auucgu, unucuy ziaj mniejszego uuwuuu, wszystko by o ł dwuznaczn ą ą ą ą spekulacj , zawieszon w powietrzu ide i dlatego popróbowali mnie sko ł ż ś ą ć łowa za pomoc bezczelno ci. Mo e nawet ten brak dowodów doprowadzi go do takiej w ł ś ł ę ść ż ł ż ę ściek o ci i da si jej ponie . Mo e Porfiry mia w tym swój cel. Zdaje mi si , e jest bardzo m ż ł ć ą ż ś ą ł ądry... Mo e chcia mnie przestraszy , sugeruj c, e co wie... S to zawi e kwestie psychologiczne, bracie... Zreszt ę ą ogarnia mnie wstr t, gdy zaczynam się zastanawia ć ń ć... Przesta my o tym mówi . — Tak, jest to wstr ą ż ętne i poni aj ce! Odczuwam to tak samo jak ty! Ale... skoro już mówimy o tym otwarcie (bardzo si ż ż ł ż ę ę ciesz , e wreszcie dosz o do tego, e mo emy o tym mówi ż ś ę ł ż ć ę ć otwarcie!), musz ci powiedzie , e wyczuwa em u nich t my l ju przedtem, naturalnie jako co ą ą ł ś ś ledwie dostrzegalnego, co dopiero kie kuj cego. Jak mog jednak, nawet w tej formie, pomy ś ę ć ż ą ś ć śle co podobnego? Jak mog wa y si na co podobnego? W jaki sposób doszli do tego? Gdyby ł ł ś wiedzia , jak mnie to irytowa o! Jak to? Oto biedny student, podupad ń ę ły wskutek n dzy i hipochondrii, w przeddzie ataku strasznej choroby z gor ż ż ł ż ą ączk , która (to bardzo wa ne!) od dawna siedzia a ju w nim, dra liwy i ambitny, cz ę ś ł ś ą ą łowiek znaj cy swoj warto ć, który przesiedzia sze ć miesi cy samotnie, stoi w ł ś ł ć achmanach i podartych butach z jakimi policajami i musi wys uchiwa ich uwag i docinków; do tego jeszcze przychodzi nieoczekiwany nakaz zapłacenia weksla radcy Czebarowowi, ł ś ą śmierdzi farba, upa trzydzie ci stopni Reaumura1, powietrze zapieraj ce dech, t ł łum ludzi, opowiadanie o zamordowaniu osoby, u której by onegdaj, i to wszystko przy pustym ł ć ł ł żo ądku! Tak, chcia bym zobaczy takiego, co by nie zemdla ! I na tym, na tym opieraj ł ż ż ś ć ę ą si ich podejrzenia! Do diab a! Rozumiem, e to mo e kogo zirytowa , ja jednak na twoim miejscu, Rodia, ę ł śmia bym si im 1 Renę Antoine Reaumur (1683-1757) — francuski fizyk i przyrodnik; w 1730 r. skonstruował termometr alkoholowy. 328 wszystkim w oczy na ca ę ł ł ł łe gard o i nie tylko, naplu bym im w twarz i da po g bie, naturalnie w sposób m ł ł ł ę ć ądry, tak jak bi si powinno, i ca a sprawa by aby za atwiona od razu. Plu ś ę ź ń na to! We si w gar ć! To wstyd! „Bardzo dobrze to przedstawia" — pomy ł śla Raskolnikow. — Plun ż ą ł ł ąć na to? A jutro znowu przes uchanie! — powiedzia z gorycz . — Mo e mam się wdawa ę ł ż ż ę ł ż ż ś ć w wyja nienia? I tak ju a uj , e wczoraj tak poni y em si w restauracji wobec Zamietowa... — ł Do diab a!Pójdę do Porfirego!Wezmę go w obroty, w sposób familijny, już on mi wszystko wyśpiewa! A co do Zamietowa... „Nareszcie si ł ś ł ś ę domy li !" — pomy la Raskolnikow. — Poczekaj — wrzasn ł ś ę ą ął nagle Razumichin, chwytaj c go za rami . — Jeste w b ędzie. Przemy ż ł ć ł ż ł ł śla em to. Jaka to mog a by pu apka? Mówisz, e pytanie o tych robotników by o pu ś ś ę ł ł ś ę ż ć ą łapk ? Pomy l tylko: gdyby naprawd to zrobi , to czy móg by si wygada , e widzia ż ś ł ś łe mieszkanie... i robotników? Wprost przeciwnie: powiedzia by , e nic nie widzia ć ś ę ż ł ś ś łe , nawet gdyby ich widzia ! Przecie nikt nie b dzie wiadczy przeciw sobie! — Gdybym to zrobi ł ż ł ł, to na pewno powiedzia bym, e widzia em robotników i mieszkanie — odpar ę ę ł Raskolnikow niech tnie, ze wstr tem. — Po có ć ś ż wiadczy przeciw sobie? — Dlatego, ś ł że jedynie ciemni ch opi albo niedo wiadcze-ni nowicjusze podczas przes ś ą ł ą łuchania zaprzeczaj z miejsca wszystkiemu! Cz owiek m dry i do wiadczony potwierdza wszystkie zewn ł ętrzne i niezaprzeczalne fakty, ale t umaczy je innymi przyczynami, znajdzie zawsze co ś ł ś, co przedstawia te fakty w zupe nie innym wietle. Porfiry móg ł ś ć ż ę ę ć ż ż ł na to w a nie liczy , e b d w ten sposób odpowiada , e powiem, i coś nieco ś ś ł ś widzia em, dodam tylko jakie obja nienia... — Ale przecie ż ł ż od razu by ci powiedzia , e na dwa dni przed zabójstwem robotników nie było jeszcze w mieszkaniu, 329 to znaczy, dowiód ł ś ł ą łby ci, ze by e u ichwiarki w dniu zabójstwa przed ósm . Przygwo ę ł ździ by ci na takiej drobnostce! — Mo ł ś ę ę ę ć ś ż ł ś ł że na to w a nie liczy , e nie zdążę pomy le i b d si pieszy , by odpowiedzieć jak najprawdopodobniej, zapominaj ł ż ąc o tym, e wówczas robotników jeszcze nie by o. — Jak mo ć żna o tym zapomnie ? — Bardzo ś ł ę ą łatwo. Najsprytniejsi ludzie zasypuj si w a nie na takich drobiazgach. Im ktoś jest bardziej sprytny, tym mniej si ć ł ą ż ę spodziewa, e mog go przy apa na byle czym. Spryciarza zawsze nale ł ć ł ży apa na drobiazgach. Porfiry wcale nie jest taki g upi, jak to sobie wyobrażasz... — W takim razie jest łotrem! Raskolnikow nie móg ł ś ć ę ł si powstrzyma od miechu. Lecz w tej chwili zapa , z jakim rozmawia ę ł ł z Razumichinem, wyda mu si dziwny, podczas gdy poprzednio prowadził rozmow ę ę prawie ze wstr tem i jakby pod przymusem, z wyrachowania. „Niektóre punkty zaczynaj ł ś ć ź ę ą mi si wyra nie podoba !" — pomy la . Zaraz jednak ogarn ś ł ż ę ł ął go dziwny niepokój, zdawa o mu si , e porazi a go jaka nowa i trwo ś ż ą ą ż ł ś żna my l. Niepokój ten wzrasta z ka d chwil . Byli ju u wej cia do domu Bakalejewa. — Id ę ę ę ł ź tam sam — zwróci si nagle do Razumichina — ja przyjd za chwil . — Dok ż ś ż ś ąd chcesz pój ć? Przecie jeste my ju na miejscu. — Musz ł ę ę ę, musz , pilna sprawa... przyjd za pó godziny... powiedz tam. — Jak sobie ą ę życzysz, ale id z tob . — A wi ą ą ą ć ę ęc i ty chcesz mnie dr czy ! — krzykn ł Raskolnikow z tak irytacj i tak rozpaczliwym g ę ł ę ł ż łosem, e Razu-michinowi opad y r ce. Sta przez chwil na schodach, patrz ę ę ą ąc, jak Raskolnikow szybko oddala si w kierunku swej ulicy. Wreszcie zacisn ł z by i wygra ę ś ż ł ą ę ą żaj c pi ściami, poprzysi g sobie, e dzi jeszcze wydob dzie z Porfirego wszyst- 330 kie jego tajemnice; potem ruszy ę ć ę ę ł na gór , aby uspokoi Pulcheri Aleksandrown , zaniepokojon ą ś ą ł ą ich d ug nieobecno ci . Gdy Raskolnikow zbli ł ę ł ę ł ży si do swego domu, pot perli mu si na skroniach, oddycha z trudem. Po ą ł ę ł śpiesznie pobieg na gór , wszed do pokoju i zamkn ł drzwi na haczyk. Potem przera ł żony, prawie nieprzytomny, rzucił się ku owej dziurze w ścianie, w której by y przedtem schowane zastawy, i zaczai j ą ć ą obmacywa , badaj c wszystkie szpary i zag ą ł ł ę ął ą ł łębienia za tapet . Nie znalaz szy nic, podniós si i odetchn z ulg . Gdy sta na schodach w domu Bakalejewa, przysz ś ż ś ło mu nagle na my l, e jaki przedmiot — ł ń ł ł ę a cuszek, spinka, a nawet kawa ek papieru z opakowania zastawów z w asnor cznymi notatkami lich-wiarki — móg ą ś ć ę ł si zawieruszy gdzie w tej dziurze za tapet i potem pos ż ż ć ż łu y jako mia d ący, niezbity dowód jego winy. Sta ę ł ł ś ł ł ś ł zamy lony; dziwny, uleg y i g upkowaty u miech b ąka si na jego ustach. Wreszcie wzi ż ł ł ą ę ś ł ę ął czapk i cicho wyszed z pokoju. My li mu si pl ta y. Dochodzi ju do bramy, gdy nagle us ł ś ł łysza czyj g os: — O, to w ś ła nie ten pan! Raskolnikow spojrza ł ł ż ł. Stró sta na progu swej komórki i informowa jakiegoś mieszczanina, odzianego w kamizelk ł ę ą ę i dziwn kapot , która upodabnia a go do wiejskiej baby. G ś ł ł ć ł łowa w wy wiechtanej czapce by a pochylona ku ziemi, a ca a posta zdawa a się zgarbiona. S ł ł ą ądz c ze starej, pomarszczonej twarzy, osobnik ten mia przesz o pi ą ę ą ł ę ł ą ęćdziesi t lat; ma e, wpadni te oczy patrzy y ponuro, surowo i z widoczn niech ci . — O co chodzi? — zapyta ż ą ł Raskolnikow, podchodz c do stró a. Nieznajomy przypatrywa ł ż ł ł ę ł mu si zrazu spode ba, a potem obejrza go uwa nie, dok adnie i bez po ę ł ł ą ę ł śpiechu, wreszcie odwróci si i nie mówi c ani s owa, wyszed na ulic . — Czego on chcia ę ł ł? — dopytywa si Raskolnikow. 331 — Pyta ń ł ł, czy tu mieszka taki a taki student, wymieni pa skie nazwisko i mieszkanie. Wtedy w ś ż ł ł ł ś ła nie pan nadszed , to mu pana wskaza em, a on poszed sobie. Te co . Stró ć ł ł ę ę ł ł ż by bardzo zdziwiony, cho nie na d ugo; poduma chwilk , a potem odwróci si i wszedł do swej komórki. Raskolnikow pobieg ł ł ł za tym cz owiekiem i zobaczy go na drugiej stronie ulicy. Szedł wolnym, miarowym krokiem, z oczyma wbitymi w ziemi ł ę, jakby w g ębokiej zadumie. Raskolnikow wkrótce go dogoni ł ł ś ł ł, lecz szed jaki czas z ty u, wreszcie podszed i spojrzał na niego z ukosa. Mieszczanin pozna ł ł go natychmiast, obrzuci bystrym spojrzeniem, po czym znowu spu ł ści oczy; szli tak obok siebie w milczeniu. — Pan pyta ś ł ż ł o mnie... stró a? — powiedzia wreszcie Raskolnikow, ale jakim zbyt cichym głosem. Tamten nie odpowiedzia ś ł ł, nawet nie spojrza na niego. Znowu jaki czas szli w milczeniu. — Có ć ł ż to ma znaczy ... przychodzi pan, rozpytuje... i milczy... o co chodzi? — g os Raskolnikowa dr ł ł ę ł ł ża i urywa si , wymawia s owa z trudem. Tym razem nieznajomy podniós ę ł ł ł na niego oczy, spojrza z owieszczo i pos pnie. — Morderca! — rzuci ł ź ę ź ł nagle cichym, lecz d wi cznym i wyra nym g osem... Raskolnikow szed ł ł ż ł dalej obok niego. Nogi mu nagle zadr a y, mróz przeszed po plecach, serce zamar ł ł ł ę ło na chwil , a potem za omota o gwa townie. Uszli tak obok siebie ze sto kroków w zupełnym milczeniu. Mieszczanin nie patrzył na Raskolnikowa. — Ale co pan... co... jaki morderca? — wybe ł łkota wreszcie Raskolnikow ledwo dos ł łyszalnym g osem. — Ty jeste ł ą ś morderc ! — odpar nieznajomy tonem jeszcze bardziej dobitnym i wyra ł ś ą ś źnym, z jakim triumfuj cym i nienawistnym u miechem i znowu spojrza wprost w poblad ż ę ł ę łą twarz Raskolnikowa. Doszli do skrzy owania. Mieszczanin skr ci w ulic na lewo i szed ę ą ą ł dalej, nie ogl daj c si . Raskolnikow 332 pozosta ł ł ł ż ęć ą ł na miejscu i patrzy za nim. widzia , jak tamten, uszed szy mo e z pi dziesi t kroków, przystan ś ł ą ć ł ę ł ął i obejrza si . Trudno by o dojrze na tak odleg o ć, ale Raskolnikowowi ą ś ę ł wydawa o si , że i tym razem mieszczanin u miechnął się triumfuj co, z wyrazem zimnej nienawiści. Powolnym, oci ł ę ł ł ęża ym krokiem powróci Raskolnikow do domu. Nogi si pod nim ugina y. Wszed ę ą ł ż ł ę ą ł po schodach do swojej komórki, zdj ł czapk , po o y j na stole i z dziesi ć minut sta ł ę ł ż ł ł ł nieruchomo. Potem os abiony po o y si na kanapie, z ust wyrwa mu się przyt ł ł ż ę ł ę łumiony j k; oczy mia zamkni te. Tak przele a pó godziny. Nie my ś ę ś ę ł ł ł śla o niczym. Przelatywa y mu przez g ow jakie strz py my li, oderwane obrazy bez ą ę ł ł ładu i sk adu, twarze ludzi, których widzia jeden jedyny raz, b d c jeszcze dzieckiem, i których nigdy potem nie pami ś ł ęta , dzwonnica W-skiej cerkwi, bilard w jakiej restauracji i jaki ł ś oficer ko o tego bilardu, suterena i zapach cygar w trafice, szynkownia, brudne, ciemne schody, ca ą ś łe zalane pomyjami i za miecone skorupami jaj, i nagle tu ni st d, ni zow ł ł ł ń ę ź ąd uroczy d wi k niedzielnych dzwonów... Przedmioty ta czy y i ko owa y w jego mózgu jak wicher. Niektóre podoba ę ł ę ł ły mu si nawet, czepia si ich, ale ulatywa y natychmiast. Odczuwa ż ę ś ł jaki wewn trzny ucisk, ale znowu nie tak du y... Lekki dreszcz nie ust ł ł ępowa , by o to jednak uczucie nieomal przyjemne. Nagle us ą ś ł ą ł ł ś ł łysza po pieszne kroki, pozna g os Razumichina, zamkn ł oczy i uda pi cego. Razumichin otworzy ł ś ł drzwi i czas jaki niezdecydowany sta na progu. Potem po cichu zbli ł ł ę ł ży si do kanapy. Raskolnikow us ysza szept Nastazji: — Nie rusz go, niech si ś ę wy pi. Potem sobie poje... — Masz racj ł ę — odpowiedzia Razumichin. Oboje wyszli po cichu i zamkn ł ę ł ą ęli za sob drzwi. Up yn ło jeszcze z pó godziny. Raskolnikow otworzy ę ł ę ł ż ł ę ł ł oczy, odwróci si na wznak i po o y obie r ce pod g ow . „Kto to mo ł ę ł ł ć że by ? Kim jest ten cz owiek, który zjawi si jakby spod ziemi? Gdzie by i co widzia ł ł? Widzia wszystko, to 333 nie ulega ą ś ę ł ą ę ł żadnej w tpliwo ci. Ale gazie si ukrywa wówczas, sk d si przypatrywa ? Dlaczego zjawia si ż ć ś ł ę dopiero teraz? I w jaki sposób móg co widzie , czy to mo liwe? Hm... — ci ę ż ą ą ągn ł dalej swój wywód Raskolnikow, czuj c, e robi mu si zimno — a futeralik, który Miko ż ł ż ł łaj znalaz za drzwiami: czy by o to mo liwe? Dowody? Wystarczy przeoczyć najdrobniejsz ę ż ś ż ł ą b ahostk i ju z niej wyrasta dowód wielko ci piramidy egipskiej. Mo e mucha lata ż ż ł ła i widzia a? Czy to mo liwe?" Poczu ł ż ł ż ę ł nagle ze wstr tem, e jest ogromnie s aby, e brak mu si . „Powinienem by ł ś ę ą ś ł ś ć ł o tym wiedzie — my la , u miechaj c si gorzko — jak mia em wziąć do r ł ł ą ę ć ę ąk siekier i zbruka si krwi , skoro tak dobrze zna em, przeczuwa em siebie!... Powinienem by ł ż ć ł o tym wiedzie zawczasu!... Ech, przecie wiedzia em o tym" — wyszeptał zrozpaczony. Czasem jego uwag ś ś ż ł ł ę przykuwa a na d u ej jaka my l: „Nie, tamci ludzie byli stworzeni z innego materia ą ł łu. Prawdziwy w adca, któremu wolno wszystko, burzy Tulon1, urz dza rze ł ż ź w Pary u2, zapomina o armii w Egipcie3, traci pó miliona ludzi w wyprawie na Moskw ś ł ę4 i kwituje to kalamburem w Wilnie5; takiemu cz owiekowi po mierci stawiają pomniki, 1 Tulon — miasto na po ń ę łudniu Francji, miejsce zwyci skiej bitwy armii republika skiej (1793), a zarazem pocz ę ż ątek kariery Napoleona: za wyró nienie si w tej bitwie awansował do stopnia generała brygady. 2 Krwawe st ł ż łumienie przez Napoleona rojalistycznych zamieszek w Pary u mia o miejsce w październiku 1795 r. 3 W 1798 r. Napoleon przedsi ą ę ą ęwzi ł wypraw do Egiptu i Syrii, aby przeci ć Anglii drogi handlowe do Indii, zwyci ę ł ęży Mameluków pod Piramidami (21 VII), ale jego flot zniszczył pod Abukirem (l VIII) admira ę ł ł Horatio Nelson. Napoleon porzuci armi , potajemnie powróci ł ą ł do Francji, dokonał zamachu stanu, obalaj c Dyrektoriat, i objąłw adzę jako pierwszy konsul. 4 W 1812 r. Napoleon wyruszy ę ę ł na Rosj na czele 650-tysi cznej armii; na obszar Rosji wkroczy ę ł ż ę ło 400-450 tysi cy, z czego 4/5 o nierzy zgin ło w walce i podczas katastrofalnego odwrotu. 5 „Od wznios ć ł ś ś ś ło ci do mieszno ci tylko jeden krok" — mia powiedzie Napoleon w Wilnie podczas odwrotu resztek jego armii z Rosji. 334 a wi ś ą ę ęc jemu naprawd wszystko wolno. Nie, tacy ludzie widocznie nie s z krwi i ko ci, ale ze spiżu!" Nagle prawie go roz ś ł śmieszy a pewna, uboczna my l: „Napoleon, piramidy, Waterloo1 — i szpetna, wstr ę ętna starucha, lichwiarka, wdowa po urz dniku, z czerwonym kuferkiem pod ł ż ś ę ł ć ż ó kiem, no, jak to wszystko zmie ci si w g owie cho by panu Porfiremu?... Przecie nie strawi czego ż ś podobnego!... Estetyka mu przeszkodzi: «Czy Napoleon — powie — mo ę ż ł ź że le ć pod ó ko n dznej staruchy?» Fe, co za paskudztwo!" Chwilami czu ą ć ż ł, e zaczyna bredzi , i popada w gor czkowe podniecenie: „Starucha to bzdura! — my ś ż ł śla arliwie i po piesznie. — Starucha mo ż ą ł ł że i by a b ędem z mojej strony, ale nie o ni przecie chodzi! Starucha to tylko skutek mojej choroby... chcia ł ć ą ę łem jak najpr dzej przest pi próg... zabi em nie cz ł ł ł ć ą ł ę ę łowieka, lecz zasad ! Zasad zabi em, ale progu przest pi nie zdo a em i zosta em po tej stronie... Potrafi ć ę ł ż łem jedynie zabi , wi cej nic... Nawet tego nie zrobi em, jak nale y... Zasada?... Dlaczego ten g ą ł ę łupiec Razumichin tak si oburzy na socjalistów? S to ludzie pracowici i handlowi, zajmuj ę ę ą si «szcz ściem powszechnym»... Nie, dano mi tylko jedno życie, po raz drugi ę ć ę ę ę ć ży nie b d : nie chc czeka na «szcz ście powszechne)). Sam też chc ś ł ż ć ż ć ż ę y , bo inaczej wcale y nie warto. No có ? Wczoraj nie chcia em przej ć obok g ś ą ę łodnej matki, ciskaj c w kieszeni mego rubla w oczekiwaniu na «szcz ście powszechne)). «Nios ę ą ę ł ą ę moj cegie k — powiadaj — na budow gmachu powszechnego szcz ś ę ęścia i dlatego odczuwam spokój w duszy)). Cha, cha! Ale dlaczego pomin li cie mnie? Przecie ę ż ż yj tylko raz i też 1 Waterloo — miejscowo ł ść w Belgii, gdzie 18 VI 1815 r. Napoleon zosta ostatecznie rozbity przez wojska koalicji pod wodz ł ą feldmarsza ka Arthura Wellingtona oraz armię prusk ę ł ą ą pod wodz feldmarsza ka Gebharda Bluchera. Wzi ty przez Anglików do niewoli, Napoleon abdykowa Ś ł ż ń ł i do ko ca ycia internowany by na Wyspie w. Heleny. 335 chc ą ą ł ą ę... Ech, jestem tylko wsz estetyczn , i basta! — dorzuci nagle, parskaj c ob ą ą ą ę ś ń łąka czym miechem. — Tak, naprawd jestem wsz — ci gn ł dalej, z niedobrą satysfakcj ą ą ę ą ą ś ę ą ą czepiaj c si tej my li, pogr żaj c si w niej, igraj c i szydz c — jestem nią ju ć ż ś ż ą ś ż cho by dlatego, e po pierwsze, rozmy lam teraz o tym, e ni jestem. Po wtóre za , jestem ni ż ł ą ł ść ą ą ą dlatego, e przez ca y miesi c niepokoi em Opatrzno , wzywaj c j na świadka, ę ę że to, co robi , robi nie dla pofolgowania swym chuciom cielesnym, lecz mając na widoku cel wspania ł ż ły i godny, cha, cha! Po trzecie dlatego, e postanowi em przy wykonaniu swego czynu przestrzega ś ę ż ć mo liwie najwi kszej sprawiedliwo ci, miary, wagi i arytmetyki: ze wszystkich wszy wybra ą ż łem najbardziej bezu yteczn , a po zabiciu jej postanowi ąć ę łem wzi od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok, ni mniej, ni wi cej (a wi ł ęc reszta posz aby na klasztor, zgodnie z jej testamentem, cha, cha!)... I dlatego jeszcze, dlatego bezwarunkowo jestem wsz ż ę ą ł ą — doda , zgrzytaj c z bami — e sam jestem mo ł ż ł że bardziej pod y i nikczemny ani eli zabita przeze mnie wesz, i przeczuwa em zawczasu, ś ć ż ż ę ą ż że powiem to sobie ju po tym, jak j zabij ! Czy mo e by co bardziej okropnego? Co za pospolito ś ł ść! Co za pod o ć!... O, jak dobrze rozumiem «proroka» na koniu, z mieczem w r ż ć ł ę ęku: Allach rozkazuje, wi c masz go s ucha , «dr ący» stworze! Ma s ł ł ś łuszno ć, ma zupe ną s uszność «pro-rok», kiedy wystawia gdzieś w poprzek ulicy so-lidn ę ą ż ć ś ą bateri i kosi winnych i niewinnych, nie zadaj c sobie nawet trudu, eby obja ni za co... B ą ę ś ż ł ź ąd pos uszny, «dr ący» stworze, i nie o mielaj si niczego pragn ć, albowiem nie twoja to rzecz!1 O, za nic w ę świecie, za nic nie przebacz tej starej!" W ł ł ł ż łosy zwil y mu pot, rozpalone wargi drga y, nieruchome oczy wlepi w sufit. „Matka, siostra... jak ę ł że ja je kocha em! Dlaczego teraz ich nienawidz ? Tak jest, nienawidzę ich, po prostu fizycznie nie 1 Tak w ń ł ś ła nie ujmuje pos usze stwo wobec Allacha Aleksander Puszkin w wierszu Naśladowanie Koranu (1824). 336 mog ę ę ł ł ł ś ś ę znie ć ich obecno ci... Onegdaj podszed em i poca owa em matk , pami tam... U ż ę ł ę ł ł ś ą ą ścisn łem j i my la em: co by to by o, gdyby si dowiedzia a?... A co b dzie, je eli jej powiem... By ż ć ł łem do tego zdolny! Hm! ona przecie musi by do mnie podobna — doda , my ę ł ę ą ą ą ł ą śl c z wysi kiem i jakby walcz c z gor czk , która pot gowa a si coraz bardziej. — O, jak ja teraz nienawidz ł ą ł ż ę tej starej! Chyba zamordowa bym j po raz drugi, gdyby o y a! Biedna Lizawieta! I co j ł ą akurat wtedy przynios o... Dziwne jednak, dlaczego prawie wcale nie my ł ę śl o niej, jakbym jej wcale nie zamordowa ... Lizawieta! Sonia! Biedne, potulne, o ł ł ą agodnych oczach... Takie dobre!... Dlaczego one nie p acz ?... Dlaczego nie wydają j ł ł ą ą ą ęku?... Wszystko ofiaruj ... spogl daj tak agodnie i mi o... Soniu! Soniu! Potulna Soniu!..." Powoli traci ł ż ł ę ś ł poczucie rzeczywisto ci. Dziwne mu si wyda o, e nie móg sobie przypomnie ł ę ł ż ź ę ł ć, w jaki sposób znalaz si na ulicy. By ju pó ny wieczór. Mrok g stnia , ksi ł ś ł ś ś ł ś ł ężyc w pe ni wieci coraz ja niej. Jaka niezwyk a duszno ć wisia a w powietrzu. T ę ś ś ł łumy ludzi zalega y ulice, rzemie lnicy i robotnicy pieszyli do domów; kr cili się spacerowicze; czu ł ś ł ć by o wapno, kurz i ple ń. Raskolnikow szed smutny i stroskany: pami ę ć ś ż ś ł ą ż ł ęta dobrze, e wychodz c z domu, mia jaki zamiar, eby co zrobi jak najpr dzej, ale zapomnia ż ł ę ł ł, co mianowicie. Nagle zatrzyma si i zobaczy , e po drugiej stronie ulicy stoi na chodniku jaki ę ł ą ę ł ś cz owiek i daje mu znaki r k . Raskolnikow skierowa si ku niemu przez ulic ł ę ł ł ę, ale cz owiek ów nagle odwróci si i poszed sobie, jakby nigdy nic; szedł opu ż ł ę ą ę ł ściwszy g ow , nie odwracaj c si , jakby wcale nie dawa mu znaków. „A mo e i nie dawa ż ł ś ł ś ż ł adnych znaków?" — pomy la Raskolnikow, ale przy pieszy kroku, eby go dogoni ż ł ęć ł ł ę ł ć. Gdy ju by od niego o jakie dziesi kroków, pozna go i przestraszy si : by to ów mieszczanin, w tej samej kapocie i po dawnemu zgarbiony. Raskolnikow szedł za nim z daleka; serce wali ł ę ą ł ę ł ło mu jak m otem. Mieszczanin skr ci w boczn uliczk i szed , nie ogl ł ś ę ż ę ą ądaj c si . „Czy on wie, e id za nim?" — pomy la Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy dużej kamienicy. Raskolnikow 337 czym pr ę ż ł ł ędzej podbieg do bramy i patrzy : mo e si obejrzy i skinie na niego? W rzeczy samej, mieszczanin przeszed ę ł ą ę ł ł ca ą bram , a wychodz c na podwórze, obejrza si i zdaje si ę ł ą ę ą ę, znowu jakby kiwn ł r k . Raskolnikow natychmiast przeszed przez bram , ale na podwórzu mieszczanina nie by ś ł ę ło. A wi c musia wej ć na pierwsze schody. Raskolnikow rzuci ś ł ć ł ż ę ś ę ł si za nim. I rzeczywi cie, o dwa pi tra wy ej s ycha by o czyje miarowe, powolne kroki. Dziwna rzecz! Schody wyda ę ły si Raskol-nikowowi znane. Oto okno na parterze: świat ę ł ą ę ło ksi życa, smutne i tajemnicze, s czy o si przez zakurzone szyby, oto pierwsze pi ż ętro... Ach, to przecie to samo mieszkanie, w którym pracowali wówczas robotnicy... Jak to si ł ł ł ł ż ł ę sta o, e od razu go nie pozna . Odg os kroków cz owieka, który szed przodem, nagle ucich ść ę ł ś ę ę ł ę ł: „A wi c zatrzyma si albo si gdzie schowa ". Drugie pi tro: czy i dalej? Trwo ż ł ł ł ży go odg os w asnych kroków. Mój Bo e, jak ciemno!... Mieszczanin na pewno przyczai ś ą ą ś ż ł ę ł si tu gdzie w k cie. O, drzwi mieszkania otwarte s na o cie ; zawaha się chwil ż ł ł ę i wszed . W przedpokoju by o bardzo ciemno i pusto, ani ywego ducha, jakby wszystko ł ł wymar o. Po cichutku, na palcach wszedł do pokoju; ca y pokój zalany był jaskrawym ł ęż ł ł ł ż świat em ksi yca; wszystko tu pozosta o po dawnemu: krzes a, lustro, ó ta kanapa i obrazy w ramach. Olbrzymi, okr ł ę ł ąg y, miedzianoczerwony ksi życ patrzy prosto w okna. „To od ksi ł ł ś ężyca taka cisza — pomy la Raskolnikow — na pewno uk ada teraz jak ę ł ł ł ł ł ł ę ąś zagadk ". Sta i czeka , czeka bardzo d ugo; i im g ębsza stawa a si cisza ksi ł ż ł ź ł ężycowa, tym mocniej wali o mu serce, tak e odczuwa wyra ny ból. Cisza trwa a. Nagle rozleg ś ł ł ł ę ł si krótki, suchy trzask, jakby kto z ama patyk, i znowu wszystko zamar o. Zbudzona mucha z rozp ę ł ę ę ł ędu uderzy a o szyb i zabrz cza a j kliwie. W tej samej chwili w k ą ś ą ą ę ł ą ę ącie mi dzy szafk a oknem dojrza jakby salop wisz c na cianie. „Sk d ta salopa — pomy ż ę ł ś ę ł ł ż ł śla — przecie dawniej jej tu nie by o". Podkrad si po cichutku i domy li si , e za salopa kto ś ł ł ł ż ł ę ś si ukry . Ostro nie uchyli brzeg salopy i zobaczy krzes o; na krze le w k ł ł ąciku siedzia a starucha, ca a skulona i z opusz- 338 czon ł ć ł ą ą ż ą ł ą g ow , tak ze adn miar me móg zobaczy jej twarzy; by a to jednak ona. Stał nad ni ę ę ś ł ął ę ę ą ł ą chwil : „Boi si !" — pomy la . Po cichutku wyj z p tli siekier i uderzy j w ciemi ł ł ę ę raz i drugi. Ale rzecz dziwna: nawet si nie poruszy a, jakby by a z drewna. Przestraszy ę ł ł ć ą ę ą ę ł ę ł si , nachyli si i zacz ł si jej przygl da , ale ona pochyli a g ow jeszcze ni ł ę ę ż ł ł ł ł ę ł żej. Schyli si wi c a do pod ogi i z do u zajrza jej w twarz; spojrza i zdr twia : starucha siedz ę ź ę ł ę ż ę ł ś ś ąca na krze le mia a si , a trz s a si od cichego, bezd wi cznego śmiechu1, powstrzymuj ż ę ł ł ł ż ę ąc si , eby jej nie us ysza . Nagle wyda o mu si , e drzwi do pokoju sypialnego uchyli ł ś ć ł ż ż ę ły si nieco i e tam tak e s ycha szepty i miech. Opanowa a go w ż ł ę ć ą ś ł ściek o ć: zacz ł bi staruch na odlew po g owie, lecz po ka dym uderzeniu topora szepty i ś ę ł ś ł ę ł śmiech w sypialni stawa y si g o niejsze, a starucha wprost wi a si ze miechu. Rzuci ł ł ą ł ę ł si do ucieczki, ale w przedpokoju by o pe no ludzi; drzwi wiod ce na schody by y otwarte na o ł ę ł ł ł ż ście ; w sieni i na schodach do samego do u k ębi si t um, ciasno zbici ludzie patrz ę ś ś ą ą ę ą na niego, ale przyczaili si , czekaj i milcz !... Co cisn ło go za serce, nie móg ę ł ą ł ę ł ć ł uczyni kroku, nogi jakby wros y mu w ziemi ... Chcia krzykn ć i — obudzi si . Odetchn ł ł ę ął ci żko, lecz rzecz dziwna, sen jakby trwa dalej: drzwi jego pokoju by y szeroko otwarte, a na progu sta ż ę ł ę ł nieznany m żczyzna i przypatrywa mu si uwa nie. Raskolnikow nie zd ą ć ł ł ąży by jeszcze na dobre otworzy oczu i natychmiast przymkn ł je z powrotem. Le ł ę ł ś ł ża na wznak i nie porusza si . „Czy to jeszcze sen, czy nie?" — pomy la i ostro ł ą ć ę ł żnie uniós nieco powieki, aby si przekona . Nieznajomy wci ż sta na tym samym miejscu i przygl ą ł ą ę ł ąda mu si . Nagle przest pi próg pokoju, po cichutku przymkn ł za sobą drzwi, podszed ą ł ę ł ł ł do sto u, odczeka chwilk , przez ca y ten czas nie spuszczaj c go z oczu, i cicho, bez ł ż ł ś ł ł żadnego odg osu usiad na krze le obok kanapy. Kapelusz po o y obok na podłodze 1 Posta ą ę ą ś ć miej cej si staruchy nieboszczki koresponduje z postaci hrabiny w Pikowej damie Puszkina. Por. przypis na s. 164. 339 ą i uj wszy r ł ć ł ć ł ę ękoma lask , opar na niej podbródek. Wida by o, ze gotów jest czeka d ugo. O ile Raskolnikow móg ł ł ć ż ł zauwa y przez ledwo uniesione powieki, by to cz owiek już niem ł ę łody, barczysty, o g stej, jasnej, niemal bia ej brodzie... Up ł ł ę ż ę łyn ło mo e z dziesi ć minut. Zmierzch zapada , ale by o jeszcze widno. W pokoju panowa ł ł ż ł ę ła zupe na cisza. Nawet ze schodów nie dochodzi aden szmer. Tylko brz cza a jaka ę ł ę ą ą ś wielka mucha, uderzaj c wci ż o szyb . Wreszcie wszystko to sta o si nie do zniesienia. Raskolnikow nagle uniós ł ł ę ł si i usiad na pos aniu: — No, s ż łucham, czego pan sobie yczy? — Wiedzia ś ł ś ż łem, e pan nie pi, tylko udaje — dziwnie odpowiedzia nieznajomy i roze miał si ł ę ę ż ę pogodnie. — Pozwoli pan, e si przedstawi : Arkadiusz Iwanowicz Swidrygaj ow. Część czwarta i „Czy ś ł ś ł ż ł żbym ni jeszcze" — pomy la Raskolnikow. Ostro nie i nieufnie przypatrywa się nieoczekiwanemu gościowi. — Swidrygaj ł ż łow? Nonsens! To niemo liwe! — powiedzia wreszcie z wahaniem. Go ć ę ł ść nie zdawa si by zdziwiony tym okrzykiem. — Dwie przyczyny sprowadzaj ć ą ą mnie tutaj. Po pierwsze, zapragn łem pozna pana osobi ł ł ż ż ście, gdy dawno ju s ysza em o panu rzeczy nader ciekawe i pochlebne. A po wtóre, licz ł ż ć ż ę, e by mo e, zechce mi pan askawie pomóc w pewnym zamierzeniu dotycz ń ś ącym bezpo rednio pa skiej siostry, Awdotii Roma-nowny. Bez rekomendacji prawdopodobnie nie wpu ż ł ści aby mnie teraz nawet na próg wskutek ywionego do mnie uprzedzenia, ale przy pa ę ńskiej pomocy licz ... — To ł źle pan liczy — przerwa Raskolnikow. — Przyjecha ć ś ż ła przecie dopiero wczoraj, je li wolno zapyta ? Raskolnikow nie odpowiada . ł — Wczoraj, wiem o tym. Sam przyjecha ę łem dopiero oneg-daj. Wi c oto co panu powiem w tej materii, Rodionie Roma-nowiczu. Usprawiedliwianie si ę ż ę uwa am za zb dne, ale pozwoli 341 pan, ą ł ś ł że zapytam, co w a ciwie w tym wszystkim by o z mojej strony takiego wyj tkowo wyst ź ą ż ę ś ępnego, oczywi cie, o ile patrzy si na to bez adnych tam przes dów, trze wo? Raskolnikow nadal przygl ę ł ąda mu si w milczeniu. — To, ł ż ę ą ł ł że we w asnym domu nastawa em na bezbronn dziewczyn i „obra a em ją oble ń śnymi propozycjami", czy tak? (Sam uprzedzam pa skie zarzuty.) Tak, ale niech pan wyjdzie z za ł ł ż ż ło enia, e jestem tylko cz owiekiem et nihil humanum...1 Jednym s owem i ja mog ż ś ć ę ulec pokusie i pokocha (a to oczywi cie nie od nas zale y), wtedy wszystko t ę ś ł ą ż łumaczy si jak najpro ciej. Ca a kwestia polega na tym, czy jestem oprawc , czy mo e ofiar ń ą ż ą ż ą? A nu jestem ofiar ? Przecie proponuj c przedmiotowi mych pragnie ucieczkę do Ameryki lub Szwajcarii, mog ż ć ć ś łem ywi najszlachetniejsze uczucia i my le o stworzeniu obopólnego szcz ż ś ę ą ł ęścia. Wszak rozum jest s ug nami tno ci; mo liwe, iż dzia ę ą ł ł ła em bardziej na w asn zgub ... — Ale wcale nie o to chodzi — przerwa ę ł ze wstr tem Raskolnikow — po prostu jest pan ohydny, czy pan ma racj ć ż ę, czy nie, dlatego te nikt nie chce mie z panem do czynienia i wyrzucaj ę ś ę ą pana, wi c wyno si pan! Swidrygaj ś ł ę ł ś łow nagle roze mia si g o no. — Ale pan to te ł ł ę ą ś ł ć ę ż... Pan si nie da okpi ! — powiedzia , miej c si na ca e gard o. — Chcia ł ć łem pana zablagowa , ale mowy nie ma! Od razu trafi pan w sedno! — Ale pan w dalszym ci ę ągu kr ci. — Wi ż ż ł ł ę ą ś ż ęc có ? Có z tego? — powtarza Swidrygaj ow, p kaj c ze miechu — przecie to bonne guerre2, jak to si ł ę ł ę mówi, i zupe nie dopuszczalny podst p!... Ale pan mi przerwa . Tak czy owak twierdz ś ż ł ą ę w dalszym ci gu: nie by oby adnych przykro ci, gdyby nie historia w ogrodzie. Marfa Pietrowna... 1 Et nihil humanum... (lać.) — I nic, co ludzkie (nie jest mi obce). Por. Terencjusz, Samodręk, l, l, 25. 2 Bonne guerre (fr.) — uczciwa wojna. 342 — roao ono j ł ł ą ł ą pan tez adnie urz dzi ! — brutalnie przerwa mu Raskolnikow. — O tym pan równie ć ł ż ą ł ł ż s ysza ? Zreszt , czy mo na nie s ysze ... W tej kwestii doprawdy nie wiem, co powiedzie ł ż ć, chocia sumienie mam najzupe niej spokojne. Tylko niech pan nie my ł ł ć ę ł ż śli, ebym tam znowu mia si czego obawia : wszystko zosta o za atwione w najzupe ł ą ś ł ą łniejszym porz dku i z ca ą skrupulatno ci . Badanie lekarskie stwierdzi o atak apopleksji, spowodowany k ł ą ąpiel po obfitym obiedzie zakropionym prawie ca ą butelką wina. Bo te ś ł ć ż nic innego stwierdzi nie mog o... Nie, widzi pan, jaki czas tak sobie my ł ł ę ł ę ł śla em, zw aszcza w drodze: czy nie przyczyni em si do tego ca ego... nieszcz ścia moralnie jakim ł ś ś tam rozgoryczeniem czy czym w tym rodzaju? Ale doszed em do wniosku, ł że nawet to absolutnie nie mia o miejsca. Raskolnikow roze ę ł śmia si . — Czy to warto by ć ę ło tak si przejmowa ? — Z czego pan si ś ł ą ś ę mieje? Niech pan pomy li: tylko dwa razy uderzy em szpicrutk , nawet ż ż ł śladów nie by o... Niech pan nie uwa a mnie za cynika. Dobrze wiem, e z mojej strony to pod ż ż ę ł ś ło ć i tak dalej, ale wiem tak e na pewno, e Marfa Pi trowna by a zadowolona z tego mojego, ń ę że tak powiem, uniesienia si . Sprawa pa skiej siostry wyczerpa ł ż ń ę ę ła si doszcz tnie. Marfa Pietrowna trzeci dzie ju by a zmuszona do siedzenia w domu, nie mia ż ł ę ć ła z czym pokaza si w miasteczku, no i znudzi a ju wszystkich tym listem. (Pan s ł ł łysza o czytaniu listu?) A tu nagle te dwie szpicruty jakby z nieba spad y! Przede wszystkim kaza ą ż ż ę ć ę ła zaprz ga do karety... Nie mówi ju o tym, e s takie wypadki, kiedy kobieta nadzwyczaj lubi by ż ć krzywdzona, chocia udaje oburzenie. Zreszt ć ą ż ą, ka dy miewa takie chwile. Ludzie w ogóle nadzwyczaj lubi gra role pokrzywdzonych. Czy pan to zauwa ż ł ży ? Ale kobiety przede wszystkim. Mo na by nawet s ę ł ż ć ądzi , e stanowi to dla nich jedyne mi e sp dzanie czasu. Przez chwil ę ć ń ś ć ę ł ę Raskolnikow mia ochot wsta , wyj ć i w ten sposób zako czy wizyt . Ale powstrzyma ą ś ła go pewna ciekawo ć i nawet poniek d wyrachowanie. 343 — Lubi pan bi ł ć? — zapyta z roztargnieniem. — Nie, nie bardzo — spokojnie odpowiedzia ł ł Swidrygaj ow. — A z Marf ś Ż ę ś ą ą Pietrown to my si prawie wcale nie bijali. yli my nader zgodnie i zawsze by ą ż ł ż ła ze mnie zadowolona. W ci gu siedmiu lat naszego po ycia tylko dwa razy u y em bata (nie licz ą ą ś ąc trzeciego wypadku, do ć dwuznacznego zreszt ): raz w dwa miesi ce po naszym ś ł ś ź ślubie, zaraz po przyje dzie na wie , i w a nie ostatnim razem. A pan sobie pewno my ą ż ł śla , e ja jestem potworem, wstecznikiem, despot ... Cha, cha... Ale, ale, czy nie przypomina pan sobie, jak to kilka lat temu, jeszcze za czasów b ł łogos awionej wolno ń ł ści s owa, zha biono u nas powszechnie i publicznie pewnego szlachcica, nazwiska nie pami ę ł ę ż ętam! Tego, co to Niemk przetrzepa w wagonie, pami ta pan? Wtedy równie , w tym samym roku, miał miejsce Ohydny wybryk „Wieku"1 (publiczne czytanie Nocy egipskich, pami ł ł ś ę ęta pan? Ach, te czarne oczy! O, z ote lata minionej m odo ci!). Wi c uwa ś ł ł ł żasz pan: nie powiem, abym g ęboko wspó czu jegomo ciowi, który przetrzepał Niemk ł ć ę ż ć ę, bo w gruncie rzeczy nie ma czemu wspó czu ! Musz jednak przyzna , e zdarzaj ż ż ę ż ę ą si czasami tak prowokacyjne „Niemki", i odnosz wra enie, e nie ma takiego post ł ę ć ł ś ł ępowca, który móg by za siebie r czy . Nikt nie ujmowa tej sprawy z tego w a nie punktu widzenia, a tymczasem to w ą ę ż ś ła nie jest, jako ywo, naprawd humanitarny pogl d. Wyrzek ł ę ś ł ś ł ż łszy to, Swidrygaj ow znów nagle si roze mia . Raskolnikow u wiadomi sobie, e cz ę ą ą ą łowiek ten powzi ł jak ś stanowcz decyzj i dobrze wie, czego chce. — Pan chyba ju ł ż od kilku dni z nikim nie rozmawia ? — zapyta . ł 1 ł ś ł ł ł ś ł Chodzi o g o ny artykułMichai a Michaj owa, opublikowany pod tym w a nie tytu em w marcu 1861 r. na ą ą ę łamach gazety „Sankt-Pietierburgskije wiedomosti", a b d cy replik na niewybredny antyfeministyczny felieton w tygodniku „Wiek", wyszydzający publicznie pewn ł ę ą dam , która na wieczorze artystycznym w Fermie odczyta a fragment Nocy egipskich Puszkina. 344 pan. L»/,IWI pana, /e jesiem iaKi uKiaany/ — Nie, dziwi mnie, ł że jest pan zbyt uk adny. — Czy dlatego, ń ń ę ę ł że nie poczu em si dotkni ty tonem pa skich pyta ? Tak? Ale po co się obra ą ś ą ą ł ł ł ć ża ? Jak pan pyta , tak odpowiada em — doda z zadziwiaj c dobroduszno ci . — W ł ę ę ś ła ciwie niczym si specjalnie nie interesuj , s owo daję — ci ą ę ę ł ś ą ągn ł dalej w zamy leniu. — Zw aszcza teraz niczym si nie zajmuj ... Zreszt wolno panu my ł ż ż ż ć śle , e mi na panu zale y, tym bardziej e jak wspomnia em, mam interes do pa ą ł ę ńskiej siostry. Powiem panu szczerze: nudzi mi si ! Zw aszcza w ci gu ostatnich trzech dni, tak ę ś ę ł że cieszy em si na my l o rozmowie z panem... Niech pan si nie gniewa, ale wydaje mi si ł ę pan nies ychanie dziwny. Jak pan sobie chce, ale jest w panu coś niesamowitego, w ś ła nie teraz, to nie znaczy w tej chwili, ale w ogóle teraz... Dobrze, dobrze, ju ź ę ż nic nie powiem, niech si pan nie krzywi! Nie jestem takim nied wiedziem, jak pan s ł ądzi. Raskolnikow spojrza na niego ponuro. — Bardzo by ź ż ż ć mo e, e pan wcale nie jest nied wiedziem — powiedzia ł ż ę ł. — Zdaje mi si nawet, e pan jest cz owiekiem z dobrego towarzystwa, a przynajmniej potrafi pan, w razie potrzeby, by ł ą ć porz dnym cz owiekiem. — Na niczyim zdaniu specjalnie mi nie zale ś ł ży — oschle i jakby z odcieniem wynios o ci odpowiedzia ł ł Swidrygaj ow — a zreszt ć ł ą dlaczego nie mia bym by draniem od czasu do czasu, skoro te szatki w naszym klimacie s ę ł ż ą ę ś ł ą tak wygodne, zw aszcza je li ma si wrodzon y k do tego — dodał i znowu si ł ś ę roze mia . — S ł ż ą łysza em, e ma pan jednak tutaj wielu znajomych. Jest pan, jak to mówi , „cz ł ł ż ę łowiekiem ustosunkowanym". Wi c po có by bym panu potrzebny, gdyby nie mia pan do mnie określonej sprawy? — Ma pan s ść ł ł ą łuszno , mam sporo znajomych — podchwyci Swidrygaj ow, pomijaj c zadane pytanie. — Spotka ę ł ę ń ż ż ę łem par osób, przecie ju trzeci dzie si w ócz . I ja poznaj ą ę ę, i mnie, zdaje si , poznaj . Naturalnie, jestem przyzwoicie ubrany 345 i uchodz ę ż ł ę za cz owieka zamo nego. Keiorma roma~ nas nie dotkn ła zbytnio. Lasy zosta ś ł ę ę ą ły, pastwiska przynosz dochód. Nie b d odnawia znajomo ci, dawno mam tego dosy ę ż ń ć. Trzeci dzie jestem i nigdzie nie bywam... A to miasto! Jak e si ono ukszta ż ę ł łtowa o, niech no pan sam powie? Miasto urz dników i przeró nych studentów! Naprawd ę ł ł ę ł ę, nie uderza o mnie to osiem lat temu, kiedy si tu wa ęsa em... Teraz licz tylko na anatomi ę ł ę, s owo daj ! — Na jak ę ą znów anatomi ? — A te wasze kluby, Dussoty2, zabawy czy ten ca ę ę ły post p, no nie, obejdzie si tam bez nas — ci ć ż ą ą ągn ł dalej, znów nie odpowiadaj c na pytanie. — I po có tu by szulerem? — Szulerem pan te ł ż by ? — A jak ł ł ę ł ę ł że! Osiem lat temu by a nas ca a kompania i to jak si patrzy! Weso o sp dza o si ś ę czas! A wszystko to ludzie z dobrymi manierami, poeci, kapitali ci. W ogóle, w naszym rosyjskim spo ń łecze stwie, najlepiej wychowani ludzie to ci, którzy bywali bici, czy zwrócił pan na to uwag ł ą ą ę ł ę? Ja sam zaniedba em si dopiero na wsi. A swoj drog wpakowa mnie wtedy do wi ł ż ł ś ł ęzienia za d ugi pewien Grek z Nie yna. Wówczas w a nie napatoczy a się Marfa Pietrowna, wytargowa ę ś ł ę ła si i wykupi a mnie za trzydzie ci tysi cy srebrników. (Winie-nem ą ł ą ę ą byłw sumie siedemdziesi t tysi cy.)Wst pi em z nią w legalny zwi zek ma ę ł ś ł ń łże ski i natychmiast wywioz a mnie na wie niby skarb jaki. By a pi ć lat starsza ode mnie. Bardzo mnie kocha ł ę ć ż ła. Siedem lat siedzia em na wsi kamieniem. I prosz zauwa y , przez ca ł ś ż łe ycie trzyma a wyrok na mnie, weksel na cudze nazwisko na te trzydzie ci tysi ł ć ę ł ś ęcy. Gdybym tak zechcia sprzeciwi si jej, zaraz by mnie wpakowa a! Z pewno cią zrobi ć ś ą łaby to. Kobiety umiej wszystko to jako pogodzi . — A gdyby nie weksel, zwiałby pan? 1 Chodzi o reform ą ń ś ł ę w o cia sk z 1861 r. 2 Dussot — w ś ła ciciel eleganckiej restauracji w Sankt-Petersburgu. 346 — Czy ja wiem? Nie kr ł ą ę ł ępowa em si prawie tym wekslem. Nic mnie nie poci ga o. Marfa Pietrowna sama dwa razy proponowa ę ę ż ł ę ła mi wyjazd za granic . Widzia a, e si nudz . Ale co tam! Bywa ł ę ś ę ż ą łem za granic ju dawniej i zawsze mi si tam jako sm tnie robi o. Niby nic specjalnego, wschód s ł ń ń ło ca, Zatoka Neapolita ska, morze, cz owiek patrzy i smutek go ogarnia. Najgorsze jest to, ź ę ę ś ś że rzeczywi cie do czego si t skni. Nie, w ojczy nie jest lepiej: tutaj przynajmniej ma si ę ę ę pretensj do innych, a siebie si usprawiedliwia. Pojecha ń ł ą łbym teraz z wypraw na biegun pó nocny, bo j'ai le vin mauvais1 i pija stwo mi obrzyd ż ł ż ł ę ło, a có zosta o poza tym? Wszystkiego ju próbowa em. Podobno w niedziel , w ogrodzie Jusupowów, Berg2 ma polecie ż ć ć wielkim balonem. Chce zabra pasa erów za op ł ł ą łat . S ysza pan o tym? — A pan by z nim polecia ? ł — Ja? Tak... nie... — b ł ś ę ł Ś ł ąka widrygaj ow, jakby si rzeczywi cie zastanawia . „Co mu jest w ł ś ś ła ciwie?" — pomy la Raskolnikow. — Nie, weksel mnie nie kr ł ł ś ą ą ł ępowa — ci gn ł w zamy leniu Swidrygaj ow — nie chcia o mi si ł ą ć ę rusza ze wsi. Zreszt , rok temu Marfa Pietrowna zwróci a mi ten weksel na imieniny z porz ę ż ł ą ą ądn sumk w prezencie na dodatek. Mia a przecie gotóweczk . „Widzisz, jakie mam do ciebie zaufanie, Arkadiuszu Iwanowiczu!" Naprawd ł ę tak powiedzia a. Pan nie wierzy, ą ł ł że tak powiedzia a? A wie pan: by em na wsi porz dnym gospodarzem, znają mnie w okolicy. Sprowadza ą ę ł ą łem ksi żki. Marfie Pietrownie podoba o si to z pocz tku, potem nabra ł ą ę ę ż ła obaw, e b d przem drza y. — Mam wra ę ż żenie, e pan bardzo t skni za Marfa Pietrowna. — Ja? Mo ś ł ż żliwe. Bardzo mo liwe. A w a nie, czy wierzy pan w duchy? — W jakie duchy? 1 J'ai le vin mauvais (fr.) — upijam się na ponuro. 2 Berg — organizator imprez rozrywkowych w Sankt-Petersburgu. 347 — Jak to w jakie? W zwyczajne duchy! — A pan wierzy? — Przypu ł ś ł ż śćmy, e nie, pour vous plaire1... A w a ciwie to niezupe nie nie... — Czy ę ą żby? Ukazuj si panu? Swidrygaj ł ś łow dziwnie jako popatrzy na niego. — Marfa Pietrowna raczy mnie nawiedza ą ł ć — powiedzia , wykrzywiaj c usta w dziwnym uśmiechu. — Co to znaczy: „raczy nawiedzać"? — Przychodzi ę ą ł ż ła ju trzy razy. Pierwszy raz zobaczy em j w dniu pogrzebu, w godzin po powrocie z cmentarza. W przeddzie ą ń mego wyjazdu stamt d. Drugi raz — onegdaj, w podró ł ś ży, o wicie, na stacji Ma a Wiszera. A trzeci raz — przed dwiema godzinami w pokoju, w którym mieszkam, byłem w pokoju sam. — Na jawie? — ż Ależ tak. Za ka dym razem na jawie. Przyjdzie, chwilę porozmawia i wychodzi drzwiami, zawsze drzwiami. Wydaje mi si ę ł ż ę nawet, e s ysz , jak wychodzi. — Dziwne, od razu by ś ę ż łem pewny, e z panem dzieje si co w tym rodzaju! — nagle odezwa ł ł ż ł ę ę ł si Raskolnikow. I zaraz si zdziwi , e to powiedzia . By bardzo zdenerwowany. — Doprawdy! Pan si ż ł ł ł ś ę domy la ? — zapyta ze zdziwieniem Swidrygaj ow. — Czy by? A nie mówi ś ą ż łem, e mamy z sob co wspólnego, prawda? — Wcale pan tego nie powiedzia ł ł! — ostro i zapalczywie zaprzeczy Raskolnikow. — Nie powiedziałem? — Nie! — Zdawa ż ż ł ł ł ż ę ło mi si , e powiedzia em. Jak wszed em i zobaczy em, e le y pan z zamkni ś ą ł ś ł ętymi oczami i tylko udaje pi cego, od razu powiedzia em sobie: „To jest w a nie ten!" — Co to ma znaczy ą ś ł ć: „w a nie ten"? O czym pan mówi? — krzykn ł Raskolnikow. 1 Pour vous plaire (fr.) — ś ć żeby zrobi panu przyjemno ć. 348 — \j czym: wiasciwie to nie wiem o czym... — szczerze, jakby zbity z tropu, wybąkał Swidrygajłow. Chwil ą ę ł ę trwa o milczenie. Obydwaj bacznie si sobie przygl dali. — To wszystko bzdury! — powiedzia ą ś ł ł ze z o ci Raskol-nikow. — Co ona panu mówi, kiedy przychodzi? — Ona niby? Niech pan sobie wyobrazi, ę ż ł że o najg upszych drobiazgach, i mo e si pan śmia ę ł ś ł ć ze mnie, ale to w a nie mnie gniewa. Za pierwszym razem wesz a (zm czony by ł łem, rozumie pan: ceremonia pogrzebowa, msza, stypa, nareszcie zosta em sam w gabinecie, zapali ł ę ł ś łem cygaro, zamy li em si ), wesz a drzwiami: „Arkadiuszu Iwanowiczu, powiada, z tego wszystkiego nie nakr ś ą ś ł ęci e zegara w jadalni". Rzeczywi cie. W ci gu siedmiu lat co tydzie ł ł ę ń nakr ca em go sam, a gdy czasem zapomnia em, to zawsze przypomina ę ę ś ę ę ła mi o tym. Nast pnego dnia jad tutaj. O wicie przychodz na stacj , noc prze-drzema ę ę ę ą ę ą ł ś łem, ko ci mnie ami , oczy mi si klej , pij kaw . Patrz : Marfa Pietrowna siada nagle obok mnie, w r Ś ę ć ż ż ę ęce ma tali kart. „Mo e ci powró y na drog ?" wietnie stawia ę ż ł ą ł ę ła karty. Nie daruj sobie, e nie skorzysta em z tej propozycji. Zl k em si , uciek ł ż ą łem, zreszt dzwonek ju by . Dzisiaj, po ohydnym obiedzie z garkuchni, z kamieniem wprost w ę ę ł żo ądku, siedz , pal , wtem znowu Marfa Pietrowna. Wchodzi wystrojona, w nowej, jedwabnej zielonej sukni z olbrzymim trenem. „Jak się masz, Arkadiuszu Iwanowiczu! Podoba ci si ś ł ś ę moja suknia? Ani ka takiej by nie uszy a"! (Ani ka to krawcowa od nas ze wsi, z pa ł ę ł ł ź ńszczy nianych ch opów, uczy a si w Moskwie, adna dziewucha.) Stoi, kryguje si ę ł ą ę przede mn . Obejrza em sukni , a potem badawczo, uwa ć ć ę ż Ż ł żnie spojrza em jej w oczy. „ e te ci si chce fatygowa i przychodzi do mnie z takimi g Ż ż ę ć ę ś ż łupstwami!" — „Bo e wi ty! Nawet odezwa si do niego nie mo na!" eby ją podra ę ż ć ż ę ć żni , powiadam: „Mam zamiar si o eni ". — „Mo na si wszystkiego po tobie spodziewa ę ż ę ż ś ł ż ć. Nie czyni ci to honoru, e ledwie pochowa e on , a ju si za inną rozgl ż ę ł ś ż ądasz. I eby przynajmniej dobrze wybra . Znam ci przecie : ani tobie, ani 349 jej me wyjdzie to na dobre, tylko diab ł ę ł ę łu na pociecn . Z-abra a si i posz a, tylko tren za ni ł ś ą jakby zaszele ci . Bzdury, co? — A mo ę ł ł że pan po prostu k amie? — odezwa si Raskol-nikow. — Ja rzadko k ł ł ś ż ę łami — odpar Swidrygaj ow w zamy leniu, jak gdyby nie zauwa ył brutalności pytania. — Czy poprzednio, przedtem, nigdy pan nie widywał duchów? — No... nie, widzia ę ż ł ł ś ż łem raz w yciu, sze ć lat temu. Mia em na wsi s u ącego Filk . Tylko co go pochowali, zawo ł ę ą ł ła em, zapominaj c o tym: „Filka, fajk !" Wszed i idzie wprost do serwantki, ś ę ś ł ż w której le a y fajki. Siedzę i my l : „Chce się zem cić na mnie", bo przed sam ą ą ś ł ś ć ś ą mierci porz dnie go zwymy la em. „Jak miesz — powiadam — przychodzi do mnie z tak ę ł ę ł ę ś ł ą ą dziur na okciu! Wyno si , durniu jeden!" Odwróci si , wyszed i wi cej się nie zjawi ę ł ł ą ć ł. Marfie Pi trownie nic o tym nie wspomina em. Chcia em pocz tkowo da na msz ł ś ę ę za jego dusz , ale jako wstyd mi by o. — Niech pan idzie do doktora. — Sam dobrze wiem, ś ł ś że co mi dolega, ale doprawdy nie wiem co. A w a ciwie jestem pi ę ł ęć razy zdrowszy od pana. Nie pyta em pana, czy pan wierzy w ukazywanie si duchów, czy nie. Pyta ą ż łem, czy pan wierzy, e duchy istniej . — Nie, nigdy nie uwierz ą ż ą ę! — z pasj ju krzykn ł Raskol-nikow. — Jak si ą ł ł ą ę to zwykle mówi? — b ka Swidrygaj ow jakby do siebie, patrz c w bok z pochylon ś ę ś ą ą ł ą g ow . — Mówi : „Jeste chory, wi c masz jakie przywidzenia, to wszystko tylko majaczenie". Brak tu ę ą ż ę ł ścis ej logiki. Zgadzam si , e duchy zjawiaj si tylko chorym, ale to dowodzi jedynie tego, ż ł ć ę ą że mog si zjawia wy ącznie chorym, a nie tego, e nie istniej . ą — Ale ż ł ą ż nie istniej ! — odpar z rozdra nieniem Raskol-nikow. — Nie? Tak pan s ą ął ą ą ł ż ądzi? — ci gn , spogl daj c na niego Swidrygaj ow. — A je eli spróbujemy rozumować tak (proszę 350 mi pomoc): „Duchy s ś ę ą ż ą, e tak powiem, cz stkami, strz pami innych wiatów, niejako wst ł ć ż ł ępem do nich. Cz owiek zdrowy nie mo e ich dojrze , bo cz owiek zdrowy jest najbardziej przyziemnym cz ż ł ć ż łowiekiem, a zatem powinien y wy ącznie yciem doczesnym. Ale kiedy zachoruje, gdy w jego organizmie zostaje naruszony normalny porz ś ś ż ć ę ądek doczesny, wtedy zaczyna si ujawnia mo liwo ć istnienia innego wiata. W miar ś ż ś ś ę ę post pu choroby styczno ć z tym innym wiatem wzrasta, tak e w chwili mierci cz ż ś ś łowiek po prostu przechodzi sobie od razu do tamtego wiata". Je li wierzy pan w ycie pozagrobowe, to powinien si ć ę pan zgodzi z moim rozumowaniem. — Nie wierz ł ł ż ę w ycie pozagrobowe — odpar Raskolnikow. Swidrygaj ow siedział zamyślony. — A nu ś ą ą ż s tam tylko paj ki lub co w tym rodzaju — powiedzia ł ś ł ł ca kiem niespodzianie. „Wariat!" — pomy la Raskolnikow. — Wieczno ę ś ć ś ż ę ść jest dla nas poj ciem, którego nie mo na okre li , czym pot żnym, wielkim. Dlaczego w ż ś ła ciwie wielkim? A nu zamiast tego wszystkiego, niech pan sobie to wyobrazi, jest tylko jedna izba, co ą ź ł ś w rodzaju a ni wiejskiej, zakopcona, z paj kami we wszystkich k ż ł ś ść ż ę ątach, a nu to w a nie jest wieczno . Wie pan, czasem wydaje mi si , e tak w ę ś ła nie jest naprawd . — I naprawd ł ś ż ę ę, naprawd nie wyobra a pan sobie czego bardziej wznios ego, sprawiedliwego?! — zawo ę ś ś ł ła Raskolnikow ze ci ni tym sercem. — Bardziej sprawiedliwego? A kto wie, mo ś ł że tak w a nie jest sprawiedliwie. Wie pan, ja bym tak naumy ą ślnie urz dził — odpowiedzia ę ą ś ł ł Swidrygaj ow, u miechaj c si dziwnie. Raskolnikowa przeszed ł ł ł ę ą ź ł nag y dreszcz, gdy us ysza t potworn odpowied . Swidrygaj ł ś ę ł ę ł ł łow podniós g ow , spojrza na niego badawczo i nagle si roze mia . — Niech no pan tylko nad jednym si ł ę zastanowi — zawo ał — przed pó ą ę ż ę ś ą ł godzin nie znali my si , uwa amy si za wrogów, mamy pewn nie za ę ą łatwion spraw , ale o sprawie ani dudu, 351 tylko wjechali ę ś ż ł ą ę śmy na literatur i to jak ! Czy me mia em racji, e my si dobrali jak w korcu maku? — ż ż Bardzo pana przepraszam — rzekł z rozdra nieniem Ras-kolnikow — ale mo e pan zechce ł ś ł ć ś łaskawie wyja ni mi nareszcie, dlaczego w a ciwie zaszczycony zosta em jego odwiedzinami, bo... bo... spiesz ś ę ę ę si , nie mam czasu, musz wyj ć z domu... — Prosz ę ę bardzo, bardzo prosz . Siostra pana, Awdotia Romanowna, wychodzi za mąż za pana ż Ł ż Łu yna, Piotra Piet-rowicza u yna. — Czy nie mo ć ć żna by da spokoju mojej siostrze i nie wymawia nawet jej imienia! O ile pan rzeczywi ś ł ście jest Swidrygaj owem, to po prostu nie rozumiem, jak pan mie rozmawia ą ć ze mn o niej. — W ł ć ę ę ć ś ła nie o niej przyszed em z panem pomówi , nie mog wi c nie wymawia jej imienia. — Wi ę ć ę ęc dobrze, prosz mówi , byle pr dzej! — Przekonany jestem, ż Ł ł ł ć ś że je li pan cho pó godziny rozmawia z u ynem lub ma o nim ż ś ł ł ż ł ś cis e informacje, to wyrobi pan ju sobie o nim w a ciwe zdanie. To daleki krewny mojej ony. To nie jest m ż ąż dla Awdotii Romanowny. Jestem zdania, e Awdotia Romanowna po ę ż ł ę ę świ ca si szlachetnie i nierozwa nie dla... dla swojej rodziny. Zdawa o mi si na podstawie tego, co o panu s ń ł ł ż ł łysza em, e by by pan zadowolony, gdyby to ma że stwo nie dosz ś ś ło do skutku bez uszczerbku dla interesów. Dzi , po poznaniu pana osobi cie, jestem tego pewny. — Bardzo pan jest naiwny, przepraszam, chcia ć łem powiedzie bezczelny — rzekł Raskolnikow. — Chce pan powiedzie ć ż ł ż ć, e mam na widoku w asny interes. Mo e pan by spokojny, gdyby mi sz ł ł ł ło o siebie, nie by bym tak otwarty, zupe nie g upi nie jestem. Przy sposobno ę ę ś ą ści zwierz si panu z pewnej psychologicznej osobliwo ci. Przed chwil , usprawiedliwiaj ą ł ść ł ż ą ąc swoj mi o do Awdotii Romanowny, twierdzi em, e jestem ofiar . Wiedz pan zatem, ż ż ę ę że nie mam adnego dla niej uczucia, adnego. Sam si temu dziwi , bo przecie ś ł ę ż naprawd czu em co do niej... 352 — Z pró ł żniactwa i rozpusty — przerwa mu Raskolnikow. — W istocie jestem pró ą ń ż żniakiem i rozpustnikiem. Zreszt pa ska siostra ma tyle zalet, e i ja nie mog ą ę ł ę ć łem pozosta oboj tny. Ale to wszystko g upstwo, jak si zreszt sam przekonałem. — Dawno si ł ę pan o tym przekona ? — Zauwa ę ł ż ł ży em to ju przedtem, ostatecznie przekona em si trzy dni temu, prawie w chwili przyjazdu do Petersburga. W Moskwie przekonany by ż ę ę ć łem, e jad ubiega si o r ż Ł ć ę ęk Awdotii Romanowny i rywalizowa z panem u ynem. — Przepraszam, ę ł ł ę ć że przerw . A czy by by pan tak uprzejmy i zechcia si streszcza ? Pomówmy wprost o celu pa ś ę ę ę ńskiej wizyty. Bardzo si spiesz , musz wyj ć z domu... — Z najwi ą ś ą ł ł ą ę ększ przyjemno ci . Kiedy przyjecha em tu i postanowi em przedsi wzi ć... woja ą ć ą ż, zapragn łem poczyni przedtem pewne nieodzowne rozporz dzenia. Dzieci moje mieszkaj ą ś ą ą u ciotki, s bogate, osobi cie nie jestem im potrzebny. A zreszt jaki tam ze mnie ojciec! Dla siebie wzi ł ąłem tylko to, co mi rok temu ofiarowa a Marfa Pietrowna. To mi wystarczy. Przepraszam, zaraz przyst ż ł ę ępuj do sedna sprawy. Chcia bym przed woja em, który mo ż Ł ć ń że dojdzie do skutku, zako czy porachunki z panem u ynem. Nie mogę powiedzie ł ł ś ł ą ł ż ć, ebym go tak bardzo nie znosi , ale w a ciwie to on by przyczyn mojej k ótni z Marf ł ń ł ł ż ę ł ą Pietrowna, kiedy dowiedzia em si , e ona kleci a to ma że stwo. Chcia bym teraz przy pa ą ę ć ś ą ń ńskiej pomocy i w pa skiej zreszt obecno ci zobaczy si z Awdoti Romanowną i wyt ż ż ł ę ż Ł ż ć łumaczy jej, po pierwsze, e z u yna nie b dzie mia a adnego po ytku, lecz przeciwnie, na pewno b ą ę ędzie stratna. Nast pnie, poprosiwszy j o przebaczenie za niedawne przykro ę ę ć ę ł ś ści, o mieli bym si zaproponowa jej dziesi ć tysi cy rubli, aby tym sposobem ż ł u atwić zerwanie z panem Łu ynem. Zerwanie, którego — pewny jestem — sama pragn ś ż ą ł ęłaby, gdyby widzia a tak mo liwo ć. — Ale ł ą ł ę ż pan jest naprawd ob ąkany! — krzykn ł Raskolnikow nie tyle z y, ile zdumiony. — Jak pan ć śmie mówi takie rzeczy! 12 — Zbrodnia i kara 353 — By ż ę łem pewien, ze pan si oburzy. Ale po pierwsze, chocia nie jestem bogaty, nie zale ś ł ą ą ę ży mi na tych dziesi ciu tysi cach. S mi zupe nie niepotrzebne. Je li Awdotia Romanowna nie przyjmie ich, to prawdopodobnie zu ę żytkuj je w sposób znacznie g ż ł łupszy. To jedno. Po wtóre, mam zupe nie czyste sumienie. Nie mam w tym adnego wyrachowania. Mo ę ś ł ć ć że mi pan wierzy lub nie wierzy , ale w przysz o ci przekona si o tym pan i Awdotia Romanowna. Chodzi o to, ń ł ś że rzeczywi cie sprawi em pa skiej wielce szanownej siostrze sporo k ś ż ę ę ł ż łopotów i przykro ci; poniewa szczerze tego a uj , wi c bardzo pragn ś ć ł ę ę ć ę nie wykupi si pieni dzmi czy zap aci za przykro ci, lecz po prostu zrobi ż ż ż ł ą ś ć dla niej co dobrego, wychodz c z za o enia, e nie mam przecie przywileju na wyrz ą ą ł ę ądzanie jedynie krzywd. Nie wyst powa bym z moj propozycj tak otwarcie, gdyby kry ł ą ć ę ła si w niej cho by milionowa cz stka wyrachowania. Nie proponowa bym zresztą zaledwie dziesi ł ę ę ęciu tysi cy rubli, podczas gdy pi ć tygodni temu proponowa em znacznie wi ę ż ę ż ż ęcej. Poza tym bardzo mo liwe, e wkrótce si o eni , a tym samym wszystkie podejrzenia co do mych zakusów wzgl ą ść ń ędem Awdotii Romanowny musz upa . W ko cu zaznaczam, ż Ł ą ą że Awdotia Romanowna, wychodz c za m ż za u yna, otrzymuje te same pieni ż ę ę ądze tylko z innej r ki... Niech si pan nie irytuje, lecz zastanowi nad tym powa nie i spokojnie. Swidrygaj ł ą łow, mówi c to, by niezwykle rzeczowy i opanowany. — Prosz ź ą ż ę ł ń ż ę, niech pan ju sko czy — odezwa si Raskol-nikow. — W ka dym b d razie jest to niedopuszczalne zuchwalstwo. — Bynajmniej. Wygl ź ć ś ż ąda na to, e na tym wiecie wolno tylko krzywdzi swych bli nich, i przeciwnie: zakazuje si ł ę ć ś ę wy wiadczania cho by odrobiny dobra ze wzgl du na g upie formy. To nonsens. Gdybym na przyk ł ł ład umar i zapisa w testamencie ten kapitał pa ę ł ńskiej siostrze, czy i wtedy odmówi aby przyj cia? — Bardzo by ż ć mo e. 354 — No, co to, to nie. Zreszt ę ę ę ą jak nie, to nie, niech i tak b dzie. A jednak dziesi ć tysi cy to wspania ę ź ą ż ła rzecz w razie potrzeby. W ka dym b d razie prosz o powtórzenie tego Awdotii Romanownie. — Nie, nie powtórz . ę — Wobec tego b ł ć ę ś ć ą ą ę ęd musia stara si sam osobi cie pomówi z Awdoti Romanown i co za tym idzie, niepokoi ą ć j . — A gdybym spe ą ł ę ę ę ś ą ń ł łni pa sk pro b , to nie b dzie si pan stara o spotkanie z ni ? — Sam nie wiem, co panu odpowiedzie ć ą ę ż ł ć. Chcia bym chocia raz si z ni zobaczy . — Na to niech pan nie liczy. — Szkoda. Zreszt ż ę ż ą pan mnie nie zna, mo e si jeszcze zbli ymy. — S ż ę ż ądzi pan, e si zbli ymy? — Czemu nie? — u ą ł ł ł ę ą śmiechaj c si , powiedzia Swidrygaj ow. Wsta i wzi ł kapelusz. — Nie powiem, ą ł ć ę ł żebym specjalnie mia ochot pana trudzi , i nie liczy em na to, id c tutaj. Co prawda fizjonomia pa ł ńska uderzy a mnie jeszcze wczoraj rano... — A gdzie pan mnie widzia ł ł wczoraj rano? — zapyta Raskolnikow z niepokojem. — O, przypadkiem... Ci ś ż ę ągle mi si zdaje, e w panu jest co podobnego do mnie... Niech pan si ł ż ę nie obawia, nie jestem natarczywy: z szulerami y em w zgodzie, nie naprzykrza ę ę ł łem si ksi ciu Swirbejowi, memu dalekiemu krewnemu i magnatowi, umia em napisa ę ł ć w albumie pani Pry ukowej o madonnie Rafaela1, z Marfą Pi trowną siedem lat kamieniem siedzia ł łem, w domu Wiaziemskiego na placu Siennym przed laty nocowa em, a mo ę że i z Bergiem polec balonem. — No dobrze. A czy wolno zapyta ż ę ć, kiedy wybiera si pan w podró ? — W jak ż ą podró ? 1 Chodzi o Madonn ą ń ę Syksty sk Rafaela (1483-1520), ulubiony obraz Dostojewskiego. 355 — vv icn „wujo./, piz,cuic/,... oam pan u lyiii iiiuwn. — W woja ś ł ż ż ż? Ach, tak, rzeczywi cie mówi em panu o woja u... No, to jest powa na sprawa... Gdyby pan wiedzia ę ś ł ś ł ł, o co pan w a ciwie pyta! — doda , roze miawszy si nagle g ę ą ę ę ż ć ż ż ż ś ło no i urywanie. — Mo liwe, e zamiast woja owa , o eni si , swataj mi pann . — Tutaj? — Tak. — Kiedy pan zd ł ąży ? — Lecz bardzo pragn ż ę ę ć ąłbym raz jeden ujrze Awdoti Roma-nown . Powa nie o to prosz ż ł ł ę. No, do widzenia... By bym zapomnia ! Niech pan powie siostrze, e Marfa Pietrowna zapisa ą ł ń ś ą ła jej trzy tysi ce. To fakt. Mia o to miejsce na tydzie przed mierci , w mojej obecno ę ł ą ści. Za dwa lub trzy tygodnie Awdotia Romanowna b dzie mog a podj ć te pieniądze. — Mówi pan prawd ? ę — Tak. Niech pan to powtórzy. Moje uszanowanie. Mieszkam bardzo blisko od pana. Wychodz ę ł ł ąc, Swidrygaj ow zderzy si w drzwiach z Razumi-chinem. IID ochodzi ż Ł ś ż ś ła ósma. Szli po piesznie do Bakalejewa, eby przyj ć przed u ynem. — Kto to by ę ź ł ł? — zapyta Razumichin, gdy tylko znale li si na ulicy. — Swidrygaj ł ę ą ł łow. Ten ziemianin, który skrzywdzi moj siostr , kiedy by a u nich guwernantk ł ś ł ą ł ś ą. Prze ladowa j mi osnymi wyznaniami. Na skutek jego zalotów opu ci a ich dom, wyp ę ę ę ż ędzona przez jego on Marf Pietrowna. W nast pstwie owa Marfa Pietrowna prosi ł ł ś ę ła Duni o przebaczenie, obecnie za zmar a nagle. To o niej by a mowa wczoraj. Nie wiem, dlaczego l ł ł ę ękam si bardzo tego cz owieka. Przyjecha natych- 356 miast po pogrzebie ę ś ż żony. Dziwnie si zachowuje i jest na co zdecydowany... Nale y strzec Duni ł ć ł ś ł ę przed nim... To w a nie chcia em ci powiedzie , s yszysz? — Strzec? Có ę ż ę ę ć ż ż on mo e jej zrobi ? Dzi kuj ci, e zwracasz si z tym do mnie... B ę ędziemy jej pilnowali, b dziemy!... Gdzie on mieszka? — Nie wiem. — Dlaczego nie zapyta ę ą ś łe ? Szkoda! Zreszt dowiem si . — Widzia ł ś łe go? — zapyta Raskolnikow po chwili milczenia. — Tak widzia ł łem, dobrze widzia em. — Przyjrza ł ł ę ś ł ę ś łe mu si ? Przyjrza e mu si dok adnie? — nalega Raskolnikow. — Tak, zapami ę ł ł ł ęta em go. W t umie bym go rozpozna . Mam pami ć do twarzy. Zamilkli znowu. — Hm, bo widzisz — mrukn ą ę ł ę ś ął Raskolnikow — my l ... zdawa o mi si ... ci gle mi się wydaje, ł ż że to mo e tylko z udzenie. — O czym ty mówisz, nie rozumiem? — Wszyscy mówicie — ci ż ś ą ągn ł Raskolnikow z wymuszonym u miechem — e jestem ob ł ł ę ż ż ę ł łąkany. Zdawa o mi si teraz, e mo e naprawd jestem ob ąkany i widzia em widmo? — Co znowu? — Zreszt ż łą ż ł ą ą, kto wie! Mo e w istocie jestem ob kany i wszystko, co prze y em w ci gu ostatnich dni, by ź ą ło tylko gr wyobra ni... — ł ł Ach, Rodia, znów cię zdenerwowano!...Co on mówi , po co przyszed ? Raskolnikow nie odpowiedzia ę ę ł ś ł. Razumichin zamy li si przez chwil . — Wys ł ł ś ł ł łuchaj mojej relacji — zaczai. — By em u ciebie, spa e , zjad em obiad i poszed em do Porfirego. Zamietow przesiaduje u niego. Chcia ł ę ą łem zacz ć, ale mi si nie uda o. Nie mog ć ż ł ę ą ą ć łem postawi kwestii, jak nale a o. Oni, zdaje si , nie rozumiej i nie mog zrozumie , ale wcale si ą ę tym nie detonuj . 357 roaszecHem z fornrym ao oKna, zacz ł ąłem mowie, aie znów z tego nic nie wysz o: on spogl ą ń ą ąda w bok, ja spogl dam w bok. W ko cu podsun łem mu pięść pod nos i powiedzia ą ł ę ł ż łem, e mu eb rozwal po familijnemu. Tylko spojrza na mnie. Splun łem i wyszed ł ę ł łem, to wszystko. Bardzo g upio. Do Zamietowa si nie odezwa em. Zrozum: my ł ł ł ś ż ł śla em, e co zepsu em, ale potem, kiedy schodzi em ze schodów, przysz a mi wspania ł ś ł ę ł ś ł ś ła my l do g owy, ol ni a mnie wprost: o co si w a ciwie k opoczemy? Gdyby ci grozi ś ń ło niebezpiecze stwo czy co podobnego, to co innego. Ale tak! Nie masz z tym nic wspólnego, wi ź ę ż ż ęc gwi d na wszystko. B dziemy sobie drwili z nich pó niej. Na twoim miejscu zacz ń ę ą ć ąłbym im mistyfikowa 1. Dopiero potem najedz si wstydu! Plu na to, potem mo ć ś ę ż ś ć ł ę żna b dzie ich nawet wy oi , tymczasem za mo emy si mia ! — Oczywi ł ście — odpowiedzia Raskolnikow. „Ciekawy jestem, co powiesz jutro". — Rzecz dziwna, ani razu nie przysz ś ś ło mu na my l, „co pomy li Razumichin, kiedy się dowie". My ł ą śl c o tym, Raskolnikow patrzy na niego badawczo. Relacja Razumichina o jego bytno ł ż ę ł ści u Porfirego nie zainteresowa a go zbytnio: tak wiele si ju zmieni o!... W korytarzu spotkali ł ś ł ł ż Łu yna: przyszed punktualnie o ósmej i w a nie szuka numeru pokoju, wi ł ę ą ą ęc weszli wszyscy razem, nie patrz c jednak na siebie i nie witaj c si . M odzi ludzie poszli naprzód. ę ę ł ś ś ż Łu yn za , dla przyzwoito ci, zatrzyma si chwil w przedpokoju, zdejmuj ł ć ł ł ąc p aszcz. Pulcheria Aleksandrowna wsta a, by go powita w progu. Dunia wita a się z bratem. Ł ż ł ć ż ą ś ą ł ł u yn wszed do pokoju i dosy grzecznie, chocia ze zdwojon godno ci , sk oni się paniom. Robi ż ł ł ł ę ć ł wra enie cz owieka stropionego, który nie zdo a si jeszcze opanowa . Pulcheria Aleksandrowna, równie ł ż ż nieco za enowana, pospiesznie usadowi a wszystkich wokó ż Ł ż ł ł ł ą ł okr g ego sto u, na którym szumia ju samowar. Dunia i u yn usiedli naprzeciwko siebie po dwóch stronach stołu. Razumichin i Raskolnikow 1 Mistyfikowa ł ć ć — wprowadza w b ąd. 358 na wprosi ruicnern /\ieKsanurowny: Kazumicnm ODOK ż Łu yna, a Raskolnikow przy siostrze. Zaleg ł ą ę ą ż Ł ła cisza. u yn wyj ł powoli chusteczk , od której wion ł zapach perfum. Wytar nos z min ś ę ś ł ł ą cz owieka wspania omy lnego, lecz dotkni tego w swej godno ci, który postanowił za ł ą ś ł ń ś ć żąda wyja nie . Jeszcze w przedpokoju mia zamiar wyj ć, nie zdejmuj c p aszcza, by w ten sposób ostro, a dotkliwie ukara ą ć obie panie, daj c im od razu wszystko do zrozumienia. Nie zdecydowa ś ę ł ę ę ł si jednak. Przy tym w ogóle l ka si niepewno ci. W danym wypadku za ł ś ł ć ś ł ż ś nale a o wyja ni , z jakiej w a ciwie przyczyny nie us uchano jego rozkazu. Wida ć ś ę ś ć co tu jest na rzeczy, a wi c lepiej to wyja ni . Na ukaranie zawsze b ę ż ędzie czas; i tak przecie ma je w r ku. — Mam nadziej ę ł ż ą ł ż ę, e mia y panie dobr podró ? — oficjalnie zwróci si do Pulcherii Aleksandrowny. — Bogu dzięki. — Jest mi nader mi ę ło. A Awdotia Romanowna, czy nie jest zm czona? — Jestem m ę ę ę ź ł ę ł łoda i zdrowa. Nie m cz si , ale mama le znosi a drog — odpowiedzia a Dunieczka. — ł ł ć Cóż robi !Nasze ojczyste szlaki są nader d ugie. Nasza kochana Rosja to rozleg y kraj... Mimo najszczerszych ch ć ł ęci nie mog em pospieszy paniom na spotkanie. Mam jednak nadziej ł ł ż ę, e specjalnych k opotów panie nie mia y? — O, nie! By ł ś ą ś ły my ogromnie skonfundowane — znacz co podkre li a Pulcheria Aleksandrowna — i gdyby nam Bóg nie zes ś ł ł ła pana Razumichina, nie da yby my sobie rady. Oto w ą ł ś ła nie on, Dymitr Prokofjicz Razumichin — doda a, przedstawiaj c go Łużynowi. — A jak ż Ł ą ś ł ż że, ju mia em przyjemno ć... wczoraj — mrukn ł u yn, popatrzywszy wrogo na Razumichina, po czym zas ę ł ż ż Ł ł ę ł ępi si i zamilk . u yn w ogóle nale a do rz du ludzi sprawiaj ą ż ących wra enie nadzwyczaj uprzejmych w towarzystwie i maj cych specjalne pretensje do uprzejmo ś ę ś ś ści, którzy jednak, je li co dzieje si nie po ich my li, natychmiast tracą kontenans 359 kawalerów mog ć ących rozrusza towarzystwo. Znowu wszyscy zamilkli: Raskolnikow milcza ł ł uparcie, Aw-dotia Romanowna nie chcia a do czasu przerywa ł ć milczenia, Razumichin nie mia nic do powiedzenia, wobec czego Pul-cheria Aleksandrowna znowu si ł ę zaniepokoi a. — Czy s ę ą ę ł ż ł łysza pan, e Marfa Pietrowna umar a? — zacz ła, uciekaj c si do swego dyżurnego tematu. — A jak ł ł ł ł ł że, s ysza em, s ysza em. Od razu mnie zawiadomiono. A nawet przyjecha em, aby zawiadomi ł ż ć panie, e Arkadiusz Iwanowicz Swidrygaj ow natychmiast po pogrzebie ż ł ł ł ony wyjecha do Petersburga. Tak przynajmniej s ysza em. — Do Petersburga? Tutaj? — z l ą ł ł ękiem zapyta a Dunieczka i zamieni a spojrzenie z matk . — Istotnie. I oczywi ś ł ż ście nie bez celu, zwa ywszy na nag o ć wyjazdu i w ogóle poprzedzające go wypadki. — Bo ę ę że drogi, czy i tu nie zostawi Duni w spokoju! — j kn ła Pulcheria Aleksandrowna. — Zdaje mi si ż ę, e specjalnie nie ma powodów do obawy ani pani, ani Awdotia Romanowna. Naturalnie, o ile panie same nie zechc ć ą ą nawi za z nim jakichkolwiek stosunków. Co do mnie, to czuwam i teraz w ć ę ś ła nie staram si dowiedzie , gdzie on mieszka... — Nie uwierzy pan, jak mnie pan przerazi ł ł — mówi a dalej Pulcheria Aleksandrowna — widzia ż ę ł łam go tylko dwa razy i wyda mi si potworny, potworny. Jestem pewna, e był przyczyn ś ą mierci nieboszczki Marfy Pietrowny. — Co do tego nie ma pewno ś ł ę ę ę ł ć ż ści. Mam cis e informacje. Nie b d si spiera . By mo e, przyczyni ż ł ę ł si do przyspieszenia biegu rzeczy przez moralny wp yw zniewagi, e tak powiem. Natomiast zgadzam si ę ł ę zupe nie co do oceny zachowania si i moralnej charakterystyki tego cz ś ł ą łowieka. Nie wiem, czy teraz ma pieni dze i co w a ciwie odziedziczy ż ł ę ę ż ł po onie. B d mia dane w tej sprawie w najbli szym czasie. Lecz bezwzgl ę ą ędnie tu, w Petersburgu, posiadaj c bodaj najmniejszy zasób pieni dzy, 360 wróci do dawnego trybu ł życia. Jest najrozpustniejszy i najbardziej upad y ze wszystkich ludzi tego pokroju. Mam wszelkie dane, by s ę ż ć ądzi , e Marfa Pi trowna, która na swoje nieszcz ł ż ł ę ł ęście osiem lat temu pokocha a go tak bardzo, i wykupi a go z wi zienia za d ugi, odda ł ę ę ł ą ła mu jeszcze jedn przys ug : jedynie dzi ki jej staraniom i ofiarom st umiono w zarodku karn ę ę ą spraw o zwierz ce, a nawet fantastyczne morderstwo, za które z wszelką pewno ć ś ł ę ę ł ą ści przespacerowa by si na Syberi . Taki to jest cz owiek, je li chcecie wiedzie ! — Bo ż ł ł ę ę że drogi! — j kn ła Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow s ucha uwa nie. — Czy rzeczywi ł ł ś ście ma pan co do tego wszystkiego cis e informacje? — zapyta a Dunia surowo i poważnie. — ł Powtarzam tylko to, z czego mi się zwierzy a w sekrecie nieboszczka Marfa Pietrowna. Nale ż ć ży zaznaczy , e z prawnego punktu widzenia sprawa jest bardzo niejasna. W Petersburgu mieszka ż ła, a mo e i dotychczas mieszka niejaka Resslich, cudzoziemka i poza tym drobna lichwiarka, trudni ą ę ąca si jeszcze innymi sprawami. Z ow Resslich łą ł ł ł czy y pana Swid-rygaj owa od dawna nader bliskie i tajemnicze stosunki. Mieszka a u niej daleka krewna, zdaje si ę ł ę siostrzenica, g uchoniema dziewczyna pi tnaste- czy nawet czternastoletnia, której owa Resslich bezgranicznie nienawidzi ł ż ła, wymawia a jej ka dy k ł ż ą ą ł ęs, a nawet nieludzko bi a. Znaleziono j powieszon na strychu. Uznano, e by o to samobójstwo. Po zwyk ź ń ę łej procedurze na tym spraw zako czono. Dopiero pó niej wp ł ł ż ę łyn ło doniesienie, e dziecko... okrutnie skrzywdzi Swidrygaj ow. Co prawda, wszystko to by ł ś ł ę ło m tne. Doniesienie pochodzi o od innej Niemki, w ciek ej baby, nie ciesz ą ę ę ącej si zaufaniem. W rezultacie, dzi ki staraniom i pieni dzom Marfy Pietrowny, doniesienie w ą ż ł ą ę ł ś ła ciwie nie wp yn ło. Kr ży y tylko plotki. Jednak e same te plotki s wielce znamienne. Pani, Awdotio Romanowno, na pewno s ę ł łysza a u nich histori o parobku Filce, który sze ę ę ł ń ść lat temu, jeszcze za pa szczyzny, zmar skutkiem zn cania si nad nim. 361 — Przeciwnie. S ł ę ł łysza am, ze ten hilka sam si powiesi . — Tak jest. Ale zmusi ś ł ł ł go albo raczej doprowadzi do gwa townej mierci system prze ł ę ę ń śladowa i zn cania si pana Swidrygaj owa. — Nic o tym nie wiem — odpowiedziała oschle Dunia. — S ć ł ę ą ł łysza am tylko niezwykle dziwn histori o tym Filce, który mia by podobno hipochondrykiem, domoros ł ę ż łym filozofem; ludzie mówili, e „si zaczyta ", a przyczyną samobójstwa by ż ł ż ł ż ły raczej drwiny ni razy pana Swidrygaj owa. Zauwa y am, e Swidrygaj ą ż ł ę ł łow dobrze obchodzi si ze s u b i ludzie go nawet lubili, aczkolwiek rzeczywi ć ś ście przypisywano mu mier Filki. — Jak widz ę ł ę, pani sk ania si do usprawiedliwienia go — zauwa ś ę ą ż Ł ł ży u yn, krzywi c si w dwuznacznym u miechu. — Rzeczywi ł ę ę ć ł ście, to cz owiek sprytny i umie stara si o wzgl dy dam, czego op akanym przyk ć ż ł ł ć ś ładem jest tak zagadkowa mier Marfy Pietrowny. Chcia bym tylko s u y pani i jej mamusi rad ć ę ż ą ż ę ą, a to ze wzgl du na to, e niew tpliwie nale y si spodziewa jakichś kroków z jego strony. Co do mnie, to jestem przekonany, ą że osobnik ten bez w tpienia ugrz ł ż ż ł ę ęźnie na nowo w wi zieniu za d ugi. Jego ona w adnym razie nie mia a zamiaru, ze wzgl ł ś ć ędu na dzieci, zabezpieczy go, a gdyby nawet mu co zostawi a, to chyba tylko na pierwsze potrzeby, coś niewielkiego, efemerycznego, co nawet na rok nie starczy człowiekowi z jego narowami. — Prosz ę ł ę pana — powiedzia a Dunia — bardzo prosz , dajmy spokój panu Swidrygaj ż łowowi. To mnie nu y. — W ą ł ł ą ę ś ła nie przed chwil by u mnie — powiedzia nagle Raskolnikow, odzywaj c si po raz pierwszy. Ze wszystkich stron rozleg ż Ł ę ę ły si okrzyki, wszyscy zwrócili si do niego, nawet u yn był poruszony. — Pó ł ł ł ł ę ą łtorej godziny temu, kiedy spa em, wszed , obudzi mnie i przedstawi si — ci gnął dalej Raskolnikow — by ą ż ł ć ł dosy swobodny, weso y i jest przekonany, e dojdzie ze mn do porozumienia. Mi ą ę ć ędzy innymi bardzo pragnie zobaczy si z tob , Duniu, i szuka ku temu sposobno ś ści. Mnie za prosił 362 o po ą ł ę średnictwo. Ma dla ciebie propozycj , powiedzia mi nawet jak . Poza tym kategorycznie o ą ś ń ż ł świadczy , e Marfa Pietrowna na tydzie przed mierci w testamencie zapisa ż ć ż ą ła ci trzy tysi ce rubli, które mo esz odebra w najbli szym czasie. — ę ł ż ł ł ę ę Bogu niech b dą dzi ki!— zawo a aPulcheria Aleksand-rowna i prze egna a si . — Módl si ę ą ę za ni , Duniu, módl si . — Rzeczywi ż Ł ę ł ście, to prawda — wyrwa o si u ynowi. — Co dalej, co dalej? — niecierpliwi ę ła si Dunia. — Potem powiedzia ą ł ż ż ł, e sam nie jest bogaty, e ca y maj tek przechodzi na dzieci, które s ł ż ą teraz u ciotki. Wreszcie, e zamieszka niedaleko ode mnie, gdzie mianowicie, nie pytałem... — Ale co, co on chce zaproponowa ż ł ć Duni? — zapyta a przera ona Pulcheria Aleksandrowna. — Czy ci powiedzia ? ł — Tak, powiedzia . ł — Więc co? — Powiem później. Raskolnikow umilk ę ł ł i zabra si do herbaty. Luzy n spojrzał na zegarek. — Mam co ł ł ę ę ę ł ś pilnego do za atwienia, wi c nie b d przeszkadza — doda z nieco obra ś ę ć ą ą ą żon min i zacz ł zbiera si do wyj cia. — Niech pan nie odchodzi — powiedzia ż ł ć ę ła Dunia — przecie zamierza pan sp dzi z nami wieczór. Poza tym pisa ą ć ę ż ł pan, e chce si pan porozumie z mam . — Tak jest — wyrzek ą Ł ż ą ą ę ł znacz co u yn, siadaj c, ale nie wypuszczaj c kapelusza z r ki. — Rzeczywi ł ć ą ą ą ście mia em zamiar pomówi z pani i z jej wielce szanown mamusi o sprawach nader wa ż żnych. Ale podobnie jak brat pani nie mo e przy mnie wyjawić pewnych propozycji pana Swidrygaj ć ę ę ż łowa, ja równie nie chc i nie mog wyjawi ... wobec osób trzecich... pewnych rzeczy nader, ale to nader wa ś żnej tre ci. Przy tym zasadnicza i gor ł ł ś ąca pro ba moja nie zosta a spe niona... Ł ł ę ą ł użyn zrobi rozgoryczon min i pompatycznie umilk . — To ja nalega ś ń ł ż łam, eby brat by przy naszym spotkaniu wbrew pa skiej pro bie — powiedzia ż ł ła Dunia. — Pisa pan, e 363 brat obrazi ą ę ż ś ć ę ć ż ł pana, s dz , ze nale y to natychmiast wyja ni i musicie si pogodzi . Je eli Rodia rzeczywi ł ć ł ście pana obrazi , to powinien przeprosi i przeprosi pana. To doda o Ł ś użynowi pewno ci siebie. — S ć ż ę ą pewne obelgi, o których przy najlepszych ch ciach nie mo na zapomnie . Istnieje granica, któr ą ę ć ą niebezpiecznie jest przekracza , bowiem gdy si j przekroczy, odwrót staje si ż ę niemo liwy. — Ale ł ł ż ja nie o tym mówi am — przerwa a mu z lekkim zniecierpliwieniem Dunia — niech pan zrozumie, ę ę ż ś ł ł że ca a nasza przysz o ć zale y od tego, czy si jak najpr dzej to wszystko wyja ę ż ż ą ż ł śni i u o y, czy nie. Na pocz tku te zaznaczam, e nie zmieni zdania, i o ile panu cho ę ż ę ę ś ń ć ć troch na mnie zale y, to nawet z trudem, ale musi pan t spraw dzi zako czy . Powtarzam, o ile mój brat zawinił, to przeprosi. — Dziwi ż Ł ę ł ę ż ę ę si , e pani tak stawia kwesti — coraz bardziej niecierpliwi si u yn — ceni ż ą ą ę ć ś ąc i, e tak powiem, wielbi c pani , mog nader, ale to nader nie lubi kogo z rodziny. Pretenduj ęś ę ę ś ąc do szcz cia posiadania pani r ki, nie mog jednocze nie przyjmowa ą ć na siebie obowi zków niezgodnych... — Niech pan nie b ł ę ędzie taki przeczulony — z przej ciem przerwa a mu Dunia. — Niech pan pozostanie tym m ł ż ł ądrym i szlachetnym cz owiekiem, za jakiego pana uwa a am i pragn ą ą ń ę ą ł ć ż ę uwa a . Da am panu wielk obietnic , jestem pa sk narzeczon , niech mi pan zaufa i niech mi pan wierzy, ż ę ę ą ę że potrafi bezstronnie rozstrzygn ć t spraw . To, e biorę na siebie rol ą ą ą ę ę s dziego, jest tak sam niespodziank dla mego brata, jak i dla pana. Prosz ł ł ń ąc go po otrzymaniu pa skiego listu, aby koniecznie przyszed , nie mówi am mu o swych zamiarach. Niech pan zrozumie, ż ę ę ę ż ł że je eli si nie pogodzicie, b d przecie musia a wybiera ł ę ć mi dzy wami: albo pan, albo on. Tak zosta a postawiona kwestia przez was obu. Nie chc ć ę ę ć ę i nie wolno mi pomyli si w wyborze, dla pana musz zerwa z bratem, dla brata musz ę ć ę ę ć ę zerwa z panem. Chc i mog przekona si teraz na pewno, czy on jest mi bratem. A co do pana: czy zależy panu 364 na mnie, czy pan mnie kocha, czy mo ę ć że pan by moim m żem? — Awdotio Romanowno — zas ą ł ż Ł ł ę ępiwszy si , powiedzia u yn — pani s owa s zbyt wa ź ę żkie dla mnie, powiem wi cej: nawet obra liwe z uwagi na stanowisko, jakie mam honor w stosunku do pani zajmowa ź ł ą ć. Pomijaj c nawet zgo a obra -liwy i dziwaczny sposób stawiania mnie na jednym poziomie z... porywczym m ł ń łodzie cem, s owa pani pozwalaj ł ś ż ć ą wnosi o mo liwo ci z amania danego mi przyrzeczenia. Mówi pani: „pan albo on". Tym samym daje mi pani do zrozumienia, jak ma ę ło dla niej znacz ... Nie mogę pozwoli ę ą ń ą ć na to wobec stosunków i... zobowi za istniej cych mi dzy nami. — Jak to! — wybuchn ń ęła Dunia. — Ja stawiam pa ski interes na równi z tym wszystkim, co by ł ł ż ż ło mi dotychczas w yciu najdro sze, z tym, co stanowi o dotychczas ca e moje ż ę ż ż ł ę ycie, a pan si obra a, e go zbyt ma o ceni ! Raskolnikow milcza ą ę ż ę ż Ł ą ś ł, u miechaj c si zjadliwie, Razumichin a si wzdrygn ł, u yn jednak, nie bacz ę ł ł ąc na s owa Duni, stawa si coraz bardziej przykry i napastliwy, jakby się tym delektowa . ł — Mi ł ż ęż ż ś ł ć ś ło ć ku przysz emu towarzyszowi ycia, m owi, powinna przewy sza mi o ć do brata — powiedzia ć ę ż ł sentencjonalnie — a w adnym razie nie mog by stawiany na jednym poziomie... Chocia ś ż ł ż utrzymywa em poprzednio, e w obecno ci brata pani nie chc ę ś ć ł ł ę i nie mog wyja nia sprawy, w jakiej przyszed em, niemniej jednak zdecydowa em si ś ę ć ę teraz zwróci si do wielce szanownej mamusi pani w celu wy wietlenia pewnej zasadniczej, a nader przykrej dla mnie sprawy. Syn pani — zwróci ę ł si do Pulcherii Aleksandrowny — wczoraj w obecno ż ę ż ści pana Rassudkina czy te ... zdaje si , e tak? przepraszam, zapomnia ę ę ł ł łem nazwiska — sk oni si uprzejmie w stron Razumichina — obrazi ł ą ą ł mnie, przeinaczaj c mój pogl d, który zakomunikowa em pani wtedy w prywatnej rozmowie przy kawie. Mianowicie, ą ń ł ę że ze wzgl dów moralnych ma że stwo z biedn panną znaj ą ł ą ąc niedostatek jest wed ug mnie korzystniejsze z punktu widzenia zwi zku ma ń ł ż ń łże skiego ni ma że - 365 stwo z pann ż ł ś ł ą, która zakosztowa a zbytku, byn pani rozmy lnie wypaczy a do absurdu znaczenie moich s ę ą ę ą ś ł ł łów i przypisywa mi z o liwe zamiary, opieraj c si , jak s dz , na w ę ę ęś ś ł ć ż ę ę łasnej pani korespondencji. B d szcz liwy, je li zdo a pani upewni mnie, e si myl , uspokajaj ł ąc mnie w ten sposób w znacznej mierze. Zechce pani askawie uwiadomić mnie, jakich zwrotów u ł ą ś ł ży a pani w li cie do syna, powtarzaj c mu moje s owa. — Nie pami ł ę ł ętam — zmiesza a si Pulcheria Aleksandrowna — powtórzy am tak, jak zrozumia ł ś ż ł łam. Nie wiem, co powiedzia panu Rodia... Mo e co przesadzi . — Bez pani sugestii nie móg ć ł przesadzi . — Piotrze Pietrowiczu — z godno ł ż ś ą ści o wiadczy a Pulcheria Aleksandrowna — to, e jeste ł ń ś ę ż ś śmy tutaj, naj wymowniej wiadczy, e ja i Dunia nie wzi ły my pa skich s ów z najgorszej strony. — S ł łusznie, mamo! — z uznaniem powiedzia a Dunia. — Wi ż Ł ę ł ęc to ja jestem winien — oburzy si u yn. — Bo widzi pan, pan zwala win ś ł ę na Rodiona, a sam napisa pan o nim w li cie nieprawdę — dorzuci ę ś ła, o mieliwszy si , Pulcheria Aleksandrowna. — Nie pami ę ł ż ętam, ebym mówi nieprawd . — Napisa ą ł ą Ł ż ż ł ł pan — ostro wtr ci Raskolnikow, nie patrz c na u yna — e odda em wczoraj pieni ś ł ę ądze nie wdowie po stratowanym urz dniku, jak by o w rzeczywisto ci, tylko jego ż ł córce, której do dnia wczorajszego nie zna em. Napisał pan to, aby poró nić mnie z rodzin ę ł ż ł ą, i w tym celu doda pan obel ywe s owa o prowadzeniu si dziewczyny, której pan nie zna. Wszystko to plotki i pod ś ło ć. — Przepraszam, szanowny panie — trz ż ż Ł ł ś ł ę ą ęs c si ze z o ci, odpowiedzia u yn — je eli w li ł ę ń ń ę ście swym rozpisywa em si o pa skim charakterze i o pa skim zachowaniu si , to jedynie, aby zado ł ń ż ć ść uczyni yczeniu pa skiej siostry i mamusi, które prosi y mnie o doniesienie im, w jakim pan jest stanie i jakie pan na mnie zrobi ś ż ł wra enie. Co za tyczy si ą ć ż ś ę tre ci mego listu, to niech mi pan wska e cho jeden wiersz niezgodny z prawd . Czy pan nie zmarnowa ę ł pieni dzy i czy we wspomnianej 366 rodzime, jakkolwiek rzeczywi ę ście nieszcz śliwej, nie ma osób niegodnych? — A ja uwa ł ż żam, e pan wraz ze swymi wszystkimi zaletami nie wart jest ma ego palca tej nieszcz ą ęśliwej dziewczyny, w któr pan rzuca kamieniem. — Zatem zdecydowa ą ć ę łby si pan wprowadzi j do towarzystwa swojej matki i siostry? — Ju ś ł ć ł ż to zrobi em, o ile chce pan wiedzie . Siedzia a dzi obok mamy i Duni. — Rodia! — krzykn ę ł ęła Pulcheria Aleksandrowna. Dunia zaczerwieni a si , Razumichin zmarszczy ś ę ł ś ż Ł ł brwi, u yn u miecha si zjadliwie i wynio le. — Raczy pani sama skonstatowa ż ć ż ę ć, czy tu mo e by mowa o zgodzie. Mam nadziej , e teraz sprawa jest ju ę ś ń ż sko czona i wyja niona raz na zawsze. Odchodz , aby nie psuć przyjemnego nastroju tego rodzinnego spotkania i nie przeszkadzać w wyjawianiu tajemnic. — Wsta ł ął ę ć ż ł z krzes a i wzi kapelusz. — Pozwol sobie jednak zauwa y na odchodnym, ż ę ę ś ł ż ć że wolno mi chyba liczy na to, i w przysz o ci nie b d nara any na podobne spotkania i ę ą że tak powiem, kompromisy. Specjalnie pani o to prosz , szanowna Pulcherio Aleksandrowno, list mój bowiem skierowany był pod pani, a nie czyimkolwiek innym adresem. Pulcheria Aleksandrowna poczu ę ę ła si dotkni ta. — Jak widz ż ł ą ł ę ł ę, pan ju zupe nie zagarnia nas pod swoj w adz . Dunia odpowiedzia a panu, dlaczego nie spe ę ł ż ń łniono pa skiego yczenia, mia a ona najlepsze ch ci. Pisze pan do mnie w dodatku w tonie rozkazuj ć ż ń ż ż ącym. Có to, czy ka de pa skie yczenie ma by dla nas rozkazem? Uwa ć ż żam, e przeciwnie: powinien pan by teraz w stosunku do nas specjalnie delikatny i pob ś ł ł ż ś ż ła liwy, bo my przecie wszystko rzuci y i przyjecha y my tutaj, ufaj ż ą ż ś ąc panu, i przez to samo jeste my ju wystarczaj co od pana zale ne. — No, nie jest to zupe ś ł ł łnie s uszne, zw aszcza w danej chwili, po otrzymaniu wiadomo ci o zapisaniu przez Marfę Pietrownę 367 trzech tysi ż ę ęcy rubli, których zjawienie si jest, jak przypuszczam, nader po ądane, o ile mog ł ć ę wnosi ze zmiany tonu w stosunku do mnie — doda zjadliwie. — S ż ś ż ł ż ą ądz c z tej uwagi — zauwa y a rozdra niona Dunia — rzeczywi cie mo na by przypuszcza ś ą ł ż ć, e liczy pan na nasz bezradno ć. — Ale teraz ju ć ł ś ł ć ę ż nie mog liczy , zw aszcza za nie chcia bym przeszkadza w podaniu do wiadomo ł ści tajemniczych propozycji pana Arkadiusza Swidrygaj owa, do których zakomunikowania upowa ą ę żniony jest pani brat, a które jak widz , maj dla pani zasadnicze, a by ł ż ż ć mo e, te nader mi e znaczenie. — Ach, Bo ę ę ś że wi ty! — krzykn ła Pulcheria Aleksandrow-na. Razumichin nie móg ś ć ł usiedzie na krze le. — I nie wstyd ci teraz, siostrzyczko? — zapytał Raskol-nikow. — Wstyd mi, Rodia — powiedzia Ł ż ę ą ść ł ła Dunia. — Panie u yn, prosz st d wyj — zwróci a si ż Ł ę do u yna blada z gniewu. Zdawa ł ż ę ło si , że Łu yn zupe nie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Był zbyt pewny siebie, swojej w ś ł ł ł ładzy i bezradno ci swych ofiar. Nie wierzy w asnym uszom. Poblad i usta mu si ł ę ę zatrz s y. — Awdotio Romanowno, o ile teraz zamkn ż ą ę za sob drzwi po takim po egnaniu, to proszę sobie dobrze to zwa ę ę ż ę ć ży , bo nie powróc ju nigdy. Niech si pani zastanowi. Ja si nie cofam. — Có ę ż ł ę ą ę ś ż za bezczelno ć! — krzykn ła Dunia, zrywaj c si z krzes a. — Nie ycz sobie, aby pan kiedykolwiek wróci . ł — Tak! To to ta-a-k! — zawo ż ł ż Ł ł ła u yn, który do ostatniej chwili nie wierzy w mo liwość podobnego zako ę ł ł ł ńczenia sprawy i teraz zupe nie straci g ow . — To ta-a-k! A czy zdaje sobie pani spraw ć ł ż ę z tego, e mia bym prawo zaprotestowa ? — Jakim prawem pan si ą ę ę ą ę tak do niej odzywa? — gor co uj ła si za córk Pulcheria Aleksandrowna. — W jaki sposób mo ć że pan prostestowa ? Jakie ma pan prawo? Pan s ł ę ą ż ądzi, e oddam moj Duni takiemu cz owiekowi? Niech pan sobie 368 idzie i zostawi nas w spokoju! Same jeste ą ą ł ę ś ż śmy sobie winne, e my si da y wci gn ć do złej sprawy, a ja najbardziej... — Jednak ę ł ą ż Ł ę ł ś że — w cieka si u yn — jestem zwi zany danym s owem, którego si pani teraz tak zarzeka... i wreszcie... w zwi ż ł ż ązku z powy szym mia em, e tak powiem, wydatki. Ta ostatnia pretensja by ż ż Ł ła tak typowa dla u yna, e Raskolnikow, blady z gniewu i usilnego mitygowania si ś ą ł ę, nie wytrzyma i nagle wybuchn ł miechem. Pulcheria Aleksandrowna zirytowa ę ła si na dobre. — Wydatki? Jakie pan mia ś ł ł wydatki? Czy ma pan na my li kufer? Konduktor przewióz go panu darmo. Mój Bo ł ż ł ą ś że, to my my pana zwi za y? Niech e pan oprzytomnieje, cz owieku! To pan nam skr ę ł ępowa r ce i nogi, a nie my panu! — Dosy ż Ł ą ł ć ę ę ć, mamo, prosz ci , dosy ! — uspokaja a j Dunia. — Panie u yn, niech pan z łaski swojej wyjdzie! — Pójd ą ą ł ę, ale to jedno jeszcze powiem — rzek , nie panuj c nad sob . — Pani matka zapomnia ą ą ę ł ż ł ła widocznie o tym zupe nie, e zdecydowa em si poj ć pani mimo miejskich plotek kr ą ł ż ążących o jej, e tak powiem, reputacji po ca ej okolicy. Pomijaj c dla pani opinię publiczn ć ł ż ę ł ę ą ą i rehabilituj c pani reputacj , zdawa oby si , e mog em liczy na uznanie, a nawet ę ś ł ę ę ż ł ą ć żąda wdzi czno ci pani! Dopiero teraz otwar y mi si oczy... Widz , e post pi em nader, ale to nader lekkomy ł ż ślnie, lekcewa ąc g os opinii... — Na co on sobie pozwala! — krzykn ł ę ą ął Razumichin, zrywaj c si z krzes a, gotów rzucić si ż Ł ę na u yna. — Pod ł ł ł ły i z y z pana cz owiek — powiedzia a Dunia. — Milcz i nie ruszaj si ą ą ę! — krzykn ł Raskolnikow, powstrzymuj c Razumichina. Potem, stan ł ż Ł ż ąwszy tu przy u ynie, rzek spokojnie i dobitnie: — Zechce pan wyj ę ł ść i ani s owa wi cej, bo... Ł ż ł ę ą ł ś ą ą u yn patrzy na niego przez chwil blady, z wykrzywion z o ci twarz , po czym odwróci ł ł ć ę ś ś ę ł si i wyszed . I chyba trudno by o mie w sercu wi cej nienawi ci do kogo , niż on miał jej do 369 KasKOlniKowa. Jego jedynego obwinia ą ż ł o to wszystko. e nawet schodz c ze schodów, ci ś ż ł ż ł ągle jeszcze wierzy , e sprawa nie jest ca kowicie stracona i e je li chodzi o same panie, to da si ć ł ł ę „nader, ale to nader" atwo za agodzi . III Sednem sprawy by ą ę ł ż ło to, e do ostatniej chwili nie spodziewa si takiego rozwi zania. Naigrawa ż ś ż ą ę ł si do ostatniej chwili, nie dopuszczaj c nawet mo liwo ci, eby dwie biedne i bezbronne kobiety mog ł ą ę ą ły wymkn ć mu si z r k. W przekonaniu tym utrzymywa a go pycha ż ś i owa pewność siebie, którą najlepiej okre la się jako samouwielbienie. Łu yn, dorobiwszy si ł ę z niczego, przywyk do chorobliwego wprost podziwu dla siebie, cenił wysoko swój rozum i zdolno ą ę ł ś ści, a nawet czasami w samotno ci zachwyca si sw twarzą w lustrze. Lecz nade wszystko w ł ł ą ą świecie kocha i ceni swoje pieni dze, zdobyte prac i naj-ró ł ł żnorodniejszymi sposobami: stawia y go bowiem na równi z tym wszystkim, co by o wyższe od niego. Wypominaj ą ż ł ę ś ć ą ł ż Ł ąc z gorycz Duni to, e zdecydowa si po lubi j mimo z ej opinii, u yn mówi ą ś ę ą ą ł ł ł ł zupe nie szczerze, a nawet by g ęboko oburzony tak „czarn niewdzi czno ci ". A jednak, staraj ś ż ł ę ę ąc si o Duni , by ju wtedy przekonany o bezpodstawno ci plotek, które odwo ł ż ł ł ła a publicznie sama Marfa Pietrowna i o których zapomnia o ju ca e miasteczko, gor ł ż ę ł ą ę ą ąco usprawiedliwiaj c Duni . Zreszt sam nie wypar by si tego, e wiedzia o tym i wtedy, lecz mimo to ceni ę ą ł sobie stanowcz decyzj o podniesieniu Duni do swego poziomu i uwa ą ł ą ą ł ża to za bohaterstwo. Wymawiaj c to Duni, zdradzi sw najtajniejsz , starannie wyhodowan ś ą ż ę ś ł ć ż ł ą my l, któr ju nieraz si pie ci . Po prostu zrozumie nie móg , e inni mog ć ą ł ą nie podziwia jego bohaterstwa. Odwiedzaj c wówczas Raskolnikowa, wszed z uczuciem dobroczy ć ł ć ł ł ńcy, gotowego zebra owoce i wys ucha najs odszych pochwa . I oczywi ą ście teraz, schodz c ze schodów, 370 uwa ż ł ę ł ża si za cz owieka w najwy szym stopniu skrzywdzonego i niedocenionego. Dunia by ę ś ł ę ła mu wprost niezb dna; nawet nie dopuszcza my li o wyrzeczeniu si jej. Dawno ju ś ą ś ł łż ń ąż ł ł ż, od szeregu lat z lubo ci my la o ma e stwie, ale wci czeka i ciu ał pieni ą ś ę ł ł ądze. W najg ębszej tajemnicy napawa si my l o pannie czystej i biednej (koniecznie biednej), bardzo m ł ł łodej, bardzo adnej, z dobrej rodziny, wykszta conej, bardzo zahukanej, nadzwyczaj ci ś ężko do wiadczonej przez los, bardzo pokornej, która by przez ca ł ą ł ę ł ż ż łe ycie uwa a a go za swego zbawc , ubóstwia a go, podporz dkowywa aby mu si ą ż ż ł ę, podziwia a jego i tylko jego. Ile scen, ile lubych epizodów na ten kusz cy i drastyczny temat stworzy ą ź ł w swojej wyobra ni, odpoczywaj c po pracy. I oto marzenie tylu lat prawie si ł ł ł ę urzeczywistnia o: uroda i wykszta cenie Awdotii Romanowny uderzy y go, beznadziejno ł ż ś ł ść jej losu rozzuchwali a go do ostateczno ci. To przewy sza o jego marzenia: spotka ę ą ą ą ł dziewczyn dumn , z charakterem, cnotliw , lepiej wychowan i wykszta ż ł ę ę ł ż ą łcon ni on (zdawa sobie z tego spraw ). I to stworzenie b dzie mu ca e ycie niewolniczo wdzi ę ęczne za jego czyn bohaterski i z uwielbieniem zaprze si siebie dla niego, on za ś ł ę ś b dzie panowa absolutnie i niepodzielnie!... Zbiegiem okoliczno ci tuż przed samymi zar ł ś ł ń ęczynami, po d ugim wyczekiwaniu i namy le postanowi w ko cu zmieni ż ś ś ą ł ę ć karier i wyp yn ć na szersze wody, a jednocze nie powoli wej ć w wy sze sfery towarzyskie, o czym od dawna marzy ł ł ę ł z ut sknieniem... S owem postanowi spróbować szcz ć ż ż ł ęścia w Petersburgu. Wiedzia dobrze, e przy pomocy kobiet mo na wygra „nader, ale to nader du ł ż ł ś żo". Urok prze licznej, dobrze u o onej, wykszta conej kobiety mógł zadziwiaj ą ć ć ę ć ąco ozdobi jego drog , wabi ku niemu, otoczy go aureol ... I oto wszystko przepad ł ł ł ło! Jak piorun uderzy o w niego to nag e, bezsensowne zerwanie. By to jakiś potworny ę ł ą ł ę ę żart, nonsens! On si tylko odrobin postawi , nie zd ży si nawet wypowiedzie ł ę ę ł ę ń ł ń ż ć, artowa tylko, troch si uniós , a tak si to na serio sko czy o. W ko cu przecie ł ę ł ż ż on nawet ju po swojemu kocha Duni , panowa już 371 nad m ż ć ą w swycn marzeniach, a tu nagle... Nie! Jutro, jutro nale y wszystko odrobi , za ł ł ć ć ć łagodzi , naprawi , a przede wszystkim zniszczy tego zuchwa ego m okosa, smarkacza, który by ł ą ś ł winien wszystkiemu. Z przykro ci przypomina sobie mimo woli Razumichina, cho ł ż ę ł ę ł ą ć zreszt uspokaja si atwo w tym wzgl dzie: „Tak e pomys stawiać nas na równi!" Ale je ł ę ś ł ę żeli si ba kogo naprawd , to jedynie Swidrygaj owa. Jednym s ł ł łowem, czeka o go wiele k opotów. ż — ę ą ł ą ł ł Nie, to ja, ja najbardziej zawini am — mówi a Dunia, obejmuj c i ca uj c matk . — Skusi ł ę ą ły mnie jego pieni dze, ale przysi gam ci, Rodia, nie zdawa am sobie sprawy z tego, e to taki marny cz ś ę ł łowiek. Gdybym pozna a si na nim od razu, nic w wiecie by mnie nie skusi ę ń ło! Nie wi mnie, prosz . — Bóg ustrzeg ł ł ł! Bóg ustrzeg ! — mamrota a Pulcheria Aleksandrowna, ale tak machinalnie, jak gdyby nie zdawa ł ła sobie sprawy z tego, co zasz o. Wszyscy si ś ę ę ę ę cieszyli, po pi ciu minutach zacz ły si nawet miechy. Niekiedy tylko, przypominaj ł ł ą ś ł ąc sobie o tym, co zasz o, Dunia ci ga a brwi i blad a. Pulcheria Aleksandrowna nie spodziewa ć ę ę ż ż ę ła si wcale, e równie b dzie si cieszy : jeszcze tego dnia rano zerwanie z ę ą ł ż ż Łu ynem uwa a aby za straszn katastrof . Za to Razumichin był uszcz ę ł ą ć ę ł ż ęśliwiony. Nie odwa y si jeszcze z tym zdradzi , ale trz s si jak w febrze, jakby pi ć ż ł ż ć ę ś ł ę ęciopudowy ci żar spad mu z serca. Teraz ma prawo po wi ci im ycie, s u y im... Zreszt ę ż ę ć ż ż ą któ to mo e wiedzie , co si teraz jeszcze zdarzy! Lecz ze wzmo onym l kiem odp ł ą ę ź ł ędza wszelkie marzenia, boj c si swej wyobra ni. Tylko Raskol-nikow nie ruszy się z miejsca, niemal ponury i roztargniony. On, który najbardziej nalegał na zerwanie z Ł ż ł ę ł ł ś u ynem, teraz jakby najmniej interesowa si tym, co zasz o. Dunia mimo woli pomy la a, ż ą ł ą ś ą ł ę ę e ci gle jeszcze jest z y na ni , Pulcheria Aleksandrowna za przygl da a mu si l kliwie. — Có ł ł ł ż powiedzia ci Swidrygaj ow? — podesz a do niego Dunia. 372 — Ach, prawda! — zawo ę ł ł ł ła a Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow podniós g ow . — Koniecznie chce ci ofiarowa ęć ę ę ą ć ć dziesi tysi cy rubli i pragnie si raz z tob zobaczy w mojej obecności. — Zobaczy ś ę ś ę ć si ! Za nic w wiecie! — krzykn ła Pulcheria Aleksandrowna. — Jak on mie proponowa ą ć jej pieni dze! Nast ę ą ą ć ł ępnie Raskolnikow powtórzy (dosy sucho zreszt ) swoj rozmow ze Swidrygaj ł ę ą łowem. Nie wspomina nic o zjawianiu si ducha Marfy Pietrowny, nie chc c wdawa ę ą ł ę ę ć si w zb dne szczegó y i maj c wstr t do prowadzenia jakiejkolwiek zbytecznej rozmowy. — Có ł ł ś że mu odpowiedzia ? — zapyta a Dunia. — Pocz ł ż ę ę ł ś ł ż ątkowo powiedzia em, e nic ci nie b d powtarza . Wówczas o wiadczy mi, e sam wszelkimi sposobami b ąż ł ę ą ż ł ędzie d y do spotkania si z tob . Zapewnia , e nami ż ż ż ł ś ętno ć jego by a przelotna i e obecnie nic ju do ciebie nie czuje... Nie chce, ebyś wysz ź ł ż Ł ą ła za m ż za u yna. W ogóle by niewyra ny. — Co ty s ł ę ądzisz o tym, Rodia? Jaki ci si wyda ? — Przyznaj ł ęć ę ż ś ł ż ę, e dok adnie nic nie rozumiem. Proponuje dziesi tysi cy, twierdzi za , e nie jest bogaty. Opowiada, ę ż ą ę że wybiera si w jak ś podró , a po dziesi ciu minutach nie pami ż ć ż ę ż ł ż ęta, e mówi o tym. Potem nagle powiada, e ma zamiar si o eni i e mu już kogo ł ś ą ś swataj ... Zapewne ma jakie cele na widoku i najprawdopodobniej — z e cele. Z drugiej strony trudno przypu ł ł ę ż ś ż ć ści , eby tak g upio zabra si do rzeczy, je eli rzeczywi cie mia ł ł ś łby jakie z e zamiary... Naturalnie odmówi em raz na zawsze w twoim imieniu przyj ę ł ę ł ż ęcia tych pieni dzy... W ogóle wyda mi si bardzo dziwny, a... nawet... zauwa y em objawy jakby pomieszania zmys ś ż ę ę ż łów. Mo e si jednak myl . Mo e to jest jakie swoiste kr ż ł ę ć Ś ętactwo. mier Marfy Pietrowny, zdaje si , zrobi a na nim wra enie... — Wieczny odpoczynek racz jej da ę ć, Panie — westchn ła Pulcheria Aleksandrowna. — Ca ę ę ę ą ł ę ł ę ż łe ycie b d si za ni modli a. Co by si z nami sta o, Duniu, bez tych trzech tysi cy! Mój Bo ś ł ś ł że, niczym z nieba nam spad y. Wiesz, Rodia, dzi rano mia y my 373 zaledwie trzy ruble przy duszy i kombinowa ć ę ś ły my, jakby tu najpr dzej zastawi zegarek, ż ą ś ę ż eby unikn ć po yczki od tego tam, póki si sam nie domy li. Dunia zdawa ś ł ł ż ć ę ła si by pod silnym wra eniem propozycji Swidrygaj owa. Sta a zamy lona. — ę ą ł On zamierza coś strasznego!— powiedzia a szeptem do siebie, wzdragaj c si . Raskolnikow spostrzeg ł ł ten jej niezwyk y strach. — My ł ć ę ł ę ę ż ę śl , e b d musia si raz jeszcze z nim zobaczy — rzek do Duni. — B ł ś ę ś ś ędziemy go ledzili! Ja go wy ledz ! — energicznie o wiadczy Razumichin. — Oka z niego nie spuszcz ł ł ę, Rodia mi pozwoli . Powiedzia mi: „Pilnuj siostry!" A pani pozwoli, Awdotio Romanowno? Dunia u ł ę ę ł ę ę śmiechn ła si i poda a mu r k , ale troska nie schodzi a z jej twarzy. Pulcheria Aleksandrowna spogl ź ą ą ł ś ą ł ąda a na ni nie mia o, zreszt te trzy tysi ce najwyra niej podzia ą ą ł ła y na ni uspokajaj co. Po kwadransie toczy ć ż ż ę ła si ju ogólna o ywiona rozmowa. Nawet Raskolnikow, cho sam si ł ż ę ł ł ś ł ę nie odzywa , czas jaki przys uchiwa si uwa nie. Za to Razumichin perorowa . — I po có ś ł ą ę ć ż ż ą ż ż, po có maj panie wyje d a ? Co panie b d robi y w tej mie cinie? A najwa ś ś ż żniejsze jest to, e byliby cie tu wszyscy razem, jeste cie sobie bardzo potrzebni, wierzcie mi, bardzo potrzebni! Cho ś ćby na czas jaki ... Przyjmijcie mnie na przyjaciela, na wspólnika, a zapewniam, ł ę ł ż ł że za o ymy doskona e przedsi biorstwo. Pos uchajcie, pa ż ś ś ł ę ł ństwo, wyt umacz wam dok adnie, o co chodzi, mam my l! Dzi rano ju o tym my ł ę ł śla em, kiedy si jeszcze nic nie zdarzy o... Sprawa jest tego rodzaju: mój wuj (zapoznam was z nim: zacny i bardzo do rzeczy starowina!) ma kapitalik, tysi ż ąc rubli, yje z emerytury i na niczym mu nie zbywa. Od dwóch lat ju ż ą ż mnie zanudza, ebym wzi ł te tysi ł ś ł ł ąc rubli i p aci mu po sze ć procent. Wiem, o co mu chodzi: chcia by mi pomóc. W zesz ł ł łym roku nie potrzebowa em pomocy, ale w tym roku zdecydowa em się 374 wzi ą ą ąć i lyiKo c/eKaiem na jego przyjazu. ranie uauz urugi tysi c z tych trzech, na pocz ę ę ł ątek to wystarczy. Zrobimy spó k . A oto czym si zajmiemy... Razumichin pocz ż ł ć ął przedstawia swój projekt. Dowodzi obszernie, e wszyscy prawie ksi ł ą ą ę ęgarze i wydawcy poj cia nie maj o swoim towarze, a zatem s z ymi fachowcami. Tymczasem porz ą ą ł ę ądne wydawnictwa zawsze si op acaj i daj zyski, czasami nawet powa ą ś ł ł żne. Razumichin marzy o dzia alno ci wydawniczej, pracuj c od dwóch lat dla ró ś ę ź ą żnych wydawnictw i znaj c nie le trzy j zyki europejskie. Wprawdzie sze ć dni temu powiedzia ł ł ę ć ł ł Raskolnikowowi, aby sk oni go do przyj cia po owy t umaczenia i trzech rubli zadatku, ł ł że w niemieckim jest kiepski, lecz by o to k amstwo i Raskolnikow dobrze o tym wiedzia . ł — Dlaczego nie mamy wykorzysta ę ł ą ć sytuacji? — gor czkowa si Razumichin. — Mamy w r ż ś ł ą ż ć ż ł ękach najwa niejszy rodek, w asne pieni dze! Naturalnie, trzeba w to w o y du o pracy, ale b ą ędziemy pracowali, pani, ja i Rodia... Niektóre wydawnictwa przynosz teraz spore zyski. Za ę ż ę ę ą ś podstaw przedsi biorstwa b dzie to, e b dziemy wiedzieli, co w ę ł ę ć ł ż ś ła ciwie nale y t umaczy . B dziemy t umaczyli, wydawali, uczyli si , wszystko razem. Teraz mog ę ę ż ś ć ę ę si przyda , bo mam do wiadczenie. Ju dwa lata p tam si po wydawcach i znam wszystkie ich triki: nie ą ę świ ci garnki lepi , wierzcie mi! I dlaczego, dlaczego wyci ś ć ąga dla kogo kasztany z ognia! Znam dobrze i trzymam w tajemnicy kilka takich dzie ą ż ł ł ż ł, e za sam pomys przet umaczenia i wydania ich mo na by wzi ć po sto rubli za tom. Za ż ź ł ę ę ś za jedno z nich nawet pi ciuset b dzie ma o. I wyobra cie sobie, e gdybym komu ł ś ą ł ś zaproponowa , jeszcze mieliby w tpliwo ci, takie to zakute by! Wszystkie sprawy fachowe, drukarnie, papier, sprzeda ę ć ż ż mo ecie mi pozostawi . Znam si na tym. Zaczniemy ostro ę żnie i dojdziemy do wielkich rzeczy. W najgorszym razie b dziemy mieli z czego ą ż ć ży , a ju bez w tpienia wyjdziemy na swoje. Duni b ł łyszcza y oczy. 375 — Bardzo mi si ł ń ę podoba pa ski projekt — powiedzia a. — ł ś Ja oczywi cie na niczym się nie znam — odezwa a się Pulcheria Aleksandrowna — mo ć ą że to i dobre, zreszt Bóg raczy wiedzie . Nazbyt to nowe dla mnie, nieznane. Naturalnie, musimy tu pozosta ć ć, cho by na krótki czas... Spojrza ę ła na Rodi . — Co o tym my ł ślisz, bracie? — zapyta a Dunia. — S ł ł ż ę ądz , e to bardzo dobry pomys — odpowiedzia Raskolnikow. — O samodzielnym przedsi ś ż ś ć ęć ść ą ębiorstwie oczywi cie nie nale y jeszcze my le , ale pi czy sze ksi żek mo ł ą ć żna wyda z niew tpliwym powodzeniem. Sam znam jedno dzie o, które na pewno by posz ć ś ś ło. Je li za chodzi o to, czy on potrafi poprowadzi interes, to nie ma najmniejszych w ę ć ą ę ś ątpliwo ci, zna si na tym... Zreszt znajdziecie jeszcze czas, by omówi spraw ... — Hurra! — krzykn ą ął Razumichin. — Teraz czekajcie: wasi gospodarze maj w tym samym domu jeszcze jedno mieszkanie, samodzielne, umeblowane, nie ę łączy si z hotelem, cena umiarkowana, trzy pokoiki. Na pocz ą ę ątek radz je wynaj ć. Zastawię paniom jutro zegarek, przynios ż ą ę ą ę pieni dze i wszystko si urz dzi. A co najwa niejsze, b ą ć ędziecie mogli wszyscy troje mieszka razem — Rodia z wami. Rodia, a ty dok d się wybierasz? — Jak to, Rodia, ju ł ż odchodzisz? — prawie ze strachem zapyta a Pulcheria Aleksandrowna. — W takiej chwili! — zawo ł ł ła Razumichin. Dunia patrzy a na brata z niedowierzaniem i zdziwieniem: mia ś ę ł ę ę ł czapk w r ce, szykowa si do wyj cia. — Có ś ł ę ż ż to, przecie nie umieram i nie rozstajemy si na wieki — wyrzek jako dziwnie. U ś ł ś ł ć ę ą śmiechn ł si niby, cho w a ciwie nie by to u miech. — Zreszt ł ę ż ą, kto wie, mo e widzimy si ostatni raz... — doda niebacznie. Pomy ł ł ł śla to i mimo woli wypowiedzia na g os. — Co si ę ą ę z tob dzieje! — krzykn ła matka. 376 mzicsz, Koaiar — zapyiaia zaziwioną JJunia. — Tak, musz ł ł ć ść ż ę ju i — odpowiedzia niepewnie, jakby nie wiedzia , co ma powiedzie , ale na jego bladej twarzy malowa ę ła si stanowcza decyzja. — Chcia ć ł ą ć łem powiedzie ... id c tutaj... chcia em powiedzie wam, tobie, mamo, i tobie, Duniu, ę ę Ź ę ż ę że lepiej b dzie, je eli rozstaniemy si na pewien czas. le si czuj , jestem niespokojny... Przyjd ę ż ę ę ź ę pó niej, sam przyjd , kiedy... b dzie mo na. Pami tani o was i kocham... Zostawcie mnie! Zostawcie mnie samego. Ju ł ż dawno tak postanowi em... To mocne postanowienie. Cokolwiek si ć ę ę ą ę ze mn stanie, zgin czy nie, chc by sam. Zapomnijcie o mnie zupe ę ę ę łnie. Tak b dzie lepiej... Nie dowiadujcie si o mnie. Jak b dzie trzeba, przyjd ę ż ę ę sam albo... wezw was. Mo e jeszcze wszystko b dzie dobrze!... Teraz, je ę ę ę śli mnie kochacie, wyrzeknijcie si mnie... inaczej znienawidz was, czuj to... Żegnajcie! — O, Bo ż ł ę że! — krzykn ła Pulcheria Aleksandrowna. Matka i siostra by y przera one, Razumichin równie . ż — Rodia, Rodia! Pogód ł ę ę ź si z nami! Niech b dzie jak dawniej! — lamentowa a biedna matka. Raskolnikow powoli obróci ł ę ł ę ł si i ruszy ku drzwiom. Dunia dop dzi a go. — Rodia, co robisz z matk ą ł ę ą! — szepn ła z oczyma p on cymi oburzeniem. Spojrza ą ł na ni ponuro. — To nic, przyjd ą ł ł ą ł ę ę ę, b d przychodzi ! — mrukn ł pó g osem, jakby nie wiedz c, co chce powiedzie ł ć, i wyszed z pokoju. — Egoista, z ę ły i bez serca! — krzykn ła Dunia. — Ob ł łąkany, nie bez serca! On jest ob ąkany, czy pani tego nie widzi? Sama pani jest bez serca!... — z przej ę ę ą ś ł ęciem szepta jej do ucha Razumichin, cisn wszy mocno za r k . — ł ą ą ę Zaraz wróc !— krzykn ł, zwracaj c się do struchla ej Pulcherii Aleksandrowny, i wybiegł z pokoju. Raskolnikow czeka ń ł na niego na ko cu korytarza. — Wiedzia ź ą ń ć ł ż łem, e przyjdziesz — powiedzia . — Wró do nich i zosta z nimi. B d z nimi jutro... i zawsze. Ja... mo ę ś ę Ż ą ę że przyjd ... je li si da. egnaj! — I nie podaj c mu r ki, odszed . ł 377 — /\ieciOK ł ł ą ąur L.O 10: — b ka zupe nie zaskoczony Razumichin. Raskolnikow zatrzyma ę ł si znowu. — Raz na zawsze: nigdy nie pytaj mnie o nic. Nie mam ci nic do powiedzenia. Nie przychod ę ż ż ź do mnie. Mo liwe, e przyjd tutaj. Zostaw mnie... Ale ich nie opuszczaj. Rozumiesz? Korytarz by ę ą ł ciemny. Stali pod lamp . Przez chwil patrzyli na siebie w milczeniu. Razumichin do ko ą ę ę ł ę ż ńca ycia zapami ta t chwil . Pal ce, nieruchome spojrzenie Raskolnikowa, pot ś ś ę ł ą ą ż ą ężniej c z ka d chwil , przenika o w jego dusz i wiadomo ć. Nagle Razumichin drgn ś ęł ę ś ś ł ął. Co dziwnego przemkn o mi dzy nimi... Jaka my l zamajaczy a, jakby aluzja; by ę ś ło to co strasznego, potwornego, co obaj nagle poj li... Razumichin zbladł jak trup. — Rozumiesz teraz? — zapyta ą ą ś ł nagle Raskolnikow z bole nie wykrzywion twarz . — Wró ł ę ł ł ź ć, id do nich — doda , odwróci si szybko i wyszed . Nie b ą ą ę ł ł ę ęd opisywa tego, co dzia o si tego wieczora z Pul-cheri Aleksandrown , kiedy Razumichin wróci ł ę ł ż ć ąć ł ę ł, jak uspokaja je, przysi ga , e Rodi trzeba da odpocz , przysi ga , że Rodia na pewno przyjdzie, b ż ł ędzie przychodzi codziennie, e jest bardzo, bardzo rozstrojony i ł ę ć ż ż że nie nale y go dra ni . On, Razumichin, b dzie czuwa nad nim, sprowadzi mu dobrego doktora, najlepszego, zwo ł ła konsylium... Jednym s owem, od tej chwili pocz ę ł ąwszy, Razumichin sta si dla nich synem i bratem. IV Raskolnikow za ł ł ł ś poszed nad kana em prosto do domu, w którym mieszka a Sonia. Dom by ę ł ż ę ł ł dwupi trowy, stary, pomalowany na zielono. Z trudem odnalaz stró a i dowiedzia si , gdzie mieszka krawiec Kapernaumow. Wyszukawszy w k ś ącie podwórza wej cie na w ę ł ę ę ł ąskie i ciemne schody, wdrapa si na drugie pi tro i wszed na galeri od strony podwórza. Gdy tak 378 D ś ś ł ć ę ą ś ł łądzi w ciemno ci, nie mog c si zorientowa , gdzie w a ciwie jest wej cie do Kapernaumowa, nagle o trzy kroki od niego otworzy ś ł ę ły si jakie drzwi; przytrzyma je odruchowo. — Kto tam? — zapyta ł ł zaniepokojony kobiecy g os. — To ja... do pani — odpowiedzia ł ł ł Raskolnikow i wszed do ma ego przedpokoiku. Na wygniecionym krze ę ę ś ł śle sta a wieca w pogi tym, mosi żnym lichtarzu. — To pan! O Bo ą ł ł ę że! — krzykn ła Sonia s abym g osem, staj c jak wryta. — Do pani któr ę ędy?, t dy? Raskolnikow szybko wszed ą ć ę ą ł do pokoju, staraj c si nie patrze na ni . Po chwili wesz ł ł ą ś ła ze wiec Sonia, postawi a lichtarz. Sta a przed Raskolnikowem zmieszana, nieprawdopodobnie zdenerwowana i widocznie przestraszona jego niespodziewanymi odwiedzinami. Wtem fala krwi uderzyła do jej bladej twarzy, a nawet ł ęł ł ł ą ś ęł ą ś zy stan y jej w oczach... D awi o j co w gardle, ogarn a j odraza, wstyd i lubo ć. Raskolnikow odwróci ł ę ł si szybko i usiad przy stole. Przelotnym spojrzeniem obrzucił pokój. Pokój by ł ś ę ż ł du y, ale bardzo niski. Zamkni te drzwi w lewej cianie prowadzi y do Kapernaumowów, którzy ten jeden tylko pokój odnajmowali lokatorom. Drzwi w przeciwleg ą ł ł łej ścianie — prawej — by y zabite. Prowadzi y do drugiego, s siedniego mieszkania, maj ż ł ę ł ł ącego ju inny numer. Pokój Soni przypomina szop : mia kszta t nieprawid Ś ą ś ł łowego czworoboku i to nadawa o mu jaki pokraczny wygl d. ciana o trzech oknach, wychodz ą ś ł ł ących na kana , bieg a jako na ukos, wskutek czego jeden k t, bardzo ostry, gin ć ł ż ś ł ż ł ś ął gdzie w g ębi, tak e przy s abym wietle nie mo na by o go dojrze , drugi za ł ł ł ą ś k t by nadmiernie rozwarty. W ca ym tym wielkim pokoju prawie nie by o mebli. W k ś ł ż ż ł ł ącie, na prawo, sta o ó ko, obok niego, bli ej drzwi, krzes o. Przy tej samej cianie, co ł ł ą ż óżko, tu obok drzwi, prowadz cych do cudzego mieszkania, sta zwyczajny, zbity z de- 3 ę 79 s k stó ę ł ł, pokryty niebieskim obrusem. Przy stole — dwa wyplatane krzes a. Nast pnie, przy przeciwleg ł ą ż ś łej cianie, w pobli u ostrego k ta pokoju sta a niewielka, nie malowana komoda, która zdawa ł Ż ą ę ła si gin ć w pustce. I to wszystko. ó tawa, obdarta i przybrudzona tapeta mocno sczernia ą ł ć ła we wszystkich k tach. Prawdopodobnie w zimie by a tu wilgo i dymi ł ł ż ł ę ł ę ł piec. N dza rzuca a si w oczy: przy ó ku nie by o nawet zas onek. Sonia w milczeniu patrzy ą ą ę ż ś ła na swego go cia, tak uwa nie i bez skr powania ogl daj cego jej pokój. Wreszcie zacz ż ć ł ę ą ż ęła dr e ze strachu, jakby sta a przed s dzi , od którego zale ał jej los. — Ja tak pó ą ł ż źno... Czy jest ju jedenasta? — zapyta Raskol-nikow, ci gle jeszcze nie patrz ą ąc na ni . — Jest — wyb ć ę ł ż ł ąka a Sonia. — Tak, tak, ju wybi a! — zacz ła nagle mówi szybko, jak gdyby uwa ś ł ł ża a to za wyj cie z sytuacji. — U gospodarzy tylko co zegar wybi ... S ł ż ł łysza am... Ju wybi a. — Przyszed ą ął ł łem do pani po raz ostatni — ponuro ci gn Raskolnikow, aczkolwiek by u niej po raz pierwszy. — By ę ę ż ć mo e, nie zobaczymy si wi cej... — Pan... wyje ż żd a? — Nie wiem... Wszystko jutro... — Nie b ł ł ż ędzie pan jutro u Katarzyny Iwanowny? — dr ącym g osem zapyta a Sonia. — Nie wiem. Wszystko jutro rano... Nie o to chodzi: chcia ć ś łem pani co powiedzie ... Podniós ą ś ł ż ą ł na ni zamy lone oczy i dopiero teraz spostrzeg , e on siedzi, a ona ci gle jeszcze stoi przed nim. — Dlaczego pani stoi? Niech pani usi ę ł ądzie — powiedzia zmienionym, cichym i mi kkim głosem. Sonia usiad ę ą ł ą ł ła. Raskolnikow serdecznie i prawie wspó czuj co patrzy na ni przez chwil . — Jaka pani szczuplutka! Co za r ł ł ęka, zupe nie przezroczysta. Palce jak u umar ej. — Ujął jej r ę ę ś ę ęk . Sonia u miechn ła si blado. 380 — zawsze Dy ł łam taka — powiedzia a. — I wtedy, gdy mieszkała pani u rodziców? — Tak. — No tak, oczywi ł ą ę ź ście! — powiedzia , urywaj c raptownie. Wyraz jego twarzy i d wi k g ł ę ł ł ę łosu znowu si zmieni y. Jeszcze raz rozejrza si woko o. — Pani odnajmuje ten pokój od Kapernaumowa? — Tak. — On tam mieszka, za tymi drzwiami? — Tak... Mają taki sam pokój. — Wszyscy w jednym? — W jednym. — W nocy ba ł ż ć ę łbym si spa w tym pokoju — zauwa y ponuro. — ł Moi gospodarze to dobrzy ludzie, bardzo serdeczni — odpowiedzia a Sonia, która jeszcze jakby nie przysz ł ła do siebie i nie oprzytomnia a. Wszystkie meble i wszystko... to ich. Oni s ą ę ą bardzo dobrzy, a dzieci cz sto do mnie przychodz ... — To j ł ąka y? — Tak... On si ę ą ś ł ż Ż ą ę j ka i jest kulawy. ona tak e... W a ciwie nie j ka si , ale jakby nie wymawia wszystkiego. Jest bardzo dobra. On jest z ch ą łopów. Maj siedmioro dzieci... Tylko najstarsze si ą ą ą ę ą ą ę j ka, inne s po prostu chore... ale si nie j kaj ... Sk d pan wie o nich? — zapytała z pewnym zdziwieniem. — Ojciec pani mi opowiedzia ł ł ł. Opowiedzia mi wszystko o pani... I o tym, jak pani wysz a o godzinie szóstej, a wróci ł ę ła po ósmej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna kl cza a przy pani łóżku. Sonia zmiesza ę ła si . — Dzi ł ś ł ę ż ę ł ś wydawa o mi si , e go widz — wyszepta a nie mia o. — Kogo? — Ojca. Sz ą ą ą łam ulic tu zaraz na rogu, po dziewi tej, a on niby sobie idzie przede mn . Ca ć ą ł ż ł łkiem jakby to by on. Ju chcia am nawet wst pi do Katarzyny Iwanowny. 381 — Spacerowała pani? — Tak — krótko szepnęła Sonia ze spuszczonymi oczami, znowu zmieszana. — Katarzyna Iwanowna nie bijała pani tam, u ojca? — Ale ł ż ą ż sk d! Co pan mówi! Jak pan mo e! Wcale! — Sonia ze strachem popatrza a na niego. — To pani ją kocha? — J ą ę ż ę ł ł ć ż ż ą? Czy mo e by inaczej? — rzek a Sonia, za amawszy r ce z alem i m k . — Ale pan jej... Gdyby pan j ł ł ł ł ą zna . To zupe ne dziecko... Jest zupe nie jak ob ąkana... ze zmartwie ą ł ń. A by a taka m dra... Taka szlachetna... taka dobra! Pan o niczym, o niczym nie wie... Ach! Sonia powiedzia ę ą ł ł ą ła to z rozpacz , poruszona i zbola a, za amuj c r ce. Blade policzki znowu sp ę ł ż ł ę ł ń ę łon ły rumie cem, w oczach by a m ka. Widoczne by o, e czu a si bardzo dotkni ż ą ęł ś ć ć ć ś ęta, e gor co pragn a co wyrazi , wypowiedzie , obroni . Nienasycona lito ć, je ę ł ć ż śli tak mo na powiedzie , rozla a si nagle na jej twarzy. — Bi ł ł ż ła mnie! Co pan! Bo e mój, bi a! A gdyby nawet bi a, no to co? No to co? Nic, nic pan nie wie. Ona jest taka nieszcz ę ęśliwa, ach, jaka nieszcz śliwa! I chora... Szuka sprawiedliwo ż ści... Ona jest czysta. Ona tak wierzy, e wszystko powinno być sprawiedliwe, i ą ć żąda... Cho by j torturowano, nie zrobi nic niesprawiedliwego. Nie rozumie, ę ż ż że to jest niemo liwe, eby ludzie byli sprawiedliwi, i denerwuje si ... Jak dziecko, jak dziecko! Ona jest sprawiedliwa, sprawiedliwa. — A co si ą ę stanie z pani ? Sonia spojrza ą ła pytaj cym wzrokiem. — Zosta ł ż ż ż ły przecie na pani opiece. Prawda, e przedtem te wszystko by o na pani g ę ą ł ż łowie, nieboszczyk równie do pani przychodzi po pieni dze na klina. A teraz co b dzie? — Nie wiem — smutno odparła Sonia. — Zostaną tam? — Nie wiem, winni s ż ł ą za mieszkanie. Podobno gospodyni powiedzia a dzisiaj, e nie chce ich trzyma ż ś ć, Katarzyna Iwanowna za mówi, e sama ani chwili tam nie zostanie. 382 — z, czegó ą ł ż to nabra a takiej odwagi? Liczy na pani ? — Niech pan tak nie mówi!... ę ł Żyjemy w zgodzie — odezwa a si Sonia, znowu nagle zaniepokojona i podra ł ś żniona, jak rozgniewany kanarek lub inny jaki ma y ptaszek. — Co ona ma zrobi ę ż ę ą ą ł ć ą ć ze sob ? Co mamy robi ? — pyta a, gor czkuj c si . — Ile si ona nap ł ż ł ł łaka a dzisiaj!Przecież ona zmys y traci, czy nie zauwa ył pan tego? Traci zmys y. To martwi si ą ą ę ł ę jak ma a dziewczynka, czy aby jutro wszystko b dzie w porz dku, przek ski i wszystko... To za ę ą ł ą ł ć łamuje r ce, pluje krwi , p acze, nagle w rozpaczy zaczyna bi g ow o ścian ę ż ę ę. A potem znowu si uspokaja, liczy na pana: mówi, e pan teraz b dzie jej pomaga ą ą ś ż ż ł, e po yczy sobie gdzie pieni dze, wyjedzie ze mn do swego rodzinnego miasta i za ą ę ę ż ę ż ło y tam pensj dla dobrze urodzonych panien, e ja b d jej pomocnic jako wychowawczyni, ł ż ę że zaczniemy nowe, pi kne ycie. Ca uje mnie, obejmuje, pociesza i tak wierzy, tak wierzy w te swoje rojenia! Czy mo ł ć żna jej przeczy ? Dzisiaj przez ca y dzień myje, szoruje, naprawia; taka s ś ą ęł ł łaba, a szaflik sama dzi wci gn a do pokoju... zdysza a si ń ć ł ś ś ż ł ł ę i pad a na ó ko. Bo my jeszcze dzi rano by y na targu kupi buciki dla Pole ki i Loni, bo stare ju ł ż ę ł ł ł ę ż im si rozlecia y. Zabrak o nam przy p aceniu pieni dzy, du o zabrak o. Takie milutkie buciczki wybra ł ł ła, ma gust, pan o tym nie wie... W sklepie przy kupcach rozp aka a si ć ł ż ł ż ę, e zabrak o... Ach, jak al by o patrze na to. — Tak, wobec tego rozumiem, ś ż że pani... tak yje... — z gorzkim u miechem powiedział Raskolnikow. — A panu mo ż ę ł ż ż że nie al? Nie al? — poderwa a si znów Sonia. — Wiem, e pan wszystko odda ć ł ł ż ł, cho pan tego nie widzia . A gdyby pan to wszystko zobaczy , o Bo e! Ile ł ł ą ł ż to razy, ile razy doprowadza am j do ez! Jeszcze w zesz ym tygodniu! Tak, ja! Na tydzie ś ą ł ę ę ł ł ń przed jego mierci . Zachowa am si okrutnie. Ile, ile razy to si zdarzy o! Ca y dzie ł ę ń dzisiaj dr czy y mnie te wspomnienia! Sonia za ę ł łamywa a r ce przy tych bolesnych wspomnieniach. — To pani ma by ą ć okrutnic ? 383 — Tak, ja, ja! Przysz ą ł ę ą łam wtedy — ci gn ła, p acz c — a nieboszczyk powiada: „Poczytaj mi, Soniu, g ę ą ę ą ś łowa mnie jako boli, poczytaj... masz tu ksi żk " i podaje mi ksi żk , od Andrzeja Siemionowicza sobie po ł życzy , od Lebieziatnikowa, tu mieszka, zawsze po ł ąż ę ż ść ł ć życza od niego takie zabawne ksi ki. A ja na to: „Musz ju i " i nie chcia am czyta . Przysz ł ć ż ł łam do nich g ównie po to, eby Katarzynie Iwanownie pokaza ko nierzyk, co mi go przynios ł ła Lizawieta handlarka. I mankieciki, bardzo tanio, adniutkie, nowiutkie, z hafcikiem. Katarzynie Iwanownie bardzo si ł ł ę ł ę podoba y. Ubra a si w to, przejrza a w lustrze i ogromnie si ę ę ł ę jej podoba y. „Podaruj mi je, powiada, Soniu, prosz ci ". „Proszę ci ł ż ł ę ł ą ł ę" — powiedzia a, tak mia a na nie ochot . I gdzie by ona to w o y a? Tak tylko, przypomnia ż ę ę ą ę ły si jej dawne, dobre czasy. Przegl da si w lustrze, zachwyca si , adnych sukien przecie ł ż nie ma, nic, od tylu lat! Nigdy nikogo o nic nie prosi a. Dumna jest, raczej by wszystko swoje odda ł ł ę ł ła... A teraz poprosi a — tak jej si podoba y! Mnie by o szkoda oddawa ł ł ś ł ę ć. „Na co ci to?" — mówi . Tak w a nie powiedzia am: „na co". Nie trzeba by o jej tego mówi ł ęż ę ł ż ł ż ż ć. Popatrzy a na mnie, ci ko jej si na sercu zrobi o, e jej odmówi am, a al by ł ę ą ę ł ł ć ło patrze ... Nie o ko nierzyk jej sz o, ale o t moj odmow ; widzia am to. Ach, gdybym mog ż ł ć ć ł ła wszystko odwo a , odrobi to wszystko, co powiedzia am... Ach, ja... ale có !... co pana to obchodzi! — Pani zna ę ę ła Lizawiet , handlark ? — Tak... A pan j ł ł ą zna ? — z pewnym zdziwieniem spyta a Sonia. — Katarzyna Iwanowna ma galopuj ł ł ące suchoty, umrze nied ugo — rzek po chwili milczenia Raskolnikow, nie odpowiadając na pytanie. — Nie, nie, nie! — Sonia odruchowo chwyci ż ą ę ła go za obie r ce, jakby prosz c, eby nie. — Przecie ł ż ż lepiej, eby umar a. — Nie, nie lepiej, wcale nie lepiej! — powtarza ż ła machinalnie, przera ona. 384 — /\ aziecir uoK ś ąa je pani zaoierze, je li nie do siebie? — ś ę ł ą ę ę Sama nie wiem!— j kn ła Sonia w rozpaczy, chwytaj c się za g ow . Widocznie my l o tym nieraz przychodzi ą ł ł ł ła jej do g owy, a on teraz tylko wywo a j znowu. — A je ę ż żeli pani jeszcze za jej ycia, teraz, zachoruje i b dzie w szpitalu, to co wtedy? — nalega ś ł nielito ciwie. — Co te ż ż ę ł ż pan mówi, co te pan! To niemo liwe. — Twarz Soni wykrzywi a si w strasznym przerażeniu. — Dlaczego niemo ś ą ą żliwe? — ci gn ł Raskolnikow z cierpkim u miechem. — Jest pani zaasekurowana? Co si ę ę ą ą ł ę wtedy z nimi stanie? Ca ą gromad pójd na ulic , ona b dzie kaszle ć ś ł ą ć ę ą ł ł ś ż ć, ebra i gdzie g ow bi o mur, jak dzisiaj, dzieci b d p aka y... Padnie gdzie , zabior ł ą do cyrku u, do szpitala, umrze, a dzieci... — Ach, nie! Bóg do tego nie dopu ł ę ę ł ł ści! — wyrwa o si wreszcie udr czonej Soni. S ucha a, patrz ł ł ą ę ś ł ż ąc na niego b agalnie, sk adaj c r ce w niemej pro bie, jak gdyby wszystko zale a o od niego. Raskolnikow wsta ął ć ł ęł ł ł i zacz chodzi po pokoju. Up yn o kilka chwil. Sonia sta a z opuszczon ę ę ą ł ą g ow i r koma, strasznie zgn biona. — Nie mo ł ę ą ć ł ć ę że pani oszcz dza ? Odk ada na czarn godzin ? — zapyta , raptem zatrzymuj ą ę ąc si przed ni . — Nie — szepnęła Sonia. — No, oczywi ą ł ł ście! A próbowa a pani przynajmniej? — doda niemal drwi co. — Próbowałam. — I nie uda ć ć ę ę ło si ! No tak, rozumie si , nie warto pyta . Znowu zaczai chodzi po pokoju. Przesz ę ło jeszcze par chwil. — Nie co dzień pani zarabia? Sonia zmiesza ł ę ła si jeszcze bardziej, krew uderzy a jej do twarzy. — Nie — szepn ł ń ę ęła z m cze skim wysi kiem. — Z Pole ł ą ę ą ńk na pewno b dzie to samo, co z pani — rzuci nagle. — Nie, nie. To niemo ęł ł ś ę żliwe, nie! — jak szalona krzykn a g o no Sonia, niczym pchni ta no ś ą żem. — Bóg, Bóg na tak potworno ć nie pozwoli! 13 — Zbrodnia i kara 385 — Nie, nie! Pan Bóg j ł ą obroni, Bóg!... — powtarza a nieprzytomnie. — A mo ł ł ś ą ą że Boga wcale nie ma — powiedzia Raskolnikow ze z o liw satysfakcj , roze ą ł ę ł śmia si i spojrza na ni . Twarz Soni zmieni ł ł ę ła si nagle; przebiega y po niej drgawki. Spojrza a na niego z niewys ł ś ć ł ł ć ł łowionym wyrzutem, chcia a co powiedzie , ale s owa nie mog a wydoby z gard a i raptem rozp ł ą ę ł łaka a si gorzko, kryj c twarz w d oniach. — Pani mówi, ł że Katarzyna Iwanowna ma pomieszanie zmys ów, ale pani samej rozum si ł ą ę m ci — powiedzia Raskolnikow po chwili milczenia. Przesz ą ł ą ło znów kilka minut. Raskolnikow ci gle chodzi tam i z powrotem, nie patrz c na ni ę ą ą ł ł ł ą, wreszcie podszed do niej, oczy mu b yszcza y. Uj ł j obiema r kami za ramiona i spojrza ł ł ą ł ł prosto w zap akane oczy. Spojrzenie mia suche, pal ce, ostre, usta mu drga y... Nagle szybko si ł ę ł ł ą ę ł ę schyli i ukl kn wszy, uca owa jej stop . Sonia odskoczy a od niego przera ł ą ś żona, jak od szalonego. Rzeczywi cie wygl da jak szaleniec. — Co pan? Co pan robi? Przede mn ę ś ś ś ą ł ą ą! — wyj ka a, bledn c, z bole nie ci ni tym sercem. Raskolnikow wstał natychmiast. — Nie tobie si ł ł ł ł ą ę pok oni em, lecz ca emu ludzkiemu cierpieniu — powiedzia z pasj i odszed ł ł ł ł do okna. — S uchaj — doda , wróciwszy do niej po chwili — powiedzia em niedawno pewnemu oszczercy, ł ż ł że nie jest wart twojego ma ego palca... i e uczyni em dzi ą ą ś zaszczyt mojej siostrze, sadzaj c j obok ciebie. — ą ż ę ł Pan tak powiedzia !I przy niej? — krzykn ła przera ona Sonia. — Siedzieć ze mn ! Zaszczyt! Przecie ł ł ż ja jestem... upad a... wielka grzesznica! Ach, co pan powiedzia ! — Nie dlatego to powiedzia ą ś ż ł ś ż łem, e jeste upad a i e jeste grzesznic , ale z powodu twojego wielkiego cierpienia. Tak, jeste ą ą ś wielk grzesznic , to prawda — dodał uroczy ł ż ż ę ście. — A najwi kszym twoim grzechem jest to, e na pró no zatraci aś 386 siebie i sprzeda ż ż ś ła . Czy to nie okropne? Czy to nie jest okropne, e yjesz w bagnie, którego tak nienawidzisz, i ż ć że sama rozumiesz (gdy tylko chcesz oczy na to otworzy ), e nikomu tym dobrze nie robisz i nikogo tym nie ratujesz! Powiedz mi nareszcie — mówi w ł zapami ę ą ś ł ń ż ę ętaniu — jak to si dzieje, e w tobie taka ha ba i pod o ć godz si z innymi, ś ę ż ł ł ą ł ą ć wi tymi uczuciami? Przecie s uszniej by by o, tysi c razy s uszniej i m drzej skoczy do wody i raz z tym sko ć ńczy . — A co si ś ł ł ą ę ę stanie z nimi? — nie mia o spyta a Sonia, spojrzawszy na niego z m k w oczach, jednocze ł śnie jednak jakby wcale nie zdziwiona jego s owami. Raskolnikow dziwnie popatrzy ą ł ę ł na ni . Wyczyta wszystko w jej jednym spojrzeniu. Wi c ona sama ju ż ł ś ż ż ż ę ł ż zastanawia a si nad tym. Mo liwe, e ju nieraz my la a w rozpaczy, eby od razu sko ł ł ż ą ć ńczy ze sob i to tak dalece na serio, e teraz nie zdziwi y jej jego s owa. Nie zauwa ż ł ń ł ży a nawet ich okrucie stwa (nie zrozumia a równie znaczenia jego wyrzutów i jego szczególnego pogl ł ł ądu na jej upadek, i by o to widoczne). Ale on zrozumia , do jakiego stopnia gn ż ł ś ż ą ł ębi a j ju od dawna bolesna my l o jej upad ym, haniebnym yciu. „Co w ń ż ę ł ż ł ś ą ł ś ła ciwie wstrzymywa o j do tej chwili, my la , e nie zdecydowa a si raz ju sko czyć ze sob ł ę ł ł ą?" I dopiero teraz zda sobie spraw z tego, ile znaczy y dla niej te biedne, ma e sierotki i ta nieszcz ą ł ą ł ł ęsna, pó ob ąkana suchotnica, bij ca g ow o mur. Niemniej jednak rozumia ł ż ł doskonale, e Sonia ze swoim usposobieniem i z pewnym wykszta ceniem, jakie otrzyma ś ą ł ż ą ł ł ła, z pewno ci nie zniesie d u ej takiej sytuacji. Zagadk tylko by o: jak mog a wytrzyma ć ł ł ć ł ć tak d ugo i nie zwariowa , skoro nie starczy o jej si na to, by skoczy do rzeki? Rozumia ń ł ł ę ż ł, e sytuacja, w jakiej si znalaz a, jest w spo ecze stwie zjawiskiem przypadkowym, cho ś ł ą ć niestety, nie odosobnionym i nie wyj tkowym. Ale w a nie ta przypadkowo ą ł ż ł ł ść, niejakie jej wykszta cenie, ca e poprzednie ycie powinny by y j przecież zabi ł ł ć przy pierwszym kroku na tej ohydnej drodze. Co dodawa o jej si ? Czy rozpusta? Ha ą ę ńba dotkn ła j raczej czysto mechanicznie. Prawdziwe zepsucie jeszcze ani 387 troch ł ł ę ł ę ę me przenikn ło do jej serca. Zdawa sobie z tego spraw : widzia to, sta a przed nim na jawie... „Ma przed sob ć ń ę ć ł ś ą trzy drogi, my la , utopi si w kanale, sko czy w domu wariatów albo... rzuci ą ą ę ć si w wir rozpusty, odurzaj cej mózg i wysuszaj cej serce". Ostatnia ewentualność by ł ż ł ż ę ła dla niego najwstr tniejsza, ale e by ju sceptykiem, teoretykiem, m odym i dlatego okrutnym, przeto wierzy ł ś ł ż ł, e w a nie rozpusta by a najprawdopodobniejsza. „Czy to mo ś ł ż ł ą ę żliwe — my la — e i to stworzenie, które zachowa o jeszcze czyst dusz , z ca ż ą ń ę ą ą ś ś łą wiadomo ci pogr ży si w ko cu w ohydnej, cuchn cej kloace? A mo e już zacz ę ąć ł ś ł ż ę ęła grz zn i w a nie dlatego wytrzyma a dotychczas, e grzech nie wydaje si jej ju ł ł ż ą ż ż tak odra aj cy? Nie, nie, to niemo liwe! — wo a jak poprzednio Sonia. — Nie, przed rynsztokiem broni ś ż ł ą ła j dotychczas my l o grzechu i one, te... A je eli nie zwariowa a dotychczas... ale kto powiedzia ł ł ż ł, e nie zwariowa a? Czy jest przy zdrowych zmys ach? Czy mo ć ł ż ć żna tak mówi , jak ona? Czy przy zdrowych zmys ach mo na tak rozumowa ? Czy ą ą ą ś ć ż ż mo na trwa tak nad brzegiem przepa ci, nad cuchn c kloak , w której już zaczyna si ą ć ą ę ć ą ę ę grz zn ć, i macha r k , zatyka uszy, gdy siej ostrzega przed niebezpiecze ż ństwem? Na co ona liczy, czy czeka na cud? Chyba tak. A czy to nie dowodzi pomieszania zmysłów?" Uparcie ł ą ś obstawał przy tej my li. Takie rozwi zanie podoba o mu się nawet bardziej niż inne. Zacz ż ę ć ą ął przygl da si jej uwa niej. — Wi ę ę ł ł ł ł ęc ty cz sto si modlisz, Soniu? — zapyta . Sonia milcza a, on sta obok i czeka na odpowied . ź — Czym ł ł ę ę ł że by abym bez Boga? — szepn ła pr dko i gwa townie, rzuci a na niego przelotne spojrzenie nagle rozb ę ę ę ś ł łys ych oczu i mocno cisn ła jego r k . „Mia ł ś ę łem racj !" — pomy la . — I có ł ł ą ł ż masz za to od Boga? — zapyta , dociekaj c dalej. Sonia d ugo milcza a, jakby nie mog ł ś ł ą ł ć ła wydoby g osu. Jej w t a pier falowa a ze wzruszenia. 388 — Niech pan przestanie! Niech pan nie pyta! Pan nie wart... — krzykn ą ęła surowo, patrz c na niego z oburzeniem. „Mam racj ś ł ę ę! Mam racj !" — uparcie powtarza Raskolnikow w my li. — Wszystko mam! — szepn ł ś ę ęła pr dko i znowu spu ci a wzrok. „Oto rozwi ł ę ł ą ł ś ą ś ązanie! I wyja nienie rozwi zania" — pomy la i przygl da si jej z zach anną ciekawo ą ści . Z innym teraz, dziwnym, prawie bolesnym uczuciem przygl ł ę ł ąda si tej bladej, szczup ej, nieregularnej i kanciastej twarzyczce, ł ł łagodnym niebieskim oczom, które umia y zap onąć takim ogniem, tak ż ą ś ę ą ł ż ą ą surow , ywio ow nami tno ci , i drobnej figurce, dr ącej jeszcze z oburzenia i gniewu. Ca ć ę ę ła ta historia zacz ła mu si wydawa dziwna, niemal nieprawdopodobna. „Op ś ł ę ętana, op tana!" — powtarza w my li. Na komodzie le ś ąż ż ł ą ą ął ą ę ł ża a jaka ksi ka. Zauwa y j , chodz c po pokoju, teraz wzi j do r ki. By ł ą ł ł to Nowy Testament w rosyjskim przek adzie. Ksi żka by a stara, zniszczona, w skórzanej oprawie. — Sk ą ł ń ą ąd to masz? — krzykn ł z drugiego ko ca pokoju. Sta a wci ż w tym samym miejscu, o trzy kroki od sto u. ł — Dosta ą ę ł łam — odpowiedzia a niech tnie, nie patrz c na niego. — Od kogo dosta ś ła ? — Lizawieta przynios ą ł ła, prosi am j . „Lizawieta! Dziwne!" — pomy ą ą ż ę ł ł śla . Sonia stawa a si dla niego z ka d chwil coraz dziwniejsza i coraz osobliwsza. Przyniós ć ą ł ś ę ą ł ksi żk do wiat a i zacz ł przewraca kartki. — Gdzie tu jest o ł ąż ł ł ę ł Łazarzu? — zapyta . Sonia wci patrzy a w pod og i nie odpowiada a. Sta ł ła nieco bokiem do sto u. — Gdzie tu jest o wskrzeszeniu ł ź Łazarza? Znajd mi, Soniu. Spojrza a na niego z ukosa. — ę ą ż ę Źle pan szuka... w czwartej ewangelii — szepn ła surowo, nie zbli aj c si do niego. 389 i przeczytaj mi — powieaziaf, usiacu, fOKcie opar ę ę ł ę ą ł na stole, uj ł r kami g ow i pos pnie wpatrzy ł ś ę ł si gdzie w bok, gotów do s uchania. „No, to za jakie ż ą ś trzy tygodnie do zobaczenia w wariatkowie! Wygl da na to, e sam się tam znajd ś ł ę ś ę, je li nie trafi w jeszcze gorsze miejsce" — wymamrota w my li. Sonia z wahaniem podesz ł ł ła do sto u, z niedowierzaniem wys uchawszy dziwnej propozycji Raskolnikowa. Wzi ę ę ą ęła jednak ksi żk do r ki. — Czy pan tego nie czyta ł ł ł ł? — zapyta a, spojrzawszy na niego przez stó z ukosa. G os jej stawa ę ł si coraz surowszy. — Czyta ł ę łem dawno temu, kiedy si uczy em. Czytaj! — W cerkwi pan nie s ł łysza ? — Ja... nie chodz ę ę. A ty cz sto chodzisz? — N-nie... — szepn ę ą ś ęła Sonia. Raskolnikow u miechn ł si . — Rozumiem. Zatem na pogrzeb ojca jutro też nie pójdziesz? — Pójd ł ż ł ż ł ę. W zesz ym tygodniu tak e by am... na mszy a obnej. — Za kogo? — Za Lizawiet ą ą ę. Zabili j , siekier . Nerwy drga ć ą ę ę ł ły w nim coraz bardziej. W g owie zacz ło mu si m ci . — Przyja ą ę ś ł źni a si z Lizawiet ? — Tak... Ona by ś ł ł ł ła sprawiedliwa... przychodzi a... rzadko... nie mog a... Czytywa y my i... rozmawia ł ą ę ś ły my. B dzie ogl da a oblicze Boga. Dziwne wyda ś ż ą ę ło mu si to ksi żkowe wyra enie i znowu niespodzianka: jakie tajemnicze spotkania z Lizawiet ę ą, a obie op tane. „I mnie ogarnie tutaj op ł ś ź ętanie! To zara liwe" — pomy la . — Czytaj! — ponagli ł ę ł ż ę ł Soni rozdra niony. Sonia waha a si jeszcze. Serce jej bi o. Nie mog ż ę ła si odwa yć — ona jemu ma czyta ą ł ą ę ę ł ć. Patrzy , w m ce niemal, na „nieszcz sn ob ąkan ". 390 — Po co to panu? Przecie ł ę ą ż pan jest niewierz cy? — szepn ła urywanym g osem. — Czytaj! Chc ż ś ł ł ę tego! — nalega . — Czyta a przecie Lizawiecie. Sonia otworzy ł ł ę ę ę ł ę ą ła ksi żk i wyszuka a miejsce. R ce jej si trz s y, brak o tchu. Dwa razy zaczyna ć ł ć ła czyta i nie mog a wymówi pierwszej sylaby. — „A zachorowa ł ę Ł ł niejaki azarz z Betanii"1 — zacz ła wreszcie z wysi kiem, lecz przy trzecim wyrazie g ął ł ę ę ę ł łos jej drgn i urwa si nagle, jak p kni ta struna. Dech jej zapar o, ci ł ężar przygniata jej piersi. Raskolnikow poniek ł ł ę ć ąd rozumia , dlaczego Sonia nie mog a si przemóc, by mu czyta . A im bardziej rozumia ł ł ł ł, tym brutalniej nalega , by czyta a. Zbyt dobrze wyczuwa , jak trudno przychodzi ż ł ę ło jej teraz zdradzenie i uzewn trznienie swego ja. Rozumia , e te uczucia rzeczywi ę ą ą ł ście stanowi y jej prawdziw , dawn tajemnic , jeszcze z czasów najwcze ł ę ą ł ś ł śniejszej m odo ci, gdy mieszka a z rodzin , przy nieszcz snym ojcu i ob ąkanej z niedoli macosze, po ł śród g odnych dzieci, potwornych wrzasków i wymówek. Zarazem był przekonany, ę ł ł ę ą ż że chocia , zabieraj c si do czytania, Sonia cierpia a i ba a si czegoś bardzo, mimo to gor ęł ć ż ą ą ę ę ś ł ąco pragn a czyta , nie zwa aj c na swoj udr k i obawy. I w a nie jemu, ł ć ę ś ł ł ł żeby s ysza . I w a nie teraz, „cokolwiek ma si sta potem!..." Ujrza to w jej oczach, zrozumia ł ę ł ś ą ł ł z radosnego poruszenia!... Przemog a si , opanowa a ciskaj cy gard o spazm, który przerwa ł ł ł ł jej w po owie wersetu, i czyta a dalej jedenasty rozdzia ewangelii ś ł ę w. Jana. Doczyta a do dziewi tnastego wersetu. — „I przysz Ż ć ę ło wielu ydów do Marty i Marii, aby je pocieszy po stracie brata. Gdy wi c Marta us ł ł ż ł łysza a, e Jezus idzie, wybieg a na jego spotkanie; ale Maria siedzia a w domu. Rzek ł ł ł ś ę ła wi c Marta do Jezusa: Panie! Gdyby tu by , nie by by umar brat mój. Ale i teraz wiem, ł ś że o cokolwiek by prosi Boga, da ci to Bóg". Tu i dalej wed ś ług ewangelii w. Jana (J 11, 1-45). 391 Tu przerwa ć ł ę ż ą ł ż ą ła, czuj c ze wstydem, e g os jej znów drgn ł i mo e si za ama ... — „Rzek ł ż ł jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twój. Odpowiedzia a mu Marta: Wiem, e zmartwychwstanie przy zmartwychwstaniu w dniu ostatecznym. Rzekł jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i ż ę ć ż ł ć żywot; kto we mnie wierzy, cho by i umar , y b dzie. A kto yje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki. Czy wierzysz w to? Rzecze mu..." Ci ł ś ł ł ą ężko dysz c, Sonia czyta a dobitnie i g o no, jakby to ona sama czyni a publiczne wyznanie wiary. — „Tak, Panie! Ja uwierzy ż ś ż ł ś łam, e Ty jeste Chrystus, Syn Bo y, który mia przyj ć na świat". Zatrzyma ł ł ę ł ę ła si , spojrza a na niego, czym pr dzej opanowa a się i czyta a dalej. Raskolnikow siedzia ą ł ł ł ł oparty o stó , s ucha w milczeniu, nieruchomo patrz c w bok. Dobiegła do trzydziestego drugiego wersetu: — „Lecz gdy Maria przysz ł ł ł ą ła tam, gdzie by Jezus, i ujrza a go, pad a mu do nóg, mówi c do niego: Panie, gdyby ł ł ł ą ą ł ą ą ś tu by , nie by by umar mój brat. Jezus tedy, widz c j p acz c i p Ż ą ł ę ł ę ł ą łacz cych ydów, którzy z ni przyszli, rozrzewni si w duchu i wzruszy si . I rzek : Gdzie go po ł ł ź ś ż ło yli cie? Rzekli do niego: Panie, pójd i zobacz. I zap aka Jezus. Rzekli wi ś ł ł ł Ż ęc ydzi: Patrz, jak go mi owa . A niektórzy z nich mówili: Nie móg ten, który lepemu otworzy ł ć ł oczy, uczyni , aby i ten nie umar ?" Raskolnikow zwróci ł ę ł ę ę ł si do niej i patrzy ze wzruszeniem. Naprawd ! Sonia trz s a się ca ł ę ł ż ę ł ą ła w prawdziwej, rzeczywistej gor czce. Spodziewa si tego. Zbli y a si do s ów o najwi ł ą ł ł ększym, nies ychanym cudzie i opanowa o j uczucie wielkiego triumfu. G os jej stał si ł ę ł ś ę ź ę d wi czny jak metal, triumf i rado ć brzmia y w nim i pot gowa y go. Wersety pisma zaciera ł ę ł ł ę ły si , w oczach jej ciemnia o, ale i tak umia a na pami ć to, co czyta a. Przy ostatnim wierszu: „Nie móg ś ł ż ł ą ł, ten który lepemu otworzy oczy..." — zni ywszy g os, gor co i nami ś ą ź ą ł ętnie odda a zw tpienie, wyrzut i blu nierstwo niedowierzaj cych, za lepionych Ż ę ą ż ydów, którzy za chwil upadn , niczym gromem ra eni, 392 zap ż ą ś ż ą ą łacz i uwierz ... „I on, on równie za lepiony i niewierz cy, on tak e za chwilę us ł ż ł ż łyszy, tak e uwierzy, tak, tak! Zaraz, natychmiast!" — marzy a i dr a a w radosnym oczekiwaniu. — „Jezus, znowu rozrzewniwszy si ł ł ę w sobie, poszed do grobu; by a tam pieczara, u której wej ł ń ń ł ń ł ż ścia le a kamie . Rzek Jezus: Usu cie kamie . Rzek a mu Marta, siostra umar ń ż ż łego: Panie! Ju cuchnie, bo ju jest czwarty dzie w grobie". Wyra ł ł źnie zaakcentowa a s owo czwarty. „Rzek ę ć ą ś ż ł ż ł jej Jezus: Czy ci nie powiedzia em, e je li uwierzysz, ogl da b dziesz chwałę Bo ę ę ń ż ł ł ł ę ł żą? Usun li wi c kamie , gdzie le a umar y. A Jezus, wzniós szy oczy w gór , rzek : Ojcze, dzi ł ż ł ł ł ś ż ę ękuj ci, e mnie wys ucha . A ja wiedzia em, e mnie zawsze wys uchujesz, ale powiedzia ę ą ł ż ś ł ł łem to ze wzgl du na lud stoj cy wko o, aby uwierzyli, e Ty mnie pos a . A gdy to rzek ł ł ź Ł ł ś ł ł ł, zawo a dono nym g osem: azarzu, wyjd ! / wyszed umar y...'1'' Czyta ł ł ą ą ż ś ł ła g o no, w uniesieniu, dr ąc i truchlej c, jak gdyby sama ogl da a to na w asne oczy. „...maj ę ą ł ę ą ł ąc nogi i r ce powi zane opaskami, a twarz jego by a owini ta chust . Rzek do nich Jezus: Rozwi ś ążcie go i pozwólcie mu odej ć. Wielu wi Ż ł ł ęc z ydów, którzy przyszli do Marii i ujrzeli to, czego dokona Jezus, uwierzy o w niego"". Nie czyta ł ł ę ą ę ł ć ła dalej i czyta nie mog a, zamkn ła ksi żk i pospiesznie wsta a z krzes a. — To ju Ł ł ł ż wszystko o azarzu — powiedzia a urywanym, ale surowym szeptem. Sta a nieruchomo, odwróciwszy si ś ą ć ą ę, nie miej c spojrze na niego, jakby zawstydzona. Ci gle jeszcze wstrz ł ś ą ą ł ąsa y ni gor czkowe drgawki. Ogarek wiecy dogasa w krzywym lichtarzu, m ę ę ę ą ś ętnie o wietlaj c w tym n dznym pokoiku zabójc i jawnogrzesznic , których tak dziwnie zbli ę ż ę ł ę ł ży a wieczna ksi ga. Przesz o z pi ć minut, a mo e wi cej. — Przyszed ć ę ę ł łem pomówi o pewnej sprawie — zas piwszy si , raptem odezwa się Raskolnikow, wsta ł ł i podszed do Soni. 393 Milcz ł ł ę ł ąc, podnios a na niego oczy. Spojrzenie jej by o szczególnie surowe, malowa a si w nim jaka ś ś niesamowita stanowczo ć. — Porzuci ł ę ą ś łem dzi moj rodzin — powiedzia Raskolnikow — matk ł ł ż ę ę ę i siostr . Nie pójd ju do nich. Zerwa em zupe nie. — Dlaczego? — zapyta ł ła jakby oszo omiona Sonia. Wczorajsze ż ł ł spotkanie z jego matką i siostrą wywar o na niej niezwyk e wra enie, choć nie zdawa ż ł ł ś ła sobie z tego sprawy. Wiadomo ci o zerwaniu wys ucha a z przera eniem. — Mam teraz tylko ciebie jedn ł ą — doda Raskolnikow. — Chod ł ś ę ź ę źmy razem... Przyszed em do ciebie. Oboje jeste my przekl ci, chod my wi c razem! Oczy mu b ł ł ł ł łyszcza y. „Zupe nie jakby by niespe na rozumu!" — pomy ł śla a Sonia. — Dok ę ą ż ł ąd pójdziemy? — zapyta a przera ona, cofaj c si mimo woli. — Sk ą ą ą ż ć ąd mam wiedzie ? Wiem tylko, e pójdziemy t sam drog , wiem na pewno — to wszystko. Mamy jeden cel! Patrzy ż ł ą ła na niego, nic nie rozumiej c. To jedno tylko pojmowa a, e jest on strasznie, niesko ę ńczenie nieszcz śliwy. — Nikt z nich nic nie zrozumie, gdyby ł ś im powiedzia a — ci ś ł ą ągn ł dalej Raskolnikow — ale ja zrozumia em. Jeste mi potrzebna, dlatego przyszedłem do ciebie. — Nie rozumiem... — szepnęła Sonia. — Zrozumiesz pó ż ł ś ż ś ł źniej. Czy nie uczyni a tego samego? Ty tak e przekroczy a ... potrafi ł ż ś ł ż ę ś ę ć ś ła przekroczy . Targn ła si na swe ycie, zmarnowa a ycie... w asne (a to wszystko jedno!). Mog ś ń ć ż ś ła y duchem i rozumem, sko czysz za na placu Siennym... Ale to jest ponad twoje si ą ż ś ły i je li zostaniesz sama, zwariujesz jak i ja. Ju teraz wygl dasz jak ob ź ą ą ść ś ę łąkana, wi c powinni my i razem, jedn drog . Chod my! — Dlaczego? Po co to wszystko? — powiedzia ę ła Sonia, dziwnie zaniepokojona i przej ta jego słowami. — Dlaczego? Dlatego, ż ż ć że tak dalej by nie mo e — oto dlaczego! Nale y wreszcie ocenić wszystko powa ę żnie i po m sku, 394 a nie p ś ż ę ś ż ć ł ć łaka jak dziecko i wo a , e Bóg nie dopu ci! A co b dzie, je eli rzeczywi cie jutro odwioz ę ą ci do szpitala? Tamta, pomylona suchotnica, umrze niebawem, a dzieci? Czy Pole ś ł ż ę ńka si nie zmarnuje? Przecie widywa a tutaj, na rogach ulic, dzieci, które matki wysy ą ę ł ż ą łaj na ebry? Dowiadywa em si , gdzie mieszkaj takie matki i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mog ł ć ć ą by dzie mi, tam siedmiolatek jest rozpustnikiem i z odziejem. A przecie ń ż dzieci to obraz i podobie stwo Boga: „ich jest Królestwo Niebieskie"1. Chrystus kaza ą ś ł ą ć ć ł je czci i kocha , s one przysz ą ludzko ci ... — Có ż ę ć ł ą ę ł ę ż wi c, có wi c robi ? — z histerycznym szlochem, za amuj c r ce, powtarza a Sonia. — Co robi ć ą ć? Skruszy , co trzeba, raz na zawsze, i to wszystko, a cierpienie wzi ć na siebie! Nie rozumiesz? Zrozumiesz pó ł ś źniej... Wolno ć i w adza, a przede wszystkim w żą ł ę ładza! Nad wszystkimi dr cymi stworami, nad ca ym mrowiskiem!... Oto cel! Zapami taj to sobie! To jest moje dla ciebie b ż ż ć ę ń ł łogos awie stwo na drog ! By mo e, e rozmawiam z tob ę ę ż ą po raz ostatni. Je eli jutro nie przyjd , dowiesz si o wszystkim sama, a wtedy przypomnij sobie, co ci dzi ż ź ś ł ś mówi em. I kiedy pó niej, po latach, mo e zrozumiesz znaczenie moich s Ż ę ł ę ż łów. Je eli przyjd jutro, to powiem ci, kto zabi Lizawiet . egnaj! Sonia zadr ż ł ża a z przera enia. — A czy pan wie, kto zabi ą ą ł ł? — zapyta a, lodowaciej c ze strachu i patrz c na niego dzikim wzrokiem. — Wiem i powiem... Tobie, tobie jednej. Ciebie wybra ę ć łem. Nie przyjd prosi o przebaczenie, po prostu powiem. Dawno ci ć ż ł ę wybra em, eby ci to powiedzie , i jeszcze wtedy, kiedy mi ojciec twój o tobie opowiada ł ł ż ł, a Lizawieta y a, postanowi em to sobie. Ż ę egnaj! Nie podawaj mi r ki. Jutro. ż Wyszed ł ł ń ł ł ł. Sonia patrzy a za nim jak za ob ąka cem, ale i ona sama by a pó przytomna i czu ę ł ę ł ż ą ł ę ł ła to. Kr ci o si jej w g owie. „Bo e! Sk d on wie, kto zabi Lizawiet ? Co znaczy y jego 1 Mt 19, 14. 3 ł 95 s owa? To straszne!" Lecz mimo to my ł ł ł śl nie przychodzi a jej do g owy. Zupe nie nie! „O, on musi by ęś ł ę ę ę ł ć bardzo nieszcz liwy!... Porzuci matk i siostr . Dlaczego? Co si sta o? Jakie ma w ł ł ł ł ł ś ła ciwie zamiary? O czym mówi ? Uca owa mi nogi i mówi ... Mówi (tak, wyra ż ć ż ż ż ł źnie to powiedzia !), e nie mo e beze mnie y ... O, Bo e!" Ca ą ł ą ł ę ł ł ł ę ł łą noc Sonia gor czkowa a, majacz c. Zrywa a si czasami, p aka a, za amywa a r ce, to znów zapada ń ę ł ś ą ła w gor czkowy sen, ni y si jej Pole ka, Katarzyna Iwanowna, Lizawieta, czytanie Ewangelii i on... On, blady, z p ł ą łon cymi oczyma... Ca uje jej nogi, p ż łacze. O, Bo e! Za drzwiami na prawo, za tymi samymi drzwiami, które oddzielały mieszkanie Soni od mieszkania Gertrudy Resslich, znajdowa ś ę ł si pokój przej ciowy, od dawna nie zamieszkany, nale ą ł ł żący do mieszkania pani Resslich i odnajmowany przez ni , jak g osi y naklejki w bramie i og ą ł łoszenia przylepione na szybach okien wychodz cych na kana . Sonia by ę ę ż ła przekopana, e pokój ten jest pusty. Tymczasem przez t godzin przy drzwiach nie zamieszkanego pokoju sta ł ł ę ł ł Swidrygaj ow i zaczaiwszy si , s ucha . Kiedy Raskolnikow wyszed ł ł ś ę ł ł ł, Swidrygaj ow posta jeszcze chwil , pomy la , poszed na palcach do swego pokoju, s ł ł ą ą ąsiaduj cego z pustym, wzi ł krzes o i po cichu przystawi je do samych drzwi pokoju Soni. Rozmowa wyda ą ę ła mu si zajmuj ca i znamienna. I bardzo, bardzo mu si ć ś ł ż ł ł ż ł ę podoba a, tak dalece, e przyniós krzes o, eby w przysz o ci, cho by na przyk ż ć ę ę łą ę ć ą ład jutro, nie nara a si na niewygod stania przez ca godzin , lecz urz dzi się bardziej komfortowo i by ę ż ć zadowolonym pod ka dym wzgl dem... Kiedy nast ł ępnego dnia rano, punktualnie o jedenastej, Raskolnikow wszed do biura wydzia ę ł ś łu ledczego ...skiego komisariatu i zameldowa si do Porfirego Pietrowicza. Zdziwi ę ł ę ć ż ę ł si , e kazano mu czeka : przynajmniej dziesi ć minut up yn ło, 396 zanim go wpuszczono. Wed ę ć ń ług jego przewidywa powinni byli od razu rzuci si na niego, tymczasem za ł ę ę ł ś sta w poczekalni, a obok niego kr cili si ludzie, najwidoczniej zupe nie si ą ę ą ą ę ł ę nim nie interesuj cy. W nast pnym pokoju, wygl daj cym na kancelari , siedzia o i pisa ę ł ż ż ł ć ło kilku pisarzy i wida by o, e aden z nich nie mia poj cia, kim jest Raskolnikow. Niespokojnie i podejrzliwie rozgl ą ł ę ł ąda si po poczekalni, wypatruj c, czy nie znajdzie ko o siebie jakiego ł ś ś konwojenta, czy nie obserwuje go jakie badawcze oko, by nie uciek . Ale nic nie zauwa ę ł ł ży . Widzia tylko typowe, kancelaryjne, zm czone drobnymi troskami twarze i jeszcze jakich ść ł ł ś ludzi. Nikt nie zwraca na niego uwagi, móg by nawet i sobie, gdzie oczy ponios ł ę ż ś ą. Upewnia si coraz bardziej, e gdyby ten wczorajszy tajemniczy go ć, to widmo, które zjawi ś ł ł ę ło si jak spod ziemi, rzeczywi cie wszystko widzia i wszystko wiedzia , to jemu, Raskolnikowowi, nie dane by ć ć łoby teraz tak spokojnie sta i czeka ... Czyż czekano by na niego do godziny jedenastej, a ć ę ż sam raczy si pofatygowa ? Wobec tego albo ten cz ł łowiek o niczym nie doniós , albo... albo po prostu nie wie o niczym i nic nie widzia ę ż ć ł ą ł ł na w asne oczy (zreszt , jak móg by widzie ?). Czyli e wszystko, co si z nim, Raskolnikowem, wczoraj dzia ł ło, by o przywidzeniem wyolbrzymionym przez jego podniecon ć ę ę ę ź ą ą i chor wyobra ni . To domniemanie zacz ło si umacnia w nim jeszcze wczoraj, w czasie najwi ś ększej trwogi i rozpaczy. Przemy lawszy to wszystko teraz raz jeszcze i gotuj ę ł ż ż ł ś ąc si do nowej walki, poczu nagle, e dr y, i zawrza z oburzenia na my l, e drży ze strachu przed nienawistnym Porfirym Pietrowiczem. Ponowne spotkanie z tym cz ł ś ł łowiekiem by o dla niego czym najstraszniejszym. Nienawidzi go ponad wszelką miar ż ę ę ł ż ę ą ś ą ł ę, bezgranicznie i a si l ka , e zdradzi si ze sw nienawi ci . Oburzenie jego by o tak ą ę ż ł silne, że powstrzyma o dr enie. Przygotowywał si , aby wejść z zimn , zuchwałą twarz ż ć ł ć ć ł ę ę ż ł ł ą, i da sobie s owo, e b dzie si stara milcze , patrze i s ucha i e tym razem za wszelk ę ę ą cen zapanuje nad swoimi chorobliwie napi tymi nerwami. W tej chwili wezwano go do Porfirego Pietrowicza. 397 lak si ł ź ę ż ł ż ł ę z o y o, e w danym momencie Porfiry Pi tro wie by sam w swoim gabinecie. Gabinet ów by ą ł ł ś ś ł to pokój redniej wielko ci. Sta w nim wielki stó przed kanap obitą cerat ł ę ł ą ą, biurko, w k cie szafa, kilka krzese — wszystkie te biurowe sprz ty by y z jasnego, politurowanego drewna. W k ś ł ącie, w tylnej cianie albo raczej przepierzeniu, znajdowa y si ę ł ś ś ę zamkni te drzwi: widocznie za przepierzeniem by y jeszcze jakie pokoje. Po wej ciu Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamkn ś ął drzwi wej ciowe i zostali sami. Porfiry Pietrowicz przyj ś ł ął Raskolnikowa weso o i uprzejmie i dopiero po jakim czasie Raskolnikow z pewnych oznak wywnioskowa ż ł, e Porfiry Pietrowicz jest zmieszany, jakby go nagle zaskoczono czy przy ś łapano na czym bardzo intymnym. — Szacuneczek! Witam... na naszych ą śmieciach... — zacz ł Porfiry Pietrowicz, wyci ż ę ą ągaj c na powitanie obie r ce. — Siadaj, dobrodzieju! A mo e pan nie lubi, jak się mówi szacuneczek i... i dobrodziej, tak tout court1! Niech mi pan wybaczy poufa ś ło ć. Tutaj prosz ę ę, na kanapk . Raskolnikow usiad ą ł, nie spuszczaj c oczu z Porfirego. „Na naszych ś ł śmieciach", przeprosiny za poufa o ć, francuskie tout court i tak dalej, i tak dalej, wszystko to by ż ę ą ą ło bardzo znamienne. „Wyci gn ł do mnie obie r ce, ale adnej mi nie poda ś ę ą ę ł, w por je cofn ł" — przemkn ła mu podejrzliwa my l. Obaj bacznie się obserwowali, lecz gdy tylko ich spojrzenia si ł ł ę spotka y, b yskawicznie odwracali wzrok. — Przynios ę łem panu ten papierek... w sprawie zegarka... Prosz . Jest dobrze czy trzeba przerobi ? ć — Co? Papierek? Tak, tak, niech pan b ł ą ędzie spokojny, w porz dku — po wiedzia , jakby spiesz ą ą ę ąc si dok ś, Porfiry Pietrowicz i dopiero powiedziawszy to, wzi ł pismo i przeczyta ł ę ą ł. — Tak, w porz deczku. Nic wi cej nie trzeba — powiedzia równie pospiesznie i po ę ą ż ś ł ż ł ą ł ł ż ło y kartk na stole. Potem, po chwili, mówi c ju o czym innym, prze o y j ze sto u do siebie na biurko. 1 Tout court (fr.) — po prostu. 398 — ran, zaaje si ć ł ł ę, wspomina wczoraj, ze cncia Dy zapyta mnie... formalnie... o moją znajomo ł ą ą ść z t ... zabit ? — zaczai Raskolnikow. „Po co wstawi em to zdaje siei" — przelecia ł ł ę ę ę ż ł ło mu jak b yskawica przez g ow . „Dlaczego tak niepokoj si tym, e wstawi em to zdaje si ś ę ę ł ęT — b ysn ła nast pna my l. Nagle zda ę ę ś ż ż ę ł sobie spraw z tego, e jego dra liwo ć od samego zetkni cia si z Porfirym, na skutek dwóch wyrazów, dwóch tylko spojrze ę ł ń rozros a si w jednej chwili do potwornych rozmiarów... i ą że jest to bardzo niebezpieczne: nerwy zawodz , zdenerwowanie wzrasta. „ ż ź Źle, le... znów powiem za du o!" — Tak, tak, tak! Mo ę ć że pan by spokojny! Co si odwlecze, to nie uciecze — mamrotał Porfiry Pietrowicz, chodz ę ą ł ł ąc ko o sto u, jakby bez celu, kieruj c si to ku oknu, to do biurka, to znów do sto ł ł łu. To unika podejrzliwego spojrzenia Raskolnikowa, to znów sam stawa i patrzy ś ł ł ł ą ł mu prosto w oczy. Nadzwyczaj zabawnie wygl da a przy tym jego ma a, t u ciutka i okr ł ł ę ż ę ł ł ąg a figurka, która jak pi ka toczy a si w ró ne strony i zaraz odbija a si od wszystkich ą ścian i k tów. — Zd ąż ę ą ą ążymy, zd ymy!... Pan pali? Ma pan papierosy? Prosz papierosika — ci gn ł, podaj ś ąc go ciowi papierosy. — Przyjmuj ż ż ę pana tutaj, ale przecie moje mieszkanie jest tu obok, za przepierzeniem... S ć ł ż łu bowe. Na razie mieszkam prywatnie. Trzeba by o przeprowadzi pewien remoncik. ś ś Ju ł ż ł ń ż prawie sko czony... Wie pan, s u bowe mieszkanie to doskona a rzecz. Jak pan myśli? — Tak, doskona ą ą ł ła rzecz — odpowiedzia Raskolnikow, patrz c na niego niemal drwi co. — Doskona ł ł ła rzecz, doskona a rzecz... — powtarza Porfiry Pietrowicz, jakby nagle pomy ł ś ł śla o czym zupe nie innym. — Tak, doskona ą ń ła rzecz! — w ko cu krzykn ł prawie i spojrzawszy nagle na Raskolnikowa, zatrzyma ł ż ę ł si o dwa kroki przed nim. Uporczywe, g upawe powtarzanie, e s ś ł ł ż łu bowe mieszkanie to doskona a rzecz, sta o w zbyt jaskrawej sprzeczno ci z powa ł ą ś żnym, my l cym i zagadkowym spojrzeniem, jakie rzuci teraz Porfiry Pietrowicz na swego gościa. 399 A wiiuv/vyiiv LU waL/icMusc rva.SR.umiJS.uWct. i>ic HlUgl ma ż ć ą ę ć si od drwi cego i dosy nieostro nego wyzwania: — A czy pan wie — zapyta ą ł nagle, patrz c na Porfirego Pietrowicza niemal zuchwale i jakby upajaj ę ą ł ś ą ż ę ł ąc si sw zuchwa o ci — e istnieje, zdaje si , takie prawnicze prawid o, taki chwyt prawniczy przy wszelkiego rodzaju dochodzeniach: zacząć z daleka, od drobiazgów albo nawet od rzeczy powa ł ę ż ę żnych, ale zupe nie oboj tnych, eby jak si to mówi, doda ł ł ś ć ś ę ć otuchy przes uchiwanemu, a w a ciwie, aby rozproszy jego uwag , u pić czujno ł ą ł ść, a potem nagle i ca kiem niespodzianie waln ć prosto w eb jakimś najfatalniejszym i najniebezpieczniejszym pytaniem, czy tak? Wszelkie regulaminy i instrukcje do dzi ą ę ę ś ę ś dnia, zdaje si , wi cie si tego trzymaj . — Tak, tak... Wi ż ł ż ą ęc s dzi pan, e ja pana tym s u bowym mieszkaniem, tego... co? — Powiedziawszy to, Porfiry Piet-rowicz przymkn ą ął oczy i mrugn ł porozumiewawczo. Coś weso ł ł ę ę ł łego i chytrego b ysn ło mu w twarzy, zmarszczki na czole si wyg adzi y, twarz się wyci ę ł ł ę ł ś ę ą ę ę ągn ła, oczka zw zi y i nagle zaniós si d ugim, nerwowym miechem. Trz s c si i ko ę ą ł ł ł ą łysz c ca ym cia em, patrzy prosto w oczy Raskolnikowowi. Ten zacz ł si również mia ą ą ć ć, cho z przymusem, lecz gdy Porfiry Pietrowicz, widz c to, wybuchn ł takim miechem, ś ł ę ł ż że a spurpurowia , wstr t przemóg w Raskolnikowowie przezorno ć: przestał ś si ł ą ś ł ę ł ę ć ś ę mia , zas pi si i d ugo, z nienawi ci patrzy na Porfirego Pietrowicza, nie spuszczaj ś ł ł ąc wzroku przez ca y czas jego d ugiego, jakby rozmy lnie przewlekanego miechu. Nieostro ł ą ę ł ś ś żno ci dopu ci y si jednak obie strony: wygl da o to tak, jakby Porfiry Pietrowicz w oczy wy ż ł ę ł śmiewa si z Raskol-nikowa i nic sobie nie robi z tego, e ten drugi odnosi si ś ą ż ł ę ść ą ą ę do niego z nienawi ci . Raskolnikow uwa a t okoliczno za wiele znacz c . Zrozumia ż ł ż ł, e Porfiry Pietrowicz poprzednio równie nic sobie z niego nie robi , przeciwnie, ł ś ł ł ę ż ę ś że to on w a nie, Raskolnikow, wpad w pu apk , e kryje si tu oczywi cie co ż ż ć ż ś ś, o czym nie wie, jaki cel, e by mo e, wszystko jest ju zaplanowane, lada chwila ujawni się i zaatakuje... 400 w star, wzi ł ą ę ął czapK i przyst pi wprost do rzeczy: — Porfiry Pietrowiczu — zacz ż ś ć ął zdecydowanym, cho do ć podra nionym tonem. — Wczoraj wyjawi ł ś ł ż ł pan yczenie, abym przyszed do pana na jakie przes uchanie. — Zaakcentowa ż ł ł ł specjalnie wyraz przes uchanie. — Przyszed em. Je eli to panu potrzebne, prosz ć ś ść ś ę pyta , je li nie, niech mi pan pozwoli odej . Nie mam czasu, marn co do za ę ść ę łatwienia... Musz i na pogrzeb tego urz dnika stratowanego przez konie, o którym pan równie ę ą ą ł ł ż wie — doda , z y zaraz na siebie za ten dodatek, i ci gn ł z wi kszym jeszcze rozdra ż ł ł żnieniem: — Zbrzyd o mi to wszystko, s yszy pan, i to ju od dawna... i równie ą ą ł ę ł ż przyczyni o si do mojej choroby, s owem — prawie krzykn ł, zdaj c sobie spraw ł ś ł ż ę z tego, e zdanie o chorobie jest jeszcze bardziej niew a ciwe — s owem, zechce pan przes ć ł ś ż ć ć łucha mnie lub zwolni , i to zaraz... Je eli za ma pan przes uchiwa , to nie inaczej ę niż formalnie! Inaczej się nie zgodz . Tymczasem żegnam pana, bo my obaj nie mamy tu wspólnie nic do roboty. — Bo ł ć ł ż że! O co panu chodzi! Po có mam pana przes uchiwa ? — zagdaka nagle Porfiry Pietrowicz, zmieniaj ą ąc natychmiast ton i wyraz twarzy oraz momentalnie przestaj c się śmia ę ł ę ż ć. — Niech e pan si uspokoi! — Porfiry Pietrowicz miota si znów na wszystkie strony i usi ę ć ł łowa usadowi Raskolnikowa. — Co si odwlecze, to nie uciecze, a wszystko to s ę ł ż ę ę ł ą g upstwa! Przeciwnie, ciesz si , e pan nas nareszcie odwiedzi . Traktuj pana jako go ś ę ścia. Pan mi wybaczy ten przekl ty miech, Rodionie Romanowiczu, bo tak chyba panu na imi ł ą ą ą ł ś ę? Jestem nerwowy, roz mieszy mnie pan swoj dowcipn uwag . Czasami, s owo daj ś ł ł ę ę ę ę, trz s si tak z pó godziny jak gumelastyka1... Sk onny jestem do miechu. Przy mojej kompleksji boj ę ż ę ę si nawet udaru. Niech e pan siada, co si z panem dzieje? Prosz ł ę ż ę ś ę, dobrodzieju, bo pomy l , e si pan obrazi ... Gumelastyka — elastyczna substancja podobna do smo y. ł 401 Kaskolnikow s ę ą ł ł łucha w milczeniu i obserwowa go, wci ż jeszcze gniewnie zas piony. Usiad ą ł ł wprawdzie, ale nie wypuszcza z r k czapki. — Powiem panu pewn ż ę ż ą rzecz o sobie, e si tak wyra ę, jako przyczynek do mojej charakterystyki — ci ę ź ą ę ą ą ągn ł Porfiry Pi tro wie , miotaj c si po pokoju i w dalszym ci gu unikaj ż ł ś ąc spojrzenia swego go cia. — Jestem, widzi pan, cz owiekiem nie onatym, nie ł ń ł ł światowym i nieznanym, a ponadto cz owiekiem sko czonym, skostnia ym, przejrza ym i... i... Czy zauwa ż ł ży pan, Rodionie Romanowiczu, e u nas, to jest u nas w Rosji, a zw ą ę ą łaszcza w naszych sferach petersburskich, gdy spotykaj si dwaj m drzy ludzie, którzy jeszcze si ę ą ż ą ę dobrze nie znaj , ale e tak powiem, szanuj si nawzajem, jak na przyk ź ą ł ł ład my z panem, to przez ca e pó godziny nie mog znale ć tematu do rozmowy: siedz ł ą ę ą sztywni i skr powani. Wszyscy znajduj temat do rozmowy, kobiety na przyk ad... ludzie ą ż ł światowi na przyk ad, ludzie z wy szych sfer zawsze maj temat do rozmowy, c'est de rigueur1, a ludzie przeci ł ś ą ętni, jak my, zawsze s onie mieleni i ma omówni... oczywi ż ć ł ą ś ście, ludzie my l cy, chcia em powiedzie . Dlaczegó to tak jest, dobrodzieju? Nie interesujemy si ż ś ż ę sprawami ogólnymi czy te jeste my a nazbyt uczciwi i nie chcemy się oszukiwa ż ł ż ą ć wzajemnie? Nie wiem. Co? Jak pan s dzi? Niech e pan od o y kaszkiecik, bo to wygl ę ś ż ł ąda tak, jakby pan mia ju odej ć, naprawd przykro mi... Ja przeciwnie, cieszę si ... ę Raskolnikow od ę ż ą ą ę ł ż ło y czapk i w dalszym ci gu milcz c, powa ny i zas piony przys ę ś ę ł łuchiwa si beztre ciwej i m tnej paplaninie Porfirego Pietrowicza. „Czy on rzeczywi ą ą ł ą ą ę ą ć ście zamierza rozproszy moj uwag t swoj g upi gadanin ?" — Kaw ę ę ą pana nie cz stuj , bo tu nie bardzo wypada, ale dlaczego nie mam sobie zrobić przyjemno ł ę ć ści i nie posiedzie pi ć minut z przyjacielem — bez przerwy papla Porfiry Pietro-wicz. — I wie pan, te wszystkie obowi ę ż ł ązki s u bowe... ale niech si pan, dobrodzieju, nie gniewa, ą że ja tak ci gle chodzę 1 C'est de rigueur (fr.) — to jest konieczne. 402 tam i z powrotem, przepraszam, bardzo si ć ż ę ę boj , eby pana, dobrodzieju, nie obrazi , a te troch ę ż ę ą ę ę ruchu jest mi niezb dnie potrzebne. Ci gle siedz i rad jestem, e z pi ć minut mog ą ć ę ć ę pochodzi ... hemoroidy... zamierzam si leczy gimnastyk . Podobno radcy stanu, rzeczywi ą ę ści radcy stanu, a nawet tajni radcy1 ch tnie skacz sobie przez sznureczek. Wszystko teraz nauka, w naszych czasach... tak... Co si ą ś ę za tyczy moich obowi zków, przes ł ł ś ż ń łucha i ró nych tam formalno ci... pan sam, dobrodzieju, by askaw tylko co wspomnie ż ł ć o przes uchaniu... to wie pan, dobrodzieju, e czasami, doprawdy, przes ń ł ż ą ę ą łuchuj cy bardziej si pl cze ni przes uchiwany... Pa ska uwaga, dobrodzieju, na ten temat by ł ł ł ła zupe nie s uszna i wnikliwa (Raskol-nikow wcale nie zrobi podobnej uwagi!). ą ł ą ę ą Pl cze si !Naprawdę pl cze się cz owiek!Ci gle jedno i to samo, jak w ko ć ą ę ć łowrotku! Reforma ma by 2 i przynajmniej nazw maj nam zmieni , che, che, che! Co si ł ę ć ś ę za tyczy naszych prawniczych chwytów, jak raczy pan dowcipnie si wyrazi , zgadzam si ę ł ę z panem ca kowicie. Niech mi pan powie, czy mi dzy wszystkimi pods ę ś ć ż ł ądnymi znajdzie si kto , cho by najciemniejszy kmiotek, który by nie wiedzia , e zacznie si ł ę ś ć ł ę, na przyk ad, usypia jego czujno ć oboj tnymi pytaniami (wed ug trafnego pa ł ż ńskiego wyra enia), a potem nagle walnie prosto w eb obuchem, che, che, che! Prosto w ł ń ę ę ż ł ś łeb, wed ug trafnego pa skiego porównania. Che, che! Wi c pan naprawd my la , e ja pana chcia ł ś ł ż ę ę łem tym mieszkaniem... che, che! Z o liwy z pana cz owiek. No, ju nie b d . Ale, ale jedno s ł ł ą ł ś ł łówko wo a drugie, jedna my l wywo uje drug — by pan askaw poprzednio wspomnieć również 1 Tj. dostojnicy piątego, czwartego i trzeciego stopnia. Por. przypis na s. 36. 2 Reform ą ł ś ą ą ę s downictwa w Rosji zapocz tkowa a ustawa z 1864 r., w my l której s dy traci ę ę ł ły charakter stanowy, rozprawy stawa y si jawne, a s dziowie — przynajmniej formalnie — niezale ś ę ż żni; wprowadzono te adwokatur i na okre lonych szczeblach w ś ł ę ą ł łączono czynnik spo eczny (s dy przysi g ych). Jednocze nie uproszczono strukturę s ę ą ądownictwa. (Kary cielesne z wyroku s dów cywilnych i wojskowych oraz pi tnowanie zniesiono w Rosji w 1863 r., zachowując jednak w pewnych wypadkach rózgi.) 403 o formie d propos przesłuchanka... Co tam forma! Forma w wielu wypadkach, wie pan, to drobiazg. Nieraz rozmawia się tylko po przyjacielsku, bo wygodniej. Forma nigdy nie ucieknie, zapewniam pana. A có ł ś ż ż to jest w a ciwie forma, pytam pana? Nie mo na prowadz ś ę ć ą ż ś ż ącego ledztwo kr powa form na ka dym kroku. Praca ledcza jest przecie , ż ś e tak powiem, czym w rodzaju sztuki wyzwolonej... che, che, che! Porfiry Pietrowicz odetchn ś ł ą ę ął przez chwil . Wci ż sypa bez przerwy bezmy lnymi, pustymi frazesami, potem nagle wtr ł ł ł ł ąca s ówka zagadkowe i znów przechodzi do b ahostek. Teraz prawie biega ż ł ą ł po pokoju, coraz szybciej i szybciej przebieraj c t ustymi nó kami, patrzy ę ą ę ę ł ż ł ą ł ą ż ł w ziemi , praw r k za o y na plecy, a lew wymachiwa , wykonuj c ró ne gesty, zupe ą ł ł ż łnie nie odpowiadaj ce temu, co w danej chwili mówi . Raskolnikow zauwa y , że biegaj ę ą ę ł ąc po pokoju, dwa razy jakby zatrzyma si na krótk chwil przy drzwiach i jakby nads ś ł ż ł łuchiwa ... „Czy by czeka na kogo ?" — Ma pan zupe ą ą ą ą ś ł ą łn s uszno ć — ci gn ł dalej Porfiry Pietrowicz, spogl daj c na Raskolnikowa weso ął ę ł ło i nad wyraz dobrodusznie (skutkiem czego ten drgn i mia si na baczno ę ć ś ś ł ą ł ści) — zupe n s uszno ć, kiedy raczy pan tak dowcipnie wy miewa si z form prawniczych, che, che! Bo te nasze (niektóre, naturalnie) głęboko psychologiczne chwyty s ś ą nad wyraz mieszne, a przy tym nieskuteczne w tych wypadkach, kiedy formy je kr ł ż ł ą ępuj . Ta-ak! Znów wróci em do formy. Gdybym uwa a albo powiedzmy lepiej, podejrzewa ę ż ł ł ś ż ł, e kto , ten, tamten czy ów, pope ni , e tak powiem, zbrodni w jakiejś sprawie mnie powierzonej... Pan wszak zamierza zostać prawnikiem? — Tak, zamierzałem... — Zatem dam panu przyk ą ś ł ż ładzik, e tak powiem, na przysz o ć. Tylko niech pan nie s dzi, ż ś ł ę ć ą ł e o mieli bym si pana poucza , pana publikuj cego takie artyku y o zbrodniach! Nie-e! Tak tylko, w formie faktu pozwol ł ć ę sobie przytoczy przyk adzik. A zatem, gdybym na przyk ę ł ł ż ł ż ład uwa a , e ten, tamten czy ów pope ni zbrodni , to w jakim celu, pytam, 404 mia ł ć łbym go niepokoi przed czasem, nawet gdybym mia dowody przeciwko niemu? Niektórych powinienem, na przyk ć ż ę ć ład, aresztowa jak najpr dzej, a inny mo e mie tego rodzaju usposobienie, ś ć ć ż że doprawdy mo na mu pozwoli pospacerowa sobie po mie cie. Che, che! Widz ś ę ę ł ł ż ę, e pan niezupe nie mnie rozumie, wyt umacz wi c to panu ja niej: je ż ę ś ę ł żeli go na przyk ad wsadz zbyt wcze nie, mog mu przez to, e tak powiem, dać oparcie ł ć ś moralne, che, che!Pan się śmieje? — Raskolnikow ani my lał się śmia : siedzia , zacisn ą ł ę ąwszy z by, i nie spuszcza z Porfirego Pietrowicza swego rozgor czkowanego spojrzenia. — A jednak tak w ł ś ła nie jest, zw aszcza z niektórymi osobnikami, ludzie bowiem bywają bardzo ró ć ł ł żni i tu decyduje praktyka. Pan by askaw wspomnie o poszlakach. Powiedzmy, ą ż ą że s poszlaki, ale przecie poszlaki, mój dobrodzieju, miewaj zwykle dwa ko ł ł ł ą ę ś ę ńce, a ja, s dzia ledczy, wyznaj ze skruch , cz ek u omny, chcia bym przeprowadzić śledztwo z matematyczn ł ż ę ą ć ł ą ś ł ą dok adno ci , chcia bym zdoby tak poszlak , eby by o jak dwa razy dwa cztery! ł ę Żeby udowodnienie by o bezsporne i jasne! A jak go wsadz za wcze ć ł ż ż ę ż ś śnie, cho bym by nawet pewny, e to on, przecie sam sobie zmniejsz mo liwo ci zdemaskowania go, a dlaczego? Bo okre ż ę ż ę ś ę śl mu, e tak powiem, jego sytuacj , okre l , e tak powiem, psychologicznie i uspokoj ę ę go, a wtedy on schowa si w swojej skorupie przede mn ę ż ą, zrozumie wreszcie, e jest wi źniem. Podobno w Sewastopolu, zaraz po bitwie nad Alm ż ę ą ą, m drzy ludzie ogromnie si obawiali, e nieprzyjaciel zaraz potem frontalnie zaatakuje i szturmem zdob ś ż ędzie Sewastopol. Kiedy za zobaczyli, e nieprzyjaciel zdecydowa ę ę ł si na regularne obl żenie1 — i kopie pierwsz ę ą ę ą lini okopów, to podobno ci m drzy ludzie bardzo si ucieszyli i uspokoili: sprawa zatem przeci ż ą ę ągnie si co najmniej ze dwa miesi ce, bo kiedy to nas zdob ś ę ę ą ęd przez regularne obl żenie? Pan si znowu mieje, znowu pan nie 1 Po przegranej przez Rosjan bitwie nad rzek ę ą ą Alm 8 IX 1854 r., obl żenie Sewastopola przez wojska angielskie i francuskie trwa ę ło 11 miesi cy. 405 wierzy? Oczywi ę ę ę ą ście, i ma pan racj . Ma pan racj ... ma! Zgadzam si z panem — s to wszystko wyj ą ś ł ątkowe przypadki, mój przyk ad to rzeczywi cie wyj tkowy przypadek! Ale nale ć ę ż ż ś ł ży przy tym zwróci uwag , drogi panie, e przecie przypadek typowy, a taki w a nie maj ą ś ł ł ę ą na wzgl dzie wszystkie formy i regu y prawnicze, taki w a nie przewiduj , o takim w ą ąż ż ż ś ła nie pisz w ksi kach — taki przypadek w ogóle nie istnieje. A to dlatego, e ka da sprawa, ka ś ę ł ź żda, we my na przyk ad zbrodni , kiedy zaistnieje w rzeczywisto ci, zaraz staje si ł ę zupe nie szczególnym przypadkiem, i to czasami przypadkiem absolutnie niepodobnym do ę ą żadnego z poprzednich. Czasem zdarzaj si bardzo zabawne rzeczy w tym rodzaju. Nieraz, gdybym zostawi ś ł takiego jegomo cia samemu sobie, nie aresztował go i nie niepokoi ż ę ł ś ł ł, ale on wiedzia by lub przynajmniej domy la si w ka dej godzinie i minucie, ę ś ń że ja wiem o wszystkim, o najmniejszym szczególe, dzie i noc ledz bez przerwy, pilnuj ą ż ę ś ś ą ł ł ę, gdyby mia pe n wiadomo ć tego i obaw , e go ci gle podejrzewam, to przecie ł ę ł ć ę ł ż, jak Boga kocham, musia by naprawd straci g ow i sam przyszed by, a nawet zrobi ę ę ę ż ś łby co takiego, co ju b dzie dowodem jak dwa razy dwa cztery, i b d miał matematycznie ł ć ę ż ś ł ścis ą pewno ć, a to jest przyjemne. Mo e si to zdarzy najg upszemu ch ć ż łopu, a có tu mówi dopiero o którymkolwiek z nas, o dzisiejszym inteligencie, zw ż łaszcza z pewnymi charakterystycznymi cechami. To ju na pewno! Dlatego, mój drogi, wielka to sztuka pozna ł ł ć indywidualne cechy cz owieka. A nerwy! Zapomnia pan o nerwach! Przecie ż ł ż ś ż wszystko to dzi takie chore, marne, nerwowe!... A ó ć, ile w nich wszystkich jest ć ę ę ł żó ci! Mówi panu, to istna kopalnia. Czego mam si obawia , gdy taki chodzi wolno po mie ż ście! A niech sobie pochodzi, niech! Wiem dobrze, e to moja ofiara i nigdzie mi nie ucieknie! I dok ę ł ąd mia by uciec, che, che! Za granic ? Polak ucieknie za granic ś ą ę ę ż ę, ale nie on, tym bardziej e ja pilnuj , przedsi wzi łem odpowiednie rodki! Ucieknie w g ł ą ż łąb kraju ojczystego, co? Ale przecie tam mieszkaj ch opi, prawdziwi, rdzennie rosyjscy. Dzisiejszy wykszta ż ż ę ł łcony cz owiek woli raczej wi zienie ni ycie 406 z takimi cudzoziemcami, jak nasi kmiotkowie, che, che! Ale to wszystko głupstwa i pozory. Co to znaczy: ucieknie? To tylko forma, a nie istota sprawy. Nie tylko dlatego nie ucieknie przede ą ż ć ą ą mn , że nie ma dok d ucieka : psychologicznie nie mo e uciec przede mn , che, che! ć ą ż Ładne wyra onko, co? Prawo natury nie pozwoli mu uciec przede mn , cho by miał dok ę ł ę ł ę ę ś ł ąd. Widzia pan motyla przy wiecy? I on tak samo b dzie si ko o mnie kr ci , b dzie si ę ł ł ś ść ę ę ę ę ł ł ś ą ę ci gle kr ci jak wokó wiecy; wolno mu si sprzykrzy, b dzie si dr czy , rozmy la , sam si ś ł ć ś ę ę ł ę uwik a jak w sieci, um czy si na mier ! Ma o tego, sam osobi cie przygotuje mi jaki ż ł ć ś ą ś matematyczny k sek, jakie dwa razy dwa, wystarczy tylko da mu d u szy antrakt... Ci ż ę ą ł ł ą ę ągle b dzie kr ży dooko a mnie, zataczaj c coraz mniejsze kr gi, a buch! Wpadnie mi prosto w usta, ja za ś ę ę ł ś go po kn , a to naprawd wielka przyjemno ć, che, che! Nie wierzy pan? Raskolnikow nie odpowiada ę ż ą ł ł. Siedzia blady i nieruchomy, wci ż z tym e napi ciem wpatruj ę ąc si w twarz Porfirego. „Dobra lekcja! — my ą ż ą ł ł śla , lodowaciej c. — To ju nawet nie kot z myszk , jak to by o wczoraj. Nie chce przecie ć ł ć ż niepotrzebnie demonstrowa mi swojej si y i... podpowiada , jest na to za m ę ł ądry... Ma inny cel, ale jaki? G upstwo, bracie, straszysz mnie i kr cisz! Nie masz dowodów, a ten wczorajszy cz ć łowiek nie istnieje! Chcesz mnie zbi z tropu, chcesz mnie przedwcze ł ś ć śnie zdenerwowa i w tym stanie dopa ć, ale nic z tego, spud ujesz! Ale po co mi, po co tak mocno podpowiada?... Liczy na moje chore nerwy!... Nie, bracie, nic z tego, spud ś ś ł ś ś ż łujesz, chocia co nieco sobie przygotowa e ... No, zobaczymy, co ty sobie takiego przygotowa ". ł Raskolnikow zebra ę ą ę ł si w sobie, przygotowuj c si do strasznej i nieznanej katastrofy. Chwilami mia ą ż ć ę ć ę ł ochot rzuci si i na miejscu zadusi Porfirego. Ju wchodz c tu, obawiał si ę ł ż ł ę takiej furii. Czu , e wargi ma suche, serce mu ko acze i piana wyst puje na usta. Mimo to postanowi ę ż ł ł ć ć ł milcze i na razie nie powiedzie ani s owa. Zrozumia , e to b dzie najlepsza taktyka w jego po ę ż ło eniu, bo nie tylko sam si nie zdradzi, ale kto wie, 407 czy rozdra ę żniwszy milczeniem swego wroga, nie doprowadzi go do zdradzenia si . Przynajmniej liczył na to. — Widz ż ś ż ę, e pan mi nie wierzy, my li, e ja panu opowiadam takie naiwne dowcipki — ci ą ą ągn ł Porfiry, coraz weselszy, bez przerwy chichocz c z zadowoleniem i znowu krążąc po pokoju. — Owszem, ma pan racj ę ą ł ę. Sam Bóg da mi tak postur 1, która tylko roz ć ę ś śmiesza ludzi, niby trefni 2 jestem. Ale widzi pan, musz panu powiedzie i jeszcze raz powtórzy ł ć ę ż ć, e pan, dobrodzieju, prosz wybaczy staremu cz owiekowi, jest jeszcze m ą ś ł ą ż łody, e tak powiem, pierwsz m odo ci i dlatego rozum ceni pan, jak to w ogóle m ż ł ść ł ą ę łodzie , ponad wszystko. B yskotliwo umys u i teoretyczne dowody rozs dku n cą pana. Zupe ł ć ą ś ę łnie jak na przyk ad dawny austriacki Hofkriegsrat3, o ile mog co s dzi o sprawach wojskowych: na papierze ju ę ż Napoleona rozbili i wzi li w jasyr, u siebie w gabinecie wszystko bardzo sprytnie zaplanowali i obliczyli, a tu klops: generał Mack poddaje si ę ś ę ę ą ą ł ę z ca ą swoj armi 4, che, che! Widz , widz , dobrodzieju, wy miewa si pan ze mnie, ł ć ż ł że ja, taki cywil, wybieram przyk ady z historii wojen. Có robi , to s abostka, lubi ć ę ł ę wojenne rzemios o, a szczególnie lubi czyta wszystkie korespondencje z frontu... rzeczywi ę ć ż ł ł ł ę ą ście min łem si z powo aniem. Powinienem by s u y w wojsku, naprawd . Do Napoleona mo ę ą ą że bym nie doci gn ł, ale do majora i owszem, che, che! Wi c teraz powiem panu, mój drogi, ca ę ą ą ś łą prawd tycz c poszczególnego przypadku: rzeczywisto ć i natura, ć ą ż ą łaskawco, to s wa ne rzeczy i czasami potrafi sobie zakpi z najprecyzyjniejszej kalkulacji! Niech pan pos ł łucha starego cz owieka, 1 Postura — wygl ę ąd zewn trzny, prezencja. 2 Trefni ł ś ż ś — artowni , b azen. 3 Hofkriegsrat (niem.) — Nadworna Rada Wojskowa, najwy ł ższa w adza wojskowa w Austrii. 4 Chodzi o bitwę pod Ulm na Dunaju w 1805 r. Otoczony przez wojska Napoleona austriacki feldmarsza ą ą ę ł ę ł łek Karl Mack podda si z ca ą 20-tysi czn armi , za co stanął przed s ń ł ądem wojennym; zosta zdegradowany oraz pozbawiony wszystkich odznacze . 408 mówi ę ą ż ę powa nie — mówi c to trzydziestopi cioletni Porfiry Pietrowicz jak gdyby rzeczywi ł ę ć ł ł ę ł ł ę ście si starza : g os mu si zmieni i ca a posta si kuli a — a przy tym cz ż ę ą łowieka otwartego... Czy ja jestem otwarty, czy nie? Jak pan s dzi? Zdaje si , e chyba jednak tak: udzielam panu takich wiadomo ż ż ści i nie ądam adnego wynagrodzenia, che, che! Zatem kontynuuj ł ż ż ę: uwa am, e dowcip to wspania a rzecz, to kwiat natury i ozdoba ż ś ycia. I jakie ę ś ż ż ę ć ł ż to sztuczki potrafi p ata ! Czasami wydaje si niemo liwe, eby jaki s dzia ledczy, biedaczysko, móg ż ł ć ł ę ł si w tym po apa . Zw aszcza e, jak to zwykle bywa, daje się ponosi ś ł ż ł ć w asnej fantazji, te jest cz owiekiem! I tu temu biedaczkowi ledczemu natura przychodzi w sukurs, w tym s ą ż ł ęk! A m odzie , przeceniaj ca znaczenie dowcipu, „usuwaj ą ł ł ąca wszelkie przeszkody" (jak by pan askaw wczoraj bardzo m drze i dowcipnie si ł ż ś ę ś ć ę wyrazi ), nie domy la si nawet tego. Przypu ćmy, e on nawet sk amie, on, to jest cz ł łowiek z poszczególnego przypadku, owo incognito1, sk amie, przy tym doskonale, jak najsprytniej. Zdawa ę ć ż ę łoby si , triumf, mo e rozkoszowa si owocami swego dowcipu, a tu bach! W najciekawszym miejscu, w najskandaliczniejszym momencie — mdleje! Może to choroba, prawda te ż ż, e nieraz bywa w pokoju bardzo duszno, ale jednak! Ale jednak nasuwa si ć ł ę ł ł ę przypuszczenie! Ze ga pierwszorz dnie, nie umia jednak przewidzie natury! Oto gdzie tkwi przewrotno ś ść! Kiedy indziej znowu ufny w bystro ć swego dowcipu zaczyna, robi ś ł ć durnia z cz owieka, który go podejrzewa, zblednie, jakby naumy lnie, jakby udawa ę ł, ale zblednie zbyt naturalnie, za dobrze, i znowu nasuwa si przypuszczenie! Chocia ę ć ę ł ż ł ż na razie uda mu si oszuka , ale przez noc tamten si po apie, je eli ma g owę na karku. I tak na ka ę ć ę żdym kroku! A wi c: zacznie taki uprzedza wypadki, b dzie się pcha ą ę ł ł ś ł ż ł, gdzie go nie prosz , b dzie gada o rzeczach, o których w a nie nale a oby milcze ł ż ę ć ę ć, b dzie plót ró ne bajdy, che, che! sam przyjdzie i zacznie si dopytywa , dlaczego w ś ła ciwie go Incognito (la ś ć.) — pod przybranym nazwiskiem; tu: kto . 409 jeszcze nie zabieraj ł ć ż ę ą? Che, che, che! To si mo e zdarzy naj-b yskotliwszemu człowiekowi, psychologowi, literatowi! Natura ludzka to lustro, najdoskonalsze lustro! Nale ł ł ć ć ży patrzy w nie i podziwia , w tym ca a rzecz! Dlaczego pan tak poblad , Rodionie Romanowiczu, czy panu nie duszno, mo ć że okienko otworzy ? — Niech pan si ł ę ę nie niepokoi, prosz — odpar Raskol-nikow i nagle wybuchnął ś ę ę miechem. — Bardzo prosz , niech pan si nie niepokoi! Porfiry stan ż ę ł ś ę ł ął na wprost niego, odczeka chwil i sam roze mia si równie . Raskolnikow wsta ś ł ł z kanapy, ostro urwawszy swój zgo a histeryczny miech. — Porfiry Pietrowiczu — powiedzia ę ł ć ś ł ł g o no i dobitnie, cho ledwo trzyma si na nogach — widz ż ź ę wreszcie wyra nie, e pan po prostu podejrzewa mnie o zamordowanie tej starej i jej siostry, Lizawiety. O ż ż ę świadczam wi c panu, ze swej strony, e dawno ju mi to zbrzyd ś ż ż ż ło. Je eli pan uwa a, e ma pan podstawy do prawnego cigania mnie, niech pan ściga, do aresztowania — niech mnie pan aresztuje. Ale kpi ż ć ze mnie w ywe oczy i zadr ę ć ęcza nie pozwol ... Nagle usta mu zadr ł ęł ś ł ść ł ł ża y, w oczach b ysn a w ciek o i opanowany dotychczas g os zagrzmia . ł — Nie pozwol ę ł ł ą ę ł ł ą ą ę! — krzykn ł, wal c z ca ej si y pi ści w stó . — S yszy pan? Nie pozwol ! — Ach, Bo ę ł ął ź ę że! Co to si znów sta o! — krzykn najwyra niej przestraszony Porfiry Pi tro wieź. — Dobrodzieju mój, Rodionie Romanowiczu! Mój drogi, co panu jest? — Nie pozwol ą ę! — wrzasn ł raz jeszcze Raskolnikow. — ą ą ł Ciszej, dobrodzieju! Ludzie us ysz , przylec ! Co im wtedy powiemy, niech pan tylko pomy ą ż ł śli! — szepta przera ony Porfiry, przysuwaj c twarz do samej twarzy Raskolnikowa. — Nie pozwol ł ę ę, nie pozwol ! — powtarza machinalnie Raskolnikow, ale tym razem już szeptem. Porfiry szybko odwróci ć ł ę ł si i pobieg otworzy okno. 410 — JNieco ż ć ę ż świe ego powietrza! Wody trzeba si napi , mój drogi, przecie to atak! — Rzuci ą ą ł ś ć ż ę ł si do drzwi, eby kaza przynie ć wody, ale akurat wtedy spostrzeg stoj c na rogu sto ę łu karafk . — Dobrodzieju, prosz ł ą ą ż ę — szepta , podbiegaj c do Raskol-nikowa z karafk — mo e pomo ł ł ż że... — Przestrach i wspó czucie Porfirego Pietrowicza by y tak dalece naturalne, e Raskolnikow zamilk ć ą ę ą ą ś ł ł i z nag ą ciekawo ci zacz ł mu si przygl da . Wody jednak nie przyj . ął — Drogi panie! Przecie ł ę ż w ten sposób doprowadzi si pan do ob ędu, zapewniam pana! Ach! Niech ę ż ę że si pan napije! Chocia troch ! Zmusi ą ł ę ł go do wzi cia szklanki. Raskolnikow machinalnie podniós j do ust, lecz oprzytomniawszy, ze wstr ł ętem postawi na stole. — Tak, mia ę ł pan ataczek! W ten sposób, mój drogi, znowu nabawi si pan dawnej choroby — z przyjacielskim wspó ą ł łczuciem zagdaka Porfiry, ci gle jeszcze jakiś zmieszany. — Bo ż ż ę ć ł że mój, jak e mo na si tak nie szanowa ? I Dymitr Pro-kofjiwicz by u mnie wczoraj; zgadzam si ś ł ę ę, zgadzam si , mam brzydki, z o liwy charakter, a on wyci ż ł ś ą ągn ł z tego Bóg wie jakie wnioski!... Mój Bo e! Przyszed wczoraj, po panu, jedli my obiad, mówi ę ś ż ę ł ł ł ł, mówi , a ja tylko rozk ada em r ce. Mój Bo e, my l ... Czy to pan go przys ą ł ła ? Niech pan usi dzie, na Boga! — Nie, nie przys ł ł ż ł ł ła em go! Ale wiedzia em, e poszed do pana i wiedzia em po co — ostro odpowiedział Raskolnikow. — Wiedział pan? — Wiedziałem. I co z tego? — A to, że ja, Rodionie Romanowiczu, mój ty dobrodzieju, wiem jeszcze o innych pa ć ł ńskich czynach. O wszystkim wiem! Wiem, jak to chodzi pan najmowa mieszkanie o zmierzchu, prawie w nocy, szarpa ł ę ł ą ł pan za dzwonek, dopytywa si o krew, nam ci w g ż ń ż ż łowie robotnikom i stró om. Ja przecie rozumiem pa ski nastrój wtedy... Tylko e w ten sposób pan doprowadzi si ę ł ł ę do ob ędu, jak Boga kocham! Zap acze si pan! Wrze pan 411 zbyt gwa ł łtownie oburzeniem, szlachetnym oburzeniem, bo by pan krzywdzony najpierw przez los, a potem przez rewirowych. Miota si ż ć ż ę ę wi c pan to tu, to tam, eby zmusi , e tak powiem, wszystkich do szybszego zaj ż ż ę ęcia si panem, eby ju raz z tym wszystkim był koniec, bo obrzyd ł ł ż ły ju panu te g upoty i te wszystkie podejrzenia. Czy nie tak? Odgad em nastrój, co? Tylko ę że w ten sposób pan nie tylko siebie, ale i Razumichina wp dzi mi w chorob ł ę ę. A on jest za dobry na to, pan wie o tym. Pan jest chory, a on zacny, wi c sk onny do zara ę ę żenia si ... Opowiem panu, dobrodzieju, jak si pan uspokoi... Dobrodzieju, na Boga, niech ą ę ą że pan usi dzie! Prosz bardzo, niech pan odpocznie. Jak pan wygl da! Proszę usiąść. Raskolnikow usiad ł ę ł ą ł ę ł, dreszcze ust powa y, gor co rozchodzi o si po ca ym ciele. Z g ł ł ą ą łębokim zdziwieniem i wielk uwag s ucha wystraszonego i po przyjacielsku krz ł ł ę ą ątaj cego si przy nim Porfirego Pietrowicza. Nie wierzy w ani jedno jego s owo, aczkolwiek odczuwa ł ę ą ł dziwn ch ć uwierzenia. Niespodziewane s owa Porfirego o mieszkaniu zaskoczy ł ż ż ś ły go zupe nie. „Có to znaczy, e on wie o mieszkaniu — pomy lał — i sam opowiada o tym?" — ą ś Tak, mieli my prawie taki sam, psychologiczny przypadek w naszej praktyce s dowej, taki chorobliwy przypadek — ci ść ż ł ż ą ągn ł szybko Porfiry. — Pewien go równie oskar y się o morderstwo i to w jaki sposób: ca ł ł ę łą halucynacj 1 opowiedzia , przedstawi fakty, podał okoliczno ż ł ł ści, zmyli , zdezorientowa wszystkich i ka dego z osobna, a dlaczego? W pewnej mierze, zupe ą ę ł łnie mimo woli, sta si on przyczyn morderstwa, ale tylko w pewnej mierze. Kiedy si ł ż ął ś ął ę ę ć ę dowiedzia , e to on podsun my l mordercom, zacz si dr czy , traci ż ń ł ł ł ł ł ć zmys y, mia halucynacje, zmarnia ca kiem i sam siebie przekona w ko cu, e to on zamordowa ę ż ą ł ł ę ł! Ostatecznie spraw rozwik a s d najwy szy. Nieszcz śnika uniewinniono i oddano pod dozór lekarski. Dzi ż ą ą ę ęki niech b d s dowi najwy szemu. Ach! Aj-aj-aj! 1 Halucynacja — przywidzenie, spostrzeganie czego ą ś nie istniej cego. 412 Jaki to ma sens, dobrodzieju? Mo ś ł ą ł ć ę żna si nabawi bia ej gor czki przy takiej sk onno ci do dra ą ą ć ż ł żnienia sobie nerwów. Kto to widzia , eby chodzi po nocy, ci gn ć za dzwonki, wypytywa ł ż ł ę ą ę ć si o krew! Tak psychologi pozna em ju podczas swojej praktyki. Cz owiek ma czasem ch ą ę ć ę ć ęć rzuci si z okna albo skoczy z dzwonnicy, czuje si wtedy tak silną pokus ę ł ę. To samo by o z tym dzwonkiem... To choroba, prosz pana, choroba! Zaczai pan zbytnio zaniedbywa ś ś ę ł ż ę ą ć swoj chorob . Mo e poradzi by si pan jakiego do wiadczonego medyka, bo jest z panem ę źle!... Pan bredzi! To wszystko dzieje si u pana w malignie!... Raskolnikowowi na chwil ł ę pociemnia o w oczach. „Czy ń ń ł ł ż żby on i teraz, czy by on i teraz k ama ? Niepodobie stwo, niepodobie stwo!" — odtr ż ś ł ś ę ą ś ę ł ąca od siebie t my l, zdaj c sobie spraw , do jakiej w ciek o ci i furii mo e go ona doprowadzi ł ę ć, wi cej nawet — do ob ędu. — To si ą ę ą ł ę ł ę nie dzia o w malignie, to si dzia o na jawie! — krzykn ł, nat żaj c wszystkie w ł ę ć ładze mózgu, by przejrze gr Porfirego. — Na jawie, na jawie, s yszy pan? — Ale ł ż ł ż ę ł ż tak, rozumiem i s ysz ! Pan wczoraj tak e mówi , e to nie by o w malignie, specjalnie to pan nawet podkre ż ł śla ! Ja wszystko wiem i rozumiem, co mi pan mo e powiedzie ł ć ł ł ć! Ech, ech!... Niech pan tylko pos ucha, askawco mój, cho by na przyk ad ta w ść ś ę ł ę ą ł ś ła nie okoliczno . Gdyby pan rzeczywi cie, naprawd by przest pc lub by w jakikolwiek sposób zamieszany w t ł ż ę ą ę ę przekl t spraw , to przecie sam nie twierdzi by pan chyba, ś ł ą ł ł że pan nie dzia a w gor czce, lecz w zupe nej przytomno ci. I to tak stanowczo, z takim niezwyk ł ć ł łym uporem. Czy mog oby to mie miejsce, czy mog oby to wtedy mieć miejsce? Moim zdaniem, by ł łoby wprost przeciwnie: gdyby pan mia cokolwiek na sumieniu, to utrzymywa ż ś ł ż łby pan, e w a nie w malignie, nie inaczej! Czy nie tak? Prawda? Wydawa ś ę ę ą ż ę ło si , e w tym pytaniu tkwi jaki podst p. Raskol-nikow odsun ł si od nachylonego nad nim Porfirego a ł ą ż na oparcie kanapy i milcz c, patrzy mu z niedowierzaniem prosto w oczy. 413 — Albo sprawa z panem Razumichinem: czy przyszed ł ł wczoraj z w asnej inicjatywy, czy z pa ż ć ł ż ć ńskiej namowy? Powinien by pan powiedzie , e z w asnej inicjatywy, i ukry , e to pan go namówi ł ś ł ż ł! A pan nie ukrywa tego. Twierdzi pan, e w a nie by przez pana namówiony! Raskolnikow nigdy niczego podobnego nie twierdzi ł ł. Zimny dreszcz przeszed mu po plecach. — Pan ci ł ł ł ągle k amie — powiedzia wolno, z wysi kiem, ze skrzywionymi w bolesnym u ż ę ą ł ż ś śmiechu ustami. — Znowu chce mi pan dowie ć, e przejrza pan moj gr , e pan z góry wie, co b ł ą ął ą ę ż ł ż ę ęd panu mówi — ci gn , zdaj c sobie spraw z tego, e nie wa y s ów tak, jakby nale ł ża o. Mówi ę ł ś ł ś ą ł ąc to, patrzy mu ci gle prosto w twarz i nagle szalona w ciek o ć b ysn ła w jego oczach. — K ę ż ą ą łamie pan ci gle! — krzykn ł. — Pan wie doskonale, e najlepszym wykr tem dla przest ę ż ć ępcy jest nieukrywanie tego, czego ukry nie mo na! Nie wierz panu! — ż ź ę ę Akurat, ładny z pana kr tacz!— zachichotał Porfiry Pi tro wie . — Nie mo na z panem doj ę ś ę ł ł ść do adu, dobrodzieju, ow adn ła panem jaka melancholia1. Wi c nie wierzy mi pan? A ja panu mówi ż ę ę ż ż ę, e pan ju troch wierzy, doprowadz do tego, e pan uwierzy ca ń ę ę ę łkowicie, bo naprawd pana lubi i szczerze pragn pa skiego dobra. Raskolnikowowi zadrgały usta. — Tak, pragn ą ą ą ń ę. A na zako czenie powiem panu — ci gn ł Porfiry, uj wszy lekko, po przyjacielsku rami ń ł ż ę Raskolnikowa powy ej okcia — powiem panu na zako czenie: niech pan uwa ń ł ę ą ża na swoj chorob . Poza tym zjecha a teraz do pana pa ska rodzina, niech pan pami ą ą ę ć ć ą ę ęta o niej. Trzeba si ni opiekowa , troszczy si o ni , a pan j tylko niepokoi... — Co to pana obchodzi? Sk ę ń ąd pan wie o tym? Czy to pa ska rzecz? A wi c pan mnie ś ć ledzi i chce mi pan da to do zrozumienia? 1 Melancholia — g ż ą ę ę ą łęboka depresja psychiczna objawiaj ca si niech ci do ycia, a nawet mani ą ą samobójcz . 414 rrzeciez wiem to od pana samego! Pan sobie ju ż ż nie zdaje sprawy, e w zdenerwowaniu zdradza si ą ę pan ze wszystkim przede mn i przed innymi. Od pana Razumichina również dowiedzia ł ł ł ę łem si wczoraj wielu ciekawych szczegó ów. Pan mi przerwa , a chcia em panu w ł ś ł ś ą ż ć ś ła nie powiedzie , e przez swoj podejrzliwo ć, mimo ca ej swojej bystro ci, straci pan zdrowy s ę ż ł ąd o rzeczach. Na przyk ad, e wróc tu do tego samego tematu, sprawa z dzwonkiem: taki drogocenny szczegó ł ż ł, taki fakt (przecie niezbity fakt!) zdradzi em, poda ś ę łem panu po prostu na tacy ja, s dzia ledczy! I panu to nic nie mówi? Gdybym pana cho ę ł ą ł ą ś ł ż ć troch podejrzewa , czy post pi bym tak? Przeciwnie: pocz tkowo nale a o u pić pa ł ż ż ż ę ć ńskie podejrzenia i nie zdradza si , e ju wiem o tym fakcie. Nale a o odwrócić pa ł ń ł ł ą ę ą ńsk uwag , potem nagle, jak obuchem paln ć w eb (wed ug pa skiego w asnego wyra ł ł ą żenia): „A co pan robi , askawco, w mieszkaniu zamordowanej o godzinie dziesi tej czy nawet o jedenastej wieczorem? A dlaczego pan szarpał dzwonek? A dlaczego wypytywa ć ł ł ż ę ł ł ę ł si pan o krew? A dlaczego pan zawraca g ow stró om i chcia pos a ich do cyrku ć ę ł ś ł łu, do rewirowego?" Gdybym cho odrobink podejrzewa , to tak w a nie powinienem by ć ż ł ł ć ł ł ę ł si zachowa . Nale a oby przes ucha pana wed ug wszelkich prawide , zrobi ę ż ć ś ą ł ż ć rewizj , a mo e nawet aresztowa ... Skoro za post pi em inaczej, to znaczy, e nie ą ź ł ń ż ę żywi w stosunku do pana adnych podejrze ! A pan straci trze wy pogl d i nic pan nie rozumie, powtarzam! Raskolnikow drgn ł ż ś ł ł ął ca ym cia em. Porfiry oczywi cie to zauwa y . — Pan ci ą ł ągle k amie! — krzykn ł Raskolnikow — nie wiem, jaki ma pan w tym cel, ale ci ę ę ę ł ś ł ł ągle pan k amie...Poprzednio mówi pan co zupe nie innego, wi c nie myl si ... Pan kłamie. — Ja k ł ź ę ą ł ę łami ? — podchwyci Porfiry, najwyra niej dotkni ty, ale nadal z min weso ą i drwi ę ł ę ł ą ąc , jakby za nic mia opini pana Raskolnikowa o sobie — ja k ami ? A jak zachowa ł ś ę ę łem si wczoraj wobec pana (ja, s dzia ledczy)? Podpowiada em panu, podsuwa ę ę ł ś łem rodki obrony, zwraca em uwag na t całą 415 psycnoiogi ą ę: „^norooa moy, gor czka, poKrzywuzeme, melancholia, rewirowi i inne rzeczy!" Co? Che, che... Cho ę ć prawd powiedziawszy, to wszystkie te psychologiczne środki obrony, wymówki i wykr ń ą ą ęty s bardzo ryzykowne i jak kij maj dwa ko ce: „Choroba niby, gor ę ł ączka, zjawy, majaczy em, nie pami tam..." Wszystko to prawda, ale dlaczego to, dobrodzieju, w tej chorobie, w gor ś ł ę ł ączce majaczy y si akurat takie w a nie zjawy, a nie inne? Bo mog ć ż ę ły si przecie majaczy inne, no nie? Che, che, che! Raskolnikow spojrza ą ś ł na niego wynio le i z pogard . — S ą ą ś ł ł łowem — powiedzia g o no i z naciskiem, wstaj c i odpychaj c przy tym nieco Porfirego — s ć ę łowem, chc wiedzie : uznaje mnie pan ostatecznie za wolnego od ż podejrzeń czy nie!Niech pan powie, Porfiry Pietrowiczu, niech mi pan powie kategorycznie, zaraz, natychmiast! — Co to za historia! ł ł ą łą ą Ładny los mam z panem! — zawo a Porfiry z min weso , chytr i zupe ć ć ą łnie spokojn . — Po co ma pan wiedzie , po co chce pan tyle wiedzie , skoro nikt pana wcale jeszcze nie zaczai niepokoi ł ć? Jest pan jak dziecko: dajcie mi zapa ki do zabawy! Dlaczego pan tak si ę ę niepokoi? Dlaczego pan si sam do nas wprasza, z jakiego powodu? Co? Che, che, che! — Powtarzam panu! — krzykn ć ż ę ż ą ął z furi Raskolnikow — e nie mog ju wytrzyma ... — Czego? Niepewno ł ści? — przerwa mu Porfiry. — Niech pan mnie nie dr ę ę ż ę ę ęczy! Nie chc !... Mówi panu, e ja nie chc !... Nie mog i nie chc ł ą ę ą ł ł ł ę!... S yszy pan, czy pan s yszy? — krzycza , znowu, wal c pi ści w stó . — Ciszej, prosz ż ę ż ę ą ł ę ciszej! Ludzie us ysz ! Mówi powa nie: niech pan si strze e. Ja nie artuj ż ł ł ę! — powiedzia szeptem Porfiry, ale tym razem nie mia ju na twarzy wyrazu przestrachu i babskiej dobroduszno ł ści. Przeciwnie, teraz po prostu rozkazywa , surowo ś ą ą ą ci gn wszy brwi i jakby od razu odrzucaj c wszelkie niedomówienia i dwuznaczniki. Ale trwa ł ę ło to tylko chwil . Raskolnikow, zaskoczony zrazu, wpad nagle 416 w isiiiy szat. /\ie rzecz aziwna, znowu us ł ć ą ż łucna rozkazu, aby mówi ciszej, chocia trz sł si ś ł ś ę w najsilniejszym paroksyzmie w ciek o ci. — Ja nie pozwol ł ś ą ą ć ę ę ę si dr czy ! — szepta jak poprzednio, z bólem i nienawi ci , zdaj c sobie nagle spraw ł ć ę ż ż ę z tego, e nie mo e si oprze rozkazowi, co doprowadza o go do większej jeszcze furii. — Niech pan mnie aresztuje, niech pan mnie rewiduje, ale niech pan zechce dzia ż ę ą ć ła formalnie, a nie igra ze mn . Niech pan si nie wa y... — O formalno ł ę ści niech pan b dzie spokojny — przerwa mu Porfiry z chytrym u ł ą ą ś śmieszkiem, jakby z lubo ci obserwuj c Raskolnikowa — tym razem zaprosi em pana, mój dobrodzieju, prywatnie, tylko po przyjacielsku. — Nie chc ę ć ł ź ą ń ę ź ń ę pa skiej przyja ni, pluj na pa sk przyja ń! S yszy pan! Dosy , bior czapkę i wychodz ć ż ę. No, a co teraz powiesz, je eli masz zamiar mnie aresztowa ? Chwyci ę ł ę ł czapk i skierowa si ku drzwiom. — Nie ma pan ochoty zobaczy ł ą ć niespodzianki? — zachichota Porfiry, znowu chwytaj c go za ł ź ą ć łokie i zatrzymuj c przy drzwiach. Najwyra niej by coraz weselszy i figlarniejszy, co ostatecznie wyprowadziło Raskolnikowa z równowagi. — Co za niespodzianka? Co znowu? — zapyta ą ę ą ł, zatrzymuj c si i ze strachem patrz c na Porfirego. — Niespodzianka siedzi tutaj za drzwiami, che, che, che! — wskazał palcem na zamkni ą ł ż ą ęte drzwi w przepierzeniu, prowadz ce do s u bowego mieszkania. — Zamkn łem j ł ż ą na klucz, eby nie uciek a. — Co takiego? Gdzie? Co?... — Raskolnikow podszed ć ł ł do drzwi, chcia je otworzy , ale by ę ły zamkni te na klucz. — Zamknięte, a oto klucz! Rzeczywi ł ą ście Porfiry wyj ł z kieszeni klucz i pokaza mu. — Ci Ł ą ł ż ą ł ł ągle k amiesz! — zawy Raskolnikow, nie panuj c ju zupe nie nad sob . — żesz, przekl ę ą ę ł ź ł ęty b a nie! — i rzuci si na cofaj cego si ku drzwiom, ale wcale nie przestraszonego Porfirego. — Rozumiem wszystko, rozumiem! — skoczył do niego. — Łż ż ż ę ł esz i dra nisz mnie, ebym si zdradzi ... 14 -- Zbrodnia i kara 417 — ivw\ai«jmv ivv^mcnivj WIVA.U, \j.*J ui wu^iyj u, uaiva^it/j JU^Ł un_y uo. nie mo ę ć ż ł ł ł żna si zdradzi . Przecie pan wpad w sza . Niech pan nie krzyczy, bo zawo am ludzi. — ł ś ł ł Łżesz, nic się nie stanie!Wo aj sobie ludzi!Wiedzia e , że jestem chory, i chcia eś mnie doprowadzi ł ł ę ż ł ć do sza u, ebym si zdradzi , to by twój cel! Nigdy! Przedstaw mi fakty! Ja wszystko zrozumia ł łem! Nie masz faktów, masz tylko g upie, marne poszlaki od Zamietowa!... Zna ć ś ł ś łe moje usposobienie, chcia e mnie doprowadzi do furii, a potem nagle oszo ć łomi popami i delegatami... Czekasz na nich! Co? Dlaczego zwlekasz? Gdzie są? Dawaj ich tu! — Jacy znów delegaci, dobrodzieju! Co te ż ł ę ż si temu cz owiekowi majaczy! Ale tak nie mo ę ż ę ć ł żna dzia a formalnie, jak si pan wyra a, pan si nie zna na rzeczy, mój drogi... A formalno ą ł ł ą ę ą ści nie uciekn , sam si pan o tym przekona... — b ka Porfiry, nas uchuj c pod drzwiami. W istocie, w drugim pokoju pod samymi drzwiami s ł ś ł ć łycha by o jaki ha as. — Aha, id ś ł ś ł ł ą ą! — krzykn ł Raskolnikow — pos a e po nich!... Czeka e na nich!... Obliczy ś ś łe sobie... No, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, wiadków, kogo chcesz... Dawaj! Jestem gotów! Gotów!... Ale w tej chwili zdarzy ś ż ś ę ło si co dziwnego, co tak nieoczekiwanego w tych warunkach, e oczywi ę ć ście ani Raskolnikow, ani Porfiry Pietrowicz nie mogli spodziewa si podobnego rozwiązania. VI Pó ł ą ę źniej na wspomnienie tego momentu przed oczami Ras-kolnikowa stawa a nast puj ca scena. Ha ł ę ę ł łas pod drzwiami nagle szybko wzmóg si i drzwi si uchyli y. — Co to znaczy? — krzykn ż ł ą ął z irytacj Porfiry Pietrowicz. — Uprzedza em przecie ... 418 Przez chwil ł ć ł ż ś ę nie by o odpowiedzi, lecz wida by o, e za drzwiami kilku ludzi z kim się szamota o. ł — Co to ma znaczy ł ć? — powtórzy zaniepokojony Porfiry. — Przyprowadzili ł ś ę ł ł śmy aresztanta, Miko aja — odezwa si jaki g os. — Nie potrzeba! Precz! Czeka ł ą ą ę ą ć... Sk d si tu wzi ł? Co za porz dki! — krzycza Porfiry, rzucaj ę ąc si do drzwi. — Bo on... — zacz ł ł ął ten sam g os i nagle urwa . Przez par ą ś ś ł ż ł ę sekund, nie d u ej, trwa a prawdziwa walka. Nagle kto kogo odepchn ł z siłą i zaraz potem do gabinetu Porfirego wpad ł ś ł jaki bardzo blady cz owiek. Wygl ł ł ł ąda ten cz owiek na pierwszy rzut oka bardzo dziwnie. Patrzy wprost przed siebie, lecz zdawa ę ą ł ć ę ł si nikogo nie widzie . W oczach mia wielk determinacj , ale zarazem śmiertelna blado ł ść pokrywa a twarz, jak gdyby przyprowadzono go na miejsce kaźni. Zupe ł ż ł łnie bia e wargi dr a y mu z lekka. By ł ł ł ś ł ł jeszcze bardzo m ody, ubrany by jak cz owiek z ludu, redniego wzrostu, szczup y, z w ę ł ż łosami przystrzy onymi nad czo em, z delikatnymi, troch ostrymi rysami twarzy. Odepchni ł ł ł ć ę ęty przez niego konwojent wpad za nim do pokoju i zdo a chwyci go za rami . Ale Miko ę ł ę ę ą łaj wyszarpn ł r k i wyrwa mu si ponownie. W drzwiach st ł ę ż ś łoczy o si kilku ciekawych. Niektórzy z nich chcieli równie wej ć do pokoju. Wszystko to trwa ę ło zaledwie chwil . — Precz! Jeszcze za wcze ę śnie! Czekaj, póki si ciebie nie wezwie!... Dlaczego przyprowadzono go tak wcze ł ą śnie? — b ka Porfiry Pietrowicz, bardzo niezadowolony i zbity z tropu. Miko ł łaj nagle pad na kolana. — Co ci jest? — krzyknął zdumiony Porfiry. — Moja wina! Mój grzech! Ja zabi ł ł łem! — nagle wyrzek nieco zd awionym, lecz dość dono ł ł śnym g osem Miko aj. Z ł ę ł dziesięć sekund trwa o milczenie. Wszystkich ogarn ło os upienie; cofnął się nawet konwojent i ju ł ę ł ż ż nie zbli a si do Miko aja, lecz zrejterowawszy odruchowo ku drzwiom, znieruchomia . ł 419 — v_,o laKiegoi — wrzasn ę ą ą ął rornry, oirz saj c si z osmpie-nia. — Ja... zabi ł ł łem... — po chwili milczenia powtórzy Miko aj. — Jak to?... Ty?... Jak to?... Kogo zabi ź ę ł ł ś łe ? Porfiry Pietrowicz najwyra niej straci g ow . Miko ę ł łaj znowu milcza przez chwil . — Alon ł ą ł ę ę ę ę Iwanown i jej siostr , Lizawiet , ja... zabi em... siekier . Zamroczy o mnie... — doda ł ę ą ł ł i znowu zamilk . Wci ż jeszcze kl cza . Porfiry Pietrowicz kilka chwil sta ą ą ę ł, jakby si zastanawiaj c, lecz nagle drgn ł i machnął r ą ą ę ś ą ęk na nieproszonych wiadków, którzy natychmiast znikn li, zamykaj c za sob drzwi. Nast ę ę ł ą ą ł ępnie spojrza na stoj cego w k cie Raskolnikowa, zwróci si w jego stron , lecz nagle zatrzyma ł ł ł ę ł si , przeniós spojrzenie na Miko aja, potem znów spojrza na Raskolnikowa, znów na Miko ł ł ł ś łaja i jakby go co poderwa o, znów natar na Miko aja. — A ty czego mi si ą ę tu wyrywasz z tym twoim zamroczeniem! — krzykn ł na niego prawie ze z ł ę ł ę ą ś ło ci . — Jeszcze si ciebie nie pyta em, czy ci zamroczy o, czy nie... Gadaj: tyś zabi ? ł — Ja zabi ł ł ł ć łem... meldowa przyszed em... — przemówi Miko aj. — Uf! Czym zabi ś łe ? — Siekier ł ą. Narychtowa em sobie. — A to mu pilno! Sam? Miko ł łaj nie zrozumia pytania. — Sam zabi ś łe ? — Sam. A Mifka nie winien i nic nie ma do tego. — Nie spiesz si ł ś ż ś ż ę ą ę tak z tym Mifk ! Uf.... Wi c jak e ty, jak e ty zbieg wtedy ze schodów? Przecie ż ż stró e spotkali was obu? — Dla niepoznaki ino... wtedy... bieg ą ł ł ą ę łem z Mifk — rzek Miko aj, jakby spiesz c si z uprzednio przygotowan ą ą odpowiedzi . — No, tak, oczywi ł ą ś ł ą ście! — krzykn ł ze z o ci Porfiry. — Powtarza cudze s owa — mrukn ł ął jakby do siebie i nagle znowu spostrzeg Raskolnikowa. 420 Wida ł ę ż ł ą ż ł ć by o, e tak zaj ł go Miko aj, i na chwil zapomnia o Raskolnikowie. Raptem zdał sobie z tego spraw ę ł ę i zmiesza si nawet... — Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju! Przepraszam! — rzuci ę ł si ku niemu. — To niepodobie ż ę ństwo, bardzo prosz ... pan tu nie mo e... ja sam... widzi pan, jakie niespodzianki. Prosz ł ę ę ą ę bardzo!... — uj wszy Raskolnikowa za r k , wskazywa drzwi. — Pan, zdaje si ł ę ł ę, nie spodziewa si tego? — rzek Raskol-nikow, dobrze jeszcze nie pojmuj ć ą ż ąc sytuacji, ale ju zd żywszy nabra odwagi. — A i pan, dobrodzieju, nie spodziewa ż ą ż ę ł si . Ale r czka panu dr y! Che, che! — I pan drży, Porfiry Pietrowiczu. — I ja dr ę ł żę, nie spodziewa em si !... Stali ju ś ł ż we drzwiach. Porfiry niecierpliwie czeka na wyj cie Raskolnikowa. — Zatem niespodzianki ju ą ł ż ż mi pan nie poka e? — spyta drwi co Raskolnikow. — Mówi, a z ł ś ł ą ąbki jeszcze mu w ustach dzwoni , che, che! Z o liwy z pana cz owiek! No, do widzenia. — Wed ż ług mnie: egnaml — Jak Bóg da, jak Bóg da! — mrukn ś ś ął Porfiry z jakim krzywym u miechem. Przechodz ż ł ż ę ąc przez kancelari , Raskolnikow zauwa y , e sporo osób bacznie mu się przypatruje. W poczekalni zd ż ł ł ąży dostrzec w t umie obu stró ów z tamtego domu, których wtedy w nocy chcia ś ą ć ł sprowadzi do rewirowego. Stali, czekaj c na co . Jednak zaledwie zd ł ł ążyłwyjść na schody, znów us yszałza sobą g os Porfirego Pietrowicza. Odwróciwszy si ż ł ę, zobaczy , e ten, zadyszany, dogania go. — Jedno s ą ą ł łóweczko, Rodionie Romanowiczu. Tam z ca ą t spraw , jak Bóg da, ale jednak b ę ę ć ś ś ł ę ęd musia o co nieco formalnie zapyta pana, wi c si jeszcze zobaczymy, tak! Porfiry z u ę ł śmiechem zatrzyma si przed nim. 421 — więc taK — aoaai raz jeszcze. Sprawia ł ś ć ś ę ł ż ł wra enie, jakby mia ochot co jeszcze powiedzie , ale jako mu nie sz o. — Niech mi pan wybaczy, Porfiry Pietrowiczu, to, co zasz ł ę ło mi dzy nami... unios em się — zacz ć ł ż ł ż ął Raskolnikow, który ju tak dalece nabra odwagi, e nie móg odmówi sobie przyjemności pobrawurowania. — Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — podchwyci ą ś ł prawie z rado ci Porfiry — bo to i ja równie ę ę ż... Mam parszywy charakter, kajam si , kajam! Zobaczymy si zatem. Jak Bóg da, to nawet na pewno się zobaczymy! — I wtedy poznamy si ł ę ostatecznie? — doda Raskolnikow. — I wtedy poznamy si ż ą ę ostatecznie — przytakn ł Porfiry, przymru ywszy oczy i spojrzawszy na Raskolnikowa bardzo poważnie. — Teraz pan idzie na imieniny? — Na pogrzeb. — Ach tak, prawda, na pogrzeb! Niech pan uwa ż ża na swoje zdrowie, niech pan uwa a... — Nie wiem doprawdy, czego ze swej strony mam panu ł ć życzy ! — rzek Raskolnikow, schodz ł Ż ę ż ąc ju ze schodów i zwróciwszy si nagle do Porfirego. — yczy bym panu wi ę ś ększych sukcesów, bo sam pan widzi, jakie ma pan mieszne zaj cie! — Dlaczego ł ż ż ę ł śmieszne? — od razu nastawi uszu Porfiry, który ju te zbiera si do odejścia. — No jak to, przecie ł ę ł ę ł ż tego biednego Miko aja prawdopodobnie dr czy i m czy pan psychologicznie, po swojemu tak d ł ę ługo, dopóki si nie przyzna . Na pewno mu pan dowodzi ę ś ł ł ś ń ł dzie i noc: „Ty zabi ! Ty zabi e !..." a teraz, kiedy si nareszcie przyznaje, znowu zaczyna go pan maglowa ł ł ś ł ś ć ć: „K amiesz, bracie, to nie ty zabi e ! Nie mog e zabi ! Powtarzasz cudze s ę ś ż łowa!" No i co, czy to nie mieszne zaj cie? — Che, che, che! A jednak zauwa ż ł ł ż ł ży pan, e powiedzia em Miko ajowi, e „powtarza cudze słowa"? — Czy ć ż ł ż ż mo na by o nie zauwa y ? 422 — Che, che! Jest pan sprytny, sprytny! Wszystko pan zauwa ł ł ży ! Prawdziwie lotny umys ! I zawsze ś ś łapie pan rzecz z naj mieszniejszej strony... che, che!... W ród pisarzy podobno Gogol mia ż ę ł ten dar rozwini ty w najwy szym stopniu? — Tak, w ł ś ła nie Gogol... do mi ego zobaczenia. — Do najmilszego. Raskolnikow poszed ł ł ż ł ł prosto do domu. By tak oszo omiony i zbity z tropu, e przyszed szy do siebie, rzuci ę ą ą ł ę ę ł si na kanap i siedzia z kwadrans, odpoczywaj c i staraj c si choć troch ć ę ł ł ś ć ą ę uporz dkowa my li. Na temat Miko aja nie próbowa si nawet zastanawia : był pora ś ą ę ś ę ł żony. By o w tym przyznaniu si co niepoj tego, zadziwiaj cego, co , czego teraz w żaden sposób nie móg ł ę ć ł zrozumie . Jednak przyznanie si Miko aja do zbrodni było niezbitym faktem. Nast ł ł ę ć ępstwa tego faktu by y od razu jasne: k amstwo musi si wyda i wtedy znów zabior ż ę ą si do niego. W ka dym razie tymczasem jest wolny i powinien bezwarunkowo co ń ż ą ę ś przedsi wzi ć, gdy niebezpiecze stwo jest nieuniknione. Ale jak dalece nieuniknione? Sytuacja zacz ą ć ś ę ęła, si wyja nia . Przypominaj c sobie mniej wi ć ł ę ą ęcej, w ogólnych zarysach, niedawn scen z Porfirym, nie móg powstrzyma dreszczu zgrozy. Co prawda, nie zna ń ł jeszcze wszystkich zamierze Porfirego, nie przeniknął ca ę ł ł ę łego jego wyrachowania. Jednak cz ściowo karty zosta y ods oni te i nikt nie byłw stanie lepiej od niego zrozumie ś ł ź ć, jak gro ne dla niego by o to „wyj cie" w grze Porfirego. Jeszcze chwila i by ą ł ł ę łby si zdradzi ca kowicie. Porfiry, znaj c jego chorobliwe usposobienie, przenikn ł ąwszy go i oceniwszy trafnie od pierwszego wejrzenia, dzia ał mo ń ę ł ą że zbyt ostro, ale prawie na pewniaka. Nie ma dwóch zda , Raskolnikow zd ży si już dostatecznie skompromitowa ł ć, lecz mimo to do faktów jeszcze nie dosz o, jeszcze wszystko by ę ż ę ło wzgl dne. Ale czy teraz ocenia on to, jak nale y? Czy si nie myli? Do czego w ś ł ś ś ł ą ś ła ciwie d ży dzi Porfiry? Czy rzeczywi cie mia co przygotowanego na dzisiaj? I co w ł ą ś ł ś ś ła ciwie? Czy rzeczywi cie czeka na co , czy nie? Jak wygl da oby ich dzisiejsze rozstanie, gdyby nie nieoczekiwana katastrofa z Mikołajem? 423 Porfiry odkry ł ł ł prawie wszystkie swoje karty, ryzykowa co prawda, ale odkry , i gdyby wiedzia ę ł ą ł ę ś ł co wi cej (Raskolnikow by ci gle tego mniemania), zdradzi by si z tym równie ś ł ł ż. Co to by a za „niespodzianka"? Drwiny czy co? Czy to mia o jakie znaczenie, czy nie? Czy mog ś ć ę ło si pod tym kry co podobnego do faktu, do konkretnego oskar ż ł ł ż ś żenia? Wczorajszy go ć? Gdzie on przepad ? Gdzie by dzisiaj? Je eli jednak Porfiry wie co ś ą ć ś konkretnego, to musi to mie zwi zek z wczorajszym go ciem... Raskolnikow siedzia ł ą ł ą ł na kanapie z nisko zwieszon g ow , z okciami na kolanach, z twarz ł ł ł ż ł ą ą ukryt w d oniach. Dr a jeszcze nerwowo na ca ym ciele. Wreszcie wsta , wziął czapk ę ł ę ę ł ę, zastanowi si chwil i skierowa si ku drzwiom. Mia ń ż ś ż ł przeczucie, e przynajmniej dzi nie grozi mu adne niebezpiecze stwo. Nagle poczu ś ą ś ł w sercu niemal rado ć: zapragn ł zaraz pój ć do Katarzyny Iwanowny. Na pogrzeb oczywi ę ą ę ł ź ę ście si spó ni , ale na styp jeszcze zd ży i tam zobaczy Soni . Zatrzyma ł ś ś ł ś ę ł si , pomy la i bolesny u miech zago ci mu na ustach. — Dzisiaj! Dzisiaj! — powtarzał sobie. — Tak, jeszcze dzisiaj! Tak trzeba... Chcia ł ż ę ć ę ć ś ł ł w a nie otworzy drzwi, gdy nagle zacz ły uchyla si same. Zadr a i odskoczył do ty ę ę ł łu. Drzwi odchyla y si wolno, po cichu i nagle stan ła przed nim postać wczorajszego człowieka spod ziemi. Cz ł ł ę ł łowiek ten zatrzyma si na progu, spojrza na Raskol-nikowa i wszed do pokoju. Był zupe ć łnie taki sam, jak wczoraj: ta sama posta , tak samo ubrany, ale twarz i spojrzenie bardzo si ę ę ę ł ą ł ę zmieni y: wygl da na zgn bionego i zatrzymawszy si na chwil , westchnął g ł ł ą ł ł ę ą ł ł łęboko. Gdyby jeszcze podpar d oni i przekrzywi g ow na bok, wygl da by zupe nie jak stara baba. — Czego pan chce? — zapyta ł ł ł ł ł Raskolnikow i struchla . Cz owiek milcza i nagle pok onił mu si ł ą ę ł ę g ęboko, prawie do ziemi, przynajmniej palcami prawej r ki dotkn ł pod ogi. — Czego pan chce? — krzyknął Raskolnikow. 424 — Przepraszam — cicho wyrzek ł ł cz owiek. — Za co? — Nies ł łusznie podejrzewa em. — O co? — O z ż ę ą łe zamiary. Przygl dali si sobie uwa nie. — Z ż ł ę ż ł ę ś ło ć mnie wzi ła. Kiedy pan wtedy przyszed , mo e trynkni ty, wzywa stró y do cyrku ą ś ż ę ś ł ę ł łu i pyta si o krew, z o ć mnie wzi ła, e pana pu cili, wzi wszy za pijanego, taka z ęć ł ż ł ż ś ło ć, e nawet ch do spania mnie odesz a. A przyuwa ywszy adres, przychodzi o się tu wczoraj i pytało... — Kto przychodzi ł ą ś ć ł? — przerwa mu Raskolnikow, zaczynaj c po piesznie szpera w pamięci. — A niby ja, ukrzywdziłem pana. — To pan jest z tamtego domu? — ę ę ł Ja tam wtedy z nimi w bramie stoja em, pan nie pami ta? Mam tam swoją warsztacin , nie od wczoraj. Ku ś ł ż ł ś śnierze jezde my, miastowi, cha upnicy... A ju najbardziej z o ć mnie o to wzięła... I nagle Raskolnikow przypomnia ź łą ą ę ą ł sobie wyra nie ca oneg-dajsz scen pod bram . Uprzytomni ś ę ł ż ż ł sobie, e prócz stró ów sta o tam jeszcze kilku m żczyzn i jakie kobiety. Przypomnia ł ć ą ł ł sobie g os proponuj cy, aby go od razu odprowadzi do cyrku u, twarzy mówi ż ł ł ł ę ącego nie zapami ta i teraz jej nie rozpoznawa , ale przypomnia sobie, e wtedy zwróci ł ś ę ł si do niego i co mu odpowiedzia ... A wi ą ł ś ż ś ęc tak wygl da powód wczorajszej zgrozy! Najstraszliwsza by a my l, e rzeczywi cie omal nie zgin ś ą ą ł ął, omal nie wyda siebie przez tak marn okoliczno ć. Zatem poza sprawą wynajmu mieszkania i rozmów o krwi cz ć ż łowiek ten o niczym nie mo e powiedzie . Zatem Porfiry równie ż ż o niczym nie wie poza tym majaczeniem, nie ma adnych faktów prócz tej psychologii, która jak kij ma dwa ko ą ę ś ę ńce, nic konkretnego. A wi c je li nie b d ujawnione żadne nowe fakty (a nie powinny si ć ż ę ju ujawni , nie powinny, nie powinny!), to... co mu mog ć ą zrobi ? 425 W jaki sposób mog ć ą go zdemaskowa , gdyby go nawet zaaresztowano? Zatem Porfiry dopiero teraz dowiedzia ł ę ł si o mieszkaniu, a dotychczas nie wiedzia o niczym. — To pan dzisiaj powiedzia ł ż ł Porfiremu, e ja... by em? — krzykn ł ł ś ął, ol niony nag ym pomys em. — Jakiemu Porfiremu? — S ś ędziemu ledczemu. — Ja powiedzia ł ż łem. Stró e wtedy nie poszli, to ja poszed em. — Dzisiaj? — Minut ł ę ł ł ł ę przed panem by em. I wszystko s ysza em, jak on pana m czy . — Gdzie? Co? Kiedy? — A tam, u niego, ca ł ły czas siedzia em za przepierzeniem. — Jak to, to pan by ć ł ę ą ą ł t niespodziank ? Jak to si mog o sta , na Boga? — Jakem zobaczy ął ś ż ż ść ą ł — zacz rzemie lnik — e stró e na moje powiedzenie i nie chc , bo to, mówi ź ż ł ść ę ą, jest pó no, jeszcze zeklnie, e wtedy swa nie przyszli, tak mnie z o wzi ła i spa ł ął ę ć ę ł ż ć ju nie chcia em, i zacz em si przepytywa . A jakem si wczoraj wywiedzia , to dzi ł ł ś poszed em. Najsamprzód przyszed em — nie by ę ł ął ł ł ś ło go, za godzin przyszed em — nie przyj , trzeci raz przyszed em — dopu ci . Zacz ę ć ć ą ż ć ąłem mu meldowa , e tak i tak, a on zacz ł po pokoju lata i bi si w piersi: „Co wy ze mn Ż ą ł żą ł ą, zbóje, robicie? ebym ja tak rzecz wiedzia , tobym go pod stra tu sprowadzi !" Potem wylecia ą ł ł ł ś ł, kogo tam zawo a , pogada z nim w k cie, a potem znów do mnie i się pyta i klnie. Naprzeklina ż ł ł ę ł si , a ja mu wszystko powiedzia em i mówi em, e pan mi wczoraj nic nie mia ą ł ż ć ś ł ś ł mia o ci odpowiedzie i e pan mnie nie pozna . Zacz ł znowu biega ą ę ł ł ł ł ź ł ć i ci gle si bi w piersi, z y by i biega , a jak pana zameldowali, to powiada, w a że za przepierzenie, nie ruszaj si ł ł ś ż ę, eby tam nie wiem co us ysza . Sam mi tam przyniósł krzes ł ę ż ą ło i zamkn ł mnie. Mo e, mówi, i ciebie zawezw . A jak przyprowadzili Miko aja, to mnie zaraz po panu wyprowadzili: ja ci żę ć ę ę, powiada, jeszcze ka wezwa i jeszcze b dę pyta ... ć 426 — Miko ł ł łaja przes uchiwa przy tobie? — Jak pana wyprowadzi ć ł ą ł ł ł, to i mnie zaraz wyprowadzi , a Miko aja zacz ł przes uchiwa . Mieszczanin umilk ł ą ę ł ł ł i nagle znowu uk oni si w pas, dotkn wszy palcem pod ogi. — Niech ju ś ł ę ą ę ż pan mi wybaczy t moj obmow i z o ć. — Niech ci Bóg przebaczy — odpowiedział Raskolnikow. Gdy ł ł tylko to powiedzia ,mieszczanin znów zgiął się w uk onie, tym razem już nie do ziemi, lecz tylko do pasa, odwróci ł ń ę ł si wolno i wyszed z pokoju. „Wszystko ma teraz dwa ko ce, wszystko ma dwa ko ż ł ńce" — powtarza Raskolnikow i bardziej ni kiedykolwiek pewny siebie wyszedł z pokoju. „Teraz zmierzymy si ą ś ł ę jeszcze" — powiedzia z krzywym u miechem, schodz c ze schodów. Z ą ł ś ło ć skierowana by a do niego samego: ze wstydem i pogard przypomniał sobie swoj ś ł ą „ma oduszno ć". Cz ęść piąta i Ranek, który nast ą ą ą ś ł ąpi po fatalnym zaj ciu z Duni i Pulcheri Aleksandrown , przyniósł Ł ż ź ę ć u ynowi otrze wienie. Ku wielkiemu swemu zmartwieniu zaczai powoli oswaja si z my ł ę ś ł ż ą śl , e to, co jeszcze wczoraj wydawa o mu si *czym prawie fantastycznym, by o jednak rzeczywisto ą ł ą ści nie do naprawienia, jakkolwiek ci gle jeszcze niezupe nie prawdopodobn ł ą ł ł ś ł ż ż ą. Czarna mija ura onej mi o ci w asnej ca ą noc k sa a mu serce. Zaraz po wstaniu z ę ę ł ę ł ż Ł ż łó ka u yn przejrza si w lustrze. Obawia si , czy mu si przypadkiem w nocy ą ł ę ł ł żó ć nie ula a. Pod tym wzgl dem jednak wszystko by o na razie w porz dku. Obejrzawszy starannie swoj ą łą ą Ł ż ł ą godn , bia , ostatnio nieco nalan twarz, u yn nabra na chwil ż źć ą ą ę otuchy i niezachwianego przekonania, e potrafi znale sobie inn narzeczon , kto wie nawet, czy nie odpowiedniejsz ę ł ą. W tej samej jednak chwili zreflektowa si i splun ł ś ą ą ł ął energicznie, wywo uj c tym milcz cy, lecz sarkastyczny u miech swego m odego przyjaciela i wspó ż ś ż Ł łlokatora Andrzeja Siemionowie a Lebieziatnikowa. U miech ten u yn zauwa ż ę ć ł ł ży i postanowi zakonotowa w pami ci. W ostatnich czasach sporo ju sobie notowa ę ł ł ę ł w pami ci na koncie swego m odego przyjaciela. Gniew jego wzmóg si jeszcze, gdy 428 zorientowa ć ł ż ę ł si nagle, e nie powinien by opowiada Andrzejowi o wczorajszych wydarzeniach. To by ż ł ł ł drugi b ąd, pope niony wczoraj w afekcie, w rozdra nieniu, przez nadmiern ść ł ś ł ą ą ekspansywno ... Potem przez ca y ten ranek przykro ci sz y jedna za drug . Nawet w s ż ł ę ą ł ł ądzie najwy szym nie powiod a mu si pewna sprawa, któr tam za atwia . Najbardziej jednak zdenerwował go gospodarz domu, od którego, w przewidywaniu bliskiego ł ł ż Ł ą ślubu, wynaj ł mieszkanie. Mieszkanie to u yn odnawia na w asny rachunek. Gospodarz, wzbogacony Niemiec, za nic nie chcia ć ł zwolni go z zawartego kontraktu i żą ł ł ł ę ż Ł ż da wyp aty ca ego przewidzianego odszkodowania bez wzgl du na to, e u yn oddawa ł ż ł ł mu lokal niemal ca kowicie odnowiony. Równie w sk adzie mebli za nic nie chciano zwróci ć ć cho by rubla z zadatku danego na kupione, lecz jeszcze nie zabrane meble. „Nie mog ż Ł ę ł ć ż ż ę ę si przecie o eni tylko dla mebli!" — zgrzyta z bami u yn i w tej samej chwili raz jeszcze b ś ę łysn ła mu rozpaczliwie nadzieja: „Czy rzeczywi cie wszystko bezpowrotnie przepad ś ć ż ę ł ń ło i sko czy o si ? A mo e spróbowa raz jeszcze?" My l o Duni raz jeszcze roznieci ę ś ę ł ż ł ła pokus w jego sercu. My l ta dr czy a go i gdyby mo na by o samym tylko ł ż Ł ć życzeniem zabi Raskolnikowa, u yn na pewno wypowiedzia by teraz to życzenie. „B ł ż ż ł ę ł ś łąd mój polega równie na tym, e nie dawa em im wcale pieni dzy — my la z przygn ł ą ębieniem, wracaj c do pokoiku Lebieziatnikowa — i przez co u diab a tak z ż ł ż ł ż ł żydzia em? Przecie nie by o tu nawet adnego wyrachowania! Chcia em, eby je bieda dobrze ł ę przycisn ła, żeby doprowadzić do tego, by patrzy y na mnie jak na swego wybawc ł ł ż ę, a tymczasem one... Tfu!... Jednak ebym wyda przez ten czas na przyk ad z tysi ęć ę ż ż ę ąc pi set rubli na wypraw , prezenty, ró ne bombonierki, nesesery, bi uteri , materia ł ł ły, ca y ten kram od Knopa1 i z magazynu angielskiego, to by oby przyzwoiciej i... zr ż ą ą ł ł ęczniej! Nie zerwa yby teraz tak atwo ze mn ! To s tego rodzaju ludzie, e Knop — w ś ła ciciel sklepu galanteryjnego na Newskim prospekcie. 429 uwa ć ą żaliby za swój moralny obowi zek zwróci wszystko przy zerwaniu, i prezenty, i pieni ż ż ż ł ć ądze. A zwraca by oby trudno i przykro! No i wyrzuty sumienia: jak e mo na tak nagle wyp ś ł ć ędzi cz owieka, dotychczas tak szczodrego i do ć sympatycznego?... Hm! Paln ł ś ż Ł ę ą ł ąłem g upstwo!" Zgrzytn wszy raz jeszcze z bami, u yn nawymy la sobie od g ś łupców, w duchu oczywi cie. Doszed ł ł łszy do takiego wniosku, wróci do domu bardziej jeszcze z y i zdenerwowany. Zaciekawi ł ż ła go przygotowywana w pokoju Katarzyny Iwanowny stypa. Ju wczoraj s yszał co ł ę ż ł ś o tym, przypomina sobie, e go nawet zaproszono, lecz zaj ty w asnymi sprawami, zapomnia ę ą ę ł o wszystkim. Zasi gn wszy informacji u pani Lippewechsel, zaj tej nakrywaniem sto ł ś łu pod nieobecno ć Katarzyny Iwanowny, która by a na cmentarzu, dowiedzia ą ż ę ż ę ł si , e stypa b dzie uroczysta, e zaproszeni s wszyscy lokatorzy, nawet ci, którzy nie znali nieboszczyka, ż że zaproszono równie Andrzeja Lebieziatnikowa mimo jego niedawnej k ż Ł ż ą ą łótni z Katarzyn Iwanown i wreszcie e jego samego, u yna, nie tylko prosz ś ś ż ą ś ą ą ą, ale oczekuj z wielk niecierpliwo ci jako najwa niejszego go cia spo ród lokatorów. Pani Amalia, pomimo poprzednich nieporozumie ł ż ń, by a zaproszona równie z wielkimi honorami, dlatego wi ę ł ą ł ęc gospodarowa a i krz ta a si teraz niemal z upodobaniem. By ł ła przy tym wystrojona we wszystko nowe, ca a w jedwabiach, co napawa ą ęł Ł ż ą ś ą ło j dum . Wszystkie te fakty i informacje nasun y u ynowi pewn my l, poszed ą ć ę ł wi c przetrawi j do swego pokoju, to jest do pokoju Andrzeja Lebieziatnikowa, dowiedzia ż ł ś ś ż ę ł si bowiem, e w ród zaproszonych go ci by równie Raskolnikow. Andrzej Siemionowicz, nie wiadomo dlaczego, ca ś ł łe rano siedzia w domu. Z jegomo ciem tym ś ł ą ł ż Ł ż Ł ł łączy y u yna jakie dziwne stosunki, co by o zreszt zupe nie naturalne: u yn, niemal od dnia, w którym u niego zamieszka ł ł ł, nienawidzi go i pogardza nim, lecz równocze ę ł ł śnie jakby si go nieco obawia . Przyjechawszy do Petersburga, zamieszka u niego nie tylko 430 przez oorzyanwe sk ł ł ł ąpstwo. By a to wprawdzie g ówna przyczyna, lecz by y i inne. Jeszcze na prowincji s ł ł ż łysza o swym by ym wychowanku, Andrzeju Siemionowiczu, e zalicza ł ł ę ą ż ł ę ł si do czo owych m odych post powców, a nawet podobno odgrywa wa n rolę w pewnych, wielce interesuj ł ż Ł ł ł ących i tajemniczych ko ach. Uderzy o to u yna. Ko a te, wp ą ą ą ływowe, wszechwiedz ce, pogardzaj ce wszystkimi i wszystkich demaskuj ce, od dawna ju ę ć ś ę ą ł ś ż Ł ł ż napawa y u yna jakim dziwnym, zupe nie nie daj cym si okre li l kiem. Oczywi ć ł ą ście on sam, mieszkaj c na prowincji, nie móg wyrobi sobie o sprawach tego rodzaju cho ł ą ż ł ł ę ż ćby przybli onego poj cia. S ysza , jak i inni, e istniej , zw aszcza w Petersburgu, jacy ż ś ę ś post powcy, nihi-li ci1, wywrotowcy itd., itp., ale równie , podobnie jak inni, do absurdu wyolbrzymia ł ł i przeinacza sens i znaczenie tych nazw. Od kilku lat najbardziej obawia ł ź ł ł ę ł si zdemaskowania i to by o g ównym ród em jego przesadnego niepokoju, zw ś ę ę ł łaszcza na my l o przeniesieniu si do Petersburga. Pod tym wzgl dem by , jak to si ł ą ę mówi, zastraszony podobnie, jak bywaj czasami zastraszone ma e dzieci. Kilka lat temu na prowincji, jeszcze w zaraniu swej kariery, by ś ł dwukrotnie wiadkiem bezlitosnego zdemaskowania do ł ść wp ywowych dygnitarzy gubernialnych, których się trzyma ą ę ł ń ł i którzy go protegowali. Jeden z tych wypadków sko czy si wyj tkowo skandalicznie, drugi za ł ł ń ł ę ż Ł ś o ma y w os nie zako czy si fatalnie. Oto dlaczego u yn postanowi ś ę ź ł natychmiast po przyje dzie do Petersburga dowiedzieć si , o co chodzi, i je li oka ą ę ć ę że si to potrzebne, zabezpieczy si na wszelki wypadek, szukaj c oparcia w „naszym m ł ę łodym pokoleniu". W tym wzgl dzie liczy na Andrzeja Siemionowicza i odwiedzaj ć ą ż ł ł ąc na przyk ad Raskolnikowa, umia ju jako tako wtr ci do rozmowy zasłyszane niedawno opinie... 1 Nihili ę ą ł ści (od ac. nihil — nic) — osoby neguj ce wszelkie przyj te w danym spo ń ś ł ź ą łecze stwie normy i warto ci natury spo ecznej, religijnej, moralnej itd., b d też skrajnie je relatywizuj ą ą ś ące. W latach sze ćdziesi tych i siedemdziesi tych XIX w. w Rosji by ą ła to ur gliwa nazwa nadawana demokratom rewolucyjnym i radykalnej studenterii przez publicystyk ą ą ę ł ą ę zachowawcz . Z czasem sta a si nazw obiegow . 4 Ć 31 J IKK.U1W1CK SZyDKU ZiiUWćlZyi, LIC rt.HUlZ.CJ OlCllllUllUWlUZ JCSL cz ł ł łowiekiem bardzo miernym i prostakiem, wcale go to nie rozczarowa o ani nie uspokoi o. Gdyby przekona ł ą ę ż ę ł si , e wszyscy post powcy s takimi samymi g upcami, to i wtedy nawet nie uciszy ś ś ł ę łby si jego niepokój. W a ciwie wszystkie te teorie, my li i system (jakimi zarzuci ł ł ł ł go Andrzej Siemionowicz) nic a nic go nie obchodzi y. Mia swoje w asne cele. Chcia ć ę ę ł si jedynie jak najpr dzej, natychmiast dowiedzie : co i w jaki sposób tutaj się odbywa? Czy ci ludzie posiadaj ć ę ł ą wp ywy, czy nie? Czy jest si czego obawia , czy też nie? Zdemaskuj ś ą ą ę ą go, gdyby to a to przedsi wzi ł, czy nie zdemaskuj ? Je li zaś zdemaskuj ś ę ś ł ą go, to za co w a ciwie i co mianowicie si dzi demaskuje? Nie koniec na tym: chcia ś ć ę ę ż ć ł wiedzie , czy nie mo na si do nich wkr ci jakim sposobem i wykorzystać ich, je ł ż ć ł ż ą ś żeli rzeczywi cie s silni? Czy nale a o to zrobi , czy te nie? Czy nie da oby się zu ń ę ł ł ł ć żytkowa ich dla w asnej kariery? S owem, nasuwa y si setki pyta . Ów Andrzej Siemionowicz by ł ś ł to szczapowaty i skrofuliczny jegomo ć, ma ego wzrostu. Mia ł ę ą ł jak ś tam posad , przedziwnie jasne w osy i kotletowate bokobrody, z których był bardzo dumny. Poza tym niemal zawsze dolega ę ć ł ły mu oczy. Mia dosy mi kkie serce, lecz mówi ą ś ą ł z nadmiern pewno ci siebie, a nieraz nawet niezwykle zuchwale, co w zestawieniu z jego chuderlaw ż ś ł ą ą postaci prawie zawsze robi o mieszne wra enie. Amalia Iwano-wna zalicza ą ż ę ł ła go jednak do porz dniejszych lokatorów, poniewa si nie upija i p ł ł łaci regularnie za mieszkanie. Mimo tych zalet Andrzej Siemionowicz w istocie by g ł ę ł łupkowaty. Przysta do post powców i do „naszego m odego pokolenia" ze szczerego zami ż ł łowania. By jednym z licznej i ró norodnej rzeszy miernot, poronionych zdechlaków i niedouczonych zarozumialców, którzy czepiaj ę ą si najmodniejszych i popularnych idei, aby je natychmiast strywializowa ż ł ć ś ć i wyko lawi to wszystko, czemu sami s u ą, nieraz w najlepszej wierze. Lebieziatnikow, cho ł ć ż ć poczciwy z natury, zaczai tak e nie znosi swego wspó lokatora i dawnego opiekuna ż Łu yna. Obaj 432 lego zupemie niepostrze ł ł żenie. Frzy ca ej swej g upocie Andrzej Siemionowicz zaczął jednak powoli orientowa ż ł ż Ł ż ę ć si , e u yn go oszukuje i w g ębi duszy pogardza nim, e jest „zupe ę ć ż ł ł ł ł łnie innym cz owiekiem". Usi owa wy o y mu zasady Fouriera1 i teori Darwina2, ale ć ę ą ł ż Łu yn, zw aszcza ostatnio, zacz ł si odnosi do tych wywodów zbyt sarkastycznie, a w ko ż ł ł ś ńcu nawet nawymy la mu. Instynktownie bowiem przeczuwa , e Lebieziatnikow jest nie tylko marnym g ż ż ż łupcem, ale prawdopodobnie równie blagierem i e nie ma adnych powa ś ś ł ł ż ś żniejszych stosunków w swoim rodowisku, lecz najwy ej s ysza co nieco od osób trzecich. Ponadto wydawa ż ę ło si , e nie zna dobrze swej roli propagatora, bo za bardzo wik ż ć ł ż ę ła si w swoich wywodach. I czy taki potrafi by demaskowa ? Mimochodem nale y tu zauwa ą ł ł ł ę ł ż Ł ż ć ży , e u yn przez pó tora tygodnia ch tnie wys uchiwa (zw aszcza z pocz tku) do ł ł ł ść dziwnych pochwa Andrzeja Siemionowicza. To znaczy, nie protestowa i milcza , gdy ten wmawia ż Ł ż ł ł mu na przyk ad, e on, u yn, gotów jest niebawem wesprzeć urz ę ń ądzenia nowej „komuny" gdzieś na ulicy Mieszcza skiej, że nie b dzie przeszkadzać Duni, je ą ś ą ę ł ę żeli b dzie mia a ochot zaraz w pierwszym miesi cu po lubie wzi ć sobie kochanka, albo ż Ł ł ł ę że nie b dzie chrzci swych przysz ych dzieci itd., itp. u yn zwykle nie protestowa ł ł ł ł i przyjmowa nawet tego rodzaju pochwa y, tak dalece bowiem lubi wszelkie pochlebstwa. Sprzedawszy tego rana kilka pi ł ż Ł ęcioprocentowych obligacji, u yn siedzia przy stole i przelicza ł ł ł plik banknotów. Lebieziatnikow, który prawie zawsze by bez grosza, chodzi po pokoju i udawa ł ż Ł ą ę ż ł, e patrzy na to oboj tnie, a nawet z pogard . u yn nie uwierzy by za nic w ż ż świecie, e Lebieziatnikow mo e 1 Charles Fourier (1772-1837) — my ł śliciel francuski, twórca jednej z g ównych odmian socjalizmu utopijnego. 2 Charles Darwin (1809-1882) — biolog angielski, twórca teorii ewolucji organizmów, w której czynnikiem sprawczym doboru naturalnego jest walka o byt, eliminuj ł ąca osobniki s absze, gorzej przystosowane. 433 pan^c^ uuyj^uuc ua i^ic piciiupuz,^. j^cuicz,iiiuiiKUW z,iis Z, cz ą ż Ł ż ę ł ą zastanawia si nad tym, e u yn zdolny jest prawdopodobnie do takiego pogl du, a mo ż ł ł ć ż ć ł że nawet pragnie uk u i podra ni swego m odego przyjaciela widokiem roz o onych paczek banknotów, przypominaj ż ś ąc mu w ten sposób o jego nico ci oraz o wielkiej ró nicy, która jakoby ich dzieli. Uwa ż ż ż ż Ł ż ł ża , e tym razem u yn jest szczególnie rozdra niony i nieuwa ny, mimo e on, Andrzej Siemionowicz, zacz ć ął rozwija przed nim swój ulubiony temat nowej, specjalnej „komuny". W krótkich odpowiedziach i uwagach, które wyrwa ż Ł ę ły si u ynowi w przerwach mi ź ł ł ę ź ł ł ę ędzy szcz kaniem ga ek liczyd a, d wi cza y zupe nie wyra nie i celowo niegrzeczne drwiny. Ale „humanitarny" Lebieziatnikow przypisywa ż ż Ł ł nastrój u yna wra eniom po wczorajszym zerwaniu z Dunieczk ą ę ą ł ą i p on ł ch ci jak najszybszego porozmawiania na ten temat: mia ą ś ę ś ł co post powego i u wiadamiaj cego do powiedzenia w tej sprawie, co mog ę ł ą ć łoby pocieszy jego szanownego przyjaciela i „bez w tpienia" wp yn łoby dodatnio na jego dalszy rozwój. — Có ę ą ą ł Ł ż ą ż to za styp urz dzaj tam... u tej wdowy? — zapyta nagle u yn, przerywaj c Andrzejowi Siemionowie ą żowi w najbardziej zajmuj cym miejscu jego wywodu. — Niby pan nie wie! Przecie ł ż jeszcze wczoraj mówi em z panem na ten temat i wyk ż ł ę ą ł łada em swój pogl d na tego rodzaju obrz dy... Wszak ona zaprosi a równie i pana, jak s ł ą ł łysza em. Sam pan z ni wczoraj rozmawia ... — Nie przypuszcza ą ł ę ż ł ż łem, e ta g upia ebraczka wpakuje w styp ca e pieni dze, jakie dosta ą ą ł ła od tego drugiego durnia... Raskolnikowa. Przechodz c, przed chwil podziwia em nawet, jakie tam robi ą ą przygotowania, trunki!... Zaproszono kilka osób, diabli wiedz , co to znaczy! — ci ę ą ż Ł ą ągn ł dalej u yn, kieruj c jakby celowo rozmow na ten temat. — Co? Pan twierdzi, ę ł ą ł ł ż że ja równie zosta em zaproszony? — doda nagle, podnosz c g ow . — Kiedy mianowicie? Nie pami ł ł ę ę ę ą ętam. Zreszt , nie pójd . Co ja tam b d robi ? Powiedzia em jej tylko wczoraj w przej ż ę ż ściu., e jako uboga wdowa po urz dniku mo e 434 otrzyma ę ś ę ą ć jednorazow zapomog w wysoko ci rocznej pensji m ża. Czy czasem nie dlatego w ś ła nie mnie zaprasza? Che, che! — Ja równie ł ś ż nie mam zamiaru tam pój ć — powiedzia Lebieziatnikow. — No, my ę ż ł ę ł ą ł ł ę śl ! Wyt uk j pan w asnor cznie. To zrozumia e, e pan si wstydzi, che, che, che! — Kto wyt ł ę ł ł łuk ? Kogo? — oburzy si nagle Lebieziatnikow i nawet poczerwienia . — ł ł ś ł ę ą ę Pan Katarzynę Iwanown , jakiś miesi c temu, zdaje si !W a nie wczoraj s ysza em o tym... Tak, tak, tak to bywa z przekonaniami! Z kwesti ż ą ą kobiec te nie najlepiej, che, che, che! — Wszystko to fa ął ą ł łsz i oszczerstwo! — wybuchn Lebieziatnikow, który ci gle obawia się przypomnienia o tej sprawie. — By Ź ł ł ło zupe nie inaczej! To by o co innego!... le panu powtórzono, to plotka. Po prostu broni ę ł ę łem si wtedy. Ona pierwsza rzuci a si na mnie z pazurami... Ca ż ż ż ł ły bak mi wydar a... Mam wra enie, e ka dy ma prawo do obrony swojej osoby. Nikomu nie pozwol ż ą ł ć ę dokonywa gwa tu nade mn ... Dla zasady. Bo to ju jest niemal despotyzm. Co mia ą ą ć ć łem robi ? Sta spokojnie? Odepchn łem j tylko. — Che, che, che! — z ż Ł ę ł ś ś ło liwie wy miewa si dalej u yn. — Czepia si ł ł ę ś ł ę pan tylko dlatego, bo sam pan jest z y i w cieka si ... A to by o g upstwo i nie ma nic wspólnego z kwesti ż ł ą ł ź ą ą kobiec ! Pan mnie le zrozumia ; s dzi em, e skoro kobieta jest równa m ę ł ż ś ź ężczy nie, nawet pod wzgl dem si y fizycznej (a tak ju dzi się uwa ć ś ża), to i w podobnym wypadku musi by równouprawnienie. Potem oczywi cie doszed ż łem do wniosku, e w zasadzie tego rodzaju wypadek nie powinien być rozpatrywany, albowiem bójki nie powinny mie ś ą ć miejsca i s nie do pomy lenia w przysz ś ę ć ę ś ż ń ł łym spo ecze stwie...i e w ogóle jako niezr cznie doszukiwa si równo ci w bijatyce. Nie jestem taki g ł ą ę ś ł ż łupi... chocia bójki w a ciwie si zdarzaj ... tfu, do diab a!... to jest w przysz ą ę ł ę ą ę ś ło ci nie b d si zdarza y, tylko teraz jeszcze si zdarzaj ... Z panem nie mo ę ł ś żna doj ć do adu! Nie pójd na stypę 435 me ze wzgi ł ć ę ę ś ęau na to zaj cie, ro prostu me pójd z zasady, z by nie bra udzia u we wstr ą ż ł ś ść ż ę ś ć ętnym zabobonie. A zreszt mo na by w a ciwie pój tylko tak, eby si u mia . Szkoda, ł ę że nie b dzie popów, bo wtedy na pewno bym poszed . — To znaczy, ę ę ć ż ę ł że poszed by pan na przyj cie po to, eby oplu przyj cie i gospodyni , czy nie tak? — Wcale nie po to, ł ł ć ż ć żeby oplu , tylko eby protestowa . Poszed bym w s usznym celu. Mia ż ę ę ć ś ę łbym okazj , aby po rednio przyczyni si do post pu i propagandy. Ka dy powinien dzia ś ć ę ę ć ła na rzecz post pu i propagandy, a im ostrzej, tym lepiej. Mog rzuci my l, ziarno... Z ziaren wschodz ż ę ą ę ą ł ą fakty. Nie skrzywdzi bym nikogo. Pocz tkowo b d si mo e czuli ura ą ż ł ł żeni, ale potem sami zobacz , e to dla ich dobra. U nas, na przyk ad, miano za z e Tieriebjowej (tej, co teraz jest w komunie), ł ę ł że kiedy wysz a z domu i... odda a si , to napisa ą ą ś ć ż ż ła do rodziców, e nie chce y w ród przes dów i zawiera wolny zwi zek. Uwa ż ś ę ł ż ł ć ę żano, e obej cie si z rodzicami by o zbyt brutalne, e mog a ich oszcz dzi , napisa ł ż ż ć delikatniej. Ja uwa am, e to bzdura, wcale nie trzeba by o delikatniej, przeciwnie, nale ć Ż ł ęż ł ży protestowa . Albo taka Warencowa. y a z m em siedem lat, rzuci a dwoje dzieci i paln ą ż ł ś ę ęła m żowi w li cie prosto z mostu: „Zrozumia am, e z tob nie mogę by ą ś ł ż ę ę ć szcz śliwa. Nigdy ci nie wybacz , e mnie oszukiwa e , ukrywaj c przede mną istnienie innego ustroju spo ę ł łecznego, to jest komuny. Niedawno dowiedzia am si o tym od pewnego szlachetnego cz ę ł ł ę łowieka, któremu si odda am i z którym zak adam komun . Mówi ż ć ę ł ż ż ę bez ogródek, bo uwa am, e niegodnie by oby ci oszukiwa . Rób, co uwa asz za stosowne. Nie licz na mój powrót, jeste ę ę ę Ż ź ś zbyt zapó niony. ycz szcz ścia". Tak si pisze takie listy! — Czy to jest ta sama Tieriebjowa, o której pan opowiada ł ż ę ż ł, e zawar a ju trzeci z rz du wolny związek? — W ę ś ła ciwie dopiero drugi. Ale niechby nawet czwarty czy pi tnasty, jakie to ma znaczenie? Teraz dopiero ż ą ł ż ż ę ł ża uj , e moi rodzice nie yj . Marzy em nieraz o tym, e gdyby żyli, tobym 436 im ę ł ś dopiero walnął protest!Naumy lnie bym coś takiego wyszuka ... Jakiś „darowany k s chleba", tfu! Ja bym im pokaza ł ę ż ł! Ja bym im dopiero zaimponowa ! Naprawd , szkoda, e nie mam nikogo! — ę ę ć Żeby zaimponowa ? Che, che! Nie, niech tam sobie b dzie, jak si panu podoba — przerwa ę ż ż Ł ł u yn. — Lepiej niech mi pan powie, zna pan przecie córk nieboszczyka, taką szczuplutk ą ą! Czy to prawda, co o niej mówi ? — O co w ł ś ła ciwie chodzi? Wed ug mnie, to jest zgodnie z moim osobistym przekonaniem, jest to w ś ła nie normalna sytuacja kobiety. Czemu nie? Ale — distinguons1. We wspó ł ń ł łczesnym spo ecze stwie to nie jest zupe nie normalne, bo jest wymuszone, lecz w przysz ę ł ę ł ś ło ci stanie si ca kowicie normalne, bo b dzie swobodne. Ona nawet i teraz mia a prawo: cierpia ł ł ł ł ą ć ła, a to by jej fundusz, kapita , którym mia a zupe ne prawo rozporz dza . Oczywi ą ę ń ł ł ście w przysz ym spo ecze stwie fundusze nie b d potrzebne. Ale rola kobiety b ś ś ę ś ędzie okre lana inaczej, harmonijnie i racjonalnie. Co si za tyczy osobi cie Sofii Siemionowny, to obecnie uwa ś ę żam jej post powanie za uciele niony, energiczny protest przeciwko ustrojowi spo ę ę ę ą ł łecznemu i g ęboko j za to szanuj . Ciesz si nawet na jej widok! — Opowiadano mi jednak, ś ą ę ł ś ł że w a nie przez pana musia a si st d wynie ć! Lebieziatnikow wpad ś ł ś ł we w ciek o ć. — To tak ł ł ł ą ł że plotka! — rycza . — Sprawa wygl da a zupe nie, zupe nie inaczej! No, to już ca ł ł ł łkowicie nieprawda! To Katarzyna Iwanowna wtedy sk ama a, bo nic nie zrozumia a! I wcale si ł ł ł ą ł ę do Sofii Siemionowny nie przystawia em! Po prostu dokszta ca em j zupe nie bezinteresownie, staraj ł ć ę ąc si wzbudzi w niej uczucie protestu... Potrzebny mi by tylko protest, a Sofia Siemionowna ju ć ł ż i tak nie mog a zosta w tym domu! — Namawia ł ą ż ż ą ł j pan mo e, eby wst pi a do komuny? 1 Distinguons (fr.) — rozróżnijmy. 437 — Pozwoli pan zwróci ą ę ć sobie uwag , ze pan ci gle dowcipkuje i to niefortunnie. Nic pan nie rozumie! W komunie nie ma takich ról. Komun ż ś ł ę ą ę urz dza si w a nie po to, eby w ogóle takie role nie istnia ę ą ą ł ły. W komunie ta rola zmieni ca ą sw obecn istot , to, co tu jest w niej g ą ę łupie, tam staje si m dre, to, co tu, w obecnych warunkach, jest nienaturalne, tam b ł ś ż ł ędzie zupe nie naturalne. Wszystko zale y od otoczenia i rodowiska, w jakim cz owiek żyje. ą ą ś ł Środowisko to wszystko, cz owiek jest niczym. Za z Sofi Siemionown jestem nadal w zgodzie, co mo ł ż ż ć ż ł że panu s u y za dowód, e nigdy nie uwa a a mnie za wroga i krzywdziciela! Zach ą ą ł ł ęcam j teraz do wst pienia do komuny, ale na zupe nie, zupe nie innych zasadach! Dlaczego pana to bawi? Chcemy za ą ę ą ł ć ż ło y w asn komun , inn , opartą na szerszych ni ś ż poprzednie podstawach. Poszli my dalej w swoich przekonaniach. Wi ł ł ęcej negujemy1! Gdyby Dobrolubow2 wsta z grobu, podyskutowa bym sobie z nim. A Bieli ł ł ę ą ę ę ńskiego3 star bym na proch! Na razie kszta c w dalszym ci gu Sofi Siemionown . To wspania ł ł ły, wspania y cz owiek! — U ł ł ę żywa wi c pan sobie z tym wspania ym cz owiekiem, co? Che, che! — Nie, nie! O, nie! Przeciwnie! — Dobre sobie, przeciwnie! Che, che, che! Te ł ż pan powiedzia ! — Niech mi pan wierzy! Bo niech ć ł że pan powie, z jakiej racji mia bym to ukrywa przed panem? Przeciwnie, sam si ź ś ą ę ę temu dziwi : ze mn jest ona jako szczególnie, boja liwie wstydliwa i cnotliwa. 1 „My wi ł ł ęcej negujemy!" — che pliwa licytacja w radykalizmie programów spo ecznych tego niezbyt rozgarniętego bohatera z demokratami rewolucyjnymi, których zwalczał Dostojewski. 2 Nikołaj Dobrolubow (1836-1861) — rosyjski publicysta, krytyk literacki, demokrata rewolucyjny. 3 ł ń Wissarion Bieli ski (1811-1848)— rosyjski filozof, krytyk literacki (g ówny teoretyk tzw. szkoły naturalnej), demokrata rewolucyjny. 438 — A pan, rozumie si ń ż ą ś ę, u wiadamia j ... che, che! Dowodzi pan jej, e jej ha ba to bzdura?... — Wcale nie! Wcale nie! O, jak pan wulgarnie i — przepraszam — głupio rozumie wyraz: u ż świadamianie! N-ni-c pan nie rozumie! O Bo e, jak bardzo pan jest jeszcze... nie przygotowany! My d ś ążymy do wyzwolenia kobiety, a pan jedno tylko ma na my li. Pomijaj ł ąc zupe nie zagadnienie cnoty i kobiecego wstydu jako rzeczy w istocie swej niepotrzebnych, a nawet przes ś ł ądów, ca kowicie dopuszczam jej cnotliwo ć w stosunku do mnie, bo w tym przejawia się jej wola, to jest jej prawo. Naturalnie, gdyby mi sama powiedzia ą ą ł ż ć ę ę ła: „Chc ci mie ", uwa a bym to za wielk wygran , bo ta dziewczyna bardzo mi si ł ę podoba. Ale teraz, teraz przynajmniej, nikt nigdy nie traktowa jej uprzejmiej i uczciwiej ode mnie, z wi ś ę ększym szacunkiem dla jej godno ci... Czekam i mam nadziej — to wszystko! — Niech pan lepiej da jej jaki ł ś ż ę ł ż ł ś prezent. Za o y bym si , e o tym pan nie pomy la . — N-nic pan nie rozumie, powtarzam! Oczywiście, wiadomo, w jakiej jest ona sytuacji, ale tu chodzi o co ś ł ą ą ś innego! O co ca kiem innego! Pan po prostu pogardza ni ! Stwierdzaj c fakt, który pan b ż łędnie uwa a za godny pogardy, odmawia pan istocie ludzkiej prawa do humanitarnego na ni ą ą pogl du. Pan nie wie jeszcze, co to za charakter! Przykro mi tylko, że w ostatnich czasach przesta ż ż ć ś ła jako czyta i nie po ycza ju ode mnie książek. Poprzednio po ę ł ż ż ł życza a. Szkoda równie , e przy ca ej swej energii i ch ci protestu, czego ju ż ł ł ą ł ż raz dowiod a, jest ci gle jakby za ma o samodzielna, za ma o, e tak powiem, niezale ą ę ć ł ą ł żna, zbyt ma o neguj ca, aby mog a ostatecznie wyzby si pewnych przes dów i... g ł ę łupstw. Mimo to doskonale rozumie pewne rzeczy. Na przyk ad, wspaniale poj ła spraw ę ę ż ęż ż ę ł ą ą ę ę ł ę ca owania w r k , to jest, e m czyzna poni a kobiet , ca uj c j w r k . Dyskutowano u nas na ten temat i zaraz jej to powtórzy ż ż ł ł łem. S ucha a równie uwa nie o stowarzyszeniach robotniczych we Francji. Teraz t ę ę ę łumacz jej spraw wolnego wst pu do mieszka ń ł ł ń w przysz ym spo ecze stwie. 439 — A to co znowu? — Dyskutowano ostatnio nad nast ą ł ś ą ą ępuj c spraw : czy cz onek komuny ma prawo wej ć o ka ł ęż ż żdej porze do pokoju innego cz owieka, m czyzny lub kobiety... Zdecydowano, e ma... — A je ł ą ę żeli ten lub ta zaj ci s w danej chwili za atwianiem naturalnej potrzeby, che, che! Andrzej Siemionowicz zirytowa ę ł si . — Pan ci ę ś ł ągle w kó ko jedno i to samo! Tylko o jednym pan my li, o tych przekl tych „potrzebach"! — krzykn ż ł ś ł ą ś ął z nienawi ci . — Tfu! Z y, w ciek y jestem, e wtedy, zapoznaj ś ł ąc pana z naszym programem, wspomnia em przy tym zbyt wcze nie o tych przekl ą ętych potrzebach. Niech to diabli porw ! To przede wszystkim kole w oczy ludzi podobnych panu i ostrz ć ę ą ę ą sobie na tym z by, jeszcze zanim racz si dowiedzie , o co idzie! I my ć ą ż ę ą ż ą śl , e maj racj ! Te maj z czego by dumni! Tfu! Kilkakrotnie już stwierdzi ć ł ż ł ż łem, e ca e to zagadnienie mo na wyk ada nowicjuszom dopiero na samym ko ł ż ł ą ż ńcu, kiedy ju uwierz w nasz system, gdy cz owiek jest ju ukszta towany i ukierunkowany. Bo niech mi pan powie, prosz ś ł ę, co pan w a ciwie widzi haniebnego i niegodnego, na przyk ć ś ład, w kloakach? Ja pierwszy gotów jestem czy ci jakie pan tylko chce kloaki! To nie jest ś ę ą żadne po wi cenie! To po prostu praca, szlachetna, przynosz ca korzy ł ń ł ś ść spo ecze stwu praca, nie gorsza od innych, a na pewno lepsza od dzia alno ci jakiego ż ś tam Puszkina czy Rafaela, bo po yteczniejsza. — I szlachetniejsza, szlachetniejsza, che, che, che! — ś ż Co to znaczy: szlachetniejsza? Nie przyjmuję podobnych wyra eń przy okre laniu dzia ł ł ś łalno ci cz owieka. „Szlachetniej", „godniej" — to wszystko g upstwa, bzdury, stare przes ś ż ę ądy, których nie uznaj . Wszystko to, co jest po yteczne dla ludzko ci, jest szlachetne. Jeden tylko wyraz rozumiem: pożyteczne^. Niech pan sobie chichocze, ile się panu podoba, ale tak jest! Ł ż ś ł ę ł ś ń ł ć ł ą ł u yn mia si g o no. Sko czy liczy i schowa pieni dze, których część zostawi jednak w jakimś celu na stole. Owa 440 „sprawa kloak", mimo swej b ł ż ł ś łaho ci, by a ju kilkakrotnie powodem k ótni i zrywania stosunków mi ł ż Ł ędzy u ynem a jego m odym przyjacielem, Andrzej Siemionowicz bowiem irytowa ś ę ł ś ż Ł ś ę ł si rzeczywi cie, u yn za nie posiada si wtedy z rado ci. Tym razem miał szczególn ć ę ą ochot zirytowa Lebieziatnikowa. — To przez swoje wczorajsze niepowodzenie jest pan dzi ł ę ł ś taki z y i czepia si — wyrwa o si ś ż ń ę w ko cu Lebieziatnikowowi, który pomimo swej „niezale no ci" i wszystkich swoich „protestów" nie ż Ł ć ł śmia oponowa u ynowi i z przyzwyczajenia, wyniesionego z dawnych lat, odnosi ą ę ł si do niego wci ż jeszcze z pewnym respektem. — Niech mi pan powie — przerwa ż ś ż Ł ł mu u yn wynio le i z rozdra nieniem — czy pan mo ą ą ą ń ś że... albo inaczej, czy rzeczywi cie stosunki pa skie ze wzmiankowan osob s tak bliskie, ż ą ć ę ż ę że mo na by j teraz poprosi na chwil do naszego pokoju? Zdaje si , e wszyscy ju ł ę ż ę ł ć ż wrócili z cmentarza... S ysz , e zaczai si tam ruch... Chcia bym zobaczy tę osob . ę — A po co w ł ś ła ciwie? — zapyta ze zdziwieniem Lebieziat-nikow. — A tak, mam interes. Dzi ł ą ę ę ś albo jutro wyprowadz si st d i dlatego chcia bym jej zakomunikowa ł ć ż ą ć... Zreszt , mo e pan zosta tutaj podczas rozmowy. Bo móg by pan sobie Bóg wie co pomy ć śle . — Nic sobie nie pomy ż ł ę ę śl ... Tak si tylko spyta em i je eli ma pan do niej interes, to nic ł ż ą ć ę ż ć ż ę atwiejszego, ni j tu sprowadzi . Zaraz pójd . I mo e pan by pewny, e nie b dę przeszkadza . ł Rzeczywi ł ą ł ę ście po pi ciu minutach Lebieziatnikow wróci z Soni . Wesz a bardzo zdziwiona i jak zwykle za ł ę ę ł ę żenowana. W podobnych wypadkach czu a si zawsze skr powana, l ka a si ń ę ł ę ś ę bardzo nowych ludzi i nowych znajomo ci, l ka a si i dawniej, jeszcze w dzieci stwie, a teraz jeszcze bardziej... ł ą ł ż Łu yn powita j „ askawie i grzecznie", z pewnym nawet odcieniem weso ł ś ł łej poufa o ci, która wed ug niego, przystoi tak czcigod-niemu i solidnemu cz ą ę ł łowiekowi, jak on w stosunku do tak m odego i pod pewnym wzgl dem interesuj cego stworzenia, 441 jak ona. ą ś ć ł ą ł Żeby j „o mieli ", posadzi j przy stole, na wprost siebie. Sonia usiad a, popatrzy ż ą ł ła woko o — na Lebieziat-nikowa, na pieni dze le ące na stole, potem znowu na Ł ż ż ł ł u yna i ju nie odrywa a od niego oczu, jakby by a przykuta do niego. Lebieziatnikow skierowa ł ę ł ł ż Ł ę ł si ku drzwiom. u yn wsta , gestem poprosi Soni , by pozosta a na miejscu, i zatrzymał Lebieziat-nikowa w drzwiach. — Czy jest tam Raskolnikow? Przyszed ł ł? — zapyta go szeptem. — Raskolnikow? Jest. Bo co? Tak, jest. Tylko co przyszed ł ł, widzia em... Bo co? — Wobec tego zw ę łaszcza prosz pana o pozostanie tutaj z nami i o niezostawianie mnie sam na sam z t ę ą ą ą... pann . Chodzi o drobiazg, a zrobi z tego Bóg wie co. Nie chc , aby Raskolnikow powtórzy ś ł tam... Pan rozumie, co mam na my li? — A rozumiem, rozumiem! — nagle domy ę ł śli si Lebieziatnikow. — Tak, ma pan prawo... Wprawdzie s ę ż ę ądz , e posuwa si pan zbyt daleko w swych obawach, ale... ma pan jednak prawo. Dobrze, zostan ż ł ę ę ę ę. Stan tutaj przy oknie i nie b d panu przeszkadza ... Uwa am, że ma pan prawo... Ł ż użyn wrócił do kanapy, usiadł na wprost Soni, spojrzał na nią uwa nie i nagle zrobił nadzwyczaj powa ś Ż ę ą ą żn , nawet nieco surow min : „ eby sobie czasem, moja panno, nie wyobra ę ł ś ł ża a za wiele". Sonia rzeczywi cie poczu a si ogromnie zmieszana. — Po pierwsze, prosz ą ą ł ą ę pani o wyt umaczenie mnie przed szanown mamusi . Nie mylę si ż ż Ł ą ę ę ę chyba? Katarzyna Iwanowna zast puje pani matk ? — zacz ł u yn nader powa nie, cho ł ż ł ą ł ś ć do ć askawie. Wygl da o na to, e ma zupe nie przyjacielskie zamiary. — Tak jest, tak, zast ł ż ę ępuje mi matk — szybko i trwo liwie odpowiedzia a Sonia. — Zatem niech pani wyt ż ś ż ą łumaczy mnie przed ni , e wskutek okoliczno ci niezale nych ode mnie musz ę ń ę ć ę zrobi zawód i nie przyjd do pa stwa na bliny... to jest na styp , mimo miłego zaproszenia pani mamusi. 442 — iaK... powiem... zaraz. Sonia po ł ę ł śpiesznie zerwa a si z krzes a. — To jeszcze nie wszystko — zatrzyma ę ą ś ż Ł ą ł j u yn, u miechn wszy si na widok jej naiwno Ź ł ż ści i braku wychowania. — le mnie pani zna, askawa Sofio Siemionowno, je eli pani s ę ą ś ł ł ż ądzi, e fatygowa bym i prosi o osobiste przyj cie tak osob , jak pani dla tak niewa ą żnego i mnie tylko dotycz cego powodu. Mam inne przyczyny. Sonia usiad ę ł ę ą ę ła skwapliwie. Szare i t czowe banknoty, nie sprz tni te ze sto u, mign ły jej przed oczami, lecz zaraz odwróci ł Ł ż ę ł ła od nich wzrok i spojrza a na u yna. Wyda o si jej nagle, ę ć ą ł że to bardzo nieprzyzwoicie, zw aszcza z jej strony, przygl da si cudzym pieni ę ł ę ł Ł ż ł ądzom. Nast pnie wzrok jej zatrzyma si na z otym lorgnon1, które u yn trzyma w lewej r ś ł ś ł ż ęce, i jednocze nie na wielkim, masywnym, bardzo adnym pier cieniu z ó tym kamieniem na serdecznym palcu tej ą ł ę że r ki. Znowu odwróci a oczy, nie wiedz c, co ma ze sob ż Ł ł ć ą zrobi , i w rezultacie utkwi a wzrok w oczach u yna. Ł ą ą ą ą ż ę ł użyn milcza przez chwil z jeszcze powa niejsz min , po czym ci gn ł dalej: — Wczoraj, w przej ł ą ą ć ś ł ściu mia em sposobno ć zamieni z Katarzyn Iwanown dwa s owa. Te dwa s ł ę ć ż ę ż ż łowa wystarczy y mi, aby si przekona , e znajduje si ona, je eli tak mo na powiedzieć, w stanie nienormalnym... — T-ak... w nienormalnym — skwapliwie przytaknęła Sonia. — Lub powiedziawszy pro ł ściej i zrozumia ej — jest chora. — T-ak, prościej i zroz... T-ak, jest chora. — T-ak. Zatem, powodowany humanitarnym uczuciem i ł że tak powiem, wspó czuciem, przewiduj ął ć ś ż ż ę ąc jej los, pragn bym ze swej strony by w czym po yteczny. Zdaje si , e troska o t ę ą ę wielce ubog rodzin spoczywa teraz na pani jednej. — Przepraszam pana, ł ł ę ł że zapytam — nagle podnios a si Sonia — co pan by askaw powiedzie ś ż ć jej wczoraj o mo liwo ci Lorgnon(fr.) — binokle osadzone na d ą ługiej r czce. 443 otrzymania emerytury/ jeszcze wczoraj powiedzia ę ć ł ła mi, ze pan obieca wystara si jej o emeryturę. Czy to prawda? — Ale ł ą ą ż sk d! To nawet poniek d bzdura. Wspomnia em tylko o zapomodze dla wdowy po zmar ę ą ż ć ę łym czynnym urz dniku, któr mo na otrzyma przy pewnej protekcji. Ale zdaje si , że nieboszczyk, rodzic pani, nie tylko nie mia ł ł odpowiedniej wys ugi lat, ale nawet nie pracowa ś ł ł ł ostatnio. S owem, gdyby nawet by a jaka nadzieja, to bardzo efemeryczna1, bo w zasadzie w danym wypadku ą ł żadne prawa do zapomogi nie przys uguj , a nawet przeciwnie... A ona ju ę ł ś ż my la a o emeryturze, che, che, che! Przedsi biorcza dama! — Tak, o emeryturze... Bo ona jest ć łatwowierna i dobra, przez dobro wierzy we wszystko i... i... i... taka ju ę ł ż jest... Tak... przepraszam — powiedzia a Sonia i znowu zacz ła zbierać si ś ę do wyj cia. — Przepraszam, pani nie wys ń ł łucha a do ko ca. — ę ą ł ł T-ak, nie wys ucha am — b kn ła Sonia. — Zatem niech pani siada. Sonia, strasznie zmieszana, po raz trzeci usiad a. ł — Widz ą ł ę ż ł ąc jej po o enie i nieszcz sne ma oletnie dzieci, pragn łbym, jak już powiedzia ę ś ż ę ś ż ę łem, dopomóc jej w miar mo no ci, tak jest, w miar mo no ci, nie wi cej. Mo ą ć ł ę ż ę ś żna by urz dzi na przyk ad zbiórk na jej rzecz albo e tak powiem, loteri ... lub co w tym rodzaju, jak to zwykle robią w podobnych wypadkach ludzie bliscy albo nawet i obcy, lecz pragn ł ć ł ś ł ś ący nie ć pomoc. O tym w a nie chcia em pani powiedzie . To da oby się urz ć ądzi . — Tak, to dobrze... Bóg pana za to... — b ż Ł ę ą ę ąkn ła Sonia, wpatruj c si w u yna. — Da ą ę ł ź ę łoby si , ale... o tym pó niej... to jest da oby si zacz ć nawet dzisiaj. Wieczorem się zobaczymy, rozmówimy i ustalimy, że tak powiem, zasady. Niech pani przyjdzie do mnie gdzie ź ę ł ś ko o siódmej. Andrzej Siemionowicz, mam nadziej , we mie 1 Efemeryczna — krótkotrwa a. ł 444 uaziaf wraz z nami... Ale... jest pewna okoliczno ż ą ść, któr nale y uprzednio dobrze rozwa ą ł ą ż ż ś ł ć ży . W a nie dlatego pani trudzi em, wzywaj c tutaj. Mianowicie, uwa am, e samej Katarzynie Iwanownie nie nale ć ę ę ży, bo to niebezpieczne, dawa pieni dzy do r ki. Najlepszy dowód — ta dzisiejsza stypa. Nie maj ę ż ąc, e tak powiem, k sa chleba powszedniego na dzień jutrzejszy, no i... obuwia i w ogóle, kupuje dzisiaj rum jamajka, nawet, zdaje si ę ę ś ą ż ę, mader i-i-i kaw . Jutro za znowu wszystko spadnie na pani , ka dy k ę ą ł ż ęs chleba. To przecie nie ma sensu. Widzia em, przechodz c. Dlatego wi c zbiórka, ja tak przynajmniej uwa ę ć żam, powinna by tak przeprowadzona, aby nieszcz śliwa wdowa, że tak powiem, nic nie wiedzia ł ł ą ła o pieni dzach, a wiedzia aby o tym na przyk ad tylko pani. Czy mam s ś łuszno ć? — Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak... raz w ż ł życiu... tak bardzo chcia a tej stypy, eby uczcić pami ę ę ż ą ą ęć... ona jest bardzo m dra. Zreszt , jak pan uwa a, ja b d bardzo, bardzo, bardzo... oni wszyscy b ą ęd panu... i Bóg panu... i sieroty... Sonia urwa ę ł ł ła i rozp aka a si . — Ta-ak. Zatem niech pani ma to na uwadze. A na razie zechce pani ą łaskawie przyj ć dla swojej rodziny na pierwsze potrzeby pewn ś ę ą sum ode mnie osobi cie. Bardzo, ale to bardzo pragn ę ł ż ąłbym, eby przy tym nie by o wymieniane moje nazwisko. Oto prosz ... sam jestem w k ę ę łopotach, nie mog wi cej... Ł ż ł ę ą ę u yn poda Soni banknot dziesi ciorublowy, starannie go rozwin wszy. Sonia przyj ła, zaczerwieni ł ę ł ł ś ę ę ła si , zerwa a si z miejsca, wybe kota a co i pospiesznie zacz ła się żegna ł ą ł ś ż Ł ć. u yn uroczy cie odprowadzi j do drzwi. Wybieg a wreszcie z pokoju, zdenerwowana i wym ł ęczona, i bardzo zmieszana wróci a do Katarzyny Iwanowny. Podczas ca ł ł łej tej sceny Andrzej Siemionowicz sta przy oknie lub chodzi po pokoju, nie chc ś ś ż Ł ł ł ć ąc przerywa rozmowy. Kiedy Sonia wysz a, podszed do u yna i uroczy cie u cisnął mu r ę ęk . — Wszystko s ł ł ł ą ł łysza em i wszystko widzia em — rzek , akcentuj c ostatni wyraz. — To by o szlachetne, to jest chciałem 445 powiedzie ł ż ń ę ą ł ć, mazKie! ran cncia unikn ć podzi kowa , zauwa y em to! I chociaż przyznaj ś ę ż ę, e z zasady nie pochwalam prywatnej dobroczynno ci, bo ona nie tylko nie t pi radykalnie z ę ż ć ła, aleje nawet podtrzymuje, to jednak nie mog nie przyzna , e z zadowoleniem patrzy ł ę ę ń łem na pa ski post pek. Tak, tak, to mi si podoba o. — E, to g ę ą ą ż Ł ą łupstwo! — mrukn ł u yn nieco poruszony, przygl daj c si Lebieziatnikowowi. — Nie, to nie jest g ł ę ż ą ą łupstwo! Cz owiek dotkni ty i obra ony, jak pan wczorajsz histori , a jednocze ł ę ę śnie zdolny do pami tania o nieszcz ściu innych, taki cz owiek... nawet, gdy pope ł ł ł łnia b ąd spo eczny, godzien jest szacunku! Nie spodziewa em się tego po panu, tym bardziej z pa ń ą ńskimi przekonaniami, ach! Jak bardzo szkodz panu pa skie przekonania! Jak pana denerwuje, na przyk ł ład, wczorajszy zawód! — wykrzykiwa poczciwy z natury Lebieziatnikow, czuj ż Ł ł ąc znowu przyp yw sympatii dla u yna. — Po co panu, po co panu to ma ń ł ń łże stwo, to legalne ma że stwo, szanowny, kochany Piotrze Pietrowiczu?!1 Na co panu koniecznie ta legalno łż ń ż ć ę ść w ma e stwie? Mo e mnie pan obi , a ja mimo to b dę utrzymywa ż ż ł ż ę ę ę ż ł, e si ciesz , ciesz , e to nie dosz o do skutku, e pan jest wolny, e pan nie jest jeszcze zupe ę ę ś łnie stracony dla ludzko ci, ciesz si z tego... No, widzi pan, wypowiedzia ę łem si ! — Po to, ń ą ń ć że nie mam ochoty by rogaczem w pa skim wolnym zwi zku i nia czyć cudzych dzieci, po to potrzebne mi jest legalne ma ż ż Ł ł ń łże stwo — odpowiedzia u yn, eby odpowiedzie ś ś ł ć cokolwiek. By zamy lony i mocno czym zaabsorbowany. — Dzieci? Pan wspomnia ą ł o dzieciach? — drgn ł Andrzej Siemionowicz jak koń wojskowy, który us ę ł ę ł łysza pobudk . — Dzieci to zagadnienie spo eczne pierwszorz dnej wagi, zga- 1 Wywody Lebicziatnikowa stanowi ł ą strywializowany, a w istocie sparodiowany wyk ad koncepcji ma ł ć ś ń łże stwa w powie ci Co robi ? Niko aja Czer-nyszewskiego. 446 u/,mii Me. i-ccz /.agaumeme 10 o ą ą ł ęozie inaczej rozwi zane. s lacy, którzy zupe nie odmawiaj ę ą dzieciom racji bytu, podobnie jak wszystkiemu, co przypomina rodzin . O dzieciach pomówimy pó ę ą ę ż źniej, teraz zajmiemy si spraw rogów. Przyznam si panu, e jest to moja s ż ę łaba strona. To wstr tne, huzarskie wyra enie Puszkina1 jest nie do pomy ż ą ś ł ś ł ł ślenia w s owniku przysz o ci. W a ciwie, co to s rogi? O, có to za nieporozumienie! Jakie rogi? Po co rogi?... Có ą ś ł ł ż za g upstwa! W a nie w wolnym zwi zku nie b ż ędzie na nie miejsca! Rogi to jedynie naturalna konsekwencja ka dego legalnego ma ż ą ń łże stwa, s one, e tak powiem, jego ulepszeniem, protestem, zatem w tym rozumieniu nie s ś ż ą ż ą nawet niczym poni aj cym... Je eli kiedykolwiek — przypu ćmy tu taką niedorzeczno ł ę ę ę ń ł ę ść — zawr legalne ma że stwo, to nawet b d si cieszy z tych rogów, które pan uwa ł ż ę ń ą ża za tak ha b . Powiem wtedy swej onie: „Przyjació ko moja, do tej chwili kocha ś ę ę ś ł ę ę ę łem ci tylko, a teraz ci szanuj , bo zdoby a si na protest". Pan si mieje? To dlatego, ż ł ą ć że nie potrafi pan zerwa z przes dami! Do diab a, rozumiem przecie , na czym polega w ł ś ś ła ciwie przykro ć, gdy zdradza legalna ma żonka, ale wszak jest to tylko pod ę ś ż ł ły skutek pod ego faktu, który obie strony poni a jednakowo. Kiedy za spraw rogów stawia si ą ć ą ą ł ę zupe nie szczerze, jak w wolnym zwi zku, przestaj one istnie , s nie do pomy ń ż ę ą ą ślenia i trac nawet sw nazw . Przeciwnie, ona pa ska dowiedzie panu jedynie swego szacunku, uwa ę ę ą żaj c pana za niezdolnego do przeciwstawiania si jej szcz ściu i dostatecznie u ę ę ć ś świadomionego, by nie m ci si na niej za nowego m ża. Niech to diabli, ale marz ą ł ą ż ę czasem, e gdyby mnie wydano za m ż, tfu! gdybym zawar zwi zek ma ż ł ń łże ski, wszystko jedno wolny czy legalny, to sam sprowadzi bym onie kochanka, je ł ł ć ł ł ę śliby si zbyt d ugo nie mog a na to zdoby . „Przyjació ko moja — powiedzia bym jej — kocham ci ż ł ś ż ę ę, lecz nade wszystko pragn , eby mnie szanowa a!" Tak! Mo e nie mam racji, co? 1 Chodzi o określenie „majestatyczny rogacz" w Eugeniuszu Onieginie (l ,XH) Aleksandra Puszkina. 447 siuunai, cmiaiucz ż ł ł ąi;, icuz ucz, szczcgumcgu wania. Nawet nie s ucha bardzo uwa nie. W rzeczywisto ż Ł ń ł ż ś ł ś ści my la o czym innym i Lebieziatnikow zauwa y to w ko cu. u yn był czym ę ł ś ę ł ę ś przej ty, zaciera r ce, zamy la si . Wszystko to Andrzej Siemionowicz przypomnia ł ź ł sobie pó niej i skojarzy ... II Trudno ł ł ł ś ł ć powiedzie , jakie w a ciwie pobudki zrodzi y w sko atanej g owie Katarzyny Iwanowny my ł ą śl o urz dzeniu tej bezsensownej stypy. Z przesz o dwudziestu rubli, ofiarowanych przez Raskolnikowa na pogrzeb Marmie ł ę ładowa, na styp posz o prawie dziesi ę ę ł ż ż ęć. Mo liwe, e Katarzyna Iwanowna poczuwa a si wzgl dem nieboszczyka do obowi ł ż ż ę ązku uczczenia jego pami ci, „jak nale y", eby wszyscy lokatorzy, a zw aszcza Amalia Iwanowna, wiedzieli, ż ł że by on „nie tylko nie gorszy od nich, ale mo e nawet znacznie lepszy", i ę ł ż ż ć ę ł ś żeby nikt nie o miela si „zadziera nosa". Mo liwe, e wp yn ła na to owa specyficzna duma ludzi biednych, wskutek której przy pewnych ceremoniach, obowi ł ż ż ą ązuj cych w yciu wszystkich i ka dego z osobna, wielu biedaków wy azi wprost ze skóry i wysup ż ł ż ę łuje ostatni zaoszcz dzony grosz, eby tylko by o „nie gorzej ni u innych" i żeby ci inni czasami ich „nie obgadali". By ż ż ż ć mo e równie , e Katarzyna Iwanowna zapragn ł ż ę ł ś ł ęła w a nie przy tej okazji, w chwili, kiedy zdawa oby si , e jest zupe nie przez wszystkich opuszczona, dowie ż ł ść tym „marnym i pod ym lokatorom", e ona nie tylko umie „ ł ę ł ż ż ć ć ży i przyjmowa ", ale e w ogóle nie nale a jej si taki marny los, bo by a wychowana „w porz ż ł ądnym, ba, nawet arystokratycznym domu ojca pu kownika" nie po to, eby samej zamiata ć ś ż ć i pra szmaty dzieciom po nocach. Takie paroksyzmy1 dumy i pró no ci zdarzaj ę ą si czasem 1 Paroksyzm — nag ę ą łe wyst pienie lub nasilenie si objawów choroby, atak. 448 najoieaniejszym i najoaraziej zgn ą ę ą ębionym ludziom, i bywa, ze nieraz staj si ich obsesj . Przy tym Katarzyna Iwanowna wcale nie nale ę ś ł ł ża a do zgn bionych: okoliczno ci mog y ją zabi ć ł ć ć ę ł ć, ale nie mog y jej zgn bi moralnie, to jest zastraszy i z ama jej woli. Poza tym Sonia zupe ł ż ę ż ł ł łnie s usznie mówi a, e jej si rozum miesza. Nie mo na by o wprawdzie stwierdzi ą ś ć tego konkretnie i ostatecznie, ale rzeczywi cie w ci gu ostatniego roku jej biedny mózg zniós ś ć ł ł zbyt wiele, aby to mog o pozosta bez ladu. Silnie zaawansowane suchoty równie ł ę ą ż przyczyniaj si , zdaniem lekarzy, do pomieszania zmys ów. Trunków w liczbie mnogiej i w ró ł ż ł żnych gatunkach nie by o, madery równie : by a to przesada, ale wino było. Poza tym: wódka i rum, piwo, wszystko w najgorszym gatunku, ale w dostatecznej ilo ż ł ści. Prócz kutii by y trzy czy cztery dania (w tym równie bliny), wszystko z kuchni Amalii Iwanowny, ponadto nastawiono dwa samowary, bo projektowano po obiedzie herbat ł ę i poncz. Zakupy poczyni a sama Katarzyna Iwanowna przy pomocy jednego z lokatorów, marnego Polacz-ka, który Bóg wie po co mieszka u ł pani Lippewechsel. Od razu zg ł ł ę ł łosi si do Katarzyny Iwanowny na posy ki i biega na z ł ń ł łamanie karku przez ca y wczorajszy dzie i ca e dzisiejsze rano z wywieszonym j ł ł ł ę ś ęzykiem, jakby umy lnie si stara , by ten ostatni szczegó nie uszed uwagi. Przybiegał co chwila z ka ł ł żdym g upstwem do Katarzyny Iwanowny, szuka jej nawet na targu, nazywa ę ł ń ż ą ą ą ą ł j bez przerwy „pani chor żyn ", a w ko cu zbrzyd jej ze szcz tem, choć pocz ż ł ł ż ł ątkowo twierdzi a, e nie da aby sobie rady bez tego „us u nego i szlachetnego cz ż ł łowieka". By to bowiem charakterystyczny rys Katarzyny Iwanowny, e w pierwszym lepszym odkrywa ż ł ła nagle najwspanialsze zalety i wychwala a go tak, e czasami jemu samemu g ą ł ą ż ł ś ć ł ł łupio by o tego s ucha , zmy la a ró ne, nie istniej ce szczegó y maluj ce go w nader pochlebnym ł ł świetle i zupe nie szczerze, naiwnie sama w to wierzy a. Potem nagle zniech ł ś ł ę ł ł ł ę ł ęca a si , rozczarowywa a, miesza a z b otem i przep dza a bez lito ci cz owieka, którego przed kilkoma godzinami dos ł łownie ubóstwia a. 15 — Zbrodnia i kara 449 -ITJHM.1 Ł ŁI 1*>JJ-»\^0<_/Lawci ro/tpiaKane cizieci umiiK-ły. Sonia, trupio blada, patrzy ł ł ć ł ż Ł ła na u yna i nie mog a wymówi s owa. Jakby nie rozumia a jeszcze, o co chodzi. Up ę łyn ło kilka chwil. — Zatem, jak b ą ę ą ł ędzie? — zapyta Luzy n, wpatruj c si w ni . — Ja nie wiem... Ja o niczym nie wiem... — s ł ł łabym g osem powiedzia a wreszcie Sonia. — Nie? Pani nie wie? — zapyta ę ł ż Ł ł raz jeszcze u yn, po czym zamilk na par sekund. — Niech si ą ę pani zastanowi, mademoi-selle1 — zaczai surowym, lecz ci gle jeszcze ostrzegawczym tonem — niech pani pomy ę ć ę śli, zgadzam si da pani troch czasu do namys ł ć łu. Zechce pani zrozumie : gdybym nie by tak bardzo pewny, to z moim do ż ł świadczeniem na pewno nie ryzykowa bym tak jawnego oskar enia. Gdyby bowiem podobne jawne i publiczne oskar ł ą ł ć ł ę ł żenie okaza o si fa szem lub cho tylko omy k , by bym poniek ł ś ąd osobi cie odpowiedzialny. Wiem o tym. Dzisiaj rano sprzeda em na swoje potrzeby kilka pi ę ę ą ęcioprocentowych obligacji na nominaln sum trzech tysi cy rubli. Rachunki mam w pugilaresie. Przyszed ął ć ą ż łszy do domu, zacz em liczy pieni dze, co mo e za ł ż ł ą ć świadczy pan Lebieziat-nikow, a odliczywszy dwa tysi ce trzysta rubli, w o y em je do pugilaresu, ten za ę ł ł ś do bocznej kieszeni surduta. Na stole zosta o oko o pi ciuset rubli, w tym trzy banknoty po sto rubli ka ł ą żdy. Wtedy wesz a pani (na moje wezwanie). W ci gu ca ł ż ł łej wizyty by a pani ogromnie zmieszana, tak dalece, e podczas rozmowy wstawa a pani trzykrotnie, zamierzaj ś ść ł ąc z jakiego powodu wyj , jakkolwiek rozmowa nie by a jeszcze sko ż ż ś ć ńczona. To wszystko pan Lebieziatnikow równie mo e po wiadczy . Prawdopodobnie sama pani nie zechce przeczy ż ł ą ć i potwierdzi, e wzywa em j za pośrednictwem pana Lebieziatnikowa jedynie w celu omówienia krytycznej, sierocej doli pani krewnej, Katarzyny Iwanowny (do której nie mog ę ś łem przyj ć na styp ) oraz potrzeby urz ś ądzenia na jej rzecz jakiej zbiórki, loterii 1 Mademoiselle (fr.) — panna. 464 iut> czego ę ł ł ł ś w tym rodzaju. Fam mi dzi kowa a, nawet ze zami (powtarzam tylko, jak by o, po pierwsze, aby przypomnie ś ść ż ł ć pani, po drugie za , aby dowie , e sam nie zapomnia em o najdrobniejszym szczególe). Nast ę ł ą ępnie wzi łem ze sto u banknot dzie-si ciorublowy i dałem go pani jako pierwsze wsparcie ode mnie na potrzeby pani krewnej. Wszystko to widzia ę ł ą ą ł pan Lebieziat-nikow. Nast pnie odprowadzi em pani do drzwi, przy czym ci gle była pani zmieszana. Potem zostawszy sam z panem Lebieziatnikowem i porozmawiawszy z nim z dziesi ą ł ż ł ł ęć minut, wróci em do sto u, na którym le a y pieni dze, aby jak zamierza ć ć łem poprzednio, przeliczy je i schowa oddzielnie. Ku memu zdziwieniu zabrak ć ę ło jednego sturublowego banknotu. Zechce si pani zastanowi : pana Lebieziatnikowa podejrzewa ę ę ż ł ć nie mog em w aden sposób, wstydz si nawet takiego przypuszczenia. Omyli ę ł ż ę ć si w rachunku równie nie mog em, bowiem na chwil przed pani ą ł ł ś przyj ciem sprawdzi em rachunek i wszystko się zgadza o. Przyzna pani, że bior c pod uwag ęć ś ś ż ś ł ę jej zmieszanie, ch po piesznego odej cia oraz to, e jaki czas trzyma a pani r ą ą ł ę ę ą ęce na stole, wreszcie bior c pod uwag pani kondycj spo eczn i zwi zane z nią nawyki, z przera ś ł ż żeniem, e tak powiem, i wbrew woli, musia em doj ć do wniosku, okrutnego, ale s ł ą ę łusznego! Dodam jeszcze i powtórz : nie bacz c na ca ą oczywistość mego przekonania, rozumiem, ż że mimo to w oskar eniu moim tkwi pewne dla mnie ryzyko. Ale jak pani widzi, nie zawaha ł ł ś ę łem si , nie pu ci em tego p azem i powiem pani dlaczego: jedynie, ś ę ą łaskawa pani, jedynie przez pani czarn niewdzi czno ć! Jak to? Zapraszam pani ę ą w sprawie pani biednej krewnej, daj pani dobrowolną dziesi ę ę ł ę ą ęciorublow ofiar , a pani od razu, niezw ocznie odwdzi cza si podobnym czynem! Nie, to nie ć ę ę ę ładnie! Nauczka jest niezb dna. Prosz si zastanowi : wszak jak prawdziwy jej przyjaciel (bo lepszego przyjaciela nie mo ą ę ć że pani mie w tej chwili) prosz pani , niech się pani opami ł ę ę ęta! Bo b d nieub agany. A zatem? — Ja nic panu nie wzi ę ł ż ę ęłam — szepn ła przera ona Sonia — da mi pan dziesi ć rubli, niech je pan sobie weźmie. — Sonia 465 uu»^uivaia supcicis., iu^wicj,6aia gu, wyj ż Ł ł ę ęła papierek dziesi ciorublowy i poda a u ynowi. — Do stu rubli zatem pani si ł ę jednak nie przyznaje? — nalega z wyrzutem, nie przyjmując banknotu. Sonia obejrza ą ą ł ę ła si woko o. Wszyscy patrzyli na ni ponuro, surowo, drwi co i z nienawi ę ż ą ś ł ł ą ści . Spojrza a na Raskolnikowa... Sta pod cian , skrzy owawszy r ce, i przeszywa ł ą ł j p omiennym spojrzeniem. — O, Bo ę ę że! — j kn ła Sonia. — Amalio Iwanowno, trzeba b ą ę ę ć ć ędzie da zna na policj , a zatem prosz pani uprzejmie o pos ż Ł ł ż łanie na razie po stró a — spokojnie i uprzejmie powiedzia u yn. — Got der Barmherzige1. Wiedzia ę ł ł ł ż łam, e ona krad ! — Ama-lia Iwanowna za ama a r ce. — Pani wiedzia ł ż ż Ł ł ła? — podchwyci u yn. — Zatem ju poprzednio mia a pani pewne podstawy do takiego wniosku. Prosz ą ł ę ę wi c pani , by szanowna pani zechcia a zapami ą ś ł ć ęta to, co powiedzia a, przy wiadkach zreszt . Wszyscy zacz ł ą ć ś ł ęli g o no mówi . Nast pi o ogólne poruszenie. — Co-o-o! — krzyknęła, nagle oprzytomniawszy, Katarzyna Iwanowna i jak szalona rzuci ę ż ż ą ż Ł ę ła si do u yna. — Co-o-o! Pan j oskar a o kradzie ? Soni ? Ach, podli, podli! — Dopad ę ą ę łszy do Soni, obj ła j suchymi r kami niczym kleszczami. — Soniu! Jak ł ę ą ś ł śmia a wzi ć od niego te dziesi ć rubli! O, g upia! Dawaj tu! Dawaj tu te dziesięć rubli! Wyrwawszy Soni banknot, zmi ł ż Ł ł ęła go i rzuci a prosto w twarz u ynowi. Zwitek trafi go w oko i odskoczy ł ę ł ę ż Ł ś ł na pod og . Amalia Iwanowna rzuci a si , aby go podnie ć. u yn rozgniewa ę ł si . — Trzymajcie t ą ę ę wariatk ! — krzykn ł. W tej chwili w drzwiach, obok Lebieziatnikowa, ukaza ę ę ło si jeszcze kilka osób, pomi dzy nimi również obydwie przyjezdne damy. 1 Got der Barmherzige (niem.) — Bo ł że mi osierny. 466 — Co! Wariatk ę ń ą ę! To ja jestem wariatk ! Du-re ! — wrzasn ła Katarzyna Iwanowna. — Sam jeste ę ł ł ą ę ś durniem, kr taczu s dowy, pod y cz owieku! Sonia, Sonia by wzi ła jego pieni ą ł ć ądze! To Sonia ma by z odziejk ! Jeszcze ci ona da, durniu! — Katarzyna Iwanowna roze ł ę ś ł śmia a si histerycznie. — Widzieli cie durnia? — rzuca a się na wszystkie strony, wskazuj ł ż ż Ł ąc na u yna. — Jak to i ty tak e? — spostrzeg a nagle gospodyni . ę — ł ł ł ż I ty tak e, kie basiaro, potwierdzasz, że ona „krad "?Ty pod a pruska mordo w krynolinie! Ach, pan! Ach, pan te ł ż ż! Przecie ona wcale nie wychodzi a z pokoju od czasu, jak wróci ą ł ł ła od ciebie, ajdaku. Usiad a obok pana Rodiona!... Zrewidujcie j ! Ponieważ nigdzie nie wychodzi ę ą ć ła, powinna mie pieni dze przy sobie! Szukaj wi c, szukaj, szukaj! Ale jak nie znajdziesz, to daruj, kochasiu, ale wtedy nam za to odpowiesz! Do najja ś ł ś ę śniejszego pana pójd , do najja niejszego pana, do samego mi o ciwego cara pobiegn ą ś ę ę, do nóg mu padn , zaraz, dzi jeszcze! Sierota jestem! Wpuszcz mnie! My ś ł ś ł ę ę ę ę Ł ą ż ślisz, e nie wpuszcz ? żesz, dostan si ! Dostan si ! Liczy e na jej agodno ć? Na to liczy ś łe ? Za to ja, bracie, jestem energiczna! Wpadniesz! No, szukaj! Szukaj, szukaj, no, szukaj! Katarzyna Iwanowna w zacietrzewieniu szarpa ą ą ż Ł ła u yna, ci gn c go ku Soni. — Jestem gotów i ponosz ę ś ę odpowiedzialno ć... Ale niech si pani uspokoi, szanowna pani, niech si ż ę ż ę pani uspokoi. A nadto dobrze widz , e jest pani energiczna... To... to... to jak to? — b ś ą ż ś ł ł ż ż Ł ł ąka u yn. — To nale a oby w a ciwie przy policji... Chocia zreszt i teraz wiadków jest a ę ż ż ę ż nadto... Zgadzam si ... Ale w ka dym razie nie wypada, eby m żczyzna... ze wzgl ż ę ż ą ż ć ł ędu na p e ... Mo e z pomoc Amalii Iwanowny... chocia tak si tego przecie nie za ś ł ę łatwia... Wi c w a ciwie? — Jak pan chce! Kto chce, niech rewiduje! — krzyczała Katarzyna Iwanowna. — Sonia, wywró ń ł ć kieszenie! Tak, tak! Patrz, potworze, pusta, tutaj by a chusteczka, kiesze jest pusta, widzisz! A tu druga kieszeń, o tak, tak! Widzisz, widzisz! 467 Katarzyna iwanowna nie wywróci ł ła, lecz formalnie wyszarpa a na wierzch obie kieszenie, jedn ł ł ą po drugiej. Lecz z drugiej, prawej kieszeni nagle wylecia papierek i opisawszy uk w powietrzu, upad Ł ż ż ż Ł ę ł pod nogi u yna. Wszyscy to zauwa yli, wiele osób krzykn ło. u yn schyli ę ł ł ł ę ł si , podniós dwoma palcami papierek z pod ogi, uniós w gór , aby wszyscy widzieli, i rozwin ł ż ś Ł ż ą ł ł ął. By to banknot sturublowy, z o ony w o mioro. u yn zatoczy kr g r ą ą ęk , pokazuj c go wszystkim. — Z ł łodziejka! Przesz z mieszkanie! Polic! Polic! — zawy a Amalia Iwanowna. — Ich tszeba Sybir wiganiać! Presz! Ze wszystkich stron rozlega ł ł ę ły si krzyki. Raskolnikow milcza , nie spuszcza oczu z Soni, z rzadka tyko rzucaj ł ż Ł ąc szybkie spojrzenia na u yna. Sonia sta a w tym samym miejscu jak wryta, nawet prawie ł ł ę że nie by a zdziwiona. Nagle krew uderzy a jej do twarzy, krzykn ła i zas ę ę ł łoni a si r kami. — Nie, to nie ja! Ja nie wzi ę ą ł ęłam! Ja nie wiem! — krzycza a z rozdzieraj cym serce j kiem i rzuci ę ą ł ę ła si do Katarzyny Iwanowny. Ta schwyci a j i mocno przycisn ła do siebie, jakby chc ą ą ł ą ć ł ąc zas oni j w asn piersi . — Sonia, Sonia! Ja nie wierz ś ę ł ę! — krzycza a (bez wzgl du na oczywisto ć) Katarzyna Iwanowna, ko ą ą ą ą łysz c j w ramionach jak dziecko, obsypuj c pieszczotami, chwytaj c jej r ą ę ł ś ęł ż ł ż ęce i wpijaj c si w nie poca unkami. — Czy ty by wzi a? Có to za g upcy! O, Bo e! G ę ą ł ł ś łupcy jeste cie, g upcy! — krzycza a, zwracaj c si do wszystkich. — Nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna! Ona by wzi ą ą ż ęła, ona! Przecie ona swoj ostatni koszulę zdejmie, sprzeda, bosa pójdzie i wam odda, kiedy będziecie potrzebowali, taka ona jest! Ż ł ą ą ę ł ł ę ł ę ó t ksi żk dosta a, bo moje dzieci gin ły z g odu, sprzedawa a si dla nas... Ach, mój m ż ń ż ę ę ę ę ężu, mój m żu! Ach, mój m żu, mój m żu! To masz dopiero styp ! Bo e! Bro cie jej, czego stoicie wszyscy! Panie Rodio-nie! Dlaczego pan jej nie broni? Czy ż żby pan te nie wierzy ż ń ż ś ł ł? Jej ma ego palca nie jeste cie warci, wszyscy, wszyscy! Bo e! Bro cie jej w końcu! 468 P ż łacz biednej, suchotniczej, opuszczonej Katarzyny Iwanow-ny wywarł silne wra enie na obecnych. Tyle by ł ż ło alu, tyle cierpienia w wykrzywionej bólem, wysch ej, suchotniczej twarzy, w zasch ł ł ą ą łych, pokrytych spieczon krwi ustach, w ochryp ym krzyku, w kaniu podobnym do p ś ę łaczu dziecka, w tej ufnej, dzieci cej, a zarazem rozpaczliwej pro bie o obron ł ę ż ł ę ż ę ż Ł ż ę, e zdawa o si , i wszystkim zrobi o si al tej nieszcz snej kobiety. u yn zw ę ł łaszcza ulitowa si zaraz: — ą ł ł Ł Łaskawa pani! askawa pani! — wo a przekonywaj cym tonem. — Pani to nie dotyczy! Nikt si ż ł ł ę ą ć ż ę nie odwa y wini pani o namow lub wspó udzia , tym bardziej e to przecież pani wykry ł ń ą ła, wywracaj c kiesze , a zatem pani niczego nie podejrzewa a. Bardzo, ale to bardzo gotów jestem wspó ę ł ę ę ż ż ć łczu , je eli e tak powiem, n dza zmusi a Sofi Siemionown , ale dlaczego pani, mademoiselle, nie chcia ę ł ć ę ła si przyzna ? Ba a si pani wstydu? Pierwszy krok? Mo ł ł ę ł ł że straci a pani g ow ? Rzecz zrozumia a, bardzo zrozumia a... Jednak po co si ę ł ń ę ć ł ę by o puszcza na takie historie! Prosz pa stwa — zwróci si do wszystkich obecnych — prosz ą ł ż ę ą ń ę pa stwa! Lituj c si i e tak powiem, wspó czuj c, owszem, jestem gotów przebaczy ż ś ż ą ż ć, nawet teraz, nie zwa aj c na to, e osobi cie mnie obra ono. Niech ten wstyd, mademoiselle, b ę ł ś ł ą ędzie dla pani nauk na przysz o ć — zwróci si do Soni — ja puszczam to p ć ń ę łazem, niech si na tym sko czy. Dosy ! Ł ż ł ę ł ą u yn spojrza zezem na Raskolnikowa. Spojrzenia ich si spotka y. Gorej cy wzrok Raskolnikowa zdawa ć ż ą ł ę ł si go pali . Tymczasem Katarzyna Iwanowna, nic ju nie s ysz c, jak szalona obejmowa ę ż ę ł ł ła i ca owa a Soni . Dzieci równie ze wszystkich stron obj ły Sonię r ę ł ą ą ł ś ń ączkami, Pole ka za , niezupe nie zreszt rozumiej ca, o co chodzi, dos ownie ton ła we ł ł ł ł ę ą ł ł ą ę zach i d awiona kaniem, schowa a spuchni t od ez, adniutk twarzyczk na ramieniu Soni. — Co za pod ł ę ż Ł ś ł ę ł ś ło ć! — nagle rozleg o si g o no od drzwi. u yn szybko si odwróci . — Co za pod ą ł ś ło ć! — powtórzy Lebieziatnikow, patrz c mu badawczo w oczy. 4 ż Ł 69 u yn drgn ż ął. Wszyscy to zauwa yli. (Potem przypomniano to sobie.) Lebieziatnikow wszedł do pokoju. — I pan o ż Ł ę ą ż ł ś ć ę ł śmieli si bra mnie na wiadka? — powiedzia , zbli aj c si do u yna. — Co to znaczy? O czym pan mówi? — b ż Ł ą ąkn ł u yn. — To znaczy, ś ł ą że pan jest... oszczerc , to w a nie znaczy! — zapalczywie powiedzia ę ą ł Lebieziatnikow, surowo wpatruj c si w niego swymi krótkowzrocznymi oczkami. By ę ł ł bardzo rozgniewany. Raskolnikow wpi si w niego wzrokiem, jakby chwytaj ż Ł ł ł ż ż ąc i wa ąc ka de s owo. Znowu zaleg o milczenie. u yn niemal zupe ł ę ł ł łnie straci g ow , zw aszcza w pierwszej chwili. — Je ę ę ą ą ą żeli pan to do mnie... — zacz ł, j kaj c si . — Co si z panem dzieje? Czy pan jest całkiem przytomny? — Jestem zupe ą ś ł łnie przytomny, a pan jest... szubrawcem! Co za pod o ć! Ci gle s ż ę ć ż ł ł ś ł łucha em, umy lnie ca y czas czeka em, eby dobrze zrozumie , bo przyznaj , e do tej chwili nie jest to zupe ł ż łnie logiczne... Ale po có pan to wszystko zrobi ? Nie rozumiem. — Co ja takiego zrobi ż ł ć ż łem? Mo e pan przestanie mówi g upimi zagadkami? A mo e pan jest pijany? — To mo ę ę że pan, n dzniku, pije, bo nie ja! Nigdy wódki nie pijam, bo to nie zgadza si z moimi przekonaniami! Wyobra ę ł ę ł ż źcie sobie, e to on sam, w asnor cznie da t sturublówkę Sofii Siemionownie, ja widzia ć ę ę ś ł łem, by em wiadkiem, mog przysi ga ! On, on! — powtarza ż ę ą ł Lebieziatnikow, zwracaj c si do wszystkich i do ka dego z osobna. — Pan chyba zwariowa ż Ł ą ł ł, m okosie! — wrzasn ł u yn. — Przecie ł ś ń ż ona sama w pa skiej obecno ci, sama, teraz, tutaj potwierdzi a przy wszystkich, ę ł ę że prócz dziesi ciu rubli nic ode mnie nie dosta a. W jaki wi c sposób wobec tego jej dałem? — ł ł Widzia em, widzia em!— krzyczał Lebieziatnikow — i jakkolwiek jest to wbrew moim przekonaniom, gotów jestem chocia ę ę ą ć ż ł żby w tej chwili z o y w s dzie przysi g , bo widzia ż ł ś ł ł łem, jak jej pan po kryjomu podrzuci . A ja, g upiec, my la em, e pan 470 to zrobi ś ż ą ę ą ę ł ś ł ł z lito ci! W drzwiach, egnaj c si z ni , kiedy si odwróci a i kiedy pan ciska jej r ł ł ż ł ą ą ę ą ę ęk , to drug r k , lew , w o y jej pan do kieszeni po kryjomu papierek. Widzia em! Widzia ł ż Ł łem! u yn zblad . — Pan k ą ć ł ą ą łamie! — krzykn ł wyzywaj co. — Jak pan móg zobaczy papierek, stoj c pod oknem! Przywidzia ś ę ło si panu... tymi lepawymi oczami. Pan bredzi! — Nie, nie przywidzia ł ł ż ę ło mi si ! Chocia sta em daleko, ale wszystko, wszystko widzia em. Spod okna trudno by ć ę ę ś ło rozpozna papierek, ma pan racj , ale dzi ki zbiegowi okoliczno ci wiedzia ł ś ł ł ż łem na pewno, e to by a w a nie sturublówka, bo kiedy pan dawa jej papierek dziesi ł ę ż ł ą ęciorublowy, to wzi ł pan ze sto u równie sturublówk (widzia em to, bo wtedy sta ł ż ł ł ś ę ę ł ż łem blisko sto u, a poniewa przysz a mi do g owy pewna my l, wi c zapami ta em, e pan mia ę ę ś ł ł ł ż ł ę ł w r ku ten banknot). Z o y go pan i trzyma ca y czas w zaci ni tej r ce. Potem zapomnia ą ł ż ł ę ł łem o tym, ale kiedy pan, wstaj c, prze o y go z prawej r ki do lewej i o ma o nie upu ł ł ś ł ę ł ł ści na pod og , znowu sobie przypomnia em, bo mi ta my l przysz a do g owy, mianowicie, ż ć ą że pan w tajemnicy przede mn chce zrobi dobry uczynek. Mo e pan sobie wyobrazi ć ż ł ł ę ł ć ż ą ć, jak bardzo zacz łem uwa a , no i widzia em, jak si panu uda o w o y jej do kieszeni. Widzia ę ę ł łem, widzia em, przysi gn ! Lebieziatnikow d ż ę ł ę ł ławi si niemal. Ze wszystkich stron rozlega y si ró ne okrzyki, przewa ł ż ł ż ć ł ą ż żnie wyra aj ce zdziwienie, lecz s ycha te by o pogró ki. Wszyscy t oczyli się wokó ę ł ż Ł ł u yna. Katarzyna Iwanowna rzuci a si do Lebieziatnikowa. — Andrzeju Siemionowiczu! ą ł ą Źle pana os dzi am! Niech pan j obroni! Pan jeden po jej stronie! To sierota! Pana Bóg zes ł ła ! Andrzeju Siemionowiczu, kochany, dobrodzieju! Prawie nie wiedz ł ąc, co czyni, pad a przed nim na kolana. — Bzdury! — wy ł ł ż Ł ł w dzikiej pasji u yn. — Bzdury pan plecie, askawco... „Zapomnia em, przypomnia ś ż ć ł łem sobie, zapomnia em", co to ma znaczy ! To znaczy, e ja jej umy lnie podrzuci ą łem? Po co? W jakim celu? Co ja mam wspólnego z t ... 471 — Po co? W ł ś ę ż ś ła nie tego nie rozumiem, a e mówi , jak rzeczywi cie by o, to fakt! Tak dalece si ż ę ś ł ż ł ę ę ę ę nie myl , wstr tny, wyst pny cz owieku, e w a nie pami tam, i z tego powodu nasun ę ę ł ś ł ęło mi si wtedy pytanie, wtedy, kiedy panu dzi kowa em i ciska em pa ś ł ł ż ł ę ę ą ńsk r k . Dlaczego pan w o y jej ukradkiem do kieszeni? To jest, dlaczego w a ciwie ukradkiem? Czy dlatego, ę ż ą ą ć żeby ukry to przede mn , wiedz c, e nie uznaj prywatnej dobroczynno ą ł ż ż ści, niczego nie lecz cej radykalnie? Doszed em do wniosku, e mo e naprawd ż ł ś ż ę ę pan si mnie wstydzi, e daje takie sumy, i oprócz tego pomy la em: mo e on chce jej zrobi ł ł ę ż ę ć niespodziank , eby si zdziwi a, jak znajdzie u siebie w kieszeni ca e sto rubli. (Bowiem niektórzy dobroczy ć ł ą ńcy lubi rozk ada na raty swoje dobre uczynki, wiem o tym.) Potem pomy ć ą ż ł śla em, e pan j chce wypróbowa , to znaczy, czy po znalezieniu przyjdzie podzi ż ń ę ą ż ć ękowa , czy nie? Potem, e pan chce unikn ć podzi kowa i eby, no, jak si ś ś ł ł ż ę to mówi, eby prawica, czy jak tam, nie wiedzia a... s owem, co w tym gu cie... Ale czy to ma ź ę ł ł ł ś ż ło mi wtedy ró nych my li do g owy przychodzi o! Postanowi em wi c pó niej się nad tym zastanowi ę ć ł ż ł ż ć, jednak uwa a em, e by oby niedelikatnie zdradzi si przed panem, i ż ł ł ę ż znam tajemnic . Lecz natychmiast przysz o mi do g owy jeszcze jedno: e Sofia Siemionowna, zanim spostrze ł ć ż ą że pieni dze, mo e je zgubi . Dlatego postanowi em przyjść tutaj, wywo ż ł ż ć ą ć ła j i zawiadomi , e w o ono jej do kieszeni sto rubli. Mimochodem wst ś ż ń ł ąpi em do numeru pa Kobylatnikowych, eby zanie ć im Ogólny zarys metody pozytywnej i poleci ż ł ł ć zw aszcza artyku Piderita (a równie i Wagnera1), potem przyszedłem tutaj, 1 Wydany w 1866 r. po rosyjsku tom pt. Ogólny zarys metody pozytywnej zawierałm.in. prace niemieckiego ekonomisty Adolfa Wagnera, niemieckiego fizjologa M. Piderita i Lamberta Queteleta (por. przypis na s. 81). Autorzy ci traktowali prawa rz ą ądz ce spo ą ń łecze stwem na wzór praw przyrodniczych. St d ich fatalistyczno-mechanistyczna wizja przysz ż ł ś ę ą ś ło ci jako nieuchronnie aktualizuj cej si konieczno ci, rzekomo za o onej w naturze cz ę ś łowieka, z pomini ciem roli czynnika subiektywnego w historii — wolno ci i odpowiedzialno ł ści cz owieka. 472 a tu taka awantura! No, czy tego rodzaju my ł ł ż śli i rozwa ania przysz yby mi do g owy, gdybym rzeczywi ł ż ł ż ł ście nie widzia , e w o y jej pan do kieszeni sto rubli? Lebieziatnikow po zakończeniu swego obszernego wywodu, ukoronowanego tak logicznym wnioskiem, by ł ł ę ł bardzo zm czony i pot sp ywa mu po twarzy. Niestety, nie umia ę ż ą ą ć ę ł si dobrze wypowiedzie po rosyjsku (nie znaj c zreszt adnego innego j zyka), wi ł ż ę ł ł ę ęc ogromnie si zmordowa , zdawa o si nawet, i schud po tym adwokackim popisie. Niemniej jednak jego przemowa wywar ł ł ż ła nadzwyczajne wra enie. Mówi z takim zapa em, z takim przekonaniem i wida Ł ż ż ę ł ż ł ć by o, e wszyscy mu uwierzyli. u yn zorientowa si , e sprawa stoi źle. — Co mnie to obchodzi, ł ł ś ł ą że panu przysz y do g owy jakie g upie spekulacje? — krzykn ł. — To niczego nie dowodzi! Mog ś ć ż ę ę ło si panu wszystko przy ni i tyle! A ja panu mówi , e pan k ł ł ł ść ż ś ł łamie, askawco! K amie i oczernia mnie przez z o , a mianowicie przez z o ć, e nie zgadza ł ż ś ń ę łem si na pa skie wolnomy lne i bezbo ne projekty spo eczne, ot co! Ale ten wykr ę ł ż Ł ł ęt nie pomóg u ynowi. Przeciwnie, szemrania rozlega y si ze wszystkich stron. — Z takiej beczki zaczynasz! — krzykn Łż ł ę ę ął Lebieziatnikow. — esz! Wo aj policj , to b dę przysi ł ę ł ęga ! Jednej rzeczy tylko nie rozumiem: dlaczego on si zdecydowa na taką pod ł ł ś ło ć? O, marny, pod y cz owieku! — Ja mog ł ę ł ę ć ś ę wyja ni , dlaczego on si zdecydowa na taki post pek, i gdyby by o trzeba, równie ę ę ł ł ę ą ż przysi gn ! — mocnym g osem odezwa si wreszcie Raskolnikow i wyst pił naprzód. By ź ą ż ł wyra nie pewny siebie i spokojny. Patrz c na niego, wszyscy zrozumieli, e rzeczywi ś ę ż ście wie, o co chodzi, i e sprawa zaraz si wyja ni. — Teraz wszystko jest dla mnie zupe ą ął ą ę łnie jasne — ci gn Raskolnikow, zwracaj c si do Lebieziatnikowa. — Od pierwszej chwili podejrzewa ł ż łem, e w tej ca ej historii tkwi jakiś wstr ś ł ę ętny podst p. Podejrzewa em na skutek pewnych okoliczno ci mnie jednemu tylko znanych, o których zaraz powiem: 473 w tym leży sedno sprawy. Pan, Andrzeju Siemionowiczu, przez swoje nieocenione zeznanie wyja ł ę ł śni mi ostatecznie wszystko. Prosz , aby wszyscy, wszyscy s uchali. Ten pan — wskaza ę ę ę ł ż Ł ł na u yna — stara si niedawno o r k pewnej panny, a mianowicie mojej siostry, Awdotii Romanowny Raskolnikowej. Po przyjeździe do Petersburga onegdaj, przy pierwszym widzeniu, pok ł ą ę ł łóci si ze mn i wyrzuci em go za drzwi, na co mam dwóch ż ł ł ł świadków. Jest to z y cz owiek... Onegdaj nie wiedzia em jeszcze, e on mieszka u pana, Andrzeju Siemionowiczu. Zatem nie wiedzia ż łem, e tego samego dnia, kiedy pok ł ę ś ł ę ś łócili my si , to jest onegdaj, by wiadkiem, jak wr cza em Katarzynie Iwanownie, w charakterze przyjaciela nieboszczyka pana Marmie ę ą ła-dowa, pewn sum na pogrzeb. Natychmiast napisa ę ż ł ł kartk do mojej matki z zawiadomieniem, e da em pieni ą ż ądze nie Katarzynie Iwanownie, lecz Sofii Siemionownie, u ywaj c przy tym najnikczemniejszych okre ą ń śle ... charakteru tej ostatniej, to jest napomkn ł o charakterze mego stosunku do niej. Wszystko to by ż ą ło zrobione w celu poró nienia mnie z matk i z siostr ł ż ę ę ą ą ą, wmawia im bowiem, e marnotrawi ich ostatni grosz, którym si dziel ze mn . Wczoraj ę ł ś wieczorem przy matce i siostrze, w jego obecno ci, ustali em prawd , dowiód ś ł ą ż łszy, e pieni dze da em na pogrzeb Katarzynie Iwanownie, nie za Sofii Siemionownie, której onegdaj nie zna ł ł łem, nawet nie widzia em na oczy. Doda em przy tym, Ł ż ł ę ź że on, Piotr u yn, nie wart jest ma ego palca Sofii Siemionowny, o której si tak le wyra ę ę ł ża. Na jego pytanie, czy posadzi bym Sofi Siemionown obok swej siostry, odpowiedzia ą ż ł ś ł ł ż ż łem, e ju to zrobi em tego w a nie dnia. Z y, e matka i siostra nie chc ulec jego namowom i zerwa ą ął ć ł ą ć ze mn , zacz prawi im niewybaczalne chamstwa. Nast pi o ostateczne zerwanie i wyrzucono go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczorem. Teraz prosz ł ż ź ę ą ę o specjaln uwag : wyobra cie sobie, e uda oby mu się dowie ł ą ł ż ść, e Sofia Siemio-nowna jest z odziejk , wówczas, po pierwsze, dowiód by matce mojej i siostrze, ż ę ą ę ł ż ł ł że podejrzenia jego by y s uszne, e mia racj , oburzaj c si , i stawiam moj ę ą siostr na równi z Sofią 474 Siemionown ł ł ą ż ą, e napadaj c na mnie, strzeg i broni honoru mojej siostry, a swej narzeczonej. S ę ł ż ć ą ł ę łowem, dzi ki temu móg by znowu poró ni mnie z rodzin i mia nadziej , że znowu wkradnie si ę ł ś ż ł ę w jej aski. Nie wspominam nawet o tym, e m ci si zarazem na mnie, mia ę ż ć ł bowiem podstawy, by przypuszcza , e honor i szcz ście Sofii Siemionowny s ę ę ł ą mi bardzo drogie. Oto jego wyrachowanie! Oto jak ja rozumiem t spraw . Oto ca a przyczyna, prócz której nie ma innej. W ten czy te ę ą ł ń ż podobny sposób zako czy Raskolnikow swoj przemow , przerywaną cz ą ż ż ą ą ł ęsto okrzykami obecnych, s uchaj cych zreszt bardzo uwa nie. Nie zwa aj c na przerywanie, Raskolnikow mówi ą ś ł ł ostro, spokojnie, dok adnie, jasno, z pewno ci siebie. Jego ostry g ł łos, zdecydowany ton i surowy wyraz twarzy zrobi y na wszystkich nadzwyczajne wrażenie. — Tak, tak, tak jest! — potakiwa ć ł zachwycony Lebieziat-nikow. — To musi by prawda, bo jak tylko Sofia Siemionown ł ł ą wesz a do pokoju, to zapyta mnie o pana: czy pan tu jest? Czy nie widzia ł ł ś ś łem pana w ród go ci Katarzyny Iwanowny? Odwo a mnie w tym celu do okna i tam po cichu zapyta ł ż ż ę ć ł. Wida wi c, e zale a o mu na tym, aby pan tu koniecznie by ę ł! Tak, wszystko si zgadza! Ł ż ł ś ł ę ł ś ł u yn milcza i u miecha si pogardliwie. By jednak bardzo blady. Obmy la widocznie, jak si ą ę ą ą ś ż ć ć ę ę z tego wykr ci . By mo e, z przyjemno ci machn łby r k na wszystko i wyszed ę ł ż ł ł, ale w danej chwili by o to niemo liwe: równa oby si to bowiem otwartemu przyznaniu, ż ą ł ż ł że oskar enia wytoczone przeciwko niemu s s uszne i e w istocie rzuci na Soni ą ż ę oszczerstwo. Przy tym towarzystwo, które ju przedtem wystarczaj co sobie podpi ń ą ą ł ło, by o zbyt wzburzone. Intendent, nie zdaj c sobie zreszt do ko ca sprawy ze wszystkiego, krzycza ż Ł ż ł ś ł ł najg o niej i proponowa ró ne, nader dla u yna nieprzyjemne sposoby zlikwidowania zaj ę ścia. Lecz w pokoju byli nie tylko sami pijani. Zeszli si i zebrali lokatorzy ze wszystkich pokojów. Wszyscy trzej Polaczkowie ogromnie się irytowali i bez przerwy krzyczeli na ź ś ą ł ż Łu yna „panie ajdak", dodaj c jeszcze jakie gro by 475 po polsku. Sonia s ż ż ę ł ą ą ę ł łucha a z nat żon uwag , lecz zdawa o si , e te nie wszystko rozumie, ę ł ą że dopiero budzi si z omdlenia. Nie spuszcza a oczu z Raskolnikowa, czuj c, że on jest jedyn ł ę ł ą ą jej obron . Katarzyna Iwanowna dysza a ci żko, rzężąc, i wprost pada a z wyczerpania. Najg ł ł ę ą łupsz min mia a Amalia Iwanowna, sta a z otwartymi ustami i nic nie rozumia ś ł ł ś ż Ł ż ł ła. Widzia a tylko, e u yn w jaki sposób wpad . Raskolnikow chcia co jeszcze powiedzie ż Ł ł ę ł ł ś ć, lecz nie dano mu doj ć do s owa, wszyscy krzyczeli i t oczyli si oko o u yna z wymys ż ż ę ą ł ż Ł ź łami i gro bami. Lecz u yn nie stchórzy . Zdaj c sobie spraw , e oskar enie Soni wzi ę ł ł ęło w eb, uciek si po prostu do zuchwalstwa: — Za pozwoleniem, prosz ć ł ę ę ń ę pa stwa, za pozwoleniem, prosz si nie t oczy , dajcie mi przej ć ę ł ę ą ł ść — mówi , przeciskaj c si przez t um. — I bardzo prosz nie grozi . Zapewniam, ż ę ę ż e nic nie b dzie, nic mi nie zrobicie, nie jestem l kliwy, a wy, panowie, mo ecie odpowiada ż ł ł ł ć za usi owanie bronienia gwa tem sprawy kryminalnej. Z odziejka jest a nadto zdemaskowana, ja za ś ą ę ą ł ś ą ę ę ś b d j ciga . W s dzie b d mniej lepi i... pijani, nie uwierzą dwóm zdeklarowanym bezbo ą ż ł żnikom, buntownikom i warcho om oskar aj cym mnie z zemsty osobistej, do czego zreszt ę ą ę ł ę ą sami si przez g upot przyznaj ... Wi c za pozwoleniem! — ę ć ę ł ś Żeby ladu po panu nie zosta o w moim pokoju! Ma si pan wyprowadzi ! Mi dzy nami wszystko sko ś ć ż ł ł ż ś ć ł ńczone! Pomy le tylko, e ze skóry wy azi em, eby go u wiadomi ... Ca e dwa tygodnie! — Przecie ż ę ż ż ł ż sam panu mówi em ju przedtem, e si wyprowadzam, chocia pan mnie zatrzymywa ę Ż ł ż ł. Teraz dodam tylko, e pan jest g upcem! ycz panu wyleczenia mózgu i ślepawych oczu. Za pozwoleniem! Przecisn ł ć ś ł ł ę ął si przez t um. Ale intendent nie mia ochoty wypu ci go tak atwo; nie zadowalaj ę ł ę ł ł ę ą ą ąc si samymi obelgami, chwyci szklank ze sto u, zamierzy si i cisn ł ni w Ł ż ł ę ę ęł ś u yna. Szklanka jednak trafi a w Amali Iwanown . Niemka wrzasn a, intendent za , straciwszy w czasie rzutu równowag ł ę ęż ł Ł ż ę ą ę, stoczy si ci ko pod stó . u yn przemkn ł si do swego 476 pokoju i po up ł ś ł ż ł ływie pó godziny ju go nie by o w kamienicy. Nie mia a z natury Sonia dawno zdawa ę ż ł ł ą ć ą ła sobie spraw z tego, e atwiej jest ca kowicie pogr ży j niż kogokolwiek innego, skrzywdzi ż ą ł ś ć za móg j bezkarnie prawie ka dy. Jednak do chwili obecnej przypuszcza ą ś ł ą ś ł ą ś ż ż ła, e ostro no ci , agodno ci i uleg o ci wobec wszystkich i wszystkiego uda jej si ł ę ą ś ę jako unikn ć nieszcz ścia. Rozczarowanie jej by o zbyt bolesne. Oczywi ł ść ł ście, mog a cierpliwie, bez szemrania znie wszystko, nawet i to, ale na razie by o jej strasznie ci ą ę ężko. Pomimo zwyci stwa i uniewinnienia jej, kiedy min ł pierwszy strach i os ź ł ł ł łupienie, kiedy zrozumia a i uzmys owi a sobie wszystko wyra nie, poczucie bezradno ł ę ś ś ści i krzywdy bole nie cisn ło jej serce. Dosta a ataku histerycznego. Nie mog ć ł ł ś ąc dalej wytrzyma , wybieg a z pokoju i uciek a do domu, prawie zaraz po wyj ciu Ł ż ą ł ś ś ł u yna. Amalia Iwanowna, w któr przy g o nym miechu obecnych trafi a szklanka, równie ę ł ł ł ż nie wytrzyma a dalej w roli koz a ofiarnego. Jak szalona rzuci a si z piskiem do Katarzyny Iwanowny, uwa ą ą ą żaj c j za winn wszystkiego: — Precz z mieszkania! Saras! Marsz! Mówi ę ł ł ąc to, chwyta a wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny, które wpad y jej w r ce, i ciska ę ż ę ł ła je na pod og . Katarzyna Iwanowna, i tak ju zgn biona, prawie nieprzytomna, dusz ę ł ę ł ż ł ę ł ąca si i blada, zerwa a si z ó ka (na które pad a z wyczerpania) i rzuci a si na Amali ł ł ę ę Iwanown . Ale walka by a zbyt nierówna: zosta a odrzucona jak piórko. — Jak to! Ma ż ło tych bezbo nych oszczerstw, jeszcze i ta kreatura na mnie! Jak to! W dzie ęż ć ę ą ń pogrzebu m a wyrzuca z mieszkania! Zaraz po stypie na ulic z sierotami! Dok d pójd ę ż ę ą ą ł ł ę? — zawodzi a, kaj c i dusz c si , biedna kobieta. — Bo e! — krzykn ła nagle z b ś ć ś ż łyskiem w oczach — czy nie ma ju sprawiedliwo ci? Kogo masz broni , je li nie nas, sieroty? No, zobaczymy! S ś ą ś ą na wiecie s dy i sprawiedliwo ć, poszukam! Zaraz, poczekaj, bezbo ę ć ń ń żna kreaturo! Pole ko, zosta z dzie mi, ja wróc . Czekajcie na mnie, cho ś ś ćby na ulicy! Zobaczymy, czy jest na wiecie sprawiedliwo ć! 477 Zarzuciwszy na g ł ę ą ą ę łow zielon , kortow chust , o której wspomina w swoim opowiadaniu nieboszczyk Marmie ł ę ę ładow, Katarzyna Iwanowna przecisn ła si przez bez adny, pijany t ś ę ł ą ę ą ł łum lokatorów t ocz cych si w pokoju i zawodz c, wybieg a na ulic z nieokre lonym celem, by gdzie ą ę źć ść ń ś zaraz, natychmiast, za wszelk cen znale sprawiedliwo . Pole ka ze strachu zaszy ł ż ę ą ć ę ła si z dzie mi w k t, obj ła obu malców i dr ąc, czeka a na kufrze na powrót matki. Niemka miota ł ł ł ę ła si po pokoju, wrzeszcza a, ciska a wszystko, co wpad o jej w ś ł ę ł ł ę r ce, na pod ogę i awanturowa a si . Lokatorzy darli się coraz g o niej, jedni dorzucali, co wiedzieli na temat zaj ś ą ę ł ścia, drudzy k ócili si i ur gali sobie, inni piewali... „Czas na mnie! — pomy ł śla Raskolnikow. — No, zobaczymy, Sofio Siemionowno, co pani teraz powie!" I skierowa ę ł si do mieszkania Soni. IV Raskolnikow, pomimo ł ę ł ę ł że by zgn biony w asnym l kiem i cierpieniem, potrafi jednak czynnie i energicznie obroni ż Ł ę ć Soni przed u ynem. Przecierpiawszy tyle rankiem tego dnia, zadowolony by ę ł ń ż ł nawet ze zmiany wra e , które stawa y si nie do zniesienia, nie mówi ę ę ł ą ę ą ż ż ąc ju o tym, e ujmuj c si za Soni , kierowa si osobistymi wzgl dami uczuciowymi. M ą ę ś ł ł ęczy a go, chwilami zw aszcza, my l o widzeniu si z Soni : musiał powiedzie ł ę ł ż ę ł ł ć jej, kto zabi Lizawiet , przeczuwa , e b dzie bardzo cierpia , i wzdraga się na my ś ł ł ą śl o tym. I dlatego, gdy wychodz c od Katarzyny Iwanowny, zawo a w my li: „No, zobaczymy, Sofio Siemionowno, co pani teraz powie!", to widocznie był jeszcze zewn ę ętrznie podniecony swym wybuchem, rzuconym wyzwaniem i zwyci stwem odniesionym nad ł ł ż Łu ynem. Zasz a w nim jednak dziwna zmiana. Gdy doszed do mieszkania Kapernaumowa, ogarn ę ł ś ęła go niemoc i strach. Zamy lony, zatrzyma si przed drzwiami z dziwnym pytaniem: 478 oyio dziwne, gdy ć ż ż ł ś ż jednocze nie czu , e nie tylko nie mo e nie powiedzie , ale nie wolno nawet odwlec tej chwili. Nie wiedzia ł ł wprawdzie, dlaczego nie wolno, wyczu to tylko, i przyt ł ę ą ł ś ć łacza o go dr cz ce poczucie w asnej niemocy wobec konieczno ci. Aby przerwa te rozwa ę ć ę ł ż ł ą ł żania i nie m czy si d u ej, szybko otworzy drzwi i stoj c w progu, spojrza na Soni ł ą ą ł ł ę. Siedzia a oparta okciami na stole, z twarz ukryt w d oniach. Zobaczywszy Raskolnikowa, zerwa ś ł ł ę ła si i podesz a do niego, jakby czeka a na jego przyj cie. — Co by si ś ą ł ł ą ę ze mn sta o, gdyby nie pan! — powiedzia a, witaj c go na rodku pokoju. Widocznie chcia ł ć ę ła mu to jak najpr dzej powiedzie . Na to tylko czeka a. Raskolnikow podszed ł ą ś ł ł ł do sto u i usiad na krze le, z którego przed chwil wsta a Sonia. Stała teraz o dwa kroki przed nim, tak jak wczoraj. — Có ż ł ż ł ł ż, Soniu? — powiedzia i poczu , e g os mu dr y. — Przecie ą ą ł ł ż ca a sprawa polega na „kondycji spo ecznej i zwi zanych z ni nawykach". Czy pani zda ę ł ę ła sobie z tego spraw ? Na jej twarzy malowa o si cierpienie. — Tylko niech pan nie mówi ze mną tak, jak wczoraj! — przerwa ę ż ć ę ła mu. — Prosz , niech pan da spokój. I tak dosy ju tych m czarni... U ł ą ę ę śmiechn ła si jednak zaraz w obawie, aby nie wzi ł jej za z e tego wyrzutu. — Uciek ć ł ę ę ł ą łam stamt d przez g upot . Co si tam teraz dzieje? Chcia am zaraz wróci , ale my ż ż ł śla am, e a nu ... pan przyjdzie. Raskolnikow opowiedzia ż ż ł jej, e Amalia Iwanowna wyrzuca ich z mieszkania i e Katarzyna Iwanowna pobieg ś ć ś ą ła dok d „szuka sprawiedliwo ci". — Bo ę ł ł ę ź ę ł że mój! — poderwa a si Sonia. — Chod my pr dzej... Z apa a mantylk . — Zawsze to samo! — krzyknął zniecierpliwiony Raskolnikow. — Pani zawsze o nich my ą śli? Niech pani zostanie ze mn ! 479 — /\... js^aiarzyna iwanowna; — Katarzyna Iwanowna na pewno pani nie minie. Skoro ju ą ł ż wysz a z domu, wst pi do pani — doda ę ł opryskliwie. — A jak pani nie zastanie, to kto b dzie winien? Sonia przysiad ś ę ą ł ła na krze le w m cz cym niezdecydowaniu. Raskolnikow milcza i zastanawiaj ę ł ś ę ąc si nad czym , patrzy w ziemi . — ą ą ż ś Przypu ćmy, że Łu yn tym razem nie chciał— zacz ł, nie patrz c na Sonię — ale gdyby chcia ę ą ł ż ś ł ł, gdyby mia w tym jaki interes, to przecie wpakowa by pani do wi zienia, gdyby nie ja, no i Lebieziatnikow. Czyż nie? — Tak — odpowiedzia ł ł ł ła s abym g osem. — Tak — powtórzy a wystraszona i roztargniona. — Rzeczywi ż ł ż ć ę ł ście, mog o si zdarzy , e mnie by nie by o! Lebieziatnikow równie nawinął si ł ł ę zupe nie przypadkowo. Sonia milcza a. — A jak do wi ł ę ęzienia, to co? Pami ta pani, co powiedzia em wczoraj? Sonia znowu nie odpowiedzia ę ł ła. Raskolnikow odczeka chwil . — My ż ł śla em, e pani znowu krzyknie: „Niech pan milczy, niech pan przestanie!" — roze ł ę ł śmia si nieszczerze. — Pani znów milczy? — zapyta po chwili. — Trzeba przecież o czym ł ą ł ć ś rozmawia . Ciekaw jestem, na przyk ad, jak by pani rozwi za a pewne „zagadnienie", jak mówi Lebieziatnikow. — Raskolnikow zdawa ć ę ł si by zbity z tropu. — Ale pomówmy powa ł ż żnie. Niech pani sobie wyobrazi, e pani wiedzia a z góry o zamiarach Ł ż ł ż ę ę ą ż u yna, wiedzia a pani, e on zniszczy Katarzyn Iwanown , dzieci i pani równie na dodatek (pani siebie przecie ę ę ń ż w ogóle nie liczy, wi c powiedzmy, na dodatek). Pole k ... tak ł ć ć że ten sam los czeka. Zatem gdyby pani sama mia a zdecydowa : czy on ma ocale , czy oni, to znaczy, czy ń ś ć ć ż ż Łu yn ma y i robi wi stwa, a Katarzyna Iwanowna ma umrze ą ć ł ć? Jak by pani zdecydowa a: kto z nich ma umrze ? Pytam pani . 480 sonia popatrzy ł ę ź ś ła na mego z niepokojem: co niesamowitego d wi cza o w tych niepewnych i ostro ł ą ś żnie do jakiego celu zmierzaj cych s owach. — Przeczuwa ą ł ś ż łam, e pan zapyta o co w tym rodzaju — powiedzia a, patrz c na niego badawczo. — Dobrze, zgoda, ale jednak jak by pani zdecydowała? — Dlaczego pan pyta o rzeczy niemo ł ą żliwe? — z odraz rzuci a Sonia. — Zatem lepiej by ę ż ń ś ł ł ż ż Ł łoby, gdyby u yn y i robi wi stwa! Nawet tego nie odwa y si pani rozstrzygnąć? — Ale przecie ś ć ę ż ja nie mog rozstrzyga wyroków Opatrzno ci... Dlaczego pyta pan o rzeczy, o które pyta ż ć ż ć nie wolno? Po co te bezsensowne pytania? Czy to mo e zale e od mojej woli? Kto mi da ć ż ć ł prawo orzeka , kto ma y , a kto nie? — Tak, oczywi ż ś ę ą ś ście, jak gdzie przypl cze si Opatrzno ć, to ju nie ma rady — warknął ponuro Raskolnikow. — Niech pan powie lepiej od razu, o co panu w ę ś ła ciwie chodzi! — krzykn ła z wyrzutem Sonia. — Znowu pan zaczyna co ż ł ć ś napomyka ... Czy pan tylko po to przyszed , eby mnie dr ć ęczy ? Nie mog ć ł ł ą ę ła si powstrzyma i raptem gorzko zaszlocha a. Raskolnikow patrzy na ni z bólem i ponuro. Up ę łyn ło kilka chwil. — Jednak masz racj ę ł ł ł ę, Soniu — powiedzia wreszcie agodnie. Zmieni si nagle: znikł sztuczny, drwi ż ł ł ł ż ą ący i wyzywaj cy ton. Zni y g os. — Powiedzia em ci wczoraj, e nie przyjd ł ą ś ł ę ć ę prosi ci o przebaczenie, a w a nie niemal od tego zacz łem... To, co mówi em o Ł ż ś ł ę ł ś u ynie i Opatrzno ci, to mówi em ze wzgl du na siebie... To by a pro ba o przebaczenie, Soniu... Chcia ł ś ł ś ą ś ę ł si u miechn ć, lecz jaka dziwna s abo ć i niedomówienie by o w tym pó ł ł ę ł ł ś łu miechu. Pochyli g ow i ukry twarz w d oniach. Nagle niespodziane uczucie ostrej nienawi ł ści do Soni przeszy o mu serce. Zdziwiony i przera ł ł ę ł ą ż ł żony tym uczuciem, podniós g ow i spojrza na ni uwa nie. Spotka jej serdeczne, nie- !6 — Zbrodnia i kara 481 nawi ł ę ł ść rozwia a się jak przywidzenie. A wi c to by o coś innego. Omylił się widocznie co do tego uczucia. Znaczy ł ą ż ż ło to widocznie tylko to, e ta chwila ju nast pi a. Znowu ukry ł ł ł ę ł ł ś ł ł twarz w d oniach i spu ci g ow . Nagle poblad , wsta z krzes a i nic nie mówi ż ł ę ł ąc, machinalnie przesiad si na ó ko. Chwila ta by ł ą ła ogromnie podobna w jego odczuciu do tej, kiedy sta za star z przygotowan ż ł ą ż ą ju siekier i czu , e „nie ma ani sekundy do stracenia". — Co panu jest? — zapyta ż ła Sonia wielce strwo ona. Nie móg ć ł ł ł ć ł wymówi ani s owa. Zupe nie inaczej zamierza zakomunikowa jej i nie rozumia ę ł ł ł ł ż ł ł, co mu si sta o. Sonia cicho podesz a do niego, usiad a obok na ó ku i czeka a, nie spuszczaj ę ł ł ł ąc z niego wzroku. Serce jej bi o i zamiera o. Sytuacja stawa a si nie do zniesienia. Zwróci ą ł ł ą ą ł ku niej sw trupioblad twarz i skrzywi bezsilnie usta, usi uj c coś powiedzie ł ż ć. Przera enie przeszy o serce Soni. — Co panu jest? — powtórzy ę ę ą ła, odsuwaj c si troch od niego. — Nic, Soniu. Nie bój si ł ś ę ć ę... G upstwo! Rzeczywi cie, jak si nad tym zastanowi — mamrota ł ą ł ś ł ł jak cz owiek nieprzytomny w gor czce. — Tylko po co w a ciwie przyszed em ciebie m ę ą ę ą ł ć ęczy ? — doda , popatrzywszy na ni . — Naprawd po co? Wci ż zadaj sobie to pytanie, Soniu... By ł ę ż ż ć mo e, e przed kwadransem naprawd zadawa sobie to pytanie, lecz teraz mówił zupe ł ł ą ą ą ł ł łnie bez adnie, pó przytomny, ci gle wstrz sany przeszywaj cymi ca e cia o dreszczami. — Och, jak ł ą ł ę ę że pan si m czy! — powiedzia a Sonia, patrz c na niego ze wspó czuciem. — To g ę ą ś ł łupstwo!... S uchaj, Soniu — u miechn ł si nagle bez powodu, blado i bezbarwnie — czy pami ć ł ętasz, co chcia em ci wczoraj powiedzie ? Sonia czekała z niepokojem. 482 — Wychodz ę ż ż ł ąc, powiedzia em, e prawdopodobnie egnamy si na zawsze, ale gdybym przyszed ę ł ł dzisiaj, to powiem ci... kto zabi Lizawiet . Sonia zadr ł ł ł ża a ca ym cia em. — A wi ć ł ęc przyszed em ci powiedzie . — To pan wczoraj naprawd ł ę ę... — szepn ła z wysi kiem. — Sk ł ąd pan wie? — zapyta a szybko, jakby oprzytomniawszy nagle. Oddycha ł ła z trudem. Twarz jej blad a coraz bardziej. — Wiem... Sonia milcza ę ła przez chwil . — Wi ł ś ł ł ęc z apali gol — zapyta a nie mia o. — Nie, nie złapali. — Wi ł ł ł ą ęc sk d pan o tym wie? — zapyta a po chwili milczenia ledwie dos yszalnym g osem. Zwróci ż ą ł ę ł si do niej i spojrza na ni bardzo uwa nie. — Zgadnij — powiedzia ś ł z takim samym jak przedtem bezsilnym, krzywym u miechem. Zadr ł ł ża a konwulsyjnie na ca ym ciele. — Przecież pan... mnie... dlaczego pan mnie tak... straszy? — zapyta ę ą ś ła, u miechaj c si jak dziecko. — Widocznie jestem z nim w wielkiej przyjaźni... skoro wiem — ci ż ą ę ć ą ą ągn ł Raskolnikow, nie przestaj c wpatrywa si w ni , jak gdyby ju nie mógł oderwa ł ą ć ł ć od niej oczu. — On tej Lizawiety... nie chcia zabija . On j zabi przypadkowo... On chcia ć ą ł ł ł ł ł zabi star ... kiedy by a sama... i przyszed ... Nagle wesz a Lizawieta... i zabi ją te . ż Up ę łyn ła jeszcze jedna straszna chwila. Oboje patrzyli na siebie. — ż ą ł ą ż ę Wi c nie mo esz odgadn ć? — zapyta ,maj c wra enie, że rzuca się w dół ze szczytu dzwonnicy. — N-nie — ledwie dos ę łyszalnie szepn ła Sonia. — Przypatrz mi się dobrze. Gdy tylko to powiedzia ł ż ę ś ż ł, poprzednie, znane ju uczucie ci ło mu krew w y ach: patrzył na ni ł ą, a w jej twarzy zamajaczy y mu 483 rysy i^izawieiy. wryi rnu si ę ł ż ę ę w pami ć wyra/, iwarzy kiedy zbli a si do niej wtedy z siekier ę ę ę ę ą ś ę ł ą. Cofa a si przed nim do ciany, wyci gn ła przed siebie r k z dzieci cym przera ś ę ę ł ł żeniem w oczach, zupe nie jak ma e dziecko, gdy zl knie si czego , patrzy z niepokojem szeroko rozwartymi oczami na przedmiot napawaj ę ę ący je l kiem, cofa si , wyci ę ł ś ł ę ą ąga przed siebie r czyny i szykuje si do p aczu. Co podobnego dzia o si teraz z Soni ł ś ę ł ą ł ę ę ą ą: bezradna, z takim w a nie l kiem patrzy a na niego, wyci ga a lew r k i dotykaj ę ł ż ł ę ł ń ąc ko cami palców jego piersi, powoli podnosi a si z ó ka. Odsuwa a si coraz dalej od Raskol-nikowa, a wpatrzone w niego oczy rozszerza ż ło przera enie. Jej strach nagle udzieli ą ł ę ł ę ł si jemu: groza odmalowa a si i w jego oczach. Spojrza na ni tym samym spojrzeniem, nawet z takim samym, prawie dzieci ś ł ś ęcym u miechem. ~ Zgad a ? — wyszeptał wreszcie. — O, Bo ą ż ł ł ł ę ł ę że! — straszny j k wyrwa si z piersi Soni. Bez si pad a na ó ko, kryj c twarz w poduszki. Ale po chwili podnios ęł ę ł ł ę ła si , przysun a si do niego gwa townie, chwyci a cienkimi palcami obie jego r ę ł ą ś ęce, ciskaj c je jak w kleszczach, i znowu wpi a si w jego twarz nieruchomym spojrzeniem. Tym ostatnim, rozpaczliwym spojrzeniem chcia a ł dostrzec i uchwyci ś ń ł ż ł ć jaki cie nadziei dla siebie. Lecz nie by o adnej nadziei! Nie mia a w ę ł ę ę ł ź ł ś ątpliwo ci: to by a prawdal Pó niej, gdy przypomina a sobie t chwil , dziwi a si sama sobie: dlaczego w ż ć ż ż ł ś ła ciwie wtedy od razu zrozumia a, e nie mo na mie adnych w ł ł ż ś ątpliwo ci? Przecie niczego nie przeczuwa a! A jednak, gdy tylko powiedzia jej to, odnios ł ś ł ż ż ła wra enie, e w a nie to przeczuwa a. — Daj spokój, Soniu, dosy ł ł ę ż ć ju ! Nie dr cz mnie! — b agalnie prosi Raskolnikow. Zupe ś ł ę ł ć ł łnie inaczej zamierza jej to wyzna , a sta o si w a nie tak. Sonia zerwa ś ł ę ą ł ę ła si jak nieprzytomna i za amuj c r ce, dosz a do rodka pokoju, po czym zaraz zawróci ę ą ł ła i znowu usiad a przy nim, dotykaj c go ramieniem. Nagle drgn ła jak rażona 484 piorunem, krzykn ł ą ęła i nie zdaj c sobie sprawy dlaczego, pad a przed nim na kolana. — Co pan zrobi ę ą ł ą ł ł, co pan zrobi ze sob ! — powtarza a z rozpacz . Zerwawszy si z kolan, rzuci ę ś ę ł ę ę ła mu si na szyj , oplot a go r kami i bardzo mocno u cisn ła. Raskolnikow ś ą ł ę ą żachn ł si i spojrza na ni ze smutnym u miechem. — Dziwna jeste ł ł ś, Soniu — obejmujesz mnie i ca ujesz, gdy powiedzia em ci o tymi Chyba nie wiesz, co robisz! — Nie, na ca ę ł ś łym wiecie nie ma cz owieka nieszcz śliwszego od ciebie, nie ma! — krzykn ł ę ą ł ęła Sonia, nie s ysz c wcale jego uwagi, i wybuchn ła histerycznym p aczem. Fala od dawna nieznanego uczucia zala ę ł ł ę ła jego dusz i rozczuli a go. Nie broni si : dwie ł ł ę zy zawis y mu na rz sach. — Wi ą ś ą ą ł ś ęc nie opu cisz mnie, Soniu? — zapyta , patrz c na ni z ufno ci . — Nie, nie, nigdy i nigdzie! — krzykn ż ę ą ę ęła. — Pójd za tob wsz dzie! O, Bo e!... O, ja nieszcz ł ęśliwa! Dlaczego, dlaczego przedtem nie zna am ciebie! Dlaczego dawniej nie przychodzi ż ś łe ? O, Bo e... — Przecie ł ż przyszed em. — Ale dopiero teraz! Ach, co robić?... Razem! Razem! — powtarza ę ą ę ę ła nieprzytomnie i obj ła go znowu. — Pójd z tob razem na katorg ! Raskolnikow ś ś ł ę ą zatrz sł si , dawny, pe en nienawi ci i prawie szyderczy u miech wykrzywił mu usta. — Soniu, mo ść że ja wcale nie mam zamiaru i na katorgę — powiedzia . ł Sonia spojrzała na niego badawczo. Po pierwszym nami ą ł ęś ł ł ętnym i wyczerpuj cym wspó czuciu dla nieszcz nika uzmys owi a sobie teraz straszliwy fakt morderstwa. W zmienionym tonie, jakim si ł ę do niej odezwa , us ł ł ł łysza a nagle g os zabójcy. Patrzy a na niego zdumiona. O niczym jeszcze nie wiedzia ę ł ł ł ę ła: po co, dlaczego i jak to si sta o. Wszystkie te pytania naraz k ębi y si w jej g ż ą ł ą łowie. I nagle zw tpi a: „On, on jest morderc ? Czy to mo liwe?" 485 — co 10 znaczy.' co si ą ł ł ą ę ze mn dzieje? — powtarza a w os upieniu, wci ż jakby nieprzytomna. — Jak pan móg ł ę ć ł, pan taki... zdecydowa si na to? Jak pan móg ? — No tak, dla rabunku. Przesta ę ł ń, Soniu — odpowiedzia zm czonym i zniecierpliwionym tonem. Sonia sta ę ł ła oszo omiona, ale nagle krzykn ła: — By ż ł ś łe g odny! Ty... eby pomóc matce? Tak? — Nie, Soniu, nie — be ł ł ę ł ł ś łkota , odwróciwszy g ow — nie by em taki g odny... rzeczywi cie chcia ę łem pomóc matce, ale... nie o to chodzi... nie m cz mnie, Soniu. Sonia za ę ł łama a r ce. — Czy to prawda, czy ż ć ż ż ł żby to by a prawda? Bo e, czy to by mo e? Kto w to uwierzy?... Jak to, swoje pan wszystko rozdaje, a zabija dla rabunku! Ach!... — ę ę żachn ła si nagle. — Te pieni ż ż ą ł ądze, które pan da Katarzynie Twanownie... Te pieni dze... Bo e, czy by i te pieniądze... — Nie, Soniu — przerwa ą ę ą ł ł skwapliwie — to nie by y te pieni dze, uspokój si ! Te pieni dze przys ł ł ł ła a mi matka przez pewnego kupca. Otrzyma em je, kiedy by em chory, i tego samego dnia da ś ł ł łem Katarzynie Iwanownie... Razumichin widzia ... on w a nie za mnie je odbiera ą ł ł... to moje w asne pieni dze. Sonia s ć ę ś ą ł ł łucha a z niedowierzaniem, usi uj c jako si w tym wszystkim zorientowa . — Tamte pieni ł ą ł ą ądze... zreszt nawet nie wiem, czy by y tam pieni dze — doda cicho, jakby w zamy ł ł ą ę ą śleniu — zdj łem jej wtedy sakiewk z szyi, zamszow ... by a pe na... wypchana, nawet nie zagl ł ą ś ł ąda em do rodka, zapewne nie zd ży em... A rzeczy, same jakie ę ł ą ń ł ś spinki i a cuszki, wszystko to razem z sakiewk schowa em nast pnego dnia rano pod kamieniem, w podwórku pewnego domu przy prospekcie W-kim... Leży tam teraz wszystko... Sonia s ą ą ę ł łucha a z wyt żon uwag . — Wi ż ł ęc w takim razie, dlaczego... Sam pan powiedzia , e dla rabunku, a nic pan nie wzi ł ź ź ę ą ą ł ął? — zapyta a szybko, jak ton cy chwytaj c si d b a nadziei. 486 — Nie wiem... nie zdecydowa ą ę ę łem si jeszcze, czy wezm te pieni dze, czy nie — powiedzia ąż ł ś ś ł wci jakby w zadumie, lecz nagle oprzytomnia , przelotny u miech zago cił mu na wargach. — Ach, niez ą ł łe g upstwo paln łem teraz, co? „Mo ł ś ę ł że to wariat" — b ysn ła Soni my l. Ale zaraz odrzuci a to przypuszczenie: „Nie, to chyba co ł ś innego". Nie rozumia a z tego nic a nic. — Czy wiesz, Soniu — zaczął Raskolnikow w uniesieniu — wiesz, co ci powiem? Gdybym zabi ę ę ł ł ł ż ł dlatego tylko, e by em g odny, to czu bym si teraz szcz śliwy! Wiedz o tym! — powiedzia ż ł ż ą ł, akcentuj c ka de s owo. — Dlaczego, dlaczego, dlaczego tak zale y ci na tym, ż ł ź ż ł ę żebym si przyzna , e le zrobi em?! Dlaczego tak zale y ci na tym marnym zwyci ł ż ą ęstwie nade mn ? Ach, Soniu, czy po to do ciebie przyszed em? Sonia znowu chcia ę ł ć ś ła co powiedzie , lecz powstrzyma a si . — ś ł ą ł ę ł Dlatego przecież wczoraj wzywa em ci , byś posz a ze mn , bo ty jedna mi zosta a . — ł ą Żebym dok d posz a? — Nie kra ć ę ś ął ę ś ść i nie zabija , nie bój si , nie po to — u miechn si gorzko — jeste my ró ę ł ą ł ź żnymi lud mi... Wiesz, Soniu, dopiero teraz zrozumia em, dok d wzywa em ci wczoraj. Kiedy to mówi ł ą ł łem, sam nie wiedzia em jeszcze dok d. O jedno mi sz o tylko, w tym tylko celu przyszed ś łem: nie opuszczaj mnie. Nie opu cisz, Soniu? U ę ę ę ścisn ła mu r k . — Po co, po co jej powiedzia ł ę ął ą ą łem, po co wyzna em? — j kn po chwili, patrz c na ni z niewys ę ś łowionym bólem. — Czekasz na wyja nienia, Soniu, siedzisz i czekasz, widz to, a co ja ci mam w ę ż ć ś ła ciwie powiedzie ? Przecie ty nic z tego nie zrozumiesz, b dziesz cierpia ł ś ł ła,., przeze mnie! No w a nie, p aczesz i znowu mnie obejmujesz, powiedz, dlaczego mnie obejmujesz? Czy za to, ć ł ł że nie wytrzyma em i przyszed em zwali na kogoś innego moj ł ć ż ż ę ę ę ą m k : „Cierp i ty, to mnie b dzie l ej!" Czy mo esz kocha takiego otra? — A czy ty nie cierpisz? — odpowiedziała Sonia. 487 zjiowu mia tamtego uczucia ow ę ł ę ę ładn ła mm i zmi k na chwil . — Zauwa ł ł ł ś ł ż, Soniu, ja mam z e serce: to wiele ci wyt umaczy. Dlatego w a nie przyszed em do ciebie, ł ł ł że jestem z y. Inny na moim miejscu nie przyszed by. Jestem tchórz i... ajdak! Ale... niech tam! Nie o to chodzi... Musz ć ś ę ci teraz co powiedzie , ale nie wiem, od czego zacząć... Przerwa ę ł ś ł i zamy li si . — Ach, jak ł ł ź ś ż że ró nymi jeste my lud mi! — zawo a znowu. — Nie pasujemy do siebie. Po co, po co przyszed ę łem tutaj! Nigdy sobie tego nie daruj ! — Nie, nie, to dobrze, ł ś ł że przyszed e ! — stwierdzi a Sonia. — To lepiej, ą ł ł ę ę że b d wiedzia a, o wiele lepiej! Spojrza na ni z bólem. — A w rzeczy samej! — powiedzia ż ę ł ł, jakby zdecydowa si wreszcie. — Przecie tak w ł ł ć ł ł ś ła nie by o! Chcia em zosta Napoleonem, dlatego zabi em, tak jest... Zrozumia aś teraz? — N-nie — naiwnie i nie ę ł śmia o szepn ła Sonia — tylko... mów, mów! Zrozumiem, po swojemu wszystko zrozumiem! — prosiła go. — Zrozumiesz? No dobrze, zobaczymy! Milcza ę ł ł ł i d ugo zastanawia si . — Sprawa wygl ł ś ł ąda tak: postawi em sobie kiedy pytanie: co zrobi by na moim miejscu, na przyk ą ę ł ę ład, Napoleon, gdyby dla rozpocz cia kariery mia pod r k nie Tulon, nie Egipt, nie przepraw ę ę przez Mont Blanc czy inne monumentalne i pi kne rzeczy, lecz po prostu jakąś śmieszn ż ć ą ę ę ą starowin , wdow po registratorze, któr w dodatku trzeba zabi , eby z jej kuferka zabra ę ł ą ć pieni dze (dla tej kariery, rozumiesz?), czy zdecydowa by si na to, gdyby nie by ż ś ł ś ło innego wyj cia? Czy powstrzyma oby go prze wiadczenie, e jest to czyn zbyt ma ę ł ż ś ż ę ło monumentalny i... wyst pny? Otó o wiadczam ci, e boryka em si z tym „zagadnieniem" bardzo d ą ł ń ż ługo, tak e w ko cu by o mi wstyd przed sob samym. Bo zrozumia ł ę ż ś łem wreszcie (tak jako nagle), e nie tylko by si nie waha , ale w ogóle nie przyszłoby mu do 4 ł 88 g owy, ł ż ł ł że to nie jest dzie o monumentalne... Nie mia by adnych skrupu ów. I gdyby nie mia ś ł ł ą ż ąż ł ą ł innego wyj cia, to bez namys u zadusi by j tak, e nie zd y aby nawet pisn ć! A wi ł ą ł ć ś ę ł ęc i ja... przesta em si namy la ... zabi em j ... zgodnie z autorytatywnym przyk adem. Naprawd ś ę ł ę ś ł ę to tak w a nie si rzecz mia a. Wydaje ci si to mieszne? Tak, Soniu, a naj ę ł ę ś ł ż ż śmieszniejsze jest to, e mo e w a nie tak si rzecz mia a naprawd ... Soni wcale nie wydawa ś ę ło si to mieszne. — ł ł Niech mi pan lepiej powie po prostu... bez przyk adów — poprosi a jeszcze bardziej nie ę ą ą ł ł śmia o i cicho. Spojrza na ni ze smutkiem i uj ł jej r ce. — Znowu masz racj ł ę, Soniu. Wszystko to bzdury, g upia gadanina! Widzisz, moja matka prawie nic nie posiada. Siostra tylko przypadkiem otrzyma ł ła wykszta cenie i skazana jest na poniewierk ę ł ą ą ł ę jako guwernantka. Ja by em ich jedyn nadziej , uczy em si , ale nie mog ć ś ł ć ę łem si utrzyma na uniwersytecie i musia em go na razie opu ci . No, a gdybym nawet pozosta ę ś ż ć ł ł? To mog em liczy , e po jakich dziesi ciu czy dwunastu latach (gdyby si ą ę ę ł ł ś ę wszystko pomy lnie uk ada o) zostan nauczycielem czy urz dnikiem z tysi crublową pensj ł ę ą ł ą — recytowa jak wyuczon lekcj . — A do tego czasu matka zmarnia aby ze zmartwie ś ć ł ł ń i k opotów, bo i tak nie móg bym zapewni jej spokoju, siostra za ... z siostrą mog ć ę ł ż ę ć łoby by jeszcze gorzej!... I w imi czego ca e ycie mam si wszystkiego wyrzeka , z wszystkiego rezygnowa ę ć ć ć, zapomnie o matce, patrze oboj tnie na krzywdy siostry? W imi ę ż ć ę ę ż ę czego? Po to, eby pochowawszy matk i siostr , mie on i dzieci i z kolei je zostawi ą ż ł ę ł ć bez grosza i kawa ka chleba? Wi c... postanowi em, e za pieni dze tej baby, nie szarpi ł ę ę ę ąc matki, b d si utrzymywa na uniwersytecie i przez pierwsze lata po studiach. Postanowi ć ż ć ł łem dzia a z rozmachem, zdecydowanie, eby utorowa sobie drogę do kariery, ąć ż ż ł żeby stan na nowej, niezale nej drodze... oto... oto wszystko... A e zabi em t ć ż ł ź ę ą ę star , to naturalnie, rozumie si , le zrobi em... ale ju dosy ! Opad ę ł ł ś ł ł z si i spu ci g ow . 489 — Ach, nie, tu co ł ą ł ś jest nie tak! — powtarza a z rozpacz w g osie Sonia. — Czy to tak wolno... nie, tak nie można, nie! — Widzisz wi ę ł ł ś ż ęc sama, e co jest nie tak, a jednak powiedzia em ci ca ą prawd ! — Có ż ż to za prawda! Mój Bo e! — Zabi ą ą ę ą ż łem przecie tylko wesz, Soniu, niepotrzebn , wstr tn , szkodliw . — Pan cz ą łowieka nazywa wsz ! — Wiem przecie ą ą ł ś ł ż ż, e w a ciwie to nie wesz — odpowiedzia , patrz c na ni dziwnie. — Zreszt ł ę ł ł ę ł ł ę ł ą, k ami , Soniu, ca y czas k ami ... To by o zupe nie inaczej, masz racj . Ca kiem, ca ł ł ż ł łkiem inne by y powody! Dawno ju z nikim nie rozmawia em, Soniu, g owa mnie bardzo boli! Oczy b ł ł ś ł ą ł łyszcza y mu gor czkowo. Majaczy niemal, niespokojny u miech b ądzi mu po ustach. Mimo podniecenia zna ł ł ł ł ę ę ż ł ć by o, e opad z si . Sonia widzia a, jak bardzo si m czy . Ona równie ś ł ł ł ż dostawa a zawrotów g owy. A przy tym mówi on tak jako dziwnie: niby zrozumiale, a jednak... „Jak to! Jak to! O Bo ę ł ł że!" — za amywa a r ce z rozpaczy. — Nie, Soniu, to nie tak! — zacz ę ł ą ął znowu Raskolnikow, podnosz c g ow , jakby go nagle uderzy ł ś ź ś ła i podnieci a nowa my l. — To nie tak! Lepiej... wyobra sobie (tak, rzeczywi cie b ś ę ł ż ź ędzie lepiej!), wyobra sobie, e jestem samolubny, zawistny, z y, wstr tny, m ciwy, a poza tym... mo ę ż ł że nawet na drodze do ob ędu. (Niech ju b dzie wszystko razem! O ob ż ę ę ł ż ż ł łędzie mówiono ju przedtem, pami tam!) A wi c powiedzia em ci ju , e nie mog em utrzyma ż ł ł ł ę ć si na uniwersytecie. A jednak, wiesz, mo e bym móg ? Matka by mi przys a a na wszelkie op ł ż łaty, a na obuwie, ubranie i ycie zarobi bym na pewno sam! Proponowano mi lekcje, po pó ę ł ś ł ż ę ł rubla za godzin . Razumichin przecie pracuje. Rozz o ci em si i nie chcia ł ś ł ś ł ę ł ą ł ę łem. Tak, w a nie rozz o ci em si (to dobre s owo!). Jak paj k schowa em si w swoim k ż ś ł ś ł ącie. By a w mojej norze, widzia a ... A czy wiesz, Soniu, e niskie sufity i ciasne pokoiki przyt ą ę ł ł łaczaj dusz i mózg! O, jak ja nienawidzi em tej nory! A jednak nie chcia em si ć ę z niej ruszy . 490 Upar ę ł ł ł ł ć łem si i nie chcia em! Ca ymi dniami nie wychodzi em. Nie chcia em pracowa , nawet je ł ż ę ł ł ę ść mi si nie chcia o, tylko wylegiwa em si . Je eli Nastka przynios a obiad, to zjad ś ł ł ń ł ł ł ż łem, je eli nie przynios a, nie jad em wcale, ca y dzie przechodzi i na z o ć nie pyta ł ł ż ł ł łem o jedzenie. Wieczorami nie mia em świat a, le a em po ciemku, ale nie chcia em zarobi ś ł ę ć ł ą ć na wiece. Powinienem by si uczy , tymczasem sprzeda em wszystkie ksi żki. Na stole, notatkach i zeszytach zebra ł ż ę ł ż ę ł si i le y gruby pok ad kurzu. Najch tniej le a em i my ż ł ł ś ą ł śla em. Ci gle my la em... Miewa em sny, ró ne dziwaczne sny, nie warto ich powtarza ł ż ć ż ę ę ć. Wtedy zacz ło mi si równie majaczy , e... Nie, to nie tak by o! Znowu coś kr ł ł ż ę ęc ! Rozumiesz, pyta em wtedy ustawicznie siebie: dlaczego jestem tak g upi, e wiedz ż ą ł ę ć ą ź ł ąc na pewno, i inni s g upi, nie chc by od nich m drzejszy? Pó niej zda em sobie spraw ą ą ż ć ł ż ę, Soniu, e za d ugo trzeba by czeka na to, a wszyscy zm drzej ... Potem za ż ą ę ż ę ż ł ś zrozumia em, e to si nigdy nie stanie, e ludzie si nie zmieni , e nikt nie jest w stanie ich przerobi ć ę ż ć i e nawet nie warto si trudzi ! Tak, tak jest!... To ich prawo... prawo, Soniu! Tak jest! Teraz wiem, ł ł że w ada nimi ten, kto ma si ę ducha i rozum! Kto na wiele si ę ć ś ę ę ż ę wa y, ten ma u nich racj ! Kto si o miela oplu najwi cej rzeczy, ten jest ich prawodawc ł ą ę ę ż ę ę ą, kto si na wi cej wa y, ten ma racj najwi ksz ! Tak by o dotychczas i tak b ś ędzie zawsze! Tylko lepiec nie widzi tego! Raskolnikow, mówi ż ę ł ę ł ąc to, patrzy wprawdzie na Soni , ale nie troszczy si ju o to, czy ona rozumie go, czy nie. Ow ś ł ą ę ładn ła nim gor czka. By w jakim ponurym uniesieniu (rzeczywi ż ł ł ł ście zbyt d ugo z nikim nie rozmawia !). Sonia zrozumia a, e ten ponury katechizm sta ą ę ł si jego wiar i prawem. — Poj ę ł ż ś ą ą ąłem wtedy, Soniu — ci gn ł uroczy cie dalej — e w adz posiada tylko ten, kto si ż ć ą ąć ą ę ę ć ż ę odwa y schyli po ni i wzi j w r ce. Tylko to jedno, jedno: trzeba si odwa y ! I wtedy zrodzi ś ż ś ę ła si we mnie my l, po raz pierwszy w yciu, my l, której nikt nigdy nie miał przede mn ł ż ń ł ę ł ą! Nikt! Nagle sta mi si jasny jak s o ce fakt, e dotychczas nie by o i nie ma nikogo, kto 491 odwa ę ą ł ąć ł ł ży by si , przechodz c obok tego ca ego nonsensu, wzi wszystko po prostu za eb i wyrzuci ł ł ę ż ć ł ł ę ć ż ć do diab a! Ja... ja chcia em si odwa y i zabi em... chcia em si tylko odwa y , Soniu, to wszystko! — Niech pan milczy, niech pan milczy! — krzykn ę ł ęła Sonia, za amawszy r ce. — Wyrzekł si ę ł ł ę pan Boga i Bóg pana ukara , wyda na pastw szatana!... — A w ł ł ł ż ś ła nie, Soniu, kiedy tak le a em po ciemku i majaczy em, to chyba diabe mnie kusił. Prawda? — Niech pan przestanie! Niech pan nie drwi, bluźnierco! Nic, nic pan nie rozumie! O, Bo ć że! On nic, nic nie jest w stanie zrozumie ! — Milcz, Soniu, ja wcale nie drwi ł ł ż ę, ja wiem, e to diabe mnie kusi . Milcz, Soniu, milcz! — powtarza ł ś ł z ponurym uporem. — Wiem wszystko. Wszystko przemy la em wtedy, gdy le ł ą ś ł ża em w ciemno ciach... Wszystko sam ze sob przedyskutowa em do najdrobniejszych szczegó ł ę ę ł ż łów i wiem wszystko! Jak e sprzykrzy o mi si wtedy to gl dzenie! Chcia em o wszystkim zapomnie ć ć ł ą ć i zacz ć wszystko od nowa, chcia em przesta analizowa , Soniu! Czy my ę ł ł ł ł ż ślisz, e poszed em jak g upi, na z amanie karku? Nie, poszed em jak m drek i to w ł ś ż ł ł ś ła nie mnie zgubi o. I czy my lisz, e nie zdawa em sobie z tego sprawy? Skoro zrodzi o si ął ć ę ąć ę ł ę we mnie pytanie i zacz em sam siebie bada , czy mam prawo si gn po w adz , to ju ł ś ł ż ł ż to samo dowodzi o, e w a nie nie mam tego prawa. Albo pytam: czy cz owiek jest wsz ę ą ą ł ż ą? Dowodzi to, e dla mnie cz owiek wsz nie jest, a jest ni dla tego, kto si nad takim pytaniem nie zastanawia, kto si ś ą ż ę decyduje po prostu, bez adnych w tpliwo ci... Dr ę ł ś ę ą ęcz c si za przez tyle dni pytaniem, czy Napoleon zdecydowa by si na taki czyn, zrozumia ż ę ę ę ś ł ż łem, e w a nie dlatego si tym pytaniem dr cz , e nie jestem Napoleonem... Przeszed ę ć ą ę ł ą ę ę ł łem ca ą m k takiego ci g ego analizowania si i zapragn łem pozby si jej: zapragn ć ż ć ł ąłem, Soniu, zabi bez adnej kazuistyki, zabi dla samego siebie! Nie chcia em si ż ł ż ł ć ę oszukiwa ! Zabi em, nie eby pomóc matce — to nonsens! Zabi em nie dlatego, eby zdobyć 492 pieni ł ś ą ń ę ć ądze i sta si dobroczy c ludzko ci — to bzdura! Po prostu zabi em dla samego siebie. By ł ę ę ś ń ą ż ł ło mi ca kowicie oboj tne, czy zostan czyim dobroczy c , czy te przez ca e życie b ą ę ą ż ą ą ę ęd paj kiem wysysaj cym yw krew ze swych omotanych paj czyn ofiar!... Pieni ł ł ł ż ądze równie nie by y g ównym motywem zabójstwa, Soniu! Co innego by o mi potrzebne, nie pieni ł ł ądze... Wszystko teraz zrozumia em... S uchaj: gdybym dalej poszedł t ą ę ł ł ę ś ć ł ą drog , to zapewne nigdy wi cej bym nie zabi . Chcia em si o czym przekona , pcha a mnie ch ą ę ę ęć dowiedzenia si , przekonania si natychmiast, czy jestem jak inni wsz , czy te ę ć żę ę ć ł ż cz owiekiem? Czy potrafi przekroczy ów próg, czy nie? Czy odwa si schyli i wzi ż ę ż ę ł ąć w adz , czy nie? Czy jestem dr ącym, n dznym stworem, czy te mam prawo... — Zabija ę ł ł ć ć? Pan ma prawo zabija ? — za ama a, r ce Sonia. — Och, Soniu! — przerwa ł ś ć ł ł jej zniecierpliwiony. Chcia jej co odpowiedzie , ale zamilk z pogard ś ł ż ś ł ą. — Nie przerywaj mi, Soniu! Chcia em ci tylko dowie ć, e to w a nie diabeł wtedy mnie skusi ż ł ż ć ł po to, by mi pokaza , e nie mia em prawa i e jestem taka sama wesz jak wszyscy. Zadrwi ł ł ze mnie, a ja, widzisz, przyszed em do ciebie! No, baw teraz swego go ł ł ż ą ł ścia! Gdybym nie by wsz , czy przyszed bym do ciebie? S uchaj: gdy wtedy poszed ę ł łem do starej, poszed em tylko na prób , wiedz o tym... — I zabi ł ł pan, zabi ! — Ale jak zabi ł ć ę ę łem? Czy tak si zabija? Czy tak si idzie mordowa , jak poszed em? Opowiem ci kiedy ę ę ł ł ę ś, jak si przygotowywa em. Czy ja zabi em t starowin ? Nie, siebie zamordowa ą ą ł ę ę ł ł łem, a nie j ! Ze sob zrobi em koniec, raz na zawsze!... T bab diabe zabi , nie ja... Dosy ą ć ć ż ć ju , dosy , Soniu, dosy ! Zostaw mnie! — krzykn ł nagle z nerwowym jękiem. — Zostaw mnie! Opar ń ł ę ł ł ś ł ł okcie na kolanach i niczym kleszczami ciska g ow d o mi. — Co za m ś ę ę ęka! — j kn ła bole nie Sonia. — I có ą ę ł ł ł ą ą ż mam teraz pocz ć ze sob , powiedz? — zapyta , podniós szy g ow i patrz c na ni ą ą ą ą z twarz wykrzywion rozpacz . 493 — co zrobicY — krzykn ł ł ę ęła Sonia, zerwawszy si z miejsca z b yskiem w oczach pe nych ł ń ł ę ł ę ą ą ez. — Wsta ! — Chwyci a go za rami , a on podniós si , patrz c na ni ze zdziwieniem. — Id ń ł ę ą ś ł ź zaraz, w tej chwili, sta na ludnym placu, naprzód uca uj ziemi , któr splugawi e , a potem bij pok ł ł ś ł ł ś łony na cztery strony wiata i wo aj, g o no wo aj do ludzi: „Zabi em!" Wtedy Bóg znowu tchnie w ciebie ż ł życie. Pójdziesz? Zrobisz tak? — pyta a, dr ąc jak w febrze, mocno ł ą ę ą ściskaj c jego r ce i przeszywaj c go p omiennym wzrokiem. Raskolnikow by ł ż ł zdumiony i przera ony jej nag ym wybuchem. — Czy ł ć ż ę ł ś żby mówi a o katordze, Soniu? Mam si sam oskar y ? — zapyta ponuro. — Powiniene ś ć ż ą ś wzi ć na siebie krzy i odpokutowa . Tak, powiniene . — Nie, nie pójdę tam, Soniu. — A ł ż ć ę ż ł ż ę ć ę ć ży , b dziesz móg tak y ? Jak b dziesz z tym y ? Czy odwa ysz si spojrze w oczy matce? Co z ni ż ę ą ę ę ą b dzie, co si z ni teraz stanie? Ale co ja mówi ! Przecie ty już porzuci ę ł ż ż ś ł ż ę ę ś łe matk i siostr . Ju je rzuci e ! O, Bo e! On ju zrozumia to! Jak b dziesz móg ą ę ć ż ł y taki samotny! Co si z tob teraz stanie? — Nie b ż ł ę ł ź ąd dzieckiem, Soniu — odezwa si Raskolnikow agodnie. — Có ja im zawini ś łem? W jakim celu mam pój ć do ludzi? Co irn powiem? Wszystko to tylko jakaś zmora... Sami niszcz ą ę ś ą miliony innych, w dodatku poczytuj to sobie za cnot . Oszu ci i nikczemnicy!... Nie pójd ą ą ę ł ł ż ż ę! I có powiem, e zabi em, ale ba em si wzi ć pieni dze i ukry ą ą ś ą ą ź ł łem je pod kamieniem? — doda ze zgry liw ironi . — Wy miej mnie, powiedz : to ci g ą ą ł ą ę łupiec, pieni dzy nie wzi ł. Tchórz i g upiec! Nic nie zrozumiej , Soniu, i nie s warci tego, ź ą ę ść ż ć żeby zrozumie . Po có mam i ? Nie pójd . Nie b d dzieckiem, Soniu... — ą ą ł ł ę ę ę Zadr czysz si , zam czysz — powtarza a, z rozpaczliwym b aganiem wyci gaj c do niego ręce. — A mo ą ę ł ę ą ę że ja si za surowo s dz ? — zastanawia si Raskolnikow, jakby pogr żony w ponurej zadumie. — Mo e ż 494 jcunaK jestem czfowieKiem, a me wsz ż ę ś ę ł ę ą, mo e si zbyt po piesznie pot pi em... B dę jeszcze walczy ś ę ą ś ł. U miechn ł si wynio le. — Tak si ż ł ż ż ł ć ę ę m czy ! Ca e ycie przecie , ca e ycie... — Przyzwyczaj ć ą ł ę ł ę ę si — odezwa si ponuro. — S uchaj — zacz ł po chwili — dosy tego p ą ś ą ż ć ł ą łaczu, przyst pmy do rzeczy, przyszed em ci powiedzie , e mnie szukaj , cigaj ... — Ach! — krzykn ż ęła przera ona Sonia. — Czego krzyczysz? Zl ę ł ż ż ę ś ł ęk a si , a przecie sama chcesz, ebym poszed na katorg . Ale nie dam si ą ą ł ę ę ą ę wzi ć. B d jeszcze walczy , nic mi nie zrobi . Nie maj dowodów. Wczoraj grozi ż ł ś ń ło mi wielkie niebezpiecze stwo, my la em, e jestem zgubiony. Dzisiaj sprawy stoją lepiej. Wszystkie dowody, jakie mog ć ą ń ż ą mie przeciw mnie, maj dwa ko ce, to znaczy, e mog ę ę ł ę ś ą ć ę je obróci na swoj korzy ć, rozumiesz? I zrobi tak, nauczy em si , jak to si robi... Ale do wi ą ż ł ęzienia wsadz mnie na pewno. Gdyby nie pewien wypadek, ju bym siedzia . Zreszt ę ł ą ś ż ą, mo e dzi jeszcze mnie zamkn ... Ale to g upstwo, Soniu, posiedz i wypuszczą mnie... bo nie maj ł ę ą ę ż ą adnego oczywistego dowodu i nie b d go mieli, daj ci s owo. Na podstawie tego, co wiedz ż ę ć ł ć ż ą, nie mo na skaza cz owieka. Ale dosy ... Mówi to, ebyś tylko wiedzia ż ę ć ś ę ła!... Postaram si tak jako przedstawi spraw siostrze i matce, eby uwierzy ż ę ę ł ś ą ły w moj niewinno ć i nie obawia y si ... Zdaje si , e siostra jest teraz zabezpieczona... zatem matka równie ę ż ź ą ż... To wszystko. B d ostro na. B dziesz przychodzi ł ę ę ę ła do mnie do wi zienia, gdy b d siedzia ? — O, b ę ę ę ęd , b d ! Siedzieli obok siebie zgnębieni i przybici jak rozbitkowie wyrzuceni na pusty brzeg przez burz ś ł ł ł ę ł ę. Raskolnikow patrzy na Soni i czu , ile w niej by o mi o ci do niego. Dziwnie bolesna i przykra by ł ż ś ś ła mu wiadomo ć, e jest tak kochany: tak, to by a przykra świadomo ą ż ę ł ą ść. Id c do Soni, zdawa sobie spraw , e ona jest jego jedyn nadzieją i ucieczk ął ć ę ć ęś ł ą. Pragn pozby si cho cz ci swego cierpienia. Tymczasem teraz, kiedy by a z nim ca ę ć ż ę ł ł łym sercem, poczu i zda sobie spraw , e jest stokro nieszcz śliwszy niż poprzednio. 495 — soniu — powiedzia ę ł — lepiej me przycnoaz ao mnie ao wi zienia. Sonia nie odpowiedzia ę ł ł ł ła nic, p aka a. Up yn ło kilka chwil. — Czy nosisz krzy ł żyk na szyi? — zapyta a niespodzianie, jakby sobie nagle przypomnia a. ł Raskolnikow zrazu nie zrozumiał pytania. — Nie, prawda, ź że nie? Masz, we mój, z cyprysowego drzewa. Mam drugi, miedziany, od Lizawiety. Zamieni ę ą ł ż ę ę ł łam si z ni : ona mi da a swój krzy yk, a ja jej szkaplerz. B d nosi a krzy ż ź ź żyk Lizawiety, a ten we sobie. We ... przecie to mój! Mój! — prosi ż ź ę ę ła. — B dziemy razem cierpieli, razem b dziemy d wigali krzy !... — Daj! — powiedział Raskolnikow. Nie chcia ę ę ż ą ę ą ą ś ć ł jej robi przykro ci. Ale zaraz cofn ł wyci gni t po krzy yk r k . — Nie teraz, Soniu. Lepiej pó ć ą ł źniej — doda , aby j uspokoi . — Tak, tak, lepiej pó ł źniej — podchwyci a z uniesieniem — w żę ł ę ę ł ę ż ło ysz, gdy b dziesz szed na m k . Przyjdziesz do mnie, ja ci go w o , pomodlimy si ł ś ę i pójdziemy. W tej chwili kto zapuka trzy razy do drzwi. — Mo ł ś ę ł żna? — odezwa si grzecznie jaki dobrze znany g os. Sonia z przestrachem rzuci ł ł ę ł ę ła si do drzwi. W pokoju ukaza a si jasnow osa g owa pana Lebieziatnikowa. Lebieziatnikow ą miałminę zafrasowan . — Ja do pani, Sofio Siemionowno. Przepraszam... Pewny by ż ę łem, e pana tu zastan — zwróci ł ś ś ł ę ł si do Raskolnikowa — to jest w a ciwie, ja nic nie my la em... w tym rodzaju... tylko w ł ł ł ś ś ła nie my la em... A tam Katarzyna Iwanowna dosta a pomieszania zmys ów — wypali ę ą ł nagle, odwracaj c si od Raskolnikowa. Sonia krzyknęła. 496 — l o znaczy, taK to wygl ć ą ąda. Zreszt ... Nie wiemy tam, co z tym zrobi , o to idzie! Wróci ę ż ą ż ę ś ą ła sk d , zdaje si , e j tam wyrzucili, mo e nawet pobili, tak nam si przynajmniej zdaje... Pobieg ł ł ę ła do naczelnika m ża, nie zasta a go w domu, by na obiedzie u jakiegoś genera ł ę ę ż ź ła... Wyobra cie sobie, e ona i tam si machn ła, gdzie by ten obiad, do tego genera ź ęł ł ł ę ła. I wyobra cie sobie, dopi a swego, wywo ali tego naczelnika od sto u, zdaje si . Mo ą ś ł ę ć żecie sobie wyobrazi , co tam si dzia o. Oczywi cie wyrzucono j za drzwi. Ona mówi, ł ś ł ś że to ona jemu nawymy la a i czym rzuci a w niego. To nawet prawdopodobne... Dziwi ż ę ę si , e jej nie aresztowano! Teraz opowiada o tym wszystkim, Amalii Iwanownie równie ę ć ż ż, ale nic nie mo na zrozumie , krzyczy i rzuca si ... Ach, prawda: mówi i wykrzykuje, ż ą ś ę ź ę ć że poniewa wszyscy j opu cili, wi c ona we mie dzieci i b dzie chodzi po ulicach z katarynk ę ą ś ł ń ł ż ę ł ą. Dzieci b d piewa y i ta czy y, ona równie , i b dzie zbiera a pieni ę ł ł ą ądze, a codziennie b dzie chodzi a pod okna genera a... „Niech — powiada — widz , jak dobrze urodzone dzieci urz ż ą ą ł ędnika ebrz po ulicach!" Dzieci bije, wszystkie p acz . Łonie zacz ł ę ć ń ł ć ś ć ęła uczy piewa Chutorek, drugiego ch opca — ta czy , Paulin Michaj ownę równie ś ż. Drze ubrania i robi dla nich jakie czapeczki, jak dla aktorów. Chce wziąć patelni ż ć ł ł ę ą ę ę, b dzie w ni b bni a zamiast muzyki... Nikogo nie chce s ucha ... Có wy na to? Przecie ż ż to jest po prostu niemo liwe! Lebieziatnikow nie zamierza ą ł ć ł przerwa opowiadania, ale Sonia, s uchaj c go z zapartym tchem, nagle chwyci ę ą ł ę ła mantylk , kapelusz i wybieg a z pokoju, ubieraj c si po drodze. Raskol-nikow i Lebieziatnikow pod ą ążyli za ni . — Na pewno zwariowa ł ą ła! — powiedzia Lebieziatnikow do Raskolnikowa, wychodz c z nim na ulic ł ć ż ł ę. — Nie chcia em przera a Sofii Siemionowny i dlatego powiedzia em: „tak to wygl ą ś ź ę ą ąda", ale nie ma najmniejszej w tpliwo ci. To podobno przy gru licy tworz si w mózgu takie gruze ż ę ł ą łki. Szkoda, e nie znam si na medycynie. Próbowa em, zreszt , uspokoi ć ł ą ć j , ale nie chce wcale s ucha . 497 j.T- Ł ŁV/TTAi JVJ J-/ 4-AA W\_/O W ?j.L l*4JWJL.lVCtWJ.l. i — O gruze ł ł ś ż łkach — niezupe nie. I tak by nie zrozumia a. Mam tylko na my li: je eli dowie ł ł ż ł ść cz owiekowi logicznie, e w zasadzie nie ma powodu do p aczu, to cz owiek taki przestanie p ż ą ć łaka . To oczywiste. A pan s dzi, e nie przestanie? — Zbyt ł ć ż ł łatwo by oby wtedy y — odpowiedzia Raskol-nikow. — Przepraszam, przepraszam. Bez w ż ątpienia Katarzyna Iwa-nowna nie mo e tego zrozumie ś ż ż ż ć. Ale czy pan wie, e w Pary u przeprowadzono powa ne do wiadczenia nad leczeniem ob ą ł łąkanych wy ącznie za pomoc logicznej perswazji? Jeden z tamtejszych profesorów, niedawno zmar ż ł ż ż ły, bardzo powa ny uczony, uwa a to za mo liwe. Wychodził z za ł ł ż ż ło enia, e organizm ob ąkanych bynajmniej nie podlega rozstrojowi, ob ąkanie zaś jest po prostu b ą ł ł łędem logicznym, b ędnym rozumowaniem, fa szywym pogl dem na rzeczy. Stopniowo prostowa ą ł ł choremu te b ędne pogl dy i niech pan sobie wyobrazi, mówi ę ł ł ś ż ł ą ż ą, e osi ga dobre rezultaty! Ale poniewa jednocze nie pos ugiwa si również natryskami, wi ą ęc wyniki jego metody poddawane s naturalnie krytyce... przynajmniej tak się zdaje... Raskolnikow ł ł ł ł dawno go już nie s ucha .Doszed szy do domu, w którym mieszka , kiwnął Lebieziatnikowi g ł ę ą ł ą łow i wszed do bramy. Lebieziatnikow ockn ł si , obejrza i pobiegł dalej. Raskolnikow wszed ł ś ą ł do swej komórki i stan ł na rodku. Po co tu wróci ? Obejrzał po ł ę ę ą ł ł żó k ą, obszarpan tapet , kurz, kanap ... Z podwórka dochodzi o ostre, bezustanne stukanie: gdzie ę ą ł ź ź ś ś ś co jakby wbijano, jaki gwó d ... Podszed do okna, wspi ł si na palce i z wielk ł ć ł ł ę ł ą ą ą uwag rozgl da si po podwórku. By o puste, nie by o wida , kto stuka . Na lewo, w oficynie, kilka okien by ę ł ło otwartych, sta y w nich doniczki n dznego geranium. Suszy ł ę ł ę ł ę ła si bielizna... Umia to wszystko na pami ć. Odwróci si i usiad na kanapie. Nigdy jeszcze nie był tak bardzo osamotniony! Czu ą ś ł ę ć ś ż ż ł znowu, e mo e rzeczywi cie znienawidzi Soni w a nie teraz, gdy j jeszcze bardziej unieszcz ł ęśliwi . „W jakim celu 498 w ż ł ć ż ł ś ła ciwie poszed em ebra ojej zy? Co mi przyjdzie z marnowania jej ycia? Co za... nikczemność!" — Pozostan ł ę ł ę samotny! — powiedzia zdecydowanym tonem — nie b dzie przychodzi a do więzienia! Po chwili podniós ął ę ś ż ś ś ę ł ł g ow i u miechn si do dziwnej my li: „Mo e jednak rzeczywi cie byłoby lepiej na katordze". Nie pami ś ł ę ą ł ł ł ł ęta , jak d ugo tak przesiedzia z k ębi cymi si w g owie niejasnymi my lami. Wtem drzwi si ł ę ł ł ł ę otworzy y i wesz a jego siostra. Zatrzyma a si na progu i popatrzy a na niego tak, jak on onegdaj na Soni ś ł ę. Potem usiad a na krze le, na wprost niego, jak wczoraj. Raskolnikow milcza ś ę ł ą ł i przygl da si jej bezmy lnie. — Nie gniewaj si ś ł ł ę ę, ja tylko na chwil — powiedzia a Dunia. By a zamy lona, lecz bynajmniej nie surowa. Spojrzenie jej by ł ł ż ł ło jasne i agodne. Zrozumia , e sprowadzi a ją do niego mi ś ło ć. — S ł ł ł łuchaj, wiem o wszystkim. Dymitr Prokofjicz wszystko mi opowiedzia i wyt umaczy . Gn ż ż ż ł ł ą ę ę ą ębi ci i dr cz g upimi i pod ymi podejrzeniami... On uwa a, e nie grozi ci adne niebezpiecze ę ż ństwo i e niepotrzebnie si tak bardzo tym przejmujesz. Jestem innego zdania, doskonale rozumiem, jak bardzo jeste ąś ę ę ż ż ś wstrz ni ty, i obawiam si , e to mo e pozostawi ł ś ż ę ę ś ć ci lady na zawsze. Nie pot piam ci za to, e nas porzuci , i nie mam prawa pot ż ł ę ę ż ł ć ępia ! Wybacz, e ci robi am o to wyrzuty. Zdaj sobie spraw , e gdyby mnie spotka o jakie ł ż ę ś wielkie nieszcz ście, te uciek abym od wszystkich. Matce nic o tym nie powiem. B ż ż ł ą ą ę ęd z ni ci gle o tobie rozmawia a i w twoim imieniu obiecam, e wrócisz ju wkrótce. Nie martw si ż ę ć ź ę ę ą ą ę o ni , ja j uspokoj . Ale nie dr cz jej, przyjd cho raz. Pami taj, e to przecie ż ł ć ł ż matka! A teraz chcia am ci powiedzie tylko — Dunia wsta a — e gdybym kiedykolwiek by ż ł ć ł ś ła ci potrzebna, gdyby potrzebowa ... cho by ca ego mego ycia albo... zawo Ż ę łaj mnie, przyjd . egnaj! Szybko si ł ł ę odwróci a i skierowa a ku drzwiom. — Duniu! — zatrzyma ę ą ż ą ą ł j Raskolnikow, wstaj c i zbli aj c si do niej. — Ten Razumichin to bardzo porz ł ądny cz owiek. 499 L; unia zarumieni ę ła si z — Wi ł ęc? — zapyta a po chwili milczenia. — To cz Ż ż łowiek powa ny, pracowity, uczciwy, zdolny do wielkiego uczucia... egnaj, Duniu. Dunia, ca ł ę ą ła w p sach, nagle si zaniepokoi a: — Co to, czy doprawdy rozstajemy si ę ą ż ę na zawsze, e mi... objawiasz ostatni wol ? — To nie ma nic do rzeczy... Żegnaj... Odwróci ł ę ł ł się i podszedł do okna. Dunia posta a jeszcze chwil , popatrzy a na niego z trosk ł ą i wysz a bardzo niespokojna. Bynajmniej nie by ż ń ł ę ła mu oboj tna. By moment (przy ko cu rozmowy), e bardzo zapragnął u ć ą ę ć ż ą ć ściska j mocno, po egna si z ni , a nawet powiedzie jej. Jednak nie zdecydował si ę ę nawet na podanie r ki. „Wzdraga ż ę ż ą ł ż ę ć si mo e b dzie potem, gdy sobie przypomni, e j obejmowa em, powie, e ukrad ł łem jej poca unek!" „Czy ona wytrzyma, czy nie? — pomy ł śla po chwili. — Nie, nie wytrzyma, takie nie mogą wytrzyma ą ć! Takie nie wytrzymuj nigdy..." Pomy ł śla o Soni. Od okna powia ż ł ś ń ł ł ło ch odem. S o ce nie wieci o ju tak jasno. Raskolnikow nagle wziął czapk ł ę i wyszed . Oczywi ł ł ć ę ł ą ście nie móg i nie chcia zastanawia si nad swym chorobliwym stanem. Ci g y niepokój jednak, wszystkie te katusze nie mog ł Ż ś ś ły przej ć bez ladu. e nie zmog a go dot ę ł ą ż ś ł ąd prawdziwa choroba, to chyba dlatego w a nie, i ów ci g y niepokój wewn trzny na razie dodawa ł ł ł mu si i podtrzymywa go sztucznie. B ś ł ł ń ł ę ł łąka si po ulicach bez celu. S o ce zachodzi o. Ostatnio ogarnia o go jakie dziwne przygn ł ę ą ł ębienie. Nie by o to przygn bienie szczególnie dojmuj ce i bolesne. Lecz by o w nim przeczucie czegoś nieustannego, wiekuistego, przeczucie beznadziejnych lat, bezdennej, czarnej rozpaczy, przeczucie ca ę ś łej wieczno ci zamkni tej w „metrowej przestrzeni". O zmierzchu nastrój taki zwykle jeszcze si ł ę ę pot gowa . 500 — Czy ś ł ł ć ż ż mo na nie zrobi g upstwa przy takich, czysto fizycznych przypad o ciach, zale ś ł ń ł ś żnych od jakiego zachodu s o ca! Nie tylko do Soni, nawet do Duni móg bym pój ć! — mrukn ą ś ął z nienawi ci . Kto ł ę ł ł ł ś go zawo a . Obejrza si : goni go Lebieziatnikow. — Niech pan sobie wyobrazi, ł że by em u pana, szukam pana. Niech pan sobie wyobrazi, że wykona ą ą ź ą ś ł ła swój plan i zabra a dzieci! Ledwie my j znale li z Sofi Siemionown . Wali w patelni ę ą ą ł ć ń ż ę, a dzieciom ka e ta czy . Dzieci p acz . Zatrzymuj si na rogach i przed sklepikami. T ź łum gapiów biega za nimi. Chod my. — A Sonia? — zapyta ą ą ł zaniepokojony Raskolnikow, pod żaj c za Lebieziatnikowem. — Oszala ł ą ła po prostu. To znaczy nie Sofia Siemionown oszala a, tylko Katarzyna Iwanowna, zreszt ą ż ł ą Sofia Siemionown te szaleje. A Katarzyna Iwanowna zupe nie oszala ę ł ą ż ć ła. Mówi panu, zupe na wariatka. Policja j zatrzyma. Mo e pan sobie wyobrazi , jak to na ni ś ł ą ł ą podzia a... s teraz nad kana em, przy mo cie, niedaleko od mieszkania Sofii Siemionowny. Całkiem blisko. Nad kana ł ę ł łem, nie opodal mostu, o dwa domy od mieszkania Soni zgromadzi si t um, z ł ł ą ż ż ło ony przewa nie z wyrostków i dziewcz t. Ochryp y, rozbity g os Katarzyny Iwanowny s ł ś ś ż ł ć łycha by o ju przy mo cie. Rzeczywi cie to dziwaczne widowisko mog o zainteresować uliczn ł ś ą publiczno ć. Katarzyna Iwanowna, w zniszczonej sukni, w chustce, w po amanym s ł ł ą łomkowym kapeluszu opadaj cym na bok g owy jak bezkszta tna szmata, naprawdę szala ł ł ę ł ła. By a zm czona i zdyszana. Jej zbola a, suchotnicza twarz mia a wyraz bardziej jeszcze cierpi ą ń ł ż ący ni zazwyczaj (na ulicy, w s o cu, suchotnik zawsze wygl da gorzej niż w mieszkaniu). Jej podniecenie nie zmniejsza ł ę ło si jednak, zdenerwowanie wzmaga o się z ka ł ł ę ł ą ą żd chwil . Rzuca a si na dzieci, krzycza a na nie, uczy a na miejscu, przy ludziach, jak ta ś ć ł ł ą ć ł ż ć ńczy i co piewa , t umaczy a im, dlaczego musz to robi , wpada a w rozpacz, e jej nie rozumiej ł ą, bi a 501 je... Fotem nagle rzuca ę ć ś ł ś ę ła si na publiczno ć. Gdy zobaczy a kogo cho troch lepiej ubranego, natychmiast zaczyna ć ł ła mu t umaczy , do czego doprowadzono dzieci ze „szlacheckiego, ś ł a nawet arystokratycznego domu". Gdy w t umie ktoś się roze miał lub zadrwi ł ę ś ł ł ś ć ę ś ę ł, rzuca a si na mia ków i zaczyna a im wymy la . Jedni si mieli, inni kr cili g ę ą ł ą ś łowami, wszyscy jednak patrzyli z ciekawo ci na ob ąkan kobiet i wystraszone dzieci. Patelni, o której mówi ł ł Lebieziatnikow, nie mia a, przynajmniej Raskolnikow jej nie zauwa ą ń ę ś Ł ę ń ł ży . Katarzyna Iwanowna, zmuszaj c Pole k do piewu, a onie i Kol do ta ca, zamiast w patelni ć ż ł ń ł ł ł ę, wybija a takt wysch ymi d o mi. Próbowa a równie nuci sama, ale za ka ą ł ł żdym razem ostry kaszel przerywa jej przy drugim takcie, co doprowadza o j znowu do rozpaczy, a nawet do ż ł ą ł ę łez. Najwi cej denerwowa j p acz i przera enie Koli i Loni. Rzeczywi ł ś ć ł ście próbowa a ubra dzieci w stroje ulicznych piewaków. Ch opiec w turbanie zrobionym z jakiego ł ł ł ł ś czerwonego z bia ym materia u udawa Turka, dla Loni nie starczy o na kostium, mia ł ą ł ą ę ł ś ę ł tylko na g owie czerwon , w óczkow czapeczk (a w a ciwie szlafmyc ) nieboszczyka ojca z wetkni ł ł ą ętym w ni kawa kiem bia ego strusiego pióra, które jako pami ł ątka rodzinna jeszcze po babce Katarzyny Iwanowny przechowywane by o dotychczas w kufrze. Pole ł ś ł ą ł ńka by a w swej codziennej sukience. Spogl da a nie mia o na matk ą ę ń ł ę ł ł ę, zdaj c sobie spraw z jej szale stwa, nie odchodzi a od niej, straci a g ow i ocieraj ł ą ł ę ł ł ą ł ż ąc ukradkiem zy, rozgl da a si niespokojnie doko a. T um i ulica przera a y j . Sonia nie odst ż ą ł ł ł ł ępowa a od Katarzyny Iwanowny, p aka a i zaklina a j co chwila, eby wróci ł ł ła do domu. Ale ta by a nieub agana. — Daj spokój, Soniu, zostaw mnie! — mówi ą ą ła szybko, dysz c i kaszl c. — Jak dziecko nie rozumiesz, o co chodzi! Powiedzia ę ż ż łam ci ju raz, e nie wróc do tej zapijaczonej Niemki. Niech wszyscy zobacz ł ż ą ł ą, ca y Petersburg, jak ebrz dzieci szlachetnego ojca, który ca e życie uczciwie i wiernie s ż ł ł ż łu y i umar , rzec mo na, na posterunku. — Katarzyna Iwanowna zd ś ę ę ć ś ż ł ąży a ju sobie wymy li t histori i lepo w nią 502 uwierzy ś ł ł ł ć. — Niech, niech to zobaczy ten pod y genera . G upia jeste , Soniu: z czego mamy ż ł ę ś ż ć ć ży teraz, powiedz? Dosy ju szarpali my ciebie, nie chc d u ej! Ach, to pan, Rodionie Romanowiczu! — krzyknęła, zobaczywszy Raskolnikowa. — Niech pan wyt ę ł ł łumaczy tej g uptasce — rzuci a si do niego — ą ć ś ł ż ą że nic m drzejszego nie mo na by o wymy li ! Kataryniarze dobrze zarabiaj , a nas wszyscy wespr ę ą ż ś ą ą ą ą ą, kiedy si dowiedz , e jeste my biedn , szlachetn , osierocon rodzin , a ten pod ę ł ły genera na pewno wyleci z posady, zobaczy pan! Codziennie b dziemy chodzili pod jego okna, a kiedy b ę ś ł ż ż ędzie przeje d a najja niejszy pan, padn na kolana, wypchn ń ż ę dzieci naprzód i wska ę na nich: „Bro ich, ojcze!" On jest ojcem dla sierot, jest mi ł łosierny, obroni, zobaczy pan, a tego marnego genera a... Lo-nia!... Tenez-vous droitel\ Kola, zaraz ty b ę ł ń ędziesz znowu ta czy . Czego chlipiesz? Znowu chlipie. Czego si boisz, g ż ć Ż ł łuptasku? O Bo e, Rodionie Romanowiczu, co ja mam z nimi zrobi ? eby pan wiedzia , jakie to niezdarne! Czy ć ś ż ż mo na z nimi co zrobi !... Sama prawie p ą ł ą łacz c (co nie przeszkadza o jej zreszt w wyrzucaniu bez przerwy potoku s ą ć ł ą ł łów), wskazywa a mu chlipi ce dzieci. Raskolnikow próbowa namówi j do powrotu do domu. Chc ł ż ł ż ę ć ł ąc oddzia a na jej ambicj , zauwa y nawet, e nie wypada, aby chodzi a po ulicach jak kataryniarz, skoro zamierza zosta ą ż ł ć prze o on pensji dla szlachetnie urodzonych panien. — Pensji, cha, cha, cha! Gruszki na wierzbie! — krzykn ę ęła Katarzyna, wybuchn ła ś ł ę miechem i zanios a si kaszlem. — Nie, prosz ś ę ł ń ę pana, sko czy y si marzenia! Wszyscy nas opu cili!... A ten z przeproszeniem genera ł ł ł ł... Wie pan, rzuci am w niego ka amarzem, sta akurat w poczekalni na stole, przy arkuszu, na który si ł ę ż ę interesanci wpisywali, ja te si wpisa am, rzuci ł ę ę ę ł łam i uciek am. O, podli, podli! Pluj na nich, teraz sama b d utrzymywa a dzieciaki, obejd ń ę ł ą ś ę ż ć ł ę ę si bez aski! Dosy ju wym czyli my j — wskaza a na Soni . — Pole ko, ile Tenez-vous droite! (fr.) — Trzymaj się prosto! 503 zebrali ą ą ł ż śmy, poka ! Jak to? Tylko dwie kopiejki? O otry! Nic nie daj , biegaj tylko za nami z wywieszonymi j ł ś ł ś ń ę ęzorami! Czego si ten dure mieje? — wskaza a na kogo w t umie. — To wszystko dlatego, że ten Kola jest taki niezdarny, co za bachor! Czego chcesz, Pole ż ę ł ę ą ńko? Mów ze mn po francusku, parlez-moi fran ais1. Uczy am ci przecie , umiesz kilka zda ą ż ń!... Inaczej nie odró ni was, dzieci z dobrej rodziny, dobrze wychowanych, od zwyk ś ż łych kataryniarzy. Nie przedstawiamy przecie jakiego tam Czarnego Piotrusia, ale za ć ś śpiewamy wytworny romans... Ach, prawda! Co by tu za piewa ? Przeszkadzacie mi ci ś ś ć ż ę ś ągle, a my... rozumie pan, zatrzymali my si tu, eby wybra co takiego do piewu, żeby Kola móg ć ń ł przy tym ta czy ... Bo my, jak pan widzi, wszystko bez przygotowania. Trzeba si ł ł ż ć ę umówi , eby wszystko sz o sk adnie, to pójdziemy na Newski prospekt, tam jest o wiele wi ż ęcej ludzi z towarzystwa, zaraz nas zauwa ą. Lonia umie Chutorek... Ale wci ś ć ś ą ś ąż tylko Chutorek i Chutorek, wszyscy to piewaj ! Musimy za piewa co o wiele szlachetniejszego... No, Pole ś ł ś ś ł ś ńko, wymy li a co , mog aby ty przynajmniej pomóc matce! Pami ż ł ś ę ęci nie mam, pami ci mi brak, bo sama bym sobie co przypomnia a! Nie mo emy przecie ś ć ś ż piewa Gdy huzar wsparty na szabli2] Ach, za piewamy po francusku Ciną sows3! Uczy ż ł łam tego, uczy am. A co najwa niejsze, to jest po francusku, od razu wszyscy si ę ć ś ż ą ę przekonaj , e jeste cie dzie mi ze szlacheckiej rodziny, i b dzie to bardziej wzruszaj ż ące... Mo na by nawet Marlborough sen va-t-en guerre, bo to piosenka dla dzieci i we wszystkich arystokratycznych domach ą ę śpiewa si j dzieciom do snu. Marlborough s'en va-t-en guerre, Ne sait ąuand reviendra...4 1 Parlez-moi fran ą ęais (fr.) — mów ze mn po francusku. 2 Huzar... — popularna piosenka do słów poety Konstantego Batiuszkowa (1787-1855). 3 Cin ę ą sous (fr.) — Pi ć sous (sów — dawna drobna moneta francuska). 4 Marlhorough... (fr.) — Marlborough wyrusza na wojnę, nie wie, kiedy wróci... 504 — zacz ę ź ą ę ć ś ęła piewa . — Nie, lepiej niech b dzie Cin sousl No, Kola, we si pod boki, pr ć ć ę ą ń ę ą ę ę ędzej, a ty, Lonia, kr ć si w drug stron , my z Pole k b dziemy nuci i klaska ! Cinq sous, cinq sous, Pour monter notre menage...1 Kche, kche, kche! — zanios ą ń ę ę ła si kaszlem. — Popraw sukienk , Pole ko, rami czka opad ę ą ł ż ły — zauwa y a, dysz c ci żko. — Teraz w ż ą ć ę ś ś ła nie powinni cie si stara o przyzwoity wygl d i zachowanie, eby wszyscy widzieli, ż ł ć ż ł ć ś że jeste cie szlacheckimi dzie mi. A mówi am, eby kraja d u szy stanik i przy tym z dwóch brytów. To ty, Soniu, wtedy, z twoimi radami: „Krócej i krócej", no i masz, wygl ł ł ąda jak strach na wróble... Znowu p acz! Czego, g uptasy? No, Kola, zaczynaj, pr ś ż ę ędzej, pr dzej, ach, có to za niezno ny dzieciak!... Cinq sous, cinq sous... Znowu policjant? Czego tu chcesz? Rzeczywi ę ł ż ę ł ł ście przez t um przeciska si policjant. Ale w tej samej chwili zbli y si jakiś jegomo ę ę ę ż ł ść w surducie i p aszczu, powa ny, pi ćdziesi cioletni urz dnik z orderem na szyi (co sprawi ł ś ą ło specjaln przyjemno ć Katarzynie Iwanownie i umity-gowa o policjanta) i w milczeniu poda ę ł ł jej trzyrublowy, zielony banknot. Na twarzy jego malowa o si szczere wspó ęł ą ę ł ę łczucie. Katarzyna Iwanowna przyj a pieni dze i podzi kowa a grzecznie, dygn ła nawet ceremonialnie. — Dzi ęł ł ł ę ękuj panu, wielce szanowny panie — zacz a górnolotnie — pobudki, które sk oni y nas... we ą ą ń ą ź pieni dze, Pole ko. Widzisz, s jeszcze porz dni i szlachetni ludzie, gotowi po ę ę ą ć śpieszy z pomoc biednej szlachciance dotkni tej nieszcz ściem. Widzi pan tutaj, szanowny panie, szlacheckie dzieci, Pi ą ęć groszy, pięć groszy na urz dzenie naszego gospodarstwa... 505 nawet bardzo arystokratycznie skoligacone... A ten pod ł ł ą ły genera siedzia sobie i jarz bki zajada ął ć ż ł ł ł... zacz tupa nogami, e mu przeszkodzi am... „Ekscelencjo, powiadam, zna eś tak dobrze mego m ą ą ę ń ęża nieboszczyka, bro teraz sierot i córk jego rodzon , któr w dniu ś ł ł mierci ojca oczerni najpodlejszy z pod ych..." Znowu ten policjant. Niech pan mnie broni! — zawo ń ę ę ł ła a do urz dnika. — Czego ten policjant si mnie czepia? Z ulicy Mieszcza skiej uciekli ż śmy ju tutaj przed jednym... O co chodzi, durniu? — Bo na ulicy nie wolno. Prosz ą ć ł ę nie zak óca porz dku. — To ty zak ą ł ą ę łócasz porz dek! Ja tak samo jakbym chodzi a z katarynk , co ci to obchodzi? — Na katarynk ą ą ć ę trzeba mie pozwolenie, a pani tu swoj osob i zachowaniem robi zbiegowisko. Gdzie pani mieszka? — Jakie pozwolenie?! — wrzasnęła Katarzyna Iwanowna. — M ł ś ęża dzi pochowa am, co za pozwolenie? — Niech si ą ę ź ę ę ł ą ę pani uspokoi — wtr ci si urz dnik — chod my, odprowadz pani ... Nie wypada w tłumie... pani jest chora... — Panie szanowny, pan o niczym nie wie! — krzyczała Katarzyna Iwanowna. — Pójdziemy na Newski... Soniu! Soniu! Gdzie ona si ł ż ł ę podzia a? Co, ona tak e p acze? Co si ę ą ł ę z wami sta o?... Kola, Lonia, a wy dok d?! — wrzasn ła nagle przestraszona. — G ą ą łupie dzieci! Kola, Lonia, dok d oni biegn !... Kola i Lonia, wystraszeni przez t ł ę łum gapiów i zachowanie si ob ąkanej matki, gdy zobaczyli jeszcze policjanta, który chcia ę ę ć ś ą ł ich dok d zabra , schwycili si za r ce i rzucili do ucieczki. Katarzyna Iwanowna z krzykiem i p ł Ż ć ę łaczem zacz ła ich goni . al by o patrzeć na ni ą ł ń ą ę ą ł ł ą, gdy bieg a, p acz c i ci żko dysz c. Sonia i Pole ka pobieg y za ni . — Zatrzymaj ich, zatrzymaj, Soniu! G ę łupie, niewdzi czne bachory!... Trzymaj ich... Przecie ł ę ę ż ja dla was... Potkn ła si i upad a. — Zrani ą ę ą ę ż ę ła si do krwi! O Bo e! — krzykn ła Sonia, nachylaj c si nad ni . 506 Wszyscy si ą ż ę zbiegli i otoczyli le ąc . Raskolnikow z Lebiezia-tnikowem przybiegli pierwsi, za nimi po ę ął ś ą ę ą śpieszyli urz dnik i policjant, który warkn co pod nosem i machn ł r k w przeczuciu, ł ę że szykuje si niez y kram. — Prosz ę ą ł ę ś ę ę si rozej ć! — rozp dza gromadz cych si gapiów. — Umiera! — krzykn ł ś ął jaki g os. — Zwariowa ę ł ła! — odezwa si inny. — O Bo ł ę ą ż ś ł ę ł że, zmi uj si ! — powiedzia a jaka kobieta, egnaj c si . — Czy z apali dzieciaki? Aha! Prowadz ł ł ą ich, starsza dziewczynka z apa a... A to dopiero! Po bli ę ł ę ż ł ę ą ższym przyjrzeniu si okaza o si , e Katarzyna Iwanowna nie zrani a si , padaj c, jak my ł ł ą ż ł śla a Sonia, lecz e krew czerwieni ca bruk p ynie jej z gard a. — Znam takie rzeczy, widzia ę ł łem — powiedzia urz dnik do Raskolnikowa i Lebieziatnikowa — to suchoty: krew bucha z gard ś ł ła i dusi. By em niedawno wiadkiem, moja krewna tak z pó ć ą ż łtorej szklanki... niespodzianie... Jednak e co z ni zrobi , umrze zaraz? — Do mnie, tutaj, tutaj — b ł łaga a Sonia. — Ja tu mieszkam!... W tym domu, druga brama... Pr ć ł ę ł ę ędzej, pr dzej!... — rzuca a si do wszystkich. — Trzeba pos a po doktora... Mój Boże! Urz ł ę ą ędnik zaj ł si wszystkim, nawet policjant pomaga przy przenoszeniu Katarzyny Iwanowny. Przeniesiono j ż ł ż ł ą ł ą do mieszkania Soni i pó żyw u o ono na ó ku. Krwotok nie ustawa ś ć ł ł, lecz zaczyna a odzyskiwa przytomno ć. Do pokoju weszli, prócz Soni, Ł Raskolnikowa ę ę i Lebieziatnikowa, urz dnik i policjant, który rozp dził przedtem gapiów t ę ń ł ą ę ę ą łocz cych si przy samych drzwiach. Pole ka przyprowadzi a, trzymaj c za r ce, Kol i onie, dr ż ą ł żących i p acz cych. Przyszli równie Kaper-naumowie: sam Kapernaumow, kulawy, krzywy, o dziwnym wygl ą ą ą ą ądzie, ze szczeciniast , stercz c czupryn i bokobrodami, jego ą ą ł żona z wiecznie wystraszon min i kilkoro ich dzieci ze skamienia ymi w wiecznym zdziwieniu buziami i otwartymi 507 ustami. Zjawi ł ł ą ż ę ł si równie me wiadomo sk d Swidrygaj ow. Raskolnikow patrzy na niego zdziwiony, nie rozumiej ł ł ę ąc, w jaki sposób si tu znalaz , bo nie przypomina sobie, aby widzia ł ł go w t umie. Wspomniano o doktorze i popie. Urz ął ż ż ędnik szepn wprawdzie Raskolnikowowi, e uwa a obecno ę ą ć ł ą ż ść doktora za ju zbyteczn , jednak poleci go sprowadzi . Zaj ł si tym Kapernaumow. Tymczasem Katarzyna Iwanowna oprzytomnia ł ł ła, krwotok na razie usta . Obrzuci a cierpi ę ą ą ącym, lecz badawczym i przenikliwym wzrokiem blad i zdenerwowan Soni , która ociera ą ł ł ż ą ść ą ż ł ła jej chustk krople potu z czo a. Poprosi a, eby j unie . Posadzono j na ó ku, podtrzymując z obu stron. — Gdzie dzieci? — zapyta ń ś ł ł ż ła dr ącym g osem. — Przyprowadzi a je, Pole ko? Głuptasy!... Dlaczego uciekali... Ach!... Krew zasch ł ę ł ła jej na spieczonych ustach. Rozejrza a si woko o. — To ty tak mieszkasz, Soniu! Nie by ę ł łam nigdy u ciebie... no i wybra am si ... Popatrzy ł ą ła na ni ze wspó czuciem. — Wyssali ź ź śmy ciebie, Soniu... Pola, Lonia, Kola, chod cie tutaj... Masz je, Soniu, we ... z r ż ł ż ć ż ą ąk do r k... ja mam ju dosy !... Ju po balu!... Och!... Po ó cie mnie, dajcie mi choć umrzeć spokojnie... U ą ż ło ono j znowu na poduszce. — Co? popa?... Nie potrzeba... Nie macie pieni ż ędzy do wyrzucenia!... Nie mam adnych grzechów na sumieniu!... Pan Bóg i tak mnie rozgrzeszy... On wie, ile wycierpiałam! A jak nie rozgrzeszy, to nie!... Coraz bardziej traci ść ą ł ą ł ą ła przytomno . Chwilami wstrz sa y ni dreszcze, rozgl da a się woko ę ł ł ć ło, przez chwil poznawa a wszystkich, lecz zaraz znowu zaczyna a majaczy . Oddech stawa ł ś ę ę ł si ci żki i chrapliwy, co jakby bulgota o jej w gardle. 508 — iwowi ł ż ą ę ł ę mu: „eKsceiencjo!..." — wykrzykiwa a, ci żko dysz c po ka dym s owie. — Ta Amalia... ach! Lonia, Kola! Wzi ę ę ę ąć si pod boki, pr dzej, pr dzej, glissez, glissez, pas de bas ą ż ąue1*. Wybijaj takt nó kami... Z gracj . Du hast Diamanten und Perlen...2 Jak to idzie dalej? O, to by mo ć ś żna za piewa ... Du hast die schónsten Augen... Madchen, was willst du mehr?...3 No tak, w ś ł ś ła nie! was willst du mehr... g upoty jakie ... Ach, prawda, jeszcze to: Raz w południowy skwar w dolinie Dagestanu...4 Ach, jak ja to lubi ń ę ł łam... Zachwyca am si tym romansem, Pole koL. Wiesz, twój ojciec... jeszcze jako narzeczony to ć ś ś ł ł śpiewa ... To by y czasy!... To powinni my za piewa ! Ale jak to idzie... zapomnia ł łam... no, przypomnij, jak tam dalej... — By a ogromnie zaniepokojona i usi ż ą ę ł ą ź ę ł łowa a si pod wign ć. Na jej twarzy malowa o si narastaj ce przera enie. Po chwili strasznym, rz ł ż ą ę ą ę ł ę ą ężącym i rw cym si g osem, nat żaj c si i trac c dech po ka dym s owie, zaintonowa a: ł Raz w po ł ż łudniowy ar!... w dolinie!... Dagestanu!... Z o owiem w sercu!... 1 Glissez (fr.) — posuwi ą ście; pas de bas ue — figura taneczna. 2 ł Du hast... (niem.)— Ty masz brylanty i per y...— Romans austriackiego kompozytora Franza Petera Schuberta (1797-1828) do słów poety niemieckiego Heinricha Heinego (1791-1856). 3 Du hast.., (niem.) — Masz najpi ż ękniejsze oczy, / Dziewczyno, czegó ty jeszcze chcesz? 4 Romans do s ł łów wiersza Sen Michai a Lermontowa (1814-1841). 509 — Wasza ekscelencjo! — j ł ę ą ł ą ę ękn ła nagle rozdzieraj cy m g osem, zalewaj c si zami. — Niech pan obroni sieroty! Przez wzgl ś ś ąd na go cinno ć ich nieboszczyka ojca!... Rzec mo ł ł ę żna, nawet arystokraty!... Ha! — drgn ła i nagle oprzytomnia a, patrzy a na wszystkich z przera ę ł żeniem, ale od razu pozna a Soni . — Soniu! Soniu! — rzek ą ż ł ła czule i agodnie, jakby zdziwiona, e j widzi. — Soniu kochana, i ty tu jeste ą ś? Podniesiono j znowu. — Koniec!... Ju ł ź ę Ż ż czas!... egnaj, nieszcz sna!... Zaje dzili klacz!... Pad a-a-a! — krzykn ł ż ę ł ęła rozpaczliwie i nienawistnie, po czym opad a na poduszk , ale ju nie na d ugo. Blada, po ł ł ę ę ł ł ł ł żó k a, wysch a twarz zapad a si , usta si rozwar y, nogi wyprostowa y się konwulsyjnie. Westchn ł ł ęła g ęboko i umar a. Sonia rzuci ł ą ł ę ł ę ła si na cia o, obj ła je ramionami i znieruchomia a z twarz na wysch ej piersi nieboszczki. Pole ą ł ł ł ł ńka przypad a do nóg matki i ca owa a je, kaj c. Kola i Lonia, nie rozumiej ę ł ą ś ą ę ąc jeszcze, co si sta o, ale przeczuwaj c co strasznego, obur cz chwycili si za ramiona i wpatrywali si ś ę ć ę w siebie, a potem jednocze nie otworzyli usta i zacz li krzycze . Obydwaj byli jeszcze w kostiumach: jeden w turbanie, drugi w czapeczce ze strusim piórem. Jakim cudem ów „list pochwalny" znalaz ł ę ł si na pos aniu przy Katarzynie Iwanownie, nie wiadomo. Le ł ż ł ża przy poduszce, Raskolnikow go zauwa y . Odszed ł ł do okna. Podbieg do niego Lebieziatnikow. — Umar ł ła! — powiedzia . — Rodionie Romanowiczu, mam panu kilka s ł ż łów do powiedzenia — zbli y się Swidrygajłow. Lebieziatnikow usun ł ł ę ął si dyskretnie. Swidrygaj ow odprowadzi Raskolnikowa w jeszcze dalszy k t. ą — Ca ą ą ę ę ły ten kram, to znaczy pogrzeb i reszt , bior na siebie. Potrzebne s pieni dze, a ja mam je na zbyciu, jak ju ł ą ę ń ę ę ż powiedzia em. Tych dwoje piskl t i t Pole k umieszcz w jakim ł ż żę ł ł ś przyzwoitym zak adzie dla sierot. Z o w banku dla ka dego z nich kapita , do pe ę ą ś łnoletno ci, po tysi c pi ćset rubli. 510 oicmiunowna ma 10 z g ę ą ż ą łowy. J równie wyci gn z bagna, bo to dobra dziewczyna, prawda? Wi ż ł ę ęc niech pan powie Awdotii Romanownie, jaki u ytek zrobi em z jej dziesi ciu tysięcy rubli. — Dlaczego w ą ń ę ł ś ła ciwie sta si pan takim dobroczy c ? — zapytał Raskolnikow. — Ale ł ę ł ś ł ż z pana podejrzliwy cz owiek! — roze mia si Swidrygaj ow. — Przecież powiedzia ż ą ą ż łem, e mam zbywaj ce pieni dze. A je eli ja tak po prostu, po ludzku, nie wyobra ż ł ł ą ł ż ża pan sobie tego? Przecie ona nie by a „wsz " — wskaza palcem na ó ko, na którym le ł ś ż ż Ł ł ża a zmar a — jak jaka starowina lichwiar-ka. No niech e pan powie, czy „ u yn ma ę ń ć ż ń ś ć ć ży i robi wi stwa, czy te ona ma umrze ?" Gdyby nie moja pomoc, to „Pole k , na przyk ż ład, tak e ten sam los czeka..." Powiedzia ąś łą ą ą ą ą ł to z jak weso , porozumiewawcz i szelmowsk min , nie spuszczaj c wzroku z Raskolnikowa. Ten zblad ł ł ł ł, przeszed go zimny dreszcz, gdy us ysza swoje w ł ł ą ż ł łasne s owa u yte w rozmowie z Soni . Cofnął się gwa townie i obrzucił Swidrygaj owa dzikim spojrzeniem. — Sk ą ą ąd pan... wie? — szepn ł, ledwie chwytaj c oddech. — Przecie ę ś ż ja tutaj, przez cian , u madame Resslich mieszkam. Tutaj mieszka Kapernaumow, a tam madame Resslich, moja dawna, najwierniejsza przyjaciółka. Jestem sąsiadem. — Pan? — Tak — ci ś ę ą ę ł ą ągn ł dalej Swidrygaj ow, trz s c si ze miechu — i daj ż ł ę panu s owo honoru, kochany Rodionie Romanowiczu, e pan mnie ogromnie zainteresowa ł ę ż ł ł. A mówi em panu, e dogadamy si , przepowiedzia em to panu, no i dogadali ą ż ł ę śmy si . Zobaczy pan, jaki ze mnie zgodny cz owiek. Zobaczy pan, e ze mn da si ć ż ę y ... Część szósta i Dziwnym ż ł ł ę ż ęł ę ł życiem y teraz Raskolnikow: zdawa o mu si , e ogarn a go g sta mg a, pogr ź ź ś ę ś ą ążaj c w samotno ci ci żkiej i bez wyj cia. Gdy pó niej, znacznie pó niej przypomina ł ż ę ł ł sobie ten okres, zdawa sobie spraw , e przez ca y ten czas, do ostatecznej katastrofy, doznawa ł ł ł ś ś ł niejako zamroczenia wiadomo ci. By na przyk ad zupe nie pewien, że nie orientowa ł ę ł si wtedy w czasie i myli daty rozmaitych wypadków. Gdy przypominał sobie ró ę ć ł ć ę ł żne fakty i chcia si w nich zorientowa , musia opiera si na informacjach dostarczanych mu o sobie przez innych. Myli ł ż ż ł zdarzenia, ró ne rzeczy uwa a za wynik wypadków istniej ę ź ł ących naprawd tylko w jego wyobra ni. Chwilami ogarnia go chorobliwy, m ę ą ę ł ż ż ą ęcz cy l k przechodz cy niekiedy w paniczny strach. Pami ta równie , e jakby w przeciwie ł ł ł ństwie do takiego stanu zapada na ca e godziny, a nawet dni w zupe ną apati ą ą ą ę ś ę ą ą ą ę przypominaj c chorobliw oboj tno ć wyst puj c niekiedy u osób konaj cych. W ź ł ą ś ła ciwie w ci gu tych ostatnich dni unika wyra nego zdawania sobie sprawy ze swej sytuacji. Zw ć ś ł ż łaszcza pewne fakty, które nale a oby natychmiast wy wietli , bardzo mu ci ł ę ć ć ł ł ąży y. Stara si unika poniektórych spraw, cho ich omijanie w jego sytuacji grozi o nieuchronn ą ą zgub . 512 Niepokoi ś ł ę ł ś ł ł ł go zw aszcza Swidrygaj ow. Bieg jego my li urywa si w a nie na bardzo dla niego gro ł ł ł źnych i zupe nie niedwuznacznych s owach Swidrygaj owa, wypowiedzianych w mieszkaniu Soni w chwili ł śmierci Katarzyny Iwanowny. Mimo to Raskolnikow nie stara się wyja ł ś ę ł ć śni sprawy. Czasami, znalaz szy si w jakiej odleg ej dzielnicy miasta, w obskurnym szynku, sam jeden przy stole, nie pami ł ł ę ą ętaj c prawie, jak si tam dosta , przypomina sobie nagle Swidrygaj ż ś ą ź ł łowa. Powstawa a w nim wtedy wyra na i niepokoj ca my l, e powinien jak najpr ć ł ę ł ę ć ędzej rozmówi si z tym cz owiekiem i co si da, za atwi ostatecznie. Pewnego razu, gdy zawlók ż ę ł ś ę ł si gdzie za rogatki, zdawa o mu si nawet, e czeka na Swidrygaj ż ę ł ł ę ś ś łowa i e tam si z nim umówi . Innym razem obudzi si o wicie gdzie na ziemi, w krzakach, zupe ą ą ą ę ą ą łnie nie wiedz c, sk d si tam wzi ł. Zreszt w ci gu dwóch czy trzech dni po ł ł śmierci Katarzyny Iwanowny dwukrotnie spotka Swidrygaj owa w mieszkaniu Soni, do której Raskolnikow wst ł ę ępowa bez celu, zawsze tylko na chwil . Zamieniali wtedy ze sob ż ą ł ą kilka s ów, nie poruszaj c jednak sprawy najwa niejszej, jakby by ł ć ż ż ę ło umówione mi dzy nimi, e o tym nale y do czasu milcze . Cia o Katarzyny Iwanowny spoczywa ż ą ł ło jeszcze w trumnie. Swidrygaj ow krz tał się i wydawał ró ne polecenia tycz ł ę ł ż ące pogrzebu, Sonia te by a bardzo zaj ta. Swidrygaj ow zakomunikował Raskolnikowowi, ę ę ć ł ś ę ł że uda o mu si pomy lnie za atwi spraw dzieci; dzi ki swoim stosunkom znalaz ę ł ć ś ł ł osoby, które dopomog y natychmiast umie ci ca ą trójk w bardzo porz ł ę ż ł ł ł ądnych zak adach. U atwi y te spraw sumy wp acone przez niego na konto dzieci, bo sieroty z gotówk ł ś ć ż ł ł ż ś ą daleko atwiej jest umie ci ni zupe nie biedne. Mówi tak e co o Soni, obieca ł ż ł ą ż ł, e wst pi w tych dniach do Raskolnikowa, i wspomina , e „chcia by się poradzi ę ć ą ż ł ż ć, e trzeba by si rozmówi , bo s pewne sprawy..." Rozmowa powy sza toczy a si ł ł ę w sieni, na schodach. Swidrygaj ow badawczo patrzy Raskolnikowowi w oczy i nagle, zni ł ł ł żywszy g os, po chwili namys u zapyta : 17 — Zbrodnia i kara 513 — Dlaczego jest pan taki jaKis nieswój, Kodiome Komano-wiczu? Doprawdy! Patrzy pan i s ą ę ł łucha, a jakby pan nic nie rozumia . Niech si pan otrz śnie. Pogadamy sobie. Szkoda tylko, ę ł ł że mam tyle spraw na g owie, w asnych i cudzych... Ach, prosz pana — dodał nagle — wszyscy ludzie potrzebują powietrza, powietrza, powietrza... Przede wszystkim! cSwidrygaj ą ą ę ą łow odsun ł si , przepuszczaj c wchodz cego po-pa z diakiem, którzy przyszli odprawi ń ż ł ł ż ń ż ć nabo e stwo a obne. Na polecenie Swidrygaj owa nabo e stwa odprawiano dwa razy dziennie. Swidrygaj ś ł ś ę ł łow wyszed na ulic , Raskolnikow za posta w zamy leniu przez chwil ł ę, po czym wszed za popem do mieszkania Soni. Stan ś ś ś ę ę ń ż ął we drzwiach. Nabo e stwo zacz ło si cicho, uroczy cie, smutno. My l o mierci i poczucie jej obecno ł ń ści zawsze, od dzieci stwa wywiera y na Raskolnikowie przykre, mistyczne i przera ł ż ł ż ż ą żaj ce wra enie. Przy tym dawno ju nie by na a obnym nabo ł ą ś ł ń że stwie, a tutaj by o co szczególnie strasznego i niepokoj cego. Spojrza na dzieci: ca ą ł ł ł ń ł ę ła trójka kl cza a przy trumnie, Pole ka p aka a. Za nimi, p acz c cicho i jakby nie ł ą ż ę ł ł śmia o, modli a si Sonia. „Przecie ona w ci gu tych kilku dni nie spojrza a na mnie ani razu, nie powiedzia ń ł ł ś ł ła do mnie ani s owa" — pomy la Raskolnikow. S o ce jasno o ł ę ł ł ł ł świetla o ca y pokój, k ębi si dym z kadzielnicy, pop odmawia Wieczne odpoczywanie. Raskolnikow by ń ł ł ą ż ą ę ś ę ł ą ł do ko ca. B ogos awi c i egnaj c si , pop jako dziwnie si rozgl da . Po nabo ł ż ł ę ę ł ń że stwie Raskolnikow podszed do Soni. Wzi ła go za obie r ce i po o y a mu g ł ł ę łow na ramieniu. Zdziwi go ten przyjacielski odruch, nie rozumia : jak to? Ani odrobiny wstr ę ę ęł ł ę ętu, ani troch obrzydzenia do niego, r ka jej nawet nie drgn a! Wydawa o mu si to bezmiarem samoponi ł ł żenia z jej strony. Sonia nie powiedzia a ani s owa. Raskolnikow u ę ę ł ę ł ł ę ę ą ścisn ł jej r k i wyszed . By o mu bardzo ci żko na sercu. Czu by si szcz śliwy, gdyby móg ż ł ć ć ś ś ł w tej chwili odej ć gdzie i zosta sam jeden, cho by na ca e ycie. W ostatnich czasach bowiem, aczkolwiek prawie zawsze by ż ł ł sam, czu jednak, e nie jest sam. Zdarza ż ę ło si , e wychodził 514 za miasto, na szos ł ś ł ę, raz nawet wszed w jaki zagajnik, ale im odludniejsze by o to miejsce, tym silniej odczuwa ą ś ą ą ą ł czyj ś niepokoj c obecno ć, nie tyle straszn , ile dokuczliw ł ę ł ł ś ż ą. Tote po piesznie wraca do miasta, miesza si z t umem na targach, wst ę ł ł ępowa do szynków, traktierni. Czu si wtedy lepiej, bo bardziej samotnie. W jakiejś traktierni siedzia ł Ś ę ł ł raz przed wieczorem ca ą godzin . piewano i by o mu nawet przyjemnie. W ko ć ę ę ę ł ńcu jednak zaniepokoi si , jakby zacz ły go m czy wyrzuty sumienia: „Siedz ć ę ż ł ę sobie i s ucham piosenek, ale czy powinienem teraz tak sp dza czas!" — pomy ą ś ł ę ż ś ł ł śla . Zreszt , od razu domy li si , e nie tylko to go niepokoi. Co domaga o się natychmiastowego rozstrzygni ć ł ęcia. Ale co? Nie móg zda sobie z tego sprawy, nie mógł tego sformu ł ż ł ś ę ł ć łowa . Wszystko zwija o si w jaki k ębek. „Nie, ju lepsza by aby walka! Lepszy by ś ę ż ż ł łby Porfiry... lub Swidrygaj ow... Ach, eby ju pr dzej jakie nowe wezwanie czy atak... Tak! Tak!" — my ł ł ę ś ł śla . Wyszed z traktierni i prawie bieg przez ulic . My l o ś matce ś ł ż ł ł i Duni nape ni a go nagle jakimś panicznym przera eniem. Tej w a nie nocy, nad ranem, obudzi ę ę ę ł si w krzakach na Wyspie Krestowskiej, zzi bni ty, w dreszczach. O wicie wróci ź ę ł ę ł do domu. Po kilku godzinach snu dreszcze min ły. Obudzi si pó no: była druga po południu. Przypomnia ć ł ś ł ś ż ł sobie, e to dzi w a nie mia by pogrzeb Katarzyny Iwanowny, i ucieszył si ł ł ł ł ż ę, e nie by na nim. Anastazja przynios a mu obiad, jad i pi z apetytem, niemal ż ł ł ł ś ż ł ż ą ar ocznie. Umys mia wie szy i by spokojniejszy ni kiedykolwiek w ci gu tych trzech dni. Dziwiło go nawet przelotne wspomnienie swego niedawnego, panicznego przera ł ę ł żenia. Drzwi otworzy y si i wszed Razumichin. — Aha, jesz, wi ą ł ś ęc nie jeste chory! — skonstatowa , siadaj c przy stole naprzeciwko Raskolnikowa. Razumichin by ł ę ć ł ł zaniepokojony i nawet nie stara si tego ukry , mówi z wyra ż ć ą ę ą ł ł źnym rozdra nieniem, cho nie spiesz c si i nie podnosz c g osu. Widoczne by o, ż ł ś ł ś e przyszed w jakim zupe nie okre lonym, szczególnym celu. 515 — S ł ł ą łuchaj — zacz ł stanowczym tonem — do diab a z wami wszystkimi, wiem dok adnie teraz tylko tyle, ł ż ś ę ę ć ę że nic nie mog zrozumie . I prosz ci , nie my l, e przyszed em cię przes ę ł ę ś ę ś ż ż ć łuchiwa . Gwi d ę na to! Ani my l ! Nawet je li sam b dziesz chcia mi si zwierzać z tych waszych sekretów, to nie b ł ę ę ł ł ę ęd s ucha , plun na wszystko i wyjd . Przyszed em po to, by si ć ś ż ś ł ę ostatecznie przekona osobi cie: po pierwsze, czy to prawda, e zwariowa e ? S ż ż ś łą ę ą ądz o tobie, rozumiesz, e albo ju jeste ob kany, albo bardzo blisko tego. Musz ci si ą ę ł ł ż ć ę przyzna , e sam by em sk onny do przyj cia tego pogl du, po pierwsze, na podstawie twoich g ś ę ł ł ć ę łupich, a cz stokro pod ych (i niewyt umaczalnych) post pków, po drugie za , ze wzgl ę ędu na twoje zachowanie si w stosunku do matki i siostry. Tylko zwyrod-nialec i szubrawiec móg ę ć ą ł łby przy zdrowych zmys ach post pi z nimi tak, jak ty, a wi c musisz być obłąkany... — Dawno si ś ł ę z nimi widzia e ? — Dopiero co. Ty wcale ich nie widzia ę ś łe od tego czasu? Powiedz mi, prosz , gdzie ty się w ż ę ł ż łóczysz, trzy razy ju wst powa em do ciebie. Twoja matka od wczoraj jest powa nie chora. Wybiera ł ść ł ę ła si do ciebie. Awdotia Romanowna nie dawa a jej pój , ale nie chcia a nawet s ł ł ż ż ć łucha : „Je eli on jest chory — powiada — je eli postrada zmys y, to kto mu pomo ł ż ż ę ś że, jak nie matka?" Przyszli my tutaj razem we trójk , bo przecie nie mo na by o jej pu ś ł ż ą ś ć ści samej. Do samych drzwi prosili my j , eby da a spokój. Weszli my, ciebie nie by ś ę ł ł ło; usiad a tutaj. Siedzia a tak z dziesi ć minut, stali my przy niej w milczeniu. Potem wsta ł ż ż ł ła i powiedzia a: „Je eli on wychodzi z domu, to znaczy, e jest zdrów i zapomnia o matce, a mnie, matce, nie wypada, po prostu wstyd prosi ł ść ę ż ł ć go o mi o jak o ja mu n ". Wróci ż ę ą ę ł ż ł ła do domu i po o y a si , gor czkuje. „Widz — powiada — e dla tej swojej to on ma czas". „Dla swojej" to ma znaczy ż ś ć dla Sofii Siemionowny, ona my li, e to twoja narzeczona czy kochanka, a bo ja wiem zreszt ł ę ą. Wi c od razu poszed em tam, bo widzisz, bracie, chcia ę ę ć ś ę łem si nareszcie czego dowiedzie . Przychodz , patrz : stoi trumna, dzieci p ą łacz , Sofia Siemio- 516 nowna przymierza im ł ł ł ża obne ubranka. Ciebie nie ma. Popatrzy em, przeprosi em i wyszed ł łem. Powtórzy em to Awdotii Romanownie. Wszystko to, powiadam, bzdury, nie ma ż ł żadnej swojej, najprawdopodobniej jest ob ąkany. A ty tu sobie siedzisz, resz sztukami ą ż ł ś ęs, jakby trzy dni nic w ustach nie mia . Wariaci tak e jedz , to prawda, ale choć s ą ę ś ł ś ł ę łowem si do mnie nie odezwa e , to ty... ob ąkany nie jeste . Na to mog przysi c. Tu na pewno nie chodzi o ob ś ę łęd. Pal wi c was wszystkich diabli, tutaj jest jaka tajemnica, jaki ł ą ł ć ł ę ś ś sekret, a ja nie my l ama sobie g owy waszymi tajemnicami. Wst pi em tylko, ż ż ć ś ć ł ą ł ż ą ć eby sobie ul y inawymy la — doda , wstaj c z krzes a. — Wiem ju , jak mam post pi . — Więc co zamierzasz? — A ciebie co to obchodzi, co zrobi ? ę — Uwa ć żaj, zaczniesz pi ! — Dlaczego... skąd wiesz? — Bo wiem. Razumichin milcza ę ł przez chwil . — Zawsze by ł ś ł ą ś łe bardzo rozs dny, nigdy nie by e ob ąkany — doda Ż ł ę ę ę ł ł ł z nag ym zapa em. — Masz racj : b d pi ! egnaj! — i skierowa ś ę ł si ku wyj ciu. — Wiesz, Razumichin, rozmawia ą ą łem o tobie z moj siostr , chyba przedwczoraj. — O mnie! Ale... gdzie ty mog ę ł ć ą ś łe j widzie onegdaj? — zastanowi si nagle Razumichin, bledn ć ł ę ż ć ś ł ż ę Ł ąc. atwo si mo na by o domy li , e serce zacz ło mu z wolna ko ata w piersi. — By ś ł ła tu u mnie, sama, siedzia a, rozmawiali my. — Ona! — Tak, ona! — Co ł ś ć ł ł ś ty jej powiedzia ... to znaczy chcia em zapyta , co jej powiedzia o mnie. — Powiedzia ł ą ś ż łem, e jeste bardzo dobrym, porz dnym i pracowitym cz owiekiem. Nie mówi ą ż łem, e j kochasz, bo ona i tak wie o tym. — Wie? 517 — A co ę ę ą ę ą ł ś ś ty my la ? Dok dkolwiek pójd , cokolwiek ze mn si stanie, ty b dziesz ich oparciem. Powierzam ci je, Razumi-chin. Mówi ą ż ę to, bo wiem na pewno, e tyj naprawdę kochasz, i wierz ą ść ż ż ż ć ę w twoj szlachetno . Wiem równie , e i ona mo e ciebie pokocha , a mo ć ś ż że nawet ju kocha. Teraz decyduj sam, czy powiniene zalewa robaka, czy nie? — Rodionie... Widzisz... No... Ach, do diab ż ę ą ła! Dok d ty si wybierasz? Widzisz, je eli to tajemnica, to niech ju ę ę ż sobie b dzie! Ale ja... ja si dowiem, o co chodzi... Jestem pewien, że to jakie ś ł ż ż ł ś g upstwo, straszna bzdura i e to ty sam wszystkiego nawa y e . Zresztą, zacny z ciebie człowiek! Zacny!... — Chcia ć ł ś ż ł ą ę ą ż łem ci jeszcze powiedzie , ale przerwa e mi, e masz zupe n racj , uwa aj c, i ż ć ę ąć ą ż nie nale y stara si odgadn te tajemnice i sekrety. Zostaw to na razie, b dź spokojny. Dowiesz si ę ś ł ę w swoim czasie, w a nie wtedy, kiedy b dzie trzeba. Wczoraj pewien cz ł ż ł łowiek powiedzia mi, e cz owiekowi potrzebne jest powietrze, powietrze, powietrze! Chc ś ł ę ć ś ę teraz pój ć do niego i dowiedzie si , co mia na my li. Razumichin sta ł ś ę ś ł zamy lony, przej ty i co kalkulowa . „To polityczny spiskowiec! Na pewno! W przeddzie ą ś ń jakiego decyduj cego kroku, na pewno! Nic innego nie mo ł ć że by i... Dunia wie o tym..." — doszed do wniosku. — Wi ł ż ą ł ęc Awdotia Romanowna przychodzi do ciebie — powiedzia , akcentuj c ka de s owo — a ty chcesz si ę ż ł ć ę zobaczy z cz owiekiem, który mówi, e potrzeba wi cej powietrza, powietrza, a... zatem ten list... tak ł ś że ma co z tym wspólnego — doda , jakby do siebie. — Jaki list? — Dosta ś ś ą ł ą ła dzi jaki list, bardzo j zaniepokoi . Bardzo, nawet za bardzo. Zacz łem mówi ż ż ł ł ż ł ć o tobie. Prosi a, ebym przesta . Potem... potem powiedzia a, e mo e wkrótce się rozstrzygnie, potem zacz ę ę ć ę ś ęła mi za co dzi kowa , a potem zamkn ła si w swoim pokoju. — Dunia dosta ś ł ła list? — zapyta powtórnie Raskolnikow w zamy leniu. 518 — Tak, list. Nie wiedzia ę ś łe o tym? Hm!... Zamilkli obaj na chwil . — Do widzenia, Rodionie. Ja, bracie... by ą ł taki moment, a zreszt , do widzenia, widzisz, by ś ł ę ę ć ść ż ę ź ą ł taki moment... No, b d zdrów! Musz ju i . Pi nie b d . Po co mi teraz... w a nie! Po ł ą ż ą ś ł śpiesznie ruszy ku wyj ciu, zamkn ł ju za sob drzwi, ale nagle otworzy je znowu i powiedzia ś ą ł, patrz c gdzie w bok: — ę A proposl Czy pami tasz to morderstwo, co to Porfiry, tej starej? No to wiedz, że morderca si ł ł ę ł ę znalaz , sam si przyzna i przedstawi wszelkie dowody. To jeden z tych robotników, malarzy, wyobra ę ł ź sobie, a ja ich tak broni em. Nie do wiary, ale on t scenę bójki i ł ą ś ą śmiechu ze swoim koleg na schodach umy lnie urz dzi w chwili, gdy nadchodził stró ł ś ć ż ś ż i dwóch wiadków, eby zmyli lady. Co za spryt, ile zimnej krwi mia ten szczeniak! Trudno w to uwierzy ł ę ł ł ż ć, ale sam to opowiedzia , sam si przyzna ! Ale wpad em! Tylko e nie ma czemu si ł ł ć ę dziwi , bo wed ug mnie to geniusz ob udy i sprytu, geniusz mylenia poszlak. Czy ę ł ń ł ż ą ę ż tacy si nie zdarzaj ? A e nie wytrzyma do ko ca i przyzna si , tym bardziej mu wierz ę ż ł ń ę. To dodaje prawdopodobie stwa ca ej historii. Ale si wtedy wkopa ł ł łem! Ze skóry wy azi em w ich obronie! — Powiedz mi z ę ą łaski swojej, sk d o tym wiesz i dlaczego to ci tak interesuje? — z widocznym zdenerwowaniem zapytał Raskolnikow. — Dobre sobie! Dlaczego mnie interesuje? Te ę ł ż pytanie!... Mi dzy innymi dowiedzia em si ą ę od Porfirego. Zreszt , prawie o wszystkim wiem od niego... — Od Porfirego? — Od Porfirego. — A on... co on? — zapyta ę ł z l kiem Raskolnikow. — Doskonale mi wszystko wyt ł łumaczy . Tak po swojemu, psychologicznie. — On ci t ł łumaczy ? Sam? — Tak, sam, sam, no to cze ź ę ć ść! Pó niej opowiem ci to i owo, a teraz musz ucieka . A jednak... był taki moment, 519 ze my ź ł ę ć ł śla em... Ale mniejsza z tym, o tym pó niej!... Po co mia bym si teraz upija ? Upoi ł ż ś łe mnie bez wódki. Przecie ja jestem pijany, Rodionie! Nie pi em, a jestem pijany. No, b ł ę ź ąd zdrów, wpadn do ciebie nied ugo. Razumichin wyszed . ł „To na pewno spiskowiec, na pewno, na pewno! — zdecydowa ą ł, schodz c ze schodów. — Siostr ą ął ę ż ę te w to wci gn , to bardzo podobne do Awdotii Romanowny. Zacz ły się schadzki!... Przecie ł ł ł ł ś ł ż ż ona te robi a jakie aluzje... Z ca ego szeregu jej s ów... pó s ówek... aluzji... to si ę ł ć ł ż ś ł ę w a nie zgadza! Inaczej nie mo na wyt umaczy ca ej tej kr taniny. Hm! A ja ju ś ł ł ł ż ż ł ś ż my la em... O, Bo e! Co te mi przysz o do g owy! Tak, to by o jakie zamroczenie, zawini ą ł ą łem w stosunku do niego. Ale to on sam wtedy w korytarzu, pod lamp , nam ci mi w g ę ł ż ł ć ś łowie. Tfu! To wstr tne, pod e, chamskie z mojej strony, e tak mog em pomy le ! Zuch z tego Miko ł ł ę ż łaja, e si przyzna ... A jak to t umaczy rozmaite dawne rzeczy: jego chorob ż ę wtedy, dziwne zachowanie, tak e dawniej, jeszcze na uniwersytecie, kiedy stale by ć ś ę ł taki ponury, pos pny... Tylko co znaczy ten list? W tym jednak co musi by . Od kogo jest ten list? Przypuszczam... Hm! Nie! Trzeba si ć ę ę b dzie dowiedzie ". Przypomnia ę ł ł ę ł ł sobie Duni , uprzytomni sobie wszystko i serce mu zamar o. Zerwa si i pobieg . ł Raskolnikow po wyj ę ł ł ściu Razumichina wsta , przeszed si kilka razy po pokoju z takim rozmachem, jak gdyby zapomnia ł ł ł o jego szczup ych rozmiarach i... usiad znowu na kanapie. Czu ł ł ł ł ł przyp yw nowych si , znowu czeka a go walka, a zatem by o jeszcze wyjście. „Tak, znalaz ż ł ę ł ż ś ę ło si jeszcze wyj cie! To dobrze, bo ju dusi si , zaczadzia od tego, e się nic nie dzia ł ę ł ż ło, e wypadki zatrzyma y si w miejscu. Od sceny z Miko ajem u Porfirego przyt ł ś ł łacza o go poczucie bezradno ci. Potem, tego samego dnia, mia a miejsce rozmowa z Soni ł ł ń ę ł ą. Odby a si i zako czy a zupe nie 520 inaczej, ni ł ż ł ł ę ą ę ł ł ż to sobie przedtem u o y ... Zgodzi si z Soni , sam si zgodzi , zupe nie szczerze, ł ą ą ć ż ł ę że nie b dzie móg y z tak spraw na sercu! A Swidrygaj ow? To zagadka... Niepokoi ż ż ż go, co prawda, ale to nie jest takie wa ne. Mo e i tu czeka go walka, mo e tu znajdzie si ą ę rozwi zanie, ale Porfiry to co innego. Zatem Porfiry wyt ł ł ł łumaczy Razumichinowi, wyt umaczy mu psychologiczniel Znowu zaczyna si ż ż ż ą ą ę ą ą ć ę pcha z t swoj przekl t psychologi ! Porfiry? Przecie to niemo liwe, eby on cho ę ł ę ł ś ł ć na chwil uwierzy w win Miko aja po tej scenie, jaka bezpo rednio poprzedzi a owo przyznanie si ą ę ę ę, scenie pomi dzy nimi, nastr czaj cej jeden tylko wniosek. (Raskolnikow kilkakrotnie w ci ł ś ągu tych paru dni mgli cie przypomina sobie epizody tej sceny z Porfirym, w ca ł ł ł ł ś ło ci jednak nie wytrzyma by tego.) Pad y wtedy takie s owa, mia y miejsce takie ruchy i gesty, wymieniono takie spojrzenia, powiedziano różne rzeczy takim tonem, ę ł ł że po tym wszystkim przyznanie si Miko aja (którego Porfiry od razu przejrza na wskro ę ą ć ł ś) nie mog o zachwia jego zasadniczego pogl du na spraw . Dobre sobie! Nawet Razumichin zacz ą ć ął podejrzewa ! Scena na korytarzu pod lamp nie przesz ł ż ę ła wi c wtedy bez wra enia. Pobieg do Porfirego... Ale z jakiej racji ten nabiera Razumichi-na? W jakim celu skierowa ż ł ł ę ł jego uwag na Miko aja? W tym by przecie jakiś cel, jaki ż ż ł ż ś zamiar, ale jaki? To prawda, e od owego poranka przesz o ju du o czasu, za du ą ż ł żo, a Porfiry nie dawa znaku ycia. Tym gorzej, bez w tpienia..." Raskolnikow wziął czapk ł ą ś ę ł ę i skierowa si ku wyj ciu. Pierwszy raz w ci gu ca ego tego czasu odzyskał przynajmniej równowag ł ś ł ć ń ą ł ę umys ow . „Trzeba sko czy ze Swidrygaj owem — my la — i to jak najpr ł ż ż ż ę ędzej, zdaje si , e on te czeka, ebym przyszed do niego". W tej chwili taka fala nienawi ś ć ł ż ę ł ści zala a jego udr czone serce, e chyba móg by zabi którego z nich: Swidrygaj ż ł ż łowa lub Porfirego. Je eli nie teraz, zaraz, to czu , e przyjdzie jednak moment, kiedy b ł ć ędzie w stanie to zrobi . „Zobaczymy, zobaczymy" — powtarza sobie. 521 Otworzy ł ę ą ł drzwi do sieni i nagle natkn ł si na Porfirego, który wchodzi do jego pokoju. Raskolnikow os ę ł ę ę ł łupia na chwil , ale tylko na chwil . Nie zdziwi si ani nawet prawie się nie przel ą ę ż ł ę ą ł ąk . Drgn ł tylko, po czym zaraz si opanowa . „A mo e to b dzie rozwi zanie! Podszed ł ł ż ł ł ł po cichu jak kot, nic nie s ysza em. Czy by pods uchiwa ?" — Nie spodziewa ż ę ą ś ł ł ś ę ł si pan go cia! — zawo a , miej c si Porfiry Pietrowicz. — Ju dawno mia ś ż ę ś ę ę ć ą ę łem ochot wst pi do pana, przechodz t dy i my l , a mo e by wpa ć na parę minut, odwiedzi ł ę ę ś ą ę ć go? Wybiera si pan dok d ? Nie b d zatrzymywa . Tylko, pozwoli pan, że papierosika... — Niech pan siada, bardzo prosz ął ś ą ą ę — przyj go cia Raskolnikow z tak zadowolon i przyjacielsk ć ę ł ł ą ę ż ą ą min , e sam by si sob zachwyci , gdyby móg si zobaczy . Gonił ostatkami si ł ł ż ę ł! Czasami zdarza, si , e cz owiek przez pó godziny umiera ze strachu przed rozbójnikiem, a gdy poczuje ju ż ż nó na gardle, trwoga nagle go opuszcza i przestaje się ba ę ł ł ć. Raskolnikow usiad na wprost Porfirego i wpatrywa si w niego bez drgnienia powiek. Porfiry zmru ł ł ży oczy i zapala papierosa. „No mów ę ł ż że, mów e — omal nie wyrwa o si Raskol-nikowowi. — Dlaczego, dlaczego nie mówisz?" II — Ach, te papierosy — zaczął nareszcie Porfiry Pietrowicz, przypaliwszy papierosa i odsapn ę ę ć ę ąwszy. — Szkodliwe to, bardzo szkodliwe, a nie mog si odzwyczai ! Kaszl , krztusz ł ę ę ę si , mam zadyszk . Tchórz jestem, wie pan, poszed em do doktora B-na, ka ł Ś ł ę ą ł żdego pacjenta bada minimum pó godziny. mia si , patrz c na mnie, ostukiwa , ostukiwa ę ł ę ł i powiada: „Palenie panu szkodzi, ma pan rozedm p uc". Czy ja mog przestać pali ę ż ę ę ę ą ć? Czym ja to zast pi ? Nie pij , w tym s k, che-che-che, e nie pij ! Wszystko przecie ę ę ę ż jest wzgl dne, prosz pana, wszystko jest wzgl dne! 522 „Ten ż ł znowu zaczyna mi pleść o czymś w rodzaju s u bowego mieszkania, czy co!"— z obrzydzeniem pomy ę ą ł ł śla Raskolnikow. Przypomnia sobie nagle podobn scen z ich ostatniego spotkania i zawrza ą ś ł, jak wtedy, nienawi ci . — A ja byłem u pana onegdaj wieczorem, nie wie pan o tym? — ci ę ą ą ą ągn ł dalej Porfiry Pietrowicz, rozgl daj c si po pokoju. — Tu by ś ę ś ę ł żę ę łem, w tym pokoju. Tak, jak dzi przechodz i my l sobie, z o mu wizyt . Przychodz ś ż ł ę ł ł ę, drzwi otwarte na o cie , rozejrza em si , poczeka em, nawet nie szuka em s ł żą łu cej i wyszed em. Pan nie zamyka pokoju? Raskolnikow pos ś ł ł ępnia coraz bardziej. Porfiry jakby odgad jego my li. — Przyszed ł ć ł ę łem si wyt umaczy , kochany panie Rodionie Romanowiczu, wyt umaczyć si ś ł ł ę! Winien jestem panu wyt umaczenie — mówi z u mieszkiem i nawet klepnął Raskolnikowa po kolanie. Prawie jednocze ł śnie jednak twarz jego nabra a wyrazu powagi i troski, a nawet jakby smutku. Raskolnikow zdziwi ł ę ł si : nie widzia dotychczas i nie przypuszcza ł ć ż ż ł, e Porfiry mo e mie taki wyraz twarzy. — Przykra scena mia a miejsce mi ę ę ędzy nami, prosz pana, podczas ostatniego widzenia. Prawd powiedziawszy, to i przy pierwszym spotkaniu te ę ł ż by a dziwna scena, ale ostatnio... Lecz teraz zastanówmy si ! Bardzo by ę ę ę ł ż ż ć mo e, e zawini em wobec pana, zdaj sobie z tego spraw . Pami ta pan, jak ż ś ę ł ż ł ł e my si rozstali: pan by zdenerwowany, kolana panu dr a y i ja by em zdenerwowany, kolana mi si ę ł ś ę ź ś ł ę ę trz s y. I wie pan, tak jako le si co wtedy sta o mi dzy nami, nie po d ż ż ś ż ń żentelme sku. A przecie mimo wszystko jeste my d entelmenami, w ka dym razie przede wszystkim jeste ę ć ł ż śmy d entelmenami, chcia em powiedzie . Pami ta pan, do czego to dosz ł ło... by o to nawet, powiedzmy otwarcie, nieprzyzwoite. „Czego on chce, za kogo mnie ma?" — zastanawia ę ł si zdumiony Raskolnikow i podniós ę ł ą ę ł łszy g ow , szeroko otwartymi oczami przygl da si Porfiremu. — Doszed ł ć ę ż łem do wniosku, e lepiej b dzie zagra w otwarte karty — mówi dalej Porfiry Pietrowicz, odwracaj ł ąc g owę 523 i spuszczaj ł ąc oczy, jakby zaniecha swych dotychczasowych sposobów i sztuczek i nie chcia ć ż ł parali owa wzrokiem swej ofiary. — Tak, takie sceny i tego rodzaju podejrzenia nie mog ć ł Ż ł ł ą trwa d ugo. eby nie Miko aj, to nie wiem doprawdy, do czego by wtedy dosz o mi ł ł ę ędzy nami. A ten przekl ty mieszczuch siedzia ca y czas za przepierzeniem, no niech pan sobie to wyobrazi! Zreszt ź ł ż ą, wie pan zapewne o tym, tak jak ja wiem, e by on pó niej u pana. Ale nie by ż ł ł ł ło tak, jak pan przypuszcza : po nikogo nie posy a em i adnych rozporz ń ą ł ł ń ądze nie wyda em. A wie pan, dlaczego nie wyda em rozporz dze ? Bo, jakby to panu powiedzie ł ż ł ć: sam by em tym wszystkim zaskoczony. Tylko po stró ów kaza em pos ż ł ą ł ł ęł ś ć ła (zauwa y ich pan chyba, przechodz c). Jak b yskawica b ysn a mi pewna my l, by ę ś ł łem wtedy, widzi pan, g ęboko przekonany. Spróbujmy, my l sobie, wprawdzie jedno wypuszcz ę ł ę ę na razie z r ki, ale za to co innego z api za ogon, a swego, swego przynajmniej nie popuszczę. Bardzo pan jest nerwowy, Rodionie Romanowiczu. To już wrodzone widocznie. Za bardzo pan jest przeczulony przy całym szeregu innych cech swego charakteru i serca, które, pochlebiam sobie, zd ć ż ł ąży em ju pozna . Naturalnie, powinienem by ż ż ę ć ł i wtedy zdawa sobie spraw , e nie zawsze bywa tak, e przyjdzie cz ł ę ł ę ł łowiek i od razu wywali ca ą prawd na stó . Owszem, zdarza, si to, zw aszcza gdy się kogo ź ą ź ą ś ł ś ś przyci nie do ostatnich granic wytrzyma o ci, ale b d co b d rzadko. O tym powinienem by Ż ę ż ż ł ś ć ę ł pami ta . My la em sobie: no nie, eby chocia troszeczk ! eby chociaż odrobin ą ę ś ć ł ż ż ę, eby tylko mo na by o schwyci co w r ce, a nie ci gle ta psychologia. Bo je ń ż ć ż ś ł ś ł żeli cz owiek jest winien, my la em, to oczywi cie mo na oczekiwa , e w ko cu zdradzi si ł ś ć ś ę z czym istotnym. Wolno nawet liczy na jakie zupe nie niespodziewane wyniki. Liczy ń ł ń łem na pa skie usposobienie wtedy, Rodionie Romanowiczu, g ównie na pa skie usposobienie! Bardzo na to liczyłem. — ą ą ś Ależ pan... dlaczego pan znowu tak jako ...— b knął Raskolnikow, nie zastanawiaj c si ł ę ł ż ę nawet nad tym pytaniem. „O czym on mówi — gubi si w domys ach — czy by naprawd ż ł ż ę uwa a , e jestem niewinny?" 524 — Dlaczego? Przyszed ę ł ć ż ł ż ę ś łem si wyt umaczy , uwa a em to, e tak powiem, za swój wi ty obowi ż ę ł ł ć ś ł ę ązek. Chc panu dok adnie wyja ni wszystko, jak by o, ca ą histori tamtej, e tak powiem, ko ł łowacizny. Wiele pan wycierpia przeze mnie, Rodionie Romanowiczu. Nie jestem potworem. Rozumiem, co to znaczy d ł ę ć źwiga taki ci żar dla cz owieka zgn ł ż ębionego, ale dumnego, niezale nego i niecierpliwego, zw aszcza niecierpliwego! W ka ł ą ż żdym razie uwa am pana za najporz dniejszego cz owieka, nawet z pewnymi zadatkami wspania ę ą ń ć ś ś łomy lno ci, cho nie ze wszystkimi pa skimi pogl dami si zgadzam. Uwa ł ć ą żam to za swój obowi zek zaznaczy z góry, otwarcie i zupe nie szczerze, bo przede wszystkim nie mam zamiaru pana oszukiwa ł ż ć. Poznawszy pana bli ej, poczu em do pana sympati ż ć ś ę ż ł ś ę ę ż ę. Mo e pan b dzie si mia z tego? Mo e pan si mia . Wiem, e pan mnie nie polubi ć ł ą ż ł od pierwszego wejrzenia. Za có zreszt mia by pan mnie lubi ? Jak pan chce, lecz ja mam zamiar ze swojej strony zrobi ż ł ć ż ć wszystko, eby zatrze niemi e wra enie i dowie ę ż ść panu, e mam serce i sumienie. Mówi szczerze. Porfiry Pietrowicz zamilk ż ę ą ś ł z godno ci . Raskolnikowa na nowo ogarn ło przera enie. L ż ż ś ę ł ęka si teraz my li, e Porfiry uwa a go za niewinnego. — Opowiadanie wszystkiego po kolei, od czego to si ę ę zacz ło, nie jest chyba potrzebne — mówi ą ż ę ą ł dalej Porfiry Pietrowicz — a nawet s dz , e zbyteczne. Zreszt chyba nie potrafi ł ś ł ą ą ś ł łbym. Bo jak to w a ciwie uj ć? Pocz tkowo by y jakie pog oski. Nad tym, jakie to by ć ę ł ły pog oski, od kogo, kiedy... z jakiego powodu zacz to mówi o panu, również uwa ż ę ć ś ł ł żam, e nie ma potrzeby si rozwodzi . Ja osobi cie wpad em na to zupe nie przypadkowo, mówi ę ł ł ł ę panu, by to najzupe niejszy przypadek, móg si równie dobrze zdarzy ć ż ż ę ą ć, jak i nie. Jaki? Hm! S dz , e te nie warto o tym mówi . Wszystko to razem, te pog ę ś ą ę łoski i ten przypadek, nasun ły mi pewn my l. Przyznam si szczerze, bo jak się przyznawa ę ł ż ż ć, to ju do wszystkiego, e to ja pierwszy zwróci em na pana uwag . Te tam adnotacje starej na rzeczach i tak dalej, i tak dalej to wszystko bzdura. Takie 525 Kawa ł ć ż ę ł ć ż łKi na setKi mo na liczy . Zdarzy o mi si równie dowiedzie szczegó owo o scenie, jaka si ż ł ę odby a w kancelarii policji, równie przypadkowo, ale nie tak sobie, mimochodem, lecz z relacji pewnego kapitalnego go ę ł ścia, który mimo woli odda t scenę nadzwyczajnie. I tak jedno z drugim, jedno z drugim, kochany Rodionie Romanowiczu! No, czy ś ę ć ł ż mog em nie zwróci si w okre lonym kierunku? Ze stu królików nigdy nie uda si ć ż ł ę ć ę zrobi konia, ze stu poszlak nigdy nie da si z o y dowodu, jak mówi angielskie przys ż ś ę ś ę ą łowie. Tyle o rozs dku, a nami tno ci? Z nami tno ciami, mój panie, równie trzeba si ł ł ż ś ę ż ć ę liczy , bo przecie s dzia ledczy to te cz owiek. Przypomnia em sobie wtedy również pa ł ś ę ński artykulik w gazecie; pami ta pan, mówili my o nim szczegó owo podczas pierwszej pa ł ż ć ńskiej wizyty. Kpi em sobie wtedy, ale tylko dlatego, eby pana sprowokowa . Powtarzam, bardzo jest pan niecierpliwy i przeczulony, proszę pana. Od dawna wiedzia ż ą ś ż ż ż łem, e pan jest odwa ny, zapalczywy, powa ny i... my l cy, pan bardzo du o już przemy ż ś ł ń ł śla . Znam takie typy, pa ski artykulik czyta em jak co ju dobrze mi znanego. Obmy ł ą ś ę ł śla pan go z zaci to ci podczas bezsennych nocy, z biciem serca, ze st umioną pasj ż ł ł ł ż ż ą. A jak e to niebiezpieczne taka st umiona, wynios a pasja u m odzie y. Wtedy drwi ś ł ę ż łem, ale teraz powiem panu, e w ogóle bardzo lubi , jako mi o nik, takie pierwsze, m ń ą ł ź ę ą ń ł łodzie cze, gor ce próby pióra. Dym, mg a, struny d wi cz we mgle. Artyku pa ski jest fantastyczny i bez sensu, ale przebija w nim szczero ń ł ść, jest w nim m odzie cza, nieprzekupna hardo ł ść ł ść, zuchwa o rozpaczy. Ponury jest ten artyku , i to dobrze. Przeczyta ł ł ś ł ż ł łem go, od o y em i... pomy la em sobie: „No, ten cz owiek nie przejdzie spokojnie ł ż ę ż przez życie!"No i niech e pan powie, czy po takim wst pie mo na by o nie zainteresowa ę ś ż ż ą ę ć si dalszym ci giem! Ach, mój Bo e, czy ja co mówi ? Czyja coś stwierdzam? Tak ę ś ę ł ą tylko wtedy zrobi em uwag . Co z tego, my l . Nic tu takiego nie ma, ca ę ż łkiem nic, absolutnie nic z tego nie wynika. Nawet nie wypada, ebym ja, s dzia ś ę ł ż ę ł ledczy, tak dalece si tym interesowa : mam przecie w r ku Miko aja, 526 takty. Jak pan sobie chce, ale s ę ę ę ą ż ą to fakty! Ma on te swoj psychologi , musz si tym zaj Ż ł ś ż ąć, bo to sprawa ycia lub mierci. Po co ja panu to wszystko teraz wyk adam? eby pan o wszystkim wiedzia ż ł ł i w swoim sercu i rozumie nie mia do mnie alu za moją z ść ł ł ś ść ę ż ś ś ło liwo wtedy. To nie by a z o liwo , mówi szczerze, che-che! A czy pan my li, e nie zrobi ł ł ł łem wtedy u pana rewizji? Zrobi em, zrobi em, che-che! Zrobi em, jak pan sobie tutaj chory le ł ś ł ża na kanapie. Nie oficjalnie i nie osobi cie, ale zrobi em. Z miejsca przeszukano pa ę ś ę ą ż ńskie mieszkanie, ka d dziur przeszukano, ale umsonstl\ My l sobie: teraz ten cz ś ł łowiek przyjdzie do mnie, przyjdzie sam i to nied ugo; je li jest winien, to na pewno przyjdzie. Kto inny by nie przyszed ę ł, ale ten przyjdzie. A pami ta pan, jak to pan Razumichin zacz ż ś ą ć ę ął si do pana o tej sprawie wygadywa ? Urz dzili my to celowo, eby pana zdenerwowa ł ą ż ę ś ę ł ś ć. Pu ci o si umy lnie plotk , eby j panu powtórzy , a pan Razumichin to taki cz ć łowiek, który nie potrafi ukry swego oburzenia. Panu Zamietowowi pierwszemu rzuci ń ń ł ść ż ż ż ł ę ły si w oczy pa ski gniew i pa ska zuchwa o , bo jak e mo na by o w traktierni tak od razu wypali ż ł ś ł ć: „Ja zabi em!" To za mia o, to zbyt zuchwale! Je eli on jest winien, pomy ł ś ź ę ł śla em, to b dzie to gro ny przeciwnik! Tak sobie wtedy pomy la em. Czekam! Czekam na pana z niecierpliwo ł ę ą ści . Zamietowa to pan wtedy po prostu zgn bi , bo... w tym w ę ń ę ż ę ś ła nie s k, e ta przekl ta psychologia ma dwa ko ce! Wi c czekam, wygl ł ę ądam pana, patrz , Bóg pana prowadzi, idzie pan! Serce we mnie zamar o. Ech! I po co w ł ś ś ł ś ła ciwie pan wtedy przyszed ? A ten miech pana, ten miech, z którym pan wszed , pami ł ę ś ż ęta pan, przecie przez ten miech jak przez szyb zobaczy em wszystko. Gdybym nie czeka ś ł ż ę ł na pana z takim napi ciem, to mo e nie zwróci bym uwagi na ten miech. Oto co znaczy by ń ń ć w nastroju. A pan Razumichin wtedy... ach! A kamie , kamie , czy pan pami ń ą ł ą ęta ten kamie , pod którym s ukryte rzeczy? Jakbym go widzia przed sob , w ogrodzie. Pan przecie ż ł ż mówi Zamietowowi, e Umsonst (niem.) — nadaremnie. 527 TY v/g,j.w\a^iv, LO.J\. jo.iv ?,ica.^i wtedy roztrz ł ń ż ć ą ł ń ć ąsa pa ski artyku . Kiedy pan go zacz ł analizowa , ka de pa skie s owo traktowa ę ł ż łem dwuznacznie, w ka dym doszukiwa em si ukrytego sensu! I tak, proszę pana, w taki to sposób doszed ą ł łem do s upów granicznych i dopiero kiedy hukn łem w nie g ż ą ę ł ą łow , oprzytomnia em. Nie, powiadam, co to si ze mn dzieje! Przecie wszystko to, przy dobrej woli, mo ę ł ć ł żna wyt umaczy zupe nie na odwrót i b dzie jeszcze bardziej prawdopodobne. Sam otwarcie przyznaj ę ę ż ę, e b dzie bardziej prawdopodobne. To m ka! „Nie, my ł ę ś ż ł ę śl , wola bym ju jednak jaki szczególik!..." Jak si wtedy dowiedzia em o tym dzwonku, to zamar ę ś ł łem, dreszcz mnie przeszed . „No, my l sobie, mamy coś konkretnego!" Nawet ju ł ę ł ć ł ż przesta em rozumowa , odechcia o mi si po prostu. Da bym wtedy tysi ł ć ł ż ł ąc rubli z w asnej kieszeni, ebym tylko móg zobaczy na w asne oczy, jak pan szed ł ł te sto kroków z tym mieszczuchem po tym, jak rzuci on panu w twarz „morderca", i przez ca ć ę ł ś łe sto kroków nie o mieli si pan go o nic zapyta !... A ten dreszcz, który przebieg ł ł ę ł panu po kr gos upie? A ten dzwonek, w chorobie, pó malignie? Zatem nie dziwi si ś ł ł ł ż ż ę ju pan chyba, e sobie wtedy pozwoli em na takie kawa y? I po co pan sam w a nie w tej chwili przyszed ł ś ł ł? Zupe nie jakby co pana pcha o, jak Boga kocham. A gdyby nie przeszkodzi ł ę ę ł ę ł ł Miko ka, to... pan pami ta Miko k wtedy? Dobrze pan zapami ta ? Przecież to by ł ę ł piorun! Grom z jasnego nieba! A jak si wobec niego zachowa em? Ani na ociupinę nie ć ż ł uwierzy em temu piorunowi, jak raczył pan zapewne zauwa y . Ale gdzie tam! Pó ł ął ł ć ż ż źniej, kiedy pan wyszed , zacz on tak sk adnie odpowiada na ró ne pytania, e aż sam si ą ć ł ł ę zdziwi em, ale nie da em mu wiary za grosz! Co to znaczy mie tak murowaną pewno ł ę ś ść. Nie, my l , nic z tych rzeczy! Jaki tam znowu Miko ka! — Razumichin w ł ż ą ż ł ś ła nie mi powiedzia , e pan w dalszym ci gu oskar a Miko aja i nawet przekonywał pan... Zapiera ł ł ł ł ń ło mu oddech i nie doko czy . Z nies ychanym niepokojem s ucha , jak ten cz ł łowiek, który go przejrza na 528 wsKros, zapar ł ć ę ł ę ł si samego siebie, ba si uwierzy i nie wierzy . W dwuznacznikach gor ś ś ć ę ł ę ł ączkowo doszukiwa si ukrytego sensu i stara si uchwyci co okre lonego, definitywnego. — Pan Razumichin! — zawo ą ą ż ł ę ł ła Porfiry, jakby si ucieszy , e milcz cy dot d Raskolnikow wreszcie si ł ł ć ę odezwa . — Che--che-che! Bo pana Razumichina trzeba by o odstawi : to pi ł ł ąte ko o u wozu. Pan Razumichin nic tu nie ma do roboty, to cz owiek postronny, przybieg ć ł ć ł do mnie taki blady... Bóg z nim, po co go w to miesza ! Chcia by pan wiedzie , jak wygl ł ą ę ż ąda sprawa z Miko ajem, przynajmniej jak ja j widz ? Po pierwsze, jest to du y dzieciak, wcale nie tchórz, tylko co ę ś w rodzaju natury artystycznej. Naprawd , niech pan si ż ś ż ś ę nie mieje, e tak go okre lam. Jest niewinny i bardzo wra liwy. Ma serce, jest fantast ś ć ń ć ż ę ą ą. Umie piewa , ta czy , a bajki podobno opowiada tak, e ludzie si schodz , żeby go s ż ś ś ę ł ć łucha . Chodzi do szko y, p ka ze miechu, gdy kto palec poka e, upija się do nieprzytomno ą ś ł ż ści, nie, eby by zepsuty, tylko od czasu do czasu, kiedy kto go wci gnie, tak po dziecinnemu. Ukrad ł ł wtedy, ale nie zdaje sobie z tego sprawy: „Podnios em z ziemi, jaka to kradzie ś ł ż ż?" A czy pan wie, e on jest z raskolników1, a w a ciwie to sekciarz, mia ł ę ł ł w rodzinie biegunów2, a sam niedawno ca e dwa lata sp dzi na wsi u jakiegoś starca3. 1 Raskolnicy (od ro ł ł ł ś. rasko — roz am) — uczestnicy ruchu religij-no-spo ecznego powstałego w opozycji do cerkiewnych reform patriarchy Nikona, przeprowadzanych w latach 1653-1660. Inne nazwy: staro wierzy, staroobrzędowcy. 2 Bieguni (od roś. bieg — bieg, ucieczka) — skrajny nurt raskolnictwa, zdecydowanie odcinaj ę ą ś ę ący si od tego „ wiata Antychrysta". St d ucieczka i krycie si przed szatanem w utajnionych wspólnotach, uchylanie si ś ę od powinno ci obywatelskich, a nawet od posiadania dokumentów jako widomych znaków Antychrysta. Obecna nazwa: Prawdziwie Prawos ś ławni Chrze cijanie. 3 Starzec (od ro ś ą ś ś. stariec) — wi tobliwy mentor, wobec którego nowicjusz (ro . pos ń ł ą łusznik) zobowi zany jest do absolutnego pos usze stwa. Ten typ przewodnictwa duchowego zrodzi ś ś ł ą ę ł si w Egipcie z pocz tkiem IV w. G o nym o rodkiem ruchu starców w XIX w. w Rosji by ń ła Pustelnia Opty ska pod Kozielskiem. 529 w szysiKiego tego dowiedzia ę ą ę łem si od mego i od jego s siadów. Ba, co wi cej, chciał uciec do pustelni! Czu ę ł ę ł ł ł powo anie, modli si po nocach, zaczytywa si w starych, „prawdziwych" ksi ę ć ł ł ł ł ęgach. Petersburg podzia a na niego bardzo, zw aszcza p e pi kna, no i wódka. Ulega wp ż ł ływom, zapomnia o starcu i o wszystkim. Wiem o tym, e pewien tutejszy artysta polubi ął ć ł ę ą ł go, zacz do niego przychodzi . Jak zdarzy si ten wypadek, zl kł si ś ę ł ą ą ć ż ć ć ę ł ę i chcia si powiesi ! Ucieka ! Có poradzi z t opini , jaka utar a si w ród ludu o naszym s ż ą ą ądownictwie. S ludzie, których sam wyraz „s d" napawa przera eniem. Kto jest temu winien? Zobaczymy, co zrobi ł ż ż ą ą nowe s dy. Daj Bo e, eby by o lepiej! Zatem w wi ł ę ą ś ł ęzieniu przypomnia sobie widocznie wi tobliwego starca; znowu si pojawi a Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanowiczu, co dla niektórych ludzi u nas znaczy „przyjąć cierpienie"? To nie znaczy, ą ś ć żeby cierpie za kogo , ale po prostu wzi ć na siebie cierpienie, ł ż a je eli owo cierpienie pochodzi od w adzy, to tym lepiej. Za moich czasów siedzia ł ł ę ł w wi zieniu przez ca y rok pewien nader spokojny aresztant, ca ymi nocami czytał na piecu1 Bibli ę ł ę ń ż ł ę ę, tak si rozczyta , e w ko cu ze szcz tem straci miar i pewnego razu ni z tego, ni z owego z ż ą ł ł ł łapa ceg ę i rzuci ni w naczelnika, bez adnego powodu. Ale jak rzuci ć ż ś ł: umy lnie o arszyn od niego, eby czasami nie trafi ! Wiadoma rzecz, co czeka aresztanta, który rzuca si ą ż ł ę ą ę z broni w r ku na prze o onych, zatem „przyj ł cierpienie". Otó ś ą ś ł ł ż ż przypuszczam, e Miko aj w a nie chce „przyj ć cierpienie" czy co w tym rodzaju. Jestem tego pewny, mam na to dowody. Tylko że on nie wie o tym, o czym ja wiem. Co, nie przypuszcza pan, ż ś ć ś żeby w ród ludu mogli istnie tego rodzaju fanta ci? Ale masami! A wp ął ł ć ł ę ływ owego starca teraz znowu zacz dzia a , zw aszcza po próbie powieszenia si . Zreszt ż ś ą sam mi wszystko opowie, przyjdzie. Pan my li, e wytrzyma? Niech pan poczeka, jeszcze si ę ę wyprze. Z godziny na godzin czekam, 1 Na tradycyjnych wiejskich piecach w Rosji znajdowa ę ło si obszerne legowisko do spania. 5ż 30 e przyjdzie odwo ą ł ł ć ła zeznania. Polubi em tego Miko aja i wybadam go porz dnie. Co pan o tym s ł ł ądzi? Che, che! Na niektóre pytania odpowiedzia mi zupe nie do rzeczy, oczywi ł ę ł ście dowiedzia si , co trzeba, by dobrze przygotowany. Ale inne pytania to po prostu jak groch o ę ż ścian , nic absolutnie nie rozumie, nie wie i nie przypuszcza nawet, e nie wie! Nie, Rodionie Romano-wiczu, mój dobrodzieju, to nie Mikołka! To sprawa fantastyczna, ponura, sprawa wspó ę ł ą łczesna, z naszych czasów, kiedy zm ci o si serce cz ę ż ś ż ę łowieka, kiedy szermuje si frazesem, e krew „od wie a", i propaguje si komfort życiowy. Tutaj zna ż ę ć literatur , teoretycznie rozdra nione serce. Widoczne jest zdecydowanie na pierwszy krok. Ale zdecydowanie specjalnego rodzaju: zdecydowa ę ł si , jakby spad ł ż ł ł ł z wierzcho ka góry albo zlecia ze szczytu wie y, i poszed zabijać nieprzytomny. Zapomnia ł ł ą ą ł zamkn ć za sob drzwi, ale zabi dwie osoby, zabi dla zasady. Zabi ę ąć ł ąż ł ć ł ł ł, ale pieni dzy wzi nie potrafi , a co zd y zabra , to ukry pod kamieniem. Ma o mu by ę ł ł ą ę ło m ki, któr zniós , kiedy siedzia za drzwiami, a do drzwi si dobijano i dzwonił dzwonek. Nie, wraca jeszcze raz do pustego ju ż ł ż mieszkania, pó przytomny, eby ten dzwonek sobie przypomnie ć ą ć, zapragn ł jeszcze raz zazna zimnego dreszczu... Powiedzmy, ł ę ś ł ż ę że sta o si to w malignie, ale tu jest jeszcze co : zabi , lecz uwa a si za uczciwego cz ł ę ź łowieka, gardzi lud mi, snuje si niczym blady anio — nie, dajmy spokój Miko ł łce, mój dobrodzieju, Rodionie Romanowiczu, to nie Miko ka! Po wszystkim, co zosta ł ą ło powiedziane poprzednio, a co tak bardzo wygl da o na wyrzeczenie si ł ł ń ż ę oskar ania Raskolniko-wa, takie zako czenie by o zgo a nieoczekiwane. Raskolnikow zatrz ę ł ąs si jak w febrze. — Wi ł ć ę ą ł ł ęc... zatem... kto... zabi ? — zapyta , nie mog c si powstrzyma , urywanym g osem. Porfiry a ł ł ę ł ż odchyli si na oparcie krzes a, jakby zaskoczy o go to pytanie. — Jak to, kto zabi ł ą ł ż ł?... — powtórzy , jakby nie dowierzaj c w asnym uszom. — Przecie to pan zabił, Rodionie Romano- 531 wiczu! W ł ą ś ł ł ś ła nie pan zabi ... — doda prawie szeptem, tonem wiadcz cym o ca kowitej pewności. Raskolnikow zerwa ł ą ł ę ł ę ł si z kanapy, posta chwil i usiad znowu, nie mówi c ani s owa. Konwulsyjny skurcz wykrzywił mu twarz. — Jak to usteczka dr ł ą ą ł żą, zupe nie jak wtedy — b kn ł ze wspó czuciem Porfiry. — Pan mnie widocznie ł ę ł źle zrozumia , Rodionie Romanowiczu, dlatego si pan tak zdziwi — doda ć ż ś ł ł ł po chwili milczenia. — Przyszed em w a nie po to, eby powiedzie wszystko i zagrać w otwarte karty. — ł ł To nie ja zabi em — szepnął Raskolnikow, jak wystraszone dziecko, przy apane na gorącym uczynku. — Nie, to pan, Rodionie Romanowiczu, pan, nikt inny — surowo i z przekonaniem szepnął Porfiry. Obaj zamilkli i milczenie trwa ę ł ło nieprawdopodobnie d ugo, dobre dziesi ć minut. Raskolnikow opar ł ł ł ł ę ł si okciami o stó i w milczeniu wichrzy sobie w osy. Porfiry siedział spokojnie i czeka ą ł ł. Nagle Raskolnikow spojrza na niego z pogard . — Pan znowu zaczyna swoje dawne dywagacje, Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, ę ż że te si to panu nie sprzykrzy? — Niech ś że pan da spokój, po co mi teraz jakie chwyty? Co innego, gdyby ta rozmowa odbywa ż ś ę ła si przy wiadkach, ale szepczemy przecie tutaj sam na sam. Widzi pan przecie ą ć ł ć ł ż ż, e nie po to przyszed em, aby pana goni i apa jak zaj ca. Czy pan się przyzna, czy nie, w tej chwili jest mi to oboj ł ś ętne. Osobi cie jestem zupe nie przekonany. — A wi ł ł ęc po co pan przyszed ? — zapyta Raskolnikow. — Powtarzam panu moje pytanie: je ż śli uwa a mnie pan za winnego, to dlaczego nie wsadzi mnie pan do więzienia? — Dobre pytanie! Odpowiem panu na to szczegółowo: po pierwsze, aresztowanie pana tak z miejsca byłoby dla mnie niekorzystne. — Jak to niekorzystne? Skoro jest pan zupe ą ń łnie przekonany, to pa skim obowi zkiem... 532 — Ba, có ą ż ż z tego, e jestem przekonany? Na razie to tylko moje marzenia. Zreszt , mam pana wsadzi ę ł ż ć po to, eby mia pan spokójl Pan o tym dobrze wie, skoro pan si sam naprasza. Skonfrontuj ł ż ę pana, na przyk ad, z tym mieszczuchem, a pan mu powie: „Có to, pijany jeste ś ł ę ą ł ą ś? Kto mnie z tob widzia ? Wzi łem ci po prostu za pijaka i by e pijany", no i co ja wtedy panu odpowiem, tym bardziej ń że pa skie twierdzenie jest prawdopodobniejsze niż jego. Bo w jego zeznaniu tkwi sama psychologia, która do takiej mordy nawet nie pasuje, a pan trafia w sedno, bo dra ż ę ń chla wód , a za dobrze o tym wiadomo. Przyzna ł ż ż łem przecie panu szczerze kilka razy, e ca a ta psychologia ma dwa ko ę ń ż ńce i e ten drugi koniec, pa ski, jest wi kszy i o wiele prawdopodobniejszy. A poza tym nie mam na razie dowodów przeciwko panu. I aczkolwiek zamknę pana mimo wszystko, i widzi pan, nawet sam przyszed ę ć łem (cho tak si zwykle nie robi) uprzedzić pana o wszystkim, to jednak mówi ę ż ę ż ę panu szczerze (tak równie si nie robi), e b dzie to niekorzystne dla mnie. Po drugie, przyszedłem dlatego... — No tak, a po drugie? — Raskolnikow ci ć ł ł ągle jeszcze nie móg z apa tchu. — Dlatego, ż ł ż ż ś ę że jak ju powiedzia em, uwa am, i winienem panu wyja nienie. Nie chc , żeby pan mia ę ą ę ż ł mnie za potwora, tym bardziej e czuj do pana szczer sympati , może pan w to wierzy ł ą ć lub nie. Wobec tego, po trzecie, przyszed em do pana z otwart , wyra ń ę ł ę ą ą źn propozycj — niech pan si zg osi i przyzna. To b dzie niesko czenie korzystniejsze dla pana, no i dla mnie, bo nareszcie pozb ę ę ę ęd si tej sprawy. A wi c, czyż nie jest to szczerość z mojej strony? Raskolnikow zastanawia ę ę ł si przez chwil . — Niech pan pos ł ż łucha. Sam pan powiada, e to jest tylko psychologia, a wjecha pan na matematyk ę ś ę. A co, je li pan si teraz myli?... — Nie, mój panie, ja si ł ę ę nie myl . Mam pewien punkt zaczepienia. Znalaz em go już wtedy z bosk ą ą pomoc ! — Jaki punkt? 533 — Nie powiem, Rodionie Romanowiczu. W ka ż ż ł żdym razie teraz nie mam ju prawa d u ej zwleka ż ę ę ę ć i zamkn pana. Niech wi c pan si zastanowi: teraz jest mi ju wszystko jedno, bo sz ę ż ł ło mi tylko o pana. S owo honoru, e tak b dzie lepiej. Raskolnikow ś ł ś u miechnął się z o liwie. — Przecie ś ść ż ż to jest nie tylko mieszne, ale nawet bezwstydne. Przypu my nawet, e jestem winien (czego wcale nie mówi ć ł ę ę), z jakiej racji mam si zg asza do pana i przyznawa ł ę ę ż ż ć, je eli sam pan powiada, e tam u pana b d mia spokój! — Ach, Rodionie Romanowiczu, nie nale ż ł ć ży bra wszystkiego dos ownie, mo e to niezupe ż ę łnie b dzie spokójl Przecie to tylko teoria, w dodatku moja, a czy ja jestem dla pana autorytetem? A mo ś ż że te co jeszcze ukrywam przed panem nawet teraz? Nie mog ć ż ł ą ż ę przecie tak wzi ć i wy o y wszystkiego przed panem, che-che! Rzecz inna, jaką pan odniesie z tego korzy ą ą ść. Czy pan wie, jakie zmniejszenie kary poci ga za sob takie przyznanie si ę ł ś ę? No i ta okoliczno ć, kiedy pan zg osi si z przyznaniem. Niech pan tylko pomy ę ę ł ł ę ż ą ś śli: kto inny wzi ł ju win na siebie i pogmatwa ca ą spraw . A ja przysi gam panu na Boga, ę ą ę ż ń ę ł ą że tak „tam" wszystko obrobi i urz dz , e pa skie wyznanie b dzie wygl da o na zupe ę ł ę ą łn niespodziank . Ca e to psychologiczne dociekanie zniszcz , wszystkie podejrzenia w stosunku do pana sprowadz ę ę ń ż ę do zera, tak e pa skie przest pstwo b dzie wygl ś łę ę ą ę ł ąda o na co w rodzaju chwilowego ob du, bo mi dzy nami mówi c, to naprawd był ob ł ę ł łęd. Jestem uczciwym cz owiekiem i dotrzymuj s owa. Raskolnikow milcza ł ę ł ą ł ą ł ponuro, ze zwieszon g ow . D ugo si zastanawia , po czym znowu si ł ą ś ę u miechn ł, lecz tym razem agodnie i smutno: — Ach, nie trzeba! — po wiedzia ę ć ą ł ł ł, jakby zupe nie nie usi uj c maskowa si przed Porfirym. — Nie warto, nie potrzebuj ł ę waszego z agodzenia kary! — No tak, tego w ś ł ł ę ś ła nie si obawia em! — jakby mimo woli stwierdzi po piesznie Porfiry. — Tego w ł ł ę ż ł ę ś ła nie si obawia em, e pan nie b dzie potrzebowa naszego z agodzenia kary. 534 Raskolnikow popatrzył na niego smutno i przenikliwie. — Niech pan nie gardzi ę ż ą ą życiem! — ci gn ł dalej Porfiry. — Du o lat b dzie pan miał jeszcze przed sob ł ą. Nie potrzebuje pan z agodzenia kary, no to nie! Co za niecierpliwy człowiek z pana! — Jakich lat b ą ż ł ę ęd mia du o przed sob ? — No, ż ż ż życia! Có to, jest pan prorokiem, du o pan wie? Szukajcie, a znajdziecie. Mo e Bóg pana tak do ż świadcza. Przecie nie na wieki pan pójdzie pod klucz... — Zw ę ł ś ł łaszcza przy z agodzeniu kary... — roze mia si Raskolnikow. — A co, zl ż ć ż ż ę ł ę ł ąk si pan bur uazyjnego wstydu? Bardzo by mo e, e pan si przestraszy , nie wiedz ł ł ś ę ę ąc nawet o tym, bo jest pan m ody! A jednak w a nie pan nie powinien si l kać czy te ę ć ż wstydzi przyznania si do winy. — E-ech, gwi ą ż żd ę na to! — szepn ł Raskolnikow pogardliwie i z obrzydzeniem, jakby uwa ć ż ł ża , e nawet mówi o tym nie warto. Wsta ż ł ł ś ą ł, jakby chc c wyj ć, ale zaraz usiad z powrotem. Widoczne by o, e miota nim rozpacz. — No w ż ś ę ł ż ż ś ła nie, gwi d ę sobie! Zawiód si pan na sobie i my li pan, e panu prymitywnie pochlebiam. Du ę ł ż ł ż żo pan prze y ? Du o pan wie? Wykombinowa pan sobie teori i wstyd panu, ł ł ł ż ł że go zawiod a, bo ju zbyt banalnie wypad a ta ca a historia! Podle wypad a, to prawda, mimo to jednak nie jest pan beznadziejnym łajdakiem. Wcale nie jest pan takim ł ł ł ł ł ajdakiem! Przynajmniej pan sobie d ugo nie zawraca g owy, od razu doszed pan do ostatecznego kresu. Za kogo ja pana bior ł ż ę? Uwa am pana za cz owieka, który gdy odnajdzie swego Boga lub wiar ć ę ł ę, to pozwoli sobie kiszki wypruwa , b dzie sta i z u ł ę ł ż śmiechem patrzy na swoich oprawców. Zatem niech pan odnajdzie, a b dzie pan y . Przede wszystkim ju ż ż ż dawno potrzebna panu zmiana powietrza. Có , cierpienie to tak e dobra rzecz. Niech pan pocierpi. Mo ż ć ż ę ł że Miko ka ma racj , e chce cierpie . Wiem, e pan jest niedowiarkiem, ale niech pan 535 nie ż ę m drkuje przewrotnie, niech pan bierze życie po prostu, bez tych dywagacji. Mo e pan by ą ć spokojny — wyrzuci ono pana prosto na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? Sk d mog ż ą ż ż ż ę ć ę wiedzie ? Wierz tylko, e ma pan du o ycia przed sob . Wiem, e bierze pan to, co mówi ę ą ę, za z góry przygotowan oracj . Ale to nic, przyjdzie czas, kiedy pan to sobie przypomni, i mo ż ę ś ł ę że si panu przyda, dlatego w a nie to mówi . Dobrze jeszcze, e zabił pan tylko t ę ł ż ć ąś ą ę ę starowin . Bo móg pan przecie wykombinowa sobie jak inn teori i zmajstrowa ć ę ż ć ś ć co po stokro potworniej szego. A mo e powinien pan dzi kowa Bogu. Sk ę ś ę ż ąd pan wie? Mo e Bóg oszcz dza pana dla jakiego celu. Niech pan b dzie wielkoduszny i mniej si ą ę ł ą ę ę l ka. Zl k si pan nadchodz cej godziny odkupienia? Nie, teraz to ju ł ś ę ż ć ę ż wstyd si ba . Tu ju wchodzi w gr sprawiedliwo ć. Niech pan spe ni to, czego żąda sprawiedliwo ł ż ę ż ść. Wiem, e pan nie wierzy, ale przysi gam panu, e pan wyp ynie. I jeszcze będzie panu dobrze. Teraz potrzebne jest panu tylko powietrze, powietrze, powietrze! Raskolnikow drgn . ął — A kim ą że pan jest? — krzykn ł. — Co z pana za prorok? W imieniu jakiego majestatu wieści mi pan te proroctwa? — Kim jestem? Cz ą ż ł ę ń łowiekiem sko czonym i niczym wi cej. Cz owiekiem mo e czuj cym i wspó ń ł ą ś ś ż ą łczuj cym, powiedzmy, te co nieco umiej cym, ale zupe nie sko czonym. Pan za ż ż ż ł ł ś to ca kiem inna sprawa: przed panem jest ca e ycie (chocia kto wie, mo e też b ż ż ł ł ę ędzie si snu o jak dym i spe znie na niczym). I có z tego, e pan przejdzie do innej kategorii ludzi? Przecie ł ż ę ń ż pan, z pa skim usposobieniem, nie b dzie chyba a ował komfortu? Co z tego, ż ł ż ć że by mo e, przez d ugi czas nikt pana nie dostrze e? Czas nie ma znaczenia, chodzi o pana samego. Niech pan b ń ł ędzie jak s o ce, a wszyscy pana zobacz ę ś ż ę ę ł ż ć ż ł ą. Znowu si pan u miecha, e niby Schiller ze mnie? Mog si za o y , e wed ug pana chc ę ę ż ć ę ę si panu przypochlebi ! No i co, mo e naprawd si przypochlebiam, che-cheche! Zreszt ń ż ć ł ć ą, pa ska wola, mo e mi pan nie wierzy na s owo i w ogóle nie wierzy , zgadzam się 536 na to, bo taki ju ś ś ż mam zwyczaj. Dodam tylko: ile we mnie nikczemno ci, a ile uczciwo ci, sam pan mo ć ą że os dzi ! — Kiedy pan zamierza mnie aresztowa ? ć — No có ć ć ę ł ż, pó tora dnia lub dwa dni mog jeszcze pozwoli panu pospacerowa . Niech pan si ę ę ł ż ę zastanowi, mój drogi, niech pan si pomodli. Tak b dzie lepiej, s owo honoru, e lepiej. — A je ś ł ę żeli uciekn ? — zapyta Raskolnikow z dziwnym u miechem. — Nie, nie ucieknie pan. Ch ł ł łop by uciek , uciek by nowomo-dny sekciarz, lokaj cudzych my ć ł ś ł śli: wystarczy takiemu pokaza tylko koniec palca, a jak g upi Ja uwierzy na ca e życie, w co pan tylko zechce. Ale pan nie wierzy ju ę ę ą ż w swoj teori , wi c z czym pan b ę ę Ż ł ędzie ucieka ? I co panu przyjdzie z ucieczki? ycie uciekiniera jest ci żkie i wstr tne, a pan przede wszystkim chce ę ą ę ą ś ć ć ży , mie okre lon pozycj i odpowiedni atmosfer . Czy ucieczka da to panu? Je ż ę ż żeli pan ucieknie, to pan sam wróci. Bez nas ju si pan nie mo e obej ą ł ś ść. Gdybym za pana posadzi pod kluczem, posiedzi pan miesi c, dwa, no, powiedzmy trzy i nagle wspomni pan moje s ę łowa, przyzna si pan, niespodzianie nawet dla siebie samego. Godzin ę ż ł ę ę przedtem nie b dzie pan wiedzia , e si pan przyzna. Pewny jestem, ą ę że pan si zdecyduje „przyj ć cierpienie". Pan mi teraz nie wierzy, ale sam pan w ko ę ńcu do tego dojdzie. Bo cierpienie, prosz pana, to wielka rzecz. To nie ma znaczenia, że obros ż ś ę ł łem t uszczem, mimo to wiem, niech si pan nie mieje, e w cierpieniu jest pewna idea. Miko ę łka ma racj . Nie, pan nie ucieknie, Rodionie Roma-nowiczu. Raskolnikow podniós ż ł ę ą ę ł si i wzi ł czapk . Porfiry Pietrowicz wsta równie . — ł ę Wybiera się pan na spacer? Wieczór b dzie ładny, żeby tylko burzy nie by o. Zresztą od ę ą ż ę ł ż świe y oby si powietrze... Równie wzi ł czapk . — Tylko bardzo prosz ś ę ż ę, niech pan sobie nie wmawia czasem, e ja si dzi panu przyzna ą ł łem — powiedzia Raskolnikow z ponurym uporem. — Pan jest interesuj cym człowiekiem 53 ł 7 i s ucha ł ę ś łem pana tylko przez ciekawo ć. Ale do niczego si panu nie przyzna em... Niech pan to sobie zapamięta. — No, ju ę ż ż ę ż dobrze, wiem, zapami tam. Ale pan dr y! Niech pan b dzie spokojny, dobrodzieju, b ż ę ę ż ędzie, jak pan sobie yczy. Niech pan si troch przejdzie, ale za du o nie mo ć ą ń ą ę ś żna spacerowa . Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedn male k pro b — doda ż ż ł ż ł, zni ywszy g os. — Rzecz jest dra liwa, lecz bardzo wa na: w razie czego (w co zreszt ł ż ę ą nie wierz i do czego uwa am pana za niezdolnego), gdyby jednak przysz a panu ochota w ci ęć ę ś ń ć ę ę ągu czterdziestu czy pi dziesi ciu godzin jako inaczej zako czy t spraw , w jaki ż ę ą ł ś fantastyczny sposób, na przyk ad targn wszy si na ycie (co jest przypuszczeniem bezsensownym, wi ę ć ą ęc niech mi pan daruje), to prosz zostawi krótk , ale tre ę ą ściw notateczk . Tak ze dwa wiersze, tylko dwa wiersze, i o kamieniu niech pan wspomni, to b ś ę Ż ędzie bardziej godnie. No, do widzenia... ycz dobrych my li, godnych czynów. Porfiry wyszed ć ę ł ś ł ł, by jaki zgarbiony i stara si omija wzrokiem Raskolnikowa. Raskolnikow podszed ż ą ś ą ł ę ł do okna i ze wzmo on niecierpliwo ci odczeka chwil , aż wed ę ć ś ług jego wyliczenia Porfiry powinien zej ć ze schodów i oddali si od domu. Po czym sam wyszedł pospiesznie. III Pod ł ć ł ę ł ł ąży do Swidrygaj owa. Czego si móg spodziewa od tego cz owieka, sam nie wiedzia ł ł ąś ł ę ł ę ł. Ale cz owiek ten mia nad nim jak w adz . Skoro raz zda sobie z tego spraw , nie móg ś ł ą ą ż ę ł si ju otrz sn ć, zw aszcza za teraz. Po drodze m ł ł ł ęczy o go przede wszystkim pytanie, czy Swid-rygaj ow by u Porfirego. S ł ą ż ł ł ę ł ł ł ądzi i móg przysi c, e nie by ! Zastanowi si raz jeszcze, przypomnia sobie szczegó y wizyty Porfirego i doszed ł ż ł do wniosku, e nie, na pewno nie by . 538 Ale o ile nie był dotychczas, to pójdzie czy nie? Na razie, s ą ć ł ł ł ądzi , chyba nie pójdzie. Dlaczego? Nie potrafi by wyt umaczy , zreszt nie chcia ł ć ł ę ł ł ś ł ł teraz ama sobie nad tym g owy. M czy o go to, ale w a ciwie nie obchodzi o specjalnie. Rzecz dziwna i trudna do uwierzenia: o swoim nieuniknionym, bliskim losie niewiele my ż ś ł ę ł śla , i to z roztargnieniem. M czy o go co innego, daleko wa niejszego, wyj ę ę ł ą ątkowego, dotycz cego jego samego. Czu si przy tym nadzwyczaj przem czony moralnie, niemniej jednak umys ż ł ł jego pracowa tego dnia sprawniej ni kiedykolwiek. Czy warto by ż ę ć ł ę ło po tym wszystkim, co si sta o, zajmowa si ró nymi drobiazgami? Czy warto, na przyk ć ł ł ę ć ład, zabiega , aby Swidrygaj ow nie chodzi do Porfirego, zastanawia si , bada ł ś ć ć, traci czas na jakiego tam Swidrygaj owa! O, jak ł ę że mu si to wszystko sprzykrzy o! A jednak mimo to szed ś ł ż ł ł do Swidrygaj owa. Czy by oczekiwa od niego czego nowego, wskazówki, wyj ś ę ą ścia? Ton cy brzytwy si chwyta! Czy to przeznaczenie, czy jaki instynkt pcha ł ż ż ć ę ż ł ich ku sobie? A mo e tylko zm czenie, rozpacz. By mo e, e przyda by mu się kto ł ę ś ął ż ł ś inny, a do Swidrygaj owa idzie, bo ten si tak jako nawin . Sonia? Po có mia by teraz i ł ł ż ś ą ć ść do Soni? Znowu prosi j o lito ć? Sonia przera a a go. By a uosobieniem nieub ś ż łaganego wyroku, niewzruszonego postanowienia. To znaczy, e trzeba pój ć albo jej drog ą ę ć ł ł ą, albo jego. Nie, teraz zw aszcza nie by w stanie zobaczy si z ni . Nie, lepiej zbada ł ę ł ć Swidrygaj owa: co się tam kryje? Zdawał sobie spraw , że ten Swidrygaj ow od dawna ju ś ł ż by mu bardzo do czego potrzebny. Jednak co oni mog ć ą ł ć ą mie ze sob wspólnego? Nawet ich zbrodnie nie mog y by do siebie podobne. Przy tym ten cz ł łowiek by niesympatyczny, ewidentnie bardzo zepsuty, na pewno chytry i ob ż ą ł łudny, prawdopodobnie bardzo z y. Opowiadaj o nim przeró ne rzeczy. Zaj ć ł ę ął si dzie mi Katarzyny Iwanowny, to prawda, ale kto wie, po co i dlaczego to zrobi . Widocznie ma jakieś zamiary i plany. 539 Bardzo niepokoi ę ł ś ą ł ła go i ani na chwil nie opuszcza a jeszcze jedna my l, któr stara się odp ę ę ł ę ł ę ł ł ć ędzi , tak dalece by a straszna! Swidrygaj ow kr ci si ko o niego i kr ci si dalej. Swidrygaj- ę ł ł ż łow zna jego tajemnic . Swidrygaj ow mia zamiary w stosunku do Duni. A je eli jeszcze je ma? Z ca ą ż ż ż ć ą ś łą niemal pewno ci powiedzie mo na, e ma. A je eli znaj c jego tajemnic ć ż ę ł ą ę i zdobywaj c przez to w adz nad nim, zechce jej u y jako broni przeciwko Duni? My ę ł ś ł ę śl ta m czy a go nawet we nie, lecz po raz pierwszy zda sobie spraw z tego tak dobitnie w ł ł ł ś ła nie teraz, gdy szed do Swidrygaj owa. Doprowadza o go to do pasji. Po pierwsze, ca ę ę ć ę ła sytuacja si zmieni: trzeba b dzie zaraz wtajemniczy we wszystko Duni . Mo ż ś ę ć ę ć ę ś ę że trzeba b dzie po wi ci si , aby uchroni Duni od jakiego nierozwa nego kroku. List? Dzi ł ś ł ć ż ś rano Dunia dosta a jaki list! Kto w Petersburgu móg do niej pisa ? Mo e Ł ż ż ę u yn? Razumichin pilnuje, to prawda, ale on o niczym nie wie. Mo e trzeba b dzie wtajemniczy ę ł ś ć i Razumichina. Raskolnikow pomy la o tym ze wstr tem. W ka ę ł ę ć ę ż żdym razie nale y jak najpr dzej zobaczy si ze Swidrygaj owem. Dzi ki Bogu, w tym wypadku szczegó ę ą ł ż ły nie b d mia y znaczenia, lecz tylko sama istota rzeczy. Ale je eli Swidrygaj ż łow intryguje przeciwko Duni, je eli jest zdolny do tego, to... Raskolnikow by ę ś ą ż ł tak bardzo zm czony i wyczerpany przej ciami w ostatnim miesi cu, e tego rodzaju zagadnie ą ć ą ł ń nie umia rozwi zywa inaczej, jak tylko decyzj : „Wtedy go zabij ę ś ę ą ą ł ś ż ę". Tak te pomy la i teraz z rozpaczliw determinacj . Serce mu si cisn ło. Stanął na ł ł ą ę ć ą ę ą środku ulicy i zacz ł si rozgl da : któr dy idzie i dok d doszed ? By na prospekcie Newskim, jakie ś ś ś trzydzie ci, czterdzie ci kroków od placu Siennego, przez który przeszed ę ł ę ę ł ł. Ca e pierwsze pi tro domu na lewo zaj te by o przez traktierni . Wszystkie okna by ę ą ą ą ż ś ły otwarte na o cie , traktiernia, s dz c z poruszaj cych si w oknach postaci, by ł ę ł ę ź ś ł ł ła przepe niona. Dochodzi piew, d wi ki klarnetu, skrzypiec i grzmia b ben. S ychać by ć ż ł ło piski kobiet. Raskolnikow chcia ju zawróci , 540 nie rozumiej ł ę ąc, po co skr ci na prospekt Newski, gdy nagle w jednym z otwartych okien zobaczy ł ł ę ą ą ł siedz cego przy stole z fajk w z bach Swidrygaj owa. Zdumia o go to i przerazi ł ł ł ło. Swidrygaj ow obserwowa go w milczeniu i co uderzy o Raskol-nikowa, chciał prawdopodobnie wsta ż ę ś ż ć, eby odej ć, nim b dzie zauwa ony. Raskolnikow natychmiast uda ę ł ą ę ą ś ż ż ł, e go nie widzi i e w zamy leniu patrzy w inn stron . Przygl da mu si jednak ukradkiem. Serce mu bi ć ł ś ł ło. Tak jest, Swidrygaj ow oczywi cie nie chcia by widziany. Wyj ę ż ł ę ć ą ł ż ł ż ął z ust fajk i ju mia si schowa , gdy odsuwaj c krzes o, zauwa y zapewne, e Raskolnikow widzi go i obserwuje. Rozegra ę ę ła si pomi dzy nimi scena podobna do pierwszego ich spotkania u Raskolnikowa, który udawa ż ś ł ł wtedy, e pi. Swidrygaj ow u ą ę ż ę śmiecha si szelmowsko, coraz szerzej. Obaj wiedzieli, e si widz i obserwują wzajemnie. Wreszcie Swidrygaj ś ł ę ł ś łow roze mia si g o no. — No, no! Jak pan chce, to prosz ł ł ś ę wej ć, jestem tutaj! — zawo a przez okno. Raskolnikow wszedł do traktierni. Znalaz ą ą ł ł go w ma ym pokoiku, o jednym oknie, za wielk sal , w której przy dwudziestu stolikach, w ę ą ś ź śród przera liwego wrzasku piewaj cego chóru, popijali herbat kupcy, urz ż ł ędnicy i ca a masa typów ró nego autoramentu. Z daleka dochodził stuk kuł bilardowych. Na stole przed Swidrygaj ł ł łowem sta a butelka szampana i do po owy opró ł ł ą żniona szklanka. Prócz niego w pokoju by jeszcze ch opak z katarynk , akompaniujący osiemnastoletniej, rumianej dziewczynie w kusej, pasiastej spódniczce i tyrolskim kapeluszu z wst ł ą ż ążkami; dziewczyna, nie zwa aj c na chór w przyleg ej sali, ś ł ł ą ę ą piewa a ochryp ym kontraltem jak ś podwórkow piosenk . — No, do ą ł ł ść! — przerwa jej Swidrygaj ow na widok wchodz cego Raskolnikowa. Dziewczyna urwa ą ł ł ła natychmiast i sta a w pe nym szacunku oczekiwaniu. Swoj rymowaną bzdur ą ł ą ż ą ż ł ś ę piewa a równie z min powa n i pe n szacunku. — Hej, Filip, szklank ł ł ł ę! — zawo a Swidrygaj ow. 541 o ł ę ęu pii wina — powiedzia KasKoiniJcow. — Jak pan sobie ł ę ę ę ż ś życzy, ja nie dla pana. Pij, Katia. Dzi ju nie b d ci potrzebowa . Nala ł ł ż ł ż ł ę ą ł ł jej pe n szklank i po o y na stole ó ty banknot. Katia wypi a wino tak, jak piją kobiety, dwudziestoma ą ęł ł ł łykami, nie odejmuj c szklanki od ust, wzi a rubla, poca owa a w r ł ą ł ł ł ę ęk Swidrygaj owa, który potraktowa to z ca ą powag , i wysz a z pokoju wraz z ch ł ą łopcem z katarynk . Obydwoje byli sprowadzeni z ulicy. Swidrygaj ow przebywał dopiero od niespe ł ż łna tygodnia w Petersburgu, lecz ju by tu na dobre zadomowiony. Kelner Filip by ł ł jego dobrym „znajomym" i nadskakiwa mu. Drzwi do sali zamykano, Swidrygaj ł ę ł ł łow by w tym pokoju jak u siebie. Prawdopodobnie ca e dnie sp dza w tej traktierni, marnej, brudnej i nawet nie trzeciorzędnej. — Szed ą łem do pana — zacz ł Raskolnikow. — Ale sam nie wiem, dlaczego nagle skr ę ł ęci em z placu Siennego na prospekt Newski! Nigdy tu nie bywam. Zwykle skr cam z placu na prawo. Przy tym do pana nie idzie si ę ł ł ę ę t dy. Jak tylko skr ci em, zaraz wpad em na pana! To dziwne! — Czemu nie powie pan wprost: to cud! — Bo, by ł ż ż ć mo e, e to by przypadek. — Jacy dziwni s ć ę ł ę ł ś ą ludzie! — roze mia si Swidrygaj ow. — Nie przyzna si taki, cho by w gruncie rzeczy uwierzy ż ć ł ż ł w cud! Sam pan przecie powiedzia : „by mo e" to tylko przypadek. Jak tu si ż ł ć ą ę wszyscy strasznie boj mie swoje w asne zdanie, nie mo e pan sobie wyobrazi ł ę ć, Rodionie Romanowiczu! Nie mówi o panu. Pan ma swoje w asne zdanie i nie ul ł ć ę ł ąk si pan go mie . Dlatego mnie pan zainteresowa . — Tylko dlatego. — To mi wystarczy. Swidrygaj ł ł ę ź ł łow by wyra nie podochocony, ale tylko odrobin , wypi zaledwie pó szklanki wina. — Zdaje mi si ż ł ę ł ż ę, e by pan u mnie, zanim jeszcze pan si dowiedzia , e zdolny jestem mie ł ż ł ć to, co pan nazywa w asnym zdaniem — zauwa y Raskolnikow. 542 — Wtedy to by ż ło co innego. Ka dy ma swoje powody. A propos cudu, pan chyba spał przez te dwa czy trzy ostatnie dni. To ja poda ż łem panu adres tej traktierni i adnego nie ma w tym cudu, ę ę ł ł że pan tu przyszed . Powiedzia em panu, któr dy tu si idzie, w którym to jest miejscu i o której godzinie mo ę ć żna mnie tu zasta . Pami ta pan? — Zapomnia ł łem — odpowiedzia zdumiony Raskolnikow. — Wierz ł ł ę ę ę. Powtarza em panu dwa razy. Adres wbi si panu mechanicznie w pami ć. Skr ą ł ę ł ł ęci pan tu odruchowo, ale jednak kierowa si pan wed ug adresu, nie wiedz c o tym. Mówi ł ę ż ł ąc wtedy do pana, nie liczy em, e pan mnie rozumie. Pan si atwo zdradza, Rodionie Romanowiczu. I jeszcze co ż ę ł ś. Przekona em si , e w Petersburgu wiele osób mówi do siebie g ł ł ł ś ło no na ulicy. To miasto pó ob ąkanych. Gdyby nauka u nas by a dobrze postawiona, to lekarze, prawnicy i filozofowie, ka ś żdy w swojej specjalno ci, mogliby porobić w Petersburgu nader cenne obserwacje. Rzadko które miasto ma tyle ponurych, ostrych i dziwnych wp ż ą ę ływów na dusz ludzk , co Petersburg. Ju sam klimat ile znaczy! A przecie ł ł ż jest to centrum administracyjne ca ej Rosji i charakter tego miasta musi wp ywać na wszystko. Ale nie o to w danej chwili chodzi. Obserwowałem pana kilkakrotnie. Wychodz ę ł ąc z domu, trzyma pan jeszcze g ow do góry. Po dwudziestu krokach opuszcza j ł ź ł ł ę ą pan, r ce zak ada w ty . Patrzy pan, ale najwyra niej nic pan woko o siebie nie widzi. Potem zaczyna pan porusza ć ć ustami i mówi do siebie, przy czym czasami gestykuluje pan jedn ł ć ę ą ę ą r k . Wreszcie zatrzymuje si pan i stoi na ulicy, nieraz dosy d ugo. To bardzo niedobrze. Mo ż ś że prócz mnie kto jeszcze obserwuje pana, a to ju gorzej dla pana. Mnie tam, w gruncie rzeczy, jest wszystko jedno, ja pana nie wylecz ś ę, ale pan oczywi cie rozumie, o co mi chodzi. — S ę ą ł ś ż ądzi pan, e jestem ledzony? — zapyta Raskolnikow, wpatruj c si w niego badawczo. — Nie, o niczym nie wiem — odpar ł ł ze zdziwieniem Swidrygaj ow. 543 — z^aicm