Andrew M GREELEY Grzechy kardynalne Z angielskiego przełożyłPiotr Kuś ŚWIAT KSIĄŻKI Tytułoryginału THE CARDINAL SINS Obwolutę, okładkęi strony tytułowe projektowała Cecylia Staniszewska Redaktor Justyna Grzegorczyk Licencyjne wydanie klubu „Świat Książki" za zgodąWydawnictwa REBIS Copyright © 1981 by Andrew M. Greeley Copyright © for the Polish translation by REBIS Publishing House Ltd., Poznań1994 Ali rights reserved „B.M." Sp. z o.o. VI O/Warszawa - Świat Książki Warszawa 1994 Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Warszawa, ul. Mińska 65 ISBN 83-7129-058-6 Nr 1061 Pamięci Hildy Lindley ...bo jak śmierćpotężna jest miłość, a zazdrośćjej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomieńPański. Wody wielkie nie zdołająugasićmiłości, nie zatopiąjej rzeki. Pieśńnad pieśniami 8, 6-7 Nota o grzechach kardynalnych Grzechy „kardynalne" (zwane „śmiertelnymi" czy „głównymi") wcale grzechami nie są. Jest to natomiast siedem niepożądanych skłonności osobowości ludzkiej, wiodących do grzesznego zachowania. Pycha, chciwość, nieczystość, gniew, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, zazdrośći lenistwo wypierajączyste i zdrowe ludzkie cechy: szacunek wobec siebie i bliźniego, powściągliwość, poczucie łączności z innym człowiekiem, umiejętnośćswobodnego myślenia, okazywanie radości. Grzechy kardynalne nie sąrezultatem fundamentalnego zła, lecz fundamentalnego dobra, które wymknęło sięspod kontroli, sąrezultatem miłości pogmatwanej, obarczonej poczuciem winy i niewiary w nią. Grzechy kardynalne nie mająnic wspólnego, oczywiście, z członkami Świętego Kolegium, którzy, jak wszyscy dobrze wiemy, grzechów niemalże nie popełniają. Tradycyjna wiara katolicka przyjmuje, że każdy z nas przychodzi na świat ze szczególną indywidualnąskłonnościądo jakiegośgrzechu — z grzechem kardynalnym, silniejszym w danej osobowości od wszystkich innych. Gdyby ktośzechciałzastanowićsięnad „szczególnymi skłonnościami" czterech głównych postaci tej historii, mógłby dojśćdo wniosku, że słabością Kevina jest pycha, Patricka — chciwość, Ellen — gniew (z wybijającym sięod czasu do czasu obżarstwem), a Maureen — lenistwo (czasami nazywane apatią). Wszystkich ich gnębi, jak — przyznajmy — każdego z nas, całkiem spora dawka zazdrości. A. M. G. Od autora Niestety, nie istnieje człowiek, który byłby rzeczywistym odpowiednikiem wymyślonego przeze mnie Patricka kardynała Donahue. Mimo wszystkich swoich wad i słabości, Patrick jest o wiele bardziej skuteczny w działaniu niżwielu purpurowych książąt Kościoła, których w ostatnim czasie ażtylu sięnamnożyło. Ktoś, kto uważnie zbadałby historię Świętego Kolegium, z całą pewnościądoszedłby do wniosku, że przez ostatni tysiąc lat w skład tego grona wchodziło całe mnóstwo znacznie mniej od niego godnych osobistości. Patrick jest wytworem mojej wyobraźni, człowiekiem, który w rzeczywistości nigdy nie istniał, jak zresztąwszyscy bohaterowie tej książki (z wyjątkiem tych, których nazwisk nie oznaczono gwiazdkami w spisie postaci duchownych, znajdującym sięna następnych dwóch stronach). Podobnie wymyślone sąwydarzenia w archidiecezji chicagowskiej po roku 1965. Książka niniejsza, co bardzo ważne, jest tylko powieścią, a nie autentycznąhistorią, biografiączy (stwierdzam to z pewnym smutkiem) autobiografią. A jednak jest bardzo prawdziwa. ANDREW M. GREELEY Chicago wiosna 1981 Lista postaci duchownych występujących na kartach powieści (Gwiazdka przy nazwisku oznacza postaćfikcyjną) monsinior Adolpho, hiszpański kurialista* Sebastiano Baggio, przewodniczący Kongregacji do Spraw Biskupów, „umiarkowany" kandydat na tron papieski Giovanni Benelli, szef rady papieskiej, później arcybiskup Florencji ojciec Carter, amerykański jezuita nauczający w Rzymie* Agostino Casaroli, watykański oficjałzajmujący sięsprawami Europy Wschodniej, później sekretarz stanu Raffaelo Crespi, delegat apostolski* Richard Cushing, arcybiskup Bostonu Partick Henry Donahue, siódmy arcybiskup Chicago* Pericle Felici, sekretarz generalny Rady Watykańskiej, lider konserwatystów w kurii Marcel Flambeau, arcybiskup Luksemburga* John Król, arcybiskup Filadelfii Hans Kiing, szwajcarski teolog Albino Luciani, Salvatore Pappalardo, Giovanni Colombo, Ugo Poletti, Corrado Ursi; włoscy arcybiskupi, „kompromisowi" kandydaci na tron papieski Antonio Martinelli, arcybiskup Perugii* (z Piacenzy) Albert Gregory Meyer, piąty arcybiskup Chicago Dermot McCarthy, irlandzki kurialista* John Courtney Murray, amerykański teolog i ekspert w sprawach wolności religijnej 11 Daniel O'Neil, szósty arcybiskup Chicago* Alfredo Ottaviani, starszy wiekiem reakcyjny kurialista Sergio Pignedoli, „umiarkowany" kandydat na tron papieski John Quinn, prawnik z Chicago, specjalizujący sięw prawie kanonicznym Opilio Rossi, Sylvio Oddi, konserwatywni kurialiści (z Pia-cenzy) Giuseppe Siri, arcybiskup Genui, „konserwatywny" kandydat na tron papieski Samuel Stritch, czwarty arcybiskup Chicago Leo Josef Suenens, arcybiskup Mechelen — Brukseli Jean Yillot, papieski sekretarz stanu Karol Wojtyła, arcybiskup Krakowa John Wright, biskup Pittsburgha (później kardynał) KSIĘGA PIERWSZA Lata czterdzieste 1948 Patrick Donahue byłmoim najlepszym przyjacielem od niepamiętnych czasów. Byliśmy nierozłączni jużwtedy, gdy uczęszczaliśmy do szkoły średniej i potem, kiedy kontynuowaliśmy naukęu jezuitów. Byłwówczas niewielkiego wzrostu (znacznie niższy ode mnie), ale gdy weszliśmy w okres dojrzewania, wystrzeliłwysoko w góręniemalże w ciągu dwóch tygodni. Gdy byłmałym chłopcem, dorośli uważali, że jest uroczy. Później czarowałich swoim spokojnym charakterem i wyszukanągrzecznością. Pewnego razu starsze dziewczyny powiedziały, że jest sexy, ze swoimi jasnymi włosami, długimi rzęsami i srebrnobłękitnymi oczyma. Gdy skończył siedemnaście lat, podobałsięwszystkim kobietom bez względu na ich wiek. Jeszcze dwa lata wcześniej, gdy miałlat piętnaście, Pat na widok dziewczyn zwykł sięjąkaći czerwienić. Obecnie sprawiałwrażenie, że tylko one zaprzątająmu głowę, nawet tak młode i ledwo dojrzałe jak moja „kuzynka", Maureen Cunningham. Wszyscy uważali, że Pat wygląda jak Guy Madison; to porównanie ma sens tylko dla tych, którzy pamiętająówczesnąamerykańskątelewizjęalbo obecnie oglądająnadawane w niej bardzo późno powtórki starych filmów. W każdym razie, niezależnie od tego, czy byłpodobny do Guya Madisona, czy teżnie, miałbardzo zaraźliwy uśmiech, a ogromne poczucie humoru sprawiało, że w krótkim czasie stawałsiędusząkażdego towarzystwa, w którym akurat dane mu było przebywać. Pat nie byłtak dobrym uczniem jak ja ani nie miałzdolności przywódcy. Nie byłteż, co koniecznie muszę podkreślić, tak pobożny jak ja. Błądził, cofałsięw swej wierze, powracając ku Bogu poprzez codzienne uczestnictwo we mszy świętej, odmawianie różańca, krótkotrwałą przemianę, aby później znów skierowaćsięku alkoholowi i łatwym dziewczętom; irlandzka droga do zbawienia — jak zapewniłmnie mój ojciec, który z pewnym niepokojem spoglądałna moje ostrożne, pełne szacunku podejście do wszystkiego co boskie. W którąśsobotęgorącego lipca 1948 roku, bardzo wcześnie, szedłem szosąz Patem, który bez przerwy mówiło mojej kuzynce Maureen. W pewnym momencie minąłnas szary packard, który po chwili zjechałz drogi do rowu, przekoziołkował, a potem eksplodował. Tylko odwaga i błyskawiczny refleks Pata ocaliły jego pasażerów. A ja stałem tam, w kurzu wysuszonej na pieprz drogi, obserwując, jak pomarańczowa kula ognia i dymu pochłania samochód. Wciąż mam przed oczyma tęscenę. Tego dnia schodziłem powoli ze wzgórza, zmierzając do kościoła stojącego na krańcu wsi. Pat szedłakurat w przeciwnym kierunku, a jego radosnego uśmiechu na przystojnej twarzy w żadnym stopniu nie mąciło zmęczenie po zabawie na plaży ostatniej nocy. Zaoferowałmi swoje towarzystwo, decydując, że zawróci i pójdziemy razem do kościoła. Wiedział, że moi rodzice, widząc go ze mną, nie zapytają, gdzie spędziłnoc. Powinienem byćzły na niego; byłmoim gościem i czułem sięodpowiedzialny za jego kondycjęfizycznąi duchową, jednak śmiech i doskonały humor Pata powodowały, że nie można siębyło na niego złościć. — To były takie niewinne pieszczoty — mówił, uśmiechając sięz zadowoleniem — że nie widzę powodu, aby nie przyjąćkomunii dzisiaj na mszy. — Piwo, które piłeśpo północy, naruszyło post przed przyjęciem sakramentu — stwierdziłem sucho. — Mówisz, jakbyśbyłjużmonsiniorem. — Pat z zadowoleniem walnąłmnie w plecy. — A jeszcze nim przecieżnie jesteś. — Będęco najmniej biskupem — powiedziałem. — A może nawet kardynałem. _ Kevin kardynałBrennan. — Roześmiałsię. — To brzmi całkiem nieźle. Mógłbyś uczynićmnie rycerzem papieża albo kimśw tym rodzaju? Asfalt na szosie byłmiękki od niesamowitego gorąca. Ażmnąwstrząsnęło na myśl o drodze powrotnej, po mszy. Zanosiło sięna kolejny nieznośnie gorący dzień. — A Maureen damąpapieskiego dworu — dodałem. — Ona jużtutaj jest damą— stwierdziłPat, potrząsając głowąz aprobatą. — Wiem, że jest twoją kuzynką, ale, wybacz, nikt tak nie potrafi całowaćjak ona. — Wcale nie jest mojąkuzynką— zaprzeczyłem. — Po prostu jej i mój ojciec sąod tak dawna partnerami we wspólnej kancelarii prawniczej, że nazwaliśmy siękuzynami. Pamiętaj, że jej słodkie pocałunki wcale nie sądla mnie zabronione. — To będzie dzień! Kevin Brennan, wzór pobożności, całujący sięz dziewczynąna plaży. Myśl o słodkich wargach Maureen, przyciśniętych do moich ust, była wizjąbardziej nęcącą, niż byłbym skłonny to przyznać. — A gdzie Maureen? — zapytałem. — Czyżby zbyt wielki kac nie pozwalałjej wybraćsięz nami na wzgórze? A może zwyczajnie nie ma na to ochoty? Pat wzruszyłramionami. — Marty Delaney podwiezie dziewczęta z powrotem swoim packardem. Ja postanowiłem odbyć mały spacer. Powiedziałem im, że będziesz zły, jeśli zlekceważękonieczność utrzymania kondycji przed kolejnym sezonem koszykarskim. — Chodzi o twoje stypedium, a nie o moje. To przypomnienie jakby po nim spłynęło. A przecieżpotrzebowałtego stypendium, aby uczęszczaćdo college'u. My, Brennanowie, byliśmy na tyle bogaci, że pieniądze nie stanowiły dla nas problemu. Podejrzewałem, iżPat uważa to za wielkąniesprawiedliwość. Dla mnie zaś niesprawiedliwościąbyło to, że Pat posiadało wiele więcej uroku osobistego i wdzięku niżja. Zanim zdążyliśmy jeszcze cokolwiek powiedzieć, packard Delaneyów wypadłzza ostatniego zakrętu oddzielającego wzgórze od wioski. Marty musiałpędzićz szybkościąco najmniej sześćdziesięciu mil na godzinę. Choćz trudem, ale zmieściłby sięna szosie, gdyby z przeciwnego kierunku nie nadjechałstary buick doktora Crawforda, właśnie zmierzającego do yacht dubu. Delaney zakręcił kierownicą, jak sądzęinstynktownie, aby uniknąćzderzenia z wielką, czerwonąmaszyną, przez co packard zjechałna pobocze, kilkanaście jardów od nas, a następnie przechyliłsiędo rowu. Dalej już poturlałsiębezwładnie niczym żółw po kopulacji, kilkanaście razy koziołkując. Gdy wreszcie zatrzymałsię, koła obracały sięw powietrzu. Pat, ani na chwilęnie straciwszy przytomności umysłu, krzyknął: — Wyciągniemy ich stamtąd! — I ruszyłw kierunku samochodu. Ja natomiast czułem siętak, jakby mi nagle nogi wrosły w ziemię. W końcu ruszyłem za nim, ale każdy mój krok zdawałsiętrwaćwieczność. Wewnątrz rozbitej maszyny krzyczeli i jęczeli ludzie. Pat szarpnąłza drzwiczki. — Pomóżmi, Kevin! — wrzasnął. Wyciągnęliśmy Marty Delaneya zza kierownicy. Cała jego twarz pokryta była lepką krwią. Obok niego znajdowała sięSue Hanlon, nieprzytomna, z pięknymi, smukłymi nogami, wykręconymi pod nienaturalnym kątem. Poprowadziłem zszokowanego, lecz przytomnego Delaneya do rowu przy drodze, podczas gdy Pat delikatnie ułożyłSue na trawie. Właśnie wyciągnęliśmy Joan Ryan i Joe Heeneya z tylnych foteli, gdy eksplodował zbiornik z paliwem. Siła eksplozji odrzuciła nas wszystkich do rowu. Sukienka Joan natychmiast zajęła się ogniem, a po chwili płomienie dotarły do jej długich, jasnych włosów. Dziewczyna jęczała i wyła histerycznie. Joe, straciwszy przytomność, leżałbez ruchu. Na moment dopadła mnie myśl, że zaraz wszyscy umrzemy. Ale Pat i teraz nie straciłzimnej krwi. Przewrócił dziewczynęna ziemię i zacząłobsypywaćjąpiaskiem, by zadusićpłomienie. Przeniosłem Sue w bezpieczne miejsce, dalej od samochodu. I stałem tam, trzymając jąna rękach, otumaniony, podczas gdy Joan, nagle uspokojona, z okopconąi pokrwawionąpiegowatątwarzą, oraz Pat odciągali dwóch chłopaków od płomieni. Nagle pojawiłsięprzy mnie doktor Crawford; udało mu sięzatrzymaćsamochód kilkanaście jardów od miejsca wypadku. Mówiłcośdo mnie, ale go nie słyszałem. Zapewne chciał, żebym położyłSue na ziemię. Uczyniłem to po chwili wahania. Usiadłem obok, a doktor dotknąłjej ręki, odchrząknąłi pokręciłgłową. Kwaśny dym z płonącego pojazdu drażniłmoje nozdrza i sprawiał, że piekły mnie oczy. Ambulans policji stanowej przyjechałpo czasie, który wydawałsięwiecznością. Ted Smith, porucznik policji, i ojciec O'Rourke, zbyt często zaglądający do kieliszka proboszcz z naszego wiejskiego kościoła, stanęli nad dogasającym wrakiem i potrząsali głowami. — Gdybyśmy tu sięznaleźli choćkilka sekund później — mówiłPat, oddychając ciężko — wszyscy by spłonęli. — Twarz i włosy Pata były czarne od sadzy, a jego biała koszula i spodnie brudne i podarte. — I my z nimi — dodałem. I dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że Maureen nie było w samochodzie. — Żadne z nich nie miało prawa przeżyć— powiedziałporucznik jakby przez nos, przeciągając sylaby. Akcent typowy dla najrzadziej zaludnionych obszarów Wiscon-sin. — Pieprzone bachory, całąnoc chleją, a potem pędząz szybkościąsześćdziesięciu mil tam, gdzie jest ograniczenie do dwudziestu. Mieli szczęście, że siętu znalazłeś, Kevin. — Uratowałeśim życie, ale zapewne i dusze — dodałniechlujny stary ksiądz, podciągając purpurowąstułę, której koniec ciągnąłsiępo ziemi. — Gdyby umarli bez ostatniego namaszczenia po tym, co wyprawiali w nocy na plaży, poszliby prosto do piekła. — Skąd ksiądz wie? — zapytałem. Zdaje się, że nikt mnie nie usłyszał. Ujrzałem spazm bólu, przecinający twarz Pata. — Dwoje z nich wygląda, jakby dogorywali, szczególnie ta dziewczyna — powiedziałTed, przygładzając swoje po-tężne wąsy. — Jeśli jednak przeżyją, Kevin, będąto zawdzięczaćtylko tobie. Ciągle oszołomiony powlokłem siędo naszego domu na wzgórzu. Po drodze kilkakrotnie wymiotowałem, a znalazłszy sięw swoim pokoju, rzuciłem sięna łóżko i przespałem resztędnia. — Wszyscy sięwyliżąz ran, z wyjątkiem tej Hanlon — powiedziała moja matka, budząc mnie na kolację. Jej rude włosy lśniły w promieniach zachodzącego słońca. — Sue Hanlon najprawdopodobniej będzie kalekądo końca życia. Jeszcze przez wiele lat prześladowałmnie w snach widok nienaturalnie wykręconych nóg Sue. Teraz nie odróżniam ich jużod poharatanych nóg innej kobiety, których wspomnienie również mnie prześladuje. Pat powróciłdo naszego letniego domu nad jeziorem w ostatnim tygodniu sierpnia, gdy emocje związane z wypadkiem jużopadły. Pewnego popołudnia zaproponowałmecz w baseball przeciwko chłopakom ze wsi. Z powodu jego gapiostwa przegraliśmy z kretesem. Wieczorem więc, podczas kolacji, byłem na niego zły i nadąsany. Pat, nic sobie z tego nie robiąc, żartował wesoło z resztąrodziny. Po kolacji poprosiłmnie o pożyczenie studebakera. Powiedział, że chce zobaczyć, co siędzieje w mieście. Wiedziałem, oczywiście, że pojedzie do Maureen. Pani Cunningham uważała Pata za czarującego młodzieńca i nie widziała nic złego w tym, że jej córka wałęsała siępo południowym Wisconsin z synem hydraulika. W milczeniu podałem mu kluczyki. — Chcesz jechaćze mną? — zapytałkusząco, a jego twarz przybrała ten sam promienny wyraz, którym tak czarowałkobiety. — Moglibyśmy poszukaćpanien Cunningham i Foley. Ellen Foley, do której uczucie Maureen i Pat wmawiali mi od tygodnia, była małą, zagubioną istotką. Maureen wzięła niebożępod swoje skrzydła i tak oto przypadła mi w udziale na mocy zaocznego wyroku. — Zapomnij o tym — powiedziałem ponuro. Usadowiłem sie w bujanym fotelu na frontowym ganku, skąd rozpościerał•g piękny widok na wioskęi jezioro. Mój dziadek i dziadek Maureen zakupili kilkanaście mil kwadratowych na wzgórzach za jeziorem jeszcze przed pierwsząwojną światową, przedkładając spokój i oddalenie nad to, co mój ojciec nazwał„letniskiem slumsów" ciągnącym sięwzdłużplaży. W okresie wychodzenia z zapaści spowodowanej Wielkim Kryzysem mojego ojca często kuszono, aby pozbyłsięswojej części ziemi. W końcu jednak, krótko przed powołaniem do służby wojskowej, Tom Cunningham przekonałgo, że ich firma prawnicza już wystarczająco dobrze prosperuje, aby funkcjonowaći dbaćo interesy rodziny podczas jego nieobecności. Ojciec powróciłz wojny po blisko czterech latach z białymi jak śnieg włosami, piersiąpełną medali i z orłem na ramieniu, po to tylko, aby stwierdzić, że firma prawnicza upadła. Tom był bardziej zainteresowany swoją śliczną, małądziewczynkąniżprowadzeniem firmy. Ojciec, teraz „pułkownik", pozwoliłsobie jedynie na komentarz, że takie sąwłaśnie konsekwencje zbyt późnego ożenku i rzuciłsięw wir pracy z takąsamązaciekłością, z jakąwiódł żołnierzy do ataku pod Monte Cassino i Bastogne. Jużtrzy lata później powodziło sięnam lepiej, niżmogliśmy przypuszczaćw najśmielszych snach, a Cun-ninghamowie, nie wkładając w to zbytniego wysiłku, wieźli się wygodnie na naszych plecach. Ojciec snułplany zbudowania basenu nad jeziorem oraz domu zimowego na Florydzie; i on, i matka z wielkąprzyjemnościąwydawali pieniądze. W tamtych latach marzenia nas wszystkich rosły i wzlatywały w niebo jak napełniony gorącym powietrzem balon. Jużnigdy nie miałsiępowtórzyćWielki Kryzys. Nie było granic nie do przekroczenia. Jednakże wśród naszych sąsiadów w Chicago kilka powojennych lat wytworzyło sytuację, która, jak wydawało sięw 1948 roku, miała trwaćjużzawsze. Cunninghamowie i Bren-nanowie, którym tylko odrobinęlepiej wiodło sięw czasach powszechnych wyrzeczeńod Donahue'ów i Foleyów, teraz byli bogaci. Natomiast ojciec Pata ciągle byłhydraulikiem, a ojciec Ellen — biednym irlandzkim gliniarzem. Obserwowałem, jak jezioro pode mnąrobi sięcoraz bardziej purpurowe w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, jak motorówki przecinająje we wszystkie strony, tworząc białe smugi, a kolorowe żagle zwisająbezwładnie w bezwietrznym powietrzu. Samochody mknęły szosą opasującąbrzeg, wożąc ludzi na wieczorne piątkowe koktajle i przyjęcia. Martwiłem sięo Pata Donahue. Jeśli w przyszłym roku nie zdobędziemy pierwszego miejsca w mieście, najprawdopodobniej straci stypendium. Jeżeli w trakcie sezonu będzie tak uganiałsię za dziewczętami jak przez całe wakacje, ten scenariusz jest niemal pewien. Ojciec usiadłw bujanym fotelu obok mnie. — Piękny widok, prawda? — rzucił. Mruknąłem coś, potakując głową. Cóż, ojciec nie znałmnie za dobrze. Byłem małym chłopakiem, kiedy pojechałna wojnę. Po powrocie do domu zastałswoją żonępięknąjak zawsze, młodsze dzieci szalejące z okazji przyjazdu tatusia i tylko najstarszy, czternastoletni syn okazałsiękimś zupełnie innym, niżbyłprzed czterema laty. Jak to ojciec później określił, byłem „wysokim jak sosna młodzieńcem, o ponurej twarzy, gęstych, rudych włosach i ciemnozielonych oczach". Jakby tego było mało, na „dzieńdobry" zakomunikowałem mu, że mam zamiar zostać księdzem. — Przypomina mi wiele ślicznych miejsc we Włoszech i w Szwajcarii — powiedział w zamyśleniu. Rzadko wracałpamięciądo lat spędzonych na wojnie. — Kilka razy zdawało mi się już, że nigdy tutaj nie powrócę. Milczałem. — Ciężko przeżywasz dzisiejsząporażkę? — Byłnieustępliwy. — Głupia gra — odparłem. — Nie lubisz przegrywać. — A po kim to mam, Pułkowniku? — zapytałem sucho. Jego oczy błyszczały w półmroku. — Byćmoże wygrywanie nie jest tak ważne dla Pata jak dla ciebie. — Teżtak myślę— odparłem. — Kiedy więc wróci samochodem z dziewczynami, i ja zapomnę o wszystkim. Klepnąłmnie w kolano i zniknąłza drzwiami w poszukiwaniu mojej matki, unosząc wraz z sobą miły aromat tureckiej tabaki. Kiedy na podjeździe pojawiłsięstudebaker z Patem i Maureen Cunningham na przednich siedzeniach, momentalnie zapomniawszy o urazie, szybko przerwałem przeprosiny Pata i wcisnąłem sięna tylny fotel obok Ellen Foley. Pomyślałem, że wygląda ze swym długim końskim ogonem jak przestraszona licealistka, która właśnie podpadła w czymśpolicjantowi patrolującemu ulicę. Pat zjeżdżałdo wioski z przesadnąostrożnością. W pewnym momencie Maureen powiedziała mu, że to przecieżmój samochód, więc nie ma powodu, aby jechaćtak powoli. — Oczywiście, Pat — rzuciłem. — Nie mam nic przeciwko temu. Auto jest dobrze ubezpieczone. Nawet jeśli ojciec Maureen zabije cięw ataku szału, O'Rourke zdąży ci udzielić rozgrzeszenia, o ile, oczywiście, będzie dośćtrzeźwy. My natomiast możemy przecieżpograćsobie w szpitalu w karty z Sue Hanlon. — Jużtrzy lata temu powinieneśiśćdo seminarium — odezwała sięMaureen lekceważąco. — Tylko tam wszystkie zakazy i nakazy sąprzestrzegane przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. — I nie ma zepsutych kociaków, którym zdaje się, że pojadły wszystkie rozumy — odparłem. Do Sugar Bowl jechaliśmy jużw ciszy. Szóstym zmysłem wyczułem, że mała osóbka obok mnie zaakceptowała moje słowa. Sugar Bowl była dużąkawiarniąz szafągrającą, jaskrawymi światłami, wszechobecnym zapachem kwaśnego mleka i drewnianymi stołami, które pochodziły chyba jeszcze sprzed wojny secesyjnej. Kiedy do środka wchodziła Maureen, zwróciły sięw jej kierunku wszystkie głowy męskie i większość żeńskich. Oczywiście, zdawała sobie sprawęz zainteresowania, które wywołała, i nic przeciwko niemu nie miała. Maureen wyglądała po prostu wspaniale. Nosiła nieskazitelnie biały kostium, miała długie, czarne włosy, figuręmodelki i piękne, ciemne oczy. Była nastoletnim ideałem kobiety. Po obejrzeniu w kinie State Fair na początku lata, wszyscy byliśmy zgodni, że Maureen jest o wiele piękniejsza od Jeanne Crain. Manewrowała tak, że gdy znaleźliśmy sięw małym boksie, Pat musiałusiąśćobok niej. Ja siadłem naprzeciwko i co jakiśczas trącała mnie nagimi kolanami. — Czy pójdziemy na zabawętanecznądo klubu, z okazji Święta Pracy*? — zwróciła siędo mnie. Byłem członkiem klubu, więc mogłem tam wprowadzićzarówno ją, jak i Pata. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy zjawiła siękelnerka. Zaskoczony niespodziewanym pytaniem zdołałem jednak złożyćzamówienie: dwa razy lody bananowe, raz czekoladowe i potężny deser lodowy dla „mojej" dziewczyny. Opanowawszy się, odpowiedziałem na pytanie Maureen. — Wątpię. Wiesz, jak moja matka nie cierpi pijaństwa. Raczej będziemy piekli hot-dogi nad stawem. Ojciec go trochęoczyścił, i nawet można popływać. — Och, Boże, przecieżto wspaniałe! Pójdziemy tam wszyscy razem? — I znów będziesz miała okazjęzaprezentowaćktóryśze swoich niemoralnych kostiumów? — zapytałem. Chciałem, aby w moim głosie zabrzmiała nagana. — Raczej nie zauważyłam, żebyśodwracałwzrok, kiedy prezentujęte stroje — odpowiedziała kwaśnym tonem. — Jak na kogoś, kto zamierza zostaćksiędzem, gapisz sięażnazbyt nachalnie. Szafa grająca zakończyła piosenkęIi Might as Well Be Spring i ponownie zabrzmiały skoczne takty. — Chodź, Pat — powiedziała Maureen, ciągnąc go za rękę. — Zatańczymy. A Kevin niech spokojnie wytłumaczy Ellen, dlaczego ja jestem jedynąosobą, która ośmiela sięz niego żartować. Przyglądałem się, jak tańczą. Dwoje wysokich, przystojnych młodych ludzi — ciemnowłosa, magiczna księżniczka i jasnowłosy, wspaniały rycerz. Para z najbardziej romantycznych snów. * Święto Pracy obchodzone jest w Stanach Zjednoczonych 2 września. _ Dlaczego mu to dziśzrobiłeś? Rozejrzałem się, aby dowiedziećsię, do kogo należy ten głos brzmiący jak dźwięk odległych dzwoneczków i stwierdziłem, że pytanie zadała Ellen. Tego wieczoru odezwała siędo mnie po raz pierwszy. _ O co ci chodzi? Jej oczy były łagodne, duże i niemal przezroczyste. — O dzisiejszy mecz. Mieliście jużzaklepany remis, a ty kazałeśmu... — Stanąłprzed wielkąszansą. Gdyby zdobyłpunkty, bylibyśmy zwycięzcami. Nadal przyglądała mi się, nie mrugając powiekami. — Nie miałszans pokonaćTima Currana. — Jej zadarty, opalony nosek nieznacznie się zmarszczył. — Dziewczyny nie znająsięna baseballu — powiedziałem niepewnym tonem. Od razu poczułem niesmak z powodu użycia tak bezsensownego argumentu. — Pat nie miałwystarczającej woli zwycięstwa, a ty za bardzo chciałeśwygrać— stwierdziła kategorycznym tonem. — W każdym razie — dodała łagodniej — to bardzo miło, że siętak nim opiekujecie. — Odwróciła wzrok od mojej twarzy. — Kiedy dorośniesz, Ellen Foley, będziesz bardzo niebezpiecznąosóbką. Jej twarz zrobiła sięczerwona ażpo cebulki włosów związanych w koński ogon. Patrzyłem, jak nerwowo grzebie łyżeczkąw swoim deserze lodowym. Było cośniesłychanie ujmującego w jej wąskiej szyi, czystej cerze i lekko wypukłych policzkach. — Czy dostrzegasz cośszczególnie interesującego w sposobie, w jaki jem lody, Kevinie Brennan? — zapytała, a jej wielkie oczy spoczęły znów na mnie badawczo. — Obserwujęz ciekawościąi zdziwieniem, jak szybko topnieje ta góra lodowa. Słowa wyrwały mi sięz gardła, zanim zdołałem temu zapobiec. Usta Ellen wykrzywiły sięw kwaśnym uśmiechu. — Maureen powiedziała mi, że bywasz miły tylko dwa razy w roku. — Możesz teraz wstrzymaćoddech i czekaćna ten drugi raz. Moje palce, tak impulsywne jak język, sięgnęły po jej rękęna stole. Cofnęła ją błyskawicznie. Poczułem jednak, jak przez krótki moment przebiegałpomiędzy nami prąd elektryczny. — Dobrze, że ty i twój niewyparzony język udajecie siędo seminarium. Od konieczności dalszej wymiany tych uprzejmości wybawiło nas przybycie Tima Currana. Jego oczy lśniły; nieomylny znak, że wypiłco najmniej dwa piwa. — Cześć, szefie — przywitałmnie. — Cześć, mała. — PogłaskałEllen po głowie, jakby była małym pieskiem. — Czy macie cośprzeciwko temu, że sięprzysiądę, skoro ci dwoje wciąż tańczą? — Nawet cięnie zauważą, kiedy wrócą— stwierdziła Ellen. — Co nowego w bandzie Czarnego Wędrowca? Tim odgarnąłniesforny kosmyk włosów, opadający mu na oko. — Pracujęteraz nad schematem organizacji „Październik" — zacząłz zapałem. — Kevin uważa sięchyba za zbyt dorosłego na takie zabawy, ale, do diabła, czy wszyscy musimy się starzeć? Prawda, Kevin? Ellen była jednąz wielu niczym nie wyróżniających siędziewcząt, ale tego wieczoru była tu w końcu ze mną! Nie spodobałmi sięgłupi uśmiech, jaki Tim jej posłał. — Wszyscy sięstarzejemy — oznajmiłem głucho. — Czy jej schemat jest skomplikowany? — zapytała Ellen, ignorując ton mojego głosu. — Nie mogęci jeszcze powiedzieć, ale z pewnościąrozgryzienie organizacji jest o wiele trudniejsze niżzadanie starego Honnikara, który rano otworzyłswój sklep i stwierdził, że ma poprzekładane wszystkie towary na półkach. Długo sięmęczył, biedaczek, żeby wszystko ułożyć z powrotem. — A pamiętacie McGinitysów? Wrócili do domu i zobaczyli, że wszystkie meble z jadalni stoją w salonie i na odwrót — dodała Ellen. — Jesteśzbyt młoda, żeby to pamiętać— skarciłem ją. Potrząsnęła głowąprzecząco. Akurat połykała ostatni kęs deseru. _ Nie jestem teżzbyt młoda, żeby pamiętać, że to właśnie ty położyłeśstatuetkę Najświętszego Serca na pokrywie toalety w łazience siostry Pauliny. Moja twarz, która w miarę, jak rosła temperatura dyskusji, nabierała rumieńców, zaczerwieniła się jeszcze bardziej. _ To byłpomysłTima. — Ale Kevin nigdy nikomu nie zdradzi, w jaki sposób dostałsięze statuetkądo tej łazienki. — To było proste. Zwyczajnie... — urwałem w półzdania, kiedy uświadomiłem sobie, że próbuję zrobićwrażenie na Ellen Foley jako członek bandy Czarnego Wędrowca. — O mały włos sięwygadałeś— stwierdziłTim z drwiącym uśmiechem. — Masz na niego duży wpływ, mała. — Uderzyłmnie w ramię. — Ale, ale. W tej wiosce jest dziśtak dużo piwa, że wstyd byłoby jeszcze sięnie napić. Do zobaczenia. Wstałi zwinnie zacząłprzeciskaćsiędo wyjścia, pomiędzy tańczącymi parami. Jakby rzeczywiście byłtajemniczym, niewidzialnym Czarnym Wędrowca naszego dzieciństwa. — Miły jest — stwierdziła Ellen. — Pija za dużo piwa. Na szczęście dla mnie, Pat i Maureen, zziajani, z trudem łapiący oddech, lecz zadowoleni, ten właśnie moment wybrali na powrót do stolika. Dobrze, bo jeszcze chwila i zacząłbym robićz siebie durnia. Następnego ranka, kiedy po śniadaniu znosiłem brudne talerze do kuchni, moja matka zapytała: — Czy to nie ta dziewczyna od Foleyów siedziała obok ciebie w samochodzie wczoraj wieczorem? — Matki wszystko zauważają— stwierdziłem, wstawiając naczynia do zlewu i zdejmując ręcznik z haczyka. — Po to sąmatkami — odparła. — Zdaje się, że Ellen wyrasta na urocządziewczynę, prawda? — Nie zauważyłem. — Nie? — W zamyśleniu płukała szklankę. — Może powinieneśprzyjrzećsięjej trochę uważniej? — Podobnie jak ojcu, nie podobająmi sięniewielkie kobiety. — Gdyby tak było, nie przyglądałbyśsięwszystkim, bez wyjątku, dziewczynom w strojach kąpielowych. — Nie widziałem Ellen w stroju kąpielowym, jeśli o to chodzi. Ale nawet gdybym ją w nim ujrzał, nie wzrosłoby mi ciśnienie krwi. — Martwięsięo dziewczyny takie jak ona. Matka robi z niej niewolnicę, każąc opiekowaćsię całym licznym rodzeństwem. Tak jakby to Ellen była winna temu, że tylu ich jest. Dorośnie, wyjdzie za mążi nie zazna w życiu niczego poza ciężkąpracą. Ażdziw, że Kate Foley wypuściła jąna kilka tygodni na wakacje. — Ellen była chora w zeszłym miesiącu. Lekarze zastanawiali się, czy to nie heinemedina. Maureen twierdzi, że wszystkiemu winne jest wyczerpanie Ellen. W każdym razie nie martw sięo nią. Jest wystarczająco inteligentna, żeby daćsobie radę. Matka rozszerzyła oczy ze zdziwienia. — To ty odnotowujesz jej inteligencję, a nie zauważasz urody? Kevin, a może ty już chodzisz do seminarium? Oboje roześmieliśmy się. — Czego to młodzi ludzie pragnąod życia? — rzuciła pytanie. Wyraźnie starała się, aby zabrzmiało to zdawkowo i nie patrzyła na mnie w tym momencie. — Szukamy w nim sprzeczności — odparłem w ten sam sposób. — Pat chce mieć władzęi być wielbiony przez tłumy. Maureen chce byćmalarką, ale zarazem uwielbia politykę. A Ellen... nie jestem pewien, co jej chodzi po głowie, ale myślę, że chce zostaćpisarkąi założyć szczęśliwą rodzinę. A ja... Ja chcębyćksiędzem. 1948 Pat Donahue bal się. W gardle mu zaschło, ręce miałmokre od potu. Im dalej zagłębiali się pomiędzy ciemne, wilgotne drzewa, tym bardziej rosła jego niepewność. Szła przed nim, kołysząc na boki biodrami, co chwilęzgrabnie omijając wystające gałęzie, aby uniknąć poszarpania sukienki i bluzki, specjalnie włożonych na tęniedzielę. Ani razu nie odwróciła siędo niego, gdy tak powoli poruszali sięstarą, zarośniętą ścieżką. Wyszli na polanę. Czy słyszała, jak łomocze mu serce w piersiach? Teraz dopiero popatrzyła na niego z zapraszającym uśmiechem. — Kiedyśbyłto letni domek, w którym mój dziadek i babcia popijali sobie herbatęi lemoniadę. Pułkownik kazałgo unowocześnići pomalować, kiedy budowałstaw. To bardzo miło z jego strony, prawda? Ruszyłza niąpo trzech skrzypiących schodach i wszedłdo niewielkiego, okratowanego, ośmiokątnego pomieszczenia. W środku było ciemno i pachniało świeżąfarbą. Przez ten zapach przebijałsięjednak wyraźnie smród stęchlizny, niespodziewany w tym miejscu. Znów popatrzyła na niego wzrokiem, który zdradzałtęskne oczekiwanie. Gwałtownie wziąłjąw ramiona i zacząłcałowaćjej usta. Przycisnęła do niego swoje ciało, po czym odchyliła do tyłu głowę. — Nieźle, Pat, całkiem nieźle. Podoba mi sięsposób, w jaki mnie całujesz — roześmiała się. Znów zacząłcałować. Tym razem z większym opanowaniem, czule. Ich nienasycone wargi stykały się, poszukując, próbując. Pozwoliła mu, aby przejąłcałkowitąkontrolęnad sytuacją, poddała sięjego męskiej sile. Przewróciłjąna podłogę. Jego ręce powędrowały po udach pod sukienkę. Dotykałjej czule, niemal muskałpowierzchnięskóry, mimo że krew prawie w nim wrzała. Byt delikatny, jakby natchniony, a ona poddała sięwrażeniom, jakie niosły ruchy jego ręki, wzdychając tylko co chwilę z rozkoszą. Odrobinępomogła mu, gdy jąrozbierał. Później była jużcałkowicie pasywna w jego objęciach. Oddychała ciężko. A więc on to zrobi. Mimo wszystko nie spodziewała się. Przypuszczała, że zatrzyma sięw którymśmomencie. Może jednak... Nieco opierała się, potem zrezygnowała, całkiem świadoma chwili, w której decyduje sięna utratę dziewictwa. Lecz nagle jego pożądanie opadło, przemieniło sięw niespodziewany strach. Zerwał sięz niej i unikając jej wzroku, zacząłsięubierać. — Lepiej poszukajmy Kevina i Ełlen — powiedziałdrżącym głosem. Powoli podniosła sięi stanęła na nogach. — Tak, nie każmy im czekać— powiedziała niepewnie, ubierając się. Wyszli z domku na chłodną, zacienionąpolankę. Pat czul sięoszukany. A więc tak to wygląda? Próbowałprzeprosićjąza to, co sięwydarzyło. Zdawała sięnie przywiązywaćdo tego wagi. — Będziemy musieli to kiedyśpowtórzyć— powiedziałwięc. — To jest o wiele ciekawsze niżgra w koszykówkę. — Co powiedziałaś? — zapytałem Ellen. Myślami byłem gdzie indziej. Nawet jeśli raziła jąmoja nieuwaga, jej oczy tego nie zdradzały. — Powiedziałam, że my raczej nie będziemy robićtego co oni. — A co oni takiego robią? — Uwagi mojej matki na temat jej figury wciążnie wydawały mi się trafne, chociażluźne, białe szorty i bluzka podkreślały tym razem te fragmenty jej ciała, które zdawały sięnajdoskonalsze. _ Mówiąc wprost, najprawdopodobniej spółkują— odparła sucho. _ A może ty właśnie tego chcesz? _ Nie. — Nawet na mnie nie spojrzała. — A ty? _ Nie z kimś, kto niedawno jeszcze sypiałw kołysce. Zadrwiwszy z niej, natychmiast zapomniałem, że znajduje sięprzy mnie. Problemem byli teraz Pat i Maureen. Modliłem sięza nich, nie bardzo wierząc, że Bóg przejmie opiekęnad nimi, kiedy ja przestanęsięo nich troszczyć. Tego dnia ujrzałem staw po raz pierwszy od czasu, gdy ojciec go wyczyścił. Byłdługi na mniej więcej trzydzieści pięćjardów, początek dawało mu naturalne źródełko, a z drugiej strony małym, cichym wodospadzikiem woda opadała do jeziorka, kawałek jeszcze szerokim strumieniem wijąc sięprzez las. W wąskiej kotlinie pomiędzy dwoma wzgórzami, prawdopodobnie utworzonej przez lodowiec, staw otoczony byłze wszystkich stron płaczącymi wierzbami. Z wyjątkiem bardzo suchych i słonecznych okresów, woda płynęła zbyt szybko, aby mogły siętu żywić moskity czy insekty. Skały, które uformowały tęnaturalnąnieckę, powoli wietrzały i kamienne płyty, jak mówiłmój ojciec, nie potrwająwiecznie — kiedyśten piękny zakątek zniknie. Na razie jednak było to urocze miejsce do kąpieli. Woda była głęboka i przezroczysta, więc wspaniale sięw niej nurkowało. Byłgorący, wilgotny dzień, jaki w niedzielne popołudnie na Środkowym Zachodzie potrafią znosićjedynie mojego pokroju wielbiciele słońca. Zapraszająca, srebrzysta fala zawsze stanowiła dla mnie dziwnązagadkę. Wyobrażałem sobie, że głębiny zamieszkane sąprzez wodne duszki, tak ciemne jak wierzby, gdy słońce jużschowa sięza horyzontem, i jednocześnie tak jasne jak srebrzyste iskierki tańczące na powierzchni wody. Wpatrując sięw sadzawkę, rozmyślałem o Maureen i Pacie. Ojcze Niebieski, proszę, ustrzeżich... — Ale tu pięknie — westchnęła Ellen, przez cały czas stojąc obok mnie. — Jak to głupio z naszej strony, że nie zabraliśmy kostiumów kąpielowych. Rozzłościła mnie tym nagłym zakłóceniem wspaniałej ciszy. — Nie potrzeba stroju, żeby tutaj popływać— powiedziałem, łapiąc za górny guzik jej bluzeczki. Do dzisiaj nie potrafięzrozumiećtego, co nastąpiło. Mimo że nakazywałem sobie zatrzymaćsię po pierwszym guziku, wpadłem, zresztąElłen też, w sidła mocy, których nie byłem w stanie zrozumiećani pokonać. Mój palec ścisnąłdrugi guzik z takąsiłą, że ten pękł. Wyraz twarzy Ellen nie zmienił sięani odrobinkę. Jej oczy były wciążzimne i czyste. Sięgnąłem do kolejnego guzika, potem do następnego, z chłodem, pewnymi, powolnymi ruchami, jakby w transie. Kiedy ściągałem z Ellen bluzkę, mówiłem sobie, że chcęjedynie zobaczyćjąw bieliźnie. | Możemy przecież oboje popływaćw swojej bieliźnie. A jednak w moje dłonie wstąpiła energia tak nieodwołal-1 na, nieuchronna jak ta, którąniosła z sobąwoda opadająca do jeziora. Rozpiąłem zapinki stanika Ellen, cały czas | mając wrażenie, że to ktośinny kieruje moimi palcami. Mimo że pierwszy raz dotykałem biustonosza, ściągnięcie go z dziewczyny nie sprawiło mi żadnego problemu. Moja matka miała rację. Ellen Foley naprawdębyła jużkobietą. Jej piersi, bladobiałe, nie miały najmniejszej skazy. Były niewielkie, lecz cudownie sterczące i sprężyste. Ani trochęnie poruszyła się, kiedy jąrozbierałem. Nie drgnąłjej żaden mięsień, a jednak gwałtownie westchnęła i miotające niąuczucia uwidoczniły sięna twarzy, kiedy moje palce wśliznęły siępod gumkęjej majteczek i zaczęły ściągaćje w dół. Ująłem jąza rękęi zacząłem przyglądaćsięjej pełnemu, pięknemu ciału. Nie odczuwałem pożądania, w gruncie rzeczy nawet o tym nie pomyślałem. A jednak w mojej postawie było coś zupełnie innego niżprosty podziw dla piękna. To, co w tej chwili czułem, znacznie odbiegało od fizycznych i psychicznych wrażeń, jakich zaznałem do tej pory. Wysunęła swojądłońz mojej, zebrała swoje rzeczy i starannie ułożyła je na skałce. Następnie zaczęła rozpinaćmojąkoszulę. To, co mnie w tej chwili ogarnęło, można nazwaćmieszaninąwstydu, radości, bólu, egzaltacji, uczucia uwięzienia, a jednocześnie ogromnego wyzwolenia. Kiedy klęcząc przede mnątak, jak ja przed chwiląklęczałem przed nią, ściągała moje szorty, poczułem to samo ukłucie niepewności i radości, jakie rozbierając ją, zauważyłem na jej twarzy. Zebrała moje ubranie i starannie ułożyła obok swojego. Następnie wyciągnęła do mnie ręce i chwyciła moje dłonie. Przy każdym ruchu jej piersi lekko drżały. Staliśmy tak, nieruchomo, niczym kamienne posągi, przez długi czas. Żadne z nas nie powiedziało ani słowa. Oboje uśmiechaliśmy się. Potem poprowadziłem ją opiekuńczo do ciepłej wody naszego stawu. Weszła, zanurzając siępo szyję, po czym zanurkowała i wypłynęła przy skale. Skinęła na mnie, abym uczyniłto samo. Popłynąłem do niej, a potem pływaliśmy razem, najpierw powoli, jakby z ostrożnością. W pewnej chwili, gdy gwałtownie wepchnęła mojągłowę pod wodę, zaczęliśmy zabawę. Goniliśmy się, chlapaliśmy, jakbyśmy odgrywali ostatni akt baletu wyreżyserowanego przez nieznane moce, w których rękach byliśmy instrumentami. Później siedzieliśmy na skale, a nasze ciała schły w promieniach słońca. Nie dotykaliśmy się, nie musieliśmy. Jestem pewien, że to dzięki Ellen te chwile były tak magiczne i tajemnicze. Naga, była elegancka i pełna gracji, doskonalsza i wytworniejsza niżw ubraniu. W pewnym momencie musiałem przerwaćciszę. — Lepiej wracajmy. Maureen zapewne użyje naszej nieobecności jako wymówki, by uciec z rąk mojego zaborczego przyjaciela. Uśmiechnęła sięi rzuciła mi moje ubranie. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jaki piękny jest jej uśmiech. Zaledwie w chwilępo tym, jak sięubraliśmy, nadeszli Maureen i Pat. Pat pogwizdywałcicho, jakiśniepewny siebie, spięty. — Co robiliście? — zapytała Maureen łobuzerskim tonem, przypatrując się wymownie mokrym włosom Ellen. — Rozmawialiśmy o bogach, książkach i innych rzeczach — odparłem. Jeszcze cztery razy tego gorącego sierpnia chodziliśmy z Ellen nad staw i powtarzaliśmy nasz milczący, poważny rytuał. Ostatniego razu pod ciemnymi burzowymi chmurami, groźnie formującymi sięna popołudniowym niebie, Ellen stanęła przed nasząwerandąw luźnej, białej bluzce i spodenkach. Niczym w transie, powstałem z bujanego fotela i pociągnąłem ją do lasu. Po kąpieli w ciepłej wodzie, siedząc na skałach, zaczęliśmy nawzajem dotykaćswoich ciał, jakbyśmy dotykali świętych naczyńw tajemniczej, starożytnej świątyni. Potem objąłem Ellen rękami, a ona złożyła głowęna moich piersiach. Zdawało nam się, że trwa to wieczność. W niedzielny wieczór, kończący długi weekend po Święcie Pracy, w wiosce zgodnie z tradycją rozpalono ognisko. Skrzynki, kartony, papiery, połamane meble, jednym słowem wszystko, co tylko siędo tego nadawało, układano na wielki stos w parku nad jeziorem i podpalono. Tego roku było bardzo zimno. Wpatrywałem sięmelancholijnie w płomienie i rozmyślałem o tym, że lato siękończy, a ja znów jestem trochęstarszy. Refleksy ognia nadawały obserwującym je młodym ludziom dziwne i tajemnicze kolory; przypominali złe duchy przed nieuchronnym powrotem do piekła. Tim Curran, z entuzjazmem spotęgowanym przez kilka kufli piwa, bezlitośnie szarpał struny hawajskiej gitary. Pat śpiewałgłośno swym głębokim tenorem zdecydowanie górującym nad chórem młodych ludzi. Maureen, starannie owinięta w gruby szal i sweter, tuliła się do Pata co najmniej tak, jakby za chwilęmiałwyruszyćna wojnę. Milczałem. Nie miałem nastroju na chóralne, sprośne śpiewy. Wraz z Ellen staliśmy w pewnym oddaleniu od innych zahipnotyzowani ogniem. — Pat nadaje siędo przewodzenia takim imprezom — odezwała się. — A ty do wszystkiego innego. — Zamknij buzię— powiedziałem delikatnie. — Bo zepsujesz nastrój. _ To ognisko — mówiła Ellen, ignorując moje polece-nje — przypomina ci o płonącym samochodzie, prawda? >jie powinieneśo tym zdarzeniu myślećze smutkiem, Kevin. Uratowałeś ich. — Ujęła mojąrękęi przysunęła siębliżej do mnie. _ To Pat ich uratował— mruknąłem. — Pat i ty, wy obaj — oznajmiła tonem nauczycielki poprawiającej niezbyt rozgarniętego ucznia. Otoczyłem jąramieniem i przycisnąłem do siebie. 1949 Maureen napełniła mojąszklankęciepławym szampanem. Jej nastrój byłdzisiaj tak doskonały jak wesoło strzelające bąbelki w szampanie. Zadowolona ze spojrzenia, jakim ją obdarzyłem w przytłumionym blasku świec, wstała, wysoka na całe pięćstóp i dziewięćcali, tylko o kilka cali niższa ode mnie. — Za rok 1949, kuzynie — powiedziała. Za oknami błysnąłpiorun, a w szyby zaczęły uderzać ciężkie krople deszczu. — Za zakończenie blokady Berlina i za drugąkadencjęHarry'ego Trumana — odparłem tak grobowym głosem, na jaki tylko potrafiłem sięzdobyć. — Och, do diabła! — Niecierpliwie tupnęła w podłogę. — Nie bądźtak cholernie poważny. Wypijmy za to, czego naprawdęoczekujesz po nowym roku: za tytułmistrza miasta w koszykówce i za udany start w seminarium. — Wypiła połowęzawartości swojej szklanki. Ostrożnie sączyłem musujący płyn. Moi rodzice, działając pod wpływem nagłego impulsu, wynajęli stary dom na Florydzie, na skraju rozległych moczarów. Chcieli wiedzieć, czego mogą sięspodziewać, jeśli zapragnąw przyszłości zamieszkaćw tym stanie. Teraz bawili sięw hotelu na balu sylwestrowym, a ja zostałem w domu w roli opiekuna młodszego rodzeństwa i Maureen. Dzieci okazały sięniespodziewanie grzeczne, chociażmoja czternastoletnia siostra, Mary Ann, była na nogach ażdo wpółdo dwunastej. Dopiero wówczas, z oczami zamykającymi sięze zmęczenia, poszła do łóżka — o półtora zaledwie roku młodsza od Maureen, a jakby ustępowała jej wiekiem o całe pokolenie. Wreszcie dom należał tylko do nas. Kiedy zegar nad kominkiem wybiłpółnoc, otworzyliśmy butelkęszampana, którą Maureen przeszmuglowała po południu. — Szczęśliwego Nowego Roku 1949, kuzynko. Oby przyniósłci spełnienie wszystkich pragnień. Zmarszczyła czoło i ponownie napełniła szklaneczkę, nerwowo strząsając do popielniczki popiół z papierosa. _ Hej, chrześcijaninie — powiedziałem. — Dlaczego zabierasz dla siebie całąwodę ognistą? — Tego popołudnia po raz trzeci obejrzeliśmy Skarby Sierra Mądre. Zdania z tego filmu, które zapamiętaliśmy, stały sięczęściąnaszej rozmowy. — Seminarzysto, skosztuj i ty mojego magicznego napoju — odezwała się, nalewając szampana do mojej szklanki. — Wypijmy za naszych przyjaciół. Wypijmy za Pata Donahue, za jego stypendium w Notre Damęi jego pierwsze porządne walenie. — Maureen! — Udawałem zgorszonego. — Och, pieprzyćto, Kevin. Pat jest takim facetem jak wszyscy. Wciążbędzie musiał udowadniać swojąmęskość. — Najwyraźniej zdenerwowała się, ale zaraz powróciłjej spokój. — Cholera, Kevin. Wycofujęten drugi toast. Wypijmy za stypendium Pata i za mistrzostwo miasta, co się przecieżz tym wiąże. — Znów sięuśmiechała. Jej urodzie, podkreślonej przez jasnobrązowe spodnie i sweter, nikt nie mógłby sięoprzeć. Wypiłem szampana i pocałowałem ją. — Szczęśliwego Nowego Roku, Maureen — powiedziałem. Bardzo pragnąłem, żeby nie zauważyła mojego przyśpieszonego oddechu. — Hej, Kevin, jak na opiekunów do dzieci mamy niezły wieczór — powiedziała wesoło. — Teraz posiedźtutaj, włącz jakąśpłytę, a ja przygotujęcośdo jedzenia. Jeśli będziesz mnie potrzebował, po prostu zagwiżdż. To ostatnie zdanie pochodziło z filmu Mieći nie mieć, który obejrzeliśmy dzień wcześniej. Zrobiłem to, o co mnie poprosiła. Mój ostatni sylwester przed wstąpieniem do seminarium, wśród blasku świec, sam na sam z pięknądziewczynąw pustym domu w samym sercu Florydy; krew w moich żyłach krążyła coraz szybciej. — Naprawdęzdobędziecie mistrzostwo miasta, Kevin? — zapytała, stawiając przede mnąprecle. Usiadła obok mnie, a wysłużona kanapa jęknęła głosem starych sprężyn. Pamiętałem przestrogi księży, iżtakich sytuacji, jako okazji do grzechu, należy sięwystrzegać. Ale przecież, cokolwiek zrobiętej nocy, mogęsięz tego wyspowiadać, chociażtaka postawa sama w sobie już jest grzechem. — To zależy od Pata. Będąc w formie, jest niewątpliwie najlepszym strzelcem Ligi Katolickiej. Gdy on gra dobrze, jesteśmy doskonali, a kiedy gra słabo, stanowimy zupełnie przeciętny zespół. Naszym najpoważniejszym przeciwnikiem sąLeo. Ostatnio udało sięnam ich pokonaći jeśli w rewanżu, w marcu, Pat znów wrzuci im dwadzieścia osiem punktów, mecz będzie po prostu spacerkiem. Przez chwilęoboje łapczywie siorbaliśmy szampana. Maureen zamyśliła się. — Strasznie miły z niego chłopak, Kevin — powiedziała. Oparła głowęna moim ramieniu i głośno westchnęła. — Kiedy jestem z tobą, zaczynam, tak jak ty, czućsię odpowiedzialna za innych ludzi. Wypijmy teraz za biednąEllen... Cholera, wypiłeścałego szampana! — Wcale nie! — wykrzyknąłem. — Piłaśdwa razy tyle co ja! Jej czarne oczy błysnęły. — Ha, a więc liczysz mi! Wiesz co, opiekunie do dzieci? Mam cięgdzieś! Czy uwierzysz, że w kuchni schowałam jeszcze jednąbutelkę? Przeszmuglowałam jąwczoraj, kiedy nikogo nie było. I zamierzam jąteraz otworzyć! Zerwała sięz miejsca, pobiegła do kuchni i po chwili była jużz powrotem z nową butelką. — Za Ellen — powiedziałem rozmarzonym głosem, gdy Maureen otworzyła butelkęi rozlała płyn do szklanek. — Czego pragniemy dla Ellen? Jedna ze świeczek wypaliła sięi z trudem dostrzegłem teraz twarz Maureen. Przerwała długie milczenie, które zapadło po moich słowach, mówiąc: _. Myślę, że chciałabym, żeby uwolniła sięod tej strasznej rodziny. Jest dla nich tylko taniąsiłą robocząalbo kimśjeszcze gorszym. Nawet służące majączasami wychodne. Chce w przyszłości pisaćksiążki. Czy mówiła ci o tym? Zawahałem się. — Wiele ze sobąrozmawialiśmy... Zdaje się, że moja odpowiedźusatysfakcjonowała Mau-reen. Odstawiła szklankęna stół, przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała. Tym razem było to zaproszenie do czegoś więcej. _ Cholera jasna, Kevin! — wybuchnęła. — Usiłujęcięuwieść. Przecieżmożemy sprawićsobie trochęrozkoszy! Jej usta były dokładnie takie, jak opisywałPat: ciepłe, słodkie, ruchliwe. Takie, jakimi je sobie wyobrażałem przed tąnocą. Wsunąłem palce pod jej sweter i dotknąłem gładkiego brzucha. Na gramofonie obracała siępłyta z The Tennessee Waltz. Maureen westchnęła głęboko, wydobywając z gardła niemal charkot, gdy dotknąłem jej stanika. Pomyślałem o piersiach Ellen i zatrzymałem się. Szybko wycofałem dłonie i poprawiłem jej sweter, chcąc zasłonićtalię. Odsunęliśmy sięod siebie, oboje zawstydzeni. — Kuzynie najdroższy — powiedziała po chwili Maureen. — Co by nie powiedzieć, zupełnie poważnie traktujesz swoje zadania na dzisiejsząnoc. Ja przynajmniej jestem z twojej opieki zadowolona. Całujesz o wiele lepiej, niżsięspodziewałam. Masz za to precla. Stojąca przed nami butelka była wciążdo połowy wypełniona szampanem. Maureen nalała sobie, spojrzała na mnie pytająco i z dezaprobatąpotrząsnęła głową, kiedy przykryłem dłoniąmoją szklankę. Bez entuzjazmu jeszcze bardziej odsunęła sięode mnie i usiadła na drugim końcu kanapy. — Nie mam zamiaru rywalizowaćz Bogiem — odezwała się— ale czy byłbyś skłonny powiedziećmi dlaczego? Dlaczego zamierzasz resztę życia spędzićw celibacie? Czy nie uważasz, że je w ten sposób zmarnujesz? Powoli dogasała druga świeca. — Nie zmarnujęgo, nie obawiaj się. Kapłaństwo to wielkie posłannictwo naszych czasów. Spójrz na ojca Con-roya. Codziennie przemierza ulice naszej parafii. Wie niemal wszystko o nas i o naszych problemach. Możesz pójśćdo niego, kiedy potrzebujesz pomocy, a czasami on sam przyjdzie do ciebie, gdy potrzebny ci jest potężny... kop w dupę. — Maureen zachichotała i nalała sobie kolejnąporcjęszampana. — To księża stanowiąo Kościele. Tak... bardzo chcę być księdzem. — Na moment umilkłem. Alkohol sprawił, że zacząłem mówićna ten temat. W zasadzie motywy mojej decyzji chciałem na zawsze pozostawićdla siebie. — Nie wiem, czy to ma sens, Maureen. Przez chwilęmilczała, a potem rzekła: — Im lepiej dla Boga, tym gorzej dla mnie. Urodziłeśsię, żeby byćksiędzem, Kevin. Mam nadzieję, że będziesz w pobliżu, gdy potrzebny mi będzie duchowny. I mam nadzieję, że jako ksiądz będziesz równie delikatny jak wówczas, kiedy robisz... te rzeczy. Cisza, która zapadła, trwała bardzo długo. Pozostaliśmy sami ze swoimi zmąconymi przez szampana myślami. Ostatnia świeczka wypaliła się. Maureen zasnęła z głowąna twardej poręczy kanapy. Znów była małądziewczynką, niewiele większąod Mary Ann. Wstałem i wylałem do zlewu resztki szampana, a puste butelki wrzuciłem do metalowego kubła stojącego za płotem. Deszcz wciążsiąpiłdrobnym kapuśniaczkiem; w wilgotnym powietrzu unosiłsię intensywny zapach kwiatów. Otworzyłem okno w hallu, aby wywietrzyćzapach szampana i dymu z papierosów. Zawartośćpopielniczki, w której Maureen gasiła niedopałki, spłukałem w toalecie. Nie powinna palić, chociażzdawałem sobie sprawę, iżmoi rodzice tylko udają, że o niczym nie wiedzą. Wyłączyłem gramofon, na którym ciągle obracała siępłyta. Spróbowałem obudzićMaureen, ale ona, westchnąwszy głęboko, jedynie skuliła się w kłębek, pogrążona w głębokim śnie. Nabrałem więc w płuca powietrza, dźwignąłem jąi zaniosłem na rękach do sypialni, którądzieliła z Mary Ann. Mary Ann spała jak suseł. W tej chwili nie usłyszałaby nawet wezwania na Sąd Ostateczny. Z ogromnym wysiłkiem udało sięułożyćMaureen obok niej, od ściany. Zebrałem siły tylko dlatego, iżpomyślałem, ile czasu stracęna tłumaczenie się, jeśli upuszczęjąw nieodpowiednim momencie. Położywszy Maureen na łóżku, zdjąłem jej buty i przykryłem cienkąkołdrą. Cóż więcej mogłem zrobić? Pocałowałem jąw czoło, zmówiłem za niąkrótkąmodlitwęi na palcach wyszedłem z sypialni. Po omacku musiałem dotrzećkorytarzem do mojego pokoju. Moi bracia, Mikęi Joe, chrapali pogrążeni w zdrowym śnie. Przy śniadaniu zastanawiałem się, dlaczego moja głowa jest taka wielka i co z wydarzeńtej nocy powinienem wyznać, a co zatrzymaćwyłącznie dla siebie. — Czy dobrze sięczujesz, Kevin? — zapytała matka. — Maureen, zdaje się, ma jakieśkłopoty z żołądkiem. Ach, kłopoty z żołądkiem. Cóżza wygodna wymówka, pomyślałem. — Wszystko w porządku, mamo. Chyba nie sądzisz, że postąpiłem wobec Maureen tak, że to właśnie ja jestem przyczynąjej... choroby? Matka westchnęła. — Nie, najdroższy. Nie wyobrażam sobie tego. Piłka rzucona przez Pata szerokim hakiem zmierzała do kosza. Dotknęła obręczy, przez chwilę tańczyła na niej, po czym, jakby pchnięta czyjąśniewidzialnąręką, wyleciała na zewnątrz. Willewski, wielki napastnik z Leo, natychmiast zebrałjąz tablicy i długim podaniem uruchomił jednego z partnerów. Popędziłem w kierunku własnego kosza, ale sam przeciwko dwóm przeciwnikom nie miałem szans i po chwili przegrywaliśmy jużczternastoma punktami. Zmęczonym ruchem dałem sędziemu znak, że chcemy wziąćczas. Zbierało mi sięna wymioty. Moje nogi były jak z waty, każdy oddech sprawiałból, a pozbawione wilgoci usta piekły. Trener nie będzie chciałz nami rozmawiać. Zawsze, gdy przegrywaliśmy tak wysoko, traciłna to ochotę. Leo's Lions punktowali nas z precyzjądoskonałej maszyny. W turnieju bożonarodzeniowym wygraliśmy z nimi, ponieważPat zdobyłdwadzieścia osiem punktów. Teraz, w połowie trzeciej kwarty, miałich na koncie zaledwie sześć. Publiczność, kibicująca przeciwnikom, wrzeszczała i wyła nienawistnie za każdym razem, gdy dostawałpiłkę. Zdawało się, że tym jednym meczem zmarnujemy cały wysiłek, jaki włożyliśmy dotąd w walkęo mistrzostwo. Co się działo z Patem? Kiedy byłw formie mógłbez pudła rzucićnawet dwanaście razy z rzędu. Kiedy był w formie... — Nie wiem, co jest, Kevin — powiedziałdo mnie, dysząc równie ciężko jak ja. — Ta cholerna piłka nie chce po prostu przeleciećpomiędzy obręczami. Zanim rozpocząłsięmecz, przez tydzieńbyliśmy na pierwszych stronach chicagowskich gazet. Stypendium Pata na Notre Damęzdawało sięzaklepane, pilnie obserwowali go trenerzy, oblegali dziennikarze. I teraz nagle zawalił. Nikogo by to nie obeszło, gdyby chodziło o mnie. Byłem jednym z wielu i w każdej chwili ktośmnie mógłzastąpić. Pat zaśbyłgwiazdą. Kiedy as atutowy zespołu zawodzi, widzi to i komentuje każdy kibic. — Spokojnie, Pat, jeszcze sięwstrzelisz. — Poklepałem go po ramieniu. — Tylko żeby nam do tej chwili za daleko nie odskoczyli. Tim ruszaj trochęszybciej. Dwóch ludzi kryje stale Pata, więc masz dużo swobody. Wykorzystaj to. Kudłaty Czarny Wędrowca tylko pokiwałgłową, aby nie tracićcennego oddechu. Pod względem skuteczności byłw drużynie drugi, zaraz po Pacie. Sędzia odgwizdałkoniec przerwy. Zagrałem piłkęz boku, podając do Larry'ego Ryana, naszego rozgrywającego. Ten oddałjąTimowi, który popędziłw kierunku kosza. Rzut uniemożliwiło mu dwóch rosłych Lionsów, oddałwięc piłkędo tyłu, do mnie. Nie przymierzając rzuciłem i piłka wpadła do kosza, nie ocierając sięnawet o obręcz. Przegrywaliśmy jużtylko dwunastoma punktami. — Kryjemy na całym boisku! — krzyknąłem, chociaż, prawdęmówiąc, nie mieliśmy jużsił, żeby graćw ten sposób dłużej niżkilkanaście sekund. Przejąłem zbyt wolne i sygnalizowane podanie obrońcy Leo do partnera i natychmiast podałem piłkęPatowi, który stałpod koszem. Powinien byłoddaćjądo mnie, ale odruchowo rzucił. Przez chwilępiłka tańczyła po obręczy, ale wpadła do kosza. Jużtylko minus dziesięć. Kibice nagle zmienili front i teraz nas zaczęli dopingować. Jakiekolwiek demony wiązały ręce Pata, ten jeden fuksiar-ski rzut je przepłoszył. Teraz do kosza wpadło jego siedem rzutów z rzędu, a ósmy byłniecelny. Pat osobiście dobił. Leo nie dawali jednak za wygraną. Willewski odpowiadałcelnym rzutem niemal na każdy kosz Pata, ale powoli, nieubłaganie zbliżaliśmy siędo przeciwników. Na minutęprzed zakończeniem meczu przegrywaliśmy czterema punktami. W pewnym momencie, gdy atakowałem kosz, zostałem sfaulowany. Sędzia zarządziłjeden rzut, a moje pretensje, że przecieżsfaulowano mnie, gdy atakowałem kosz i przysługująmi dwa osobiste, po prostu wyśmiał. Wśród nieprzyjaznego pomruku tłumu mimo wszystko trafiłem. Chłopcy z Leo poruszali sięjużresztkami sił. Tim wykonałniemalże robinsonadęi trąciłpiłkę, którąWillewski podawałdo swojego rozgrywającego. Dopadłem jej i ruszyłem w kierunku kosza, rozglądając sięza Patem. Nie było go tam, gdzie byćpowinien. Ale i tak razem z Timem atakowaliśmy dwóch na jednego. W odpowiednim momencie, wykonawszy sprytny zwód, podałem piłkęTimowi, który znalazłsięna czystej pozycji. Przygotowałem sięna zbiórkęz tablicy i dobitkę, ale jego rzut byłbezbłędny. Przez cały mecz Tim rzuciłzaledwie za pięć punktów, ale teraz przybliżyłnas na dwa punkty do zwycięstwa. Leo poprosili o czas. W chaotycznej naradzie z trenerem omawiali plan przetrwania dwudziestu pięciu sekund, które pozostały do końca meczu. Nasz trener siedziałkołkiem na ławce, nie bardzo wiedząc, o czym ma do nas mówić. — Gdzie byłeśprzed chwilą? — zapytałem Pata chrapliwie. Pat, zgięty w pasie, z trudem oddychał. — Jużnie mogę— wystękał. — Możesz, do cholery! Nawet gdybyśmiałsięza chwilęwykrwawić, w ciągu tych dwudziestu pięciu sekund odbierzemy im piłkę, a ty jąwrzucisz do kosza. Leo dokładnie wykalkulowali sobie przebieg końcówki i teraz z zimnąkrwią realizowali swój plan. Opanowani, spokojni, rzucali piłkęmiędzy sobąna środku boiska, jakby ignorując nasze szaleńcze wysiłki, aby im jąodebrać. Na dziesięćsekund przed końcem wiedziałem, że będę musiałktóregośsfaulować, aby zatrzymaćczas. Wybrałem Willew-skiego. Gdy tylko złapałpiłkę, uderzyłem w niąi niespodziewanie wypadła mu z rąk. Niewiarygodne, ale sędzia nie zagwizdał. Może to jednak nie byłfaul? Znów dwóch na jednego. Cztery albo pięćsekund mojej szansy, żeby zostać bohaterem. Zwątpiłem w siebie i podałem do Pata. Spudłował. Walcząc w powietrzu z Willews-kim, który wyrósłnagle obok mnie jak spod ziemi, skierowałem do Pata piłkęodbitąod obręczy. Znów rzucił. Właśnie rozległa siękońcowa syrena, gdy piłka przelatywała pomiędzy obręczami. Byliśmy mistrzami! Jakieśdwie godziny później siedziałam na ławce w pustej szatni. Żołądek miałem ściśnięty, a serce wciążwaliło mi jak oszalałe. Razem ze mnąw szatni byłjedynie pan Martin, młody nauczyciel od jezuitów, który opiekowałsięsportowcami. — Co mu sięstało, Kevin? — zapytał. Popatrzyłem na niego. — Nie wiem, panie Martin. Nigdy go takim nie widziałem. — Dlaczego przez tyle minut grałjak nowicjusz? — Jego twarz wyrażała ogromne zdziwienie. — Nie zastanawiałem sięnad tym — mruknąłem, zawiązując but. — Przez cały czas grałem tak, żeby miałjak najwięcej pozycji do rzutów. — I zbierałeśpiłki po jego niecelnych rzutach. Naciągnąłem koszulkęprzez głowę. _ Właśnie dlatego idędo seminarium, panie Martin. Żeby nigdy niczego jużnie poprawiaćpo Patricku Do-nahue. Żebym wówczas wiedział, jak bardzo sięmylę... Piasek pod gołymi stopami Ellen byłdelikatny i chłodny. Niewielkie fale jeziora od czasu do czasu podmywały jej stopy. Pani Cunningham osobiście zatelefonowała, aby uzyskać dla niej zgodęna wyjazd z domu w ten weekend. Mimo to matka Ellen miała wielkie obiekcje. Jest tyle do zrobienia w domu. Dwoje małych dzieci jest chorych, przypomniała córce, a Margaret Cunningham to przecieżi tak zwykła snobka. Poza tym Cunninghamowie to nie są dobrzy katolicy, majątylko jedno dziecko. Ojciec Ellen, który od czasu do czasu brałjej stronę, nalegał jednak, aby matka jąpuściła. W końcu Ellen wsiadła w autobus z mocnym postanowieniem, że przez ten weekend dobrze wypocznie. — A więc uważasz, że Jeanne Crain nie jest dobrąaktorką—powiedziała do Pata, wciągając głęboko w płuca mieszankęoparów benzyny, dymu z ognisk, woni olejku do opalania, sprayów przeciwko insektom; wszystkich zapachów, jakie panujązazwyczaj w publicznych miejscach letniego wypoczynku. Ścisnąłjej ramięi roześmiałsię. — Ona nie musi byćdobrąaktorką, Ellen. Wystarczy, że jest śliczna. Ellen dzielnie broniła swojej bohaterki. — W Pinky musiała naprawdęgrać, a nie tylko ładnie wyglądać. Pat znów sięroześmiał, chociażbez szyderstwa. Z uwagąwysłuchałopinii Ellen o filmach i toczyłz niąna ten temat całkiem poważne dyskusje. Nie mogli rozmawiaćo książkach, ponieważ Pat w ogóle ich nie czytał. — Oczywiście — powiedział— Pinky była lepsza od Listu do trzech żon, ale mała Jeannie wcale nie wyglądała na Murzynkę. Wyraźnie była zadowolona, że nie powiedział,,czarną". Siostry od św. Moniki uważały to słowo za niemoralne. — Możesz miećw sobie murzyńskąkrew i w ogóle nie przypominaćMurzyna — powiedziała. — Niektórzy uczeni mówią, że jakieśdwadzieścia procent osób, które miały murzyńskich przodków, może spokojnie uchodzićza białych. — Pomyślała, że tęwłaśnie liczbępodała siostra Karolina. — Gdybym byłMurzynem i mógłuchodzićza białego, skorzystałbym z tego z entuzjazmem — powiedziałPat zupełnie serio. — Nie wiem, jak oni potrafią żyćz tąswojączarną skórą. Chyba nie zniósłbym... — nie dokończyłzdania. — Założęsię, że spodoba ci sięNotre Damę— odezwała sięEllen, przenosząc konwersacjęna bezpiecznąpłaszczyznę. — Nie wiem — odparł, pociągnąwszy uprzednio spory łyk piwa z butelki. — Ale z tego, co słyszałem, miejsce, do którego w tym roku wybiera sięKevin, jest niemalże więzie-nim. A ty, dokąd pójdziesz? — Myślę, że do szkoły pielęgniarek przy parafii świętej Anny — odpowiedziała niepewnie. — A więc będziesz pielęgniarką— stwierdził, zdmuchując pianęz ust. — Miałem trochędo czynienia z tymi pielęgniarkami... Poczekaj chwilę. Skoczęna drugąstronęszosy po jeszcze dwa piwa. Zaczęła rozmyślaćo tym, jakie spokojne musi być życie w klasztorze. Po okropnym hałasie w domu przyniosłoby jej ogromnąulgę. Miała jeszcze całe dwa lata na podjęcie ostatecznej decyzji. Na razie rodzice wbijali jej do głowy, że musi zostaćpielęgniarkąi szybko zacząćspłacaćto, co jest im winna za to, że zapewnili jej wykształcenie. Pat, z butelkami w rękach, powróciłnachmurzony, zagłębiony we własnych myślach. — Co sięstało, Pat? — zapytała. — Nic — odparłponuro. — Nie zbywaj mnie —powiedziała ostro. — Cościęprzed chwiląbardzo zabolało i chcęwiedziećco. Dotknąłjej ręki. — Jakąty jesteśdomyślnąkobietką, Ellen — powiedział. — W porządku. Przed chwiląjakiśchłopak z klubu oznajmiłgłośno przy mnie, że Notre Damę, której sam jest studentem, schodzi na psy, skoro zaczyna przyjmowaćbyle chłystków z marginesu. _ Och, Pat, nie zwracaj uwagi na pijackie bredzenie. To jasne, że nie jesteśod nich gorszy, ale nawet lepszy! _ Nie jestem tego wcale taki pewien — odparł, w zamyśleniu głaszcząc jąpo ręce swojąwielką dłonią. — Napij siętrochępiwa. To łagodzi ból. Nigdy dotąd nie piła piwa. Ku jej przeplatanemu z poczuciem winy zdziwieniu, nawet nieźle smakowało. Nie oddała jużbutelki Patowi. Siostra Karolina mówiła, że alkoholizm nie jest dziedziczny. — Ellen, ty na wszystko znajdujesz wytłumaczenie — powiedziałPat bardzo cicho. — Czy możesz mi więc powiedzieć, dlaczego ludzie bywajątak nienawistni? Zastanowiła sięprzez chwilę. — Przede wszystkim kieruje nimi zazdrość, jak myślę. Ktoś, kogo nikt nie nienawidzi, najwidoczniej nie dysponuje niczym, czego by mu można zazdrościć. Gdybyśnie stal sięsławny, zdobywając tytuł mistrzowski w koszykówce, ten facet nigdy by cięnie zaczepił. Pat szybko opróżniłbutelkę. — Niech sięwypchajątym swoim stypendium. Ale pewnego dnia ja im jeszcze pokażę. Pokażęim, Ellen. I zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Powoli sączyła piwo ze swojej butelki. Stwierdziła po chwili, że woli jednak desery owocowe. Wstali i zaczęli spacerować. Wkrótce zostawili za sobąwioskęi jej jasne światła odbijające się matowo na ciemniejącej z każdąchwiląpowierzchni jeziora. Żólte, ciepłe światła nadbrzeżnych domów rzucały dookoła jasny blask. Za wioskąi na okolicznych wzgórzach stały domy bogatych: Brennanów, Cunninghamów i im równych. Wkrótce znaleźli sięna otoczonej drzewami plaży parku stanowego. W ciągu dnia plaża ażroiła sięod ludzi. W nocy park byłzamknięty i w zasadzie nie wolno było w nim przebywać. Ellen i Pat przeszli przez plot w zupełnym milczeniu, mimo że strażnicy bardziej strzegli parku od strony szosy niżod jeziora i na spacerujące tutaj pary raczej nie zwracali uwagi. — Jesteśwspaniałądziewczyną, Ellen — powiedziałPat, niespodziewanie przerywając ciszę. — Dziękujęci. Ująłjej rękęi pocałowałjąz uczuciem. Ellen pomyślała, że bardzo to lubi. Niespodziewanie zmieniłsię. Wyrwałjej butelkęi odrzuciłdaleko do wody. Następnie przewrócił Ellen na piasek. Była zbyt zaskoczona, aby siębronić, i zbyt przestraszona, by krzyczeć. Zdarłz niej sukienkęi zacząłbłądzićrękami po jej ciele. Teraz dopiero krzyknęła i spróbowała sięoswobodzić. — Nikt ciętutaj nie usłyszy! — warknąłi z jeszcze większąsiłąprzy gwoździłjądo ziemi. Poddała sięi jużbez przeszkód mógłsięniązabawiać. Łzy, które pojawiły sięw jej oczach, przerwały zaklęty krąg przemocy. Pat zerwałsię z niej i niepewnym krokiem ruszyłku brzegowi jeziora. Ellen zebrała swoje rzeczy i pobiegła do lasu. Potykała się, przewracała, raniła i wreszcie padła na ziemię, uderzywszy głowąw grubągałąź. Oddychając ciężko, gwałtownie jak przerażony królik, usłyszała, że Pat znów nadchodzi. Zerwała się na nogi i znów ruszyła przed siebie poprzez ciemność. Dopiero przebiegłszy szosę, wilgotna od potu, z płucami pracującymi tak głośno jak wielkie miechy, padła na ziemiękompletnie wyczerpana. Palcami zaczęła rozrywaćwilgotny mech. — Och, Boże, pomóżmi — jęknęła. Pełne gwiazd letnie niebo milczało. Las za jej plecami byłtak cichy jak niebo nad głową. Nagle jej sylwetka znalazła się w snopie światła. Zamarła instynktownie. Przesunąłsiętylko po niej niczym zimny promień śmierci i po chwili zniknął, gdyżbyły to tylko reflektory szybko przejeżdżającego samochodu. Ellen stoczyła się do przydrożnego rowu. Dzwoniła zębami ze strachu, jej nogi i ręce drżały. Leżała w trawie, łkając, gdy ujrzała światła kolejnego pojazdu. Jeszcze raz zmusiła sięi zamarła bez ruchu. Za chwilęwstanie i ruszy w drogę powrotną. Przed nią półtorej mili do domu Cunninghamów. Wśród zmiętych rzeczy znalazła sandały, które ściągnęła, gdy wraz z Patem rozpoczęli spacer brzegiem jeziora. Założyła je na nogi. Stopy bolały ją, poranione podczas panicznej ucieczki przez gęsty, ciemny park. Od zderzenia z parkową ławkąmiała poobijane nogi. Pomyślała, że musi ukryć swoje siniaki przed matkąMaureen i wymyślećjakąśhistorięw związku z kompletnie zniszczoną sukienką. Znów ujrzała reflektory zbliżającego sięsamochodu. Jak ścigane zwierzęjeszcze raz sztywno przywarła do ziemi. Gdy wielki packard minąłją, rozpoznała samochód pana Bren-nana. Czy Brennanowie zauważyli jąw podartej odzieży, z pokrwawionątwarzą, posiniaczonymi nogami? Czy powiedząKevinowi? Pat rzuciłsiędo wody, rozdzierając spokojnąpowierzchnięjeziora. Boże, przebacz mi... proszę, proszę, wybacz mi! ZacząłszukaćEllen w parku, pragnąc błagaćjąo przebaczenie. Uwielbiałją. Nie zamierzałjej przestraszyć. Nie mogąc jej odnaleźć, ruszyłz powrotem nad jezioro. Znalazłszy się na brzegu, zrzucił ubranie i zanurkował. Miałnadzieję, że woda zmyje z niego wstręt, jaki odczuwałdo siebie po popełnionym grzechu. Po kilkudziesięciu sekundach znalazłsiędaleko od brzegu, coraz bardziej zmęczony. Dało o sobie znaćpiwo, które piłniemal przez cały dzień. Niech to szlag trafi, pomyślał. Zaraz sięutopię. Nikt nie będzie mnie żałował. Obiecałem w zeszłym roku, w sierpniu podczas spowiedzi, że nigdy jużnie powtórzętego grzechu. Ksiądz wymógłto na mnie, zanim udzieliłmi rozgrzeszenia. Płynąłpod wodą. W płucach zaczynało brakowaćmu powietrza. Bolały go, jakby płonąłw nich ogień. Uczyniłinstynktowny wysiłek, aby znów wynurzyćsięna powierzchnię. Nagle poczułcośw dłoni, schwyciłto kurczowo i stwierdził, że trzyma linę. Ostatnia więź łącząca go z życiem. Postanowiłskorzystaćz tego nieoczekiwanego wybawienia. Postanowił żyć. Była to lina kotwiczna całkiem pokaźnej żaglówki. Ciężko oddychając, Pat złapałza burtę. Na łodzi paliło się światło i rozlegały sięczyjeśgłosy. Pat postanowił, że uspokoi jedynie oddech i zaraz popłynie do brzegu. Na lodzi znajdowali sięmężczyzna i kobieta. Ani starzy, ani bardzo młodzi, niekompletnie ubrani, leżeli obok siebie obejmując się. Nie rozumial, co mówią. Kolejna pokusa. Powinien odpłynąćstąd, zanim uslyszy coś, co wypełni go jeszcze większym poczuciem winy. A jednak nie odplynąl. Zafascynowała go zażywająca pełnego relaksu para. Jakim cudem potrafili być tak spokojni w sytuacji, która doprowadzała jego krew do wrzenia? Kobieta co jakiś czas wybuchała prostym, radosnym śmiechem. Starając sięnie robićhałasu, Pat puściłburtę łodzi i popłynąłw kierunku parkowej plaży. Gdy sięna niej znalazł, leżałdługo na piasku, nagi, wyczerpany, z trudem łapiąc oddech. Potem przewróciłsięna plecy i długo patrzyłw gwiazdy. Która mogła byćgodzina? Światła w wiosce już dawno pogasły. Może jest druga albo trzecia nad ranem? Jęknąłzdesperowany. Dlaczego Bóg, mimo wszystko, nie pokarałgo śmiercią? Zupełnie nagle ujrzałdziwne światło, niesamowitym łukiem wznoszące sięponad powierzchnią jeziora, płynące łagodnie ku plaży. Otoczyło go kołem i zamknęło w wąskim kręgu. Czas jakby się zatrzymał. Spokój, radość, otucha i miłośćogarnęły ciało i duszęPata. Światło ogrzało go. Oczyściło go i odnowiło. W tym świetle była Ellen i kobieta z łodzi; Maureen także. Wszystkie kobiety świata znalazły sięprzy Pacie, pieszcząc go, ogrzewając, lecząc, kochając. A potem przekształciły sięw sylwetkęjednej kobiety. Kobiety w bialo-złotej szacie. Powiedziała mu, co powinien uczynić, jeśli chce raz na zawsze uwolnićsięod pokusy, która drąży jego duszę. Szary, nerwowy dyrektor Quigley Seminary ostrzegałmnie, że będęmusiał zapomniećo znajomych ze średniej szkoły. — O mężczyznach i kobietach — dodał, silnie akcentując to drugie słowo. Właśnie rozpoczynałem podróżzupełnie inną ścieżkąniżoni. Powinienem wyeliminowaćich wszystkich z mojego życia. Powinienem zerwaćwszystkie moje z nimi związki. Im dłużej będęje podtrzymywał, tym zerwanie będzie trudniejsze. Po roku Quigley trafiędo siedmioletniego, głównego seminarium w Mundelein, na północ od Chicago, i tam zostanęwyświęcony. „Z boskąpomocą", dodawałmój ojciec; w jego głosie wyraźnie brzmiała nutka wątpliwości. W przerwie wakacyjnej po pierwszym roku odbędęletni kurs greki, której, niestety, nie nauczali u jezuitów. Wszystko odbyło sięzgodnie ze scenariuszem. Rok później dzieńw dzień opuszczałem brudne gotyckie mury Ouigley i miejskim autobusem (seminarzystom nie było wolno prowadzić samochodów) dojeżdżałem na kurs. Pamiętam ten okres jako najbardziej ponure i najnieznośniej gorące miesiące w moim życiu. Tęskniłem za jeziorem i przyjaciółmi. Ślęcząc nad okropnągreką świętego Jana, wmawiałem sobie, że ta tęsknota prędko przejdzie i szybko przywyknę do swojej sytuacji. Maureen zatelefonowała do mnie na tydzieńprzed Świętem Pracy, kiedy powróciłem właśnie do gorącego, pustego domu po ostatnich zajęciach. — Cześć, kochasiu — powiedziała. — Czy wyświadczysz przysługęswojej starej kochance? Dźwięk jej głosu sprawił, że zapomniałem o wszelkich zmartwieniach. — Zależy, która to kochanka — odparłem, starając sięnie zdradzićbrzmieniem głosu, że na moich ustach pojawia sięszeroki uśmiech. — Zdaje się, że zamierzasz zostaćw mieście przez cały weekend, co? Trzy wesołe dni chyba nie zachwiejątwoim powołaniem. — Wyjeżdżam stąd za półgodziny. O jakąprzysługęci chodzi? — ŻebyśzabrałEllen Foley do kina w czwartek wieczorem, a w piątek na zabawędo klubu. — A co siędzieje z Patem? — zapytałem. Zdaje się, że próbowałem wylaćtroszeczkę zimnej wody na mózg ucieszony z tego, że zatelefonowała Maureen. — Och, wyjechałdo Mayslake modlićsię. Wciążjeszcze rozpamiętuje swojąwizję. Poza tym, zdaje się, że między nim a Ellen zaszło coś nieprzyjemnego. Wiesz, jaki on bywa porywczy. Zacisnąłem odruchowo wolnąrękęw pięść, a palce ściskające słuchawkętelefonu aż mi zbielały. — Jakąwizję? — zapytałem. Roześmiała sięserdecznie. — Biedny, zwariowany Pat jest przekonany, że zobaczyłMatkęBoską, a ona objawiła mu, jak ma sobie radzićw życiu. No, w każdym razie, zajmiesz sięmałąEllen, zrobisz to dla mnie? Nie sądzę, aby mogła stanąćna drodze czyjegokolwiek cholernego powołania. Gdyby mogła usłyszeć, jak szalenie zaczęło walićserce w mojej piersi, doceniłaby bardziej sex appeal Ellen. — Chcesz, żebym jązabrałdziś, jak będęjechałsamochodem? — zapytałem, sam zaskoczony swojązuchwałością. — No, niestety, ta cholerna baba, jej matka, och, jak nienawidzętej kobiety, nie puści jej z domu wcześniej niżw środęwieczorem. Dopiero gdy odwiesiłem słuchawkę, zdałem sobie sprawę, że Maureen nigdy dotąd nie używała słów „cholera, cholerny". Cóż, dorastaliśmy bardzo szybko. W każdym razie w czwartkowy wieczór siedziałem naprzeciwko Ellen w Sugar Bowl, obserwując, jak dokładnie oczyszcza puchar po kolejnej porcji deseru lodowego i słuchając jej porównania Wszystkich ludzi króla, filmu, który niedawno obejrzała, z bohaterami Strażnika honoru Coz-zensa. Była o wiele ładniejsza niżwówczas, gdy widziałem jąostatni raz. Miała żywy uśmiech, błyszczące oczy i miły głos. Odkrywała dopiero swoje ciało i umysł, ciesząc sięi jednym, i drugim. — Czy mogęprosićcięo przysługę, Kevin? — zapytała nieśmiało, wbijając spojrzenie w stojącą przed niąszklankę. Grająca szafa zaczęła trzeszczećpłytąRiders in the Sky. — Uczyniędla ciebie wszystko, a nawet więcej, piękna damo — odparłem. Pasemko krótkich, jasnych włosów opadło na jej czoło. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem. — Cóż, nie będzie to częśćtwojej umowy z Maureen na mój temat — jej policzki zaróżowiły się — i będziesz mógł, oczywiście, odmówić. Czy mógłbyśjutro... nauczyćmnie jeździć na nartach wodnych? Bardzo cięproszę... Położyłem palec wskazujący pod jej podbródek i delikatnie, lecz stanowczo uniosłem jej głowę. — Będęu ciebie o dziesiątej trzydzieści... I chcę, żebyświedziała, że umowa z Maureen sprawiła mi wielkąradość. A potem oboje siedzieliśmy zażenowani, przypomniawszy sobie związki między nami, o których nie powinniśmy jużteraz wspominać. Następnego ranka o dziesiątej trzydzieści cała wieczorna magia wyparowała. Byłem zły na Ellen, a ona chyba mnie nienawidziła. — Jestem przemarznięta! — krzyczała. — Proszęwpuśćmnie do łodzi! Była nie tylko przemarznięta. Była małą, zmokłą, głupiąmyszą, zbyt tępą, aby poprawnie wykonywaćmoje nawet najprostsze instrukcje. — Jesteśtchórzem! — wrzasnąłem do niej. — Jeśli przyznasz, że jesteśtchórzem, wpuszczęcię do łodzi. Jeśli tego nie powiesz, zostaniesz w wodzie. Ze złościązaczęła mnie ochlapywać. — A ty jesteśaroganckim, głupim snobem! Chcęwrócićdo łodzi! Zignorowałem zarówno obelgę, jak i prośbę. — Trzymaj tęcholernąlinępomiędzy nartami. Ich czubki musząodrobinęwystawać z wody. Kolana złącz razem. Nie panikuj, kiedy ruszę. Wcale nie tak źle koordynowała ruchy. Jednak fale, ruch łodzi i warkot silnika przerażały ją. Obok mnie siedziałw łodzi Nick McAuliff, seminarzysta, który tego dnia przyłączył siędo mnie. Śmiałsięwesoło. Właściwie to śmiałsiębez przerwy od chwili, gdy powiedziałem do Ellen: — Utrzymuj tędolnączęśćciała ponad nartami. Ellen wrzasnęła na mnie w odpowiedzi: — To nie grzech mówić„dupa", ty tępy świętoszku. Zareagowałem w ten sposób, że zatoczyłem łodziąszerokie koło. Byłem tak zły na Ellen, że zbyt gwałtownie dodałem gazu. Nie było możliwe, aby teraz utrzymała linę. — Trzyma się! — wykrzyknąłNick. Odwróciłem się. Mała, przemoczona myszka zamieniła sięw ślicznego ptaka. Ellen nie była dziewczyną, która łatwo siępoddawała. Pozbierała się, wysunęła kolana przed siebie i przybrawszy wreszcie prawidłowąpostawę, sunęła po wodzie, krzycząc z radości w niemal zwierzęcej ekstazie. W ten sposób zrobiliśmy pełnąrundęwokółjeziora. I dopiero wtedy Ellen wykonała jakiśfałszywy ruch, puściła linęi wyleciała w powietrze, aby po chwili swoją śliczną, krągłąpupą trzasnąćo powierzchnięjeziora. Potem trzykrotnie próbowała samodzielnie wspiąćsiędo łodzi i trzykrotnie wpadała z powrotem do wody. Ale tym razem jużnie była zła, lecz wesoło się śmiała. — Chodźcie, potańczymy sobie w jeziorze! — nawoływała, plując wodą. Wreszcie stanąłem przy burcie, ująłem jąpod ramiona i wciągnąłem na pokład. Nasze ciała na moment zetknęły się. Poczułem spazm pożądania tak potężny, że o mało sięnie przewróciłem. — Ważysz trochęwięcej niżpoprzedniego lata — zauważyłem. — Dokładnie o cztery i półfunta — roześmiała sięwesoło. — Ale zdaje się, że większośćwłaśnie straciłam w wodzie. Okryłem jąopiekuńczo dużym ręcznikiem, otoczyłem na chwilęramieniem, a potem posadziłem na ławeczce na rufie. — Widzisz teraz, jak Kevin traktuje dziewczyny od czasu, gdy poszedłdo seminarium — powiedziała do Nicka, dzwoniąc zębami. — Wykańcza je nad ranem w dniu największej zabawy, tak że wieczorem sąbez siłi nie musi z nimi tańczyć. — Oboje powariowaliście — stwierdziłNick. O Ellen można by powiedziećwiele, ale nie, że nie miała tego wieczoru sił. Jej rozpuszczone włosy delikatnie powiewały. Buty na wysokich obcasach i cytrynowa sukienka bez rękawów dodawały jej co najmniej pięćalbo sześćlat. Ten wieczór spędzałem jużz młodą kobietą. W tańcu pod jej sukienkąwyczuwałem jędrne ciało. Obok nas tańczyli moi rodzice. — Widzę, że masz doskonały gust, jeśli chodzi o kobiety — zawołałdo mnie ojciec. — Kochanie, wyglądasz przeuroczo — matka powiedziała do Ellen. Ellen przyjęła te pochwały, tylko trochęsięrumieniąc. Przyciągnąłem jąbliżej do siebie. Była doskonałątancerką. — Chcęci powiedziećdwie rzeczy, Kevin — odezwała siętonem matki przełożonej udzielającej nauk młodszym siostrom. — Powiedz choćby i sto. — Tylko dwie. Pierwsza: myślę, że będziesz doskonałym księdzem, i będęsię modliła, żebyś przetrwałwszystkie trudne chwile na drodze do kapłaństwa. Och, mój Boże! Przetrwaćto! Po cóżmi ta myśl podczas tańca z urocządziewczyną? — A druga rzecz? — zapytałem cicho. Oparła swoją śliczną, jasnowłosągłówkęna mojej piersi. — Druga rzecz to moje najszczersze podziękowania, Kevinie Brennan, za to, że byłeś dla mnie tak dobry wtedy podczas ostatnich wakacji. Wiem, że jesteśmiły dla wszystkich, za których czujesz sięodpowiedzialny. Ja... — Teraz słowa zaczęły wystrzelaćz niej z szybkościąpocisków z broni maszynowej. — Ja myślę, że wcale nie czujesz sięodpowiedzialny za mnie. Jesteśdobry dla mnie, bo mnie lubisz i... i... cóż, jestem ci za to bardzo wdzięczna. Moja dłońzaczęła błądzićpo jej plecach. — Naprawdęcięlubię, Ellen Foley. Ale źle to ujęłaś. To ty jesteśdla mnie dobra... Później, kiedy całowałem jąna dobranoc, zmarszczyła czoło. — Czy seminarzyście wolno całowaćw ten sposób? — Grzechem śmiertelnym byłoby, gdybym cięnie pocałował— zapewniłem ją. I żeby to potwierdzić, pocałowałem jąjeszcze raz. Przez życie wędruje się, cały czas ciągnąc za sobąrany z przeszłości. Tak powiedział do mnie dyrektor seminarium. Kiedy zapadałem tej nocy w niespokojny sen, wiedziałem; już, że Ellen Foley i krótkie zetknięcie sięnaszych ciałna pokładzie łodzi to rana, która będzie sprawiała mi ból jeszcze przez długi czas. Próbowałem byćspokojny. — Pat, to najgłupsza rzecz, jakąmożesz zrobić. W ogóle nie czujesz powołania! Tak jak i ja, byłzdenerwowany. Mięśnie drżały na jego szyi. Dłonie ażdo bólu zaciskałw pięści. — Skąd, do cholery, możesz wiedzieć, co czuję, a czego nie czuję? Czy uważasz, że tylko ty możesz byćksiędzem? Działo sięto w środowy wieczór po Święcie Pracy. Rozmawiałem z Patem w słonecznym pokoju naszego starego domu przy Mason Avenue. Jezioro było puste. Dzieciaki z okolicy miały wkrótce pójśćdo szkoły. Zajęcia w Quigley Seminary rozpoczynały sięo dziewiątej następnego ranka. Pat trzymałw ręce rekomendujący go list od naszego proboszcza. Chciał, żeby mój ojciec zatelefonowałdo wicekanclerza. W końcu wybierałtęsamądrogęi miału jezuitów prawie tak dobre oceny jak ja. Ojciec zgodziłsięna ten telefon i właśnie rozmawiałz aparatu w swoim gabinecie. — A co z Notre Damę? — zapytałem. — Pieprzyćto — odparł. — Moja nieśmiertelna dusza jest ważniejsza od koszykówki. — Tyle innych dróg prowadzi do zbawienia. — Dla mnie nie ma innej drogi! — wykrzyknął, czerwony ze złości. — Nie ma! Matka Boża powiedziała mi, że jeśli pragnęzbawienia, muszęzostaćksiędzem. — Jego doskonałe rysy wyostrzyły się, a jasnoniebieskie oczy lśniły, świadcząc o determinacji. — Poza tym ojciec Placid uważa, że mam powołanie. Gdybym mu sięprzeciwstawił, popełniłbym śmiertelny grzech. _ A twoja rodzina? — zacząłem drążyćz drugiej strony. _ Sąwściekli na mnie, tak jak ty. Ale mnie to nie obchodzi. Uczynięto, czego żąda ode mnie Bóg. Kevin, proszęcię... potrzebujętwojej pomocy. Trudno było złościćsięna Pata. Byłtaki otwarty, taki szczery. — Oczywiście, że ci pomogę— powiedziałem. — Bardzo sięcieszę, że znów wiele czasu będziemy spędzaćrazem. Słowa te tak go ucieszyły, że nie zwróciłuwagi, jak grobowym tonem zostały wypowiedziane. Gdy sobie poszedł, długo wpatrywałem siętępym wzrokiem w ogrodowy trawnik. Słońce, z każdym dniem zachodzące coraz wcześniej, zapowiadało zbliżającąsięzimę. Czy powinienem powiedziećrektorowi o szaleństwie Pata? W Quigley nie lubiano ludzi, którzy zbyt do serca brali sobie nauki, jakich udzielałojciec Placid. Nie, będęmilczał, zdecydowałem. To ich sprawa, aby przejrzećPata, a nie moja, by go zadenuncjowaći uniemożliwićdostanie siędo seminarium. Albo uniemożliwićprzyjęcie święceńkapłańskich. Maureen podsumowała wszystko latem 1949 roku, kiedy spotkałem jązmierzającąw butach na wysokich obcasach na niedzielnąmszęo godzinie jedenastej: — Ja jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa, kuzynie. W jej oczach skrzyły sięfiglarne ogniki. Biedna Maureen. Zapłaci za „powołanie" Patricka cenęo wiele wyższą, niżbyłem w stanie sobie wyobrazić. KSIĘGA DRUGA Lata pięćdziesiąte 1953 — Cholera jasna, Kevin, nie próbuj ze mnie robićidiotki. — Maureen strząsnęła popiółz papierosa. — Tak bardzo chcesz wyjechaćdo Rzymu, że czujesz jużw ustach smak spaghetti. Próbowałem nie patrzećna Ellen Foley siedzącąobok Maureen. Zmuszałem siędo tego, aby gapićsięprzez okno na świeżo opadły śnieg, kryształowo czysty w świetle księżyca zalewającym ogród Cunninghamów. Ich nowy dom w River Forest, sąsiadujący z posiadłością należącądo słynnego włoskiego gangstera, byłniemal pałacem, chociażmoja matka twierdziła, że nawet jeśli to jest pałac, to urządzony wulgarnie i zupełnie bez smaku. — Byłem jużw Rzymie z rodzinąi jestem pewien, że kiedyśznajdęsiętam znowu — powiedziałem, próbując panowaćnad swoim głosem. — Nie widzęnatomiast powodu, żeby akurat tam studiowaćteologię. — Gówno prawda — warknęła Maureen i pociągnęła spory łyk koniaku. — Jesteś bardzo ambitny i z pewnościąchcesz zostaćbiskupem. Jeśli teraz do Rzymu pojedzie Pat, to on będzie biskupem, a nie ty. — Jej nerwowy śmiech byłefektem Chateau Lafite, podanego do obiadu. — Nie chcębyćbiskupem — powiedziałem zmęczonym głosem. — A od czasu, gdy na Janiculum zbudowano Kolegium Północnoamerykańskie, nie ma mowy o tym, aby każdy kształcony tam Amerykanin mógłzostaćbiskupem. To jest zwyczajne, duże amerykańskie seminarium. — Kevin nie chce zostaćbiskupem. — Ellen Foley wtrąciła łagodnym tonem. Jej wielkie, okrągłe, szare oczy przez cały czas uważnie obserwowały mojątwarz, pragnąc odnotowaćkażdązmianę, jaka na niej zachodziła. — Chce jedynie wygraćrywalizację. Czy tego chcesz, Kevin? — Nie wiem — odparłem i westchnąłem. Minęło trzy i półroku, kiedy ostatni raz rozmawiałem z Ellen Foley. Nasze zimowe wakacje przypadały na koniec stycznia. KardynałMundelein był przekonany, że jego seminarium, kilkanaście budynków z czerwonej cegły w LakęCounty, zbudowanych w stylu georgiańskim, to leśny raj. Nie potrafiłzrozumieć, dlaczego jego seminarzyści tak bardzo pragną spędzać święta Bożego Narodzenia w domu. I chociażMundelein nie żyłjużprawie od piętnastu lat, sprawy w archidiecezji wciąższły torem, który on wytyczył. Władze seminarium z uporem stosowały siędo regułMundeleina, gdyżzależało im, abyśmy nie znajdowali sięw naszych parafiach wówczas, gdy nasi koledzy i koleżanki ze szkółbędąkorzystaćz bożonarodzeniowych wakacji. Jakośnigdy nie przychodziło im do głowy, że okazjądo takich spotkań mogąbyćz równym powodzeniem, o wiele dłuższe, wakacje letnie. Rozmawiając z dwoma pięknymi młodymi kobietami, naruszałem jednocześnie kilka surowych zakazów. Ellen i Maureen były ażzbyt wyzywająco kobiece w krótkich, obcisłych sukienkach. Wzbudzały dokładnie te emocje, przed którymi ojciec Meisterhorst, nasz przewodnik duchowy, ostrzegałwszystkich seminarzystów dokładnie na trzy tygodnie przed rozpoczęciem każdych wakacji. Obie były studentkami drugiego roku i obie były nieprawdopodobnie piękne. Po czterech długich miesiącach spędzonych w seminarium, podczas których jedynymi widywanymi kobietami były zakonnice i siostry seminarzystów, przychodzące w odwiedziny w specjalnie wyznaczone trzy niedziele każdego miesiąca (zawsze tylko na dwie godziny), wszystkie dziewczęta musiały wydawaćsiępiękne. O dziwo, z tej dwójki piękniejsza wydawała sięEllen. Była wciążtym samym kruchym dziewczęciem, ale na jej bladej twarzy głęboka mądrośćzastąpiła ciągłąpogodę ducha i naiwną radość. Niepewnie poruszyłem sięna krześle. _. Chcesz tego i wygrasz! — wybuchnęła Maureen. Przytknęła koniec kolejnego papierosa do tego, który paliła Ellen. Gdy głowy dziewcząt przybliżyły siędo siebie, odniosłem wrażenie, że to flirtujące ze sobądwa piękne ptaki. — Masz lepsze oceny, jesteśo wiele bardziej lubiany wśród seminarzystów i urodziłeśsięprzywódcą. _ To wszystko nie ma znaczenia. I jezuici, i księża woląraczej Pata. Jest dowcipny i ujmujący. Mnie uważająza zbyt ponurego i — wino rozluźniło mój język i powiedziałem coś, czego natychmiast pożałowałem — za zbyt sprytnego i bogatego. Z powodu podróży z rodzinądo Rzymu ostatniego lata przeszedłem wręcz piekło! To było głupie! Mówićtakie rzeczy tylko po to, żeby zyskaćwspółczucie dwóch kobiet. Nawet jeśli byłem popularny wśród kolegów z klasy — do tego stopnia, że w Quigley zostałem jej przewodniczącym na ostatnim roku — nie byłem ulubieńcem, trzeba to jasno stwierdzić, władz seminarium. Przestrzegałem wszystkich nakazów i zakazów, wykonywałem sumiennie swoją pracęi modliłem sięw czasie do tego przeznaczonym. Jednak władzom nie podobały się pieniądze mojej rodziny. Pata wyznaczano na najbardziej odpowiedzialne funkcje, jak na przykład obecnie na przełożonego grupy. Sprawowałswoje rządy z radosnym uśmiechem na twarzy, sprawnie i wesoło. Mnie przypadło w udziale jedynie podrzędne stanowisko odpowiedzialnego za sport Pat zwracałsięczasami do mnie z tak „ważnymi" sprawami, jak prośba o zgodę na palenie papierosów w budynku w wyjątkowo paskudny dzień; w seminarium mogliśmy w ciągu pół godziny po każdym posiłku palićpapierosy. — To najgłupsza rzecz, jakąkiedykolwiek słyszałam — oznajmiła Maureen. — Och, cholera, Kevin, usiądź. Nie zamierzamy cięzgwałcić. — Ujęła mnie za ramięi posadziła obok Ellen na wygodnej, stylizowanej nieudolnie na osiem-nastowieczną, kanapie. Zupełnie nie pasowała do urządzo-Qego bardzo nowocześnie pokoju. — Czy Kościółma wreszcie zamiar przyznać, że żyjemy w dwudziestym wieku? Czy wszyscy będziemy musieli opuścićgo, zanim się zmieni? Dlaczego, do cholery, Kościółmiałby zazdrościćci tego, że twoja rodzina jest bogata? — Kościółzmienia się— powiedziałem. Wstałem jednak i wybrałem sobie krzesło stojące jak najdalej od dziewcząt. — Na przykład nowa liturgia wielkanocna... — Kevinie Brennan, tylko seminarzysta może wpaśćna pomysł, że młodych ludzi obchodzi cokolwiek liturgia wielkanocna! — zawołała Maureen ze złością. Wstała z kanapy i podeszła do gramofonu. — Jak wy sięczujecie, ty i Pat, w rywalizacji, którąseminarium wam narzuciło? — zapytała Ellen łagodnym głosem, niemal szeptem. W przeciwieństwie do Manhattan-ville, gdzie Maureen pobierała nauki w towarzystwie potomków arystokracji Wschodniego Wybrzeża, Szkoła Pielęgniarek im. św. Anny nie wypuszczała w świat rozpuszczonych, hałaśliwych panienek. — Nie rozmawiamy o tym ze sobą— wymamrotałem. — Dlaczego nie? — nalegała Ellen. — Ponieważjesteśmy mężczyznami, a mężczyźni nie potrafiąradzićsobie tak jak kobiety z trudnościami, o które potyka sięprzyjaźń. — Widzisz, Kevin, to wcale nie ma wielkiego znaczenia, czy oni ciętam lubiączy nie — kontynuowała Ellen. — Nie ma teżznaczenia, czy pokonasz Pata. — Masz rację, Ellen. To tylko głupia gra. Gdybym przegrałwyścig z Patem do Rzymu, musiałbym męczyćsięw tym seminarium przez kolejne cztery lata, prowadzićmonotonne i pełne rygorów życie, z każdąsekundą wypełnioną, od godziny piątej dwadzieścia pięćnad ranem do dziewiątej czterdzieści pięć wieczorem. Każdy mój ruch byłby obserwowany, w poszukiwaniu najmniejszego choćby sygnału „nieposłuszeństwa". Ponieważposłuszeństwo, przede wszystkim posłuszeństwo, a nie zapałczy miłość, uważane było w seminarium za najważniejsząz księżowskich cnót. Surowa seminaryjna dyscyplina była fatalnym przygotowaniem do kapłaństwa w dwudziestym wieku. A wykuwanie na pamięć łacińskich tekstów, które z trudem pojmowaliśmy, nie mogło nas dobrze przygotowaćdo pracy wśród ludzi, którzy posiadali uniwersyteckie wykształcenie. Ponieważbyliśmy w seminarium, ominąłnas obowiązek uczestniczenia w wojnie koreańskiej, która wybuchła zaraz po tym, jak schroniliśmy siępod skrzydła kardynała Mun-deleina. Larry Ryan, nasz rozgrywający u jezuitów, zginąłpodczas odwrotu znad rzeki Yalu. Wspominając go, w pewnym momencie miałem nawet zamiar opuścićseminarium i zaciągnąćsiędo wojska. Po wielkiej awanturze wybiłmi to w końcu z głowy ojciec, wrzeszcząc, że powinienem raz a dobrze zdecydowaćsię, jaki rodzaj służby ma dla mnie znaczenie. A front w Korei ustabilizowałsięi właściwie nie było potrzeby, abym tam jechałi broniłdemokracji na przedmieściach Seulu. Eisenhower byłprezydentem, w seminarium dyskutowano o postępowaniu Joe McCarthy'ego, a kraj pogrążałsięw długim śnie lat pięćdziesiątych. Wydawało się, że Pius XII będzie papieżem po wsze czasy, podobnie jak kardynałStritch — naszym arcybiskupem. — Co, do cholery, dzieje sięz twoim przyjacielem Dona-hue? — Tony O'Malley, otwarty, szczery seminarzysta o czerwonej twarzy, zadałmi to pytanie pewnego chłodnego wiosennego wieczoru, gdy spacerowaliśmy dookoła jeziora. — Co masz na myśli? — zapytałem, podświadomie przechodząc do obrony. — Do czego on dąży? — naciskałTony. — Jakie to ma znaczenie? — Przeszliśmy mostek nad śmierdzącym strumieniem, który poprzednie generacje seminarzystów nazwały RzekąStritcha, od nazwiska arcybiskupa. — Nikt tobie tego nie mówi, bo przecieżrazem z Patem dorastaliście i znacie sięod długiego czasu, ale przełożeni sątutaj dla nas, w dużym uproszczeniu, jakby wrogami, a on stoi po ich stronie. Usprawiedliwia ich głupie decyzje, włazi im w tyłki bez wazeliny. Wielu wręcz sądzi, że im donosi. — Wątpię— powiedziałem szybko. — Pat ma jużtaki charakter, że musi być doceniany. — Przez nich — stwierdziłTony. — Dlaczego jednak nie przez nas? Milczałem, czekając na dalsze słowa Tony'ego. — Wielu uważa, że konkuruje z tobąw wyścigu o dalsze studia w Rzymie — powiedziałcicho, nie patrząc na mnie. — Jeśli tak bardzo pragnie tego Rzymu, nie będęmu przeszkadzał. — To ty powinieneśtam pojechać. — Tony przyjąłton adwokata żarliwie broniącego sprawy. — Od bardzo dawna wysyłająstąd do Rzymu kogośo naturalnych cechach przywódczych. Przygotowujągo do wyjazdu przez prawie dwa lata, udzielając mu szczególnie intensywnych lekcji włoskiego. Ty jesteśnaszym przywódcą, i to właśnie ciebie nauczają włoskiego. A jednak, zdaje się, że Pat wchodzi ci w drogę. — To „od bardzo dawna" trwa zaledwie trzy lata — powiedziałem. Dopiero po wybudowaniu kolegium w Rzymie polityka kardynała Mundeleina, polegająca na zatrzymywaniu najlepszych studentów w jego własnym seminarium, została naruszona; jedna z niewielu zmian, w przeprowadzenie których kardynałStritch włożyłbardzo wiele energii. — Czy nie zauważyłeś, że Pat bez wazeliny wchodzi w dupętemu przeklętemu, głupiemu Vandy'emu? — kontynuowałO'Malley. Profesor Harold F. X. Yandenberghe SJ byłzgrzybiałym wykładowcąfilozofii i zanudzałnas swoimi wykładami przez cztery długie popołudnia w tygodniu. Musieliśmy wysłuchiwaćgo, siedząc sztywno na twardych krzesłach, w wielkiej sali wykładowej, udekorowanej obrzydliwymi renesansowymi malowidłami, przedstawiającymi nagich mężczyzn. Ktośpowiedział, że znajdują siętutaj, ponieważkardynałMundelein wierzył, że sąoryginałami Paola Vero-nesego. Yandy nigdy nie spoglądałna nas podczas wykładu, raczej byłzainteresowany widokiem tego, co dzieje sięza oknami. Jego wykłady były nie kończącymi się, monotonnymi łacińskimi komentarzami na temat różnic w postawach Tomasza z Akwinu i Francisca Suareza. Zawsze trzymał stronętego drugiego. — No i co z tego? — zapytałem. Powoli zaczynałdenerwowaćmnie i Pat, i O'Malley. _ Doskonale wiesz, że w seminarium hołduje siębzdurnemu przeświadczeniu, iż Yandy to wykrywacz talentów. Donahue ma oko na wzgórze Janiculum, a ty wydajesz się jedynym człowiekiem w całym seminarium, który tego nie zauważa! — O'Malley popatrzyłna mnie ostro. — A co sądzisz o związku pomiędzy nim a Stanem Kokoleckiem? — zapytał. — Podnosząsię głosy o ich „szczególnej przyjaźni". Zdziwiłbym się, gdyby sięnie pieprzyli. Słowo „homoseksualizm" nie było wówczas przez seminarzystów w ogóle wymawiane. Udawaliśmy, że nie istnieje. Nie miało to jednak specjalnego sensu. Wśród kilku setek skazanych wyłącznie na siebie mężczyzn „szczególne przyjaźnie" musiały byćproblemem, tym bardziej, że i nasi przełożeni zwykli faworyzowaćprzystojnych studentów, takich chociażby jak Pat Donahue. — Nie zajmuj siętym — powiedziałem z nadzieją, że mój głos zabrzmi szczerze. — Jeśli Patrick nigdy nie będzie kimś, nie będzie... — zawahałem sięw poszukiwaniu odpowiedniego słowa — tym właśnie. Wiele dziewczyn z West Side mogłoby ci to potwierdzić. Kilka dni później Pat złapałmnie na korytarzu i zaproponowałspotkanie w kantorku przy sali gimnastycznej, podczas krótkiego wolnego czasu wieczorem. Chciałomówićplan rozgrywek w koszykówkę, które miały rozpocząćsięza sześćtygodni. Jako przełożony grupy dysponował większąliczbąkluczy i mógłprzebywaćw sali gimnastycznej nawet w tych godzinach, kiedy nikogo do niej nie wpuszczano. Jużw chwili, gdy znaleźliśmy sięw kantorku, zdałem sobie sprawę, że powróciły dni, kiedy musiałem pomagaćmu przebrnąćprzez różne najdziwniejsze i najtrudniejsze sytuacje. — Kevin, chyba oszaleję— zacząłbez wstępu roztrzę-sionym głosem. — Potrzebujępomocy. Jużwystaczy to, że go utraciłem. Ale nie zniosętego, że on jest z kimśinnym. Kątem oka dostrzegłem śnieg padający za oknem: pierwsza wielka śnieżyca tego roku. Ponieważbyło ciepło, od razu siętopił. Kałuże na ziemi zdawały sięw tej chwili moim jedynym związkiem z realnym światem. — O czym ty mówisz? — zapytałem, starając sięzyskaćna czasie. — Ja... och — przerwałna chwilę, zmieszany. — Pod-1 czas wakacji spędziłem z Koko wiele czasu, ale pewnego | dnia, cholera, trochęza dużo wypiłem i... och, byłem chyba ! zbyt nachalny i on jużmnie nie lubi... Powiedział, że woli Marty'ego Fitzpatricka. — Dwóch małych, wstrętnych pedałów... — wykrztusiłem. — Koko nie jest pedałem — powiedziałPat żałośnie. — Jest bardzo inteligentny i wrażliwy. Nie przetrwam tu bez jego pomocy. Potrzebujęgo! Przez głowęprzebiegła mi myśl, aby zainteresowaćsię, czy zamierza zabraćze sobą Koko równieżdo Rzymu. Powstrzymałem sięjednak i zapytałem: — Co ty i Stanley robiliście ze sobą, Pat? Jeśli mam ci w czymkolwiek pomóc, muszę to wiedzieć. — Nic grzesznego — odparł. Byłw tej chwili żałosny i mizerny. Zdruzgotany bohater, wsparty o zdezelowane biurko w pokoju o betonowych ścianach, skąd nikt jużnigdy nie usunie smrodu męskiego potu. — Naprawdęnic grzesznego. Nic takiego, co sięrobi z dziewczyną. — Między mężczyznami to znacznie większy grzech — powiedziałem ostro. — Nie, nie, wcale nie. Nic złego nie robiliśmy. Uwierzysz mi, gdy zrozumiesz nasze wzajemne uczucia. Gdyby nie Koko, dawno jużbym stąd odszedł. Czujęsiętu taki samotny... — zaczął łkać. — Tęsknięza rodzicami i braćmi. Moja złośći gniew zaczęły przeradzaćsięwe współczucie. Może, mimo wszystko, to wina tego seminarium. Każdemu, kto przekroczy progi tego dziwacznego przybytku, pada na głowę. — Co chcesz, żebym zrobił? — zapytałem. __ Porozmawiaj z Koko. Powiedz mu, jak bardzo mi przykro, że go uderzyłem. Powiedz mu, że ma przerwaćswojąprzyjaźńz Martym. Oszaleję, jeśli jeszcze choćraz zobaczęich razem. — Weźsięw garść, Pat. Wyspowiadaj się, zapomnij o tym. co było. — Nie mogęiśćdo spowiedzi. Wyrzucąmnie stąd, jeśli sięo wszystkim dowiedzą! — Próbował zapanowaćnad sobą, lecz mimo to jego przystojna twarz wyrażała drążące go desperackie myśli. — Potrzeba ci specjalnego spowiednika. Nasze reguły zezwalająna to. Wszystko będzie dobrze, jeśli potrafisz zapomniećo Koko. Pat pokiwałprzecząco głową. — Wiem, że muszęz nim skończyć, Kevin. Jużprzed kilkoma miesiącami chciałem cięprosićo pomoc, ale jakośtak wyszło... Zrób to dla mnie, porozmawiaj z Koko, a ja potem zrobię, co zechcesz. Opuściliśmy salęgimnastycznąi brodząc przez zimne bajora, udaliśmy siędo budynku mieszkalnego. Lekka mgiełka zaczęła przeradzaćsięw ciężkąmgłę. Pat zapytałmnie wesoło o moje wakacje i o nowy dom Cunninghamów. Jeszcze nie minęło pięćminut od jego żałosnych wyznań, a jużdomagałsięode mnie, abym mówiło Maureen i Ellen. Przez cały następny dzieńobserwowałem Marty'ego i Koko. Rzeczywiście, byli dla siebie kimś więcej niż„przyjaciółmi". W końcu powiedziałem ojcu Meisterhors-towi w zaciszu jego udekorowanego świętymi obrazami gabinetu, iżbardzo martwiąmnie stosunki, jakie wytworzyły siępomiędzy Martinem Fitzpatrickiem i Stanleyem Kokoleckim. Jezuita prześwidrowałmnie spojrzeniem. — Czy jesteśpewien, synu, że wiesz, o czym mówisz? — Tak, ojcze. Dokładnie wiem, o czym mówię. Obydwu nie było na wykładach następnego ranka. Kiedy powróciłem z sal wykładowych do budynku mieszkalnego, nie było tam jużich rzeczy. Gdy razem z Patem szliśmy do stołówki na lunch, zastanawialiśmy się, co takiego się wydarzyło. To jednak najwyraźniej nie zmąciło dobrego humoru Pata. Tydzieńpóźniej powitałmnie szerokim uśmiechem, gdy razem wchodziliśmy na zajęcia do Vandy'ego. (Zawsze siadało sięw ławce obok osoby, na którąnatknęło sięprzy wejściu — jeszcze jeden środek przeciwko „szczególnym przyjaźniom".) — Jak dobrze, że wówczas sięzdecydowałem z tobąporozmawiać, Kevin — odezwał się. — Dziśczujęsięo sto procent lepiej. Na tym nie wyczerpałsięjednak tegoroczny limit pomocy, jakiej musiałem udzielać Patowi. Jakośtak w połowie kwietnia, gdy wiosna powoli i nieśmiało zdobywała panowanie nad naszym światem, pewnego czwartkowego poranka (w czwartki nie było wykładów, bo tak przyjęto w rzymskim kolegium) spacerowałem samotnie wąskądróżkąnad brudnym jeziorem. Takie samotne spacery nie były zbyt życzliwie widziane w seminarium. Zakładano, iżrodzą brudne albo zbyt przenikliwe myśli, które niszcząwysiłki wychowawcze podejmowane przez ojców. Usiadłem na ławeczce przed małym molo i próbowałem w myślach uporządkować cały problem związany z wyjazdem do Rzymu. W pewnej chwili usłyszałem głosy dwóch mężczyzn, którzy nie mogli mnie zauważyćze względu na rosnące tu krzaki. W tonie ich głosów było coś, co sprawiło, że poczułem siębardzo niepewnie. Jednym z rozmawiających byłTony O'Malley. — Dwa razy w tygodniu? — zapytałgo drugi głos. — Dlaczego? — Bo dwa razy w tygodniu spotyka sięz dziewczynąw mieście — powiedział O'Malley. — Zabrali mu Koko, to przerzuciłsięna kobiety. — Czy jesteśpewien? — Właściciel drugiego głosu byłnajwyraźniej dumny z zaufania, jakim obdarzyłgo O'Malley, jednak żądałdowodów. — Jerry, fryzjer, powiedziałmi, że widział, jak Donahue spotykałsięz niąw zajeździe, w którym pracuje. Ona jest uczennicąprzedostatniej klasy w szkole średniej w Liber-tyville. Jerry powiedział, że spotykająsiętam w każdy wtorek i czwartek o dziesiątej trzydzieści wieczorem i odjeżdżająjej gruchotem. — Ale dlaczego Jerry o tym ci opowiedział? W drugim głosie rozpoznałem wreszcie Teda Froelicha, jednego z najsympatyczniejszych i najrozsądniejszych seminarzystów. — Nie wiem. Ważne sąfakty oraz to, iżnie możemy pozwolić, żeby facet taki jak Donahue reprezentowałChicago w Rzymie. Musimy poinformowaćo wszystkim Maca. Jeśli mi nie wierzysz, obserwuj pokój Donahue dziśw nocy. A w następny wtorek będziesz mógł z czystym sumieniem pójśćdo Maca. Po chwili rozmówcy oddalili sięna tyle, że nie słyszałem jużich głosów. Siedziałem bez ruchu na ławce. Mój mózg i całe nioje ciało zdawały się sparaliżowane. Patrick Donahue nigdy nie powinien byłznaleźćsięw tym seminarium. Wkrótce pozbędęsię go stąd, raz na zawsze. Nie muszęnic robićw tym celu. A walkęo Rzym wygram przez dyskwalifikację przeciwnika. Dziewczyna ostrożnie prowadziła samochód drogąw kierunku terenów seminarium, modląc się, aby pojazdu nie zauważyli policjanci z patrolu. Przy końcu drogi zatrzymała siępod transformatorownią, przechyliła sięna prawąstronęi mocno objęła swojego pasażera. Obdarzyłjązdawkowym pocałunkiem w czoło, wyśliznąłsięz samochodu i powoli, ostrożnie pospieszyłw kierunku budynku mieszkalnego seminarium. Powrót do pokoju był najbardziej niebezpiecznym fragmentem tej wyprawy. Niemal na palcach dotarłdo frontowych drzwi. Wychodząc stąd, zostawiłje otwarte i byłpewien, że nikt ich nie zamknął, były używane i zapewne nawet Mac nie wiedział, że istnieje do nich klucz. Znalazłszy sięw środku, ruszyłkorytarzem, oświetlonym jedynie bladą lampąna odległym końcu. Teraz musiałprzebiec dwa piętra w góręwąską, ciemną klatką schodowąi jużbędzie u siebie. DziękowałBogu za pomysłkardynała Mundeleina, aby każdy seminarzysta miałosobny pokój. Nadchodziłnajbardziej ryzykowny moment wspinaczki po schodach. Na chwilębędzie musiałukazaćsięw świetle korytarza pierwszego piętra. Jeśli Mac akurat otworzy drzwi swojego pokoju, zobaczy go... Te kilka sekund było dla niego chwiląekscytującego napięcia. Uwielbiałto uczucie, ten fragment gry, bardziej nawet niżchwile, gdy pieściłciało dziewczyny. Mac nie pojawiłsię. Z mieszaninąulgi i irracjonalnego zawodu pokonałostatnie stopnie. Pozostało jużtylko kilkanaście kroków korytarzem do azylu własnego pokoju. Przeszedłgo dreszcz, niczym w ostatnich sekundach przed zdobyciem kobiety. Otwierając drzwi, myślało tym, co zrobi z niąnastępnym razem. Ostatniego lata czytało kilku ciekawych pozycjach... W połowie drogi do łóżka zamarłz przerażenia. Ktośsiedziałprzy jego biurku. Jak z katapulty wyskoczyłem z półmroku kaplicy zaraz po wieczornej modlitwie, chcąc wziąć prysznic przed dziewiątączterdzieści pięć, godzinągaszenia świateł. Mundelein było zapewne jedynym seminarium na świecie, w którym każdy seminarzysta miał łazienkęw swoim pokoju. Kiedy ujrzałem Teda Froelicha, jak idzie korytarzem i puka do drzwi Maca, szybko pobiegłem na drugie piętro, do pokoju Pata. Zapukałem, najpierw cicho, delikatnie, a potem bardzo głośno. Żadnej odpowiedzi. Otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka. Ciemno. Włączyłem na moment światło i szybko je zgasiłem. Łóżko było równo, starannie zasłane. Pat nawet nie próbował stworzyćpozorów, że go używałtej nocy. Jeśli Mac tutaj wejdzie i zastanie puste łóżko, usiądzie i będzie czekałdo powrotu Pata. Szybko ściągnąłem sutannęi resztęgarderoby, znalazłem pidżamęPata, wiszącąna drzwiach łazienki, ubrałem sięw niąi wśliznąłem siędo łóżka. Głowęnakryłem poduszką, gestem sugerującym, że chcęodseparowaćsięod wszelkich dźwięków dochodzących z zewnętrznego świata. Ledwo dosłyszałem, jak otworzyły siędrzwi. Nie poruszyłem się. Czy ta poduszka spełni swoje zadanie? Przez jeden straszny moment przygotowywałem siędo tego, że będęmusiał naśladowaćgłos Pata. Oczy miałem kurczowo zaciśnięte. Usłyszałem ciężki oddech Maca. Krążyłpo całym pokoju. Ostrożnie otworzywszy jedno oko, ujrzałem wąski strumień światła z małej elektrycznej latarki. Po chwili światło zatrzymało sięna łóżku. Powoli poruszając latarką, Mac upewniałsię, czy pod kołdrąznajduje sięludzka istota. Jeszcze kilka sekund i światło zgasło. Bezszelestnie Mac wycofałsięw kierunku nie domkniętych drzwi, wyszedłna korytarz i zamknąłje za sobą. Cicho szczęknęła klamka, gdy odchodząc, puściłją. Uff... Jeszcze długo leżałem bez ruchu. W końcu wstałem. Starannie zaścieliłem łóżko; na tyle dokładnie, na ile pozwalały na to ciemności — nie odważyłem sięzapalić światła. Odwiesiłem na miejsce pidżamęPata i ubrałem sięw własne rzeczy. Usiadłem na twardym krześle przy metalowym biurku. Na półkach nie stało zbyt wiele książek. Mój przyjaciel Pat nie byłzawołanym intelektualistą. W miaręjak mijałczas, w pokoju robiło się coraz chłodniej, gdyżna noc w seminarium wyłączano ogrzewanie. Kaloryfery ożyją znowu, gdy o godzinie piątej czterdzieści pięćtrzy długie, szarpiące nerwy dzwonki obwieszczą pobudkę. Zastanawiałem sięjuż, czy nie opuścićstanowiska u Pata i nie schronićsięw cieple własnego łóżka. Namówiłem dobrąsiostręzawiadującąnaszym piętrem, aby wydała mi dwa dodatkowe koce — to tylko niewielkie, „techniczne" naruszenie obowiązujących w seminarium reguł. I wówczas usłyszałem odgłos czyichśkroków w korytarzu. Z pewnościąnie należały do Maca. Wstrzymałem oddech, kiedy zbliżyły siędo drzwi, za którymi sięznajdowałem. Będzie mi bardzo głupio, jeśli ktośz kadry znajdzie mnie siedzącego o tej porze za biurkiem w pokoju Pata. Drzwi otworzyły sięi ktoś, ciężko oddychając, wszedłdo środka. W świetle lamp z korytarza zdążyłem zobaczyćjego twarz, zanim zamknąłdrzwi. A więc tak wygląda mężczyzna po seksualnej zabawie z kobietą... — Jak siębawiłeś, Patrick? — odezwałem się. Pytanie, którego sięzupełnie nie spodziewał, zachwiało nim. Jak pijany zatoczyłsię na biurko. Obie dłonie oparłna jego płaskiej, zimnej powierzchni, głowęzwiesiłmiędzy ramionami. — Co?... — wykrztusił, z trudem łapiąc oddech. — Jeden z twoich przyjaciółdowiedziałsięo dziewczynie i nasłałMaca. Mac przyszedłtu, chcąc sięupewnić, że ciebie nie ma. Przypadkiem leżałem w twoim łóżku. Cholera, Pat, znowu miałeś szczęście. Nogi ugięły siępod nim, głowęoparło biurko. — Jak... — Nieważne. — Nie dałem mu dokończyć. — Dowiedziałem się. Nie zacierasz zbyt dobrze za sobą śladów. — Nie powinieneśbyłtego robić, Kevin — odezwałsięchrapliwym tonem. — Nigdy więcej nie ryzykuj dla mnie swego powołania. Nie jestem tego wart. — Może to właśnie częśćmojego powołania. Wyciągaćcięz kłopotów. Otworzyłem drzwi i rozejrzałem sięuważnie w lewo i w prawo po korytarzu. Do swojego pokoju miałem zaledwie sześćkroków. Chciałem cośjeszcze powiedziećPatowi, ale nie potrafiłem znaleźćwłaściwych słów. Ostrożnie wysunęłem sięw półmrok korytarza. Pat nigdy nie wspomniało tym nocnym spotkaniu. Froelich nie powróciłdo seminarium po letnich wakacjach. Myślę, że nie pasowałtutaj ze swoim zamiłowaniem do krętactwa i szpiegowania. Ukończyłjednak inne seminarium i jest teraz biskupem w stanie Kansas. Trzy tygodnie później moje współzawodnictwo z Patem dobiegło końca. Kiedy wychodziliśmy z kaplicy, zakończywszy cichąmodlitwępoobiednią, McNulty skinąłna mnie głową, a gdy podszedłem, powiedziałoschle: — Chodźdo mojego gabinetu. Udałem sięza nim do zagraconego, śmierdzącego cygarami pokoju i czekałem około dwudziestu minut; wystarczająco długo, abym poczułsięspięty i niepewny co do jego zamiarów. Mac byłwysokim, szczupłym mężczyzną, mniej więcej mojego wzrostu i zaledwie jakieś dwanaście lat starszym ode mnie; według moich obecnych kryteriów byłmłodym księdzem. Miał rzadkie, jasne włosy i duży nos, który nadawałmu wyglądu wyniosłego orła. (Wciąż jeszcze jest księdzem, umiarkowanie dobrym proboszczem. I wciążgo nie lubię.) — Jesteśbardzo dumnym młodzieńcem, Brennan, bardzo dumnym — powiedział wreszcie, wyciągając w moim kierunku palec wskazujący. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że przegrałem. W tej strasznej chwili bałem sięnawet, iż usunąmnie z seminarium; byłby to jedyny, w moim pojęciu, sposób pozwalający im usprawiedliwićto, co zamierzali zrobić. Wiele lat później dowiedziałem się, że Yandy i kilku innych jezuitów miało właśnie taki zamiar, ale Mac ich przed tym powstrzymał. — Sądzę, że muszęjeszcze dużo nad sobąpopracować— powiedziałem bez przekonania. — Powinieneśpojechaćdo Rzymu, powinieneś... Nie możemy jednak posłaćtam kogośtak dumnego jak ty. Pat Donahue nie jest ani tak inteligentny jak ty, ani nie ma takiego wpływu na innych, ale ty jesteśzimny i arogancki. Głupio postępujesz z ludźmi... — Dlaczego mam więc na nich taki wpływ? — wtrąciłem, pragnąc zdobyćchoć jeden punkt, zanim zostanęstąd wyrzucony. Mac pochyliłsięku mnie w swoim krześle, obserwując mnie wyniośle. — Jeśli masz zamiar ze mnąsiękłócić, możemy zakończyćrozmowęjużw tej chwili — powiedział. — Nie, nie, ojcze — powstrzymałem się. — Oczywiście, nie zamierzam siękłócić. Próbujętylko zrozumieć. Niespodziewanie złagodniał. — Twój problem polega na tym, że uważasz sięza lepszego od innych, a to dlatego, iżtwoja rodzina jest bardzo bogata. — Nie wiodło sięnam dobrze, gdy mój ojciec walczyłprzeciwko hitlerowcom — powiedziałem, przekonany, że ten patriotyczny wstęp przysporzy mi plusów. — Niestety, ta lekcja niczego cięnie nauczyła. Będziesz więc miałjeszcze cztery lata nauki w tym seminarium, żeby zrozumieć, iżpieniądze z nikogo nie robiąlepszego od innych. — Tak, ojcze — przytaknąłem posłusznie. — Spróbuję. Chciałem wykrzyczećmu w twarz swoją pogardę, tak głośno, aby słyszało mnie całe seminarium. — Rzym to nie wszystko — kontynuował. — Powinieneśspojrzećna najbliższe cztery lata jako okres pokuty, czas opamiętania się, czas refleksji nad tym, jak mało znaczącąrzeczą sąpieniądze. — Tak, ojcze — powiedziałem. Nie mogłem sięjednak powstrzymać, żeby nie dorzucić: — Jednak lubięto seminarium i pobytu tutaj przenigdy nie będęuważałza pokutę. — Jesteśbardzo inteligentnym młodym człowiekiem, Brennan — rzuciłMac z namysłem, niepewnie. — Wcale nie jestem pewien, czy ukrywając swoje rozczarowanie, nie drwisz ze mnie. — Nie, ojcze — rzekłem hardo. — Może to niewiarygodne, ale wcale nie jestem rozczarowany. Pat czekałza drzwiami. Jego twarz, wyrażająca skrajny niepokój, była niemal szara. Potrząsnąłem jego ręką. — Gratuluję— powiedziałem. — Sprzedam ci słownik angielsko-włoski. Przez jego twarz przebiegłgrymas bólu, a nie radości. — Nie pojadętam, Kevin — wyszeptał. — To ciebie powinni tam posłać. Powiem im to. Moja rodzina potrzebuje ode mnie pomocy tutaj, w kraju. Mówiłto szczerze, szczere było każde jego słowo. Ale wiedziałteż, co mu odpowiem. — Nie jesteśtu ani odrobinębardziej użyteczny dla rodziny niżw Rzymie. A mnie i tak tam nie wyślą, nie mam żadnych szans. Po co więc zostawiaćto miejsce komuśinnemu? Musisz pojechać, bez dwóch zdań. Mógłnalegać, upieraćsię. Zapewne w końcu wysłaliby mnie. Wiedziało tym i ja doskonale wiedziałem. Tego dnia, wówczas, w tym seminaryjnym ciemnym korytarzu, nasze ścieżki zaczęły sięrozchodzić. R1955 Nie mogłem zapomniećtych kłujących iskierek, jakie pojawiły sięw oczach Pata Donahue. Czy były tam równieżprzedtem, zanim w ogóle zaświtała mu myśl, że pojedzie do Rzymu? Skąd wziąłsiędziwny strach w spojrzeniu miłego, dojrzałego rzymianina, jakim Pat stałsię przez te dwa lata? Dlaczego byłtaki nerwowy, kiedy rozmawiałze mną? Nie straciłnic ze swego wdzięku i uroku osobistego, widocznych zwłaszcza wtedy, gdy opowiadałzabawne, ośmieszające Watykan historie. A jednak jego śmiech i radośćzdawały sięwymuszone. Co sięz nim stało w tym Rzymie? Nasz rozklekotany furgon, pożyczony z willi Clearwater Lakę, gdzie wypoczywałem razem z Nickiem McAuliffem, trząsłsięgłośno podczas całej drogi do „letniego domu" Tanseyów. Z całą mocąnakazałem sobie wyrzucićPata z myśli w chwili, gdy samochód wjechałna podjazd. Na ławce przed domem siedziały cztery kobiety. W skupieniu czytały książki, sprawiając wrażenie, jakby były mieszkankami dużego i drogiego domu starców. W gruncie rzeczy posiadłość Tanseyów przywodziła na myśl taki przybytek. Moja matka marszczyła czoło nad The Quiet American. Mary Tansey z krzywym uśmiechem na twarzy wpatrywała sięw kartki Andersonville. Jej mała, ostra twarz wydawała sięjeszcze bardziej ściągnięta niżzwykle. A „zwykle" oznaczało grymas niechęci wobec wszelkich wysiłków, jakie należy wkładaćw życie. Maureen, wprost uderzająco śliczna, leniwie przewracała karty The Mańin the Gray Flannel Suit, a Georgina Carrey, ciemnowłosa, dobrze zbudowana kobieta, siedem albo osiem lat starsza od Maureen, nudziła sięnad tygodnikiem z Eagle River. Wszystkie ubrane były dośćskąpo; wyglądały, jakby miały iść na plażęalbo do łóżka. Jeśli chodzi o paniąCarrey, to chyba znajdowała szczególne upodobanie w noszeniu strojów tak skąpych, jak to tylko możliwe. Na stojącym przy ławce stoliku walały się pozostałości po śniadaniu: okruchy po grzankach, puste szklanki po soku pomarańczowym i dwie do połowy tylko pełne filiżanki z kawą. Obszerny i doskonale utrzymany trawnik opadałnieskazitelnązieleniądo samego brzegu jeziora. Błękitne wody LakęMinocąua lśniły zwodniczo, nie zdradzając, iżsąo wiele zimniejsze niż wody naszego małego jeziorka na drugim końcu stanu. — Za późno, Kevin — zakomunikowała Maureen, całując mnie na powitanie z takim zapałem, że zrobiło mi sięnieznośnie gorąco. — Golfiarze wyszli jużna pole. Miała fryzurkęa la Audrey Hepburn z Rzymskich wakacji. Matka powitała mnie bardziej macierzyńskim pocałunkiem. Mary Tansey ledwie zauważyła moje przybycie, a Georgina Carrey obdarzyła uważnym, taksującym spojrzeniem, po czym powróciła do swojego tygodnika. Przedstawiłem im Nicka. Nick przyjąłzaoferowanąmu kawę. Ja zdecydowałem sięna herbatę. Golfiarze — Arnold Tansey, Pułkownik, Pat Donahue, chłopak Maureen (niejaki BurkęHaggarty z Bostonu) oraz John Carrey — rzeczywiście zaczęli bardzo wcześnie. Byłem pewien, że zarządziłtak Arnold, twardy jak skała były footballowy gwiazdor z Notre Damęi jeden ze stu pięćdziesięciu czterech tegorocznych amerykańskich milionerów. Nie pomyliłem się. To Tanseyowie byli odpowiedzialni za tępielgrzymkędo północnego Wisconsin. Spotkali Pata w czasie podróży do Rzymu i, naturalnie, z miejsca ich oczarował. Zapłacili mu koszty podróży samolotem tylko po to, aby gościłu nich przez dwa tygodnie pod koniec lipca. Przybyłwięc, niczym zwycięski bohater, przywożąc z sobąpowiew doskonałej rzymskiej ogłady. Ponieważmój ojciec byłprawnikiem Tanseyów, zaprosili go równieżrazem z matką, podobnie zresztąMaureen oraz pana Burke'a; tego ostatniego ze względu na jego bliżej mi nie znane koneksje polityczne. John i Georgina Carreyowie przebywali tu jużod paru tygodni z kilkuletnim synem. Nie dowiedziałem się, jakiego rodzaju związek jest pomiędzy Carreyami a Tanseyami. Zorientowałem się jedynie, że obie rodziny pochodząz tej samej bogatej parafii z South Side w Chicago. — Jaki film oglądałeśwczoraj wieczorem? — zapytała mnie matka, z niesmakiem zatrzaskując powieśćGrahama Greene'a. — Wczoraj wieczorem On the Waterfront, przedwczoraj Rzymskie wakacje, a dzień wcześniej High Noon. — A co sądzisz o Audrey Hepburn? — wtrąciła sięMaureen. — Ta fryzura lepiej wygląda na tobie niżna niej — odparłem. — Hmm... — westchnęła. — I co będziesz tutaj robił? Jedynie grałw golfa i oglądał filmy? — Przynajmniej nadrobięzaległości i obejrzęto, co straciłem w seminarium. — Dlaczego zamknęli was tam na całąpołowęlata? — zapytała Maureen, tupiąc w podłogęz dezaprobatą. — Ponieważwładze kościelne chroniąseminarzystów przed niebezpieczeństwami czyhającymi na tym świecie, Maureen — odparła moja matka, która absolutnie nie zgadzała sięz dyscypliną, jakiej byłem poddawany. — Według nich takim niebezpieczeństwem sąkobiety jak ty, moja droga, w kostiumach kąpielowych nie lepszych od bielizny. Przecieżnie wypada, aby księża znali sięna tych sprawach, prawda? — Nie jest to rzecz, o której powinni rozmyślaćksięża — odezwała sięGeorgina Carrey nabożnym tonem. — Wystarczy im taki problem jak pijaństwo... Za dużo piją. Odniosłem wrażenie, że wtrąciła się, ponieważkoniecznie chciała cośpowiedzieć, a nie dlatego, że wierzyła w to, co mówi. Nadal natomiast milczała Mary Tansey, skupiona nad Andersonville. _ \V oczekiwaniu na tych zapalonych golfiarzy popływajmy trochę— powiedziała Maureen. — Woda w jeziorze jest wystarczająco zimna, aby oczyścićnas z wszelkich pokus. Chodź, Nick. Powiedziałem, że wątpię, czy zwykła woda jest w stanie tego dokonać, ale po kilkunastu sekundach pływania musiałem przyznaćMaureen rację. Nawet ona, w dwuczęściowym, seksownym kostiumie kąpielowym, nie stanowiła pokusy w wodzie o temperaturze około szesnastu stopni Celsjusza. Po krótkiej kąpieli wybiegliśmy na nowiutkie drewniane molo. Tam położyliśmy sięi wygrzewaliśmy w promieniach słońca, wdychając wspaniały, ostry zapach okolicznych młodych sosen. — Cholera, jak ci nieprzyzwoicie bogaci kapitaliści sobie żyją, kosztem nas, proletariuszy — odezwałsięw końcu Nick. — Do diabła, idęo zakład, że na noc włączają ogrzewanie. Maureen z uśmiechem pokiwała głową. — Georgina, oprócz tego, że jest nieprzyzwoicie bogata, jest na dodatek bardzo męcząca — stwierdziła. — Mary jest nudna, Arnold tępy. John jest tak cichy, jakby go w ogóle nie było. Dzięki Bogu przynajmniej za twojego ojca i matkę, Kevin. — Ułożyła sięwygodniej na ręczniku. — A co myślisz o Burke'u? — Całkiem miły facet jak na Irlandczyka z Bostonu — skłamałem. BurkęHaggarty był przystojnym, ale pustym bufonem i nawet fakt, że nie wymawiał„r", nie mógł pasowaćgo na inteligenta. Maureen gwałtownie usiadła i pochyliła sięku mnie. — W zeszłym miesiącu zabrałmnie do posiadłości Ken-nedych — powiedziała. — Grałam z nimi wszystkimi w football. To zabawni i mili ludzie. Kiedy Jack zostanie prezydentem w 1960, Burkęodziedziczy jego fotel w senacie. Wszystko jużpostanowione. — Jej nagie ramiona falowały, gdy mówiła z nie ukrywanym entuzjazmem. — Wątpię, czy katolik może zostaćprezydentem — stwierdziłNick z powątpiewaniem. — Jack Kennedy może — stwierdziła Maureen z prze-konaniem w głosie. — Hej, patrzcie, kto nadchodzi. Jeśli nie przestanie flirtowaćz Burke'em, wydrapięjej oczy — warknęła, patrząc w kierunku Georginy Carrey zbliżającej sięw naszym kierunku. Przy Georginie, ubranej w obcisły kostium kąpielowy, odsłaniający całe plecy, Maureen wyglądała jak uosobienie cnoty. — Mogęsiędo was przyłączyć? — zapytała Georgina ochrypłym głosem. — Dlaczego nie? — odparła Maureen bez śladu entuzjazmu w głosie. Po chwili zwróciła siędo mnie: — Hej, co sądzisz o naszym rzymianinie? Czy nabrałtam klasy, czy teżją stracił? — Cały czas jestem pod wrażeniem — odparłem zgodnie z prawdą. — Sądzę, że wyniesie z Rzymu wszystko to, co najwartościowsze. Pewnie kiedyśbędzie biskupem. — Wyglądamy przy nim jak chłopi małorolni — powiedziałNick z odrobiną goryczy. Na jego okrągłej, piegowatej twarzy wyraźnie malowała sięzazdrość. — Nie jestem pewien, czy mam ochotęna sielankowe wakacje z dystyngowanymi osobami. Maureen uniosła brwi. — Czyżby tłuszcza miała cośprzeciwko naszemu bohaterowi? Hej, Kevin, powinieneścośz tym zrobić. — Zazdrośćwobec osoby duchownej to straszna i bezsensowna rzecz — powiedziałem, próbując rozsmarowaćsobie na plecach trochęolejku do opalania. — Wszyscy lubimy Pata, a odległośćod Clearwater Lakędo Via Yeneto nie ma na to żadnego wpływu. Ale Maureen nie ustępowała. — Zdaje się, że Pat prowadzi w Rzymie zupełnie inne życie niżwy w swoim seminarium. Ma o wiele więcej swobody. — Nie wstaje o piątej dwadzieścia pięć— Nick wpatrywałsiępustym wzrokiem w jezioro, a w jego głosie czućbyło napięcie. — Nie musi modlićsięprzez półtorej godziny, zanim zezwoląmu pomaszerowaćpółmili na śniadanie. Nie ma wyznaczonych trzech krótkich przerw na zapalenie papierosa w ciągu dnia. Nie mieszka w warunkach podob-nych do tych, jakie panująna łodziach podwodnych. Nie pj sjęprzez większośćdnia w cztery puste ściany. I nikt mu nie zabrania przebywaćmiędzy ludźmi dłużej niżkilka tygodni w roku. My jesteśmy więźniami, podczas gdy on uczy się, i cokolwiek by powiedzieć, smakuje życia w Rzymie. _ Nie jest ażtak źle — mruknąłem. Bezmyślnie wpatrywałem sięw sosny rosnące po drugiej stronie jeziora. Georgina Carrey wcale nie zamierzała wskoczyćdo jeziora, jej doskonały strój byłna pokaz, a nie do kąpieli. — Pat jest Patem i nie powiedziałem, że go nie lubię— stwierdziłNick. — Nie można sięna niego złościć, cholera, niech nawet zostanie papieżem. Mówięto wszystko dlatego, że przetrwałem cholerne pięćlat w bezsensownym, głupim systemie i zazdroszczę człowiekowi, który tego uniknął. — A więc przyznajesz, że nienawidzisz tego swojego seminarium! —wykrzyknęła Maureen triumfalnym głosem. Ażwstała z podniecenia. — Dlatego my, seminarzyści, jesteśmy sobie tak bliscy — odezwałem sięspokojnym głosem, widząc, że za chwilęmogąpaśćniebezpieczne stwierdzenia. — Stanowimy jedność wobec wspólnego przeciwnika, czyli władców wielkiego muzeum rozciągającego sięna setkach akrów w północnym Illinois. Władcy ci próbująprodukowaćksięży w taki sam sposób, w jaki pierwsza lepsza fabryka produkuje salami. — I udaje im sięto — stwierdziłNick gorzko. — Tylko po to, żebyśmy nie poznali, czym naprawdęjest życie, każąnam w tym bezdusznym miejscu spędzaćwiększośćlata. — Pat Donahue byłdla nas bardzo miły, kiedy wraz z Tanseyami zwiedzaliśmy Rzym — odezwała sięGeorgina nijakim tonem. — Nawet zaprowadziłnas do katakumb pod kaplicą świętego Piotra. — Och, to z pewnościąbardzo podniecające miejsce — powiedziała Maureen ze złośliwym błyskiem w oczach. — Chyba jużpora na lunch — przerwałem w poręi zaczęliśmy siępodnosić. Kiedy wróciliśmy, rzeczywiście wszyscy jużjedli, chociażw bardzo posępnym nastroju. Arnold Tansey, potężny mężczyzna o ramionach szerokich niczym słupy wysokiego napięcia, łysej czaszce okolonej koronkączarnych włosów i szczęce wielkiej jak młot parowy, był najwyraźniej nie w humorze. Przeciwników takich jak on Pułkownik bez większego problemu ogrywałna polu golfowym. Tansey zrobiłpieniądze w przemyśle budowlanym; kapitał początkowy dałmu spadek po ojcu. Byłdośćtępym facetem, o wielkiej byczej głowie; miał jednak siłęczołgu. W wieku czterdziestu pięciu lat zostałmilionerem. Nie miał dzieci, posiadał natomiast żonę, która go ignorowała, oraz głębokie przekonanie, że pozjadał wszystkie rozumy. A jednak, w swojej tępej prostocie, byłdośćatrakcyjnym człowiekiem, szczególnie na tle uprzejmego, cichego Johna Carreya, który na dodatek nosiłzupełnie nie pasujące do niego okulary. Kobiety na zmianędopilnowywały przyrządzania lunchu. Z tej umowy wyłamywała się jedynie Maureen, która nie uznawała zwyczaju formalnych i niemalże oficjalnych lunchów w domu Tansey ów. — Dowiedziałem się, że kiedy mnie nie było, Chicago otrzymało nowego burmistrza — odezwał sięPat, próbując przerwaćniezręcznąciszę, która panowała przy stole jużod dłuższego czasu. — Dick Daley nie przetrwa dłużej niżjednąkadencję— stwierdziłArnold Tansey, chcąc podtrzymaćrozmowę. — Martin Kenelly byłdoskonałym burmistrzem i uczciwym biznesmenem. Dick Daley jest marionetkązwiązków zawodowych. Jemu i Billowi Lee wydaje się, że potrafią rządzićmiastem. Jeśli AFL i CIO połącząsiętej zimy, Chicago stanie siępierwszym miastem rządzonym przez robotników. Dick Daley i George Meany planująwalkęo Biały Dom. PoprowadząkampanięprezydenckąWaltera Reuthera, zobaczycie. A przecież pierwszym zadaniem biznesmenów jest w tej chwili zastopowanie ekspansji związków. Oni jednak chcą wykorzystaćatak serca prezydenta i nie wątpiąw swoje zwycięstwo. Cóż, w tej sytuacji musimy zjednoczyćsiępod skrzydłami senatora Goldwatera. — Zawsze myślałem, że senator Daley jest socjalistą— powiedziałmój ojciec. — Podobnie jak niegdyśjego ojciec, Wielki Mikę. _ Zobaczycie — Arnold zniżyłgłos do konfidencjonalnego szeptu. — Ten cały socjalizm zrówna cały kraj z ziemią- Musimy przypomniećsobie stare czasy i najważniejsze zasady skutecznego działania w interesach, żeby się nie dać. _ Jak rok 1933 — powiedziałPat. Moja matka i Maureen w tej samej chwili zakrztusiły sięsałatkąz tuńczyka, serwowanąna nieskazitelnej porcelanie przez dwóch służących. — Powiedz nam cośo senatorze Kennedym — zwróciła sięMaureen do towarzyszącego jej młodego człowieka. BurkęHaggarty piłwłaśnie drugie piwo. Ziewnąłszeroko. W jego bladoniebieskich oczach widniało wyraźne znudzenie, a ostry orli nos zmarszczyłsięlekceważąco. — Jack jest doskonałym politykiem — wycedził. — Bardzo dobrze sobie radzi. Chociaż, szczerze mówiąc, Bobby, z którym chodziłem do Harwardu, jest o wiele lepszy od Jacka. Ma nadzwyczajny zmysłpolityczny. Razem zrewolucjonizujemy amerykańskąpolitykę. Haggarty miałjakieśdziesięćdo piętnastu funtów nadwagi, jego wzrok przywodziłna myśl nałogowego alkoholika, a włosy, siwiejące na skroniach, mimo oczywistych wysiłków z jego strony, bezustannie sprawiały wrażenie niechlujnie potarganych. Och, dobry Boże, Maureen, niech to nie będzie on, nie on, nawet gdyby miałzostaćprezydentem Stanów Zjednoczonych. — Katolik nigdy nie będzie prezydentem — powiedziałArnold Tansey. — Do diabła, dlaczego nie? — wykrzyknąłem gorąco. Wpatrywałem sięw powabne ciało Georginy Carrey wystarczająco długo, aby moja krew zawrzała. — Nie wiem, czy już teraz, ale z całąpewnościąprzed końcem lat sześćdziesiątych prezydentem będzie katolik. — Obyśmiałrację, młody człowieku — powiedziałTansey chłodno. — Widzę, że w twoich żyłach płynie krew równie gorąca jak u twojego ojca. — O nie, to raczej temperament matki, a poglądy ojca — stwierdziłPat. Kiedy przebrzmiał śmiech, swoje trzy grosze do rozmowy postanowiła wtrącić Georgina Carrey. — Czy mógłbyśpodaćmi szynkę, Arnoldzie? — zapytała takim tonem, jakby to było zaproszenie na randkę. Po lunchu Pat odwiózłnas odkrytym wozem terenowym z powrotem do willi. Zamierzaliśmy pograćw tenisa, a potem przygotowaćsiędo wieczornej imprezy — dzikiej satyrycznej rewii opartej na Showboat, na którązaproszono rodziny wszystkich seminarzystów przebywających w okolicy; rzecz, o której lepiej, żeby w Mundelein sięnie dowiedziano. — Opowiedz nam wreszcie o Rzymie — odezwałsięNick do Pata, gdy wąską, zakurzonądrogą, wijącąsięprzez sosnowy las, jechaliśmy w kierunku autostrady stanowej. — Miałem wielkie szczęście — zacząłPat. — Moi nauczyciele to najwspanialsze umysły w Kościele, moi koledzy zjechali do Rzymu z całego świata; studiujemy w sercu chrześcijaństwa i znajdujemy sięw Rzymie w czasie największego, najważniejszego pontyfikatu ostatnich kilku stuleci. Pius jest z pewnością świętym. — I nie szkodzi mu to, że współpracowałz Hitlerem i Mussolinim? — zapytałem głosem niewiniątka. — Och, przestań, Kevin — westchnąłPat. Akurat wjeżdżaliśmy na autostradę. — To nieuczciwe. Jego młodzieńczy czar podlegałteraz świadomej i pełnej dyscypliny kontroli. Szybkie, celne wypowiedzi układały sięw rozwinięte, logiczne zdania. Ciepły uśmiech pojawiałsię na ustach Pata zawsze w odpowiednim momencie. Tylko te jego oczy... wciążjakby sięczegoś bał. Dziwne... przez wiele lat z trudem to do mnie docierało, teraz jego strach widziałem bardzo wyraźnie. — Zazdroszczęci wolności — powiedziałNick. Ażzatrząsłsięze złości na system seminaryjny, którego wszyscy z głębi serca nienawidziliśmy. — Żyjesz w jednym z najsłynniejszych miast na świecie, a my w LakęCounty. Lato spędzasz, wędrując po Europie, a my zjeżdżamy się, ku chwale boskiej, nad Clearwater Lakę. Pat roześmiałsiębeztrosko. _ Wcale nie ma pomiędzy nami tak wielkiej różnicy, naprawdę, Nick. A poza tym, czy pomyślałeśo tych wszystkich pokusach, które wiążąsięz przebywaniem w Rzymie? _ W Mundelein teżbywająpokusy. _ Skoro o tym mowa — powiedziałPat — ta Carrey ma niezgorsze ciało, co? Chyba wiele głów tu sięza niąogląda. _ Nie wiem — odparłNick. — Raczej wolępatrzećna twojąprzyjaciółkę, Maureen. _ I nie jesteśw tym odosobniony. Chociaż, prawdęmówiąc, chciałbym, żeby w tym tłumie nie było tego snoba z Bostonu. — Cholera, chłopaki, zawsze otaczająnas piękne dziewczyny — westchnąłNick. — Kevin, powiedz, co sięstało z tąmałąblondynką, którąuczyłeśjeździćna nartach wodnych? Pamiętasz ją? — Dośćmgliście — odparłem. — Ukończyła college świętej Anny w czerwcu — powiedziałPat szybko. — Pracuje na oddziale psychiatrycznym szpitala Loretto. — Dałeśsobie z niąspokój, co? — zapytałem. — Tak, dałem sobie z niąspokój. Zdaje się, że spotyka sięz Timem Curranem, wiesz... — Ostatni z bandy Czarnego Wędrowca — zauważyłem. — Przestałnawet pić. Sprzedaje buty w Marshall Field i chodzi do szkoły wieczorowej. Chce być prawnikiem. — Czy to wszystko robi dla Ellen? — Chyba nie. Myślę, że ona go bardzo pilnuje i jest swego rodzaju surowym nadzorcątej „przemiany". Chociaż, może i Tim na poważnie chce sięzmienić? Jużnie jest tym samym starym komediantem. Pomyślałem, że jeśli ktokolwiek mógłby podtrzymaćw Timie Curranie ochotędo żartów, to osobątąjest jedynie Ellen Foley. Po gorącym dniu, wieczorem, odbyło się„lodowe party" na drewnianej ławeczce przed głównym wejściem do willi. Ponad Clearwater Lakę świeciłpełny sierpniowy księżyc. — Czy będziesz miałkłopoty, jeśli zobaczą, że razem rozmawiamy? — zapytała Maureen, odstawiając pustączarkępo lodach czekoladowych. — Przypadnąmi w udziale jedynie wyrazy uznania za J dobry gust, Maureen. Co sądzisz o naszej willi? To kardynałMundelein kazałjądla nas zbudować, jak zresztąi wszyst- f ko inne wokół tego jeziora; drewniane domki, które mająskrywaćprzyszłych księży podczas tych długich, grzesznych letnich miesięcy. — Jakażgorycz przez ciebie przemawia — westchnęła. Jej serdeczny uśmiech i wesołe oczy sprawiły, że poczułem wewnątrz przyjemne ciepło. — Uważam, że jest to bardzo miłe miejsce i w rzeczywistości podoba sięrównieżtobie. J Możesz tu czytaći wypoczywać, a od czasu do czasu pogapićsiętrochęna figurkęGeorginy Carrey. Czego jeszcze przyszły ksiądz może chciećod życia? — O wiele więcej, zapewniam cię. Ubrana była w białąsukienkęz krótkimi rękawami, jednak ramiona otuliła lekkim swetrem, mającym chronićjąprzed chłodnym północnym wiatrem. — Jesteśromantykiem, Kevin, a nawet gorzej, bo ab| solutnie niewinnym marzycielem — odrzekła. Skrzyżowałramiona na piersiach, jakby wpływ niewinnego romantyz-j mu mógłbyć bardziej niebezpieczny od chłodu nocnegc powietrza. — Mam nadzieję, że twój Kościółcięz tego niej wyleczy. — Zapewne wyleczy — odparłem ponuro. — Czy przegrałeśz nim dziśpo południu? — zapytała| pochylając w bok głowę. — Dołożyłem mu sześćdo dwóch i sześćdo zera — po-l wiedziałem z przygnębieniem. — Ale to była głupia za-1 bawa. Pat doskonale opanowałsztukęwdzięcznego przegrywania. — A ty ciągle nie potrafisz udawaćradosnego zwycięzcy, ____ Nadejdzie taki dzień— stwierdziłem i roześmiałem się razem z nią. pojawiłsięPułkownik, niosąc znów lody czekoladowe. _ Jerome Kern udusi was za to, co zrobiliście z jego Showboat — powiedział. Tej nocy, trzęsąc sięz zimna mimo kilku warstw okrywających mnie kocy, modliłem sięza Czarnego Wędrowca i jego damę. A potem, gdy skończyłem, odmówiłem jeszcze modlitwęza to, aby Bóg usunąłten dziwny strach z pięknych oczu Pata Donahue. Dwa dni później Maureen i Pat wypłynęli kajakiem na jezioro Minocąua. Temperatura znacznie przekroczyła trzydzieści stopni Celsjusza, a niebo bylo bezchmurne. Przepłynęli jezioro wszerz i wylądowali po drugiej stronie, na malej plaży w ustronnej zatoczce. — Dziewiczy las! — wykrzyknęła Maureen i w radosnym geście rozłożyła szeroko ręce. — Nie całkiem — poprawiłjąPat. — Nie ma najpiękniejszych sosen, które wycięto na początku wieku. — Ale jest tu i tak o wiele przyjemniej niżpo drugiej stronie. — Maureen ściągnęła koszulkę, którą miała założonąna kostium kąpielowy. Po chwili zanurzyła sięw chłodnej wodzie. —- Powałęsam siętrochępo lesie — powiedziałPat. Byłjużo wiele spokojniejszy niżpodczas pierwszych dwóch dni po swoim przyjeździe. Swoboda w zachowaniu Maureen dobrze na niego wpływała. Znalazłwąską ścieżkęi zagłębiłsięw las. Po około dziesięciu minutach znalazłstarą, pięknąsosnę, tak szeroką, że byłw stanie objąćramionami jedynie trzeciączęśćjej obwodu. Aż dziwne, że pozostała tutaj tak długo nie zauważona. Przecieżod szerokiego traktu, używanego dawniej przez drwali, dzieliło jązaledwie kilkanaście jardów. W pewnej chwili Pat uslyszal jakieś głosy i ukryłsię za drzewem, nie chcąc zostaćprzez nikogo spostrzeżonym. Ukryty za sosnązorientowałsię, że glosy należądo Arnolda Tanseya i Georginy Carrey. Jużmiał opuścićswojąkryjówkęi powiedziećcośwesołego, ale zawahałsię. Niech sobie idą. Przed nimi daleka droga do domu. Podczas gdy Pat zastanawiałsię, co powinien zrobić, Tansey wziąłdziewczynęw ramiona i pocałował ją. Zdawała sięopierać, ale nie miała szansy, aby wyrwaćsięz jego stalowego uścisku. Pat z satysfakcjąprzyglądałsiętemu niby-gwałtowi. Pamiętałażza dobrze, że Georgina niby to podrywała go w Rzymie, a przecieżw gruncie rzeczy sobie z niego drwiła. Wkrótce protesty Georginy przerodziły sięw aktywne uczestnictwo w zabawie. Pat przypatrywałsię baraszkującej parze do samego końca. Dopiero wtedy, z nagłym poczuciem winy wycofałsięi szybko ruszyłw kierunku jeziora. ZnalazłMaureen na plaży, opalającąsię, ale pogrążonąw drzemce. To jużtyle czasu minęło od dni, kiedy sięze sobązabawiali. Jak niewinne były to igraszki w porównaniu z żądzami, które atakujągo teraz. W drodze powrotnej, kiedy oboje intensywnie machali wiosłami, Pat nie mógł wyrzucićz pamięci widoku ciała Georginy, obejmowanego przez Tanseya. Następnego dnia Pułkownik i Pat nie dali nawet najmniejszej szansy parze Tansey-Burke w golfa. Gospodarz nie byłzadowolony z takiego obrotu sprawy i przez kilka godzin chodził nadąsany po domu. Widząc to, Pat, zamiast znosićciężkąatmosferęmilczącego koktajlu, wyniósł leżak na trawnik i postanowiłudzielić„wypoczynku oczom". Było ciepłe, lecz parne popołudnie. Zasnąwszy śniło tym, że zostałsam na sam z Maureen na bezludnej wyspie. Okazało sięjednak, że wyspa leży za kolem podbiegunowym. Obudziłsięnagle, drżąc z zimna. Pogoda gwałtownie sięzmieniła. Słyszał dobiegające z oddali grzmoty; niebo przecinały błyskawice. Deszcz padałjużna taflęjeziora. Pat wstałi podniósłz trawnika sweter. Akurat, kiedy odwracałsięw kierunku domu, dostrzegłna jeziorze samotny kajak. Siedzieli w nim kilkuletnia dziewczynka i chłopiec. Ich słowy stanowiły małe punkciki na groźnym teraz jeziorze. Pat przypatrywałsiętemu z uczuciem, że ogląda jakiśhorror w kinie. W pewnej chwili kajak zaczai kręcićsiędookoła własnej osi, a wysiłki dzieci, aby nad nim zapanować, nie dawały rezultatów. Znajdowali sięponad pięćdziesiąt jardów od brzegu. Zapewne bali się porzucićkajak i popłynąćwpław. A może nie potrafili pływać? Pat stałjak wryty. Nagle zobaczył, że ktośrzuca sięw fale i płynie ku dzieciom. Nie byłw stanie tej osoby rozpoznać. Dopiero po chwili uświadomiłsobie, że to Maureen. Teraz, jakby ktośgo popchnął, popędziłdo domu. Akurat w drzwiach ukazałsię Kevin, z gazetą, którą miałzamiar czytaćna ławeczce. — Maureen ratuje jakieśdzieciaki na jeziorze! — krzyknąłPat. — Szybko, zaalarmuj kogoś. Nie czekając na odpowiedź, Pat ruszyłpędem do jeziora. Gdy znalazłsięna plaży, padały jużciężkie, gęste krople deszczu. Mała dziewczynka była jużbezpieczna na śliskim molo i łkała histerycznie. Burza zalewała wszystko kurtynąwody, a ciężkie fale z wściekłościąwaliły o pomost. Na chwilęjednak kurtyna uniosła się. Pat ujrzałprzewrócony kajak podskakujący na falach. Na powierzchni wody widoczna była czyjaśgłowa. Krótkie, czarne włosy. Głowa zniknęła. To Maureen zanurkowała po raz kolejny w poszukiwaniu chłopca. Pat ściągnąłz nóg buty i już miałruszyćw kipiel, gdy Maureen wynurzyła się. Trzymając chłopca, powoli płynęła w kierunku brzegu. Pat rzuciłsięjednak w fale i ruszyłjej na spotkanie. Dotarłszy do niej, przejąłod niej chłopca. Maureen z trudem łapała oddech, a dziecko sprawiało wrażenie, że w ogóle nie oddycha. Gdy tylko Pat ułożyłje na deskach, nagle zjawiłsięPułkownik i rozpocząłsztuczne oddychanie. Pani Brennan otuliła ramionami łkającądziewczynkę. Wkrótce na molo znaleźli sięi Tanseyowie, próbujący przekrzyczećwiatr ' grzmoty. Po chwili chłopiec mógłjużoddychać— krztusiłsię, charczał, jęczał, plułwodą, ale oddychał, żył. Maureen nie było na molo. Gdzie siępodziała? Po krótkich poszukiwaniach Pat znalazljąi Kevina w hangarze. Siedziała na podlodze, z głowąopartąo twardą ławkę, i łkała. — Z nim wszystko w porządku — mówiłKevin, otaczając dziewczynęramieniem. — Wszystko w porządku. Chyba nie sądzisz, że ten mały śmiałsięoprzećzabiegom Pułkownika? Przez szloch Maureen rozległsię śmiech. — W porządku, Maureen, w porządku — mówiłKevin. — Ocaliłaśich oboje. Stopniowo szloch ucichłi Maureen uspokoiła sięw ramionach Kevina. Pat zostawił ich, czując sięjak intruz, który przypadkiem wszedłdo małżeńskiej sypialni. Wędrując później bez celu po wzgórzach, obserwując tęczę, która pozostała jedynym wspomnieniem po szalejącej burzy, bezsilnie zaciskałpięści. Wściekła furia ogarniała go coraz bardziej. Nienawiść, pożądanie, wrażenie ogromnej samotności — to uczucia, które walczyły w jego duszy o pierwszeństwo. Kevin, Maureen, Ellen, ludzie, którzy mieli dla niego największe znaczenie, zdawali sięzupełnie go lekceważyć. Następnego ranka symulowałból żołądka, chcąc uniknąćgry w golfa. Demon drążący jego umyśl stawal sięcoraz gwałtowniejszy. Wkrótce usłyszał, jak samochody jeden po drugim opuszczająpodjazd. Służba miała wolne tego dnia. W domu pozostałtylko on i Georgina, która do tej pory nie opuściła swojej sypialni; nie pojawiła się nawet na śniadaniu. Wmówiłsobie, że musi pójśćnad jezior o i trochępopływać. Założyłspodenki kąpielowe i wyszedłz pokoju jakby w transie. Śmiało postąpiłpierwsze dwa kroki w kierunku klatki schodowej i plaży. Nagłe jednak przystanął, zawróciłi ruszyłw kierunku jej pokoju. Skronie mu pulsowały. Gwałtownie pchnąłdrzwi. Pokój byłduży, jasny, tonąłw promieniach słonecznych przebijających przez cienkie firanki. Leżała na łóżku w luźnej, białej sukience. — Wyjdźstąd — powiedziała. Zamknąłdrzwi na klucz. — Prosisz sięo to od dnia, kiedy spotkaliśmy sięw Rzymie. — Powiem mojemu mężowi — rzuciła bez przekonania. ._ Nie sądzę. — Jego podniecenie stało sięażnadto widoczne, gdy ściągał kąpielówki. — Widziałem cięz Tan-seyem. Chyba nie chcesz, żeby John dowiedziałsię, że dajesz wszystkim dookoła. — Skurwysyn — warknęła ze złością. Wziąłjądziko i brutalnie. Tak jak sięspodziewał, bardzo jej sięto podobało. Powróciwszy do swojego pokoju, żałośnie łkałw bezsilnym żalu wobec tego, co zrobił, w nienawiści do samego siebie. Uspokoiwszy siętrochę, zacząłpowtarzaćakt skruchy. Kilka dni później Pat znajdowałsięw drodze powrotnej do Rzymu. Tanseyowie i Carreyowie zamknęli letni dom i powrócili do św. Praksedy. Moi rodzice pojechali nad swoje jezioro, gdzie temperatura była co najmniej o kilka stopni wyższa. Maureen wróciła do Chicago. BurkęHag-garty, niemal śmiertelnie znudzony, uratowałswoje życie, odlatując do domu, do Bostonu. Kiedy Pat wyjeżdżał, razem ruszyliśmy drogąw kierunku stacji kolejowej i wioski Clearwater Lakę. Znajdowałsiętam, w sklepie, telefon, z którego czasami dzwoniliśmy do naszych rodzin w Chicago. Tylko w nagłych wypadkach wolno nam było telefonowaćz willi. Po jednej stronie drogi trenowała drużyna baseballowa, a po drugiej znajdowały siępola golfowe, całkowicie zatłoczone. Na niebie kłębiły sięwielkie chmury w kolorze lodów waniliowych. Natarczywy gwizd lokomotywy kazałnam przyśpieszyć. Szliśmy w zupełnym milczeniu. — Cholera, Kevin, w tym Rzymie brakuje jednego... — Pat przerwałwreszcie krępującąciszę. Ręce trzymałw kieszeniach nieskazitelnie białych spodni. — Rzym jest wspaniały, ale tęsknięza kumplami z Mundelein. I za tobą, oczywiście. Ty teżpowinieneśtam być. To niesprawiedliwe, że zaczęli wysyłaćdo Rzymu po dwóch akurat rok po nas. — Zdaje się, że chcąuniknąćpodobnego współzawodnictwa jak między nami — powiedziałem, nie chcąc kontynuowaćtego tematu. — Jeśli o mnie chodzi, to nie było to żadne współzawodnictwo. — Jego szczera twarz ożywiła się. — To oni tego chcieli, nie my. — Tak. Wkrótce ujrzeliśmy pociąg. Niespodziewanie nie miał żadnego opóźnienia. Pat wzruszyłramionami, westchnąłgłęboko i wyciągnąłdo mnie rękę. — A jednak wciążza tobątęsknię, Kevin. Na szczęście to jeszcze tylko dwa lata. Mam nadzieję, że wyśląciędo Rzymu na studia podyplomowe. Potrząsnąłem jego dłonią, starając sięwłożyćw ten gest przynajmniej tyle ciepła co on. — Nie sądzę. W gruncie rzeczy mam jużdośćnauki — odparłem. Zawahałsię, jakby chciałpowiedziećcośjeszcze. Małe iskierki strachu znów pojawiły sięw jego oczach. Milczał, ale jeszcze raz uścisnąłmojąrękę. Pociąg stanął. Pat szybko pobiegłw kierunku wagonu i wspiąłsięna schodki. Wręczyłem mu jego elegancką, czerwonątorbępodróżną. — Przekażode mnie ukłony dla całej twojej rodziny — powiedziałem. — Och... tak, z pewnością. Spędzęjeszcze z nimi ze dwa, trzy dni, zanim odlecędo Rzymu. Tydzieńz Tanseyami i dwa dni z rodzicami. Nieźle. I ja jako jedyny seminarzysta, który sięz nim tutaj żegna. Znalazłmiejsce przy oknie po mojej stronie i machałmi długo, wychylony na zewnątrz, podczas gdy żółto-zielony pociąg coraz bardziej sięoddalał. Patrzyłem za nim, dopóki ostatni wagon nie stałsięmałym, czarnym punkcikiem na horyzoncie. Sezon w willi nieubłaganie dobiegałkońca, który miałnastąpićpiętnastego sierpnia. Z niepokojem myślałem o konieczności powrotu do seminarium. Pocieszała mnie myśl, że jeszcze tylko dwa lata i walka z systemem zostanie zakończona. Za dwa lata rozpocznę życie księdza i będęrobiłto, czego pragnąłem od dnia, gdy zacząłem — jako mały chłopiec — obserwowaćksięży w mojej parafii. Ósmego sierpnia, na tydzieńprzed zakończeniem sezonu, ojciec Desmon, stary, schorowany jezuita, który sprawowałopiekęnad willą, wywołałmnie z codziennej mszy. Powiedział, że telefonuje do mnie matka. Jego zatroskana twarz zdradzała więcej, niżchciałby powiedzieć, okulary o malutkich szkiełkach zsunęły mu sięna czubek nosa. Byłem przerażony. Zbyt wielu spośród moich kolegów dowiedziało sięo śmierci kogośbliskiego w ten właśnie sposób. Czy chodzi o ojca? O któreśz rodzeństwa? Mama nie traciła czasu na wstęp. — Dom Cunninghamów w River Forest doszczętnie spłonąłostatniej nocy. — A Maureen?! — wykrzyknąłem. — Nie było jej tam. — Głos matki drżał. — Oboje Cunninghamowie nawdychali się jednak tlenku węgla. Umarli wkrótce po przybyciu do szpitala. Ellen była przy nich, kiedy... Och, Kevin, musisz tutaj przyjechać, przynajmniej na pogrzeb, pojutrze. Maureen ciępotrzebuje. Czy mnie potrzebowała, czy nie, nie miała mnie jednak zobaczyć. Spokojnie wyjaśniłem ojcu Desmonowi, że Tom Cunningham i mój ojciec byli partnerami i wspólnikami przez dwadzieścia pięćlat, że wspólnikami byli równieżich ojcowie, że Cunninghamowie opiekowali sięmoją rodzinąpodczas wojny, że Maureen jest dla mnie niemal siostrą. Smutno potrząsnąłgłową. — Gdyby to zależało ode mnie, Kevin — powiedział, wbiwszy wzrok w posadzkę— za pięć minut byłbyśjużw pociągu. Niestety, nie ja ustalam tu reguły. Wiesz, co powiedziałby rektor, gdyby dowiedziałsię, że wyjechałeśna ten pogrzeb. Jeśli raz pozwolimy wyjechać komuśz powodów osobistych, będziemy jużmusieli pozwalaćna to wszystkim. Przykro mi, Kevin, naprawdę. I naprawdębyło mu przykro, biednemu starcowi. Od-dzwoniłem do mojej matki. Gdy jej powiedziałem, wpadła w rzadko jej sięprzydarzający antykościelny ton. — Bezlitosne sukinsyny — wycedziła. — Zapomnieli, czego nauczałJezus. Mama miała rację. Mimo to pozostałem w willi. Maureen nie zginęła w płomieniach, ponieważdopiero o trzeciej nad ranem powróciła ze spotkania; z dzikiej, pijackiej imprezy, jak siępóźniej dowiedziałem. Przed domem zobaczyła wozy straży pożarnej i dogasające zgliszcza w miejscu okazałego budynku. Mama powiedziała mi później, że Maureen obwiniała siebie za śmierćrodziców, twierdząc, że gdyby była w domu, odpowiednio wcześnie wyczułaby dym. Pożar spowodowałojciec, który zasnąłw łóżku z zapalonym papierosem w ręce. — Biedne dziecko, o mało nie umarło z rozpaczy — mówiła mi matka, nie dopuszczając w ogóle myśli o jakiejkolwiek winie Maureen. Maureen nie mogła sobie jednak wybaczyćtej nocy. Tego lata przeczytałem dość podręczników psychologicznych, aby wiedzieć, że dzieci będące oczkiem w głowie rodziców sądla nich największym utrapieniem, ale teżczująsięnajbardziej winne, gdy rodzice umierają. Złożyłem Maureen wizytęw dzieńpo powrocie z willi. Znalazłem jąnad brzegiem nowego basenu za letnim domem Cunninghamów. W ręce trzymała puszkępiwa. Jeszcze dwie, puste, stały na trawie obok jej fotela. Obserwowała jakiśpunkt na zasnutym cienkimi chmurami niebie, wysoko ponad wierzbami rosnącymi po drugiej stronie basenu. Jak zwykle gdzieśw domu nastawiony byłgramofon. Zdaje się, że odtwarzałRock Around the Clock — muzykę raczej nie żałobną. — Cześć, Maureen — zacząłem niepewnie. — Kevin! Kevin! Kevin! — Przewróciwszy fotel, wyrwała siędo mnie, chcąc jak najszybciej paśćw moje ramiona. — Przepraszam, że nie mogłem byćtu wcześniej — powiedziałem. Z trudem znajdowałem słowa. ._ Lepiej, że jesteśdopiero dzisiaj — stwierdziła. Miała na sobie białe bikini, na tyle śmiałe, że raczej trudno byłoby sobie wyobrazićjąw tym stroju na publicznej plaży. Maureen nie była już świeżą, kwitnącądziewczyną, lecz pełnąwdzięku, eleganckąkobietą. — Potrzebuję właśnie silnego męskiego ramienia, żeby sięwypłakać... — jej słowa przerodziły sięw szloch. Po chwili oderwała sięode mnie. — Założęsię, że przenigdy nie obejmowałeśEllen Foley w bikini tak długo — uśmiechnęła sięuwodzicielsko, ocierając łzy papierowąchusteczką. — Ellen Foley jest zbyt skromnądziewczyną, żeby tak sięobnażaćprzed pożądliwymi oczami mężczyzny — odpowiedziałem zadowolony, że wróciliśmy do poufałego tonu. — Wciążten sam Kevin — stwierdziła. Starłszy z twarzy ostatnią łzę, podniosła krzesło i znów na nim usiadła. — Opowiedz mi, co robisz. W Eagle River w ogóle nie mieliśmy czasu dla siebie. Usiadłem przy niej na krześle, które musiałem sobie przynieśćz drugiej strony basenu. — Chyba nie mam wiele do powiedzenia. Wyrastam w spokoju i cnocie na katolickiego księdza. Ale to w końcu o tobie powinniśmy dzisiaj porozmawiać. — No cóż, za kilka tygodni wrócędo tej zasranej dziury, Purchase, i znów będę musiała znosić tych głupich snobów ze wschodu, licząc dni do absolutorium. A potem... — Wzruszyła uroczymi ramionami. — Nie wiem, Kevin. Mam mały basen, którego moi rodzice nigdy nie używali — wskazała ruchem ręki — więcej pieniędzy niżkiedykolwiek będęw stanie wydaći żadnego celu w życiu. Czy modląc sięza mnie, przypuszczałeś, że znajdęsięw takiej sytuacji? — Nie obwiniaj sięza śmierćrodziców — poprosiłem. — Nie mam sięobwiniać? — Mrugnęła do mnie. — Do cholery, wcale mi to nie w głowie, Kevin. Tylko nie mów mi przypadkiem, że oboje trafili do nieba. W jaki sposób ludzie bez energii mogązajśćtak daleko? Nie rozumiem, jak oni byli w stanie zebraćw sobie dośćsiły, żeby mnie począć? Słuchałem w milczeniu. — Ale z pewnościąnie pójdąteżdo piekła. RanoJ odmawiam w ich intencji litaniędo Matki Boskiej, a wie-j czorem różaniec. Może Bóg znajdzie jakieśmiejsce dla ludzi, którzy nie mieli dość żaru i do grzechów, i do cnót. Ucieszyliby się, gdyby znalazło siędla nich takie osobne, specjalne miejsce. — Niepewnie poruszała sięw fotelu. — Jeśli chodzi o mnie, z pewnościątrafię do piekła, Kevin. Wiem to jużteraz. Jestem bardzo płytka, a talenty, które posiadam, bez wątpienia zmarnuję. Pożyjęjeszcze kilka lat, a potem zacznęcierpiećtak, że stanie sięto nie do zniesienia. Nic wspaniałego, dobrego, nie czeka mnie w życiu. Jej śliczna twarz upodobniła siędo pustej maski. — Nie, mylisz się— powiedziałem, chcąc przerwaćjej desperackie myśli. — Gdy będziesz szła do nieba, powiedz tylko świętemu Piotrowi, że znasz mojego ojca. On wszędzie ma wpływy. Roześmiała się, wstała z krzesła i wskoczyła do wody. Przepłynąwszy kilka długości basenu, wyszła na zewnątrz, otrząsnęła swoje czarne włosy z wody i okryła ramiona dużym ręcznikiem kąpielowym. — Dzięki ci, że wyrwałeśmnie z tego ponurego nastroju — powiedziała. — Przyniosęci piwo, drogi kuzynie. Kiedy powróciła z butelkązimnego heinekena, znów była poważna. — Czy uważasz, że jest dla mnie jakaśnadzieja? — zapytała. — Tak samo jak śmiertelnicy, i Bóg ci sięnie oprze, gdy zbliżysz siędo niego w bikini. — Och, do diabła. Przecież, jeśli tylko zechce, może oglądaćmnie nagąi rozmawiać ze mną, gdy bioręprysznic — powiedziała z uśmiechem. — Czy myślisz, że On mnie podgląda, Kevin? Czy podobająMu sięnasze ciała? Myślę, że tak. To On w końcu je stworzył. O mało nie ostrzegłem jej przed bezsensownym humanizowaniem Boga, ale jakośsię powstrzymałem. — Gdyby wybrałdla siebie płeć żeńską, z pewnościąbyłby zazdrosny o twoje ciało, Maureen. Kiedy wróciłem do domu, matka siedziała na werandzie. Zerknęła na mnie sponad okularów do czytania. ._ Pocieszyłeśją? — zapytała. _ Przez półgodziny śmialiśmy się— odpowiedziałem, niezbyt zadowolony z siebie. — Tego chyba Maureen potrzebowała, chociażzapewne jeszcze czegoświęcej. _ Będziesz z pewnościądobrym księdzem — stwierdziła matka i powróciła do swojej powieści szpiegowskiej. Jeszcze długo zamartwiałem sięstanem Maureen. Co można powiedziećo osobie, która jest przekonana, że nie pójdzie do nieba? Na to pytanie nie udzielono odpowiedzi w seminarium, ostrzegano jedynie, że takie myślenie to niewybaczalny grzech. W następny piątek wieczorem byłem w Chicago. Jechałem Austin Boulevard, wracając z księgarni przy Oak Park, gdzie kupiłem wszystkie dostępne tam książki psychologiczne. W pewnej chwili zauważyłem znajomąsylwetkęjasnej blondynki, cierpliwie stojącej na przystanku autobusowym. Ubrana była w bluzeczkęz krótkimi rękawkami i spódnicęo krzykliwym wzorze. Zatrzymałem mojego nowego chery. Używanie samochodów przez seminarzystów było właściwie zakazane, lecz władze seminaruim przymykały jużoczy, gdy korzystało się z nich w mieście. — Czy pani na kogośczeka?! — zawołałem. Jej twarz zesztywniała, a potem pojawił sięna niej wyraz ulgi. — Och, tak mi przykro, Kevin, że robisz sobie przeze mnie kłopot — powiedziała, wsiadając do auta. — Raczej nie przywykłam do tak wspaniałomyślnych gestów. — Nie rozumiem dlaczego. Przecieżwyglądasz uroczo. Dokąd ciępodwieźć? Do szpitala? — Nie, jadędo Loyoli na zajęcia — odparła nerwowo. — To dosyćdaleko. Wyrzuć mnie przy El. Serce zabiło mi mocniej. Boże drogi, ona jest wspaniała. — Nigdy w życiu. Czego sięuczysz, biologii? Zaczerwieniła się. — Literatury, uwierzyłbyś? — Myślałem, że chcesz zostaćpielęgniarką. — A czy pielęgniarkom nie wolno pisać? — zapytała ze złością. Przełknąłem to. — Czy zawsze ubierasz sięw ten sposób na zajęcia? A może masz potem randkęz Timem Curranem i to nie moja sprawa? Uśmiechnęła się. — Oczywiście, że to twoja sprawa. Tim jest kochany. Pracuje do dziesiątej, ale potem się spotkamy. Skręciłem w Chicago Avenue, nie bardzo zwracając uwagęna inne samochody. Na moment uchwyciłem spojrzenie jej poważnych, szarych oczu, taksujących mnie z niejaką adoracją. Och, Boże! — Wspaniale zachowałeśsięwobec Maureen — powiedziała Ellen. — Wszystko mi powtórzyła. Kevin, chyba przywróciłeśjądo życia. Poczułem siębardzo dumny z siebie. Palcami delikatnie dotknęła mojej ręki. — Parafia, do której trafisz, ojcze Kevinie, będzie miała wielkie szczęście. Mimo Pata Donahue i Burke'a Haggarty'ego, i Georginy Carrey, i Arnolda Tanseya, świat wydał mi sięw jednej chwili całkiem przytulnym miejscem. — Czy zauważyłaśten dziwny wyraz w oczach Pata? — zapytałem impulsywnie. — Oczywiście. — Jej delikatna twarz przybrała znów surowy, poważny wyraz. — Czego on sięboi? — Zwolniłem nieco, a przecinając Cicero Avenue, pragnąłem, żeby podróż do Loyoli trwała całąnoc. — Cóż, ciebie, kiedy przebywa z tobą. I innych, w zależności od sytuacji. — Dlaczego? — Chce, żeby ludzie go lubili. — Wszyscy tego chcemy. — Uważnie patrzyłem przed siebie. — Nie w ten sposób — stwierdziła. — Nie tak desperacko. Cości poradzę, Kevin. Nie przejmuj siętym strachem. I tak go od niego nie uwolnisz. Zatrzymałem samochód pomiędzy Rush Street a Pearson Street, dokładnie pod znakiem zakazu postoju. Brudny gotycki budynek Quigley Seminary stałnaprzeciwko ciemnych, ceglanych murów Loyoli. Lewis Towers przypomniałmi, że nie powinienem byćwidziany z piękną dziewczynąw samochodzie. — Zmieniasz sięz wiekiem, Kevin — powiedziała Ellen. — Nie jestem jużtym złośliwym fanatykiem czy przemądrzałym pedantem? — Nie, ale wciążudajesz takiego, ponieważbyłbyśbezbronny, gdyby ludzie zorientowali się, że naprawdęjesteśmiły i subtelny. — Na jeden krótki moment przywarła ustami do moich warg, a ja odniosłem wrażenie, że świat zapłonął. — Jesteśtak zimny jak deser lodowy. Szybko wyskoczyła z auta, zatrzasnęła drzwiczki i ruszyła przed siebie. Po chwili odwróciła się. — Jak czekoladowy deser lodowy! — krzyknęła i odeszła na dobre. Patrzyłem za niądługo, dopóki nie zniknęła mi z oczu w tłumie młodych ludzi śpieszących do Loyoli. Ale to nie Ellen nawiedzała moje sny tej jesieni w Mun-delein, lecz Pat Donahue i ogniki strachu, które widziałem w jego oczach. 1958 — Ojcze, za drzwiami czeka jakaśdziewczyna, która twierdzi, że ojca zna! — krzyknąłHarry Fagan, tylko częściowo przekrzykując Yolare, grane przez dziewiętnaście niezbyt zestrojonych instrumentów orkiestry „Melody Knights", działającej przy gimnazjum jezuitów. — Powiedz jej, że zobaczęsięz niąjutro przed meczem! — odkrzyknąłem. Zespół muzyczny wkładałwięcej entuzjazmu w gręniżten, który istniałza moich czasów, ale cóż, byli o wiele słabsi. Jednak pięciuset nastolatkom, tłoczącym sięw sali koncertowej naszej parafii, wcale to nie przeszkadzało. Z niezrozumiałych powodów występy „Melody Knights" cieszyły się ogromnym powodzeniem. Lou Carmody, błękitnooka nauczycielka, bardzo sięstarała, żeby ta właśnie orkiestra zagrała na naszym balu. Ja, porządny, nowy ksiądz (według oceny miejscowych nastolatków), nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia. — Powiedziała, że ma na imięEllen! — znów krzyknąłHarry. Jego kompletnie łysa głowa śmiesznie lśniła w sztucznym świetle. — W takim razie porozmawiam z niąteraz! — odkrzyknąłem. Ruszyłem w kierunku drzwi, próbując przebićsiępomiędzy kołyszącymi siętancerzami, chłopakami podpierającymi wszelkie możliwe ściany i filary oraz dziewczętami tańczącymi ze sobąw parach. — Pamiętaj o zasadzie, że wprowadzamy tu tylko członków! — zawołałza mną Harry. Nowy ksiądz u św. Praksedy miałnie jednego, ale setki proboszczów. Każ-dernu w parafii zdawało się, że jego obowiązkiem jest nauczyćmłodego duchownego porządnych zachowań. Nawet ci, którzy wiedzieli, kim jest mój ojciec, nie mogli pozbyćsię przekonania, że wszyscy księża pochodząz ubogich rodzin. Niektórzy parafianie, nie mający nastoletnich dzieci, przyszli do klubu tylko po to, aby sprawdzić, jak sięzachowuję. Leonard Kaspar, nasz kościelny, ubrany w nieskazitelny garnitur, krzywił swojąprzystojnątwarz i podkręcałwypielęgnowanego wąsa, cienkiego jak ołówek. Patrzyłna tańczące pary z wyraźnym niesmakiem. — Czy ksiądz nie uważa, że mężczyźni powinni przychodzićw marynarkach i krawatach, a kobiety w spódnicach? — zapytałmnie, wskazując na młodzieżw swetrach i krótkich szortach. — Proszęz nimi porozmawiaćna ten temat, panie Kaspar — warknąłem do niego i odwróciłem siętyłem, przekonany, że mam pełne poparcie ludzi, których proponowana przez Kaspara reforma z pewnościąwymiotłaby z sali. Ellen czekała u dołu schodów wiodących do sali koncertowej. — Nie mam karty członkowskiej, proszęksiędza — powiedziała z leciutkim uśmiechem na ustach. — Nastolatek nie wpuszcza sięna dółbez karty — stwierdziła Georgina Carrey stanowczo. Georgina poświęciła wiele czasu dla parafii św. Praksedy, chcąc, jak przypuszczałem, przez cały czas miećna oku swojego kilkunastoletniego syna. — Nie możemy robićwyjątków, ojcze. — Pogroziła mi palcem. Mogłem zrozumiećjej pomyłkę. Ellen w prostych spodniach i białej bluzeczce, w lekko przybrudzonym płaszczyku, z włosami spiętymi w prosty koński ogon i z twarząnie noszącą śladu makijażu, rzeczywiście sprawiała wrażenie co najwyżej licealistki z ostatniej klasy. — Oto moje prawo jazdy — powiedziała Ellen, wyciągając przed siebie dokument. — Georgino — odezwałem się— to jest Ellen Foley. Na nastolatkębędzie wyglądała jeszcze co najmniej przez dwadzieścia lat. Obecnie jest wykwalifikowanąpielęgniarkąo specjalności psychiatrycznej. Georgina zawahała się, nie wiedząc, czy powinna mi uwierzyć. Ale spojrzawszy na pierścionek zaręczynowy Ellen, podjęła decyzjęi uśmiechnęła się. — Przepraszam — powiedziała z wdziękiem. Uciekliśmy od Georginy w zgiełk sali balowej. — Och, ojcze Kevinie! — wykrzyknęła Ellen z entuzjazmem. — Ty będziesz nastolatkiem do końca życia! Byłem spocony, zmęczony i trochęzdenerwowany tym hałasem. — Przyszłaśtu ot tak, z wizytą, czy chcesz o czymśważnym porozmawiać? Jej duże, szare oczy w jednej chwili spoważniały. — Od wielu dni przymierzam siędo tej rozmowy. W końcu Tim dałmi dzisiaj samochód i powiedział, że mam to z siebie wyrzucić. Zadrżałem. Bałem się, że zamierza poprosićmnie, abym udzieliłim ślubu. Ojciec Rafferty, mój proboszcz, przenigdy nie zgodzi się, abym w sobotęudzielał ślubu poza parafią. — Zrobięwyjątek, mój synu, tylko wówczas, kiedy będzie chodziło o członków twojej najbliższej rodziny. O brata, o siostrę. Dla kuzynki jużnie — odparł, gdy zadałem mu pytanie na ten temat. — Czy możemy poczekać, ażwszyscy pójdądo domu? — zapytałem Ellen. — Nie ma pośpiechu. Przed nami cała noc. Zawołałem MonikęKelly, jednąz lepszych uczennic drugiej klasy. Jej śliczne, złote, kręcone włosy wyróżniały jąw tłumie dziewcząt. Przedstawiłem jąEllen. — Cześć! — zawołała Monika po prostu. — Do której szkoły chodzisz? — Do Sienny — odparła Ellen, nawet nie mrugnąwszy okiem. Powróciłem do najmłodszych członków klubu. Wyrzucałem podpitych, przerywałem zbyt głośne, grożące bójkąsprzeczki, zbierałem szkło po porozbijanych butelkach coca-coli i ogólnie pilnowałem dobytku św. Praksedy przed zniszczeniem. Jutro i tak usłyszęswoje od proboszcza, siostry przełożonej, głównego inżyniera, głównego kościelnego i jeszcze kilku innych funkcjonariuszy parafialnych, zainteresowanych wykurzeniem stąd nastolatków. Lubiłem to. Istnienie takiej młodzieży było jednąz przyczyn, dla których zostałem księdzem. W seminarium nauczono mnie postawy, która teraz przydawała sięw parafii: cynizmu. Kościółw najbliższym czasie sięnie zmieni. Przywództwo pozostanie w rękach takich mężów, jak ojciec Rafferty, przynajmniej do końca mojego życia. Jeżeli chciałem uczynićcokolwiek dla ludzi — a naprawdęchciałem — musiałem sięnauczyć, jak przechytrzyćpodobne osoby. Nie sprawiało mi to specjalnych trudności. Należało byćmałomównym, trzymaćich z daleka od tego, co się samemu robiło, robićjak najwięcej rzeczy za ich plecami i miećnadzieję, że nie będą siętym zanadto interesować. Leo Mark Rafferty niezbyt przychylnym wzrokiem patrzyłna młodzieżprzychodzącą tutaj w piątkowe wieczory. W gruncie rzeczy nieprzychylnie patrzyłna wszystkich przebywających w zabudowaniach parafii, no, z wyjątkiem niedzielnych poranków, ale i wówczas odpowiadali mu jedynie ci, którzy przybywali na msze z grubymi kopertami. Nigdy nie sprzeciwiałsię Georginie Carrey, której fortuna mu imponowała. Ilekroćpragnęła wynająćklub dla swojego czternastoletniego Johna-juniora, uzyskiwała zgodę. Sprzątanie skończyliśmy półgodziny przed północą. Wysłałem do domu sprzątaczki, zapłaciłem orkiestrze, pożegnałem sięz Georginą, jej synkiem i mężem i dopiero wtedy usiadłem z Ellen przy stoliku. Oboje znaleźliśmy gdzieśpo butelce coli, a Ellen dodatkowo wyszperała paczkę czekoladowych ciasteczek. — Czy ta kobieta jużpróbowała cięuwieść? — zapytała, zapalając papierosa. — Nie, ale z pewnościąjeszcze spróbuje. — To dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. — Nie uda sięjej to — obiecałem. — Nie wątpię. Masz zupełnie inny gust. — Popatrzyła na paczkęz ciastkami. Wciąż uwielbiała czekoladępod wszelkimi postaciami, choćjak dotąd tych kalorii nie było po niej widać. — Co cięgnębi, Ellen? W głębi twoich oczu widzęwielkie zatroskanie. Piękne oczy powoli skupiły sięna mojej twarzy. — Chodzi o Maureen. Nie powinna za niego wychodzić— powiedziała po prostu. — Teżtak myślę— stwierdziłem. — Jest od niej ponad dziesięćlat starszy i wygląda jak wiecznie pijany playboy. — No właśnie. Maureen wychodzi za mąż, bo ja wychodzęza mąż. — Uważasz to za kaprys Maureen? — Od czasu śmierci rodziców ona po prostu wariuje. Och, ojcze Kevinie, musisz ją powstrzymać. — Jeśli nie chcesz, żebym zwracałsiędo ciebie „siostro Ellen", daj sobie spokój z tym ojcem. Jej uśmiech zdawałsięrozjaśniaćciemnąsalę. — W porządku. A przy okazji, kim jest ten mężczyzna z purpurowymi guzikami, kręcący sięprzy drzwiach i zerkający na mnie, jakbym była kobietąlekkich obyczajów? — To nie jest mężczyzna. To nasz proboszcz — powiedziałem z westchnieniem. — Przepraszam cięna chwilę. Leo Mark Rafferty, który przypominałmi złego, tłustego krasnala nawet wtedy, gdy byłw dobrym humorze, właśnie pojawiłsięw drzwiach. Byłwyraźnie w złym nastroju. — Co tutaj robisz, młody człowieku? — zapytałmnie. Twarz miałczerwonąze złości. — Rozmawiam z młodąkobietą— odpowiedziałem nonszalancko. Podbudowany obecnością Ellen, zdecydowałem siępozbyćwszelkiej uniżoności. Nawet wikariusz — najdrobniejszy pionek w Kościele — nie powinien byćponiżany w obecności kochającej go kobiety. — Czy uważasz to za właściwe zachowanie? — Niewiarygodne, ale twarz Rafferty'ego zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, a policzki nadęły się, jakby za chwilęmiały eksplodować. — Ta kobieta jest bardzo bliskąprzyjaciółkąmojej rodziny i zaręczona jest z jednym z moich szkolnych kolegów. Rozmawiamy o problemach, z jakimi boryka sięinna nasza wspólna przyjaciółka. — A może by tak ksiądz odbyłtęrozmowęo bardziej stosownej porze? Proszę pożegnaćsięz kobietąi wrócićna probostwo. Chyba ksiądz pamięta, że w tej diecezji od godziny dwudziestej trzeciej obowiązuje cisza nocna. — Cośksiędzu powiem — zacząłem chłodnym tonem. — Może ksiądz wezwaćjutro wikariusza generalnego i zadaćmu pytanie, czy kapłan rozmawiający z kimśw szkolnej sali po zabawie tanecznej łamie zasadęciszy po godzinie dwudziestej trzeciej. Może teżksiądz zażądać, aby mnie przeniesiono do innej parafii. Mało mnie obchodzi, co ksiądz zrobi. Ja natomiast zostanętutaj tak długo, jak długo będzie trzeba, po prostu dopóki nie dokończęrozmowy z moim gościem. Zaskoczony Leo Mark nagle pobladł. Zacząłprzebieraćnogami i zupełnie niespodziewanie zmieniłton. — Och, nie wiedziałem, że to takie ważne, Kevin. Zostańtutaj tak długo, jak chcesz. Mógłbyś zaproponowaćkawęswojemu gościowi. Wycofałsięgrzecznie. W duchu dziękowałem Bogu za zesłanie mi Ellen. Przypadkiem nauczyłem siędzięki niej, jak rozmawiaćz Leo Markiem. — Kevin znów górą— powiedziała z uśmiechem. — Nie byłbym taki pewien — westchnąłem. Zabrałem jej jedno ciasteczko. — A teraz o Maureen. — Wyperswaduj jej to małżeństwo. Westchnąłem i odłożyłem ciasteczko na talerzyk. — A czy mógłbym wyperswadowaćto tobie? — Oczywiście, że nie, kochamy sięz Timem. — Nie sądzisz, że odpowiedźMaureen będzie taka sama? — Czy Tim i ja jesteśmy tak ślepi jak ona? — westchnęła, odsuwając od siebie talerz z ciastkami. Poczułem siębardzo stary i zmęczony. — Posłuchaj, Ellen, tak krótko jestem księdzem, że nawet nie znam jeszcze na pamięćtekstu ceremonii ślubnej. Ale jednego jużzdążyłem sięnauczyć. Jeśli dwoje młodych ludzi uważa, że są w sobie zakochani, nikt nie jest w stanie przekonaćich, że jest inaczej. — Czy nawet nie porozmawiasz z Maureen? — zaniej pokoiła się. — Jeśli zechce... Byćmoże będzie chciała porozmawiaćJ żeby upewnićsięw słuszności swojej decyzji. Cóż, wówczas porozmawiam z nią. Twoje doświadczenie w klinice psyJ chiatrycznej powinno podpowiedziećci, że jest to jedyna rzecz, jakąmogęuczynić. Zmarszczyła czoło. — Jesteśkapłanem, a nie psychiatrą... — Skoro Maureen czuje sięwinna śmierci swoich rodzi-) ców i chce za to odpokutować, niszcząc samąsiebie, nar pozostaje bardzo niewiele do zrobienia. — A więc nic nie zrobisz? — Jeśli wymyślęcoś, co może miećsens, bądźpewna, to uczynię. — Wiedziałam, że mogęna ciebie liczyć. — Ellen wstał; i zaczęła zapinaćguziki lekkiego ortalionu. — Pójdęjuż. Z przyjemnościąrozmawiałbym z niądo białego świtu, l Nastawiłem budzik na piątączterdzieści pięć. Proboszcz ukarałmnie za klub, wyznaczając mi najwcześniejsząmszęw sobotęrano. Po mszy natychmiast wróciłem do łóżka, tylko po to, żeby za piętnaście minut zerwaćsiędo telefonu. DzwoniłPat Donahue. — Cześć, Kevin! — Byłw zadziwiająco dobrym nastroju jak na wczesne sobotnie godziny. — Masz chwilęczasu dla mnie? Ciężko opadłem na fotel przy stoliku. — Gadaj. Nasza przyjaźńzaczęła nabieraćwłaściwych kształtów, od kiedy powróciłz Rzymu. Obaj ciężko pracowaliśmy i obaj lubiliśmy tępracę. We wspólnym oddaniu służbie kapłańskiej znaleźliśmy, jak mi sięwydawało, podstawędo „dojrzałej przyjaźni" — to określenie znalazłem w jednym z podręczników psychologicznych. Pat byłciągle bardzo nieśmiały wobec mnie, ale błysk strachu w jego oczach pojawiałsięcoraz rzadziej. wiem... jak wiele znacządla ciebie Maureen Bardzo wiele, ale nie mogęudzielićim ślubów. _ Czy będziesz miałwięc coś przeciwko temu, jeśli ja ich im udzielę? _ Dobry Boże, oczywiście, że nie, Pat! Dlaczego? Dlaczego miałbym miećcoś przeciwko? Udziel im sakramentów z całąrzymskąelegancją. Naprawdęna to zasługują. Natychmiast powróciłmu dobry chumor. _ Dziękujęci, Kevin, bardzo ci dziękuję. Musiałem sięupewnić. Zobaczymy sięw czwartek, jeśli ci to pasuje. Gdy sięrozłączył, popatrzyłem pustym wzrokiem na telefon. Potem szpetnie zakląłem i położyłem sięz powrotem do łóżka. W czwartek, mój wolny dzień, popołudnie spędziłem w słabo oświetlonych podziemiach kościoła przy North Avenue, siedząc na twardym, trzeszczącym krześle i słuchając wykładu na temat powinności Kościoła wobec miasta. Spotkanie zorganizowałCatholic Action Clergy, organizacja liberalnych księży diecezji chicagowskiej, lojalnych wobec monsiniora Reynolda Hillenbrada, charyzmatycznego i bardzo stanowczego rektora seminarium, zesłanego przez kardynała Stritcha do małej parafii kilka lat przed moim pojawieniem sięw Mundelein. Większość intelektualnego i organizacyjnego fermentu w diecezji powodowali sympatycy wciążpopularnego „Hilly'ego". KardynałStritch byłna tyle pobłażliwy — lub na tyle leniwy — że ich działalność coraz bardziej kwitła, przyczyniając siędo podtrzymania powszechnie panującego przekonania, że gdyby Hilly postępowałbardziej dyplomatycznie wobec proboszczów z miasta i jezuickiego wydziału w Mundelein, nic podobnego by mu sięnie przytrafiło. Nie byłem członkiem Catholic Action Clergy. Miałem zbyt wiele pracy w parafii, a ponadto ojciec Rafferty odwodziłswoich księży od myśli uczestnictwa w „tej przeklętej antykościelnej działalności". Uczestniczyłem w wykładzie, ponieważjednym z mówców miałbyć Pat Do-nahue. Pat, przystojny i promieniejący szerokim uśmiechem, stałw drzwiach i ściskałręce każdemu, kto wchodziłdo środka. — Och, cześć, Kevin! — wykrzyknął, gdy mnie zobaczył. — Jak wspaniale, że przyszedłeś! Mam nadzieję, że cięnie zanudzę. Pat cieszyłsięwprost niewiarygodnąpopularnością, pracując w kościele Czterdziestu Świętych Męczenników na niedalekiej South Side. W niemal magiczny sposób potrafił znajdowaćwspólny język z Murzynami. Dziesiątki z nich zapisywało siękażdego semestru na jego lekcje i większość po zakończeniu nauk przyjmowała chrzest. Osobiście ochrzciłponad dwieście dorosłych osób, w większości rodziców, którzy postanowili posłaćswoje dzieci do szkoły przy parafii Czterdziestu Świętych Męczenników zamiast do którejśz chylących sięku upadkowi, zaniedbanych szkół publicznych. Słuchałem kiedyśjednej z jego mów w sali pełnej nie ochrzczonych dorosłych Murzynów i muszęprzyznać, że byłem pod wrażeniem prostych, ale trafiających do wyobraźni słów. — Ten chłopak jest wspaniały — szepnąłmi do ucha stary Hugh Mulcahey, jego proboszcz, po takich zajęciach. Cóż, zapewne nigdy nie usłyszęczegośpodobnego o sobie. Większośćpubliczności zgromadzonej tego popołudnia w kościelnej piwnicy pragnęła, aby Pat mówiło technikach, które stosuje do nawracania Murzynów na katolicyzm, a także o tym, jak postępuje wobec rodziców niekatolickich dzieci, że słuchajągo i posyłająje do przyparafialnej szkoły. Rozczarowali się— Pat opowiadało „społecznych problemach śródmieścia". Muszę przyznać, że byłto mistrzowski występ, a sposób prowadzenia wykładu był doskonale dostosowany do mentalności odbiorców — liberalnych księży. Rzucałostrymi przykładami świadczącymi o ubóstwie, niesprawiedliwości i krzywdzie dziejącej sięMurzynom w parafii Czterdziestu Świętych Męczenników. Opisywałzagrożenia nieustannie towarzyszące życiu w slumsach. falowałczarny obraz niebezpiecznych pokus, które czyhająna najbardziej nawet niewinnych młodych Murzynów, powodził, że Kościółma obowiązek dostrzeżenia obok religijnycn' również ludzkich i społecznych potrzeb Murzynów. (Słowo „czarni" było wówczas niemodne.) Nie traktowałprotekcjonalnie „wiernych", jak zwykło czynićwielu księży w swojej „pracy". W gruncie rzeczy słowa tego nawet nie używał. — Musimy staćsiękościołem biednych! — wołał, kończąc swojądynamicznąorację. — Powinniśmy skorzystaćz niezwykłej sposobności, aby ich wyzwolić, nauczaći uświadamiać. Musimy staćsiędla Murzynów przyjaciółmi, tymi, których będąutożsamiaćz dążeniem do poprawy ich bytu! Obecnie wkładamy zbyt wiele pieniędzy i zbyt wiele wysiłku w bogate parafie z przedmieścia, gdzie ludzkie problemy w porównaniu z tymi ze śródmieścia są znikome i kapłan nie jest tam tak rozpaczliwie potrzebny. Musimy zaprzestaćbudowy szkół, kościołów, budynków parafialnych i sal sportowych dla bogatych, a zająćsiębudowaniem domów dla biednych! Wybuchnąłgromki aplauz, do którego i ja bez wahania dołączyłem. Wręcz grubiaństwem z mojej strony była myśl, która teraz przyszła mi do głowy: czy garnitur za dwieście dolarów i drogie francuskie spinki do mankietów pasujądo słów, które Pat właśnie wypowiedziałz katedry! W jaki sposób, mając wynagrodzenie w wysokości siedemdziesięciu pięciu dolarów miesięcznie, zdołałsiętak wystroić? W gruncie rzeczy, skoro miałhojnych przyjaciół, była to jego sprawa. Jakieśdwa tygodnie później w drzwiach mojego pokoju pojawiłsięLeo Mark. — W biurze na dole jest jakaśmłoda kobieta. Twierdzi, że jest twojąsiostrą— wymamrotał. — Cóż, pewnie niąjest — odparłem. — Czy przedstawiła sięjako Mary Ann? Brązowe, kręcone włosy i zielone oczy, piegowata jak ja? Słuszna sylwetka, jakby uprawiała lekkoatletykę? Pokiwałtylko głową, nie do końca pewien, czy z niego niej żartuję. — Lepiej sam zobaczę— powiedziałem, zapinając sutannęi przeciskając sięna zewnątrz pomiędzy nim a framugądrzwi. (W biurach parafii św. Praksedy nie było wolno pokazywaćsię bez sutanny nawet własnej siostrze.) — Cześć, kapłanie! — zawołała Mary Ann, kiedy wszedłem do biura. Ubrana była w luźny żakiecik i krótkie szorty. — Ksiądz proboszcz powiedział, że podałaśsięza mojąsiostrę. — Co to za facet? — Uszczypnęła mnie w policzek. — I co to za plebania? — Z niesmakiem rozejrzała siępo prostych, ale nowoczesnych duńskich meblach i surowych twarzach trzech dwudziestowiecznych papieży — Piusów X, XI, i XII, spoglądających z oficjalnych portretów. — Musisz wiedzieć, że wszystko to zostało starannie zaprojektowane. Nie mogłem nawet kupić sobie lampy na biurko bez zgody oficjalnego dekoratora parafii. — Macie tutaj dekoratora wnętrz? — zapytała z niedowierzaniem. — Myślałam, że cośtakiego może powstaćtylko przez głupi przypadek. — Z czym przychodzisz? — Byłem bardzo zmęczony i chciałem jak najszybciej znaleźćsięw łóżku. Rano miałem w planie roznoszenie komunii po mieszkaniach obłożnie chorych. Proboszcz stwierdził, że nie powinienem do tego celu używaćsamochodu. — Czy w domu wszystko w porządku? — Och, nie o dom chodzi — powiedziała, machając f ręką. — O Ellen. Powinieneś zapobiec jej małżeństwu. — Dlaczego?! — zawołałem, a serce niemal zamarło | w moich piersiach. — Przecież oni oboje tak do siebie pasują. — Tak, oboje sąspokojnymi, poważnymi, rozumnymi ludźmi — powiedziała Mary Ann sardonicznie. — Bracie, nie wiem, co działo siępomiędzy tobąa Ellen, ale jeśli chociażtrocheja rozumiesz, musisz zdawaćsobie sprawę, że | jest inteligentna, dowcipna i zawsze bardzo przekorna. _ Nie mogępowiedzieć, że o tym nie wiem. _ Posłuchaj, nie mam nic przeciwko twojemu przyjacielowi Timowi, ale on wydaje sięchodzącą powagą. Nigdy sięnie śmieje, nie żartuje, nie robi dowcipów jak dawniej. Trwa to już od pięciu lat. To Ellen zabije! Szybko urodzi mu kilka dzieciaków i wkręci sięw kierat, w który matka zagnała jąniemal od urodzenia. Ellen i Mary Ann były bliskimi przyjaciółkami. Diagnozy mojej siostry musiały być właściwe. W starannie zaplanowanym i wykalkulowanym życiu Tima Currana nie było widać miejsca dla impulsywnej Ellen. — Mary Ann, zostały jużtylko dwa tygodnie, poza tym nie wiem, jak mógłbym nie dopuścićdo tego małżeństwa. Nie jestem Panem Bogiem, a poza tym nie chcęgraćroli Pana Boga w życiu Ellen. Siostra popatrzyła na mnie uważnie, jakbym byłjakimśzłym stworem pod soczewką jej mikroskopu. — Wiesz, jesteśbardzo interesującym typem księdza, bracie — powiedziała powoli. — Masz wiele entuzjazmu i energii, a bardzo mało współczucia i dobroci. — Może i to przyjdzie z biegiem czasu? Speszyła się. — Przepraszam za mojązłośliwość. Ale przecieżmusi cięobchodzić, co siędzieje z Ellen. Przecieżnie możesz ot tak, po prostu pozwolićjej, żeby zmarnowała sobie życie! — Nie jestem przekonany, że ślub z Timem oznacza dla niej zmarnowanie życia — zaoponowałem. — A poza tym, ona i tak mnie nie posłucha. — Z pewnościąposłucha — napierała Mary Ann. — Pewnie nie byłbyśw stanie powstrzymać Maureen, ale Ellen możesz. Zadzwońdo niej rano i umów sięna rozmowę. Wciążsięwahałem. — Nawet jeśli jąprzekonam, ingerowanie w jej życie nie będzie zbyt dobrym posunięciem. Ciężkim westchnieniem moja siostra potwierdziła, że przypuszczała, iżto właśnie powiem. Jej misja zakończyła sięniepowodzeniem. Opuściła probostwo i powróciła na West Side. W gardle miałem sucho, gdy powoli wchodziłem po schodach do swojego pokoju. Gdy dotarłem na piętro, gwałtownie otworzyły siędrzwi do pokoju proboszcza. Sprawdzał, czy młody ksiądz nie chce przypadkiem wymknąćsięna noc. I Ellen, i Maureen wyszły za mążzgodnie z ustalonym terminem. Za każdym razem pisałem grzeczny list, wyjaśniający przyczyny mojej nieobecności na ślubie i na przyjęciu weselnym. Maureen przeprowadziła sięz mężem do Bostonu; powiedziano mi, że była wściekła na mnie, że nie byłem na uroczystościach. Wiosnąi latem tego roku wiele wydarzyło sięna świecie. Charles de Gaulle znów stanąłna czele francuskiego rządu, Robert Welch założyłJohn Birch Society, a w Rzymie zmarł kardynałStritch. Pius XII, sam bliski już śmierci, storpedowałwysiłki Kurii, aby do Chicago wysłać Leo Binza i przeforsowaćosobę„świętego człowieka", jak o nim mówił, arcybiskupa Alberta Gregory'ego Meyera. Na początku października Pius zmarł. Jego następcą25 października został Angelo Giuseppe Roncalli. Pat byłz nami na probostwie, kiedy CBS nadawało przez telewizjęwiadomości z Rzymu. Nie było transmisji na żywo, nie słyszano przecieżwówczas jeszcze o satelitach, ale i tak, „z poślizgiem", głos Winstona Burdette'a poinformowałnas, że nowy papieżjest siedemdziesięciosiedmiolet-nim patriarchąWenecji. — Och, Boże — powiedziałPat, przerażony. — Chyba im padło na mózgi. Roncalli to dyplomata drugiego garnituru; nigdy w życiu nie osiągnąłniczego poważnego. To katastrofa... — powiedział do Leo Marka, który c/ul sięzaszczycony, że może gościć„eks-rzymianina" w czasie wyborów papieskich. I wówczas usłyszeliśmy niespodziewanie silny głos papieża Roncalliego udzielającego błogosławieństwa Urbi et orbi — miastu i światu. Nie minie dwadzieścia lat, a kar-dynałowie wybiorąnastępnego papieża. Trzech spośród tych, którzy wybierali Roncalliego — Wyszyński, Leger i Siri — znów znajdąsięw składzie Świętego Kolegium. A wśród nich — Pat Donahue. Lecz tego złotego październikowego poranka na South Side w Chicago Pat mógł tylko z przerażeniem potrząsnąćgłową. _ To przejściowy papież, wkrótce będzie nowe konklawe — powiedział, utkwiwszy ręce głęboko w kieszeniach spodni. 25 stycznia 1959 roku Jan XXIII zapowiedziałDrugi Sobór Watykański. R 1959 Dokładnie pamiętam moment, kiedy nabrałem przekonania, że Leonard Kaspar, nasz kościelny, kradnie pieniądze zbierane co niedzielęod wiernych parafii św. Praksedy. Było to w październiku, w roku, w którym Chicago White Sox po raz pierwszy od 1919 roku awansowali do World Series — i tam, oczywiście, z kretesem wszystko przegrali. Pat, Nick McAuliff i ja siedzieliśmy w pokoju proboszcza, słuchając The Sound of Musie z gramofonu hi-fi za sześćset dolarów, należącego do Leo Marka; właściciel nigdy tego sprzętu nie używał. Leo Mark byłna wakacjach, a więc po dokończeniu wszystkich obowiązków mogłem właśnie tutaj zjeśćkolacjęz przyjaciółmi. Pat byłbardzo przejęty Janem XXIII i jego ostatniąencyklikąo łacińskiej liturgii, która jednoznacznie zakazywała nawet wszelkich dyskusji o odprawianiu mszy świętej w języku angielskim. — Ta bzdura będzie sięciągnąćtak długo, jak długo on pozostanie u władzy — lamentowałPat nad drugim mar-tini; używką, której zabraniały mi śluby powstrzymywa-; niąsięod picia alkoholu przez najbliższe pięćlat. Ta! przyjemnośćnie była wzbroniona Patowi jako alumnowi Północnoamerykańskiego Kolegium. — Roncalli to hierarcha trzeciego garnituru. Wszyscy zgadzająsię, że ten sobór jest katastrofą. Tylko Bóg wie, w jaki sposób będzie przebiegać. Mój przyjaciel, Tonio Martinelli, napisałdo mnie, że sobór najprawdopodobniej nigdy się nie zbierze. — Czy ten papieżnaprawdęuważa, że encyklikąutnie rozważania o angielskiej liturgii? — zapytałNick. _ Najprawdopodobniej wszystko mu jedno. — Pat niechętnie popatrzyłna swój pusty kieliszek. — Szkic tej encykliki napisałjego stary przyjaciel, Tonio, który wszem • wobec głosił, że trzeba utrzymać łacinę, aby możliwe było centralne sterowanie Kościołem. Ot, taka przyjacielska przysługa. __ Pułkownik by chyba to zrozumiał— zauważyłem. _ Może twoi parafianie nie mająnic przeciwko łacinie — powiedziałPat ze smutnym uśmiechem na ustach — ale na 35. Ulicy msze można by równie dobrze odprawiaćw języku suahili. Słuchaliśmy muzyki, pragnąc choćna chwilęzapomniećo Kościele, który każe uczestniczyćw łacińskich mszach ludziom mieszkającym przy 35. Ulicy. W połowie Edelweiss doznałem natchnienia. To byłgramofon Leo Marka, ale... Leonard Kaspar miałtaki sam. Pamiętam, jak zapytałem proboszcza, kiedy dumnie ogłosiłpodczas kolacji, że „Len" (dla wikarych pan Kaspar oczywiście) postanowiłrównieżkupićcośtakiego, w jaki sposób człowiek o jego dochodach, co najmniej średnich, może sobie pozwolićna taki wydatek. — To pytanie nie na miejscu, młody człowieku — odparłLeo Mark. — Powinieneś skoncentrowaćsięna kapłańskiej posłudze dla wiernych, zamiast wypowiadaćsięna temat ich dochodów. Musisz wiedzieć, że pani Kaspar i pani Tansey sąsiostrami. Ta odpowiedźnie miała sensu. Arnold Tansey nigdy nie szastałpieniędzmi. Moje rozmyślania przerwane zostały przez dzwonek telefonu. To była Georgina Carrey; z przejęciem pytała o orkiestrę, która powinna zagraćpodczas majówki Towarzystwa Ołtarzowego. Nawet pod nieobecnośćproboszcza trzeba podejmowaćdecyzje. Czy wiem, gdzie go można złapać? — Nigdy nie mówi nam, dokąd sięudaje, Georgino — odparłem zmęczonym tonem — ani kiedy wróci. Może pan Kaspar cośbędzie wiedział? — Och, Leonard i Martha sąna Florydzie — powiedziała. — Jestem pewna, że nie ma z nimi ojca Rafferty'ego. — Jak może funkcjonowaćparafia bez proboszcza i kc cielnego? — westchnąłem. — W każdym razie, jutro spre bujęcośdla ciebie zrobić. — Kto dzwonił? — zapytałz uśmiechem Pat, gdy od łożyłem słuchawkę. — Byłeś bardzo grzeczny i troskliv Założęsię, że kobieta. — Nie w twoim typie — odburknąłem. — Zbyt poboż-f na. Codziennie jest w kościele. — Zawsze można spróbować— stwierdziłNick, zupeł-f nie nie interesujący się kobietami z parafii. — Mam trochępracy — stwierdziłem. — Bawcie siędalej beze mnie. Odprowadziłem ich do nowego falcona Pata. Samochód byłzaparkowany za probostwem. Młodym księżom nie f było wolno posiadaćwłasnego auta przez pięćlat po wyświęceniu, ale najwidoczniej w Rzymie nikt Patowi o tym nie powiedział. — Boże, to miejsce oświetlone jest jak choinka bożonarodzeniowa. — Pat zatoczył rękami szeroki okrąg, wskazując na budynki parafialne wokółprobostwa. — Co tu się dzieje? — Normalny jesienny wieczór w takiej parafii, niby--podmiejskiej — odpowiedziałem. — Chór ma próbęw kościele, w sali gimnastycznej ćwicząkoszykarze ze szkoły średniej, w salach wykładowych dzieci ze szkółpublicznych ucząsięreligii, Marty Herlihy prowadzi kurs przedmałżeński, rada parafialna obraduje w biurze, w bibliotece trwa | turniej brydżowy, w piwnicy probostwa naradza sięTowarzystwo Świętego Wincentego i tak dalej... Wszystkiego nie pamiętam. Ale tak jest co wieczór. Pat z niedowierzaniem potrząsnąłgłową. — Czy po to cięwyświęcono, Kevin? Czy tak właśnie = naucza sięewangelii w tej parafii? — Cóż, nie umiem ci odpowiedzieć— westchnąłem. —| Większośćtych ludzi dobrze siębawi i nie potrzebuje mojej J pomocy. Zresztąsam widzisz. Cholera, oni w końcu utrzyj mująte budynki. Skoro chcątu graćw koszykówkf i brydża, to ich sprawa. _ Pewnie masz rację. Tak powinien myślećmłody ksiądz. — Pat uśmiechnąłsię jednak lekceważąco. — Tak właśnie: to, co ja robię, jest najważniejsząrzecząna świecie. Gdy tylko jego samochód ruszył, popędziłem do pokoju, wyciągnąłem z teczki koperty i dokładnie przyjrzałem sięliczbom znajdującym sięna raporcie, który niemal wyszarpnąłem z koperty. Leo Mark bezustannie narzekał. Twierdził, że koszty utrzymania parafii wciążrosną, a wpływy nie wystarczająna ich pokrycie. Jego roczny raport byłwprost doskonałym przykładem wodolejstwa, aby nie było można wyciągnąćz raportu niczego konkretnego. Stopniowo jednak liczby zawarte w sprawozdaniu uzmysłowiły mi, że jest naprawdę źle. Nasza parafia z trudem wiązała koniec z końcem. A ksiądz proboszcz nigdy głośno nie poprosi o więcej pieniędzy, bo w takim wypadku musiałby sporządzićszczegółowy raport finansowy dla parafian. Byłby to, jak powiedziałmi wyniośle, pierwszy krok ku dopuszczeniu parafian do kontroli finansowej jego parafii. Zapewne powodem jego wahańbyło także to, że nie bardzo potrafiłdociec przyczyny finansowego upadku i mógłby zostaćuznany za nie nadającego siędo prowadzenia parafii, zamieszkanej przez biznesmenów, ludzi, dla których umiejętnośćobchodzenia sięz pieniędzmi i finansami jest najważniejszym elementem oceny człowieka. Podsumowałem dochody z pierwszych czterech mszy niedzielnych z ostatnich trzech miesięcy. Wikariusze regularnie liczyli pieniądze po każdej mszy w piwnicy probostwa, gdzie byłskarbiec, nie mieli jednak polecenia sumowaćich ani porównywać. Od kilku miesięcy otwierałem nad parąwyciągi z naszego banku, przychodzące w poniedziałkowej poczcie, i spisywałem cotygodniowe „zastrzyki" parafii do amerykańskiego systemu bankowego. Wolno mi było jedynie wpłacaćpieniądze, a po drodze z banku odbieraćz pralni świeżo wyczyszczone sutanny, nie mogłem natomiast oficjalnie czytać wyciągów; to zadanie spoczywało na o wiele bardziej godnym zaufania Leonardzie Kasparze. Nasza tygodniowa wpłata wynosiła zwykle około dwóch tysięcy czterystu dolarów, z czego tysiąc czterysta pochodziło z pierwszych czterech niedzielnych mszy. O siódmej rano kościółbyłniemal pusty, o ósmej zapełniony do połowy, a zatłoczony o dziewiątej, lecz głównie przez dzieci, które wrzucały do koszyków zwykle drobny bilon. Nigdy nie było pełno o dziesiątej na sumie. Ponad połowa parafian, w tym ci najbogatsi, przychodziła na dwie ostatnie msze. A jednak mieliśmy z nich co niedzielętylko ponad tysiąc dolarów. Z tego tysiąca jakieśpięćset było zawsze w czekach. Pozostawało więc zaledwie pięćset dolarów gotówkąod ponad dwóch tysięcy ludzi! Datki z ostatnich dwóch mszy Kaspar zabierałdo domu, tam je liczył, po czym późnym popołudniem wracałz nimi na probostwo, wypełniałprzekaz bankowy na następny dzieńi zamykałgotówkęw naszym wielkim, archaicznym sejfie. Proboszcz twierdził, że nie ma obawy, iżnastąpi jakaśkradzież, bo tylko kilka osób wie, że Kaspar liczy pieniądze w domu. A ja zaczynałem rozumieć, dlaczego Leonard przylatywałna każdąniedzielędo domu, nawet gdy był na wakacjach; to poświęcenie ze strony kościelnego proboszcz corocznie wychwalał na pasterce. Udałem siędo pokoju jedynego wikariusza, młodszego ode mnie. — Marty — powiedziałem. — Czy mógłbyśwpaśćdo mnie na chwilę? Chciałbym ci coś pokazać. Marty Herlihy byłniskim, krępym młodym człowiekiem, o płonącym wzroku, jasnych włosach i wielkim zamiłowaniu do spędzania długich godzin na modlitwie w pozycji klęczącej. Miałjednak wesołe usposobienie i byłbardzo ufny. Gdyby moje dowody przekonały go, stałby się moim nieocenionym sojusznikiem. Opowiedziałem mu o swoich podejrzeniach, obserwując, jak jego oczy rozszerzająsię ze zdziwienia, które przeradza sięw złość. Po chwili pokazałem mu liczby. — Dobry Boże, Kevin —jęknąłcicho. — To może trwaćjużcałe lata. — I będzie jeszcze trwało, jeżeli tego nie powstrzymamy — odparłem gorzkim tonem. Pokiwałgłową. __ Proboszcz nigdy ci nie uwierzy. Mój brat jest w Kurii... _ Nie chcęiśćtądrogą. To ostateczność. Teraz najważniejsza rzecz to zebraćniezbite dowody. — Ale jak udowodnićtękradzież? — zapytał, pocierając policzki. — To znaczy, nawet jeśli to wszystko jest absolutnąprawdą, jak przekonamy proboszcza. — To łatwe. Po prostu musimy potajemnie zsumowaćzawartośćkopert z ostatnich dwóch mszy. Odejmiemy to, co Kaspar wykaże jako wpływy z tych mszy w zestawieniu dziennym i już będziemy wiedzieli, ile zabrał. Marty zmarszczyłczoło. Zdawało się, że niechętnie podąża za tokiem mojego rozumowania. — Ale Kaspar miesza koperty. Skąd będziesz wiedział, która pochodzi z której mszy? — Nie ma problemu. Kiedy będziemy liczyli pieniądze z czterech pierwszych mszy, na kopertach zrobimy małe, niezauważalne dla Kaspara znaczki. Następnego ranka wydzielimy nie oznaczone koperty i policzymy, ile jest w nich pieniędzy. — W ten sposób przyłapiemy złodzieja. — Właśnie. Przez chwilęmilczeliśmy. — Chyba to ci siępodoba, Kevin, prawda? — usłyszałem. Marty nie oceniałmnie, po prostu pytał. Wykorzystałem nieobecnośćproboszcza, aby zatelefonowaćdo Ellen Curran i umówićsięz niąi Timem na obiad u nich w mieszkaniu. Ellen, która powitała mnie w progu, miała niezdrowąceręi wyraźnie przybrała na wadze. Jej włosy były proste jak druty i straciły połysk. Co gorsza, zniknąłgdzieśblask jej dużych, szarych oczu. Zdołała uśmiechnąćsiędo mnie, ale wiele jąto kosztowało. — Kevin — przynajmniej uścisk jej dłoni byłciepły, szczery, serdeczny — to wspaniale, że cię znów widzę. Zdaje się, że praca w parafii pochłonęła ciębez reszty, prawda? Co ty na to, Tim? Uśmiech Tima byłszeroki i niewymuszony, ale sam Tir wyglądałna przemęczonego, zestresowanego i byłstraszni) wychudzony. Uczęszczanie na kursy wieczorowe i prac przez cały dzieńzrobiły swoje. Co chwilętarłdłoniąo dłor jakby obcierałje z wilgoci. — Na Boga, ojcze Kevinie, tyle czasu sięnie widzieliśmj Ostatni raz chyba na twojej pierwszej mszy. Wejdźdd pokoju, usiądź, poznaj naszącóreczkę. Jest naprawdę1 piękna. Karolina była rzeczywiście śliczna, żywa, tryskająca niespożytąenergią sześciomiesięcznego bobasa. — Bardzo udane dziecko — pochwaliłem. — Ta mała cipka zawsze stawia na swoim — powiedziała Ellen, patrząc na swoją córeczkę wzrokiem pełnym uwielbienia. — A spania w nocy w ogóle nie uznaje. — Nie powinnaśtak mówićo swojej córce, Ellen. — Tim łagodnie zwróciłjej uwagę. — To nie przystoi chrześcijańskiej matce. Ellen nawet nie zareagowała; jakby Tim nic nie powiedział. — Ma szare, piękne oczy swojej matki — odezwałem się, j aby przerwaćciszę, jaka zapadła po słowach Tima. — Nie i mogęoderwaćod nich wzroku. — A wiosnąbędzie miała braciszka — obwieściłTim • z dumą. — Proszę, jaką jesteśmy przykładnąkatolickąj rodziną. Dwoje dzieci w ciągu dwóch lat. — I dziesięcioro w dziesięćlat — dodała Ellen bez-] namiętnym tonem. — Ale, na razie porównamy Karolinęz córkąMaureen, Sheilą, gdy jąujrzymy w przyszłym' miesiącu. Zanim zaczęliśmy rozmawiaćo Haggartych, mała Karolina, ku wielkiemu zawstydzeniu swoich rodziców, zabrudziła mojąmarynarkęsporądawkąswego ostatniego posiłku. Wydawała się ogromnie zadowolona, gdy Ellen i Tim skakali wokółmnie, chcąc jak najdokładniej usunąć wszelkie plamy. Stanowczo teżodmówiła opuszczenia wygodnego miejsca w moich ramionach, gdy Ellen starała siępołożyćjąw łóżeczku. Przed obiadem nic nie piliśmy, ponieważTim wyrzekłsięalkoholu i nie wyraził entuzjazmu wobec mojej propozycji, aby otworzyćbutelkębiałego wina, którąze sobą przyniosłem do piątkowej ryby. — Cholera, ale z ciebie teraz abstynent! — roześmiałem sięgłośno, chcąc ukryć coraz bardziej ogarniającąmnie złość. W mieszkaniu czućbyło przypalonym mięsem. Meble robiły wrażenie zniszczonych, a dywany brudnych. — Dawniej nie darowałeś żadnej puszce piwa. Tim pochyliłsięw mojąstronęi znów potarłręce. — Wówczas ani mi do głowy nie przyszło, jak wielkie pieniądze tracęna alkohol. Nie mogęteraz sobie tego wybaczyć. — Z rezygnacjąrozłożyłramiona. Timmy, pomyślałem, co sięz tobąstało? — Czy oglądałeśostatnio jakieśdobre filmy, Kevin? — zapytała Ellen, gwałtownie zmieniając temat rozmowy. — Powinnaśzwracaćsiędo niego „ojcze Kevinie". — Znów ta cicha, łagodna reprymenda. — Przecieżjest księdzem. I ponownie Ellen nie zareagowała. — Porozmawiajcie sobie o starych czasach — rzuciła — a ja pójdędo kuchni przygotowaćnaszą rybę. Ojcze Kevinie, jeśli ta mała psotnica będzie sprawiała ci jakiekolwiek kłopoty, połóżjądo łóżeczka. Zareaguje wrzaskiem, ale to jej dobrze zrobi na płuca. Wychodząc do kuchni, dłoniąpotarła policzek Tima. — Kochanie, nie pozwól mu zjeśćzbyt dużo krakersów, bo straci apetyt. Tim uśmiechnąłsięszeroko i zaczai wspominaćnasządrużynękoszykówki z gimnazjum jezuitów. Ser i krakersy nie mogły odebraćmi apetytu na rybę. Ten pierwszy, niedawno wyciągnięty z lodówki, byłtwardy jak kamień, a ciasteczka suche i stare. Okońi ziemniaki nie były lepsze; wszystko gotowało sięzbyt długo, głównie dlatego, że Karolina zrobiła kupkęw najmniej odpowiedniej chwili. Jedynie wino smakowało normalnie. Jedliśmy w kuchni — w tym mieszkaniu nie było jadalni. Rozmawialiśmy o Chruszczowie i Castro, którzy wystąpili na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ; Tirn uważał, że Stany Zjednoczone powinny opuścićtęorganizację. Oboje Curranowie zgodzili się, że Maureen miała racjęi w przyszłym roku John Kennedy powinien uzyskaćnominacjęswojej partii. W końcu rozmowa zeszła na śmiałe plany Tima. — Zamierzamy kupićdom w River Forest, no i letni domek nad jeziorem, niedaleko rezydencji twojej rodziny. Ellen niedługo będzie najlepiej ubranąkobietąw całej parafii. Ma gust, a wkrótce będzie miała i pieniądze. — Najważniejsze — dodałem — że ma wspaniałąrodzinęi córkę, która z pewnością wyrośnie na pięknąksiężniczkę. Powtórzyłbym to jeszcze z tysiąc razy, żeby jeszcze tysiąc razy zobaczyćte jasne ogniki, które na chwilębłysnęły w jej pięknych oczach. — To samo mówięTimowi, ojcze Kevinie. Nie ma nic piękniejszego niżrodzina. Tim zatarłręce. — Będziesz miała i inne rzeczy, kochanie — powiedział. — Jakąpracęzamierzasz podjąć, gdy skończysz prawo? — zapytałem Tima. — Mam nadziejędostaćsiędo jakiejśfirmy prawniczej o powiązaniach politycznych — odparł szczerze. — Może moglibyśmy zrobićcośdla Chicago? Dla dobrego prawnika to nic trudnego. Rozmowęprzerwałdzwonek telefonu. OdebrałTim, lecz wkrótce powróciłdo nas wyraźnie przygnębiony. Jutro, zamiast malowaćkuchnię, będzie musiałpójśćdo pracy. — Ale w końcu — pocieszałsię— bardziej potrzebujemy pieniędzy niżeleganckiej kuchni, prawda, kochanie? Gdy ojciec Kevin odwiedzi nas następnym razem, będziemy już mieli nową, lśniącą, świeżo wymalowanąkuchnię. Wyszedłem od nich wcześnie, wymawiając siękoniecznościąodprawienia mszy o osiemnastej trzydzieści, a później odmówieniem brewiarza. Faktycznie mszęmiałem o dwudziestej czterdzieści pięć: po prostu zabrakło jużtematów do rozmów z Timem i Ellen. Tim z szacunkiem poprosiłmnie o błogosławieństwo dla jego rodziny. Ellen wyciągnęła z łóżeczka spokojnie śpiącąKarolinkę. Matka i ojciec uklękli obok siebie, ramięprzy ramieniu. Pobłogosławiłem ich, prosząc w duchu Boga, żeby uczyniłdla nich to, czego ja nie jestem w stanie zrobić. Po „amen" rodziców Karolina zaczęła płakać. Jużw drzwiach Tim objął żonęwokółtalii i powiedział: — Mam nadzieję, że szybko znów cięujrzymy, ojcze Kevinie. To wielki dla nas zaszczyt gościć cięw tym domu. Przyrzeknij nam, że wkrótce siętu znów pojawisz. — Przyrzekam — skłamałem. Smutny wyraz twarzy Ellen powiedziałmi, że mnie rozszyfrowała. — Najgorsze w tym wszystkim jest to — mówiłem następnego dnia przez telefon do matki — że ona wie, iżdokonała złego wyboru. Widziałem łzy w jej oczach, gdy od nich wychodziłem. Jeśli długo będzie oszukiwaćsamąsiebie, że wszystko sięułoży... — Dlaczego wszystko widzisz tak czarno? — zapytała moja matka z niecierpliwością, której zwykle nie ujawniała wobec swego pierworodnego syna. — Daj im trochęczasu. Będzie dobrze... — Wczoraj wieczorem nic na to nie wskazywało. — Ich małżeństwo przeżywa po prostu trudne chwile, mój drogi. Wiele kłopotów z jednym dzieckiem, drugie w drodze... Jestem pewna, że bardzo siękochają. — Ellen jest przykro z powodu Tima... — To częśćuczucia, to miłość. Ellen jest bardzo silnąkobietąi łatwo sięnie podda. Poczekaj, niech tylko zakosztujątrochęswobody, niech zrzucąz siebie trochękłopotów, ich małżeństwo odżyje. Mimo wszystko byłem innego zdania. — Co mam robić? — zapytałem. — Bądźich dobrym przyjacielem. Często ich odwiedzaj, jadaj z nimi obiady albo kolacje, doradzaj, pocieszaj. Zamierzałem posłuchaćrady matki. A jednak telefon do Curranów odłożyłem na później. Po południu w najbliższą środę, przy dokładnie zamkniętych drzwiach do mojego pokoju, żeby siostra proboszcza, która była gosposią, nie mogła podsłuchać, razem z Martym podsumowaliśmy niedzielne ofiary. Dużąpomocąokazała sięstara maszyna do liczenia. — Tysiąc pięćset dolarów, nie licząc czeków i drobnych monet — powiedziałem. — To równieżda przynajmniej pięćset dolarów — odrzekłMarty głosem drżącym z przejęcia. — A więc tysiąc dolarów co niedzielę, pięćdziesiąt tysięcy każdego roku, od jak dawna? — zapytałem, zaciskając pięści. — To jest warte coniedzielnych, nawet lotniczych powrotów do domu, prawda? A one ze złodzieja robiąbohatera! — Marty byłjeszcze bardziej wściekły niżja. — Jak sięza to zabierzemy? — Będziemy powtarzaćnasząrobotęco niedzielę, ażdo Bożego Narodzenia. W Boże Narodzenie teżpopracujemy, żeby dowiedziećsię, ile bierze wtedy. A potem pójdziemy z tym do Leo. Jeśli nam nie uwierzy, w co jednak wątpię, będziemy musieli zwrócićsiędo twojego brata. — W porządku, Kevin, ale jeśli po mieście rozniesie się, że zrobiłeścośtakiego Leo Markowi, nigdy nie zostanie ci to wybaczone. Wiesz, jak bardzo jest szanowany. — Jeśli ta historia wyjdzie na jaw, jużnie będzie — odparłem. — Poza tym, co mnie obchodzi, co inni o mnie powiedzą? Czyżnie ważniejsze jest moje sumienie? Przez pierwsze dwa tygodnie listopada gościliśmy w parafii misjonarzy, dwóch wysokich, krzywo uśmiechających sięfacetów w błękitnych habitach i czarnych płaszczach. Codziennie wieczorem, a w niedzielęnad ranem grzmieli z ambony o grzechu, śmierci i piekle, poruszając co wrażliwsze sumienia i czyniąc małżeńskie łoża zimnymi jak lód w reakcji na surowe oskarżenia o „cielesne uciechy" i „świntuszenie". Dwóch wikarych musiało misjonarzom ustąpićmiejsca w swoich pokojach w pierwszym tygodniu ich rekolekcji, a dwóch kolejnych w drugim. Marty postarałsię, aby wziąćwolne w pierwszym tygodniu, ja miałem wolny drugi tydzień, a więc przez cały czas jeden z nas miałoko na niedzielne koperty. pierwszy tydzieńprzeminąłniczym jakiśsurrealistyczny horror. Co dziwne, ofiarami misjonarzy stali sięprzede wszystkim mężczyźni; każdego wieczoru po kazaniu i każdego poranka podczas mszy wysłuchiwałem grzechów, które popełnili od samego urodzenia. Wiele potu i sił straciłem, przekonując z ciasnego pudła konfesjonału, że Bóg nie jest bynajmniej surowym prokuratorem ścigającym ich za wszystko, co tylko czynią. Zadanie było utrudnione, głównie dlatego, iż misjonarze z miejsca zyskali opinięludzi świętych i mądrych; bardziej świętych i mądrzejszych od jakiegośtam młodego, rudego wikarego, do którego jużzdążyła przylgnąćopinia radykała. Mimo że mężczyźni z parafii byli przeważnie biznesmenami i dobrze prosperującymi, inteligentnymi urzędnikami, wychowanie religijne sprawiło, że ich podejście do problemu grzechu i Boga przesycone było zabobonami i wiarąw magię. Zresztątego właśnie misjonarze sobie życzyli. — Zdarzająsiętutaj bardzo złe spowiedzi — powiedziałdo mnie jeden z nich, o długich siwych włosach, upijający sięco wieczór na probostwie. — Poprzedniego wieczoru słuchałem mężczyzny, który nie odbyłdobrej spowiedzi od pięćdziesięciu lat. Cóżza świętokradztwo! — Wykrzyknąwszy, pociągnąłspory łyk taniego bourbona. Ja upiłem tyleżpepsi. — Zdaje mi się, że to wstyd, iżnie dajemy Bogu radości, jakąby mu sprawiło karanie tych wszystkich świętokradców — stwierdziłem. — A mnie sięzdaje — burknąłmisjonarz — że stwierdziwszy, iżw parafii mają miejsce tak fatalne spowiedzi, nie sposób nie zastanawiaćsięnad kompetencjąpracujących tu księży. Leo ażpobladł. — To dotyczy wikariuszy, nie proboszcza — rzuciłem, wstając, aby odebraćtelefon, który właśnie zadzwonił. — To oni wysłuchujątych świętokradczych spowiedzi od pięćdziesięciu lat. Telefonowała Monika Kelly. — Czy ci faceci poupadali na głowy, ojcze? — zapytała. —-Pete powiedziałmi, że nie może pocałowaćmnie na dobranoc, bo jeśli to zrobi, jego wargi będąpłonęły przez całą wieczność. Hej, ojcze, ażtaki namiętny to on nie jest! Pete byłprezydentem Klubu Nastolatków i aktualnym chłopakiem Moniki. — Przekażkoleżankom i kolegom, Moniko, że nie powinni wierzyćw ani jedno słowo z tego, co wygaduje tych dwóch, szczególnie, gdy twierdzą, że aby kochaćBoga, trzeba być księdzem albo zakonnicą. Mów, że tylko ojca Herlihy'ego i mnie należy słuchać. Jesteśmy nieomylni, tak jak papież. Czy mnie zrozumiałaś? — Tak, ojcze — odparła z powątpiewaniem. — ciężko przestraszyli naszych chłopaków. — Powiedz chłopakom, żeby przyszli do mnie jutro szkole. O piątej. Spotkamy sięw bibliotece. Dziewczęta niech nie przychodzą. Wami zajmęsięnastępnego dnia. W porządku? — Tak, w porządku. Powiem wszystkim. Ojcze, czy naprawdęcałowanie nie jest grzechem? No, przynajmniej jeśli siętego nie robi zbyt długo? — Moniko, możesz całowaćPete'a całymi godzinami i nie popełnisz nawet lekkiego grzechu. Zachichotała. — Nie byłabym tego taka pewna. Pat zaproponował, że zawiezie mnie na lotnisko, na samolot do Nowego Jorku. Oszczędziło to Mary Ann i Pułkownikowi długiej jazdy na South Side. Wyglądałjednak nieszczególnie. — Kevin, jestem twoim dłużnikiem i wiem, że nie zdążęci sięodwdzięczyćprzez całe życie. Chociażw części chciałbym ci sięodpłacićtym, co teraz powiem. Byćmoże zabrzmi to wręcz odwrotnie... — zawahałsię. — Strzelaj. _ Cóż, pewni ludzie z twojej parafii, orientując się, że Jesteśmy przyjaciółmi, zwrócili siędo mnie, żebym z tobąnorozmawiał... o twojej postawie, podejściu do obowiązków... Chcieliby to zmienić, więc poprosili mnie o pomoc. _ Kasparowie, Tanseyowie i Carreyowie — powiedziałem. W nagłym olśnieniu uświadomiłem sobie, skąd mogąpochodzićnowe spinki do mankietów Pata i samochód, którym właśnie jedziemy. — Tak, a w szczególności Len Kaspar, który jest nam, wikariuszom, bardzo życzliwy. Ostatnio pokryłczęśćwydatków związanych z naszymi spotkaniami. A przecieżnie ma nawet połowy tych pieniędzy, co Arnold albo John. — Jak miło z jego strony! — zawołałem z sarkazmem, którego Pat nie mógł zrozumieć. Nasze pieniądze idąna wykłady o nawracaniu Murzynów i na samochód dla Pata. — Jeśli chcesz, żebym przestał... — Mów dalej. Podrapałsiępo głowie, wykrzywiłtwarz i zatrzymałsamochód przed światłami na 67. Ulicy. — To bardzo szerokie oskarżenie. Nie będęwydawał żadnych sądów... — Wiem, że nie będziesz. — Uważają, że nie darzysz szacunkiem Leo Marka, że z pogardąodnosisz siędo bogatszych parafian, że forsujesz radykalne zmiany w liturgii, że zbyt wiele modlisz sięw intencji zrównania praw wszystkich ras, że chciałbyśzawładnąćparafiąi kierowaćniąwedług swoich pomysłów. — Jestem winny na całej linii — stwierdziłem. — Idźdo nich i powiedz im, że przyznałem siędo wszystkiego i że absolutnie nie mam zamiaru zmienićswojego postępowania. Zatrzymaliśmy sięprzed terminalem United Airlines. Wysiadłem z samochodu i zabrałem torbęz tylnego siedzenia. — Czy to prezent od Kaspara? — Wskazałem na auto. — Tak, od niego. Mój stary samochód kompletnie sięrozsypałi nie miałem dość pieniędzy... — Tak myślałem. — Trzasnąłem drzwiczkami i ruszyłem w kierunku terminalu. Przed powrotem z Nowego Jorku po tygodniowych wakacjach wsiadłem w pociąg do Bostonu, by odwiedzićMaureen. Sheila jest uroczą, małądziewczynką, zupełnym przeciwieństwem żywej i ruchliwej Karoliny. Gdy jużjądokładnie obejrzałem, bez protestów pozwoliła, abym zwróciłjądo rąk dostojnej i bardzo otyłej niani, która odprowadziła jądo jakiegośspokojnego i cichego zakątka domu, skąd jej f ewentualne krzyki, płacze i ataki złego humoru nie będą| słyszalne dla dorosłych, pragnących w spokoju porozmawiać. Matka Sheili równieżstanowiła ogromny kontrast wobec matki Karoliny: zadbana, szykowna, wyglądała wręcz uroczo w dwuczęściowej sukni. Maureen, która nie \ ukrywała swej ekscytacji nabierającącoraz większego roz- j pędu kampaniąpolityczną, zasiadła przy pięknym antycznym stoliku w swym eleganckim mieszkaniu w Back Bay, przybierając pozę, jakby co najmniej ćwiczyła rolęwaszyngtońskiej hostessy. — Uda nam się, Kevin! — Trzasnęła pięściąw stół. — Jack Kennedy uzyska nominacjęi wygra wybory. Burkęza dwa lata zasiądzie w Kongresie, otrzymamy największy procent głosów, jaki dotąd zanotowała historia wyborów. W wyborach uzupełniających miejsce Jacka wygra Burkęi zostanie nowym senatorem Stanów Zjednoczonych z okręgu Massachusetts. — A ty przeniesiesz siędo Waszyngtonu. Jak Burkęj radzi sobie podczas kampanii? Zmarszczyła czoło. — Nie jest w tym najlepszy na świecie. Oczywiście, mai! tutaj wiele niedoścignionych przykładów do naśladowania: Jacka albo Bobby'ego. Liczy sięjednak dopiero to, co będzie robił, kiedy zostanie wybrany. Nie zapytałem, ile alkoholu jużdzisiaj wypiła, chociażmiałem na to wielkąochotę. — Zdaje się, że uczestniczysz w kampanii, podobnie jak < kobiety od Kennedych. — Oczywiście. To jest niezwykle przyjemne. — Roz-j promieniła sięna chwilę. — Niektórzy mężczyźni mówią, że nawet jestem lepsza od Jean czy Eunice, a jużz pewnościąnie można zachowywać sięgorzej od Jackie. —- A co ty sama sądzisz o swoim zachowaniu? _ Mówięwszystkim, że jestem dobra, ponieważpochodzęz Chicago. To ucina dyskusję. Czy myślisz, że burmistrz Daley zdobędzie Chicago dla Jacka? Niektórzy doradcy Burke'a mówią, że Daley nieco obawia sięanty-katolickiej rewolty... — W Cook County — roześmiałem się. — Oczywiście, że Daley wygra w Chicago... dla Jacka, jeśli będzie pewien, że Kennedy nie przegra. My w Chicago nie popieramy straceńców. Mój ojciec mówi, że Daley jest tak katolicki jak sam papież, a może jeszcze bardziej. Oczywiście, że poprze Kennedy'ego. — Skoro jużwspomnieliśmy papieża — powiedziała, a jej anielska twarz niespodziewanie zmieniła wyraz. Palcami zaczęła nerwowo bębnićpo stoliku. — Co siędzieje z moim przyjacielem, papieżem z West Side? Nie należy do ludzi, którzy lubiąpisaćlisty. — Jest bardzo zajęty. Naprawia Kościółi ostrzega wszystkich przed niekompetencją papieża Roncallego — odparłem, uważnie przypatrując sięMaureen. — Myślę, że zajdzie bardzo daleko. Powiem ci jeszcze coś: od czasu, gdy powróciłz Rzymu, odnowiłkontakty ze wszystkimi przyjaciółmi ze szkoły. Jest znów jednym z nas. — I zastąpiłcięna pozycji lidera, Kevin? — rzuciła, zabawnie poruszając brwiami. — Ustąpiłem z niej, gdy miałem dziewiętnaście lat. Oparłszy łokcie na stoliku, Maureen pochyliła sięku mnie. — Czy przypuszczasz, że on chce zostaćbiskupem? Pamiętam, kiedy przyjechałtu latem, byłw swoim żywiole. — Gwałtownie odsunęła krzesło i zaczęła nerwowo spacerowaćpo pokoju, niczym lew w klatce. — Musiałbyśgo widzieć, jaki byłczarujący w Hyannis. A przecieżrodzina Kennedych przyzwyczajona jest do takich złotous-tych księży. Kilka uśmiechów, chłopięcy śmiech, parędowcipów i wszyscy jedli księżulkowi z ręki. A on to bardzo lubi. Lubi przebywać w towarzystwie bogatych i potężnych. — A któżtego nie lubi? Nie słuchała mnie. — Kocham tego chłopaka, ale zdaje się, że on nie potrafi przeciwstawiaćsię pokusom. Pieniądze, władza, przyjemności budząw nim mroczne demony. Albo te demony opuszczągo wśród jego ubogich parafian, albo go zniszczą. — Mroczne demony? Obawiam się, że nie... — Daj spokój, Kevin, one trapiąnas wszystkich. Patj znajduje sięobecnie w punkcie zwrotnym swojego życia, S w połowie drogi do całkowitego skorumpowania... No, nie f patrz na mnie w ten sposób. Naprawdętak jest. Jeśli go nie i powstrzymasz, zapomni o swojej parafii i pójdzie za bogaty- i mi, ku władzy. Wówczas wszyscy będziemy mieli kłopoty, | a on sam, największe. — Myślę, że przesadzasz. Jakby zmęczyła sięrozmowąo Patricku Donahue, nagle'! zmieniła temat. — A co słychaću Ellen? Jej listy wiele mi nie mówią. — Znów jest w ciąży, ale to im chyba nie pomoże... — Ja teżuważam, że to małżeństwo długo nie potrwa — stwierdziła przerywając mi. — Mimo że oboje bardzo siękochają, zdaje się, iżczegośjakby między nimi brakuje. — Myślisz, że problemem jest seks? — Usiadła przyj stoliku. Kucharka właśnie podawała nam obiad. — Och,; Ellen nie wspomniała mi o tym, ale to może byćwłaśnie seks. Ellen jest romantycznąmarzycielką, a oni oboje sątacy niewinni... To znaczy, tak niewiele wiedząo seksie. Myślę, że kiedy Tim Curran po raz pierwszy zobaczyłjej małą, biednącipkę, nie bardzo wiedział, jak sięza niązabrać. — Mam nadzieję, że czas będzie jednak pracowałna ich korzyść. Potrzebujątrochę spokoju i szczęścia — powiedziałem. — Czyżmy wszyscy tego nie potrzebujemy? — zapy-1 tała Maureen, odsuwając talerz i sięgając po kieliszek,! z winem. W Logan Airport, oczekując na samolot do Chicago, rozmyślałem o tych wszystkich rzeczach, które oprócz seksu decydują, że małżeństwo bywa nieudane. W samolocie skoncentrowałem się jużna prostszej rzeczy: konieczności ujawnienia oszustw Leonarda Kaspara. Dopiero w samochodzie jadącym na probostwo przypomniałem sobie, że zapomniałem pobłogosławićSheilęHag-garty, kiedy opuszczałem mieszkanie jej matki w Bostonie. Maleństwo przypuszczalnie potrzebowało wszelkich możliwych błogosławieństw. 1959 Wielkie zimowe burze objęły Chicago w posiadanie, i Twarze przechodniów śpieszących Michigan Avenue były j ściągnięte mrozem i zatroskane. Nikt nie zadawałsobie] trudu, aby unieśćwzrok i popatrzećna niedawno ukoń-j czonąwieżęHancock ze stali i szkła, wbijającąsię w chmury j niczym Wieża Babel. Oba lotniska były zamknięte: zarówno l Midway, jak i nowo otwarte O'Hare. Len Kaspar nie będzie l mógłpowrócićdo Chicago z Florydy. Byłem pewien, że go' mamy. Schemat jego kradzieży był śmiały, lecz niezbyt inteligentny. Tylko taki tępak jak Leo mógłsiędaćnabrać. Ale wcale nie było pewne, że następcąLeo nie zostanie również ktoś ograniczony. Pierwsze trzy msze z powodzeniem odbyły siębez kościelnego. O dziesiątej, akurat podczas pięknych chóralnych śpiewów, słońce przebiło sięprzez chmury. Ostatnia msza rozpoczęła sięo dwunastej piętnaście, a Lena Kaspara wciążnie było na stanowisku przy głównym wejściu do kościoła. — Szef ma poważny problem. Zastanawia się, kto policzy pieniądze — powiedział Marty. — Wystarczy więc, że zgłosimy sięna ochotnika. — Nie ma pośpiechu — odparłem. — Jeśli będziemy .j działali zbyt gorączkowo, możemy wszystko popsuć. Pięćminut po pierwszej pojawiłsięLeonard Kaspar;! spokojny, uprzejmy i rozluźniony. Przeprosiłproboszcza, tłumacząc swoje spóźnienie fatalnąpogodą, a po chwili ze skromnie spuszczonągłowąprzyjąłpochwałęLeo Marka za pełnąoddania, wiernąsłużbę. Jeszcze tego samego popołudnia znalazłem sięw gabinecie mojego ojca. Patrzeliśmy przez okno na śnieg gromadzący sięna trawniku przed domem. — Niewiarygodne — stwierdził, gwałtownie zaciągając sięaromatycznym dymem z fajki. — Absolutnie nieprawdopodobne. Jakim doskonałym policjantem mógłbyśbyć, K.evin. Chociaż, w gruncie rzeczy, jesteśrównie doskonałym księdzem — dodał. Te ostatnie słowa przyszły mu na usta raczej z trudem. — Prokuratorze, na czym stoimy? — zapytałem. Zmarszczyłczoło i zmierzwiłswoje siwe włosy. — Twoje dowody sądośćsłabe, synu. Masz podstawy, aby sądzić, że w czasie kiedy to sprawdzałeś, pieniądze bywały kradzione. Jeśli zaśchodzi o minione dziewięćlat, wszystko ogranicza siędo mglistych analogii i przypuszczeń. Ława przysięgłych prawdopodobnie wydałaby wyrok skazujący na podstawie dowodów, które posiadasz, pod warunkiem, że byłbyśw stanie doprowadzićdo procesu przed ławąprzysięgłych. Jeśli pójdziesz na policję, z pewnością zechcąwszystko sprawdzić, ale od razu na początku cała sprawa wymknie ci sięz rąk. Może przerodzićsięw wielce ambarasujący skandal, który przyniesie wiele zła parafii i Kościołowi. Prawdopodobnie pogrzebałoby to twojego proboszcza, a tego chyba nie chcesz. — A więc mamy nastraszyćKaspara, odkryćkarty i potem jużsiedziećcicho? — zacząłem nerwowo krążyćpo pokoju. — Tak — odparłojciec. — Jeśli w sprawęwmieszany jest Tansey, pamiętaj, że walczysz z bardzo silnym mężczyzną. Doskonale sięchyba orientujesz, że jego i moje interesy są potencjalnie sprzeczne. — Czy nie można pokonaćTanseya? — Można, myślę, że można. Nie ma człowieka, którego by nie można pokonać. Skandal z pewnościąnim wstrząśnie, a facet na razie chełpi się, że jest pobożny i czysty jak łza. Pułkownik zatelefonowałdo mnie następnego popo-hidnia. — Inwestycje i nieruchomości Kaspara na Florydzie warte sąco najmniej dwa miliony dolarów — usłyszałem. —-Facet ma dośćpieniędzy, żeby porzucićparafięchociażby jutro i żyćw dostatku przez długie lata. — A to drań— jęknąłem. Właśnie przebierałem siępo zajęciach z piłki siatkowi z dziewczętami, gdy do mojego pokoju wpadłMarty Hej lihy. — Przeliczyłem kopertęz niedzieli — powiedziałpocj ekscytowanym głosem. — Wczoraj wziął tysiąc dwieśc dolarów. Jak długo jeszcze będziemy na to pozwalać? — Dopóki nie popełni błędu — odpowiedziałem chłc no. — Wszystko odzyskamy, bądź spokojny. Kaspar jeśwłaścicielem wielu nieruchomości na Florydzie. — A co będzie, jeśli nie odda pieniędzy? — Odda — odparłem z przekonaniem. — Wystarczy, że | pogrozimy mu widmem kontroli skarbowej. — Ale to będzie szantaż! — Oczy Marty'ego ażroz-j szerzyły się, taki był zaskoczony. — Co z tego, grunt, żebyśmy odzyskali z powrotem | pieniądze — stwierdziłem. Boże Narodzenie to koszmar dla wikarego. Oznaczałprzede wszystkim blisko dwunastogodzinne posiedzenia:! w konfesjonale, polegające na zwalczaniu lęków, które i zdążyli zaszczepić parafianom listopadowi misjonarze. Kuł-1 minacjąwszystkiego jest pasterka, przeciągająca siędo drugiej w nocy. W tym roku ażczterdzieści pięćminut zajęła | gromka homilia Leo Marka, w której głównie dziękowałwszystkim za współpracęi modlitwy. Wszystkim, z wyjąt- | kiem wikariuszy i Dzieciątka Jezus. W dzieńBożego Narodzenia musieliśmy byćna nogach od szóstej i wzajemnie l pomagaćsobie w rozdawaniu komunii podczas porannych J mszy, a potem liczyć pieniądze z bożonarodzeniowej zbiórki. Corocznie proboszcz traktowałBoże Narodzenie jako referendum, w którym parafianie wyrażali swoje poparcie dla niego i jego administracji. Jeśli kwota pieniędzy była wyższa w stosunku do poprzedniego roku, stwierdzał, że parafianie go aprobują. Jeśli utrzymałaby sięna tym samym poziomie lub zmniejszyła, uważałby, że stracił zaufanie. Co roku przed Bożym Narodzeniem bywałbardzo nerwowy w obawie przed negatywnym „werdyktem". Oczywiście, co roku zebrana kwota była wyższa. Tego dnia Len Kaspar liczyłpieniądze tylko z ostatniej mszy. O trzeciej po południu zebraliśmy sięw piwnicy probostwa. Podczas gdy chrześcijańskie rodziny jadły obiad, my liczyliśmy ich pieniądze. Leo Mark wyglądał, jakby za chwilęmiał go dopaść atak serca; spisywałliczby, które podawałmu Len Kaspar — grzeczny, elegancki, opalony, w nowych butach i w nowym garniturze. Leo Mark szybko dodawałkwoty. W końcu zacząłtrząśćgłowąz niedowierzaniem. Otrzymany wynik sprawdziłjeszcze raz i z wielkąotuchąuniósłdo góry wyraźnie zadowoloną twarz. — Sześćtysięcy dolarów! Dwa i półtysiąca więcej niżw ubiegłym roku — wyrecytowałz dumą. — Gratulacje. — Len równieżbyłszczęśliwy. — Ludzie znów obdarzyli księdza zaufaniem. Tym razem na mnie przypadła kolej przeniesienia pieniędzy do banku. Nie mogliśmy ryzykować pozostawienia ich na święta w parafialnym sejfie. Jakiśnieszczęsny urzędnik czekał jużna mnie. Musiałzrezygnowaćze wspólnego bożonarodzeniowego posiłku z rodziną, aby przyjąćdepozyt parafii. W drodze szczególnego wyjątku młodemu wikariuszowi, odpowiedzialnemu za cenny depozyt, pozwolono skorzystaćz cadillaca należącego do Leo Marka; alternatywąbył półtoramilowy marsz przez zaspy, z kilkoma tysiącami dolarów w torbie zawieszonej na szyi. Następnego dnia Marty zdałmi relacjęze swoich obliczeń. — Atmosfera Bożego Narodzenia musiała rozmiękczyćserce Kaspara. Ukradł wczoraj zaledwie pięćset dolarów. — Z trudem wystarczy mu na zapłacenie tego szytego na miaręgarnituru — zauważyłem. W niedzielępo Nowym Roku miałem odprawićdopiero sumęo godzinie dziesiątej. Mogłem pospaćdo dziewiąt gdyżmoim pierwszym obowiązkiem była pomoc pr rozdawaniu komunii o dziewiątej trzydzieści. CośtakiegJ martwiło proboszcza, jednak mimo widocznych wysiłkóv nie potrafiłwynaleźć żadnych obowiązków przed dziewiąt rano dla kapłana odprawiającego sumę. Zwykle nie sypiaćdługo, jednak w takiej sytuacji za punkt honoru przyjąłe pozostanie w łóżku aż do ostatniej chwili. O dziewiątej czterdzieści pięć, kiedy Marty zdążyłjużskończyćswojąmszę, ja jeszcze szeroko ziewałem. Bóg mnie pokara, pomyślałem. Na zewnątrz, wśród spokojnego, mroźnego powietrza, wysoko w góręstrzelały białe dymy z okolicznych kominów; przypominały dymy z indiańskich ognisk palonych na preriach. — Nie ma go — powiedziałMarty, wpadając do mnie bez tchu. — Kogo nie ma? — Kaspara. Znów zostałna Florydzie. Telefonował. Lotnisko w Miami jest zamknięte i Kaspar prawdopodobnie wróci dopiero późnym popołudniem. ZapewniłLeo Marka, że policzy pieniądze wieczorem. — A więc? — Cóż, Leo Mark zdenerwowałsię. Jeśli forsa nie zostanie policzona do trzeciej, będzie to poważne naruszenie planu dnia. Jest szansa, że my będziemy musieli dziśto zrobić. — Dzisiaj musimy policzyćpieniądze sami. — Proboszcz spojrzałna swój złoty zegarek i powstałzza stołu. Dwóch starszych wikariuszy wymówiło sięod tego obowiązku. W pokoiku zostałtylko Leo Mark, Marty i ja. Powoli zaczęliśmy otwieraćkoperty. Ręce mi siętrzęsły. O trzeciej liczenie było skończone. — Dwa tysiące trzydzieści pięćdolarów — oświadczyłem, układając małe zielone papierki w równe kupki. — W tym czeki. _ Mniej niżw zeszłąniedzielę— stwierdziłproboszcz. — Cóż, ludzie sąna zimowych urlopach. Nie zdająsobie sprawy* że Kościółcierpi z powodu ich dobrobytu. _ To była kwota tylko z dwóch ostatnich mszy — oznajmiłem głucho. Marty byłblady jak kreda. Palcami wyrysowywałprzedziwne kompozycje na stole. ._ To pomyłka — stwierdziłproboszcz. — Musiałeścośpomieszaćz porannymi mszami. Postawiłem torbęz pieniędzmi na stole. — Niestety, nie. Pieniądze z czterech pierwszych mszy sątutaj — stwierdziłem. Niczym z rogu obfitości wysypałem na stółzielone banknoty i stos czeków. Leo sam przeliczyłwszystko jeszcze raz na maszynie do liczenia, osobno dodając wszystkie czeki i osobno gotówkę. — To musi byćjakaśpomyłka — mruczał. Jego twarz była szara jak popiół. — Przecieżtutaj są ponad trzy tysiące dolarów, a w Kościele było mniej ludzi niżzazwyczaj. To przecież wakacyjna niedziela. — Także pierwsza niedziela, od ilu lat, od dziesięciu? kiedy Len Kaspar nie liczył pieniędzy, jakie otrzymaliśmy na dwóch ostatnich mszach. — Powiedziawszy to, zacząłem pilnie wpatrywać sięw fabrycznąnalepkęurządzenia klimatyzacyjnego umiejscowionego w jednym z okien. — To sązuchwałe słowa — stwierdziłLeo Mark Raffer-ty. W tęwypowiedźnie włożyłani odrobiny serca. Słyszałjużwiele o zaufanych kościelnych, którzy okazywali się złodziejami. — Proszęspojrzećna nasze zapiski. — Wyciągnąłem notatki z ostatnich czterech miesięcy. — Proszęzauważyć, że z naszych wpłat do banku wynika, iżz dwóch ostatnich mszy uzyskujemy mniej pieniędzy niżz pierwszych czterech. Nie potrafiłem sobie wyjaśnić, dlaczego tak siędzieje. Myślę, że teraz odpowiedźjest oczywista. Byłtak przejęty, że nie zapytałmnie, skąd mam te dane. — Co powiedząmoi przyjaciele, kiedy sięo tym dowiedzą? — jęknąłLeo. — Moja reputacja jako administratora parafii będzie zrujnowana. Musimy to zachowaćw tajernJ nicy. — Niemalże się trząsł. — Nigdy nie odzyskamy tychf pieniędzy. WyrzucęLena na zbity pysk i... musimy milczeć. Nikt sięnie może dowiedzieć. — Oczywiście, nie odzyskamy wszystkiego — wtrąciłem się. — Ale przynajmniej część. Myślę, że możemy utrzymaćsprawęw sekrecie. Ale jeśli Kaspar nie zechce zwrócić pieniędzy, o sprawie dowie sięKuria Arcybiskupia i proku-, rator stanowy. W przeciwnym wypadku gryzłoby mnie i sumienie. A ciebie, Marty? Marty tylko pokiwałgłową. Leo Mark zacząłkaszleć. Kaszlałtak gwałtownie, że jużzacząłem sięo niego obawiać, gdy nagle do pokoju wszedłLeonard Kaspar. Zatrzymałsięo kilka kroków od drzwi. — Co siętu dzieje? — zapytałz fałszywąsłodycząw głosie. — Od tej chwili nie jesteśjużkościelnym w mojej parafii — wyszeptałproboszcz, dopinając guziki swojej sutanny w rozpaczliwym wysiłku zachowania resztek godności. Chociażwypielęgnowane wąsy zadrżały mu na twarzy, Kaspar zachowałspokój. — To była pierwsza niedziela od dwunastu lat, której nie spędziłem w parafii. Czy jest to dostateczny powód, aby; mnie wyrzucić? — zapytałurażonym tonem. W drzwiach pojawiła siępani Kaspar, otulona w futro | z norek. Była, młodsza, i ładniejsza od Mary Tansey. Tak] jak jej siostra, wydawała sięjakby wycięta z obrazka. — Kiedy my policzyliśmy pieniądze, po raz pierwszy od dwunastu lat nie byłto pan, okazało się, że dochód z niedzielnych mszy jest o tysiąc dolarów wyższy niżzazwyczaj — odezwałem się, ucieszony, że zbliża sięchwila konfrontacji. Kaspar popatrzyłna mnie z wściekłością. — Ty cholerny gówniarzu! Co ty mi, do diabła, chcesz wmówić? — Chcępanu wmówić, panie Kaspar, że cośdziwnego działo sięw ciągu ostatnich lat z pieniędzmi, które zbierano podczas ostatnich dwóch mszy. Mam tutaj dokładne danej z czterech minionych miesięcy. — Popchnąłem w jego kierunku kartki leżące na stole. — W tym czasie, jak mi sięwydaje, parafia utraciła około osiemnastu tysięcy dolarów. _ Czy pozwolisz, żeby ten arogancki drańtak mnie oczerniał?! — zawołałKaspar, zwracając się do proboszcza. — To jakiśgłupi przypadek. Za tydzieńwszystko wróci do normy. Wyraz twarzy Marthy Kaspar powiedziałmi, że nie jest niewinna. Siedziała w tym bagnie ażpo sznury swoich pięknych pereł. — Jeśli to przypadek, przeproszępana — powiedziałem sucho. — Wspólnie policzymy pieniądze za tydzień, prawda, księże proboszczu? Leo byłw rozterce. Bałsięgniewu Kaspara, bałsięskandalu, obawiałsięo swoją reputację. Ale, dziwne, najbardziej bałsięmnie. — Tak, Kevin — odrzekłsłabym głosem. Kaspar porwałpapiery ze stołu, podarłje na strzępy i rzuciłw moim kierunku. — Te twoje liczby to kupa gówna, Brennan. Nie znacząnic, kurwa, nic. — Mam kopie w swoim pokoju — powiedziałem. — I dla pana jestem ojcem Brennanem. — Chodź, Martho — złapał żonęza rękę. — Nie będziemy wysłuchiwaćtych oszczerstw. — Pański proceder trwa od dziesięciu lat — kułem żelazo póki gorące. — Winien jest pan parafii przynajmniej półmiliona dolarów. Obawiam się, że będzie pan musiałsprzedać większośćswoich gruntów na Florydzie. Damy panu dziesięćdni. Po tym czasie do akcji wkroczy prokurator okręgowy i władze skarbowe. Po raz pierwszy jakby strach pojawiłsięna jego przystojnej twarzy. Zacząłcoś mówić, ale żona szarpnęła go za ramię. Odwrócili sięi wyszli z pokoju. Wkrótce przez małe okienko zobaczyliśmy, jak brnąprzez sypki śnieg. Leo ukryłtwarz w dłoniach. — Co teraz będzie, Kevin? — zapytał, nagle postarzały, zrezygnowany. — To zależy, jak zachowająsięTanseyowie. Niech sięszef nie martwi — uspokajająco poklepałem go po ramieniu. — Nie możemy przegraćtej batalii. Gdy znalazłem sięw swoim pokoju, zasiadłem w wygodnym fotelu z brązowej skóry i zatelefonowałem do Pułkownika, aby zameldowaćpełen sukces. Ojciec odparł, że spodziewałsię czegośtakiego od dnia, kiedy przestałbj adwokatem Tanseya. — Jednak nie wyobrażałem sobie ażtakiej bezczelności zauważył. Smak zwycięstwa byłsłodki, chociażzakłócały go jego gorzkie okoliczności: łkania proboszcza, trzęsący sięwąs Kaspara, nienawiśćna twarzy jego żony, pogryzione wargi Marty'ego. Nie miałem z kim porozmawiać. W nagłym impulsie chwyciłem książkętelefoniczną, odnalazłem nazwisko „Curran" na West Jackson Boulevard i zacząłem wykręcaćnumer. Przy piątej czy szóstej cyferce jednak zrezygnowałem. W czwartek po południu proboszcz wszedłdo mojego pokoju. — Kevin, hm... właśnie zadzwoniłtwój przyjaciel, Pat Donahue. Pan Tansey poprosił go, żeby porozmawiałze mnąo naszym problemie. — Drań. — Kevin, proszęcię. Patrick stwierdził, że nie będzie opowiadałsiępo żadnej ze stron, po prostu chce pomóc w chrześcijańskim rozwikłaniu problemu. Czy spotkamy sięz nim? Powiedział, że może przyjśćnawet dzisiaj wieczorem. — Niech przyjdzie. Dlaczego nie? Pat zdenerwowałmnie. Byćmoże potrzebowaliśmy uczciwego mediatora. Jego nie potrzebowaliśmy. Po kolacji Pat podjechałpod probostwo kolejnym nowym oldsmobilem. Zapewne nagroda za przysługi od Arnolda Tanseya. Marty Herlihy, Leo Mark Rafferty, Patrick Donahue i ja zasiedliśmy w gabinecie proboszcza. Szef postawiłnam po szklaneczce irlandzkiej whisky — pięcioletniej — nie sposób było odmówić. __ A zatem, panowie — zacząłPat cichym głosem — muszępowiedzieć, że nie pochwalam tego, co tutaj zaszło. \Vrecz przeciwnie, uważam, że wasz kościelny okazałsię nikczemnikiem. Tak jak i wy, pragnęuchronićKościółprzed skandalem. Podobnie stawia sprawępan Tansey. Zobowiązał siędo wpłaty po pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie przez najbliższe dwa lata na rzecz parafii, pod warunkiem, że otrzyma od was słowo, iżcała sprawa zostanie zapomniana. Czy ksiądz proboszcz zechce wyrazićzgodęna takie rozwiązanie? — Cóż, to bardzo wielkoduszna propozycja ze strony Arnolda — powiedziałLeo Mark, zacierając ręce. — Myślę, że bez wątpienia... — Nasze wyliczenia wskazują, że ukradziono półmiliona — przerwałem mu głucho. Pat niepewnie poruszyłsięw fotelu i odstawiłna stółszklaneczkęz whisky. — Pan Tansey wątpił, czy tej kradzieży będzie można dowieść; jest przekonany, że dowody, które zebraliście, nie okażąsięwystarczające, aby doprowadzićdo procesu przed ławą przysięgłych. Uważa jednak, że to, co sięwydarzyło, jest niewybaczalne; powinniśmy zresztą wszyscy spodziewaćsiętakiej postawy ze strony pana Tanseya. Przede wszystkim jednak pan Tansey nie może pozwolićna to, aby Kościółcierpiałz powodu zaistniałej kradzieży. Nie jest w stanie, oczywiście, pokryćcałości strat. — A więc niech te straty pokryje pan Kaspar — zażądałem. — Niech sprzeda część swoich gruntów na Florydzie. Mam nadzieję, że pan Tansey jest świadomy tego, co władze skarbowe mogązafundowaćjego krewnym. Pat pobladłna twarzy. — Zdaje sobie z tego sprawę, Kevin, jest jednak przekonany, że Kościółwolałby uniknąć skandalu, do którego doprowadziłoby tego rodzaju śledztwo. — On chyba najbardziej jest zainteresowany uniknięciem śledztwa władz skarbowych i skandalu wokółjego krewnych — odparłem. — Przypomnij sobie o gruntach na Florydzie. Pat przygryzłna chwilęwargi. — Te ziemie sąwłasnościąpani Kaspar. Ani pan Tan-sey, ani pan Kaspar nie mogą zgodzićsię na to, by pani Kaspar została ukarana za coś, z czego w ogóle nie zdawała sobie sprawy. — Akurat! — krzyknąłem. — Czy mam przekazaćpanu Tanseyowi, że jego oferta nie satysfakcjonuje parafii świętej Praksedy? — Pat po-patrzyłnerwowo na mnie, na Leo i znowu na mnie. Skurwysyn. Cholerny, sprzedajny skurwysyn. — Cóż, czy nie uważasz, Kevin... — zacząłLeo. — Zadzwońdo niego — powiedziałem do Pata. — Zadzwońdo niego i powiedz, że zgadzamy się na trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. — Nie mogętego zrobić. — Pat, przed chwiląblady, nagle poczerwieniałna twarzy. — Cholera jasna, zadzwoń, bo za chwilęja to zrobię. Pat niechętnie podszedłdo telefonu. Słyszeliśmy, jak rozmawia przyciszonym głosem. Po chwili powróciłdo nas, odłożywszy słuchawkęna biurko. — Pan Tansey jest właśnie na linii — powiedziałtakim głosem, jakby rozmawiałz papieżem. — Jest bardzo zdenerwowany tym, co spotkało parafię. Skłania sięku temu, aby podnieśćswoją ofertędo wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. — Interes ubity — powiedziałem. — Co takiego? — Pat otworzyłusta ze zdziwienia. — Powiedziałem, że interes ubity — powtórzyłem, wychylając do dna mojąwhisky. — Po pięćdziesiąt tysięcy dolarów przez pięćlat. — Osiemdziesiąt trzy przez trzy lata. Pat znów podszedłdo telefonu. — Pan Tansey wyraziłzgodę— powiedziałz uśmiechem, powróciwszy. — Zanim odłoży słuchawkę, chciałby za moim pośrednictwem przekazać, że rezultat naszych rozmów uważa za porozumienie dżentelmenów. — Jesteśmy bardziej dżentelmenami niżon — odparłem. Patrick po raz ostatni podniósł słuchawkę. Po chwili powróciłdo nas. __ Wszystko uzgodnione — powiedział. — Pierwszy czek wpłynie w przyszłym tygodniu. __ Czy pan Tansey zechce go antydatować, żeby zmniejszyćswoje ubiegłoroczne podatki? — zapytałem gorzko. Na długąchwilęzapadła grobowa cisza. _ Lepiej jużpójdę— powiedziałPat niepewnie. _ Do zobaczenia, Pat. Nie podałem mu ręki. Kobieta miała na sobie ciężki, czerwony płaszcz kąpielowy, gdy otwierała drzwi. Bez wątpienia byłto prezent na Boże Narodzenie. Walczyłz pokusąod przeszło pięciu lat. Teraz nie byłjużw stanie sięjej oprzeć; tak jak kobieta nie będzie opieraćsięjemu. Uśmiechnęła sięz satysfakcją. Wiedziała, czego on chce. Ręce położyła na pasku swojego płaszcza. Na dworze było zimno. Tutaj, w domu, nastąpi zaraz kilka ciepłych chwil. Płaszcz zsunąłsięjej z ramion na podłogę. We wtorek wieczorem zastałem nieoczekiwanie Pata w moim pokoju. Nerwowo bawiłsięswoimi palcami. — Winien ci jestem przeprosiny — powiedziałdrżącym głosem. — Zapomnij o tym — odparłem. — Nawet mnie trudno jest uwierzyćw to, co się stało. — Byłem pewien... — Bogaci ludzie niczym nie różniąsięod biednych, Pat, chyba że biedni uzależnią sięod bogatych. Wtedy robiąsięsprzedajni. — Łatwo ci mówić— westchnąłgorzko. — Wiem, Patrick, wiem. — Potrzebujęich pomocy, aby kontynuowaćnasze spotkania i utrzymywaćszkołę parafialną. Mulcahey to miły człowiek, ale zupełnie niekompetentny. — Zamierzam teraz lepiej sięzająćsprawami admini-stracyjnymi parafii. Spróbuję teżutrzymać jaŁmiędzyparafialną, żeby pomóc tobie w pracy sądzisz? Jakby poprawiła mu sięmina. — Boże, jakie to wspaniałomyślne z twojej vin. Nie zasługujęna to. — Nieważne. Twoja parafia zasługuje. Iskierki strachu nie zniknęły jednak z jego i i wyciągnął do mnie rękę. — Znów będziemy razem pracowaćjak dav wiedział. Podałem mu dłoń. — Jak dawniej. :ąśfundacjj . Co o tyr oczu. Wsta miej — pc KSIĘGA TRZECIA Lata sześćdziesiąte 1961 Byłciepły kwietniowy wieczór. Niedawno utworzono Korpusy Pokoju. Chruszczow robiłhałas wokółBerlina. John Kennedy zasiadałw Białym Domu, a Jan XXIII — w Pałacu Apostolskim. Kry lodowe rozpuszczały się, wiosenna odwilżbyła faktem. Marty Herlihy wetknąłgłowędo pokoju, w którym pisałem zaległe listy. — Hej, Kevin, telefon do ciebie. — Oddzwoniępóźniej, Marty. Powiedz, żeby zostawiono mi wiadomość. Marty potrząsnął głową. — Z głosu rozmówcy wnioskuję, że to pilna sprawa. — Czy podałci nazwisko? — Tim Curran. Mówi ci to coś? — Cośnieprzyjemnego. Podniosłem słuchawkęw pokoiku, w którym zwykle liczyliśmy pieniądze. Proboszcz wciąż uważałto pomieszczenie za najważniejsze miejsce na plebanii. — Słyszałem, że masz jużsyna, który dotrzymuje towarzystwa uroczej księżniczce. Mam nadzieję, że w domu wszystko w porządku — powiedziałem. — Och, wielkie dzięki, ojcze Kevinie. — Jego cienki głos zdradzałzniechęcenie i wyczerpanie. — Ellen jest trochęzmęczona, a ja sam uczęsiędo sierpniowych egzaminów. Ale myślę, że najgorsze za nami. — Pozdrów ode mnie Ellen. Brendan Curran chodziłpo świecie jużprawie rok, a mi to jakośuniknęło. Ellen, Tim i ich dzieci nie zaprzątały mojej głowy. — Musisz kiedyśwpaśćdo nas i zobaczyćje obie... ja^ zdam egzaminy. — Jego głos nie wyrażał nadmiernego entuzjazmu. — Karolina to chodzący cud. A więc dwuletnia córeczka zapewne terroryzuje młodszego braciszka. — Słyszałem, że Brendan ma oczy po mamie — powiedziałem. Mary Ann i jej chłopak, Steve McNeil, byli rodzicami chrzestnymi. Chrztu udzieliłPat. — Tak, ojcze. Bardzo go kochamy. — Mówiłtakim tonem, jakby miłośćdo syna wymagała ogromnego wysiłku. — Ojcze, chciałbym zadaćci pytanie. Takie... dośćosobiste, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — Noo, cóż... — westchnąłem niepewnie. — Chodzi mi o kontrolęurodzeń. Widzisz, doktor powiedział, że byłoby lepiej, gdyby Ellen przez kilka najbliższych lat nie rodziła. Jesteśmy małżeństwem od trzech lat, w tym czasie Ellen przez osiemnaście miesięcy była w ciąży i... ojcze Kevinie, to bardzo trudne... Po co komu żona, skoro nie można miećz niej uciechy? Na pamięćjużznałem dalszą część konwersacji na ten temat. — Czy próbowaliście stosowaćkalendarzyk małżeński? Ellen to przecież pielęgniarka i jestem przekonany... — Ksiądz zawsze musi robićz siebie głupka w takiej rozmowie. — Hm, cóż, Ellen ma regularny okres, ale zdaje się, że ten sposób nic nam nie dał. W słuchawce zapadła głucha cisza. — Ellen chciałaby używaćtych nowych pigułek. — Tim wreszcie przystąpiłdo sedna, zdobywszy sięna odwagę. — Mówi, że Kościółzmienia sięi nie ma sensu czekaćdo roku 1965, albo i dłużej, ażzmieni sięjego stanowisko w sprawie antykoncepcji. Czy nastąpi jakaśzmiana, ojcze? Nie chciałbym popełnićgrzechu śmiertelnego. — Tim, myślę, że nie ma żadnych przesłanek, aby oczekiwaćzmiany w stanowisku Kościoła — powiedziałem ostrożnie. Jeśli jeden z partnerów w małżeństwie nalega na stosowanie sztucznych środków antykoncepcyjnych, byłem zawsze gotów udzielićdrugiemu rozgrzeszenia w konfe-sjonale. Może takie stanowisko powinienem zająćteraz? Och, Boże, westchnąłem, jak bardzo chciałbym... _ Chcęwiedzieć, czy jeśli Ellen zacznie używaćtych pigułek, oboje popełnimy śmiertelny grzech? — zapytałTim błagalnym tonem. _. Jestem pewien, że Ellen nie zechce uczynićniczego, co według jej sumienia byłoby grzechem — odparłem. — Musi postępowaćzgodnie z tym, co jej dyktuje sumienie. — Zdawało mi się, że zaraz zatrzęsie sięcały budynek probostwa z powodu mojej wykrętnej nieortodoksyjnej odpowiedzi. — Ale przecieżnasze sumienia kształtuje nauka Kościoła, czyżnie? — Tim miał poważne wątpliwości. A może byłzbyt zmęczony, aby dostrzec możliwość, którąmu proponowałem. — Jestem pewien, że Ellen nie uczyni niczego wbrew nauce Kościoła — dodałem z desperacją. — Myślę, że masz rację, ojcze Kevinie. Wiedziałem, że nie powinniśmy tego robić. Po prostu chciałem sięupewnić. Podjąłem jeszcze jednąpróbę, ale po chwili zrezygnowałem. Tim nie byłna tyle silny, aby udźwignąćciężar tak trudnej moralnie decyzji. Za rok na świecie pojawi siękolejny mały Curran. A wówczas Ellen zacznie stosowaćpigułki, nie bacząc już, że postępuje wbrew Kościołowi. Trochępóźniej oboje zostanądopadnięci przez wyrzuty sumienia, przejdąznów na kalendarzyk i zanim osiągnątrzydzieści pięćlat, dochowająsięjeszcze paru dzieciaków. W św. Praksedzie żyły setki podobnych rodzin. — Chciałbym wam pomóc, Tim — powiedziałem z westchnieniem. — Jużnam bardzo pomogłeś, ojcze. — Słyszałem głos człowieka, który tak długo przebywałw ciemnej grocie, że nie jest w stanie reagowaćna światło. — Módl sięza nas, proszę. Siedziałem później długo z głowąukrytąw dłoniach, niczym w szpitalnej poczekalni po śmierci kogośbliskiego. Wracając zapukałem do Leo Marka. — Jest cośdo roboty? — zapytałem. Spojrzałna mnie rozbieganym wzrokiem. Trochę niedowidział, a ponadto ostatnie wydarzenia sprawiły, że czułsię coraz mniej pewny siebie; tęniepewnośćzdradzały jego oczy. — Tak, Kevin — mruknął, szukając kartki papieru. _ GinąCarrey dzwoniła. Prosiła, żebyśdo niej wpadł, jeśli ci to nie sprawi kłopotu, i przyniósłraport o zrealizowanych czekach. Jutro wieczorem chce przekazaćinformacjęradzie parafialnej. Zrobisz to? — Nie ma problemu. GeorginęCarrey trudno było nazwaćinaczej niż„kobietąniebezpieczną". Gdy pewnego dnia zjawiłem sięu niej, okazało się, że John Carrey jest akurat w jednej ze swoich licznych podróży, a John junior już śpi. Georgina ubrana była w lekką, czarnąszatkę, cośpośredniego między suknią a bielizną, lecz o wiele bliższego tej drugiej. Z trudem ukryłem zdziwienie. — Czy możemy porozmawiaćkilka minut, ojcze? — zapytała niespokojnie. Miała wówczas niewiele ponad trzydzieści lat. Ciemne włosy spadały jej swobodnie na ramiona. Jej twarz była przystojna, choćodrobinę„końska", jak czasami sięmówi. Kiedy roztaczała przede mną„wizje", które dopadły jąw nocy, węże, anioły i tym podobne dziwa, ja zastanawiałem sięnad sytuacją. Byłem silniejszy od niej. Nie zaciągnie mnie do łóżka ani do niczego nie zmusi. To raczej ja będęgórą. Pięści same mi sięzacisnęły, a serce zaczęło bić szybciej. Cholera, dlaczego nie? Kevin, udziel jej lekcji uwodzenia mężczyzn, jakiej jużnigdy nie zapomni. — John jest wspaniałym mężczyzną— szepnęła chryp-liwie. Cienki pasek przy jej sukience poluźniłsię; zobaczyłem pas do podwiązek, góręnylonowych pończoch i fragment nagiego uda. — Ale zupełnie nie interesuje sięmoimi problemami duchowymi. Za dużo podróżuje. Machnęła rękąz rezygnacjąi zniechęceniem. Szeroka wersalka, na której spoczywała, stanowiła doskonałe miejsce na seks. Wyobraziłem sobie smak skóry Georginy, całowanej przez moje usta. Czy nie nadszedłczas, abym i ja doświadczyłrozkoszy posiadania kobiety? Wówczas pomyślałem o Ellen i w jednej chwili oddaliłem od siebie pokusę. Rozwarłem dłonie zaciśnięte dotąd w pięści. ._ Byćmoże powinnaśpoważnie porozmawiaćz Joh-tiern i nakłonićgo, żeby ograniczyłpodróże. — To powiedziawszy, wstałem z głębokiego, wygodnego fotela. — Z przyjemnością ułatwięci zadanie, jeśli uważasz mojąpomoc za potrzebną. Ginąwstała również, porządkując nieco suknię. — Ojcze, skoro sądzisz, że to pomoże, będęci wdzięczna za rozmowęz nim. — Zawahała się. — Przykro mi, że zmarnowałam tyle twojego czasu. Nie miało to byćmoje ostatnie tego typu spotkanie z Georginą. Minęły dwa lata i dziś znowu wybierałem siędo domu Carreyów swoim samochodem, a właściwie samochodem parafii, który zakupiłdla mnie Leo Mark. Miałem w pamięci fakt, że przed dwoma laty pokusę odegnała ode mnie nie moja cnota, lecz wizja kobiety, którązaledwie przed kilkoma godzinami pośrednio zmusiłem do zajścia po raz kolejny w ciążę. Głęboko westchnąłem, wcisnąłem guzik otwierający garażi wyjechałem w kwietniowąciemność. Jadąc do domu Georginy Carrey, wyrzucałem z umysłu wszystkie myśli o Ellen. Zmuszałem się do skupienia uwagi na decyzji, którąbędęmusiałwkrótce podjąć. Joe Herlihy, brat Marty'ego, pracowałw Kurii Arcybiskupiej. Przekazałmu informację, że latem dwóch ludzi z Chicago zostanie wysłanych do Rzymu na trzyletnie studia prawa kanonicznego. Byćmoże wezmąteż udziałw pracach Drugiego Soboru Watykańskiego. Moje nazwisko było na liście kandydatów do wyjazdu. Według Joego nazwisko Pata Donahue równieżznajdowało sięna tej liście. Cóż, już raz z Patem rywalizowałem i nie zamierzałem po raz drugi przeżywaćtego samego. Drugi Sobór Watykański z pewnościąokaże sięnajważniejszym wydarzeniem w Kościele katolickim na przestrzeni wielu wieków. Miałem szansęw nim uczestniczyć. A jednak nie chciałem opuszczać św. Praksedy, tym bardziej że praca tutaj coraz bardziej mnie pochłaniała. Działania Pata w parafii Czterdziestu Świętych Męczenników odbiły sięechem w całym kraju. Trzy katolickie magazyny zamieściły duże materiały na jego temat. Zapraszano go na wykłady, spotkania i rekolekcje na całym Środkowym Zachodzie. Może zasługiwałna te dodatkowe lata nauki w Rzymie? A może pojechalibyśmy tam razem? (Nie była to dla mnie zbyt atrakcyjna perspektywa.) Wiedziałem, że znalazłem sięna liście kandydatów do wyjazdu, gdyżlubiłmnie kardynałMeyer. Kiedyś, p0 jakiejśmszy pogrzebowej, wziąłmnie na bok i powiedział że czytałmoje wystąpienia w Instytucie Edukacji Małżeńskiej; bardzo mu siępodobały. Wielki Holender z Milwaukee umiał rozmawiaćz ludźmi. Stawiałcelne, rzeczowe pytania i bardzo uważnie słuchał odpowiedzi. Jego końcowa uwaga: „Proszękontynuowaćtęrobotę" była raczej komplementem niż poleceniem. Zajechawszy pod dom Carreyów, myślałem przez chwilę, co Holender powiedziałby o Georginie. Nacisnąłem na dzwonek, usłyszałem gong w środku i grzecznie zaczekałem na gospodynię. Jak zwykle, John byłw podróży, a John junior bawiłsięz rówieśnikami gdzieśpoza domem. Karteczkęz odcinkami czeków rzuciłem na kanapę. — Nawet nie wiesz, jak sięz tym śpieszyłem, Gino — powiedziałem, pocałowawszy jąw policzek. — Lecz cóż, twoje słowo to dla mnie rozkaz. Miała na sobie czarne spodnie, białąbluzeczkęi bardzo drogąbiżuterię. Była trochę zbyt intensywnie wyperfumowana. — Chciałam z tobąporozmawiać— rzuciła krótko. Jej wzrok byłzimny, a twarz nieprzenikniona. Usiadłem na skraju kanapy. — Mów, piękna damo, mów. || — Jestem w ciąży — powiedziała. M — Och, wspaniale! Gratulacje! — Nie udawaj głupiego — warknęła. — Nie sypiam z Johnem od pięciu lat. — Kiedy to sięstało? — zapytałem. — No... niedawno. Pięćtygodni temu. — Chcesz urodzić? Zacisnęła szczęki. Wyglądała o wiele starzej niżna swoje trzydzieści pięćlat. — Ksiądz sugeruje aborcję? — Niemal sięprzeraziła. — Niczego ci nie sugeruję— odparłem. — Po prostu pytam. Muszęznaćwszystkie szczegóły, jeżeli mam ci pomóc. — Nie usunęciąży — stwierdziła stanowczo. — Czy chcesz rozwieśćsięz Johnem i ożenićz tamtym mężczyzną? Nie czułem ani odrobiny współczucia dla niej. — On sięze mnąnie ożeni — odparła, a jej oczy zaszkliły się. — A więc najlepiej zrobisz, jeśli wskoczysz Johnowi do łóżka, jak tylko wróci z podróży, i spędzisz z nim trochęczasu. Jej twarz wykrzywiłzłośliwy grymas. — Chcesz, żebym oszukała Johna? To jest twoja księżo-wska rada? — John będzie prawdopodobnie tak szczęśliwy, że niczego nie zauważy, a nawet jeśli nabierze jakichś podejrzeń, będzie mu to obojętne. — Jakie to dla ciebie proste — powiedziała gorzko. Podeszła do barku pod ścianą. — Musisz cośpostanowić. I nie masz zbyt wiele czasu — kontynuowałem. — Twoje serce rwie siędo macierzyństwa. Gdyby tak nie było, zdecydowałabyśsięprzerwaćciążę, nie przejmując siętym, czy Kościółto aprobuje, czy teżnie. Nie masz żadnej pewności, jak zareaguje John, kiedy otrzyma oczywisty dowód, że sypiasz z kimśinnym. Albo więc skorzystasz z mojej rady i prześpisz siękilka razy z Johnem, albo wkrótce okaże się, że musisz iśćdo pracy i zarabiaćna swoje utrzymanie. A taka perspektywa chyba ci nie odpowiada. Nalała sobie pełnąszklankędżinu. — Poniżanie mnie sprawia ci przyjemność— stwierdziła. — Niespecjalnie — skłamałem. Usiadła w fotelu po przeciwnej stronie stolika. — Napijesz sięczegoś? — zapytała niespodziewanie. — Przepraszam, że wcześniej ci nie zaproponowałam. — Nie, dziękuję. Czy John prześpi sięz tobą? Prychnęła, jakby uważała mnie za idiotę. — Oczywiście. — Kiedy wraca do domu? Wzruszyła ramionami. — Za kilka godzin. — A więc lepiej jużpójdę. Musisz sięchyba przygotc wać. — Wstałem. Ruszyła za mną, aby otworzyćmi drzwi — Któregośdnia podziękujęci za to, że jesteśtakir przeklętym draniem — oznajmiła lodowato. Otoczyłem jąramieniem i przycisnąłem do siebie. Pocało| wałem jąw czoło. Miłe ciepło ogarnęło moje ciało. Znóv pokusa, ostrzegłmnie jakiśgłos dobiegający z zakamarków! mózgu. — Dziękujęci, ojcze — wyszeptała. Po chwili dodała: —\ Módl sięza mnie. W czerwcu ogłoszono nominację: Patrick H. Donahue z parafii Czterdziestu Świętych Męczenników skierowany \ zostałna studia podyplomowe do Rzymu. Zadzwoniłem do | niego z gratulacjami. Mój telefon wyraźnie go ucieszył.! Poza tym powiedział, że nominacja jest dla niego kompletnym zaskoczeniem. Typowa postawa faceta z Rzymu. Ucząsiętam tego chyba od pierwszego dnia zajęć. \ Rozmawiając z nim, stwierdziłem, że Sobór wyrasta na nadzwyczajne wydarzenie. Kościół wkracza w nowąepokę. Nie chciało tym dyskutować. Zaprosiłmnie natomiast na l kolacjęna następny wieczór. Czy zechcęprzyjść? Będzie sam na probostwie; wówczas będzie okazja porozmawiaćo wszystkim. Mimo że parafia Czterdziestu Świętych Męczenników leżała w ubogiej dzielnicy, jedzenie, którym mnie poczęstował, było doskonałe. Ja wyciągnąłem butelkę„Bardo' gdy zasiedliśmy w starej, dyskretnie oświetlonej jadalni f o wysokim suficie. Pat uśmiechnąłsię. — Nie mów mi, że znowu złamiesz regułęi będziesz ze j mnąpił. _ Cóż, okazja zmusza mnie do tego. Pat otworzyłbutelkęi napełniłdwa kieliszki. _ Ad multos annos — wzniosłem toast. — Boże, Kevin, że teżnie mieliśmy czasu na więcej takich spotkańprzez ostatnie trzy lata. — Pat wyglądałna kompletnie wykończonego. Zmęczonątwarz przecinały jużzmarszczki. W oczach nie było życia. — Czy widziałeśostatnio Ellen lub Tima? — spytałnagle. — Nie — odparłem, niezbyt zadowolony z tego rzeczowego pytania. — Jak im się wiedzie? — Obawiam się, że nie najlepiej. Ellen znów jest w ciąży. Tim traci wzrok, czytając te swoje książki prawnicze. Całe ich mieszkanie cuchnie pieluchami. Ellen wygląda okropnie: brudna, otyła, dzieciaki wciążpłaczą. Jest bardzo zgorzkniała. Nie chodzi do Kościoła. Wyobrażasz sobie, jak biedny Tim przez to cierpi. Robiłem, co mogłem. — Pat dolałmi wina i podał talerz z pieczenia. — Ale Ellen mnie nie posłuchała. Myślę, że Tim nie potrafi wyrwaćjej z apatii — uśmiechnąłsięlekko. — Przepraszam cięza te wynurzenia, czytałem ostatnio kilka podręczników psychologicznych. Więc Tim nie ma jużwpływu na swoją żonę, ale nie mógłby jej zostawić. Jest przekonany, że odpowiada za jej duszę. Myślę, że tych dwoje nigdy nie miało szansy... — zawahałsię. — Zresztą, może ty byśz nimi porozmawiał? — zapytałznienacka. — Ja? — zdziwiłem się. — A dlaczego niby akurat mnie mieliby posłuchać? Przez ostatni rok nie znalazłem dla nich ani chwili. Ellen chyba nie wpuściłaby mnie za próg. — Nie, nie sądzę, żeby było ażtak źle. W każdym razie pomyśl o tym. Biedna Ellen — westchnął ze smutkiem. — Z każdym dniem coraz bardziej przypomina swojąmatkę, i zachowaniem, i wyglądem. — Zastanowięsię— obiecałem. — A teraz porozmawiajmy o czymśprostszym, na przykład o Rzymie. Grymas niepewności przemknąłprzez twarz Pata. — Nie jestem pewien, czy zaakceptowaćtęnominację, czy teżnie. Kuria dała mi tydzieńdo namysłu. Nałożyłem sobie na talerz trochęziemniaków. — Cóżciępowstrzymuje? — Szkoda mi tego, co tutaj robię. — Wykonałszeroki ruch ręką. — A poza tym byłem jużw Rzymie. Cztery lata to ażnadto. — Pojedziesz. — Myślę, że tak — przyznał. — Ale z mieszanymi "uczuciami. Zastanawiam się, dlaczego nie posłali ciebie. — Ponieważjestem niezbędny, aby dbaćo zbawienie duszy Leo Marka Rafferty'ego, ponieważnie znam włoskiego, ponieważnie jestem materiałem na biskupa. Mógł-bym podaćci jeszcze z dziesięć innych powodów, ale te w zupełności wystarczą. — Jestem pewien, że byłeśna liście kandydatów — mruknął. — Wiem, że byłem, ale wątpię, czy byłem na niej numerem drugim, wątpięteż, czy ktośnaprawdę chciał, abym znalazłsięw Rzymie. Gdyby tak było, z pewnościąpadłoby na mnie. W zeszłym roku wysłano dwóch ledwo upieczonych księży... — Tutaj nas brakuje. — Pat chciał, abym go przekonywał, że powinien wyjechać. — Posłuchaj, Pat. Znasz mnie? Kevina Brennana? Chicagowskiego Irlandczyka w trzecim pokoleniu? PogromcęLeo Marka Rafferty'ego? Gdybym chciałcośdla siebie załatwićw Kurii, poszedłbym i to załatwił. Albo bym poprosiłojca, żeby pociągnąłza jakieśsznurki. Zapomniałeś, że Pułkownik wszędzie wszystkich zna. Pat popatrzyłna mnie z ulgą. — A więc pojadę, jeśli mam tam jechać. Pod koniec sierpnia otrzymałem telefon z sekretariatu kardynała. Chciałzobaczyć mnie jeszcze tego samego dnia o drugiej trzydzieści po południu. Czy mi pasuje? Oczywiście, że tak. Jak śmiałbym odpowiedziećinaczej? Ozdobna dębowa boazeria i czerwony jaskrawy dywan w gabinecie onieśmielały mnie bardziej niż sam Albert Meyer. ,_ Cośostatnio nic nie piszesz, Kevin — zaczai. ___ Mani bardzo pracowite lato, wasza eminencjo — od-P Zmarszczyłczoło i sięgnąłpo cygaro. __ Zapalisz? — zapytał. _ Wezmęjedno dla ojca, jeśli eminencja pozwoli. Roześmiałsięi podałmi cygaro. _ Znam, oczywiście, twojego ojca. Poważny człowiek. Gdy rozmawialiśmy, nie wspomniało tobie tak długo, dopóki sam nie powiedziałem, że wiem, iżjego syn jest księdzem. — Uniósł brwi. — Cóż, jestem czarnąowcąw rodzinie. _ A może szarą? — odparłkardynał. Wbrew opinii, iżkompletnie brak mu poczucia humoru, lubiłtakie gry słów. — No, w każdym razie, niektórzy ludzie chcieliby tej wiosny wysłaćciędo Rzymu; inni temu sięsprzeciwili. Musiałem osobiście siętym zainteresować. Cóż, wyszło na to, że zmarnowałbyśsię, studiując prawo kanoniczne. Chcę, żebyśstudia podyplomowe ukończyłw Ameryce. Sądzę, że wybierzesz psychologię... Bardzo pragnąłem, przerwaćten potok słów. Musiałem zebraćmyśli. — Tak, to mi bardzo odpowiada — stwierdziłem, próbując przybraćjego obojętny ton. — No właśnie. Rzym byłby nieodpowiednim miejscem dla takich studiów. Pozostaniesz w parafii świętej Praksedy i jednocześnie będziesz uczęszczałna zajęcia na uniwersytecie. — Tak, wasza eminencjo. Zanotowałcośna skrawku papieru. — W porządku, Kevin. Uzgodniliśmy więc. Jestem przekonany, że w niedalekiej przyszłości biskupi będąpotrzebowali wykształcenia przede wszystkim z zakresu nauk społecznych. Przyjmij do wiadomości, że do takiej posługi właśnie sięprzygotowujesz. Kuria będzie płaciła za twoją naukę. — Moja rodzina... — zacząłem. Skóra na poręczy fotela stała sięwilgotna pod moimi palcami. Żałowałem, że nie palęcygar; mógłbym zrobićcośrozsądnego ze swoimi drżącymi rękami. — Nie — przerwałmi. — To nasz obowiązek. -_ Wstał. — Chcęna bieżąco śledzić twoje postępy w nauce Kevin. Przesyłaj mi wszystko, co uważasz, że powinienem czytać. Twoje własne prace, ale teżi inne. — Wyprowadzając mnie z gabinetu, otoczyłmnie na chwilę swojąciężką ręką. Kiedy schodziłem schodami na Wabash Avenue jeszcze do końca nie zdawałem sobie sprawy, że skończyliśmy rozmowę. Albert Gregory Meyer w ciągu dwudziestu minut i — spojrzałem na zegarek — dwudziestu dziewięciu sekund — wywróciłmoje życie do góry nogami. Nie powiedziałem o tym nikomu, nawet swojej rodzinie, dopóki wiadomośćnie ukazała sięw „New World", diecezjalnej gazecie. Oto rozpoczynałem zupełnie nowe życie. Pat zatelefonowałw tydzieńpo informacji w „New World". Spodziewałem się gratulacji. — Potrzebujętwojej pomocy, Kevin — usłyszałem w zamian pełen udręki głos. Westchnąłem. A więc znów kłopoty. — O co chodzi? — zapytałem. — Czy... możemy swobodnie rozmawiać? Nikt nie podsłuchuje? — Pat był najwyraźniej przerażony. — Nasze gosposie nie podsłuchują, Pat — odparłem niegrzecznie. — Mów, o co chodzi? — Mam kłopoty z pewnąkobietą. — Jakiego rodzaju kłopoty? — Ona... Ona... cholera, jest w ciąży z mojego powodu i grozi, że napisze do kardynała. — Teraz, przed twoim wyjazdem do Rzymu? — Tak, właśnie. Przed samym wyjazdem chce mi to zrobić. Nie potrafięjej powstrzymać. To ma byćprywatny list, o którym nie dowie sięjej mąż. Kevin, może ty byśna nią wpłynął? Cichy dzwoneczek alarmowy zabrzmiałw mojej głowie. — Dlaczego ja? — zapytałem. _ Ona cięszanuje. To Georgina Carrey — dodałniby od niechcenia. Powinienem byłwiedzieć. _ Zajmęsiętym. Nie musisz przerywaćpakowania. — Odłożyłem słuchawkę. Długo siedziałem na krześle, gapiąc sięw słońce, powoli chowające sięza murami szkoły parafialnej św. Praksedy. Gorący, wilgotny letni wieczór. Jeśli nie porozmawiam z Georgina, zrobi to. A Patrick do końca życia pozostanie księdzem gdzieśna południu Stanów — o ile wytrwa w kapłaństwie po ciosie, który go spotka. Włożyłem koloratkęi ruszyłem do garażu. Georgina, w luźnej, zielonej sukience, siedziała przy biurku. Drzwi balkonowe były szeroko otwarte. — Wspaniale wyglądasz — zauważyłem. — Powinnaśbyćczęściej w ciąży. — Zgodnie z twojącholernąpsychologiąchcębyćw ciąży — odparła beznamiętnym tonem, zaszczycając mnie jedynie przelotnym spojrzeniem. Przysiadłem na poręczy fotela. — Nie rób tego, Georgino. Cała złośćkryjąca sięw niej wypełzła na jej twarz. — Zniszczęgo. Tak go załatwię, że jużnigdzie i nigdy nie będzie księdzem. Okłamywałmnie, bawiłsięmną. Prędzej znajdzie sięw piekle niżw Rzymie. — Zacisnęła dłonie w malutkie piąstki. Ażtrzęsła sięz nienawiści. — Uspokój się— zażądałem. — Skąd ci sięnagle wzięła ta złość? Wiosnąbyłaś zupełnie inna. Opadła ciężko na oparcie fotela. Jej złośćzniknęła, a przynajmniej widoczne jej objawy. — On nie odpowiada na moje telefony, nie chce mnie widzieć, nie przyjmuje moich zaproszeńna obiady. W ogóle go nie obchodzę. Biedny, głupi Patrick. Trochęelementarnej grzeczności i nie miałby tego kłopotu. — Wiesz, jaki jest Pat, Georgino. Powinnaśbyła siętego spodziewać, kiedy z nim zaczynałaś. Oczekujesz ze strony Pata Donahue? Nie bądź niemądra. — Rozgniotęgo! — zawołała, a w jej oczach znów pojawiła sięnienawiść. — Kłamliwy, wstrętny, mały drań. — Wystarczy, że raz postąpiłaśgłupio, nie musisz tego robićpo raz drugi. Chyba nie myślisz, że twój list do kardynała zostanie przeczytany tylko przez niego? — Nie wiedziałem, czy może na to liczyć, czy teżnie, ale grałem swojąjedynąkartą. — Jak będziesz wyglądała, kiedy Chicago dowie sięo twoim bękarcie z księdzem? — Nie obchodzi mnie to — powiedziała ponuro. — Wręcz przeciwnie, obchodzi cię. Udało ci sięz Joh-nem? — Oczywiście. — Zapewne spodobało mu się, że znów siędo siebie tulicie, prawda? Widziałem dokładnie, jak jej nienawiśćz Patricka przechodzi na mnie. No cóż, trudno. Duma zmusiła jądo odpowiedzi. — Tak. — Założęsię, że i tobie to siępodoba od czasu do czasu. Poza tym masz syna, dziecko, które się wkrótce narodzi, no i żyjesz w luksusowych warunkach. Czy warto przekreślaćto wszystko dla głupiej zemsty? Gdy mówiłem, jej ręce znów zacisnęły się, tym razem na fałdach sukni. Po chwili jednak rozpostarła dłonie i w geście rezygnacji zwiesiła ręce wzdłużfotela. — Nienawidzęcię, Kevinie Brennan. Idźstąd i niech cięwięcej nie oglądam na oczy. Wstałem. — Jeśli tego pragniesz, Gino, będziesz musiała sięstąd wyprowadzić. Bo ja nie zamierzam opuścićswojej parafii. Wyszedłem na ulicę, w gorącąsierpniowąnoc. Carreyowie wyprowadzili siędo LakęForest na kilka tygodni przed przyjściem na świat ich córki, uroczej blondynki, Patrycji, z której John Carrey byłszczególnie dumny. Razem z Patem spacerowaliśmy przez leśny park. We wtorkowy poranek było tu pusto; jedynie puszki po piwie . sterty śmieci świadczyły o bliskiej obecności ludzi. _ Nie jest tu jużtak jak dawniej — stwierdziłPat z żalem. — Chyba tęsknisz za sierpniami, które tutaj spędzaliśmy. — Mam nadzieję, że przyjadętu na krótki wypoczynek po pikniku mojego Klubu Nastolatków — odparłem. _ Widzę, że las jest dla ciebie tym, czym dla mnie jezioro — zauważył. Palcami przeczesałswoją fryzurę. — Cieszęsię, że znalazłeśdla mnie czas. Chyba jesteśteraz bardzo zajęty. Wkrótce rozpoczynasz te studia podyplomowe. — Ażtak zajęty to nie jestem. — To byłdzieńpodobny do dzisiejszego, kiedy uratowaliśmy te dzieciaki z samochodu Delaneya, pamiętasz? — To ty ich uratowałeś. Poza tym działo sięto w niedzielę, było o wiele wcześniej, no i bardziej gorąco. — Nie wiem, co sięze mnądzieje, Kevin. — Wepchnąłręce do kieszeni i przybrał grobową minę. — To nie biologia, przynajmniej nie do końca, a jednak... To... nie wiem, jakiego słowa użyć, nie napięcie, ale jakaśsiła... zdaje się, że mnie ogarnia. Nie potrafięsię powstrzymać. — Dopiero zaczynam podyplomowe studia z psychologii, Pat, nie jestem terapeutą. Zatrzymaliśmy sięw przesiece, wystawiając twarze ku słońcu. — Wiem. I jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc z Geor-giną... Nie mogęuwierzyć, że będę ojcem. — Prawie nie będziesz — znów ruszyłem. — Cieszęsię, że jadędo Rzymu. To mnie oczyści, zacznęod nowa. — Ruszyłza mną. Lekkie, drogie spodnie i modna koszula, rozpięta pod szyją, nadawały mu wygląd playboya z dużym kontem w banku. — Może nie powinieneśwyjeżdżać? Zmarszczyłczoło, ogromnie zdziwiony. — Dlaczego nie? Przecieżzapisałeśsięna uniwersytet. Nie możesz jużzająćmojego miejsca. — W każdym z nas siedzi jakiśdemon, Pat. — Niema] dosłownie cytowałem Maureen. — Jeśli pojedziesz do Rzymy zapragniesz władzy. Częśćciebie chce jej jużteraz, część jeszcze nie. Ta część, której na władzy nie zależy, to prawdziwy ty — Aha, boisz się, że jeśli znajdęsięw Rzymie, władza dobrobyt, wszelkie przyjemności i inne tego typu rzeczy skorumpująmnie? — wyszczerzyłzęby w uśmiechu, oczekując, że zaprzeczę. — Tak. — Nie musiałem patrzećmu w oczy, żeby sięupewnić, iżpojawiłsięw nich strach. — Powiedz Meyerowi, że z powodów, których należy szukaćw twoim życiu duchowym, wolisz pozostaću Czterdziestu Świętych Męczenników. Nie pomyśli źle o tobie. Wręcz przeciwnie. — Nie uważasz, że powinienem znaleźćsięjak najdalej od Georginy? — Powiedziałem ci, co myślę. Roześmiałsięniepewnie i klepnąłmnie w plecy. — Stary, dobry Kevin. Zawsze uczciwy, prostolinijny. Prawdopodobnie masz rację. Wiesz, sama myśl, że mógłbym pozostaću Męczenników, czyni mnie szczęśliwym. Zastanowięsię nad tym i dam ci znać. Trzy tygodnie później, nie skontaktowawszy sięze mną, wyjechałdo Rzymu. Jeszcze tego samego popołudnia, po spacerze z Patem, po raz pierwszy pokonałem Calvina Ohirę w pojedynku na pistolety. Ohira byłamerykańskim Japończykiem w trzecim pokoleniu, tak gorącym metodystą, jak ja katolikiem. Prowadziłeleganckąszkołękarate przy 95. Ulicy. Było to doskonałe miejsce, aby zrzucićz siebie wszelkie napięcia. Miałem czarny pas, ale nigdy nie wygrałem z Calvinem. Pewnego dnia wyciągnąłz szuflady wielki klucz — „magiczny klucz", jak go nazywał— i zaprowadziłmnie do piwnicy, gdzie w wygłuszonym pomieszczeniu urządził nowoczesną strzelnicę. — Musisz byćgotów, gdy żółtki znów nas napadną—^ powiedziałz uśmiechem, ukrywającym zgorzknienie sj odowane zamknięciem w obozie dla internowanych w roku 1940. pułkownik, cokolwiek by powiedzieć— bohater wojenny nie tolerowałpistoletów i rewolwerów, mnie więc one fascynowały. Z dnia na dzieńcoraz lepiej posługiwałem się trzydziestkąósemką, ale Calvin byłwciążlepszy ode mnie. Ażdo tego wtorku. _ Wolałbym nigdy nie narazićci się, gdy będziesz miałbroń— powiedział. — Mam nadzieję, że nigdy naprawdęnie będęjej potrzebował— odrzekłem. Myliłem sięjednak. Miała nadejśćchwila, gdy na małej morskiej wysepce u wybrzeży Włoch moje umiejętności będąbardzo przydatne. 2 października Droga Ellen, Ten list będzie jeszcze bardziej niezręczny i mniej uporządkowany niżwszystkie dotychczasowe. Zawsze wstydzęsięprzelewaćswoje myśli na papier. Ty piszesz tak doskonale, tak prosto i jasno układasz zdania, a ja tworzępotworki, skomplikowane jak wszystko inne w moim życiu. Nawet nie wiem, jak Ci napisaćto, co sięwydarzyło. Właściwie powinnam zadzwonićalbo przyjechaćdo Ciebie. Wstyd nie pozwala mi jednak osobiście powiedziećCi, jaką jestem idiotką. W przeciwieństwie do Ciebie, od kiedy tylko odkryłam swojąpłeć, zabawiałam się, a później na serio pieprzyłam z każdym atrakcyjnym chłopakiem, który sięnawinął. Próbowałam zerwaćz tym, och, Boże, jak bardzo chciałam. Spowiadałam się, obiecywałam, że jużnigdy więcej, błagałam MatkęBoskąo pomoc, a potem spotykałam jakiegośprzystojniaczka i rozpoczynałam wszystko od nowa. Zdawało mi się, że wiem wszystko, co należy wiedziećo mężczyznach. Wyobrażałam sobie, że mogęmiećkażdego, którego zapragnę— no, może z wyjątkiem Kevina. Naprawdękochałam Burke'a. To poniżające. Ja, wyrachowana uwodzicielka, zakochałam się. Był inteligentny, 165 pogodny, zabawny, kiedy byłna to czas, no i należałdo irlandzkiej śmietanki towarzyskiej. Uwielbiałam byćz nim Uwielbiałam letnie miesiące z nim na Cape. Gdy pił, martwiłam się. Wmawiałam sobie, że to minie a i on próbowałodstawić alkohol. Ale kiedy padłw prawyborach w zeszłym roku, a rodzina Kennedych zaczęła g0 unikać (chociaż wciążnie gardzili jego pieniędzmi), na dobre dobrałsiędo alkoholu; czasami przez trzy-cztery dni bez przerwy byłpijany i nie pracował. Zdawałam sobie sprawę, że poślubiam słabego człowieka, bogate, zepsute dziecko. Pragnęłam daćz siebie wszystko, całkowicie się mu poświęcić, chociaż, prawdęmówiąc, nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, jak głupio zrobiłam, wychodząc za niego. Seks między nami nie byłnajistotniejszy, nawet na początku. Myślę, że nikt w to nie uwierzy, ale przed ślubem prawie nie zbliżyliśmy siędo siebie, chyba głównie dlatego, że on nie próbował... no, może kilka razy, ale bez większego przekonania. Oczywiście, niemal natychmiast po ślubie postaraliśmy sięo Sheilę. Dobierałsiędo mnie głównie wtedy, gdy byłtrochę podpity. Byłam gotowa żyći z tym. Seks, mówiłam sobie, to rzecz bez znaczenia. Bóg wie, ile miałam z tego rozkoszy jako nastolatka. Byćmoże wyczerpałam swój limit. Wszystko to tylko wstęp. Teraz dopiero zacznęprzerażającąhistorię. W połowie sierpnia wyjechałam na weekend na Cape. Nic interesującego, tym bardziej że nie otrzymaliśmy z Burkie'em spodziewanego zaproszenia od Kennedych. Jedna z moich studenckich koleżanek z Purchase poślubiła Hindusa, którego rodzina żyje w Ameryce dłużej, niżmogą pamiętaćnasi dziadkowie. Wypoczywali na Północnym Brzegu, tam, gdzie normalnie bywają rodziny białych protestantów, sięgające rodowodem amerykańskim XVIII wieku. Postanowiła wyprawićparty (może za duże słowo) dla dawnych studenckich przyjaciół. Burkęobiecałpopilnować w domu Sheili, a poza tym i Nanny zgodziła siępracowaćw ten weekend. Doba z arystokratami była wszystkim, co mogłam znieść. \V tym towarzystwie Burkętraktowany byłby wyłącznie jak góra muskułów. W sobotę wieczorem powróciłam do domu. Paliły sięwszystkie światła. Sheila chodziła między kratami łóżeczka, brudna, głodna i zapłakana. Nanny nigdzie nie było. (Później dowiedziałam się, że Burkędałjej wolne na wieczór.) Na piętrze jacyśludzie śmiali sięi wrzeszczeli. \V naszym małżeńskim łóżku znalazłam Burke'a, jeszcze jednego faceta w jego wieku oraz dwoje nastolatków: chłopaka i dziewczynę. Byli pijani i zabawiali sięze sobątak, że każde z nich miało zajęte wszystkie swoje otwory. Kiedy weszłam do sypialni, Burkęzaprosiłmnie do wspólnej zabawy. Odmówiłam, a on zaczął krzyczeć, obrzucaćmnie przekleństwami i tak dalej. Obwiniałmnie teżza swój alkoholizm. Domyślasz się, co zrobiłam. Zabrałam Sheilędo samochodu i pojechałyśmy do motelu. Następnego dnia wróciłam do Bostonu i, nie bacząc, że to niedziela, zadzwoniłam do adwokata. W poniedziałek wynajęłam dom w New-buryport, tam, gdzie jest ta słynna szkoła plastyczna. Burkęzadzwoniłz przeprosinami. Nie chciałam z nim rozmawiać. Nie chcęniczego od Burke'a po rozwodzie, tylko Sheili i tego, co sama wniosłam do małżeństwa. Rozmawiałam z księdzem z parafii Newburyport o ewentualnym anulowaniu naszego związku. Nie wykazałzbyt wielkiego optymizmu. Biseksualiści, powiedział, to nie to samo co homoseksualiści. Burkępedałem? No cóż, przynajmniej trochę. Niestety, niewystarczająco dla Kościoła. W każdym razie ja z pewnościąnie będędalej ciągnęła tego małżeństwa. Modlęsięza Burke'a każdego wieczoru wówczas, kiedy modlęsięza rodziców. Jest dla mnie tak samo umarły jak oni. Początkowo myślałam, że w ten sposób grzebięgo żywcem. Teraz wiem, że grzebięjedynie siebie. I prawdopodobnie nic mnie przed tym nie uchroni. Pozdrawiam CięMaureen PS. Przekażteżmoje pozdrowienia Timowi. Kiedy tylko będąznane, poinformuj mnie o wynikach jego egzaminów. 5 października Najdroższa Maureen, Kocham Cię, kocham Cię, kocham, kochani. Chciałabym zabićBurke'a własnymi rękami. Gdybym wciążwierzyła w Boga, pragnęłabym, aby Bóg go przeklął. Wszystko dobrze sięułoży, Maureen, ja wiem, że wszystko dobrze sięułoży. Naprawdę. Czujęsięnie najlepiej (cholera, trzecie dziecko w drodze), jestem wciążzmęczona i, co najgorsze, płaczęnad swoim losem. ProszęCię, zadzwońdo mnie, popłaczemy razem Ellen PS. Bądździelna. Podczas pierwszego semestru nauki przeczytałem Con-traception Johna Noonana i stałem się jednym z tych księży, którzy skłonni byli zmieniaćpostawęKościoła wobec kontroli urodzin. Dla Ellen Foley Curran było jednak i tak za późno. Mary Ann szykowała siędo ślubu (na Boże Narodzenie), a Ellen spodziewała sięrozwiązania w marcu. — To jużtrzecie dziecko, a ona nie ma jeszcze dwudziestu ośmiu lat — zauważyła moja siostra. — Jak dużo będzie ich miała, kiedy osiągnie czterdziestkę? — Tak — westchnąłem. — Jak ona daje sobie radę? — Tylko opieka nad dzieciakami utrzymuje jąna nogach. A Tim ślęczy nad książkami czasami do drugiej nad ranem. Prawie wcale ze sobąnie rozmawiają. No, ale przynajmniej się nie kłócą. Wciążsiękochają, tylko że nie mająw ogóle czasu dla siebie. — Czy Tim zdałlatem końcowe egzaminy? — Oblał— odrzekła Mary Ann ponuro. — Tata uważa, że nigdy ich nie zda. Jest za słaby psychicznie. 1 O 1963 — 1964 — Kiedy Pat wróci z Rzymu na wakacje? — zapytała moja matka. Akurat wychodziłem z basenu. Włożyłem na siebie płaszcz kąpielowy. Jak na początek sierpnia było bardzo chłodno. Tak bardzo jednak potrzebowałem odpoczynku, że opuściłem parafię św. Prak-sedy, nie zważając na fatalną pogodę. — Pod koniec tygodnia, przypuszczam — odpowiedziałem. — Dlaczego pytasz? Spojrzała na mnie znad listu, który akurat czytała. Jej płowe włosy poprzetykane już były siwizną. — Maureen wyjeżdża do Europy — powiedziała w zamyśleniu. — Chce studiować malarstwo w Rzymie. Twierdzi, że ma zamiar rozpocząćnowe życie. — Nie poślubi tego chłopaka z Newburyport? — zapytałem. Za każdym razem, kiedy rozmawiałem z kimśo Maureen, odzywało sięwe mnie to samo głębokie poczucie winy. Matka potrząsnęła przecząco głową. — Mówiłam jużci, że on i jego rodzina to dewoci, a trybunałw Bostonie w końcu odrzuciłjej wniosek o unieważnienie małżeństwa. — Dranie — mruknąłem. Dwa lata obcowania z psychologiąspołecznąupewniły mnie, że polityka Kościoła wobec rozwodów jest bezsensowna. Połowa ludzi w tym kraju w momencie zawierania małżeństwa nie jest zdolna do współżycia w związku, który byłby odzwierciedleniem miłości Chrystusa i Kościoła; a przecieżtakąmiłośćmałżonkowie przyrzekają, decydując sięna miłośćdozgonnąi nierozerwalną. Byćmoże Kościółzmieni stanowisko, może 169 będziemy nagradzaćwiernych anulowaniem małżeństw, tak jak stan Nevada nagradza rozwodami. Dla Maureen i je; Toma Murraya jest jużjednak za późno. — Czy Pat może cośdla niej zrobićw Rzymie? — zapytała matka konspiratorskim tonem. — Sądzę, że mógłby spróbować— odparłem. — p0. czekajmy. Zobaczymy, co powie w przyszłym tygodniu. Każdego miesiąca, regularnie, podczas gdy zmagałem sięz wiedząna studiach podyplomowych, a z życiem — w parafii św. Praksedy, otrzymałem długi list od Pata. Bardzo ciepło wyrażałsięo nowym papieżu, Pawle VI („największy sługa Kościoła w XX wieku"), a wręcz entuzjastycznie o Drugim Soborze Watykańskim. „Następna sesja zmieni bieg historii katolicyzmu", pisał. Listy były bogate w szczegóły, które nie mogły ukazaćsięw gazetach. Pat pisało tym, co kardynał Suenens powiedziałdo Pawła VI następnego poranka po jego wyborze. Pisało nienawiści kardynała Mclntyre wobec czarnych biskupów, i tak dalej. Mimo tych soczystych szczegółów, listy Pata nie były kompletne. Najwyraźniej nie zauważałon różnicy w postawach, jaka zaczyna krystalizowaćsiępomiędzy postępowymi kardynałami z północnej Europy a jego rzymskimi przyjaciółmi i patronami. — Czy gdybyśbyłksiędzem w parafii Toma Murraya, nakazałbyśmu zerwać zaręczyny z Maureen? — matka znów zadała mi pytanie. Jej łagodne, podobne do moich oczy tym razem wpatrywały sięwe mnie ostro, uważnie. — Ha, chcesz sprawdzić, czy nie zmienia sięmoja ideologia! — zawołałem i roześmiałem się. — Nie znam Toma Murraya. Ty i tata ciepło sięo nim wyrażacie. Cóż, skoro Maureen jest w nim zakochana, musi byćw porządku. — Unikasz odpowiedzi — stwierdziła matka. — Jak twój ojciec, a przecieżnie jesteś prawnikiem. Tak, Maureen bardzo go kocha, ale teraz zabrania jej tego nawet Kościół. Patrzyłem na niebo. Przez moment między chmurami ukazałsięskrawek jasnego błękitu, ale zaraz znikł. Wiatr chwiałdrzewami rosnącymi dookoła. — Powinien sięz niąożenić, bez względu na opinię Kościoła — powiedziałem. — Wkrótce stanowisko Kościoła wobec anulowania małżeństw ulegnie zmianie. Maure-n może wyjśćza mąż, mimo że trybunałz Bostonu uważa inaczej. Po prostu poczekaliby oboje kilka lat na błogosławieństwo Kościoła — w moim głosie pojawiało się coraz wiecej goryczy. — Jeśli ten Tom nie chce dla niej trochęzaryzykować, nie zasługuje na nią. _ Ryzykowaćwieczne potępienie nieśmiertelnej duszy? — zdziwiła sięmoja matka; wymawiając ostatnie dwa słowa, zmarszczyła czoło. — Mądry spowiednik utwierdziłby go w takim postanowieniu — powiedziałem ze złością. — Ty możesz im to powiedzieć— odrzekła matka. W jej głosie zdziwienie mieszało sięz rozczarowaniem. Powstałem. — Nikt mnie o to nie pytał. Chcesz piwa? Potrząsnęła przecząco głową. — Tylko nie obudźMary Ann — poprosiła. — Jest bardzo zmęczona. Mary Ann, która za dwa miesiące spodziewała siędziecka, była okazem zdrowia i kipiała radością. Matka martwiła sięo swoje pierwsze wnuczątko o wiele bardziej niżsama Mary Ann. Usłyszałem dzwonek telefonu i pomyślałem, że powinienem podnieśćsłuchawkę, jednak zanim ruszyłem w kierunku aparatu, dzwonienie urwało się. Zapewne Mary Ann jużwstała. Najprawdopodobniej to Steve telefonowałze swojego biura w Chicago. Razem z ojcem mieli przyjechaćwieczorem na długi weekend. Zabrałem z lodówki dwie puszki piwa i jednąpodałem swojemu bratu, Mike'owi, ślęczącemu nad podręcznikiem anatomii. Do pokoju weszła Mary Ann, ubrana w szorty i szerokąbluzkęciążową. Miała niesamowicie bladątwarz i szeroko otwarte oczy. Poruszała sięjak w transie, jak zahipnotyzowana. — Co ci sięstało? — zapytałMikę. Błyskawicznie poderwałsięz krzesła; student medycyny, w połowie przestraszony, a w połowie mający nadzieję, że za chwilębędzie odbierał poród. — Co, och, mi nic, Mikę— odpowiedziała Mary Ąnn i opadła na kanapę. Na zewnątrz wiatr hulał w najlepsze Przerażenie ścisnęło mi gardło. Jużkiedyświdziałem swojąsiostręw takim stanie. — Kto umarł, Mary Ann? — zapytałem, z trudem rozpoznając własny głos. — Tim Curran — odpowiedziała, jakby nie dowierzała jeszcze swoim własnym słowom. — Zmarłpółtorej godziny temu. To byłojciec Conroy. Ellen poprosiła go, żeby do nas zatelefonował. Tim zmarłw szpitalu świętej Anny — w jej szpitalu. Zator mózgu. — Popatrzyła na Mike'a, niepewna znaczenia tych słów. W głębi duszy doznałem irracjonalnego uczucia, że to ja zabiłem Tima, tak jak i ja skazałem Maureen na utratęukochanego Toma Murraya. — To wszystko przez tęnieustannąciężkąpracęi ciągłe zmartwienia — powiedziała Mary Ann, pragnąc zapłakać łzami, które nie chciały napłynąćdo oczu. — Dzieci, stresy, ciągłe napięcie... — Stres nie wywołuje zatoru — powiedziałem, przerywając jej. — Zmarłby nawet wówczas, gdyby byłsamotny i bogaty. — Masz rację, Kevin — odezwałsięMikę. — Nikt nie byłw stanie mu pomóc. — Jestem pewna, że to pocieszy Ellen — powiedziała Mary Ann gorzko. W jej oczach wreszcie pojawiły się łzy. 10 sierpnia Droga Ellen, Jak przypuszczam, myślałaś, że jużnigdy do Ciebie nie napiszę. A jednak stara, dobra Maureen znów sięodzywa. Zdziwisz się, ale jestem w Rzymie, chociażmogłabym byćw Chicago, Bostonie, w Newburyport — gdziekolwiek. Wynajęłam tutaj mieszkanie. Sheila uczęszcza do angielskiej szkoły, a ja bioręlekcje malarstwa. Tym razem na serio bioręsiędo malowania, naprawdę. Mój nauczyciel w Newburyport byłdobry... potem pojawiłsięw moim życiu Tom Murray, znów sięzakochałam, znów wszystko siępopiep-rzyło..- Ale to nie było to samo co z Burke'em. Tom byłna pewno heteroseksualistą. I nie pił. Jego słabąstronąhyła religia; jak sięokazuje, religia może doprowadzićdo tego samego, co skłonność do młodych chłopców. Tom kochałmnie, podobnie jak jego rodzina, nie kochałmnie tylko ten cholerny trybunałz Bostonu. Teraz Tom ma kogośinnego, jak słyszałam. Przykro mi, że brzmi to tak gorzko. Naprawdęgo kochałam. Nie tak jak Burke'a. To była szczera, uczciwa miłość. Rzym jest miłym miastem, choćprzeraźliwie gorącym. Gdy siętu tylko rozgościłam, udałam się na poszukiwanie Pata Donahue. Jest młodym księdzem, który nie może usiedziećw miejscu. Jedna z szacowniejszych tutejszych rodzin, Martinelli, jakby zaadoptowała go, podobnie jak Tanseyowie w Chicago. Majądużo pieniędzy i dużo kontaktów w Watykanie. Chwalą sięPatem na wszystkich swoich dekadenckich przyjęciach —jakby żywcem wziętych z La Dolce Vita, no, jedynie kobiety nie sątak piękne; chwaląsię^chludnym amerykańskim duchownym o szerokich barkach, w doskonale skrojonej sutannie. Pat zapewne sprzedałby duszęswojej babki, byleby tylko awansowaćw hierarchii Kościoła. Źle wpływa na niego świadomośćcierpieńinnych ludzi, na serio traktuje hasła o sprawiedliwości społecznej i naprawdęuważa, że Bóg powołałgo, aby mu służył. Dzieli swoje życie na ściśle przedzielone części i nie pozwala, aby jedna zakłócała funkcjonowanie drugiej. Pewnego dnia spacerowaliśmy razem; uśmiechałsiędo wszystkich i zagadywał życzliwie niemal każdego przechodnia, który nas mijał. Mieszkańcy Rzymu nie przepadająza księżmi (i z wzajemnością); w gręwchodzi ciągle pamięćo starych sporach z papiestwem. Większośćksięży jednak mimo wszystko próbuje uśmiechaćsiędo świeckich, bez wzajemności. Wszyscy obdarowani uśmiechem przez Pata, odwzajemniali mu tym samym! Wydaje mi się teraz bardziej przystojny niżkiedykolwiek, mimo że żywi sięwyłącznie włoskimi, okropnymi potrawami. Skoro jużprzy tym jesteś-my, znów stosujędietę. Jestem jeszcze zbyt młoda, aby bez sensu tracićfigurę. Pat nie jest złym chłopakiem, naprawdę. Jest w stanie wykorzystaćkażdego, kogo potrzebuje, w swoim parciu naprzód, ale gdy to nie wpływa negatywnie na jego karierę, bywa uprzejmy i szczery. Wprost uwielbia Sheilę, udziela mi mądrych wykładów z historii Rzymu i jest czarujący wobec Martinellich (monsinior i jego kuzyn, Alfredo Delucia, to oczywiste pedały). Pozdrowienia dla Tima. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Ściskam CięMaureen Dom pogrzebowy Conelly'ego zatłoczony byłmłodymi ludźmi, którzy pragnęli oddać hołd pamięci Tima Currana, skrycie ciesząc się, że śmierćdopadła właśnie jego, a nie ich. Budynek wypełniony byłzapachem mocnych perfum i więdnących kwiatów. — Zapomniałem już, jak wyglądająirlandzkie pogrzeby — powiedziałPat Donahue przyciszonym głosem. Zaledwie przed kilkoma godzinami przyleciałz Rzymu. — Boże, jak się cieszę, że znów jestem w domu. Ellen trzymała sięz daleka od rodziny Tima. Według Mary Ann i Steve'a, którzy czuwali przy zwłokach w nocy, jego rodzice poszukująkogoświnnego śmierci syna; jako kozła ofiarnego upatrzyli sobie Ellen. Jej własnej rodziny nie było; nie wybaczyli jej małżeństwa i straty pieniędzy, które mogłaby przynieśćjej niewolnicza praca dla matki i ojca. Ellen była gruba nie tylko z powodu piątego miesiąca ciąży. Kalorie zawarte w czekoladzie i słodkich cukierkach zaczęły o sobie dawaćznać. Miała opuchniętą, okrągłątwarz, włosy bez połysku. Wyglądała strasznie, nawet z dużej odległości. Blasku nie straciły tylko jej oczy. Byłem zdruzgotany. — Jak ona teraz będzie żyć? — zapytałPat, gdy tak staliśmy w tłumie żałobników, bez powodzenia pragnąc nie wyróżniaćsięswoimi sutannami. Zwracano na nas uwagę, oczywiście, jednak większośćosób prowadziła przyciszone, chociażbardzo żywe dyskusje. Taki pogrzeb to okazja do spotkania dawno nie widzianych krewnych i nie wolno zmarnowaćani chwili, nawet wówczas, gdy sięstoi w długiej kolejce do pogrążonej w bólu wdowy, aby zapewnićjąo swym współczuciu. Wzruszyłem ramionami. Nie cisnęły mi sięna usta żadne słowa. Patrzyłem na oczy Ellen; na wpółprzymknięte penetrowały ciemnąi chłodnąpustkędookoła niej. A jednak, mimo otyłości, wyglądała młodo w czarnej żałobnej sukni — przytłustawa nastolatka. — To dopiero początek jego życia, Ellen — powiedziałem nieśmiało, gdy znalazłem sięprzy niej. Dotknąłem jej ręki. Była zimna jak lód. Błyszczące oczy na moment skupiły sięna mnie. Cofnęła rękę. — Musiałeśpowiedziećcośtakiego. Och, niedobrze, pomyślałem. — Jestem zdziwiona, ojcze Brennan, że znalazłeśczas, aby tu przyjść. Bez wątpienia, Tim byłby zadowolony, gdyby wiedział, że tu jesteś. — Przykro mi, Ellen... Przepraszam. — Z całąpewnością. Zawsze przepraszasz, prawda, ojcze? Przepraszałeś, że nie możesz przyjść na jego ślub, przepraszałeś, że nie możesz chrzcić.jego dzieci, przepraszałeś, że nie możesz z nim porozmawiaćo jego problemach, przepraszałeś, że nie możesz przyjąćzaproszenia na obiad, przepraszałeś, że nie możesz go odwiedzić. Nie było u niego tak miło jak w domach twoich bogatych przyjaciół, prawda? — W jej głosie nie było ani śladu histerii czy smutku. Nie zmienił sięwyraz jej twarzy. Te surowe słowa ubodły mnie tym mocniej, że zostały wypowiedziane z tak ogromnym spokojem. W domu pogrzebowym nagle zapadła cisza. Ucieszyłem się, że nie ma akurat moich rodziców. — Przepraszam, Ellen — powiedziałem. — Cóżsięstało z niewyparzonym językiem Kevina Brennana? — zapytała szyderczo. — Nie mów, że nic błyskotliwego nie przychodzi ci do głowy! — Nic. — Czy ty wiesz, jak on ciękochał? — kontynuowała. Je; oczy płonęły złością. — Byłeśdla niego ideałem! Czytałnawet te bezsensowne artykuły psychologiczne, które wypj. sywałeś w uniwersyteckich broszurach. Cytowałcięczasami, jakbyśbyłsamąBiblią! Jak bardzo czekałna chociażjedno dobre słowo od ciebie! Nigdy sięnie doczekał! Co cięw gruncie rzeczy obchodzi, czy on żyje, czy nie? Nie dbasz o to, prawda? Nie mogłem zrobićnic więcej, jak tylko przeczekaćten atak. Popatrzyłem na dzieci Ellen, chłopaka i dziewczynkę; oboje mieli te same duże, szare oczy swojej matki i zadarte noski. Dziewczynka miała jużnawet włosy zaczesane w koński ogon. Oczy tych dzieci obserwowały mnie, poważne, nieświadome tego, co dzieje siędookoła, lecz przerażone. — Mylisz się, Ellen. — Nie, wcale nie. Poza tym nie kłopocz sięi nie przychodźjutro na pogrzeb, nawet jeśli będziesz miałna to czas. Tim Curran musiał żyćbez twojej pomocy, więc niech bez twojej asysty zostanie złożony do grobu. — Będęsięmodliłza niego i za ciebie, Ellen — powiedziałem łagodnie. — Oszczędźsobie tego — warknęła z niechętnym grymasem na ustach. — Ani Tim, ani ja nie potrzebujemy twoich modlitw. Opuszczając dom pogrzebowy, widziałem, jak Ellen szlocha w objęciach Pata. 15 sierpnia Droga Ellen, Och, mój dobry Boże, właśnie siędowiedziałam. Co mogęnapisać? Tak mi przykro. Tak bardzo chciałabym byćteraz przy Tobie. Tak bardzo chciałabym cośdla Ciebie zrobić. Cokolwiek. Moja biedna, wspaniała, ukochana Ellen. Wszystko będzie dobrze, wkrótce ból przeminie. Wierzę w to. Musi •gszcze upłynąćtrochęczasu, ale Bóg Cięnie opuści. * Jeszcze jedno. Wiem, jak zła jesteśna Kevina. Wybacz mu, proszęCię. Cóż, taki jest Kevin. Bynajmniej nie zależy mu na Twoim orzebaczeniu. Uczyńwięc to dla siebie, nie dla niego. proszęCię, pisz do mnie Maureen Siedzieliśmy z Patem w moim pokoju w św. Praksedzie, powoli sącząc martini. Marty i Leo Mark od dawna jużspali. — A więc — powiedziałPat, pociągnąwszy spory łyk — miałeśrację, Kevin. Chyba powinienem byłzostaću Czterdziestu Świętych Męczenników. Rzym jest naszpikowany pokusami i wprost przeżarty przez korupcję. Myślę, że dajęsobie radęw zmaganiach z pokusami, ale bardzo żałuję, że ciebie nie ma ze mną. Pomógłbyśmi, gdybym tego potrzebował. — Kobiety? Mrugnąłdo mnie jednym okiem. — Na szczęście nie. Panujęnad sobą, jeśli o to chodzi, chociażulice wprost pełne są wspaniałych dziewcząt. Jak to dobrze, że Maureen jest w Rzymie. Pilnuje mnie. — Jego twarz ozdobiłjeden z najwspanialszych uśmiechów, na jakie było go stać. — A więc, co ciętak kusi? — Władza, pieniądze; sam pobyt w towarzystwie, które niedostępne jest dla zwykłych śmiertelników, to okazja do ciężkiego grzechu pychy. No i Sobór. To fascynująca gra polityczna. Spodobałaby ci się. Na mnie działa jak narkotyk, mimo że bardzo bronięsięprzed uzależnieniem. Ci ludzie... jacy wytworni, elokwentni, chociaż... sam nie wiem, jak to powiedzieć. Jakby w ogóle nie byli ludźmi, nie mieli w sobie żadnych hormonów. Takie wrażenie sprawiają niektórzy biskupi. To nie jest, na szczęście, mój problem. — Znów sięuśmiechnął. — Wciążnie wiesz, czy iśćtądrogą? — Tak, wciążnie wiem, czy uczestniczyćw tej grze o rząd nad duszami. Chociaż wiem, że jest to gra, w której można uczynićwiele dobrego. — Ależteżwiele złego. Ponownie nalałsobie martini do szklanki i poki\va} głową. — Prawdopodobnie masz rację... Powiedz, czy widziałeśostatnio mojącórkę? Czy nie jest śliczna? Teżmusiałem łyknąćalkohol. Spory haust. — Patrick, nie jesteś... — Nie martw się, Kevin. Nie powiem ci, w jaki sposób udało mi sięjązobaczyć, możesz być jednak pewien, że to nie ma nic wspólnego z Giną. Jestem naprawdędumny z tego małego szkraba. Nie ma jeszcze dwóch lat, a szczebiocze jak sześciolatek. — Jesteśszalony, Patrick. Po co to? Po co sięzadręczasz? Czy chcesz zostaćmężem Georginy? — Och, Boże, nie — powiedziałi wzruszyłramionami. — Ale jestem ojcem małej Patsy. Nie uczyniłem wiele dobrego na tym świecie, lecz dzięki niej pozostawiępo sobie coś pięknego. Znów nerwowo pociągnąłem łyk alkoholu. — Uważaj, bo wszystko zniszczysz. Życie swoje, Georginy, Carreyów. — Widziałem jątylko raz, Kevin. I najprawdopodobniej nie zobaczęjej znów tak szybko, jeśli w ogóle. A jednak jestem z niej dumny. Chciałem z tobąpodzielićsięswojądumą. — Po raz pierwszy od przyjazdu na pogrzeb Tima w oczach Pata zabłysnąłstary strach, tak dobrze mi znany. — Przepraszam, jeśli cięuraziłem. — Nie uraziłeś. Przeraziłeś— odparłem. W listopadzie na ulicach Dallas zginąłJohn Kennedy. Bóg zabrałpapieża, prezydenta i Tima Currana. Lecz życie toczyło siędalej. Tydzieńpo śmierci prezydenta na świat przyszedłSteven Kevin McNeil, kolejny rudzielec o zielonych, bystrych oczach. W dzieńBożego Narodzenia urodziłsię Timothy Curran junior, dołączając do Brendana, Karoliny i półtorarocznej dziewczynki, której imienia jeszcze nie znałem. Rzymie biskupi przytłaczającąwiększościągłosów „Owiedzieli sięza liturgiąw językach narodowych; o trzy-Hrjeści siedem lat wcześniej niżprzypuszczałPat. Siły dążące do zmian w Kościele wzięły góręna Soborze, mimo wyraźnej rezerwy Pawła VI wobec parcia ku szybkim nrzernianom. Dokumenty o wolności religijnej i stosunku katolików do Żydów nie ujrzały światła dziennego. Albert Gregory Meyer, obecnie jeden z dziesięciu przewodniczących Soboru, zrobił ogromne wrażenie swymi śmiałymi wystąpieniami, pisanymi głównie przez dwóch błyskotliwych i postępowych uczonych w Piśmie — Franka McCo-Ola i BarnabęAherna. Sukcesy kardynała w Rzymie uczyniły go, ku jego zaskoczeniu, popularnym w Chicago. Martwiłsię bardzo o skutki, jakie przyniesie Sobór. — Nikt tam nie gra fair — powiedziałdo mnie, gdy przybyłem z krótkąwizytądo jego siedziby w Chicago. Opowiedziałem mu o ofercie, jakąmi złożono: po obronie pracy doktorskiej miałem pracowaćw instytucie. Po krótkim namyśle kardynałwyraziłna to zgodę. — Świątobliwi mężowie wykorzystująaparat Soboru w dążeniu do własnych celów. To jest nie fair. — Zaproponowałmi cygaro, znów zapominając, że nie palę. W pierwsząniedzielęnajbliższego Wielkiego Postu wszystkie ołtarze skierowano frontem do wiernych — po raz pierwszy od piętnastu wieków. W Chicago msze zaczęto odprawiaćw języku angielskim. Proboszczowie obawiali sięmasowych protestów. Żadne jednak nie nastąpiły. Ellen mówiła bardzo niewiele podczas przyjęcia. Poszła na nie, ponieważktośz jej przyjaciół stwierdził, że przydałby jej sięrelaks. Przyjęcie wydawałeks-ksiądz wraz z żoną, a uczestniczyli w nim równieżinni byli księża z żonami oraz seminarzyści z przyjaciółkami. W pewnym momencie Ellen odezwała siędo żony eks-księdza „siostro"; łatwo było o takąpomyłkę, gdyż większośćkobiet wyglądała jak zakonnice. Wyjątek stanowiła grupka spokojnych i atrakcyjnych dziew-cząt, które akurat zamierzały wstąpićdo klasztoru. Ellen stwierdziła w duchu, że gdyby była księdzem, którv porzuciłkapłaństwo, nie chciałaby miećnic wspólnego z Koś, dołem. A jednak wszyscy ci faceci wymieniali między sobąplotki z tego kręgu: kto zastąpi Spellmana w Nowym Jorku jaki jest nowy arcybiskup Filadelfii, co powiedziałMichciel Novak i Daniel Callahan. Spożywano zbyt dużo alkoholu, opowiadano zbyt dużo świńskich dowcipów, a powietrze naladowane było erotycznymi niedomówieniami i sprośnymi półsłówkami. Ellen nienawidziła Kościoła za to, co jej uczynił. A teraz ci głupcy czyniąten znienawidzony Kościółobiektem sprośnych żartów. Pomyślała o siostrze Karolinie i zastanowiła sięprzez chwilę, czy ta dobra kobieta nosi teraz stylonowe majteczki. Ażotrząsnęła się, stwierdziwszy, że i w niąuderza atmosfera wieczoru. Młody człowiek o nazwisku Tim Prindeville, spędzający wieczór w towarzystwie wysokiej, kościstej i o wiele od niego starszej kobiety, mówiłwłaśnie o Patricku Donahue. Ten temat interesował wszystkich. — Pat ssie kutasy połowie kardynałów z Kurii — opowiadał. — Wie, co robi. Pewnego dnia zostanie arcybiskupem Chicago. A to będzie oznaczaćkłopoty dla nas wszystkich. — I żadna kobieta w Chicago nie będzie jużbezpieczna — zawtórowałmu partner Ellen. — Pat zawsze byłskory do rozpinania rozporka. Przestała ich słuchać. Poczuła się, jakby nie było jej tutaj z nimi, jakby obserwowała ich wszystkich z ogromnego dystansu. Takie chwile zdarzały sięjej ostatnio bardzo często. Jej partner próbowałzafundowaćsobie seksualne igraszki na koniec wieczoru. Odepchnęła go zdecydowanie. Zdziwiłsię. — Otwórz drzwi do mieszkania, niech chociażwejdędo ciebie na dobranoc — powiedział. — Nic ci nie zrobię. — Nie, chociażbym miała sterczećpod drzwiami przez całąnoc — odparła chłodno. Zrezygnowałw końcu i poszedłsobie. Później przez długi czas siedziała przy oknie, obserwując świat za szybą. Dom byłcichy, spokojny, dzieci równo oddychały, śpiąc snem sprawiedliwego. Noc była zimna, a gwiazdy na niebie zdawały siębardziej odległe niżzazwyczaj. Ojciec rozparłsięwygodnie we wprost niewyobrażalnie wielkim fotelu w swym gabinecie i westchnąłciężko, otwierając dwudziestoczteroletniąbutelkęJamesona ze specjalnych zapasów. Dobiegałsześćdziesiątki, choćwcale nie wydawałsięstarszy niżw dniu, w którym powróciłz Niemiec. — A więc kończysz w czerwcu — powiedziałwesoło. — Wcale młody wiek jak na doktora. _ Jestem, jak to mówią, dojrzałym studentem — odparłem. — Mam ogromną motywację, żeby pozostawićto wszystko jużza sobą, nie mam rodziny, o którąmusiałbym się martwić, lecz mam Kościół, który mnie pogania. — Ja-meson jak grom uderzyłw moje gardło. Zastanawiałem się, jak wielu klientów mój ojciec raczy tak wspaniałym trunkiem. — I co dalej? — zapytał. — Nie wiem. Będękontynuowałbadania. Pewne kręgi sązainteresowane moim piśmiennictwem na temat wpływu społeczności lokalnych na rozwój jednostki. Pozostanęw świętej Praksedzie. Poczekam, ażskończy sięSobór i Wielki Holender zadecyduje, co mam dalej robić — wzruszyłem ramionami. — Jesteśszczęśliwy? — Bawiłsięnożem do otwierania listów. — Oczywiście — odpowiedziałem. — A dlaczego nie? Zawahałsię, odłożyłnóżi z kolei zaczął bawićsięmałąkopertą. — Mój drogi, normalnie nie prosimy cięo żadne przysługi... Uśmiechnąłem się, aby dodaćmu odwagi. — Jestem ci jednak coświnien — powiedziałem. Ojciec teżuśmiechnąłsię. — Ta przysługa byłaby jednak czymśspecjalnym — powiedziałi przystąpiłdo rzeczy: — Podczas obiadu w ostatniąniedzielęodbyliśmy takąrodzinnąnaradę. Zdaje się, że byłeśwówczas zajęty ze swoimi nastolatkami, więc... — Tak — przyznałem ze skruchą. — Żałuję, że nie mogłem przyjść. — Cóż, ustaliliśmy i bez ciebie, że Ellen potrzebuj pomocy. — Jego łagodne oczy obserwowały mnie uważnie — Pomocy? — Tak. Utrzymuje sięz zasiłku, czy wiesz? — NJ wiedziałem. — Tim nie był ubezpieczony, jej własna rodzina wciążnie wybaczyła jej tego małżeństwa, a rodzina Tima gotowa jest pomóc, jeśli Ellen odda im dzieci. Ona musi wrócićdo pracy, chociażw niepełnym wymiarze, aby odzyskać szacunek do samej siebie. Będzie potrzebowała opiekunki do dzieci, pieniędzy na ubrania i tego typu rzeczy. Stwierdziliśmy, że jeśli my jej nie pomożemy, nie uczyni tego nikt. A więc — popchnąłkopertęprzez biurko w moim kierunku — postanowiliśmy, że jej to damy. Dopiłem Jamesona i wyciągnąłem rękępo kopertę. Nie była zalepiona. W środku znajdowałsię czek dla Ellen Foley Curran na dwanaście tysięcy pięćset dolarów. Obejrzawszy go, wsunąłem czek z powrotem do koperty i odłożyłem jąna biurko. — Ona tego nie przyjmie — powiedziałem, żałując, że nie znajdujęsięteraz w jakimś spokojnym miejscu, na przykład na Saharze, gdzie takie problemy nie występują. — To była jednomyślna decyzja — kontynuowałojciec, nie zwróciwszy uwagi na mój komentarz. — Przyjęta bez specjalnej dyskusji. Kwota jest kompromisem. Twoja matka i Mary Ann chciały, aby to było piętnaście tysięcy dolarów. Ja przekonałem je, że Ellen z pewnościąnie weźmie więcej niżdziesięćtysięcy — położyłdłonie na biurku. — Twoja matka i ja zawsze twierdziliśmy, że rodzinne spory trzeba rozstrzygaćna drodze kompromisów. — Ona nie weźmie ani centa — powiedziałem. — Ale nie wnosisz sprzeciwu wobec naszej... troski o Ellen? Bo jeśli tak, musielibyśmy losować, kto ma jej wręczyćkopertę. — Sprzeciwu? — zdziwiłem się. — Nie, oczywiście, że nie. Czujęsiędumny, że jestem członkiem takiej rodziny. Ale i tak Ellen nic nie weźmie. Chyba masz pojęcie o irlandzkiej dumie. Głęboko wciągnąłi wypuściłpowietrze z płuc. __ Dlatego posyłamy ciebie. Ty jądo tego możesz namówić. Popatrzyłem przez okno. Z drugiej strony ulicy wznoszono kolejny drapacz chmur przeznaczony na biura. Przez grube szyby wpadałdo pokoju hałas pracujących młotów pneumatycznych. Późnomarcowy śnieg dopiero co przestał padać. _ Powinieneśbyłsłyszeć, co mi powiedziała przy zwłokach Tima — powiedziałem, nie chcąc teraz patrzećna ojca. — Słyszałem. I właśnie dlatego chcemy, żebyśto ty wręczyłjej kopertę— odparł zdecydowanym, mocnym głosem. — Ellen będzie tak bardzo zdruzgotana z powodu swego wybuchu, że dojdzie do wniosku, iżjest ci winna przysługę. Nic dziwnego, że byłjednym z najlepszych prawników w Chicago. Po raz trzeci nacisnąłem dzwonek przy drzwiach. Może nikogo nie ma w domu, pomyślałem z nadzieją. Ale wówczas usłyszałem w głośniku domofonu znajomy głos, słaby i jakby bardzo odległy: — Kto tam? Zaczerpnąłem powietrza. — Kevin. Po ciszy, zdającej siętrwaćwieczność, zabrzmiałcichy brzęczyk. Pchnąłem drzwi i otworzyły się. Wcześniej miałem poważne wątpliwości, czy przejdętępierwsząprzeszkodę. Budynek śmierdziałzjełczałąkapustą. Ściany klatki schodowej po raz ostatni malowano chyba przed Wielkim Kryzysem. Na drugim półpiętrze bawiły sięjakieśdzieciaki. Na trzecim piętrze czekały na mnie otwarte drzwi. Spodziewałem siębałaganu w mieszkaniu — płaczących dzieciaków, śmierdzących pieluch, podartych dywanów i brudnych mebli. Było tu jednak nadspodziewanie schludnie, czysto, kolorowo i jasno, gdyżprzez kuchenne okno wpadały wesoło promienie słoneczne. Brendan i Karolina 183 uśmiechnęli siędo mnie i powrócili do zabawek. Maria spała w łóżeczku, a Timmy, w ramionach Ellen, ssałbutelkęz mlekiem. Nieporządna w tym mieszkaniu była jedynie matka — otyła i niestarannie ubrana, w podartych pończochach, bez obuwia. Na prostym stoliku przy jej fotelu leżała paczka papierosów, obok, na podłodze, porozrzucane były jakieśtanie książki. Na innym stoliku, w zasięgu ręki, stałtalerzyk z cukierkami. Była jużstarąkobietą, po jej pięknej figurze pozostało wspomnienie, jej dłonie były żółte od nikotyny, oczy zdradzały zmęczenie. Głos miała słaby, a ruchy powolne, ociężałe. — Jak sięmasz, Ellen? — zapytałem, nie potrafiąc w żaden inny sposób rozpocząć rozmowy. Koperta w wewnętrznej kieszeni marynarki zdawała sięwypalaćdziuręna sercu. — Nie cofam ani jednego słowa z tego, co powiedziałam w domu pogrzebowym. — Nie miałem wielkiej nadziei, że cokolwiek cofniesz — odparłem. — Pomyślałem, że możemy jednak mimo to porozmawiać. Kołysała maleńkiego Timmy'ego z czułościąodwrotnie proporcjonalnądo zacietrzewienia, z jakim rozrywała mi serce. — Czy dotrze w końcu do twojego chłodnego, prymitywnego mózgu, że ja go naprawdę kochałam? Nie, z pewnościąnie. Ty nie wiesz, co to jest miłość. Oczywiście, zbyt udane to małżeństwo nie było, ale to nie jego wina. Kochałam go, kochałam go ze wszystkich sił, całą mocąswojej miłości. A jednak nie uczyniłam go szczęśliwym, nie zapewniłam mu ani odrobiny spokoju, właściwie nie dałam mu żadnej przyjemności. Ty i ci twoi przeklęci księża wpoiliście mu tyle strachu i poczucia winy, że bałsiękochać. — Mówiła głosem spokojnym, bez emocji, zdawałoby się, że pozbawionym jakiegokolwiek uczucia. — To ty mówiłeś, że nie może być między nami nic, dopóki nie weźmiemy ślubu, więc siępobraliśmy, nie mając żadnego pojęcia o seksie. Zaszłam w ciążęw zasadzie podczas nocy poślubnej. Mogępoliczyć na palcach obu rąk, ile razy kochaliśmy siępodczas ostatnich dwóch lat naszego małżeństwa. A jednak byliśmy w sobie zakochani. Teraz Tim nie żyje i wszystko sięskończyło. Zaczynałem zmieniaćopinięo sprycie Pułkownika. A jednak nie chciałem Ellen przerywać. Niech wszystko z siebie wyrzuci. Popatrzyłem na książki leżące na podłodze. Nic wielkiego, zwykłe romansidła; a moja Ellen chciała zostaćpisarką, przeczytała całego Dickensa i Scotta już w pierwszej klasie gimnazjum. — Masz prawo byćzła, Ellen — powiedziałem. — Nie podlizuj się, ty nędzny draniu. — Ton jej głosu nie zmieniłsięani trochę. — Czy jesteśw stanie wyobrazićsobie z tej twojej klatki celibatu, że kobieta może mieć żądze i namiętności, które nie ograniczająsiędo zbożnego urodzenia czwórki dzieci w ciągu pięciu lat, że sąrzeczy bardziej pociągające niżbezustanne zmienianie pieluch? — „Klatka celibatu". Całkiem miła jesteś. Jej policzki jakby zaróżowiły się. — Czy zawsze ostatnie słowo musi należećdo ciebie? — warknęła. Usłyszałem głosy dzieciaków, grających na podwórku w koszykówkę. Wstałem. — A teraz posłuchaj mnie, Ellen. Nie wdałem sięw pys-kówkęz tobąna pogrzebie, gdyżtakie zachowanie nie przystoi księdzu w obecności tłumu ludzi. Za to przyszedłem teraz, żeby pewne sprawy wbićci do głowy. Nie zamierzam pozwolićtakiej ociężałej krowie iśćdalej przez życie ze świadomością, że pokonała Kevina Brennana w potyczce na słowa. — „Ociężałej krowie"! Co ty, do diabła, sobie wyobrażasz? — Zamknij sięi wysłuchaj kilku słów prawdy! — krzyknąłem. — Wysłuchaj, bo jestem jedynym człowiekiem, który ci je może powiedzieć. Jesteśgrubą, zdziwaczałąneurotyczką, poprzez bezustanne żarcie i palenie papierosów wpędzasz siędo grobu. Całe twoje zainteresowania to prymitywne programy reklamowe! — Zgadywałem, ale, zdaje się, strzeliłem celnie. — I głupie romansidła. To nie wróci Timowi życia, nie pomoże tym dzieciom dorosnąći wreszcie nie pomoże w niczym tobie. Biedna Ellen, cierpiące, żałosne popychadło. Jesteśidiotkąi będęci to wciążpowtarzał, o ile sięnie zmienisz. Kiedy tak maszerowałem dookoła pokoju, wydzierając sięna nią, przez cały czas śledziła mnie wyblakłymi, szarymi oczami. — A co mam zrobić? — wrzasnęła do mnie. — Przede wszystkim przestańpalić! — Nachyliłem sięi wrzuciłem paczkę papierosów do kosza stojącego w kącie pokoju. — Przestań żreć! — Cukierki poleciały za papierosami. — Pozbądźsię tego! — Kopnąłem stertęksiążek. — I schudnij ze dwadzieścia funtów. Wstała, podeszła do pustego łóżeczka, obok tego, w którym spała niezakłóconym snem Maria. Delikatnie ułożyła Timmy'ego i powróciła na swoje miejsce. — Może i trzydzieści — powiedziała. — A potem, ojcze? Co potem? — Wróćdo pracy w świętej Annie lub Loretto. Użyj wszystkich sił, aby znów nabrać wiary w siebie. A potem znajdźsobie jakiegośmężczyznę. — Jużmiałam mężczyznęi nie chcęinnego. — Ellen walczyła ze łzami. — Chcesz czy nie chcesz, lepiej siępostaraj! — krzyknąłem. — Twoje dzieci potrzebująojca, ty potrzebujesz męża, a na świecie sąmiliony facetów, którym potrzebna jest taka kobieta jak ty! — Z wściekłości zabrakło mi tchu. Spróbowałem sięuspokoić. — I, na miłośćboską, przestańw końcu użalaćsięnad swoim losem. Wiesz co, Ellen? Wkrótce twoja żałoba gówno będzie kogokolwiek obchodzić, więc szybko o niej zapomnij. — Czy w ogóle jest we mnie coś, czego nie powinnam zmienić, Kevin? — zapytała, wpatrując się w podłogę. — Tak, twoje szare oczy powinny błyszczećtak samo jak teraz, kiedy jesteśna mnie wściekła. Uniosła głowę. Na jej ustach błąkałsięcieńuśmiechu. — Założęsię, że zrobiłeśkawałdrogi tylko po to, żeby obdarzyćmnie tym komplementem. W tym momencie przypomniałem sobie, po co naprawdętu przyszedłem. Cały płomieńzłości, który we mnie płonął, w jednej chwili wygasł. Usiadłem ciężko na kanapie. — Czy to wszystko, Kevin? — zapytała cicho. — Och, Boże, Ellen. Tak nakrzyczałem na ciebie... — nie wiedziałem, jak przejśćdo rzeczy. — Cóż, chciałbym, żebyśwyświadczyła mi przysługę. Znów cieńuśmiechu na ustach. Dalej, śmiało, Kevinie Brennan. — Nieczęsto sięzdarza, żeby Pułkownik czegośode mnie żądał. Zapragnął, abym coś zrobiłi... i potrzebujętwojej pomocy. Zmarszczyła czoło, a ja wyciągnąłem z kieszeni kopertęi wyciągnąłem jąw kierunku Ellen. — Musisz przyrzec mi, że tego nie podrzesz. — Nie bądździeckiem, Kevin. Oczywiście, przyrzekam, że nie podrę— powiedziała niecierpliwie. Wzięła ode mnie kopertę, otworzyła ją, popatrzyła na czek i rzuciła kopertęwraz z czekiem na podłogę. — Nie zależy mi na łasce twojej rodziny! Podniosłem czek i kopertę; czek włożyłem na miejsce i położyłem wszystko na stoliku. — A czy zależy ci na naszej miłości? Przez jej twarz przebiegłgrymas bólu; jakbym wbiłnóżw jej klatkępiersiową. — Dlaczego, Kevin? — zapytała. Walczyła ze łzami napływającymi jej do oczu. — W ubiegłym tygodniu odbyła sięnarada rodzinna. Nie uczestniczyłem w niej — dodałem szybko, aby Ellen nie pomyślała, że czek to mój pomysł. — Ale, gdy Pułkownik powiedziałmi, zgodziłem się... — I prawdopodobnie gryzłeśsię, że sam wcześniej o tym nie pomyślałeś. Mówiłem dalej, zignorowawszy jej słowa. — Uważamy, że musisz wrócićdo pracy, chociażby w niepełnym wymiarze, a to oznacza koniecznośćzatrudniania gospodyni, kupienia czegośporządnego do ubrania i jeszcze mnóstwa innych rzeczy. Wszyscy ciękochamy — mówiłem, zdając sobie sprawę, iżtwarz Ellen wykrzywia sięw coraz większym bólu — a więc stąd ten czek. — Nie dostanępracy na półetatu w Loretto. Potrzebująsióstr na oddział psychiatryczny tylko w pełnym wymiarze — powiedziała, widząc, jak zamyka siępułapka przygotowana przez Brennanów. — Chyba nie sądzisz, że Pułkownik pozostawi cośtakiego przypadkowi? Oczywiście, przyjmącięw Loretto z powrotem na półetatu. — Jakie stawiacie warunki? Co będęmusiała robić? — Gdyby to zależało ode mnie, przeszłabyściężkąszkołę. Kilka dni pracy w tygodniu, kilka funtów do zrzucenia obowiązkowo co miesiąc i co jakiśczas jakaśdobra książka, którą musiałabyś przeczytać, żeby zapomniećo tej makulaturze. Szczęśliwie sięskłada, że moja rodzina to ludzie łagodni jak baranki. Nie stawiamy żadnych warunków. Taki czek będziesz otrzymywaćco roku, dopóki nie uznamy, że jużwięcej ci nie potrzeba. — Czy to pożyczka? — Nie, nie jesteśmy bankiem. Natomiast sprawiamy prezenty tym, których kochamy. Wstałem i ruszyłem w kierunku drzwi. Ramiona Ellen zwisały bezładnie, nieruchawe ciało niechętnie poddawało sięrozkazom wypływającym z mózgu. Patrzyła na kopertę, jakby zrzucona została do jej mieszkania z latającego talerza. — Kevin, ja nie chcęwybierać— powiedziała głosem, który byłpełen bólu. — Wybieraćmiędzy życiem a śmiercią? — zapytałem z rękąna klamce. Pokiwała głową. — Ellen, my wybraliśmy za ciebie. — Otworzyłem drzwi. Gdy je za sobądelikatnie zamykałem, Ellen wciążwpatrywała sięw kopertę. 1965 12 lipca Droga Ellen, Znów jestem w Rzymie, po nudnym niedzielnym popołudniu niedaleko Tivoli. To górski region, gdzie zmęczeni rzymscy arystokraci wypoczywająw gorące niedziele od czasów Romulusa i Remusa. Rosnątu wspaniałe drzewa, w cieniu jest zawsze chłodno i nie ma okropnego rzymskiego smogu. Miejsce wprost idealne dla pałacu przyjemności takiego, jak Casa Martinelli. Kobiety sątu cholernie piękne, że ażchce sięwyćz zazdrości. Mężczyźni to chodzące imitacje Rudolfa Valen-tino. Przez całe popołudnie rozmawialiśmy leniwie o rzeczach zupełnie nieistotnych, ale czasami śmialiśmy sięi cynicznie komentowaliśmy finansowe posunięcia niektórych ważniejszych osób z Kurii. Naszymi gospodarzami byli: monsinior Martinelli, patron Pata i znany pederasta, oraz jego matka, księżna Martinelli, która zapewne przekroczyła niedawno pięćdziesiątkę, ale wygląda przynajmniej o piętnaście lat młodziej. Ma dwie piękne „służące", które nonszalancko klepie po pupach, kiedy biegająw tęi z powrotem z kawąi trunkami. Sąrównie urodziwe jak dwaj młodzi klerycy z otoczenia monsiniora Martinellego. I oni, i jeszcze kilka innych, starannie dobranych postaci, składająsięna obraz jakby domu Borgiów, z tym, że Martinelli uważają Borgiów za parweniuszy. Marmurowe łuki i wspaniałe tarasy pałacyku zbudowano, kiedy Borgiowie jeszcze uprawiali ziemięw Hiszpanii. Nikt nie wydaje sięw najmniejszym stopniu zaszokowany perwersyjnościątego miejsca. Jak powiedziała mi księżna swoim modulowanym głosem, kardynałRodrigo Marti-nelli, założyciel klanu, wybudowałten pałac w XV wieku, każąc go złożyćz dwóch skrzydeł: jednego dla swojego bambini, a drugiego dla swojej bambinae. Nie miała bynajmniej na myśli dzieci. — Jesteśmy jedynymi normalnymi ludźmi w tym miejscu — szepnęłam do Pata. — Ciii — syknął. — To bardzo stara rodzina, uważana za jednąz najbardziej oddanych papiestwu. Później Tonio — monsinior — przyłączyłdo nas, ucałowawszy mojądłoń, jednak jego silne, brązowe oczy spoczywały na Patricku nawet wtedy, gdy mówił: — Nasz górski domek to doskonałe tło dla twojej dzikiej urody, siniora. — Jego cienkie wargi, nadające mu wyraz okrucieństwa, wyginały sięwówczas w nawet miłym uśmiechu. Później, gdy jużpo zmroku wracaliśmy do Rzymu, Pat jakby zacząłsiębronić: — Oni sąo wiele mądrzejsi i sprytniejsi od nas, Mau-reen — powiedział. — Są bardziej cyniczni i bezwzględni. A seks? Nie ma w Kurii takiego znaczenia jak w ubiegłym stuleciu, kiedy niektórzy mężczyźni obejmujący tron papieski mieli dzieci. Większośćz nas dotrzymuje swych ślubów. Nie miewamy kochanek ani ślicznych chłopczyków. — Byćmoże — odparłam. — Ale nie zmieni to faktu, że Tonio jest pedałem i ma na ciebie oko. — Wcale nie! — krzyknął. Zezłościłsię. — Poza tym nie chcę, Maureen, żebyś myślała, że robię karieręw Kościele, podstawiając swój tyłek monsiniorom. Poprosiłam go, mówiąc, że nie wątpięani w jego niewinność, ani w heteroseksualizm. Lecz wciąż jestem niespokojna. Patowi zdaje się, że jest bardzo sprytny i potrafi wykorzystać Martinellego. A ja jestem pewna, że wkłada głowęw paszczękrokodyla. Masz wykształcenie psychiatryczne. Proszę, doradźmi coś. Ą^MJfe&Sl Sheila właśnie przeszła letniągrypę. Mam nadzieję, że Twoje dzieci trzymająsię dobrze, a z pracy jesteśzadowolona. Ściskam CięMaureen 30 lipca Droga Maureen, UdzielęCi rady, skoro o to prosisz. Trzymaj Pata z daleka od tych kanalii. On wciążjest dzieciakiem z West Side. Spodobałmi sięTwój opis pałacyku. Chciałabym widziećK.evina Brennana w twoim towarzystwie. Założęsię, że potraktowałby Martinellich z otwartąpogardą— jedynym uczuciem, jakiego oni nie tolerująwobec siebie. Bren-nanowie, nawet Mary Ann, którąkocham z całego serca, nie ulegają, tak jak ja, ty, Patrick czy Martinelli, zmysłowym grzechom kardynalnym. Irlandzka tradycja opiera sięraczej na dumie, gniewie, nienawiści i zemście. W gruncie rzeczy wahałabym się, czy powinnam przyjąćich postawę. Z dzieciakami w porządku. To dobrze, że z Sheila jest lepiej. Jestem zmęczona i samotna. DziękujęCi za modlitwy. Nie mogąprzynajmniej zranić. Twoja Ellen — Żaden z nich nie ma nic przeciwko twoim Żydom — powiedziałbrodaty franciszkanin o łagodnym głosie i akcencie Irlandczyka z Wexfordu, wskazując brodąpurpurowy strumień biskupów, wynurzający sięspod portalu św. Piotra. — To tylko chrześcijańscy Arabowie występująprzeciw temu dokumentowi. Byłem w Rzymie zaledwie od tygodnia. Niebo nad bazylikąbyło wprost kryształowo błękitne. Sama kopuła zdawała sięwręcz biała w oślepiającej jasności poranka. Biskupi Kościoła Rzymskokatolickiego w wielokolorowym splendorze przemieszczali siępowoli przez plac św. Piotra, zmierzając ku samochodom i autobusom. — Chcesz powiedzieć— odezwałem sięzaczepnie, odstawiając filiżankęz herbatą, aby jej nie rozlać— że papieżwstrzymuje tędeklaracjęz przyczyn politycznych? — Potępienie antysemityzmu — wtrąciła sięMaureen — nie przysporzy mu popularności i wykończy chrześcijańskich Arabów. — Wstała z krzesła. — Zamówięsobie jeszcze kawy. Patrzyłem za niązbliżającąsiędo barowego kontuaru. Jej figura zaokrągliła się. Dla kogoś gustującego w dobrze zbudowanych kobietach kilka funtów wagi więcej u Maureen zdawało się czymśwręcz pożądanym. Niepożądane było natomiast z pewnościązmęczenie, wyraźnie widoczne w jej oczach. — Powiedz mi, ojcze Kevinie — zacząłDermot McCarthy — czy twój człowiek, Holender, poparłby tędeklarację? Mój szef nieustannie zastanawia sięnad tym. — Zdałby sięna Spellmana, który jako kardynałjest członkiem Komitetu Amerykańsko-Żydowskiego. — Nie zamierzałem mówićwszystkowiedzącemu Dermotowi McCarthy'emu, że „mojego człowieka", Meyera, podczas naszej jedynej dłuższej rozmowy w Rzymie nurtował wyłącznie problem aktualnej pogody w Chicago. — Kuria wypowie sięwkrótce na temat Żydów, ojcze Kevinie — westchnąłDermot. — Na razie chyba świadomie podgrzewająnastroje. Z pewnościąnie będzie w tej deklaracji nic o wolności religijnej. Maureen powróciła do stolika z herbatądla mnie, a kawami dla siebie i Dermota. Dermot bezmyślnie grzebałwidelcem w ciastku kremowym. — Cóż, powiem wam coś— zdecydowałsięwreszcie. — W tej zabawie stawkąsą ogromne pieniądze. — Znów ten uśmiech św. Franciszka. Po chwili Dermot byłna nogach i szybkim krokiem zmierzałw kierunku Watykanu. — Nie wierz temu fałszywemu irlandzkiemu uśmiechowi, Kevin — powiedziała Maureen do mnie. — Czasami wydaje mi się, że jest mu zbyt trudno zakreślićgranicęmiędzy tym, co jest rzeczywistością, a tym, co chciałby, żeby niąbyło. — Bawiła siękosmykiem swoich krótko przyciętych, ciemnych włosów. Rzeczywiście, wyglądała na bardzo zmęczoną. _ Maureen, co możemy dla ciebie zrobić? Mimo ślubu Toma, unieważnienie małżeństwa... Natychmiast przerwała mi. —— Do cholery, Kevin, o co ci chodzi? Czy nie potrafisz bawićsięgrą, która odbywa siętutaj? Jakąprzyjemnośćsprawia ci grzebanie sięw zawiłościach mojego małżeństwa, w przygodach miłosnych Pata czy w samotnym wdowieństwie Ellen? Założęsię, że na tym polegała również twoja praca w parafii. Czy nie sprawia ci radości praca naukowa? Dlaczego na siłę szukasz zmartwień? Dlaczego martwisz sięmną? Przecieżdla mnie i tak wszystko jest już stracone. — Nie jest stracone, Maureen, a poza tym lubięmartwićsięo ciebie. Ten zmęczony wyraz twoich oczu rozdziera mi serce. Dlaczego tak jest? Bądźprzez chwilępsychologiem. Mały chłopiec dorasta, podczas gdy jego wspaniały ojciec gdzieśdaleko bije sięza swój kraj. Uczy się, jak opiekowaćsięmatkąi młodszym rodzeństwem. A potem, przez resztę życia pomaga innym ludziom. I czasami bywa w tym bardzo dobry. — Och, Boże, Kevin — krzyknęła przerażona. — I na tym polegały twoje śluby kapłańskie? Wycofaj sięz tego jak najszybciej. — Niby dlaczego? Lubięmartwićsięza innych ludzi. Uniosła filiżankęz kawą, a potem nietkniętąodstawiła na mały podstawek. — I jesteśszczęśliwy? — A dlaczego nie? Przechyliła sięnad stołem i pocałowała mnie. Pocałowała mnie w cieniu bazyliki św. Piotra, nie dbając o skandal, który mogłaby w ten sposób wywołać. — To za to, że jesteśtaki kochany i tak bardzo sięmnąprzejmujesz. I nie martw się Tomem Murrayem. To świnia. Nie wiem, co kiedykolwiek w nim widziałam. Bardzo późno powróciłem do Villanova House, gdzie mieszkałem, i prawie natychmiast poszedłem do łóżka. Śniłem nie o Maureen, ale o Ellen. Znów byłem w Loretto Hospital, tak jak wówczas, w kilka dni po wręczeniu Ellen tej koperty. W moim śnie Ellen goniła mnie z ostrym nożem. Jakiśhałas za oknem obudziłmnie na chwilęprzedtem, zanim zaczęła mnie kastrować. Minęły dwa miesiące od mojej wizyty w szpitalu, a ja wciążczułem sięponiżony. Odwiedziłem wtedy Mary Tan-sey; biedna kobieta nie zasługiwała na takąkarę, jakąbj rak płuc. Jeden z moich parafian leżałna oddziale psychiat| rycznym. Przez chwilęzastanawiałem się, czy go odwiedzić Bardziej bałem się, że nie zobaczętam Ellen, niżtego, że j^ zobaczę. Moja niepewnośćtrwała bardzo krótko. Jużpo chwil) ujrzałem Ellen z dużym notesem w ręce, otoczonąprz grupępielęgniarek i praktykantek. — Cześć— powiedziałem niepewnie, gdy spojrzała n^ mnie chłodnym wzrokiem. — Dzieńdobry, ojcze — odparła. — Pan McClutche jest w pokoju 417, jeśli ojciec chciałby go odwiedzić. Jeg<| stan siępoprawia. — Zdaje się, że i ty masz sięcoraz lepiej — stwierdziłem. Widzę, że zrzuciłaśjużco najmniej połowęnadwagi. Cz przeczytałaśostatnio jakąśdobrąksiążkę? Nastąpiła grobowa cisza. Wargi Ellen zbielały, a ócz zapłonęły wrogością. — Przepraszam cię— powiedziałem. — Robięz siebie idiotę. Tak bardzo bałem się, że kiedy cię zobaczę, nie będęwiedział, co powiedzieć. Znów spieprzyłem sprawę. — Rzeczywiście — przytaknęła zimno. — I bardzo cięproszę, przyjmij do wiadomości, że niezależnie od tego, jak bardzo powinnam byćwdzięczna twojej rodzinie za jej szczodrość, wcale nie muszępodlegaćnadzorowi z twojej strony. Ellen odwróciła sięi sztywnym krokiem zaczęła oddalaćsięode mnie długim korytarzem. Poszedłem do pokoju Joe McClutcheya. Kiedy wychodziłem, nigdzie jużnie zauważyłem Ellen. Po przebudzeniu wziąłem prysznic i poszedłem do wspólnego pokoju, znajdującego sięna końcu amerykańskiego korytarza w Villanova. John Quinn, chicagowski ekspert od prawa kanonicznego, z oddaniem godnym większej sprawy pilnował, aby zawsze znajdowały siętam co najmniej dwie butelki Jamesona. W duchu chwaląc tęjego postawę(w duchu — gdyżw pokoju nie było akurat nikogo, do kogo mógłby01 sięgłośno odezwać), nalałem sobie do szklanki całkiem sporą porcję, uzupełniając jąkostkami lodu z maszynki, którąrównieżQuinn tu dostarczył. W tym czasie w Rzymie znajdowały sięjedynie dwie maszynki do lodu: druga stała w Chicago House i była prezentem Quinna dla kardynała. — Czyżbyśraczyłsiętutaj Jamesonem? — niespodziewanie usłyszałem miły, sympatyczny męski głos. — Cholera, Kevin, zdaje się, że tylko my dwaj w całym mieście doceniamy walory tego trunku. John Courtney Murray byłwysokim i chudym facetem; miałprzynajmniej sześćstóp wzrostu. Łysy, nosiłgrube szkła i znany byłz błyskotliwego pióra. Jużprzed wielu laty zakazano mu pisać na temat stosunku Kościoła do swobód religijnych. Podczas pierwszej sesji Drugiego Soboru Watykańskiego wyklęto jego teksty, jednak w następnych sesjach uczestniczyłjako ekspert, na zaproszenie kardynała Spel-Imana. Obecnie pracowałnad tekstem dotyczącym jego ulubionego zagadnienia, tekstem, który z powodzeniem mógłby wywołaćrewolucjęw katolickim pojmowaniu wolności. Usiedliśmy na twardych krzesłach i powoli zaczęliśmy sączyćtrunek. — Nie muszęci chyba mówić, Kevin — odezwałsię— że będzie ogromnąkatastrofą dla Kościoła, jeżeli deklaracja o wolności religijnej nie ujrzy światła dziennego. Czy wyobrażasz sobie katolicki kraj, w którym Kościółdopuszcza, a wręcz zachęca do prześladowania mniejszości wyznaniowych? — Opróżniłszklankędo dna. Jak zauważyłem, nie skaziłswojego trunku lodem. — Teraz — kontynuował— nie zdziwięsię, jeżeli przeciwnicy deklaracji zechcą wykorzystać ojca Donahue, który, jak mi wiadomo, jest twoim przyjacielem. To błyskot-liwy, młody mężczyzna, czarujący i inteligentny. Ale może łatwo ulec wpływom tych dwulicowców. Musimy 'byćczujni. Czy możemy na ciebie liczyć? — Zajmęsięnim — powiedziałem z szerokim uśmiechem l października Droga Ellen, Dziświeczorem czeka mnie kolejne wielkie party, chcęjednak skończyćten list, zanim zacznęsię przygotowywaćdo wyjścia. Nie wiem, co począćz Patem. Rodzina zupełnie straciła go z oczu, jakby sięich wyrzekł. Zaczęło sięto, kiedy pracowałw parafii Czterdziestu Świętych Męczenników. Liczyli na to, że będzie spędzałz nimi każdy niedzielny wieczór, a on nie miałdla nich czasu. Jego matka planowała chyba jużpodczas jego seminaryjnych lat, że co tydzieńbędzie go pokazywaćznajomym. Nic z tego; rzadko bywałw domu, parafia była dla niego wszystkim. Ściśle związałsięz ludźmi, którzy dawali mu duże pieniądze, na przykład na utrzymanie parafii, jak Tanseyowie (Boże, świećnad jej duszą) i Carreyowie. Myślęzresztą, że zawsze uważał rodziców za nudziarzy. Nie usprawiedliwiam go, chociażrodzina go nie rozumiała. Krewni nie mogli pojąćco robi, i niezbyt chętnie patrzyli na jego pracęw murzyńskiej parafii. Poza tym byli bardzo źli, że nie znalazłdla rodziny ani chwili czasu przed dwoma laty. Wczorajszy list od jego matki wprost rozdarłmi serce — nie mająod Pata wiadomości, zdradziłich, o wiele bardziej interesuje sięswojąkarierąniżrodziną. Obawiam się, że to prawda, ale chyba sami są sobie winni. Ich wizja dobrego księdza sprowadza siędo tego, co ojciec Conroy robiłw naszej parafii dokładnie dwadzieścia lat temu. Czasami Pat mówi, że chciałby zrezygnowaćz tego wszystkiego, powrócićdo Czterdziestu Świętych Męczenników i spędzaćniedziele z rodziną. Gdyby miałchoćodrobinę więcej odwagi i odrobinęmniej ambicji, podążyłby za tym impulsem i byłby szczęśliwym księdzem. Nie zamierzam namawiaćgo jednak do tego. Sam musi podjąćdecyzję. uej, zabrzmiało to, jakbyśsłyszała Kevina, prawda? vtoże jego sposób myślenia jest zaraźliwy? W każdym razie dzisiaj rano wypiłam z Kevinem kawę. Wiem, że go nienawidzisz, a ty wiesz, że ja uważam, iżnie powinnaśgo nienawidzić, nie napiszęwięc o tym nic więcej. Założęsię, że chciałabyświedzieć, jak działa on na mnie, będąc w tym samym wieku, w którym Chrystus umarłna krzyżu. Raczej trudno mi jest odpowiedzieć. W pewnym sensie mniej go lubię, a w pewnym lubięgo coraz bardziej. Chcępowiedzieć, że Kevin jest obecnie jeszcze bardziej cynicznym, bezwzględnym i zimnokrwistym facetem niżdotąd. A jednak... jednak... nie ulega wątpliwości, że jednocześnie posiada dużąinteligencjęi wrażliwość. Chyba pamiętasz, jak smutne potrafiąbyć jego zielone oczy. Pat pragnie zostaćbiskupem. Ja chcęzrobićcośpożytecznego w życiu. Ty chcesz zostaćpisarką, nie mam wątpliwości. A czego chce Kevin? Nie wiem. Powinnaśzawrzećz nim pokój. Wiesz, że w końcu i tak to zrobisz. Dlaczego już teraz nie mieć tego z głowy? A więc do dzieła. Ściskam cięMaureen Jak wszystkie przyjęcia u Maureen, i to odniosło wielki sukces. Pat dziwiłsię, że Maureen tak przekonywająco potrafi udawaćzainteresowanie sprawami Soboru, w rzeczywistości zupełnie o nie nie dbając. Jej nie dokończone obrazy, niedbałe porozrzucane po starym pałacu przy Piazza Farnese, z tygodnia na tydzieńpozostawały w coraz większym zapomnieniu. Maureen zaniedbywała sztukędla polityki. Pat czułsięwinny tego stanu rzeczy. Szkice zdradzały duży talent drzemiący w Maureen. Jeden z jego włoskich przyjaciół, Fredo DeLucca, kuzyn Antonia Martinełłego, uznałtalent Maureen za wart starannego pielęgnowania. Dermot McCarthy krążyłpo pokoju, jak zwykłe uroczy i czarujący. Właśnie wdałsię w poważną konwersacjęze szczupłą, jasnowłosą żonąangielskiego reportera. McCarthy, we franciszkańskiej sutannie, poświęcałsporo uwagi kobietom podczas spotkańu Maureen. Trudno odgadnąć, co ma zamiar zrobić, jednak wzrok nieuchronni zdradzałogarniające go pożądanie. A Angielka była zmęczona Rzymem i z łatwością ulegała czarowi sympatycznego Irlandczyka. Maureen postanowiła już, że swój czas i energiępoświęci dla kariery Pata. Byli starymi przyjaciółmi, którzy po latach znów spotkali sięw pięknym, ale bezdusznym mieście. Razem wybierali mieszkanie dla Maureen, razem przyjmowali nianiędla Sheiłi, nauczycielkę. Pat nie prosił Maureen o wydawanie wieczornych przyjęć, ona sama wyczuła, że Pat potrzebuje jakiegośmiejsca poza Chicago House, aby spotykaćludzi i samemu byćwidywanym. Flegmatyczny Meyer nie pasowałdo tych spotkań, toteż wpadałtylko na chwilkę, dodając im blasku, i natychmiast znikał. Rzymianie stawali siębardzo tolerancyjni wobec wszelkich związków międzyludzkich. Amerykańscy dziennikarze zdawali sięnie dostrzegaćniczego niestosownego w bliskich kontaktach pomiędzy młodym duchownym a jego bogatąpatronką. Od czasu do czasu Pat próbował wyjaśniać, że oboje znająsięjużod dzieciństwa, bojąc się, aby nikt nie potraktowałopacznie ich znajomości. Teraz i Kevin byłw Rzymie. W jednym z pokojów potakiwałspokojnie głową, słuchając wywodów Antonia. Na jego twarzy jak zwykle malowało sięledwo widoczne zniechęcenie. Do innego pokoju Pat wniósłpółmisek z salami, po drodze mijając Hansa Kunga, pogrążonego w poważnej rozmowie z innym teologiem. Jednąz przyczyn, dla których należało organizowaćtakie spotkania, wyjaśniłPat, było to, że gromadziły razem członków opozycyjnych frakcji. Podczas nich mogli sięwzajemnie poznawaći nabieraćwobec siebie respektu. W pokoju tłoczyli sięważni i znani dziennikarze, ludzie, którzy kształtowali obraz Soboru, jaki wychodziłw świat. Przyjęcia Maureen były jużsłynne w całym Rzymie. To tutaj ćwiczono swoje zdolności kształtowania sposobu myślenia całego świata. I Pat z zadowoleniem korzystałz tej możliwości. Pat zauważył, że Kevin uważnie słucha monsiniora Mar-—nellego. Górując nad wytwornym kurialistąco najmniej dwie trzecie stopy, Kevin wydawałsię niewzruszony wobec . 0 argumentacji. Cóż, obaj byli pragmatykami, obaj po-tzukiwali kompromisowych rozwiązań, obaj rozumieli ludzkie zachowania. Pat pomyślał, że Kevin powinien przywiązywaćwiększąwagędo stroju. Czarne marynarki i czarne swetry mogły być dobre na uniwersytecie, ale nie na modnym party w centrum Rzymu. _ Twój przyjaciel opowiada mi ciekawe rzeczy o psychologii Amerykanów — powiedziałTonio, a jego białe zęby zalśniły w szerokim uśmiechu. — Tak wiele jeszcze musimy się nauczyć. Uważam, że powinien zostaćbiegłym Soboru. Może kardynałMeyer mógłby doprowadzićdo tego jużod następnej sesji, co? — Kardynałuważa, za zanim Kościółzacznie braćpod uwagęsłowa psychologów, nastąpi kolejny Sobór — stwierdziłKevin. — Kevin, czy mógłbyśjutro zjeśćlunch U Sabatiniego ze mnąi z Maureen? — zapytałPat niespodziewanie. A na boku dodał, zwracając siędo Tonią: — Monsinior, we troje bawiliśmy się w piasku jako małe dzieci, a w tym mieście nie znaleźliśmy jeszcze czasu, żeby spokojnie porozmawiać. — Ależrozumiem cię, oczywiście. — Tonio łaskawym gestem rozłożyłręce. — Zobaczymy, może Felici wypuści biednych ojców kongresowych dziesięćminut wcześniej, będziesz mógł więc złożyćzamówienie przed popołudniowym tłokiem. — Lunch? Dlaczego nie? — dopiero teraz zareagowałKevin. Ażnadto wyraźnie widaćbyło, że nie jest zachwycony tąperspektywą. Pat ruszyłdalej. Całe mieszkanie było jużw tej chwili zatłoczone: siedemdziesięcioro pięcioro gości, wszyscy „bardzo ważni". Żona angielskiego reportera, tylko trochępijana, wciążrozmawiała z Dermotem McCarthym, który dyskretnie ujmowałjąpod ramię, odrobinęnaruszając granice dobrego wychowania. Na zmianępalili jednego papierosa. Nie było 199 wątpliwości co do zaproszenia lśniącego w oczach kobiety Dermot jeszcze nie wiedział, czy je odrzucić, czy przyjąćZdawałsobie sprawę, że wspólna noc, o ile do niej dojdzie zobowiąże go do czegośwobec tej Angielki. A jednak w mieszkaniu znalazły sięspokojne miejsca dla śpiącej Sheili, jednego ze służących oraz Pata i Maureen. Pat ustawiałw barku do połowy opróżnione butelki alkoholu uratowane z przyjęcia, a Maureen usiadła wygodnie na niskiej, szarej osiemnastowiecznej kanapie, wypoczywając. — Nic na to nie poradzę, lubiętakie przyjęcia. Mogłabym byćpostaciąz filmu Felliniego. Co o tym sądzisz, Patricku? Zamknąłdrzwiczki od przestronnego barku. — Zapewne najbardziej lubisz w tym wytworne konwersacje, prawda? Sięgnęła po papierosy. — Co myślisz o Kevinie? — zapytała, nagle zmieniaj^ temat. Odpowiedziałpowoli, starannie dobierając słowa: — Byćmoże wciążnie przystosowałsiędo czasu europejskiego, ale zdaje sięjeszcze bardziej ponury niżdawniej. Chociażjest bardzo bystry, prawda? — Pochyliłsię, zapalił jej papierosa i pomyślało Dermocie i angielskiej dziewczynie. — Czy zauważyłaś, jak przyglądałsięPionie i jej przyjacielowi, franciszkaninowi? Maureen uśmiechnęła się. — Traktuje Dermota jako laboratoryjnąciekawostkę. A Dermot, który równieżjest dość bystry, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Bliskośćnagiego ramienia Maureen wstrząsnęła Patem. Zapaliłpapierosa dla siebie, chcąc uspokoićnerwy. Czułsiębardzo lekki. Zbyt wiele campari i wody sodowej. Powinien jak najszybciej stąd wyjść. — Czy Kevina nie zżera zazdrość? — zapytałlekkim tonem, walcząc z napięciem, jakie zaczynało ogarniaćjego ciało. Maureen ziewnęła i przeciągnęła sięsennie. — Właśnie. Dlatego tak rzadko sięuśmiecha. Ale cóż, biednemu Kevinowi raczej nie można pomóc. Każdy ruch jej ciała drażniłzmysły Pata. — Zaprosiłem go na lunch, na jutro — powiedział. _— Jeśli o mnie chodzi, cieszęsięz tego. —- Maureen wstała i podeszła do drzwi. — A teraz wracaj na Via Sardegna. Czy ten twój kardynałnie sprawdza łóżek w nocy? —- Przedtem cośjeszcze muszęzrobić— odparł, świadomy jej smukłych ramion, gładkich pleców, zapraszającego zapachu kobiety i piersi, które ażsięprosiły, by ich dotknąć. Maureen odwróciła sięw progu, zaciekawiona tonem jego ghsu. — Co masz na myśli, Pat? Dlaczego tak na mnie patrzysz? Och, proszę, nie... Zdusiłjej krzyk, przytykając dłońdo jej ust. Przycisnąłdo niej całe swoje ciało. Walczyła ze wszystkich sił, pragnąc wyzwolićsięz jego uścisku. Pociągnąłją, rzuciłna sofęi zerwałz niej sukienkę, obnażając jądo pasa. Nagle zapragnął przerwać. Odezwało sięsumienie, przypominając o złożonych ślubach. Zabrałdłonie z piersi Maureen. Oddychałciężko i głęboko. Tak, jużmógłprzestać. Boże, ona mu nigdy tego nie wybaczy. Muszęprzeprosićjąi iśćstąd. Nie spotkam sięjużz nią. Znajdęjakiśzapomniany klasztor... Nie dotykałjużjej ciała, tylko koronek przy kosztownej bieliżnie; to było o wiele mniej niebezpieczne. Niespodziewanie Maureen otoczyła go ramieniem i pociągnęła na siebie. Kochali siędziko, gwałtownie, bezmyślnie. A później leżeli przytuleni do siebie, oblani gorącymi kroplami potu, które zdawały się łączyćich ciała. Ani Pat, ani Maureen nie wyrzekli słowa. Moja taksówka ugrzęzła w głośnym, cuchnącym korku ulicznym wczesnego popołudnia. Przeklinałem głupotękultury, która stworzyła cztery godziny szczytu ulicznego zamiast dwóch. Moja złośćjednak nie posunęła mnie ani o krok bliżej na trasie z Piazza Hungaria w Parioli przez rzekędo Trastevere. Kierowca, dramatycznie przeklinając i jeszcze bardziej dramatycznie gestykulując, torowałsobie drogęprzez Tybr ku późnośredniowiecznemu kościołowi Najświętszej Marii Panny w Trastevere. Byłem już prawie dwadzieścia minut spóźniony. Uroczy rzymski budynek i jego śliczna mozaika nie radowały mojego serca; nie uradowałmnie teżwidok Pata ani jego zbyt ostentacyjnie eksponowane zaniepokojenie, gdy wstawałzza stolika stojącego przed Sabatinim. — Chciałbyśzjeśćw środku, Kevin? — zapytał. — A może... — Tu jest doskonale — odparłem automatycznie. — Przepraszam za spóźnienie. To ten ruch uliczny. — Chicago to przy tym oaza spokoju, prawda? — Pat wyraźnie sięuspokoił, gdy siadłem przy stoliku. Nalałmi szklaneczkęfrascati. — Czy monsinior Martinelli wypuściłwas dziesięćminut wcześniej? — zapytałem, jednocześnie wskazując kelnerowi, żeby mi podałmasło. Moje nerwy wciążbyły rozkołatane rajdem przez Rzym. — W gruncie rzeczy, tak. Ale to chyba przypadek. Mam nadzieję, że ty i Tonio dobrze poznaliście siępoprzedniego wieczoru. — Myślę, że miałby trudności z porozumieniem sięz kimśtakim jak ja — odparłem ostrożnie. — A czy Fredo DeLucca wydałci sięinteresujący? — oczy Pata pozostawały w cieniu. — Perwersyjny Rudolf Yalentino ze skłonnościami sa-domasochistycznymi — odpowiedziałem. Jakby rumieniec przemknąłprzez twarz Pata. — Jesteśniemiły, Kevin. — Wiem. Ale co ja poradzę, że te rzymskie rodziny wywołująu mnie zgrzytanie zębami. — To jeden z najbardziej szanowanych rzymskich dziennikarzy. „La Voce" to bardzo wpływowa gazeta. Czytająjąwszyscy w Kurii. Fredo ma dostojnych czytelników. Powstrzymałem cisnące mi sięna usta słowa o skłonnościach seksualnych dostojnych czytelników Fredo. Powiedziałem natomiast: — Przypuszczam, że Maureen ugrzęzła w tym samym jcorku co ja. — Tak, prawdopodobnie... — przerwałna chwile, a potem zaczął: — Tak naprawdę to właśnie o niej chciałem porozmawiać, Kevin. Nie wiem, co sądzisz o tym, że Maureen wydaje dla mnie te przyjęcia. Wiesz, ona chce to robić, uważa, że w ten sposób pomaga mi w karierze — wyszczerzyłzęby w uśmiechu. — Tak jakbym sam pragnąłjedynie ciepłej posadki w Kancelarii, by do końca życia odbieraćtelefony. W każdym razie uważam, że powinienem zapewnićcię, że pomiędzy Maureen a mnąnic nie ma. — Mój Boże, Pat! — wykrzyknąłem szczerze zdziwiony. — Nigdy nawet nie pomyślałem o czymśtakim. — Ale chyba pamiętasz, że w średniej szkole... no cóż, mieliśmy sięku sobie. — Dziecięca miłość— westchnąłem. — Szesnaście lat temu. Nie, siedemnaście. . Pat pokiwałgłową. — To miasto ażtętni od plotek. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiam z tobą, zanim je usłyszysz. Wyszedłem na prostądrogęi bardzo chcęci podziękowaćza pomoc. To brzmiało tak sztucznie. Oczy Pata były niespokojne, stary strach znów do nich powrócił; patrzyły na mnie z nadzieją, że powiem cośuspokajającego, że powiem coś, co dowiedzie mojego zaufania. Nagle jakby chmura przecięła mój umysł. Dlaczego on siętak we mnie wpatruje? Czyżbym tym razem ja miałodgrywaćrolęKoko? W końcu w Kurii jest tak wielu homoseksualistów... Z trudem pozbyłem siętej natarczywej myśli. Postanowiłem zapewnićPata o swoim zaufaniu. — Nigdy nie wątpiłem w ciebie, Pat, ale cieszęsię, że mnie uprzedzasz. Jeśli ktokolwiek powie cośniestosownego o tobie i Maureen, dostanie ode mnie w szczękę. — Czy widziałeśostatnio Patsy? — zapytałniespodziewanie. — Carreyowie zabrali jąna pogrzeb Mary Tansey — odpowiedziałem. — Jak ona teraz wygląda? — pochyliłsięku mnie. — Jest bardzo ładnączteroletniąblondynkąo błękit| nych oczach — powiedziałem ostrożnie. Wyprostowałsięna krześle, pokiwałgłowąi pociągną łyk wina. W tym momencie koło nas zaparkowałsamochód. Prze wąskie drzwiczki zaczęła wysiadaćMaureen. Ubrana byłJ w jasnozielonąmini-sukienkę, o wiele więcej odkrywającąniżskrywającą. Wyglądała jednak ślicznie. Nad spaghetti oboje zażądali ode mnie wieści od Ellen. — W sumie nie wiem zbyt wiele — odparłem bez przekonania. — Przez jakiśczas było z niąkiepsko. Ale niedawno powróciła do pracy i nawet zdążyła jużzrzucićpiętnaście funtów nadwagi. — Musi ładnie wyglądać— stwierdziła Maureen zazdrosnym tonem. — Nie jestem ekspertem, ale mogłaby pozbyćsięjeszc z dziesięćfuntów — powiedziałem. — W każdym razid powoli staje sięznów sobą. My, Irlandczycy, przywykliśmy do rocznej żałoby i do tego, że życie potem i tak musi iśswojądrogą. — Napisałem do niej długi list na ostatnie Boże Narc dzenie — powiedziałPat. — Zdaje się, że odniósłefektj — Z całąpewnością— rzuciłem, starając sięnie okazy| waćironii. — Wyślijmy teraz kartkęz Rzymu! — zawołała Maure en z entuzjazmem. Napisaliśmy więc cośniezbyt mądrego na pocztówce i zaadresowaliśmy jądo Ellen. Zaoferowałem się, że wrzucęjądo skrzynki pocztowej w Parioli. Po lunchu razem pojechaliśmy taksówkąna skrzyżowanie Via Yeneto i Via Sardegna. Pat trochęchwiejnym krokiem, z powodu nadmiaru wypitego wina, udałsiędo Chicago House, natomiast ja i Maureen powoli ruszyliśmy w kierunku fontanny di Trevi. — Czy nie jestem zbyt szorstki w stosunku do Pata? — zapytałem jąnagle; wypite wino i radośćze spaceru Via Veneto u boku kobiety, której nogi każąodwracaćw jej kierunku głowy wszystkim mijającym nas mężczyznom, wprawiły mnie w błogi nastrój. Maureen popatrzyła na mnie zaskoczona. — Och, Kevin, ty jesteśniemożliwy. Oczywiście, że nie jesteśdla niego zbyt szorstki. — Ujęła mnie za rękę. — Poza tym w ciągu dwóch tygodni poznałeśto miasto lepiej, niż jemu sięto udało przez trzy i półroku. Ale niech cięnie zmyli pozorna naiwność Pata, kochanie. Pracuje bardzo ciężko i ma coraz lepsze efekty. Jest tu jednym z najbardziej znanych Amerykanów. Zobaczysz, wkrótce będzie bardzo ważny. Powiedziałem Maureen o swojej obawie, że Martinelli użyje Pata, aby jednak postawić na swoim w kwestii wolności religijnej. Pokiwała głowąw zamyśleniu. — Tak, Patowi można wiele wmówić, a wówczas jest w stanie zrobićcoś katastrofalnego. Będęmiała uszy i oczy otwarte. Przypuszczam — spojrzała mi na chwilęw oczy i mocniej ścisnęła mojąrękę— że będziesz wiedział, co robićw razie kłopotów. — Cośwymyślę— odparłem z zakłopotaniem. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że Maureen zupełnie nie interesowało, kto zwycięży w konflikcie o wolnośćreligijną. W ogóle nie obchodziłjej Kościółjako instytucja. Troszczyła siętylko o to, aby Patrick Donahue miałjak najmniej kłopotów. Pat uklęknąłprzed ołtarzem maleńkiej kaplicy Chicago House. Chciałwyć, płakać, ale łzy nie nadchodziły. Ból ściskałmu klatkępiersiową. Nie chciałem tego zrobić. Nieomal siępowstrzymałem. A ona... pragnęła mnie bardziej niżja jej... Tak mi przykro. Och, Boże, tak strasznie mi przykro... po tylu latach. Myślałem, że już zapanowałem nad sobą. Wiedziałem, że zwalczylem to. A tymczasem... Wybacz mi, wybacz mi, proszęcię, wybacz mi. Samotna lampka nad tabernakulum drżała czerwonym światełkiem. Nie zrobiętego więcej. Ale dodaj mi sił. Pragnętylko Tobie służyć. Wiem, że mogę uczynić wiele dobra dla Kościoła^ Zrezygnowałem z małżeństwa, aby żyćdla Kościoła. Twoja matka kazała mi tak postąpićw dniu, w którym ukazała sięnad jeziorem. Z tyłu kaplicy rozległsięcichy szmer. To Albert Meye\ wszedł, aby sięmodlić. Co stałoby się, gdyby siędowiedziałĄPatrick zadrżałna samąmyśl. Zaledwie przed kilkon godzinami włoski ksiądz udzieliłmu rozgrzeszenia: rutynowol mechanicznie, jakby księża sypiający z kobietami nie byli kimśnadzwyczajnym. Pat znów skupiłwzrok na tabernakulum, wciążna ołtarzu\ mimo liturgicznych zmian. Czy Boga to obchodzi? Czy Bóg mnie słucha? Tak bardzo Cięprzepraszam, tak bardzo, I za to, że okłamałem Kevina. Iza wszelkie inne zło, które czyniłem. Da\ mi jeszcze jednąszansę, chociażjednąszansę. ProszęCię\ A ja swojego błędu nigdy więcej jużnie powtórzę. Poczuł, że Bóg go wysłuchał, wybaczył; zrozumiał, że ma szansę, aby zacząćjeszcze raz od nowa. Zapłakałby teraz\ gdyby nie kardynał, klęczący w ławce kilka rzędów za nimi Wychodząc z kaplicy i czyniąc znak krzyża na swej piersi\ spojrzałna niego i dostrzegł, że Meyer jest tak bardzo pogrążony w modlitwie, że na pewno nie usłyszałby łkania. John Murray czekałprzy wejściu do Villanova House.J Skinąłna mnie i poprowadził do wspólnego pokoju. — Krążąjakieśplotki — zaczął— że Kuria zamierza nakłonićkardynała Cushinga, aby przekonałOjca Święte go, w imieniu stu amerykańskich biskupów, że obecnyl dokument powinien dla dobra Kościoła zostaćwycofany! i zastąpiony czymśw starym stylu, czymś, co nikogo niel urazi. Nie byłoby to najszczęśliwsze, gdyżwówczas grupal Ottavianiego mogłaby zdobyćwpływ na papieża i temat| wolności religijnej zostałby odłożony ad acta. — A jaka jest w tym wszystkim rola Ottavianiego? zapytałem, nie bardzo rozumiejąc, jak ponury i ortodoksyj-l ny przewodniczący Świętego Kolegium może wejśćw przymierze z liberałami i podobnymi do Johna Quinna, wybit-nego znawcy prawa kanonicznego z Chicago. Pochodzący z Trastevere Ottaviani nieomal oślepłz powodu choroby oczu panującej wśród biednych rzymskich rodzin, gdy jeszcze byłdzieckiem. Teraz mówiono o nim, że ma malocchio, diabelskie oko. Wielu księży w Kurii było na tyle przesądnych, że bali się jego spojrzenia. — Ottaviani nie jest złym człowiekiem. Chętnie stosowałby metody cesarza Justyniana, rozumiesz, ale to człowiek o poglądach zdecydowanie różniących sięod innych. — Murray starannie przetarłgrube szkła okularów. — Jest przekonany, że grzeszni nie mająracji. Pomyślałem, że miły facet, przekonany, że grzeszni nie mająracji, jest o wiele bardziej niebezpieczny niżktośgwałtowny, wyrażający te same przekonania. — Ta gra wciąga ludzi — powiedziałem i westchnąłem. — Masz rację. — Murray z powrotem założyłokulary na swój arystokratyczny nos. — Ludzie w Rzymie robiązakłady, kto wygra. Maureen rzuciła pakunki na łóżko i przeszła do pokoju Sheili, aby sprawdzić, czy dziewczynka śpi. Obudziła sięjużi leżała uśmiechnięta, ale spokojna. Maureen pocałowała jąi dziecko spróbowało objąćjąza szyjęmałymi rączkami. Ona mnie potrzebuje, pomyślała Maureen. Czy będępotrafiła daćjej z siebie wszystko? Zawołała nianię, żeby ubrała Sheilęna wieczorny posiłek; w duchu wyrzucała sobie, że jest złąmatką, skoro ma służącądo takich czynności. Rozpakowała paczuszki z nowąbieliznąi starannie wszystko poukładała w szafie. Jeśli się chce miećmężczyznęw domu, trzeba miećdużo dobrej bielizny. Roześmiała się wesoło. Pat musi sięjeszcze wiele nauczyć, jeśli chodzi o łóżko. Jest jednak silny i namiętny... Od dawna jużkogośtakiego jej brakowało. Cale ciało przypominało Maureen o przyjemnościach, jakich zaznała poprzedniego wieczoru. Czy dzisiaj Patrick przyjdzie znowu? Nie, raczej ten dzieńpoświęci gnębiącemu go sumieniu. Przeszła do salonu i zapaliła papierosa. Pewnie niedługo i tak Kościółzmieni stanowisko w sprawie celibatu. Dlaczego mieliby z tym zwlekać? Powoli wróciła do sypialni, rozpinając jednocześnie sukienkę. Bóg nie może pozwolić, aby było inaczej. Stworzyłich w ten sposób, że sąsobie nawzajem niezbędni, Ona, Maureen, zaopiekuje sięPatem i nie pozwoli, żeby robiłidiotęz siebie i z Kościoła. Kiedyśpewnie zostanie kardynałem, i to, cholera, dobrym kardynałem. Przebrała sięniespiesznie i poszła do kuchni, żeby sobie nalaćdużąszkłankęfrascati. Wbrew włoskiemu zwyczajowi, wrzuciła do wina kilka kostek lodu i wróciła do sypialni. Odkręcając kurek z gorącąwodąw łazience, zastanawiała sięnad swojądecyzją. Co powiedziałbyś, najdroższy Kevinie, gdybyświedział, że gram o kapelusz kardynalski dla Patricka Donahue? Zrzuciła bieliznęna podlogęi dłoniąsprawdziła temperaturę wody. Cholerni włoscy hydraulicy nie potrafiąuregulowaćpiecyka. Odkręciła kran z zimną wodą. Z gracjąweszła do wanny i z wielkąprzyjemnościązaczęła sączyćzimne wino. Miłość byłaby tu niewskazana. Pat zapragnąłby odejść. To prawda. Ale jednak... jeszcze kilka podobnych nocy i nie będzie w stanie sięz tego wyzwolić. Maureen westchnęła ze szczęścia. Jedynym problemem jest Kevin. Jeśli kiedykolwiek siędowie... zmarszczyła czoło. I ciebie kocham, najdroższy Kevinie, ale jesteśmoim wrogiem. Znów włączyła gorącąwodę. W łazience było niemal ciepło. W październiku zmierzch w Rzymie zapada szybko.