Terry Pratchett PIĄTY ELEFANT Przełożył: Piotr W. Cholewa Mówią, że świat jest płaski i spoczywa na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie gigantycznego żółwia. Mówią, że słonie - jako że są tak ogromnymi bestiami - mają kości ze skały i żelaza, a nerwy ze złota, bo lepiej przewodzi na wielkie dystanse1. Mówią, że piąty słoń, rycząc i trąbiąc, nadleciał przez atmosferę młodego świata wiele lat temu i uderzył o grunt z taką mocą, że rozbił kontynenty i wyniósł łańcuchy gór. Nikt właściwie nie widział jego lądowania, co prowadzi do interesującego problemu filozoficznego: kiedy ważący mnóstwo ton rozwścieczony słoń pędzi po niebie, ale nie ma nikogo, kto by go słyszał, to czy - w sensie filozoficznym - robi hałas? I jeśli nie było nikogo, kto by widział, jak uderza o grunt, to czy naprawdę uderzył? Inaczej mówiąc, czy nie jest to zwykła bajka dla dzieci, mająca wyjaśnić pewne interesujące zjawiska naturalne? Co do krasnoludów, które opowiadają tę legendę i kopią o wiele głębiej niż inni, one twierdzą, że jest w tym ziarno prawdy. W czysty dzień z wysokich punktów obserwacyjnych w Ramtopach można spojrzeć bardzo daleko na równiny. Latem można policzyć kolumny kurzu, kiedy wołowe zaprzęgi suną ze swą maksymalną prędkością dwóch mil na godzinę, a każda para ciągnie za sobą wóz z przyczepą, po cztery tony ładunku. Długo trwało, nim wszystkie te wozy tu dotarły, ale kiedy już dotarły, było ich bardzo wiele. Do miast znad Morza Okrągłego wiozły surowce, a czasem ludzi, którzy wyruszali szukać szczęścia i garści diamentów. W góry wracały gotowe wyroby, rzadkie obiekty z krain za oceanami oraz ludzie, którzy znaleźli mądrość i parę blizn. Zwykle kolejne konwoje dzielił od siebie dzień drogi. Zmieniały krajobraz w rozwinięty wehikuł czasu - przy dobrej pogodzie człowiek mógł zobaczyć zeszły wtorek. Heliografy mrugały w oddali - to kolumny wozów przesyłały sobie nawzajem 1Nie ze skały i żelaza w swej obecnej, martwej postaci, ale z żywej skały i żelaza. Krasnoludy mają bardzo kreatywną mitologię dotyczącą minerałów. M wiadomości o aktywności bandytów, ładunku i najlepszym miejscu, gdzie można dostać dwa jajka, potrójne frytki i stek, który ze wszystkich stron zwisa z brzegów talerza. Wielu ludzi podróżowało tymi wozami. Był to środek lokomocji tani, wygodniejszy niż droga piechotą, no i w końcu docierało się na miejsce. Niektórzy podróżowali za darmo. Jeden woźnica miał problemy ze swoim zaprzęgiem. Zwierzęta były nerwowe. Nie dziwiłoby to w górach, gdzie bardzo wiele dzikich stworzeń mogłoby uznać wołu za wędrowny posiłek, ale tutaj nie było nic groźniejszego od kapusty. Za plecami woźnicy, pomiędzy stosami desek, coś spało. W Ankh-Morpork był to kolejny zwyczajny dzień... Sierżant Colon balansował na chwiejnej drabinie na końcu Mosiężnego Mostu, jednej z najbardziej ruchliwych arterii miasta. Jedną ręką trzymał się wysokiego słupa z umocowaną na górze skrzyneczką, drugą podsuwał domowej roboty album do szczeliny w przedniej ściance. - A tu jest inny typ wozu - powiedział. - Zrozumiałeś? - ...k - odpowiedział cichutki głosik z wnętrza. - To dobrze - mruknął sierżant Colon, wyraźnie zadowolony. Schował album i wskazał most. - Widzisz te dwa białe znaki namalowane na bruku? - ...k. - I oznaczają...? - Jeśli-wóz-jedzie-między-nimi-mniej-niż-minutę-to-za-szybko - powtórzył głosik wcześniejsze instrukcje. - Dobrze. A wtedy ty... - Maluję-ob-razek. - Uważając, żeby było widać... - Twarz-woźnicy-albo-tablice-wozu. - A nocą... - Użyć-salamandry-żeby-było-wyraźne. - Bardzo dobrze, Rodney. Ktoś z nas zjawi się tu raz dziennie i odbierze obrazki. Masz wszystko, co potrzebne? - ...k. - Co to takiego, sierżancie? Colon spojrzał w dół na bardzo dużą, brązową i skierowaną ku górze twarz. Uśmiechnął się. - Witaj, Cał - powiedział, schodząc z godnością po drabinie. -To, na co pan teraz patrzy, panie Jolson, to element nowoczesnego projektu „Straż na nowe milenienienum... nium". - Nie jest specjalnie straszne - zauważył Cał Jolson, przyglądając się krytycznie. -Widywałem straszniejsze. - Straż jak w „Straż Miejska", Cał. - Aha, rozumiem. - Niech ktokolwiek spróbuje tu jechać za szybko, a lord Vetinari obejrzy sobie rano jego obrazek. Ikonografy nie kłamią, Cał. - Zgadza się, Fred. Bo są na to za głupie. -Jego wysokość miał dosyć wozów pędzących po moście, rozumiesz, i prosił nas, żeby jakoś to rozwiązać. Jestem teraz Szefem Ruchu, Cał. - To dobrze, Fred? - No pewno! - zapewnił z satysfakcją sierżant Colon. - Do mnie należy ochrona tych, no... arterii miasta przed zablokowaniem, co doprowadziłoby do całkowitego załamania handlu i ruiny dla nas wszystkich. To najważniejsze z możliwych zadań, można powiedzieć. - I tylko ty musisz je wykonywać? - No, głównie. Głównie ja. Kapral Nobbs i inni chłopcy pomagają, oczywiście. Cał Jolson podrapał się w nos. - Bo ja właśnie chciałem z tobą pogadać na podobny temat, Fred. - Nie ma problemu. - Coś bardzo dziwnego pojawiło się przed moją restauracją, Fred. Colon podążył za potężnym mężczyzną za róg. Zwykle lubił towarzystwo Cała, ponieważ przy nim wydawał się całkiem szczupły. Cał Jolson był człowiekiem, który figurował w atlasach i zmieniał orbity niewielkich planet. Kamienie bruku pękały pod jego stopami. W jednym ciele łączył - a było tam dość miejsca - najlepszego kucharza w Ankh-Morpork z najbardziej łakomym konsumentem, co stanowiło kombinację doprawdy stworzoną w niebie ziemniaczanego puree. Colon nie pamiętał nawet, jak Jolson ma na imię. Przydomek zyskał przez aklamację, ponieważ nikt, kto widział go na ulicy, nie mógł uwierzyć, że cały ten obiekt jest Jolsonem. Na Broad-Wayu stał duży wóz. Inne wycofywały się i próbowały jakoś go ominąć. - Koło obiadu przyszła dostawa mięsa, a kiedy woźnica wyszedł... Cał Jolson wskazał sporą trójkątną konstrukcję zamontowaną na jednym z kół. Była wykonana z dębu i żelaza oraz pochlapana żółtą farbą. Fred postukał w nią ostrożnie. - Widzę, na czym polega kłopot - stwierdził. -Jak długo ten woźnica był u ciebie? - Wiesz, dałem mu obiad... - A twoje obiady są doskonałe, Cał, zawsze to powtarzam. Co miałeś na dzisiaj? - Bitki w sosie śmietanowym, z opadkiem, a na deser beżowy tort „Czarna śmierć". Przez chwilę panowało milczenie, gdy obaj wyobrażali sobie cały posiłek. Fred Colon westchnął cicho. - Opadek polany masełkiem? - Nie chciałbyś mnie chyba obrazić, sugerując, że zapomniałem o masełku, prawda? - Człowiek wiele czasu może spędzić, rozkoszując się takim obiadem - uznał Fred. - Tylko że widzisz, Cał, Patrycjusz bardzo nie lubi, kiedy wozy parkują na ulicy dłużej niż dziesięć minut. Uważa, że to coś w rodzaju przestępstwa. - Zjedzenie mojego obiadu w dziesięć minut to nie jest przestępstwo, Fred, to tragedia - odparł Cał. - Tu jest napisane „Straż Miejska - usunięcie 15 $", Fred. To mój dochód za kilka dni, Fred. - Chodzi o to - tłumaczył Fred Colon - że to masa papierów, rozumiesz? Nie mogę tak sobie tego odwołać, chociaż chciałbym. W komendzie na biurku mam wszystkie odcinki kontrolne. Gdybym ja dowodził strażą, to oczywiście... Ale mam związane ręce, rozumiesz... Stali w niewielkiej odległości od siebie, z rękami w kieszeniach, pozornie nie zwracając na siebie uwagi. Sierżant Colon zaczął cicho pogwizdywać. - Wiem o tym i owym - oznajmił ostrożnie Cał. - Ludziom się wydaje, że kelnerzy nie mają uszu. -Ja wiem bardzo dużo, Cał. - Colon zabrzęczał monetami w kieszeni. Obaj przez chwilę wpatrywali się w niebo. - Może zostało mi z wczoraj trochę lodów miodowych... Sierżant Colon spojrzał na wóz. - Coś podobnego, panie Jolson! - zawołał tonem absolutnego zdumienia. - Jakiś wyjątkowy tępak założył klamrę na pańskie koło! Zaraz się tym zajmiemy. Wyjął zza pasa dwie okrągłe łopatki pomalowane na biało, spojrzał na wieżę semaforową komendy Straży Miejskiej, wystającą ponad dachem starej fabryki lemoniady, odczekał, aż dyżurny gargulec da mu sygnał, po czym z niejaką werwą i entuzjazmem zaczął odgrywać człowieka o sztywnych rękach, grającego dwie partie tenisa stołowego równocześnie. - Patrol zjawi się tu lada chwila... Aha, popatrz tylko... Kawałek dalej na ulicy dwa trolle starannie zakładały blokadę na koło wozu z sianem. Po minucie czy dwóch jeden spojrzał przypadkiem na wieżę komendy, szturchnął kolegę, wyjął własne dwie łopatki i - z nieco mniejszym zapałem niż Colon - wysłał sygnał. Kiedy otrzymał odpowiedź, trolle rozejrzały się, zauważyły Colona i ruszyły w jego stronę. - Ta-dam! - zawołał z dumą sierżant. - Niezwykła jest ta nowa technologia - przyznał z podziwem Cał Jolson. -A przecież musieli być... ile? Ze dwadzieścia, trzydzieści sążni stąd. - Zgadza się, Gał. W dawnych czasach musiałbym gwizdać. A teraz zjawią się tutaj, wiedząc już, że to ja ich wzywam. - Inaczej musieliby spojrzeć i zobaczyć, że to ty. - No tak... - przyznał Colon świadomy, że to, co zaszło, może nie być najjaśniejszym promieniem światła w świcie rewolucji komunikacyjnej. - Oczywiście, to by działało tak samo dobrze, gdyby byli wiele ulic stąd. Albo nawet po drugiej stronie miasta. A gdybym kazał gargulcowi, żeby, jak to określamy, „rzucił" wiadomość na „dużą" wieżę nad Tumpem, za parę minut odebraliby wszystko w Sto Lat. - A to przecież dwadzieścia mil. - Co najmniej. - Niezwykłe, Fred. - Czasy się zmieniają, Cał - stwierdził Colon, gdy trolle dotarły na miejsce. - Funkcjonariusz Czert, kto wam kazał założyć blokadę na wóz mojego przyjaciela? - zapytał groźnie. - No bo, sierżancie, rano pan mówił, coby zaklamrować każdy... - Ale nie ten - przerwał mu Colon. - Zdejmijcie to natychmiast i nie będziemy już wracać do tej sprawy. Jasne? Funkcjonariusz Czert doszedł najwyraźniej do wniosku, że nie płacą mu za myślenie - i dobrze, ponieważ sierżant Colon nie uważał, by w tym zakresie była to rozsądna inwestycja. -Jak pan tak mówi, sierżancie... - A kiedy się tym zajmiecie, ja i Cał utniemy sobie małą pogawędkę. Prawda, Cał? - Zgadza się, Fred. - To znaczy, mówię „pogawędka", aleja będę głównie słuchał, a to z powodu tego, że będę miał pełne usta. Śnieg zsuwał się z jodłowych gałęzi. Człowiek przecisnął się między nimi, przez chwilę stał nieruchomo, z trudem chwytając oddech, po czym szybkim truchtem ruszył przez polanę. W dolinie rozległy się pierwsze dźwięki rogu. Miał zatem godzinę, jeśli można im wierzyć. Może nie uda mu się dotrzeć do wieży, ale były przecież inne rozwiązania. Miał plany. Potrafi ich przechytrzyć. Trzymać się z dala od śniegu, ile tylko można, zawracać, korzystać ze strumieni... To możliwe, to już się udawało... Był tego pewien. Kilka mil od niego smukłe ciała zanurzyły się między drzewa. Zaczęły się łowy... Bardzo daleko od tego miejsca, w Ankh-Morpork, paliła się Gildia Błaznów. Co stanowiło problem, ponieważ drużyna strażacka gildii składała się głównie z klaunów. A to z kolei stanowiło problem, ponieważ jeśli pokazać klaunowi wiadro i drabinę, możliwa jest tylko jedna reakcja. Lata szkolenia biorą górę. Coś w czerwonym nosie przemawia do niego. Nie może się powstrzymać. Sam Vimes ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork oparł się o mur i oglądał przedstawienie. - Naprawdę musimy jeszcze raz złożyć u Patrycjusza wniosek o powołanie publicznej straży pożarnej - powiedział. Po drugiej stronie ulicy klaun podniósł drabinę, odwrócił się, walnął drabiną klauna za sobą i wrzucił go do wiadra, odwrócił się znowu, żeby sprawdzić, co to za zamieszanie, i posłał swą podnoszącą się ofiarę z powrotem do wiadra, gdzie wpadła z dziwnym mlaskiem. Tłum patrzył w milczeniu - gdyby to było śmieszne, klauni by tego nie robili. - Gildie są mocno przeciwne - odparł kapitan Marchewa Zelaznywładsson, jego zastępca. Klaunowi z drabiną wylano wodę z wiadra do spodni. - Mówią, że to by było wtargnięcie na prywatny teren. Płomienie strzeliły z pokoju na pierwszym piętrze. -Jeżeli pozwolimy, żeby się spaliła, będzie to poważny wstrząs dla rozrywki w tym mieście - oświadczył z przekonaniem Marchewa. Vimes zerknął na niego z ukosa. To był prawdziwy Marchewowy komentarz. Brzmiał niewinnie jak demony, ale można było go zrozumieć całkiem inaczej... - Rzeczywiście będzie - przyznał. - Mimo to lepiej chyba coś z tym zrobić. - Zrobił kilka kroków naprzód i uniósł dłonie do ust. - No dobra! Tu Straż Miejska! Uformować łańcuch! Brać wiadra! - Auu... Musimy? - odezwał się któryś z gapiów. - Owszem, musicie - zapewnił kapitan Marchewa. - Chodźcie wszyscy, jeśli ustawimy się w dwie linie, załatwimy sprawę raz-dwa. Co wy na to? Może być nawet zabawnie. Ustawili się posłusznie, jak zauważył Vimes. Marchewa każdego traktował tak, jakby był miłym i sympatycznym gościem. I w jakiś niewyjaśniony sposób ludzie nie mogli się oprzeć, by wykazywać mu, że się nie myli. Ku powszechnemu rozczarowaniu ogień szybko został ugaszony - kiedy tylko rozbrojono klaunów i dobrzy ludzie odprowadzili ich na bok. Marchewa powrócił, ocierając czoło, gdy Vimes zapalał cygaro. - Zdaje się, że połykacz ognia miał kłopoty żołądkowe - wyjaśnił. - Całkiem możliwe, że nigdy nam tego nie wybaczą - stwierdził Vimes, kiedy wrócili do patrolowania ulic. - No nie... Co teraz? Marchewa spoglądał w górę, w kierunku najbliższej wieży semaforowej. - Rozruchy przy Kablowej - poinformował. - Kod „Wszyscy funkcjonariusze", sir. Ruszyli biegiem. Człowiek zawsze biegł na „Wszystkich funkcjonariuszy". Bo sam też mógł mieć kłopoty. Kiedy zbliżali się do celu, zauważyli na ulicach więcej krasnoludów. Vimes rozpoznał charakterystyczne znaki: wszystkie krasnoludy miały skupione miny i szły w tym samym kierunku. - Załatwione - stwierdził, kiedy skręcili za róg. - Od razu można poznać po nagłym zwiększeniu liczby podejrzanie przypadkowych przechodniów. Cokolwiek się tutaj działo, była to sprawa poważna. Ulicę zaścielały rozmaite śmieci i całkiem sporo krasnoludów. Vimes zwolnił. - Już trzeci raz w tym tygodniu - zauważył. - Co w nich wstąpiło? - Trudno powiedzieć, sir - odparł Marchewa. Vimes zerknął na niego z ukosa. Marchewa wychował się wśród krasnoludów. Poza tym, jeśli tylko mógł tego uniknąć, nigdy nie kłamał. - To nie to samo co „nie wiem", prawda? Kapitan był wyraźnie zakłopotany. - Myślę, że to... no, jakby sprawa polityczna, sir. Vimes zauważył wbity w ścianę topór. - Tak, rzeczywiście - mruknął. Ktoś nadchodził ulicą - i był prawdopodobnie powodem, dla którego zamieszki ustały. Młodszy funkcjonariusz Bluejohn był chyba największym trollem, jakiego Vimes spotkał w życiu. Wyrastał... Nie wyróżniał się z tłumu, ponieważ sam był tłumem. Ludzie nie zauważali go, gdyż przesłaniał widok. I jak wiele potężnie zbudowanych osób, był instynktownie łagodny i dość nieśmiały, chętnie słuchał roz-kazów. Gdyby trafił do gangu, zostałby żołnierzem. W straży służył za tarczę podczas zamieszek. Inni strażnicy wyglądali zza niego. - Wygląda na to, że wszystko się zaczęło w delikatesach u Świdry — stwierdził Vimes, kiedy dotarła reszta straży. - Weźcie od niego zeznanie. - To nie jest dobry pomysł, sir - oświadczył stanowczo Marchewa. - On niczego nie widział. - A skąd wiesz, że niczego nie widział? Nie pytałeś go. - Wiem, sir. Niczego nie widział. Niczego też nie słyszał. - Nawet kiedy demolował mu lokal i walczył na ulicy przed drzwiami? - Tak jest, sir. -Ach, rozumiem. Nikt nie jest tak głuchy jak ci, którzy nie chcą słyszeć. To chcesz mi powiedzieć? - Coś w tym rodzaju, sir. Tak. Proszę posłuchać, sir, wszystko się skończyło. Nie sądzę, żeby ktoś był poważnie ranny. Tak będzie najlepiej, sir. Proszę... - Czy to jedna z tych prywatnych spraw krasnoludów, kapitanie? - Tak, sir... - Ale jesteśmy w Ankh-Morpork, nie w jakiejś górskiej kopalni. Moim obowiązkiem jest dopilnowanie spokoju, a to mi nie wygląda na spokój. Co powiedzą ludzie na takie bójki uliczne? - Powiedzą, że to kolejny dzień w życiu miasta, sir - odparł sztywno Marchewa. - Tak, przypuszczam, że faktycznie tak powiedzą. Jednakże... - Vimes podniósł jęczącego krasnoluda. - Kto to zrobił? - zapytał groźnie. - Nie jestem w nastroju do słuchania wykrętów. Gadaj! Chcę znać nazwisko! - Agi Młotokrad - wymamrotał krasnolud. - Dobrze. - Vimes go puścił. - Zapiszcie to, Marchewa. - Nie, sir - odparł Marchewa. - Słucham? - W mieście nie ma żadnego Agiego Młotokrada, sir. - Znacie każdego krasnoluda? - Znam ich wielu, sir. Ale Agiego Młotokrada można spotkać tylko w głębi kopalni, sir. To rodzaj złośliwego ducha, sir. Na przykład „Wsadź to tam, gdzie Agi węgiel trzyma" oznacza... - Tak, mogę się domyślić - przerwał mu Vimes. - Sugerujesz, że ten krasnolud właśnie powiedział, że awanturę zaczęło leśne licho? Krasnolud zniknął już za rogiem. - Mniej więcej, sir. Przepraszam na moment. - Marchewa przeszedł na drugą stronę ulicy, wyjmując zza pasa dwie białe paletki, Wejdę tylko w linię widoczności wieży - wyjaśnił. - Lepiej posłać sekara. - Dlaczego? - No, kazaliśmy czekać Patrycjuszowi, sir, więc wypada może mu powiedzieć, że się spóźnimy. Vimes sięgnął po zegarek i spojrzał na tarczę. Miał przeczucie, że to znowu jeden z tych dni... tych, które przytrafiają się codziennie. W naturze wszechświata leży, by osoba, która zawsze każe człowiekowi czekać dziesięć minut, tego dnia, gdy ten człowiek się o dziesięć minut spóźni, była gotowa dziesięć minut wcześniej i bardzo starannie nic o tym nie wspominała. - Przepraszamy za spóźnienie, sir - rzekł Vimes, kiedy weszli do Podłużnego Gabinetu. - Och, spóźniliście się, panowie? - Patrycjusz uniósł wzrok znad papierów. - Doprawdy nie zauważyłem. Nic poważnego, mam nadzieję? - Gildia Błaznów się paliła, sir - wyjaśnił Marchewa. -Jakieś ofiary? - Nie. - Cóż, to prawdziwe błogosławieństwo - stwierdził wolno lord Vetinari. Odłożył pióro. - Do rzeczy... Co mieliśmy omówić...? - Przysunął sobie jakiś dokument i przeczytał szybko. - Aha... Jak widzę, nowy wydział ruchu drogowego wywarł oczekiwany skutek. - Wskazał duży stos papierów. - Dostaję niezliczone skargi od Gildii Woźniców i Poganiaczy. Brawo. Proszę przekazać moje podziękowania sierżantowi Colonowi i jego ludziom. - Oczywiście, sir. -Jak widzę, jednego dnia zaklamrowali siedemnaście wozów, dziesięć koni, osiemnaście wołów i kaczkę. - Była nieprawidłowo zaparkowana, sir. - W samej rzeczy. Jednakże dostrzegam tu chyba pewien dziwny schemat... - Sir? - Wielu woźniców zapewnia, że tak naprawdę wcale nie parkowali, ale zatrzymali się tylko, by przepuścić wyjątkowo starą i wyjątkowo brzydką damę, która wyjątkowo powoli przechodziła przez ulicę. - Tak się tłumaczą, sir. - Wnioskują, że była stara, na podstawie niekończącej się litanii wyrażeń typu „Laboga, moje biedne stopy" i tym podobnych. - Z całą pewnością brzmienie sugeruje starszą osobę, sir - rzekł Vimes z nieruchomą twarzą. - No właśnie. Dziwne jednak, że kilku z nich zauważyło, jak owa starsza dama odbiegała potem w boczną uliczkę, dość szybko. Nie zwróciłbym na to uwagi, oczywiście, gdyby nie fakt, iż ową damę zauważono jakoby podczas przechodzenia przez inną ulicę, bardzo powoli, w sporej odległości od poprzedniej. Tajemnicza sprawa, Vimes. Vimes przesłonił dłonią oczy. - To tajemnica, którą zamierzam bardzo szybko wyjaśnić, sir. Patrycjusz skinął głową i zapisał kilka słów na kartce. Kiedy odłożył ją na bok, odsłonił kartkę o wiele brudniejszą i wielokrotnie złożoną. Chwycił dwa noże do papieru, za ich pomocą bardzo ostrożnie rozłożył kartkę i przesunął po blacie w stronę Vimesa. - Czy wie pan coś na ten temat? Vimes spojrzał na wielkie, okrągłe, wyrysowane kredką litery: „DrOGi Pane, Okrucistfo wobes BesDomyh PzuF w tym MIEScie to chańBA, CO rOBi StraSZ W tej SpraWie? PopdisAnO LyGa PszeCif OkrucistfU dla PzuF". - Nic zupełnie - zapewnił. - Moi urzędnicy twierdzą, że prawie co noc podobny list wsuwany jest pod drzwi - rzekł Patrycjusz. -Jak rozumiem, nikogo nie zauważono. - Mam to zbadać? Nie powinno być trudno znaleźć w mieście kogoś, kto ślini się przy pisaniu, a ortografię ma jeszcze gorszą niż Marchewa. - Bardzo dziękuję, sir - wtrącił Marchewa. - Żaden z gwardzistów nie zameldował, by cokolwiek zauważyli - powiedział Patrycjusz. - Czy jest w Ankh-Morpork jakaś grupa specjalnie zainteresowana dobrobytem psów? - Wątpię, sir. - Zatem zignoruję te listy pro tern - zdecydował Vetinari. Wilgotny list z plaśnięciem wylądował w koszu. - Przejdźmy do pilniejszych spraw. O czym to... Co pan wie na temat Bzyku? Vimes wytrzeszczył oczy. Marchewa chrząknął dyskretnie. - Rzeki czy miasta, sir? Patrycjusz się uśmiechnął. - Wie pan, kapitanie, już dawno przestał mnie pan zaskakiwać. Chodziło mi o miasto. - To jedno z większych miast w Uberwaldzie, sir - tłumaczył Marchewa. - Eksport: cenne metale, skóra, drewno i oczywiście tłuszcz z głębokich kopalni tłuszczu w Schmaltzbergu... - Istnieje miasto o nazwie Bzyk? - spytał Vimes, wciąż zaskoczony tempem, w jakim dotarli tam od wilgotnego listu o psach. - Ściśle mówiąc, sir, poprawna wymowa to raczej Bezik - odparł Marchewa. - Mimo wszystko... - A w Beziku, sir, „Morpork" brzmi tak samo jak ich określenie dla elementu damskiej bielizny - ciągnął Marchewa. - Kiedy się zastanowić, na świecie jest tylko skończona liczba sylab... - Ale skąd ty o tym wiesz, Marchewa? - Och, człowiek słyszy to i owo, sir. Tu i tam... - Doprawdy? A który konkretnie element... - Coś niezwykle ważnego zdarzy się tam za kilka tygodni - przerwał mu Vetinari. - Coś, muszę zaznaczyć, co będzie miało istotne znaczenie dla przyszłej pomyślności Ankh-Morpork. - Koronacja dolnego króla - domyślił się Marchewa. Vimes spojrzał na niego, potem na Patrycjusza, potem znów na Marchewę. - Czy jest jakiś biuletyn, który tu krąży, ale jakoś do mnie nie dotarł? - Społeczność krasnoludów od miesięcy praktycznie o niczym innym nie mówi, sir. - Naprawdę? - zdziwił się Vimes. - Chodzi o te zamieszki? Te conocne bójki w krasnoludzich barach? - Kapitan Marchewa ma rację, Vimes. To będzie wielka uroczystość, w której wezmą udział przedstawiciele licznych rządów. Oraz rozmaitych księstw Uberwaldzkich, ponieważ dolny król włada tylko tymi częściami Uberwaldu, które znajdują się pod powierzchnią. Jego przychylność jest cenna. Bez wątpienia będzie tam Borogravia i Genoa, prawdopodobnie nawet Klatch. - Klatch? Przecież oni mają do Uberwaldu jeszcze dalej niż my! Po co zadają sobie trud? Vimes przerwał na chwilę i zastanowił się. - Ha! Byłem głupi. Gdzie są pieniądze? - Słucham, komendancie? - Tak mawiał mój dawny sierżant, kiedy czegoś nie rozumiał, sir. Trzeba odkryć, gdzie są pieniądze, i sprawa jest już w połowie rozwiązana. Vetinari podniósł się i stanął przy wielkim oknie, plecami do nich. - Uberwald to wielka kraina - powiedział, jakby zwracał się do szyby. - Mroczna. Tajemnicza. Starożytna... - Wielkie, nietknięte złoża węgla i rud żelaza - dodał Marchewa. - I tłuszcz, naturalnie. Najlepsze świece, lampy oliwne i mydło pochodzą w ostatecznym rozrachunku ze złóż Schmaltzbergu. - Dlaczego? Mamy przecież własne rzeźnie, prawda? - Ankh-Morpork zużywa wiele świec, sir. - Z całą pewnością nie zużywa wiele mydła - odparł Vimes. - Wiele jest zastosowań dla tłuszczu i łoju, sir. Nie jesteśmy w stanie samodzielnie zaspokoić wszystkich potrzeb. - Ach... - mruknął Vimes. Patrycjusz westchnął. - Oczywiście mam nadzieję, że uda nam się wzmocnić powiązania handlowe z różnymi narodami w granicach Uberwaldu - powiedział. - Sytuacja tam jest w najwyższym stopniu niepewna. Jak dużo pan wie na temat Uberwaldu, komendancie? Vimes, którego wiedza o geografii sięgała mikroskopijnych szczegółów w zasięgu pięciu mil od Ankh-Morpork, a była zwyczajnie mikroskopijna poza nim, niepewnie pokiwał głową. - Tylko że właściwie to nie jest państwo - ciągnął Vetinari. -To... - To raczej coś, co istnieje, zanim zaistnieją państwa - dokończył Marchewa. - Składa się głównie z ufortyfikowanych miast i posiadłości feudalnych, bez prawdziwych granic i z całą masą lasów pomiędzy. Zawsze trwają tam jakieś zatargi. Nie istnieje prawo inne niż stanowione przez lokalnych władców, i szerzy się wszelkiego rodzaju bandytyzm. - Całkiem inaczej niż w domu, w naszym ukochanym mieście - mruknął Vimes niezupełnie pod nosem. Patrycjusz rzucił mu obojętne spojrzenie. - W Uberwaldzie nie ustała dawna niechęć między trollami i krasnoludami - ciągnął Marchewa. - Są tam duże obszary kontrolowane przez feudalne klany wampirów albo wilkołaków, są także trakty z o wiele wyższym niż normalne magicznym promieniowaniem tła. To bardzo chaotyczna kraina i czasem trudno uwierzyć, że jesteśmy już w Wieku Nietoperza. Trzeba jednak mieć nadzieję, że sytuacja się wkrótce poprawi i Uberwald szczęśliwie dołączy do wspólnoty narodów. Vimes i Vetinari wymienili znaczące spojrzenia. Marchewa przemawiał czasem, jakby czytał wypracowanie o społeczeństwie, napisane przez naiwnego chłopca z chóru świątynnego. - Dobrze pan to ujął - pochwalił Vetinari. -Jednak do tego radosnego dnia Uberwald pozostaje zagadką owiniętą w tajemnicę owiniętą w sekret. - Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem - odezwał się Vimes. - Uberwald jest jak wielki klops z łojem, który wszyscy nagle zauważyli i teraz, kiedy ta koronacja daje pretekst, wszyscy musimy pędzić tam z nożem, widelcem i łyżką, żeby jak najwięcej załadować sobie na talerz? - Pańska ocena realiów politycznych jest doprawdy mistrzowska, Vimes. Brakuje panu tylko odpowiedniego słownictwa. Ankh--Morpork musi, naturalnie, wysłać swojego przedstawiciela. Ambasadora, krótko mówiąc. - Nie sugeruje pan chyba, że powinienem się zająć tą sprawą, prawda? - upewnił się Vimes. - Och, nie mógłbym tam posłać komendanta Straży Miejskiej. Większość państewek Uberwaldu nie ma żadnej koncepcji nowoczesnych, cywilnych sił porządkowych. Vimes odprężył się. - Zamiast tego wysyłam diuka Ankh - ciągnął Patrycjusz. Vimes wyprostował się gwałtownie. - Panują tam zasadniczo stosunki feudalne - kontynuował Vetinari. - Wielką wagę przywiązują do tytułów... - Czy rozkazuje mi pan jechać do Uberwaldu? - Rozkazuję, wasza łaskawość? - Vetinari wydawał się wstrząśnięty i zatroskany. - Wielkie nieba, musiałem źle zrozumieć lady Sybil... Zapewniała mnie wczoraj, że wakacje daleko od Ankh-Morpork znakomicie panu zrobią. - Rozmawiał pan z Sybil? - Owszem, na przyjęciu dla nowego przewodniczącego Gildii Krawców. Pamiętam, że wyszedł pan wcześniej. Wezwano pana. Jakiś nagły przypadek, jak rozumiem. Lady Sybil wspomniała, że jest pan, jak to określiła, wiecznie na służbie, i jakoś tak się zgadało... Och, mam nadzieję, że nie doprowadzę do jakichś małżeńskich nieporozumień... - Nie mogę opuścić miasta właśnie teraz! - oświadczył zrozpaczony Vimes. -Jest tyle do zrobienia... - Właśnie dlatego Sybil uznała, że powinien pan wyjechać. - Ale otworzyliśmy nowy ośrodek szkoleniowy... - Który w tej chwili działa już bez problemów, Sir -wtrącił Marchewa. - Cała sieć gołębi pocztowych jest zupełnie poplątana... - Dało sieją mniej więcej uporządkować, sir, kiedy zmieniliśmy im karmę. Poza tym sekary doskonale spełniają swoje zadanie. - Mieliśmy powołać Straż Rzeczną... - Przez tydzień czy dwa i tak nic nie można zrobić, sir. Dopóki nie wyłowimy łodzi. - Rury w komisariacie na Flaku są... - Wysłałem hydraulików, żeby się nimi zajęli, sir. Vimes wiedział już, że przegrał. Przegrał w chwili, kiedy okazało się, że w całą sprawę zamieszana jest Sybil, ponieważ zawsze stanowiła machinę oblężniczą niezwykle skuteczną wobec jego murów obronnych. Ale nie miał zamiaru poddawać się bez walki. - Wie pan przecież, że nie radzę sobie z dyplomatyczną rozmową - powiedział. - Wręcz przeciwnie, Vimes. Oszołomił pan cały korpus dyplomatyczny w Ankh-Morpork - zapewnił lord Vetinari. - Nie są przyzwyczajeni do mówienia wprost. To ich zbija z tropu. Co pan powiedział w zeszłym miesiącu istanziańskiemu ambasadorowi? - Przerzucił papiery na biurku. - Zaraz, miałem tu gdzieś skargę... A tak... W kwestii incydentów granicznych na rzece Slipnir zasugerował pan, że dalsze takie naruszenia poskutkują tym, że on osobiście, to znaczy ambasador, cytuję: „wróci do domu w karetce". - Bardzo mi przykro, sir, ale miałem za sobą ciężki dzień, a on mi działał na... - Od tego dnia ich siły zbrojne cofnęły się tak daleko, że są już praktycznie w innym kraju. - Patrycjusz odsunął dokument na bok. - Muszę przyznać, że pańska uwaga, choć jedynie bardzo ogólnie zgodna z moimi opiniami w tej sprawie, przynajmniej była zwięzła. Jak się zdaje, wyglądał pan również bardzo groźnie. - Bo ja zwykle tak wyglądam... - Z całą pewnością. Na szczęście w Uberwaldzie będzie pan musiał wyglądać jedynie przyjaźnie. -Ale nie wymaga pan chyba, żebym mówił coś w rodzaju „A może sprzedacie nam cały wasz tłuszcz bardzo tanio?", prawda... - upewnił się zrozpaczony Vimes. - Nie jest wymagane, by prowadził pan osobiście jakiekolwiek negocjacje. Tym zajmie się jeden z moich urzędników, który powoła tymczasową ambasadę i przedyskutuje te sprawy ze swoimi odpowiednikami na rozmaitych dworach Uberwaldu. Wszyscy urzędnicy mówią tym samym językiem. Pan ma jedynie być tak książęcy, jak tylko pan potrafi. Oczywiście będzie panu towarzyszył orszak. Personel - dodał Vetinari, widząc tępy wzrok Vimesa. Westchnął. - Ludzie, którzy z panem pojadą. Proponuję sierżant Anguę, sierżanta Detrytusa i kapral Tyłeczek. - Aha... - Marchewa z uznaniem pokiwał głową. - Przepraszam... - powiedział Vimes. - Mam wrażenie, że jakoś straciłem spory fragment rozmowy. - Wilkołak, troll i krasnolud - wyjaśnił Marchewa. - Mniejszości etniczne, sir. - ...Tyle że w Uberwaldzie są większościami etnicznymi - dodał Vetinari. - Ta trójka funkcjonariuszy właśnie stamtąd pochodzi, o ile mi wiadomo. Ich obecność powie więcej niż grube tomy... -Ja nie dostałem nawet kartki - odparł Vimes. - Wolałbym raczej... - Sir, w ten sposób zademonstruje pan mieszkańcom Uberwaldu, że my tutaj, w Ankh-Morpork, jesteśmy społeczeństwem wielokulturowym - przekonywał Marchewa. - Ach, rozumiem. „Ludzie jak my" - mruknął ponuro Vimes. - Ludzie, z którymi można robić interesy. - Czasami - wtrącił kwaśnym tonem Vetinari - naprawdę mam wrażenie, że poziom cynizmu w straży jest...jest... - Niewystarczający? - dokończył Vimes. Odpowiedziało mu milczenie. - No dobrze - westchnął. - Pójdę polerować gałki na mojej koronie... - Korona diuka, jeśli dobrze pamiętam heraldykę, nie ma żadnych gałek. Jest stanowczo... spiczasta. - Patrycjusz przesunął w jego stronę niewielki stosik papierów zwieńczony zaproszeniem ze złoconymi brzegami. - Każę natychmiast przesłać... sekara. Dokładniejszą odprawę przeprowadzimy później. Proszę przekazać diuszesie moje wyrazy szacunku. I nie pozwólcie mi, panowie, dłużej zajmować wam czasu... - Zawsze to mówi - burczał Vimes, gdy razem z kapitanem zbiegali już po schodach. - Wie, że nie znoszę być mężem diuszesy. - Myślałem, że pan i lady Sybil... J - Och, być mężem Sybil jest wspaniale, naprawdę - zapewnił pospiesznie Vimes. -Tylko ta część z diuszesą mi nie pasuje. Gdzie są dziś wszyscy? - Kapral Tyłeczek ma służbę przy gołębiach, Detrytus jest na nocnym patrolu ze Swiresem, a Angua dostała specjalne zadanie na Mrokach, sir. Pamięta pan? Z Nobbym? - Bogowie, tak... Dobrze. Kiedy zjawią się jutro, lepiej ich do mnie przyślij. A przy okazji, zdejmij Nobby'emu tę potworną perukę i gdzieś ją schowaj. - Vimes przeglądał papiery. - Nigdy nie słyszałem o dolnym królu krasnoludów - wyznał. - Zawsze mi się wydawało, że „król" w krasnoludzim oznacza kogoś w rodzaju star-szego inżyniera. - No tak, ale dolny król jest dość wyjątkowy - odparł Marchewa. - Dlaczego? - Wszystko się zaczęło od Kajzerki z Kamienia, sir. - Od czego? - Czy moglibyśmy wrócić do Yardu okrężną drogą, sir? Łatwiej mi będzie wytłumaczyć. Młoda kobieta stała na rogu ulicy na Mrokach. Jej ogólna postawa sugerowała, że jest kimś, kto w specyficznej gwarze tego rejonu nazywany jest damą dworu. Dokładniej: damą z dworu, czekającą na Odpowiedniego Mężczyznę. A w każdym razie mężczyznę dysponującego odpowiednią gotówką. Od niechcenia kołysała torebką. Był to wyraźnie rozpoznawalny sygnał dla każdego, kto miał choćby mózg gołębia. Członek Gildii Złodziei przeszedłby ostrożnie drugą stroną ulicy, obdarzając tę kobietę uprzejmym, a co ważniejsze nieagresywnym skinieniem głowy. Nawet mniej uprzejmi niezależni złodzieje, którzy czaili się w tej okolicy, dwa razy by się zasta-nowili, nim spojrzeliby łakomie na torebkę. Gildia Szwaczek wymierzała sprawiedliwość bardzo szybko i nieodwracalnie. Chude ciało Załatwione Duncana nie dysponowało jednak mózgiem gołębia. Niski człowieczek przez całe pięć minut wpatrywał się w torebkę jak kot, a teraz hipnotyzowała go sama myśl ojej zawartości. Niemal wyczuwał smak pieniędzy. Wzniósł się na palce, opuścił głowę, wypadł z zaułka, porwał torebkę i przebiegł jeszcze kilka cali, nim świat wokół eksplodował, a on sam wylądował w błocie. Coś przy jego uchu zaczęło się ślinić. Słyszał też niski, przeciągły warkot - obietnicę tego, co się stanie, jeśli spróbuje się poruszyć. Potem usłyszał kroki, a kątem oka dostrzegł plamę twarzy. - Och, Załatwione... - odezwał się głos. -Wyrywanie damom torebek? Nisko upadłeś, nawet jak na ciebie. Naprawdę mogło ci się coś stać. To tylko Duncan, panienko. Nie sprawia kłopotów. Można go puścić. Ciężar zniknął z pleców Duncana. Usłyszał, jak coś odbiega w mrok zaułka. - Załatwiłem to, załatwiłem - powtarzał desperacko złodziejaszek, gdy kapral Nobbs pomagał mu wstać. - Tak, wiem. Widziałem - przyznał Nobby. - A wiesz, co by się z tobą stało, gdyby zobaczyła to Gildia Złodziei? Byłbyś już trupem spływającym rzeką, bez szans na przepustkę za dobre sprawowanie. - Nienawidzą mnie, bo jestem taki dobry- tłumaczył Duncan przez swą skołtunioną brodę. - Nie słyszałeś o kradzieży u Cała Jol-sona w zeszłym miesiącu? To ja go załatwiłem. - Zgadza się, Duncan. To ty. - I obrobiłem skarbiec ze złotem w zeszłym tygodniu. To też ja. Wcale nie Węglarz i jego chłopcy. - Nie, Duncan, to byłeś ty. - I ta robota u złotnika, co to wszyscy mówią, że Chrupki Ron załatwił... - Ty załatwiłeś, prawda? - Zgadza się - potwierdził Duncan. - I to ty ukradłeś bogom ogień, co, Duncan? - Nobby uśmiechnął się złośliwie pod peruką. - Tak, to ja. - Duncan kiwnął głową. Pociągnął nosem. - Byłem wtedy o wiele młodszy, ma się rozumieć. - Wytrzeszczył na Nob-by'ego swe oczy krótkowidza. - Dlaczego nosisz sukienkę, Nobby? - Tajna akcja. -Jasne. - Duncan niepewnie przestąpił z nogi na nogę. - Nie dałbyś mi paru pensów, Nobby? Od dwóch dni nic nie jadłem. W mroku błysnęły monety. - A teraz znikaj - rzucił kapral. - Dzięki, Nobby. Gdybyście mieli jakieś niewyjaśnione zbrodnie, wiesz, gdzie mnie szukać. I złodziej odszedł, utykając. Za Nobbsem pojawiła się sierżant Angua dopinająca półpancerz. - Biedaczysko - stwierdziła. - W swoim czasie był dobrym złodziejem. - Nobby wyjął z torebki notes i zapisał kilka linijek. \ - Ładnie, że mu pomogłeś. - Zawsze mogę odebrać sobie pieniądze z puszki - odparł. - A teraz wiemy, kto zwinął te sztabki. Zasłużę u pana Vimesa na pióro do hełmu... - Czepka, Nobby. - Co? - Do twojego czepka. Masz wokół niego całkiem ładne kwiatki. - A... no tak. - Nie to, że się skarżę - powiedziała Angua - ale kiedy dostaliśmy tę robotę, myślałam, że to ja będę przynętą, a ty wsparciem. - No tak, ale skoro jest panienka... - Nobby zmarszczył czoło, wślizgując się na nieznane terytoria lingwistyczne. - Mor... por... log... icz... nie uzdolniona... - Wilkołak, Nobby. Znam to słowo. - Właśnie. No to oczywiście czajenie się lepiej panience wychodzi i... i oczywiście nie jest właściwe, żeby kobiety musiały służyć za przynęty w pracy policyjnej... Angua zawahała się, jak często się jej zdarzało, kiedy usiłowała rozmawiać z Nobbym na trudne tematy. Przesunęła dłońmi przed sobą, jak gdyby ugniatała niewidzialne ciasto swych myśli. - Chodzi o to... Znaczy, ludzie mogliby... Wiesz... no... Wiesz, jak ludzie nazywają mężczyzn, którzy noszą peruki i suknie? - Tak, panienko. - Wiesz? - Tak. Prawnicy, panienko. - Dobrze. Tak, dobrze - odparła powoli Angua. - A teraz spróbuj inaczej... - Eee... Aktorzy, panienko? Angua zrezygnowała. - Dobrze ci w tej tafcie, Nobby - pochwaliła. - Nie wydaje się panience, że wyglądam grubo? Angua pociągnęła nosem. - Och, nie... - szepnęła. - Pomyślałem, że lepiej pochlapię się czymś pachnącym dla zachowania pozorów prawdopozoreństwa... podobieństwa - wyjaśnił pospiesznie Nobby. - Co? Nie... -Angua potrząsnęła głową i znowu wciągnęła powietrze. -Wyczuwam coś jeszcze... - Dziwne, bo to pachnidło jest dość gryzące i nie wydaje mi się, żeby lilia z dolin tak pachniała... - To nie perfumy. - ...Ale ta lawenda, co ją mieli, to można by nią mosiądz czyścić... - Nobby, dasz radę sam wrócić do komisariatu na Flaku? - spytała Angua. Mimo rosnącej paniki pomyślała: W końcu co może się zdarzyć? - Tak, panienko. - Boja muszę coś... rozwiązać. Odeszła szybko, a nowy zapach wypełniał jej nozdrza. Musiał być całkiem mocny, skoro pokonał Eau de Nobbs... I był. Och, był... Nie tutaj, myślała. Nie teraz. Nie on. Uciekający człowiek zakołysał się na mokrej od śniegu gałęzi i zdołał zeskoczyć na konar sąsiedniego drzewa. To oddaliło go od strumienia. Jak dobry mają węch? Świetny, wiedział o tym. Ale czy aż tak świetny? Przeszedł na kolejną zwisającą gałąź. Jeśli biegną wzdłuż brzegów, a są dostatecznie inteligentne, by to robić, nigdy się nie zorientują, że opuścił koryto strumienia. Usłyszał wycie - gdzieś po lewej stronie. Skierował się w prawo, w mrok puszczy. Vimes słyszał, jak Marchewa szuka czegoś po ciemku. Po chwili klucz zgrzytnął w zamku. - Myślałem, że tym miejscem zarządza teraz Kampania Równego Wzrostu - powiedział. - Trudno znaleźć wolontariuszy - odparł Marchewa. Przepuścił go przodem w niskich drzwiach i zapalił świecę. - Zaglądam tu codziennie, żeby mieć wszystko na oku, ale nikt inny jakoś się nie interesuje. - Nie rozumiem dlaczego - zapewnił Vimes, rozglądając się po Muzeum Chleba Krasnoludów. Jedyną pozytywną opinią, jaką można by wyrazić o rozmaitym leżącym wokół pieczywie, była ta, że jest pewnie tak samo jadalne jak w dniu, gdy zostało upieczone. Chociaż lepszym określeniem byłoby „wykute". Chleb krasnoludów wykorzystywany był jako posiłek tylko w ostateczności, a służył także jako broń i waluta. Krasnoludy, o ile Vimes się orientował, nie należały do osobników religijnych, jednak sposób, w jaki myślały o chlebie, był temu bliski. Gdzieś w mroku coś brzęknęło i zachrobotało. - Szczury - stwierdził Marchewa. - Cały czas próbują zjadać chleb krasnoludów, biedaczyska. No, jesteśmy na miejscu. Kajzerka z Kamienia. Replika, naturalnie. Vimes przyjrzał się niekształtnemu obiektowi na zakurzonej podstawce. Był mniej więcej podobny do kajzerki, ale tylko wtedy, jeśli człowiek z góry wiedział, czego się spodziewać. W przeciwnym razie termin „kawał skały" opisywał ten eksponat w mia-rę precyzyjnie. Miał rozmiar i kształt zbliżony do dobrze wysiedzianej poduszki. Dało się zauważyć charakterystyczne gwiaździste nacięcia. - Moja żona kładzie na czymś takim stopy, kiedy jest bardzo zmęczona - zauważył. - Ma tysiąc pięćset lat - oświadczył Marchewa z czymś zbliżonym do podziwu w głosie. - Mówiłeś chyba, że to replika... - No tak, ale replika czegoś bardzo ważnego, sir. Vimes pociągnął nosem. W powietrzu dawał się wyczuć dość intensywny zapach. - Mocno tu pachnie kotami, prawda? - Niestety, polują tutaj na szczury, sir. Szczur, który schrupie kawałek chleba krasnoludów, nie jest w stanie uciekać. Vimes zapalił cygaro. Marchewa rzucił mu spojrzenie pełne ogólnej dezaprobaty. -Jesteśmy wdzięczni odwiedzającym za niepalenie tutaj - powiedział. - Dlaczego? Nie wiecie przecież, czy zapalą. - Vimes oparł się o gablotę. - No dobrze, kapitanie. Dlaczego tak naprawdę mam jechać do... Bzyku? Nie znam się wprawdzie na dyplomacji, ale wiem, że nigdy nie chodzi tam o jedną kwestię. Kto to jest ten dolny król? Dlaczego krasnoludy się tłuką? - No więc, sir... Słyszał pan o kruk? - Krasnoludzie prawo górnicze? - Brawo, sir. Ale to coś więcej. Chodzi o to... jak żyć. Prawa własności, prawa małżeńskie, dziedziczenie, zasady rozstrzygania wszelkiego rodzaju sporów, takie rzeczy. Właściwie wszystko. A dolny król... Myślę, że można go określić jako ostateczny sąd apelacyjny. Słucha rad, oczywiście, ale ma ostatnie słowo. Czy to jasne? -Jak dotąd brzmi sensownie. -Jest koronowany na Kajzerce z Kamienia i siedzi na niej, wydając sądy, ponieważ wszyscy dolni królowie tak robili od czasów B'hriana Krwawego Topora, który panował tysiąc pięćset lat temu. To daje... autorytet. -Jest wybierany, rodzi się czy jak? - zainteresował się Vimes. - Można chyba powiedzieć, że wybierany - odparł Marchewa. - Ale tak naprawdę grupa starszych krasnoludów uzgadnia to między sobą. Po wysłuchaniu innych krasnoludów, oczywiście. Sondowanie opinii, jak się to określa. Tradycyjnie pochodzi z któregoś z wielkich rodów. Ale... no... -Tak? - W tym roku sytuacja jest trochę inna. Nastroje są... gorące. Aha, pomyślał Vimes. - Wygrał niewłaściwy krasnolud? - zapytał. - Niektóre krasnoludy tak twierdzą. Lecz zakwestionowano raczej sam proces - wyjaśnił Marchewa. - Przez krasnoludy z największego krasnoludziego miasta poza Uberwaldem. - Nie mów... To musi być to na Oś od... - To Ankh-Morpork, sir. - Co? Nie jesteśmy miastem krasnoludów! - Żyje ich tu obecnie pięćdziesiąt tysięcy, sir. - Naprawdę? - Tak jest, sir. - Jesteś pewien? - Tak, sir. Oczywiście, że jest pewien, pomyślał Vimes. Prawdopodobnie zna wszystkich z imienia i nazwiska. - Musi pan zrozumieć, sir, że toczy się obecnie taka jakby dyskusja - tłumaczył Marchewa. - O tym, jak definiuje się krasnoluda. - No wiesz, niektórzy mogliby powiedzieć, że przecież są krasnoludami, ponieważ... - Nie, sir. Wzrost nie ma tu nic do rzeczy. Nobby Nobbs jest niższy od wielu krasnoludów, ale nie nazywamy go krasnoludem. - Nie nazywamy go też człowiekiem - zauważył Vimes. - I oczywiście ja także jestem krasnoludem. - Wiesz, Marchewa, już dawno planuję z tobą o tym porozmawiać... - Adoptowany przez krasnoludy, wychowany przez krasnoludy. Dla krasnoludów jestem krasnoludem, sir. Potrafię dokonać rytuału k'zakra, znam sekrety h'ragna, umiem ha'lk mój g'rakha jak należy... Jestem krasnoludem. - A co to wszystko znaczy? - Nie wolno mi zdradzać tego niekrasnoludom. - Marchewa taktownie usiłował stanąć poza zasięgiem dymu z cygara. - Na nieszczęście niektóre krasnoludy z gór uważają, że krasnoludy, które się przeprowadziły, nie są prawdziwymi krasnoludami. Tym razem jednak wybory poszły po myśli krasnoludów z Ankh-Morpork i wielu krasnoludom w domu to się nie podoba. Zrodziło się wiele nie-chęci. Rodziny się kłócą i takie rzeczy. Wiele szarpania za brody. - Naprawdę? - Vimes starał się nie uśmiechać. - To nie jest zabawne, jeśli ktoś jest krasnoludem. - Przepraszam. - I obawiam się, że nowy dolny król jeszcze pogorszy sytuację. Chociaż oczywiście życzę mu jak najlepiej. - Surowy jest? - Ehm... Może pan chyba założyć, sir, że każdy krasnolud, który w krasnoludziej społeczności dotrze tak wysoko, by być choćby rozważany jako kandydat na króla, nie dostał się na ten poziom, śpiewając hej-ho i bandażując w lesie ranne zwierzęta. Ale według krasnoludzich standardów król Rhys Rhysson jest nowoczesnym myślicielem. Choć słyszałem, że niezbyt lubi Ankh-Morpork. - Wydaje się też bardzo rozsądnym myślicielem. - W każdym razie jego wybór rozdrażnił bardziej... hm, tradycyjne górskie krasnoludy, które wierzyły, że królem będzie Albrecht Albrechtson. - Który nie jest nowoczesnym myślicielem? - Uważa, że nawet wyjście na powierzchnię jest niebezpiecznie niekrasnoludzie. Vimes westchnął. - No cóż... Dostrzegam problem, kapitanie, ale cechą tego problemu, jego kluczowym elementem jest, że nie jest mój. Ani pański, jest pan krasnoludem czy nie. - Stuknął w gablotę z Kajzerką. - Replika, tak? - mruknął. - Na pewno nie jest prawdziwa? - Sir! Jest tylko jedna Kajzerka. Nazywamy ją „rzeczą i całą rzeczą". - Ale jeśli to dobra replika, kto by się zorientował? - Każdy krasnolud, sir. - Żartowałem. W dole była wioska, w miejscu gdzie spotykały się dwie rzeki. Będą tam łodzie... Szło dobrze. Zbocza za nim były białe i wolne od ciemnych sylwetek. Nieważne, jakie są szybkie, niech spróbują płynąć szybciej od łodzi... Ubity śnieg chrzęścił mu pod stopami. Chwiejnie wyminął kilka prymitywnych chałup, zobaczył keję, zobaczył łódki, przez chwilę szarpał zamarzniętą cumę najbliższej, chwycił wiosło i odepchnął się na środek nurtu. Na wzgórzach wciąż nic się nie poruszało. Teraz w końcu mógł spokojnie rozważyć sytuację. Łódź była za duża, by mógł nią kierować jeden człowiek, ale przecież musi tylko odpychać się od brzegów. W nocy to wystarczy. W dzień może ją gdzieś zostawić, może posłać kogoś, żeby przekazał wiadomość do wieży, a potem kupi konia i... Za nim, pod płachtą na rufie, coś zaczęło warczeć. Naprawdę były bardzo sprytne. W niezbyt odległym zamku lady Margolotta ~ wampir - siedziała w ciszy i kartkowała „Herbarz Niemózgiego". Nie było to najlepsze źródło informacji dla krain po tej stronie Ramtopów, gdzie standardem był „Almanac dé Gothick", w którym tylko ona zajmowała prawie cztery strony2. Kiedy jednak ktoś chciał się dowiedzieć, kto jest kim - albo tak mu się wydaje - w Ankh-Morpork, „Herbarz" okazywał się niezastąpiony. Jej egzemplarz jeżył się od zakładek. Westchnęła i odłożyła go. Obok stał wąski kieliszek wypełniony czerwoną cieczą. Wypiła łyk i skrzywiła się. Potem, patrząc w płomień świecy, starała się myśleć jak lord Vetinari. Jak wiele podejrzewał? Jakie wieści do niego dotarły? Wieża se-karowa stała dopiero od miesiąca i w Bzyku powszechnie krytykowano ją jako niedopuszczalne naruszenie suwerenności. Ale, jak się zdawało, przesyłała sporo lokalnych wieści. Kogo przyśle? Jego wybór powie jej wszystko; tego była pewna. Kogoś takiego jak lord Rust czy lord Selachii...? Cóż, wtedy stanowczo mniej będzie go poważać. Z tego, co słyszała - a lady Margolotta słyszała wiele - korpus dyplomatyczny Ankh-Morpork jako całość nawet z mapą nie potrafiłby znaleźć własnego siedzenia. Oczywiście, dyplomata powinien wydawać się głupi, 2Wampiry konstruują sobie dhigie imiona. Dzięki temu maja jakieś zajęcie na te długie lata. aż do chwili kiedy ukradnie człowiekowi skarpetki. Jednak lady Margolotta poznała członków ankhmorporskiej elity i doprawdy, nikt nie potrafiłby tak doskonale udawać. Coraz głośniejsze wycie na zewnątrz zaczynało jej działać na nerwy. Zadzwoniła na kamerdynera. - Tak, jastśnie pani? - zapytał Igor, materializując się spośród cieni. - Idź powiedz dzieciom nocy, by svą cudovną muzykę tvorzyły gdzie indziej, dobrze? Mam migrenę. - Otszywistcie, jastśnie pani. Lady Margolotta ziewnęła. Miała za sobą długą noc. Lepiej jej się będzie myślało po całodziennym śnie. Kiedy pochyliła się, by zdmuchnąć świecę, raz jeszcze spojrzała na księgę. Tkwiła w niej zakładka na literze V. Ale... przecież nawet Patrycjusz nie może wiedzieć aż tyle... Zawahała się, po czym szarpnęła sznur dzwonka nad trumną. Igor pojawił się metodą Igorów. - Ci bystrzy młodzi ludzie v vieży sekarovej pevnie jeszcze nie śpią, pravda? - Tak, jastśnie pani. - Wyślij sekara do naszego agenta i poproś o vszystko na temat komendanta Vimesa ze straży. - Czyjests dyplomatą, jastśnie pani? Lady Margolotta ułożyła się wygodnie. - Nie, Igorze. On jest powodem istnienia dyplomatóv. Zamknij vieko, dobrze? Sam Vimes umiał myśleć równolegle. Większość mężów to potrafi. Liczą się podążać własnym torem myśli, a jednocześnie słuchać tego, co mówią ich żony. Słuchanie jest ważne, ponieważ w każdej chwili mogą się spodziewać kontroli i wtedy muszą z pamięci wyrecytować w całości ostatnie zdanie. Ważną umiejętnością dodatkową jest wychwytywanie w dialogu istotnych fraz, na przykład „i mogą dostarczyć to na jutro" albo „więc zaprosiłam ich na kolację" lub „mogą ją zrobić w błękicie, całkiem tanio". Lady Sybil była tego świadoma. Sam potrafił sensownie prowadzić całą rozmowę, myśląc przy tym o czymś zupełnie innym. - Powiem Wilikinsowi, żeby zapakował zimowe rzeczy - oświadczyła, przyglądając mu się. - O tej porze roku jest tam pewnie dość zimno. - Tak. Dobry pomysł. - Vimes wciąż wpatrywał się w punkt tuż nad kominkiem. - Obawiam się, że sami też będziemu musieli wydać przyjęcie, więc powinniśmy zabrać wóz typowego jedzenia z Ankh-Morpork. Wciągnąć flagę, jak to mówią. Myślisz, że warto zabrać naszego kucharza? - Tak, moja droga. To świetny pomysł. Nikt poza tym miastem nie wie, jak się przygotowuje kostkowego sandwicza. Sybil była pod wrażeniem. Uszy, choć działające w trybie automatycznym, skłaniały jednak usta do wygłaszania krótkich, ale trafnych uwag. -Jak myślisz, powinniśmy zabrać ze sobą aligatora? - Tak, to chyba rozsądne. Obserwowała jego twarz. Gdy uszy nerwowo szturchnęły mózg, na czole Vimesa pojawiły się niewielkie zmarszczki. Zamrugał. -Jakiego aligatora? - Byłeś daleko stąd, Sam. W Uberwaldzie, jak przypuszczam. - Przepraszam. -Jakieś kłopoty? - Dlaczego wysyła właśnie mnie, Sybil? - Z pewnością Havelock dzieli ze mną przekonanie, że tkwią w tobie ukryte głębie, Sam. Vimes posępnie zagłębił się w fotelu. Była to, jego zdaniem, trwała skaza na praktycznym poza tym i rozsądnym charakterze jego żony. Wierzyła, wbrew wszelkim dowodom, że Sam jest człowiekiem licznych talentów. Wiedział wprawdzie, że ma w sobie ukryte głębie, lecz nie było w nich nic, co chciałby oglądać na powierzchni. Lepiej to zostawić w ukryciu. Dręczył go także pewien niepokój, którego nie umiał dokładnie określić. Mógłby spróbować wyrazić to uczucie tak: policjanci nie mają wakacji. Tam, gdzie są policjanci, jak lubił powtarzać Vetinari, tam są przestępstwa. Jeśli więc uda się do Bzyku, jakkolwiek wymawia się tę nieszczęsną nazwę, zdarzy się tam przestępstwo. To coś, co świat zawsze szykował dla policjantów. - Miło będzie znowu zobaczyć Serafine - oświadczyła Sybil. - W samej rzeczy - zgodził się Vimes. W Bzyku nie będzie - przynajmniej oficjalnie - policjantem. I wcale mu się to nie podobało. Nawet mniej niż wszystko pozostałe. Przy kilku okazjach, kiedy opuszczał Ankh-Morpork i okoliczne włości, albo wyruszał do innych miast w okolicy, gdzie odznaka Straży Miejskiej z Ankh-Morpork miała swoją wagę, albo prowadził pościg - najstarszą i najbardziej szacowną z policyjnych procedur. Z tego, co mówił Marchewa, wynikało, że w Bzyku jego odznaka będzie tylko dodatkowym niestrawnym kąskiem w czyimś menu. Znowu zmarszczył brwi. - Serafine? - Lady Serafine von Uberwald - wyjaśniła Sybil. - Matkę sierżant Angui. Pamiętasz, opowiadałam ci w zeszłym roku. Uczęszczałyśmy razem do szkoły. Oczywiście, wszystkie wiedziałyśmy, że jest wilkołakiem, ale w tamtych czasach nikt nawet nie pomyślał, żeby o takich rzeczach rozmawiać. Po prostu nie. Była ta sprawa z instruktorem narciarstwa, ale osobiście jestem przekonana, że musiał spaść do jakiejś szczeliny. Wyszła za barona i mieszkają w pobliżu Bezika. Pisuję do niej na każde Strzeżenie Wiedźm. Bardzo stara wilkołacza rodzina. - Z rodowodem - mruknął Vimes. - Och, Sam, że nie chciałbyś, by Angua to słyszała. I nie zamartwiaj się tak. Będziesz miał okazję trochę się odprężyć. Dobrze ci to zrobi. - Tak, kochanie. - To będzie jak nasz drugi miodowy miesiąc - westchnęła Sybil. - Rzeczywiście - zgodził się Vimes, pamiętając, że z takich czy innych powodów nigdy nie mieli pierwszego. - A skoro już o tym mowa... - Sybil zawahała się trochę. - Pamiętasz, wspominałam ci, że zamierzam odwiedzić panią Content. - A tak. I co u niej słychać? Vimes znowu wpatrywał się w kominek. Nie chodziło tylko o dawne koleżanki ze szkoły. Miał czasem wrażenie, że Sybil utrzymuje kontakty z każdym, kogo w życiu poznała. Lista adresów, na które wysyłała strzeżeniowiedźmowe kartki, sięgała już drugiego tomu. - Wszystko w porządku, jak sądzę. W każdym razie zgadza się, że... Ktoś zapukał do drzwi. Westchnęła. - Wilikins ma dzisiaj wolne - powiedziała. - Lepiej idź i otwórz, Sam. Wiem, że chcesz. - Uprzedzałem ich, żeby mi nie przeszkadzali, chyba że to coś ważnego. - Tak, ale w twojej opinii każde przestępstwo jest ważne. Na progu stał Marchewa. - To jakby... polityczna sprawa, sir - powiedział. - Co może się zdarzyć politycznego za kwadrans dziesiąta wieczorem, kapitanie? - Ktoś się włamał do Muzeum Chleba Krasnoludów, sir. Vimes spojrzał w szczere, błękitne oczy Marchewy. - Pewna myśl wpadła mi do głowy, kapitanie - rzekł wolno. - A ta myśl to: zaginął pewien eksponat. - Zgadza się, sir. - I to replika Kajzerki. - Tak, sir. Albo włamali się zaraz po naszym wyjściu, albo... - Marchewa nerwowo oblizał wargi. - Albo ukryli się, kiedy tam byliśmy. - Czyli jednak nie szczury. - Nie, sir. Bardzo przepraszam. Vimes zapiął płaszcz i zdjął z kołka hełm. - A więc ktoś ukradł replikę Kajzerki z Kamienia, kiedy za kilka tygodni ta prawdziwa ma być wykorzystana w bardzo ważnej ceremonii. Uważam to za bardzo intrygujące. - I ja tak pomyślałem, sir. Vimes westchnął. - Nie cierpię tych politycznych historii. Kiedy wyszli, lady Sybil siedziała przez chwilę i wpatrywała się w swoje dłonie. Potem zaniosła lampę do biblioteki i zdjęła z półki cienki tomik oprawny w białą skórę, na której złotem wytłoczono słowa „Nasz ślub". To było niezwykłe wydarzenie. Wyższe sfery Ankh-Morpork - tak wysokie, że aż cuchną, jak mawiał Sam - zjawiły się głównie z ciekawości. Ona była najlepszą partią w mieście, starą panną, która nigdy nie myślała, że wyjdzie za mąż, on zaś zwykłym kapitanem straży, który często irytował wiele osób. Album zawierał ikonogramy z ceremonii. Tu ona, raczej wylewna niż promienna, a tutaj Sam, z pospiesznie przygładzonymi włosami, patrzący gniewnie na wizjer. Tutaj sierżant Colon tak nadymający pierś, że stopy niemal odrywają się od ziemi, i Nobby z szerokim uśmiechem, a może tylko robiący miny; z Nobbym trudno powiedzieć. Sybil ostrożnie przewracała kartki. Powkładała między nie arkusiki bibułki, by chronić ikonogramy. Pod wieloma względami, tłumaczyła sobie, miała szczęście. Była dumna z Sama. Ciężko pracował dla ludzi. Troszczył się o tych, którzy nie są ważni. Zawsze miał więcej spraw, niż było dla niego dobre. Był najbardziej cywilizowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała. Nie szlachetnie urodzonym, dzięki niebiosom, ale szlachet-nym. I dobrym. Nigdy nie wiedziała, co on właściwie robi. Och, wiedziała, jakie ma stanowisko, naturalnie, ale zdawała sobie sprawę, że niewiele czasu spędza za biurkiem. Kiedy w końcu przychodził do łóżka, zwykle wciskał ubrania wprost do kosza z praniem. Dopiero później od dziewczyny z pralni dowiadywała się o plamach krwi i błota. Krą-żyły pogłoski o pościgach szczytami dachów, walkach twarzą w twarz - i kolano w krocze - z ludźmi o imionach jak Harry „Ryglokrój" Weems... Istniał Sam Vimes, którego znała, który wychodził, a potem wracał do domu. I był inny Sam Vimes, który właściwie nie należał do niej i żył raczej w tym samym świecie co ci wszyscy ludzie o okropnych imionach. Sybil Ramkin wychowano, by była osobą zapobiegliwą, myślącą, dystyngowaną, choć raczej w stylu praktycznym. I tak, by łagodnie oceniała ludzi. W ciszy domostwa raz jeszcze przejrzała obrazki. Potem głośno wytarła nos i wróciła do pakowania oraz innych rozsądnych zajęć. Kapral Cudo Tyłeczek przedstawiała się jako „Cheri". Była „nią", a zatem rzadkim kwiatem w Ankh-Morpork. Nie chodzi o to, że krasnoludów nie interesował seks. Dostrzegały istotne zapotrzebowanie na nowe krasnoludy, którym mogłyby zostawiać swoje majątki, i żeby ktoś kontynuował prace wydo- bywcze, kiedy one same już odejdą. Równocześnie jednak nie dostrzegały żadnej potrzeby rozróżniania płci w żadnej sytuacji, chyba że całkiem na osobności. Nie istniało coś takiego jak krasno-ludzi zaimek żeński ani - kiedy dzieci jadły już pokarmy stałe - coś takiego jak praca odpowiednia dla kobiet. Potem w Ankh-Morpork zjawiła się Cudo Tyłeczek i zobaczyła, że są tu osoby, które nie noszą kolczug ani skórzanej bielizny3, za to noszą ubrania w ciekawych kolorach i podniecające makijaże, i że osobnicy ci nazywani są kobietami4. I w jej małej, okrągłej głowie pojawiła się myśl: Dlaczego nie ja? Teraz w piwnicach i krasnoludzich barach w całym mieście była potępiana jako pierwszy w Ankh-Morpork krasnolud, który nosi spódnicę. Była to twarda brązowa skóra, obiektywnie tak erotyczna jak kawałek drewna, ale - jak wskazywały niektóre starsze krasnoludy - gdzieś tam pod spodem były jego5 kolana. Co gorsza, odkrywali ostatnio, że pośród ich synów są też - dławili się tym słowem - córki. Cudo okazała się tylko pianą na szczycie fali. Niektóre młodsze krasnoludy nieśmiało używały cieni do oczu i deklarowały, że tak naprawdę to nie lubią piwa. Przez krasnoludzią społeczność płynęły nowe prądy. Krasnoludzia społeczność nie byłaby przeciwna temu, żeby rzucić parę kamieni w kierunku tych kołyszących się na powierzchni nurtu, jednak kapitan Marchewa wyraźnie dał do zrozumienia, że będzie to atak na funkcjonariusza, a w tych kwestiach straż ma bardzo stanowcze poglądy. I choćby złoczyńcy byli bardzo niscy, ich stopy naprawdę nie dotkną ziemi. Cudo zachowała swoją brodę i okrągły hełm, naturalnie. Co innego deklarować, że się jest kobietą, ale nie do pomyślenia byłaby deklaracja, że nie jest się krasnoludem. - Sprawa otwarta i zamknięta, sir - oznajmiła, kiedy zauważyła wchodzącego Vimesa. - Otworzyli okno w pomieszczeniu na tyłach, żeby się tu dostać, czysta robota, i nie zamknęli frontowych drzwi, kiedy wychodzili. Rozbili gablotę Kajzerki. Wokół podstawki leży pełno szkła. O ile mogłam się zorientować, nie wzięli nic innego. Zostawili w kurzu mnóstwo śladów stóp. Zrobiłam parę obraz-ków, ale odciski były zatarte i nie na wiele się zdały. To właściwie wszystko. - Żadnych porzuconych niedopałków, portfeli, kawałków papieru z wypisanym adresem? - upewnił się Vimes. - Nie. Bardzo nieuprzejmi złodzieje. - To na pewno - przyznał posępnie Marchewa. - Pytanie, jakie przychodzi człowiekowi do głowy - rzekł Vimes - brzmi: dlaczego ta sprawa śmierdzi jeszcze bardziej niż kocie siki? - Mocno, prawda? - zgodziła się Cudo. - Z dodatkowym zapachem siarki. Funkcjonariusz Ping twierdzi, że cuchnęło tak, kiedy tu wszedł, ale nie ma śladów kocich łap. Vimes przykucnął i przyjrzał się rozbitej szybie. - Jak się o tym dowiedzieliśmy? - zapytał, przesuwając palcem kilka odłamków. - Funkcjonariusz Ping usłyszał brzęk, sir. Podszedł od tyłu i zobaczył otwarte okno. Wtedy przestępcy uciekli przez drzwi. - Bardzo mi przykro, sir. - Ping zasalutował. Był młodym człowiekiem o ostrożnym spojrzeniu i wyglądał, jakby przez cały czas szykował się do odpowiedzi na pytanie. - Wszyscy popełniamy błędy - uspokoił go Vimes. - Usłyszeliście pękającą szybę? - Tajest, sir. I ktoś zaklął. - Naprawdę? A co powiedział? - No... „Szlag", sir. 3Przynajmniej nie tego rodzaju, jaką ona sama zwykle nosiła. 4Oraz, ostatnio, kapralem Nobbsem. 5Nie potrafiły się zmusić do wymówienia słowa ,jej". - Więc poszliście na tył muzeum, zobaczyliście otwarte okno i...? - Zawołałem: Jest tam kto?", sir. - Tak? A co byście zrobili, gdyby jakiś głos odpowiedział: „Nie"? Nie, nie musicie odpowiadać. Co było potem? - No... Znowu usłyszałem pękające szkło i kiedy wróciłem na front budynku, zastałem otwarte drzwi, a ich już nie było. No to wróciłem do Yardu i opowiedziałem kapitanowi Marchewie, bo wiem, że bardzo się przejmuje tym muzeum. - Dziękuję... Ping, tak? - Tajest. - I całkiem niepytany, ale wyraźnie gotów do odpowiedzi, Ping dodał jeszcze: - To słowo pochodzi z dialektu i oznacza podmokłą łąkę albo łęg, sir. -Jesteście wolni. Funkcjonariusz wyraźnie odetchnął z ulgą i wyszedł. Vimes pozwolił, by jego myśli zaczęły błądzić. Lubił takie chwile, te niewielkie zagłębienia czasu, kiedy zbrodnia leżała przed nim, a on wierzył, że świat zdolny jest do rozwiązania. Wtedy właśnie człowiek naprawdę patrzy na to, co jest do zobaczenia, a czasem to, czego nie ma, okazuje się najciekawsze ze wszystkiego. Kajzerka leżała na postumencie wysokości trzech stóp, wewnątrz gabloty zrobionej z pięciu szklanych płyt tworzących pudło przyśrubowane do postumentu. - Rozbili te szyby przypadkiem - stwierdził w końcu. - Naprawdę, sir? - Spójrzcie tutaj. - Vimes wskazał trzy śrubki ułożone starannie obok. - Próbowali ostrożnie rozłożyć gablotę. Musiała im się wyśliznąć. - Ale jaki to ma sens, sir? - wtrącił Marchewa. - Przecież to tylko replika. Nawet gdyby znaleźli kupca, nie jest warta więcej niż parę dolarów. -Jeśli jest dobra, można ją zamienić na oryginał. - No, pewnie można by próbować. Ale wystąpiłby pewien kłopot, sir. -Jaki? - Krasnoludy nie są głupie, sir. Replika ma wyrzeźbiony na spodzie duży krzyż. A poza tym i tak jest zrobiona z gipsu. -Och... - Ale to dobry pomysł, sir - przyznał zachęcająco Marchewa. - Nie mógł pan wiedzieć. - Zastanawiam się, czy wiedzieli złodzieje. - Nawet jeśli nie, nie mają żadnej szansy, by się im udało, sir. - Prawdziwa Kajzerka jest bardzo dobrze strzeżona, sir - wtrąciła Cudo. - Większość krasnoludów rzadko kiedy ma szansę ją zobaczyć. - A inni by zobaczyli, gdyby ktoś chował pod kurtką kawał skały - dodał Vimes, mniej więcej do siebie. - Czyli mamy tu do czynienia z głupim przestępstwem. Tylko że nie robi wrażenia głupiego. Znaczy, po co zadawać sobie tyle trudu? Zamek w tych drzwiach to raczej żart. Można go bez żadnego wysiłku wykopać z ramy. Gdybym chciał ukraść tę replikę, wszedłbym tu i potem zniknął, zanim szkło by przestało dźwięczeć. Po co starać się zachowywać ciszę o tej porze nocy? Cudo pogrzebała pod sąsiednią gablotą. Po chwili wyciągnęła rękę. Trzymała w niej śrubokręt, na którego ostrzu lśniła zasychająca krew. - Widzicie - mruknął Vimes. - Coś się wyśliznęło i ktoś rozciął sobie rękę. Jaki to ma sens, Marchewa? Kocie siki, siarka i śrubokręty... Nie znoszę, kiedy w sprawie jest zbyt wiele tropów. Strasznie trudno ją wtedy rozwiązać. Rzucił śrubokręt, który czystym przypadkiem trafił w podłogę czubkiem i wbił się, drżąc lekko. - Wracam do domu - oświadczył Vimes. - Dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy zacznie śmierdzieć. Następny ranek Vimes spędził, próbując dowiedzieć się czegoś o obcych krajach. Jeden z nich, jak się okazało, nazywał się Ankh-Morpork. Uberwald był łatwy. Pięć czy sześć razy większy niż całe Równiny Sto, rozciągał się aż do Osi. Porastały go lasy, a tak gęsto przecinały zmarszczki niewielkich górskich łańcuchów i przegradzały rzeki, że w większej części pozostawał nieopisany na mapach. Był też niezbadany6. Ludzie, którzy tam mieszkali, mieli inne sprawy na głowie, a ludzie z zewnątrz, którzy przybywali w celach badawczych, zagłębiali się w puszczę i nigdy z niej nie wychodzili. Przez całe stulecia nikt nie przejmował się tą okolicą. Nie da się niczego sprzedawać ludziom ukrytym wśród zbyt wielu drzew. Wszystko zmienił trakt dla dyliżansów - kilka lat temu, kiedy poprowadzili go aż do Genoi. Drogę buduje się po to, by nią podążać. Ludzie z gór od zawsze grawitowali w stronę równin, a w ostatnich latach dołączyli do nich mieszkańcy Uberwaldu. Do domu docierały wieści: w Ankh-Morpork są pieniądze do zrobienia, sprowadźcie dzieciaki. Za to nie musicie przywozić czosnku, bo wszystkie wampiry pracują w koszernych rzeźniach. I jeśli w Ankh-Morpork ktoś was odpycha, to macie prawo jego też odepchnąć. Nikt nie przejmuje się wami aż tak, żeby próbować was zabić. Vimes potrafił mniej więcej odróżnić krasnoludy z Uberwaldu od tych z Miedzianki, które były niższe, bardziej hałaśliwe i ogólnie swobodniejsze w środowisku ludzi. Krasnoludy z Uberwaldu natomiast zachowywały się cicho, miały skłonność do znikania za rogiem i często nie mówiły po morporsku. W niektórych zaułkach przy ulicy Kopalni Melasy człowiek mógłby uwierzyć, że znalazł się w innym kraju. Ale były takimi obywatelami, o jakich marzy każdy glina. W większości pracowały dla siebie nawzajem, płaciły podatki chętniej niż ludzie - chociaż, prawdę mówiąc, istniały niewielkie kupki mysich odchodów przynoszące więcej pieniędzy niż większość obywateli Ankh-Morpork - i ogólnie wszystkie swoje problemy załatwiały między sobą. Jeśli tacy ludzie w ogóle zwracali na siebie uwagę policji, to zwykle jako wykreślone kredą kontury sylwetek. Okazywało się jednak, że w tej społeczności, za brudnymi fasadami czynszówek i warsztatów przy Kablowej i Fiszbinowej, trwały zatargi i wendety sięgające korzeniami do dwóch sąsiadujących sztolni pięćset mil stąd i tysiąc lat temu. Działały bary, w których pili tylko ci, którzy pochodzili z konkretnej góry. Były ulice, po któ-rych nie chodził nikt, kogo klan eksploatował jakieś szczególne złoże. To, jak kto nosi hełm, jak rozczesuje brodę, niósł innym krasnoludom całe tomy informacji. Vimesowi nie przekazywał nawet skrawka papieru. -Jest też sposób, w jaki ktoś krazak swój G 'ardrdgh - tłumaczyła kapral Tyłeczek. - Nawet nie będę pytał - zapewnił Vimes. - Obawiam się, że i tak nie mogłabym wytłumaczyć. - Czyja mam Gaadrerghuh? - zapytał komendant. Cudo skrzywiła się, słysząc jego wymowę. - Tak, sir. Każdy ma. Ale tylko krasnolud potrafi krazak swój jak należy. Vimes westchnął i spojrzał na pokryte bazgrołami strony swego notesu za tytułem „Uberwald". Nie całkiem zdawał sobie z tego sprawę, ale nawet geografię traktował, jak gdyby badał jakieś przestępstwo („Czy widział pan, kto wyrzeźbił tę dolinę? Czy rozpoznałby pan ten lodowiec, gdyby go pan zobaczył?"). - Będę popełniał mnóstwo błędów, Cudo - powiedział. - Tym bym się nie martwiła, sir. Ludzie zawsze je popełniają. Ale większość krasnoludów potrafi zauważyć, że człowiek się stara ich nie robić. - Na pewno nie masz nic przeciw wyjazdowi tam? - Wcześniej czy później muszę się z tym zmierzyć, sir. Vimes ze smutkiem 6Przynajmniej przez prawdziwych badaczy. Zwykle zamieszkiwanie tam się nie liczy. pokręcił głową. - Nie rozumiem tego, Cudo. Tyle hałasu o żeńskiego krasnoluda, który stara się zachowywać jak, jak... - Dama, sir? - Właśnie. A nikt nic nie mówi o Marchewie, który uważany jest za krasnoluda, chociaż to człowiek... -Nie, sir. Tak jak mówi, jest krasnoludem. Był adoptowany przez krasnoludy, dopełnił Y'grad, przestrzega j'kargra, na ile to w mieście możliwe. Jest krasnoludem. - Ma sześć stóp wzrostu! -Jest wysokim krasnoludem, sir. Nie przeszkadza nam, jeśli chce być także człowiekiem. Nawet drudak'ak nie miałby nic przeciwko temu. - Kończą mi się cukierki na gardło, Cudo. Co to takiego? - Widzi pan, sir, większość krasnoludów tutaj jest... myślę, że mógłby ich pan nazwać liberalnymi. Pochodzą głównie z gór za Miedzianką, wie pan? Nie przeszkadza im towarzystwo ludzi. Niektóre z nich uznają nawet, że... mają córki, sir. Ale wiele tych bardziej... staroświeckich... krasnoludów z Uberwaldu nie opuszcza tak często swoich domów. Zachowują się, jakby B'hrian Krwawy Topór ciągle jeszcze żył. Dlatego nazywamy je drudak'ak. Vimes spróbował, choć wiedział, że aby naprawdę mówić po krasnoludziemu, trzeba studiować ten język przez całe życie oraz —jeśli to w ogóle możliwe - mieć poważną infekcję gardła. - ...„nad ziemią"... „negatywnie"... - „Za mało wychodzą na świeże powietrze" - przetłumaczyła Cudo. - No tak, racja. I wszyscy myśleli, że nowy dolny król będzie jednym z nich? - Mówią, że Albrecht w życiu nie widział słonecznego światła. Jego klan nigdy nie wychodzi za dnia na powierzchnię. Wszyscy byli pewni, że to będzie on. I okazało się, że jednak nie, pomyślał Vimes. Niektórzy z uberwaldzkich krasnoludów go nie poparli. A świat poszedł naprzód. Żyje teraz bardzo wiele krasnoludów, które urodziły się w Ankh-Morpork. Ich dzieciaki biegały w hełmach włożonych tyłem do przodu i mówiły po krasnoludziemu tylko w domu. Wielu nie poznałoby oskarda, choćby ktoś przyłożył im tym oskardem w głowę7. Nie chcieli, żeby ktoś im mówił, jak mają żyć - zwłaszcza jakiś stary krasnolud siedzący na czerstwej bułce pod jakąś daleką górą. W zamyśleniu stukał ołówkiem o notes. I z tego powodu, myślał, krasnoludy tłuką się między sobą na moich ulicach. - Widuję ostatnio więcej krasnoludzich lektyk - powiedział. - No wiesz, tych niesionych przez dwa trolle. Mają takie ciężkie skórzane zasłony... - Drudak'ak - stwierdziła Cudo. - Bardzo... tradycyjne krasnoludy. Jeśli już muszą wyjść za dnia, to na niego nie patrzą. - Chyba nie pamiętam, żeby tu były rok temu. Wzruszyła ramionami. - W tej chwili żyje tu wielu krasnoludów, sir. Drudak'ak są wśród swoich. W żadnej sprawie nie muszą się kontaktować z ludźmi. - Nie lubią nas? - Nawet by nie rozmawiali z człowiekiem. Prawdę mówiąc, wobec krasnoludów też są dość wybredni. - Przecież to głupie! - zirytował się Vimes. - Skąd biorą jedzenie? Nie można się żywić samymi grzybami! Jak handlują rudą, stawiają zapory, zdobywają drewno do stemplowania tuneli? - Albo płacą innym krasnoludom, żeby się tym zajmowały, albo zatrudniają ludzi - 7A przynajmniej gdyby przyłoży! im dostatecznie mocno. odparła Cudo. - Stać ich na to. To bardzo dobrzy górnicy. A w każdym razie właściciele bardzo dobrych kopalń. - Moim zdaniem to banda... Vimes urwał. Zdawał sobie sprawę, że człowiek rozsądny powinien zawsze szanować zwyczaje innych, jak to często powtarzał Marchewa. Vimesowi jednak niekiedy sprawiało to kłopoty. Na przykład żyli na tym świecie ludzie, których zwyczajem było rozpruwanie innych ludzi niczym ostryg, a nie jest to procedura zasługująca - zdaniem Vimesa - na jakikolwiek szacunek. - Nie myślę jak dyplomata, prawda? Cudo przyglądała mu się ze starannie obojętną twarzą. - Trudno powiedzieć, sir - stwierdziła. - Nie dokończył pan zdania. Poza tym... Wielu krasnoludów ich szanuje. Wie pan... Lepiej się czują, kiedy ich widzą. Vimes zdziwił się. Ale po chwili nadpłynęło zrozumienie. -Jasne, już chwytam - powiedział. - Założę się, że mówią coś w rodzaju: „Dzięki bogom, że są tacy, którzy przestrzegają dawnych obyczajów". Tak? - Zgadza się, sir. Przypuszczam, że wewnątrz każdego krasnoluda w Ankh-Morpork tkwi cząstka, która wie, że prawdziwe krasnoludy żyją pod ziemią. Vimes rysował w notesie zygzaki. W domu, myślał. Marchewa niewinnie opowiadał o krasnoludach „w domu". Dla wszystkich krasnoludów, które wyjechały gdzieś daleko, góry oznaczały „w domu". To zabawne, że gdziekolwiek człowiek trafi, ludzie są zawsze ludźmi, nawet jeśli ludzie, o których chodzi, nie byli tymi ludźmi, o jakich ludzie, którzy ukuli frazę „ludzie wszędzie są ludźmi", tradycyjnie myśleli jak o ludziach. I nawet jeśli ktoś nie był specjalnie cnotliwy, chętnie widział cnotę u innych, pod warunkiem że nic go to nie kosztowało. - Ale dlaczego ci d'r... te tradycyjne krasnoludy tu przyjeżdżają? Ankh-Morpork jest pełne ludzi. Muszą bardzo się starać, żeby tych ludzi unikać. -Są... potrzebni, sir. Krasnoludzie prawo jest skomplikowane, często zdarzają się dysputy. Poza tym udzielają ślubów i tym podobne. - Z tego, co mówisz, wynika, że są podobni do kapłanów. - Krasnoludy nie są religijne, sir. - Oczywiście. No tak. Dziękuję, kapralu. Jesteście wolni. Są jakieś nowe fakty po wczorajszej nocy? Żadne koty z siarkowymi pęcherzami nie przyszły się przyznać? - Nie, sir. Kampania Równego Wzrostu rozdaje ulotki, w których stwierdza, że to kolejny przykład gorszego traktowania krasnoludów w mieście, ale to te same, które zawsze rozrzucają ulotki. Wie pan, z pustymi miejscami, żeby tam wpisać szczegóły. - Nic się nie zmienia, Cudo. Zobaczymy się jutro rano. Przyślij tu Detrytusa. Dlaczego akurat on? W Ankh-Morpork aż się roiło od dyplomatów. Praktycznie do tego właśnie służyły klasy wyższe, zresztą było im łatwo, bo połowa tych zagranicznych ważniaków, których spotykali, to ich starzy kumple, z którymi w szkole bawili się w berka mokrymi ręcznikami. Mówili sobie po imieniu, nawet z ludźmi, którzy mieli na imię Ahmed albo Fong. Wiedzieli, których widelców kiedy używać. Polowali, strzelali i wędkowali. Poruszali się w kręgach, które mniej więcej nakładały się na kręgi ich zagranicznych gospodarzy i były bardzo odległe od tych brudnawych kręgów, w jakich przez kolejne robocze dni krążyli ludzie podobni do Vimesa. Znali wszystkie właściwe skinienia i mrugnięcia. Jaką on miał szansę prze-ciwko krawatom i herbom? Vetinari rzucał go między wilki. I krasnoludy. I wampiry. Vimes zadrżał. Ale Vetinari nigdy niczego nie robił bez powodu. - Wejdź, Detrytus. Sierżanta Detrytusa zawsze dziwiło, skąd Vimes wie, że stoi pod drzwiami. Vimes nigdy nie wspomniał, że ściana gabinetu trzeszczy i wygina się do wewnątrz, gdy wielki troll przechodzi korytarzem. - Chce mnie pan widzieć, sir. - Tak. Siadaj, chłopie. Chodzi o tę sprawę z Uberwaldem. - Tajest. - Co sądzisz o wizycie w starym kraju? Twarz Detrytusa pozostała obojętna, jak zawsze, kiedy cierpliwie czekał, aż sprawy nabiorą sensu. - To znaczy w Uberwaldzie - podpowiedział Vimes. - Sam nie wim, sir. Żem był ledwo kamykiem, kiedyśmy wyjechali. Tato chciał lepszego życia w mieście. - Tam będzie dużo krasnoludów, Detrytus. Vimes nie wspominał nawet o wilkołakach i wampirach. Którykolwiek z nich, gdyby zaatakował trolla, popełniłby ostatnią wielką pomyłkę w swej karierze. Detrytus nosił kuszę o naciągu dwa tysiące funtów jako broń ręczną. - Ni ma sprawy, sir. Żem jest całkiem nowoczesny z krasnoludami. - Ale oni mogą być trochę staroświeccy, jeśli chodzi o ciebie. - Te głębokościowe krasnoludy? - Właśnie. - Żem o nich słyszał. - Podobno w okolicach Osi wciąż trwają starcia z trollami. Takt i dyplomacja będą nam niezbędne. - Zwraca się pan do właściwego trolla, sir - zapewnił Detrytus. - W zeszłym tygodniu przepchnąłeś człowieka przez ścianę, Detrytus. - Zem to zrobił z taktem, sir. Przez całkiem cienką ścianę. Vimes nie drążył tej sprawy. Człowiek, o którego chodziło, właśnie powalił trzech strażników maczugą, którą Detrytus złamał jedną ręką, zanim wybrał odpowiednio taktowną ścianę. - No to zobaczymy się jutro. Najlepszy galowy pancerz, nie zapomnij. I przyślij teraz Anguę. - Nie ma jej tu, sir. - Niech to... Wyślij do niej wiadomość, dobrze? Igor człapał przez zamkowe korytarze, w akceptowanym stylu wlokąc nogę za nogą. Był Igorem, synem Igora, bratankiem kilku Igorów i kuzynem większej liczby Igorów, niż potrafił spamiętać bez zaglądania do notesu. Igory nie zmieniały skutecznej receptury8. Jako klan Igory lubiły pracować dla wampirów. Wampiry przestrzegały regularnego rozkładu dnia, były na ogół uprzejme wobec służby oraz - to ważne - nie wymagały specjalnego wysiłku przy słaniu łóżek i szykowaniu posiłków. Zwykle posiadały też chłodne, przestronne piwnice, gdzie Igor mógł się zajmować swoim prawdziwym powołaniem. Z nadwyżką wynagradzało to sytuacje, kiedy trzeba było zmiatać ich popioły. Dotarł do krypty lady Margolotty i grzecznie zastukał w wieko trumny. Odsunęło się trochę. -Tak? - Pstszeprastszam, że budzę wtszestnym popołudniem, wastsza miłość, ale wastsza miłość mówiła... - Dobrze. I...? - To będzie Vimests, wastsza miłość. 8Zwłaszcza jeśli jest zielona i bulgocze. Smukła dłoń wysunęła się z częściowo otwartej trumny, zacisnęła w pięść i uderzyła powietrze. - Tak! - Tak, wastsza miłość. - No, no... Samuel Vimes. Biedaczysko. Czy pieski już viedzą? Igor kiwnął głową. - Igor barona także odbierał wiadomość, wastsza miłość. - A krasnoludy? - To ofitsjalna mistsja, wastsza miłość. Wstszystsy wiedzą. Jego Łastskawość diuk Ankh-Morpork, stsir Stsamuel Vimests, komendant Stsraży Miejstskiej. - A vięc odpadki trafiły v viatrak, Igorze. - Dobrze powiedziane, wastsza miłość. Nikt nie lubi takiego destszu gnoju. - Mam nadzieję, Igorze, że jego nie dogonią. Rozważmy zamek z punktu widzenia umeblowania. Ten posiada krzesła, ale nie wyglądają na często używane. Owszem, przed kominkiem stoi wielka sofa - i ona jest wytarta i poszarpana - jednak inne meble sprawiają wrażenie, jakby stały tu jedynie na pokaz. Jest tu długi dębowy stół, gładko wypolerowany i dziwnie nieużywany jak na tak stary mebel. Możliwe, że przyczyną tego są liczne białe gliniane miski stojące dookoła na podłodze. Na jednej z nich było napisane „Ojciec". Baronowa Serafine von Uberwald z irytacją zatrzasnęła „Herbarz Niemózgiego". - On jest... nikim - oświadczyła. - Człowiekiem z papieru. Słomianą lalą. Jest... obrazą. - Nazwisko Vimes ma długą historię - zauważył Wolfgang von Uberwald, który przed kominkiem wykonywał jednoręczne pompki. - Podobnie jak nazwisko Smith. I co z tego? Wolfgang w powietrzu zmienił rękę. Był nagi - lubił czasem przewietrzyć mięśnie. Skóra na nich błyszczała. Ktoś posiadający atlas anatomiczny mógłby wskazać każdy z nich. Mógłby też zauważyć, w jak niezwykły sposób jasne włosy rosną Wolfgangowi nie tylko na głowie, ale też niżej, na karku i ramionach. -Jest diukiem, mamo, - Ha! Ankh-Morpork nie ma nawet króla! - ...dziewiętnaście, dwadzieścia... Słyszałem o tym różne historie, mamo... - Och, historie. Sybil co roku pisuje do mnie te głupie liściki! Sam to, Sam tamto... Oczywiście, powinna być wdzięczna losowi za to, co potrafiła zdobyć, ale... Ten człowiek jest przecież zwykłym łapaczem złodziei. Odmówię przyjęcia go tutaj. - Nie zrobisz tego, mamo - warknął Wolf. - To by było... dwadzieścia dziewięć, trzydzieści... niebezpieczne. Co powiedziałaś lady Sybil o nas? - Nic. Nie odpisuję jej, naturalnie. To dość zasmucająca i głupia osoba. -A mimo to pisuje co roku?... trzydzieści sześć, trzydzieści siedem... - Tak. Zwykle cztery stroniczki. To właściwie mówi o niej wszystko, co warto wiedzieć. Gdzie jest twój ojciec? Klapa u dołu drzwi odchyliła się i do pokoju wbiegł truchtem wielki, mocno zbudowany wilk. Rozejrzał się i otrząsnął energicznie. - Guye! - żachnęła się baronowa. - Pamiętasz chyba, co mówiłam. Już po szóstej! Zmień się, kiedy wracasz z ogrodu! Wilk rzucił jej niechętne spojrzenie i przebiegł za masywny dębowy parawan w drugim kącie pokoju. Rozległ się... dźwięk, cichy i dosyć dziwny, nie tyle rzeczywisty dźwięk, ile raczej zmiana w fakturze powietrza. Baron wyszedł zza parawanu, zawiązując pasek obszarpanego szlafroka. Baronowa pociągnęła nosem. - Twój ojciec przynajmniej nosi ubranie - rzekła. - Ubranie jest niezdrowe, mamo - odparł Wolf. - Nagość to czystość. Baron usiadł. Był mężczyzną potężnie zbudowanym, czerwonym na twarzy -jeśli dało się zobaczyć skrawek tej twarzy pod brodą, włosami, brwiami i wąsami prowadzącymi bezustanną czterostronną wojnę o pozostałe jeszcze obszary nagiej skóry. -Jak? -warknął. - Vimes, łapacz złodziei z Ankh-Morpork, ma być podobno ambasadorem - rzuciła gniewnie baronowa. - Krasnoludy? - Zostaną powiadomione, oczywiście. Baron zapatrzył się w pustkę. Miał taki sam wyraz twarzy, jak Detrytus, kiedy czeka, aż nowa myśl jakoś się poukłada. - Źle? - odezwał się po chwili. - Guye, przecież tłumaczyłam ci już tysiąc razy! Za wiele czasu spędzasz przemieniony. I wiesz, jaki jesteś zaraz potem. Przypuśćmy, że byliby tu jacyś oficjalni goście... - Zagryźć! - Sam widzisz. Idź do łóżka i nie wracaj, dopóki nie zaczniesz się nadawać na człowieka. - Vimes może wszystko zepsuć, ojcze - oznajmił Wolfgang. Stał teraz na rękach - a dokładniej na jednej ręce. - Guye! Siad! / Baron zaprzestał prób podrapania się stopą w ucho. - Może? - zapytał. Lśniące ciało Wolfganga osunęło się na moment, kiedy zmieniał rękę. - Miejskie życie sprawia, że ludzie stają się słabi. Z Vimesem będzie niezła zabawa. Chociaż podobno lubi biegać. - Zaśmiał się cicho. - Przekonamy się, jaki jest szybki. -Jego żona twierdzi, że ma bardzo miękkie serce... Guye! Nawet nie próbuj! Jeśli koniecznie musisz robić takie rzeczy, to na górze! Baron był tylko symbolicznie zakłopotany, ale ściągnął poły szlafroka. - Bandyci! - rzekł. - Tak, o tej porze roku mogą sprawiać kłopoty - zgodził się Wolfgang. - Przynajmniej z dziesięciu - dodała baronowa. - Tak, to powinno... Wolf prychnął tylko, stojąc z nogami w powietrzu. - Nie, mamo. Zachowujesz się głupio. Jego kareta musi tu dotrzeć bezpiecznie. Rozumiesz? Kiedy już dotrze... to całkiem inna sprawa. Krzaczaste brwi barona splątały się od jakiejś myśli. - Plan! Król! - Właśnie. - Baronowa westchnęła. - Nie ufam temu małemu krasnoludowi. Wolf zrobił salto i wylądował na nogach. - Nie. Ale można mu ufać czy nie, nikogo więcej nie mamy. Vimes musi tu dotrzeć z tym swoim miękkim sercem. Niewykluczone, że nawet okaże się użyteczny. Być może powinniśmy... dopomóc sprawom. - Niby czemu? - obruszyła się baronowa. - Niech Ankh-Mor-pork samo dba o swoich. Ktoś zastukał do drzwi, gdy Vimes jadł śniadanie. Wilikins wprowadził niskiego człowieczka w czystym, choć wytartym czarnym ubraniu. Jego zbyt duża głowa sprawiała, że przypominał lizaka zbliżającego się do ostatniego liźnięcia. Trzymał czarny melonik w sposób, w jaki żołnierz trzyma hełm, i szedł jak człowiek, który ma coś nie w porządku z kolanami. - Tak mi przykro, że przeszkodziłem waszej miłości... Vimes odłożył nóż. Obierał właśnie pomarańczę - Sybil upierała się, że powinien jeść owoce. - Nie „wasza miłość" - rzekł. - Po prostu Vimes. Sir Samuel, skoro pan już musi. Jest pan człowiekiem Vetinariego? - Inigo Skimmer, sir. Mhm-mhm. Mam towarzyszyć panu do Uberwaldu. - Ach, to pan jest tym urzędnikiem, który ma się zająć całym szeptaniem i mruganiem okiem, kiedy ja będę częstował kanapkami z ogórkiem? Tak? - Postaram się przydać, sir, chociaż żaden ze mnie mrugacz. Mhm-mhm. - Może zje pan ze mną śniadanie? -Jużjadłem, sir. Mhm-mhm. Vimes zmierzył urzędnika wzrokiem. Nie chodziło o to, że głowa była taka duża. Zdawało się raczej, że ktoś mocno ścisnął jego dolną część i przepchnął zawartość do góry. Inigo Skimmer łysiał już i starannie zaczesywał resztki włosów na różową skórę czaszki. Trudno byłoby odgadnąć jego wiek. Mógł mieć dwadzieścia pięć lat i naturę skłonną do zmartwień, ale mógł też być czterdziestolatkiem o gładkiej twarzy. Vimes obstawiał raczej to pierwsze. Poza tym przybysz wyglądał na człowieka, który przez całe życie obserwuje świat ponad krawędzią książki. W dodatku jeszcze ten... może nerwowy śmieszek? Chichot? Pechowy styl chrząkania? I to, jak dziwnie chodził... - Może choć grzankę? Albo coś z owoców? Te pomarańcze świeżo przybyły z Klatchu, naprawdę polecam... Rzucił mu jedną. Odbiła się od ramienia Skimmerowi, który cofnął się o krok, delikatnie zaszokowany obowiązującym wśród wyższych klas zwyczajem rzucania owocami. - Dobrze się pan czuje, sir? Mhm-mhm? - Przepraszam - odparł Vimes. - Dałem się ponieść owocowi. Odłożył serwetkę, wstał i podszedł do Skimmera. Objął go ramieniem. - Zaprowadzę pana do Lekko Żółtawego Saloniku, gdzie będzie pan mógł zaczekać - mówił, prowadząc gościa do drzwi i klepiąc przyjaźnie dłonią. - Powozy są już załadowane. Sybil tynkuje łazienkę, uczy się starożytnego klatchiańskiego i robi wszystko, co kobiety zawsze robią w ostatniej chwili. Pojedzie pan z nami w wielkiej karocy. Skimmer aż podskoczył. - Och, nie mogę, sir! Pojadę z pańskim orszakiem. Mhm--mhm. Mhm-mhm. -Jeśli chodzi panu o Cudo i Detrytusa, to jadą z nami - wyjaśnił Vimes, zauważając, że zgroza na twarzy Skimmera trochę się pogłębiła. - Potrzeba czwórki, żeby porządnie zagrać w karty, a większa część drogi jest nudna jak wszystkie demony. - A... pańska służba? - Wilikins, kucharz i pokojówka Sybil pojadą drugim powozem. -Och! Vimes uśmiechnął się w myślach, wspominając powiedzenie ze swego dzieciństwa: zbyt biedny, żeby malować, zbyt dumny, by bielić... - Trudny wybór, prawda? Coś panu poradzę... Może pan jechać naszą karetą, ale posadzimy pana na twardym siedzeniu i od czasu do czasu będziemy zwracać się do pana z wyższością. Co pan na to? - Obawiam się, że robi pan ze mnie pośmiewisko, sir Samuelu. Mhm-mhm. - Nie, chociaż może trochę pomagam. A teraz proszę wybaczyć, muszę jeszcze zajrzeć do Yardu i dopilnować paru spraw w ostatniej chwili... Kwadrans później Vimes wszedł do pokoju dyżurnego w Yardzie. Sierżant Wręcemocny uniósł głowę, zasalutował, a potem uchylił się, kiedy w stronę jego głowy poleciała pomarańcza. - Sir? - zapytał zdumiony. - To tylko próba, sierżancie. - Zdałem, sir? - O tak. Proszę pomarańczę zatrzymać. Ma dużo witamin. - Mama zawsze mi powtarzała, że takie rzeczy mogą zabić, sir. Marchewa czekał cierpliwie w gabinecie Vimesa. Vimes pokręcił głową. Znał wszystkie miejsca, które można nadepnąć na podłodze korytarza, i wiedział, że nie wydaje żadnego dźwięku, ale nigdy nie przyłapał Marchewy na czytaniu papierów na biurku, nawet górą do dołu. Chociaż raz byłoby miło złapać go na czymś. Gdyby ten człowiek był choć trochę bardziej prostolinijny, można by go używać jako linijki. Marchewa wstał i zasalutował. - Tak, tak, w tej chwili nie mamy już czasu na takie głupstwa - powiedział Vimes, siadając za biurkiem. - Coś ciekawego z nocy? - Niewyjaśnione zabójstwo, sir. Wallace Sonky, kupiec. Znaleziony z poderżniętym gardłem we własnej kadzi. Nie było pieczęci gildii, notki ani nic. Traktujemy to jako podejrzane. - Owszem, brzmi dość podejrzanie - przyznał Vimes. - Chyba że znany był z bardzo nieostrożnego golenia. Jakiej kadzi? - Z gumą, sir. - Gumę trzyma się w kadziach? Czemu się nie odbił? - Nie, sir. W kadzi jest taka ciecz. On produkował gumowe... rzeczy. - Czekaj, czekaj... Chyba widziałem coś takiego. Robią takie rzeczy, zanurzając je w gumie? Trzeba przygotować takie... odpowiednie kształty i zanurzyć je. Tak powstają rękawiczki, kalosze... coś w tym rodzaju? - Eee... no, jakby coś w tym rodzaju, sir. Vimes zauważył w końcu skrępowanie Marchewy. I wreszcie niewielka szufladka w głębi jego umysłu pomachała kartą katalogową. - Sonky, Sonky... Marchewa, nie mówisz chyba o Sonkym od „paczki Sonkych", co? Marchewa zaczerwienił się ze wstydu. - Tak, sir? - Na bogów, co on zanurzał w tej kadzi? - Został do niej wrzucony, sir. Jak się zdaje. - Przecież on jest praktycznie bohaterem narodowym! - Sir? - Kapitanie, problemy mieszkaniowe w Ankh-Morpork byłyby o wiele gorsze, gdyby nie stary Sonky i jego tanie środki zaradcze. Kto by chciał się go pozbyć? - Ludzie mają Opinie, sir - oznajmił zimno Marchewa. Tak, i ty też masz, co? - pomyślał Vimes. Krasnoludy nie uznają takich rzeczy. - Przydziel do sprawy jakichś ludzi. Coś jeszcze? - Woźnica zaatakował funkcjonariusza Swiresa. Ostatniej nocy. Za to, że próbował założyć blokadę na koło wozu. - Zaatakował? - Próbował go rozdeptać, sir. Vimes wyobraził sobie funkcjonariusza Swiresa, gnoma wzrostu sześciu cali, ale na milę wysokości wypełnionego skompresowaną agresją. - Jak się czuje? - No, może już mówić, ale jeszcze potrwa, zanim znowu wsiądzie na kozioł. Poza tym zwykłe rutynowe historie. - Nic nowego w sprawie kradzieży Kajzerki? - Nic. Liczne oskarżenia w społeczności krasnoludów, ale tak naprawdę nikt nic nie wie. Tak, jak pan mówił, sir: pewnie dowiemy się więcej, kiedy sprawa zacznie cuchnąć. - Coś nowego na ulicach? - Tak, sir. Słowo „Stop". Sierżant Colon wymalował je u szczytu Dolnego Broad-Wayu. Woźnice są teraz o wiele bardziej uważni. Oczywiście mniej więcej raz na godzinę ktoś musi łopatą zbierać nawóz. - Cała ta robota z ruchem ulicznym nie przysparza nam popularności, kapitanie. - Nie, sir. Ale i tak nie byliśmy popularni. A to w każdym razie przynosi zyski skarbcowi miasta. Ehm... jest coś jeszcze, sir. -Tak? - Widział pan może sierżant Anguę? -Ja? Nie. Spodziewałem się, że ją tu zastanę. - Vimes zauważył nutkę zatroskania w głosie Marchewy. - Coś się stało? - Nie przyszła wczoraj wieczorem na służbę. Nie ma pełni, więc to dosyć... dziwne. Nobby mówi, że coś ją zaniepokoiło, kiedy wczoraj byli na patrolu. Vimes kiwnął głową. Jasne, większość ludzi czymś się niepokoiła, kiedy była na patrolu z Nobbym. Na przykład często sprawdzali zegary. - Był pan w jej mieszkaniu? - Nikt nie spał w jej łóżku - odparł Marchewa. - Ani w koszu - dodał. - Cóż, nie mogę ci pomóc, Marchewa. To twoja dziewczyna. - Chyba martwiła się o przyszłość. Tak myślę - powiedział Marchewa. - Ehm, ty... ona... no, ta sprawa z wilkołactwem? - Vimes przerwał, mocno zakłopotany. - To ją dręczy. - Może ukryła się gdzieś, żeby sobie wszystko przemyśleć. Na przykład jak można się umawiać z młodym człowiekiem, który choć wspaniały pod każdym względem, rumieni się na myśl o paczce Sonkych... - Taką mam nadzieję, sir - zapewnił Marchewa. - To się jej czasem zdarza. Niełatwo być wilkołakiem w wielkim mieście. Jestem pewien, że byśmy usłyszeli, gdyby wplątała się w jakieś kłopoty... Za oknem zadźwięczała uprząż i zadudniły koła karety. Vimes poczuł ulgę. Widok zatroskanego Marchewy był tak niezwykły, że powodował szok nieznanego. - Cóż, będziemy musieli jechać bez niej - oznajmił. - Chcę być informowany o wszystkim, kapitanie. Podróbka Kajzerki, która znika na tydzień czy dwa przed ważną koronacją u krasnoludów... Wygląda na to, że niedługo wyskoczą nowe fakty, a niektóre mogą mnie trafić. Jeśli już o tym mowa, proszę zawiadomić wszystkich, żeby przesyłać mi wszelkie informacje o sprawie Sonky'ego, dobrze? Nie podobają mi się takie tajemnice. Kompania semaforowa dociągnęła sieć szkieletową aż do Uberwaldu, prawda? Twarz Marchewy pojaśniała. - To wspaniałe, sir, prawda? Mówią, że za kilka miesięcy będzie można w ciągu jednego dnia przesyłać wiadomości z Ankh-Morpork aż do Genoi! - Tak, rzeczywiście. Zastanawiam się, czy wtedy będziemy mieli sobie jeszcze coś sensownego do powiedzenia. Lord Vetinari stał przy oknie i obserwował wieżę semaforową po drugiej stronie rzeki. Wszystkie osiem przesłon skierowanych w jego stronę mrugało gorączkowo - czarny, biały, biały, czarny, biały... Informacja płynęła w powietrze. Dwadzieścia mil za nim, w następnej wieży Sto Lat, ktoś patrzył przez teleskop i wykrzykiwał liczby. Jak szybko dopada nas przyszłość, pomyślał. Poetycki opis czasu jako wiecznie płynącego strumienia zawsze wydawał mu się podejrzany. Według jego doświadczeń czas poruszał jak skały... przesuwał się, naciskał, budował naprężenia pod powierzchnią, a potem, z jednym wstrząsem, od którego dygoczą szyby, całe pole rzepy tajemniczo przesuwało się o sześć stóp w bok. Semafor znany był od wieków; wszyscy wiedzieli, że wiedza ma swoją wartość, wszyscy wiedzieli, że eksport towarów to sposób zarabiania pieniędzy. Aż nagle ktoś sobie uświadomił, ile naprawdę można zarobić, dowożąc na jutro do Genoi te rzeczy, które Ankh--Morpork ma dzisiaj. A jakiś pomysłowy młody człowiek przy ulicy Chytrych Rzemieślników okazał się wyjątkowo chytry... Wiedza, informacja, władza, słowa... płynące w powietrzu, niewidzialne... I nagle świat zaczynał tańczyć, stepując na ruchomych piaskach. W takiej sytuacji nagroda trafiała do najlepszego tancerza. Vetinari odwrócił się, wyjął z szuflady biurka jakieś papiery, podszedł do ściany, dotknął pewnego jej regionu i szybko przeszedł przez ukryte drzwi, które otworzyły się bezgłośnie. Za nimi ciągnął się korytarz wybrukowany niedużymi kamieniami i rozjaśniony słabym światłem padającym z wysokich okien. Vetinari przeszedł kilka kroków, zawahał się, „Nie, dzisiaj wtorek", powiedział, po czym przesunął stopę tak, by opadła na kamień, który wydawał się pod każdym względem identyczny z są-siednimi9. Ktoś, kto nasłuchiwałby odgłosów jego przejścia po korytarzach i stopniach, mógłby pochwycić wypowiadane pod nosem zdania: „księżyc przybiera..." albo „tak, jest przed południem". Bardzo uważny słuchacz mógłby też usłyszeć ciche brzęczenie i tykanie w ścianach. A naprawdę uważny i - to istotne - paranoidalny słuchacz pewnie by pomyślał, że cokolwiek, co lord Vetinari mówi głośno, kiedy jest zupełnie sam, może nie być całkowicie wiarygodne. Nie wtedy, gdyby od tego zależało życie. W końcu dotarł do drzwi i otworzył je kluczem. Za nimi znajdował się duży strych, zaskakująco przestronny, jasny i miły, ze światłem padającym przez okna w dachu. Przypominał skrzyżowanie warsztatu i składu. Z sufitu zwisało kilka ptasich szkieletów, na blatach leżało trochę innych kości oraz zwoje drutu, metalowe sprężyny, tubki farby i różne narzędzia, z których liczne były prawdopodobnie unikatowe. I było ich tu więcej, niż się zwykle widuje w jednym miejscu. Tylko wąskie łóżko wciśnięte między coś podobnego do krosna ze skrzydłami i statuę z brązu sugerowało, że ktoś tu naprawdę mieszka. Był to najwyraźniej ktoś obsesyjnie zainteresowany wszystkim. A Vetinariego w tej chwili interesowało urządzenie stojące samotnie na stole pośrodku pokoju. Wyglądało jak zestaw kul ustawionych jedna na drugiej. Spod kilku nitów z cichym sykiem ulatniała się para, a sam aparat od czasu do czasu robił „blup". - Wasza lordowska mość! Vetinari rozejrzał się. Jakaś ręka machała do niego gorączkowo zza przewróconej ławy. Coś kazało mu spojrzeć w górę. Sufit nad nim pokryty był brązową substancją zwisającą jak stalaktyty. „Blup". Z zaskakującą szybkością Vetinari znalazł się za ławą. Leonard z Quirmu uśmiechnął się do niego spod hełmu ochronnego domowej roboty. - Bardzo przepraszam - powiedział. - Nie spodziewałem się żadnych wizyt. Ale jestem pewien, że tym razem zadziała. „Blup". - Co to takiego? „Blup". - Nie jestem całkiem pewien, ale mam nadzieję, że to... I nagle, nieoczekiwanie, zrobiło się zbyt głośno, by rozmawiać. Leonardowi z Quirmu nie przyszło nawet do głowy, że jest więźniem. Jeśli już, to był raczej wdzięczny Vetinariemu za to, że zagwarantował mu wygodne miejsce do pracy, regularne posiłki i czyste ubrania, a jednocześnie chronił go przed ludźmi, którzy z jakichś powodów zawsze chcieli jego absolutnie niewinne wynalazki, prze-znaczone dla poprawienia stanu ludzkości, wykorzystać w niecnych celach. Zadziwiające, ilu było takich ludzi i ile było takich wynalazków. Zupełnie jakby cały geniusz cywilizacji znalazł sobie ujście w jednej tylko głowie, która w związku z tym znajdowała się bezustannie w stanie silnego wynalazczego wzbudzenia. Vetinari często rozważał, jaki los czekałby ludzkość, gdyby Leonard zdołał skupić uwagę na jednej rzeczy przez - powiedzmy - godzinę. Hałas przycichł. „Blup". Leonard wychylił się ostrożnie zza blatu i uśmiechnął szeroko. - Aha! - zawołał. - Szczęśliwie udało się nam uzyskać kawę! - Kawę? Leonard podszedł do stołu i pociągnął niedużą dźwignię przy aparacie. Jasnobrązowa piana spłynęła kaskadą do czekającego kubka, wydając przy tym odgłos jak zatkany 9Prócz tego, że te sąsiednie nie były kamieniami dobrymi do nadeptywania we wtorki. ściek. - Inną kawę - wyjaśnił. - Bardzo szybką kawę. Mam wrażenie, że będzie ci smakowała, panie. Nazwałem to BardzoSzybkąMaszynądoKawy. - I to jest dzisiejszy wynalazek? - upewnił się Vetinari. - Tak. Miał być modelem redukcyjnym urządzenia pozwalającego dosięgnąć Księżyca i innych ciał niebieskich, ale byłem spragniony. - Szczęśliwy zbieg okoliczności. - Lord Vetinari ostrożnie odstawił na bok eksperymentalną maszynę do czyszczenia butów z napędem pedałowym i usiadł w fotelu. - A ja przyniosłem ci kilka nowych... drobnych wiadomości. Leonard niemal klasnął z radości w dłonie. -Jak dobrze! Skończyłem już tamte, które dałeś mi, panie, wczoraj wieczorem. Vetinari starannie starł z górnej wargi wąs pienistej kawy. - Bardzo... Wszystkie? Złamałeś szyfry wszystkich wiadomości z Uberwaldu? - Och, były całkiem proste, kiedy już skończyłem nowe urządzenie - oświadczył Leonard. Przerzucił jakieś papiery i wręczył Patrycjuszowi kilka drobno zapisanych kartek. - Kiedy już sobie uświadomiłem, że istnieje tylko ograniczona liczba dat urodzeń, które może mieć jedna osoba, i że wszyscy ludzie zwykle myślą w taki sam sposób, szyfry nie są naprawdę zbyt trudne. - Wspomniałeś o nowym urządzeniu... - A tak. Takie... coś. W tej chwili jest dość prymitywne, ale wystarcza do tych prostych kodów. Leonard zdjął pokrowiec z czegoś mniej więcej prostokątnego. Vetinari miał wrażenie, że całe zbudowane jest z drewnianych kółek i długich cienkich drążków. Kiedy przyjrzał się dokładniej, odkrył, że są gęsto zapisane literami i cyframi. Niektóre tryby nie były okrągłe, ale owalne albo w kształcie serca bądź jakiejś innej krzywej. Kiedy Leonard pociągnął za dźwignię, całość poruszyła się z dziwną płynnością, odrobinę niepokojącą w urządzeniu czysto mechanicznym. - I jak nazwałeś to urządzenie? - Och, panie, znasz mój talent do nazw. Myślę o nim jak o Eksperymentalnym Neutralizatorze Informacji poprzez Generowanie Miazmicznych Alfabetów, ale przyznaję, że to nie wpada w ucho. Ehm... - Tak, Leonardzie? - No bo... Chyba nie jest to... złe... kiedy się czyta cudze wiadomości? Vetinari westchnął. Ten zatroskany człowiek naprzeciw, który tak dbał o życie, że przy odkurzaniu starannie omijał pająki, wymyślił kiedyś urządzenie, które ze straszliwą siłą i szybkością wyrzucało ołowiane kulki. Myślał, że będzie przydatne do obrony przed niebezpiecznymi zwierzętami. Zaprojektował coś, co mogło niszczyć całe góry. Uznał, że znajdzie zastosowanie w górnictwie. Oto człowiek, który - podczas przerwy na herbatę - kreślił plany instrumentu dla niewyobrażalnego masowego zniszczenia, na pustych miejscach wokół doskonałego rysunku ulotnego piękna ludzkiego uśmiechu. Z listą numerowanych części. A jeśli go spytać, odpowiadał: Ach, ale coś takiego uczyniłoby wojnę absolutnie niemożliwą, rozumiesz, panie, ponieważ nikt nie ośmieliłby się tego użyć. Leonard rozpromienił się, gdy wpadła mu do głowy kolejna myśl. -Jednak im więcej wiemy o sobie nawzajem, tym lepiej się rozumiemy. Do rzeczy... Prosiłeś, panie, żebym stworzył pewne nowe szyfry dla ciebie. Przykro mi, ale chyba źle zrozumiałem twoje wymagania. Co było nie tak z tymi, które wymyśliłem wcześniej? Patrycjusz westchnął ponownie. - Obawiam się, że były całkiem nie do złamania, Leonardzie. -Ale przecież... - Trudno to wytłumaczyć. - Vetinari zdawał sobie sprawę, że to, co dla niego jest krystalicznym nurtem polityki, dla Leonarda stanowi zwykły muł. -Te nowe, które wymyśliłeś, są... po prostu demonicznie trudne. - Chciałeś, panie, potwornie trudnych - przypomniał zmartwiony Leonard. - A tak. -Jak się zdaje, nie istnieje wspólna norma dla potworów, panie, ale przestudiowałem kilka co bardziej dostępnych tekstów okultystycznych i sądzę, że te szyfry zostaną uznane za trudne przez ponad dziewięćdziesiąt sześć procent potworów. - Dobrze. - Mogą się miejscami zbliżać do demonicznej trudności... - Żaden kłopot. Od dzisiaj będę ich używał. Leonarda wyraźnie nadal coś dręczyło. - Tak łatwo byłoby uczynić je arcydemonicznie trud... - Te całkiem wystarczą, Leonardzie - przerwał mu Vetinari. - Panie... - Leonard niemal jęczał. - Naprawdę nie mogę ci zagwarantować, że ktoś dostatecznie sprytny nie zdoła odczytać twoich wiadomości... - Dobrze. - Ależ panie, będą wiedzieli, co myślisz! Vetinari poklepał go po ramieniu. - Nie, Leonardzie. Będą tylko wiedzieli, co napisałem. - Naprawdę tego nie rozumiem, panie. - Nie, ale z drugiej strony ja nie potrafię parzyć Wybuchającej Kawy. Jakiż byłby świat, gdybyśmy wszyscy byli jednakowi? Leonard przez chwilę marszczył czoło. - Nie jestem pewien - odparł. -Ale jeśli chcesz, żebym zajął sir tym problemem, mógłbym zbudować aparat, który... - To tylko takie powiedzenie, Leonardzie. Patrycjusz smętnie pokręcił głową. Często odnosił wrażeni§j że Leonard, który pchnął intelekt na nieodkryte dotąd wyżyny, Znalazł tam duże i specjalizowane złoża głupoty. Jaki jest sens szyfrowania wiadomości tak, żeby bardzo sprytni przeciwnicy nie potrafili ich odczytać? W rezultacie człowiek by nie wiedział, co myślą, że my śii, że oni myślą... -Jedna wiadomość z Uberwaldu była dość dziwna, panie - podjął Leonard. - Z wczorajszego ranka. - Dziwaczna? - Nie była zaszyfrowana. - Wcale? Myślałem, że wszyscy używają kodów. - Oczywiście, nadawca i adresat to nazwy kodowe, ale sama treść jest całkiem otwarta. To żądanie informacji na temat komendanta Vimesa, o którym tak często wspominasz. Lord Vetinari znieruchomiał na moment. - Odpowiedź też była całkiem jasna. Pewna ilość... plotek. - Wszystkie na temat Vimesa? Wczoraj rano? Zanim jeszcze... - Panie? - Nic nie sugeruje tożsamości nadawcy? Czasami, jakby promień słońca przebijał się przez chmury, Leonard potrafił być bardzo domyślny. - Sądzisz, panie, że może znasz owego nadawcę? - Och, w latach młodości spędziłem trochę czasu w Uberwaldzie. W tamtych czasach bogaci młodzi ludzie z Ankh-Morpork wyruszali często na coś, co nazywano Wielkim Szyderstwem. Odwiedzali daleko położone państwa i miasta, aby na własne oczy się przekonać, jak bardzo są zacofane. A przynajmniej tak się wtedy wydawało. O tak, spędziłem trochę czasu w Uberwaldzie. Leonard z Quirmu nieczęsto zwracał uwagę na to, co robią inni ludzie, jednak zauważył w oczach Patrycjusza tęskne spojrzenie. - Masz stamtąd miłe wspomnienia, panie? - domyślił się. - Hm? Och, była bardzo... niezwykłą damą, niestety, raczej starszą ode mnie. O wiele starszą, muszę przyznać. Ale to było dawno temu... Zycie udziela nam tych niewielkich lekcji, kiedy kroczymy naprzód. - Znowu spojrzał w pustkę. - Tak, tak... - Bez wątpienia owa dama już nie żyje - stwierdził Leonard. Niezbyt dobrze sobie radził w takich rozmowach. - Och, bardzo w to wątpię - odparł Vetinari. - Prawdopodobnie ma się świetnie. - Uśmiechnął się. Świat nagle stał się... ciekawszy. - Powiedz mi, Leonardzie, przyszło ci kiedyś do głowy, że pewnego dnia wojny będzie się toczyć mózgami? Leonard sięgnął po kubek z kawą. - Ojej... To byłoby dość niechlujne... Vetinari znów westchnął. - Może nie aż tak, jak te inne wojny - powiedział i łyknął kawy. Rzeczywiście była całkiem dobra. Książęca kareta przetoczyła się obok ostatnich budynków i wjechała na rozległe, płaskie Równiny Sto. Cudo i Detrytus taktownie postanowili rankiem jechać na koźle, zostawiając diuka i diuszesę samych. Skimmer zdecydował się na niełatwą demonstrację klasowej solidarności i w tej chwili jechał razem ze służbą. - Angua chyba się gdzieś ukryła - oświadczył Vimes, obserwując sunące za oknem kapuściane pola. - Biedna dziewczyna - westchnęła Sybil. - Miasto to naprawdę nie jest dla niej miejsce. - Ale Marchewy nie da się z niego wydłubać nawet wielką szpilą - odparł Vimes. -I na tym chyba polega problem. - Część problemu. Vimes skinął głową. Drugą część, o której nikt nie wspominał, stanowiły dzieci. Czasami Vimes miał wrażenie, że wszyscy wiedzą, iż Marchewa jest prawowitym dziedzicem całkiem zbędnego tronu miasta. Tak się po prostu złożyło, że nie chciał nim być. Chciał być gliną, a wszyscy się na to zgadzali. Ale królestwo jest trochę podobne do fortepianu - można je zasłonić pokrowcem, lecz i tak widać, jaki ma kształt pod spodem. Nie był pewien, co się urodzi, jeśli człowiek i wilkołak będą mieli dzieci. Może po prostu ktoś, kto w okolicach pełni musi się golić dwa razy dziennie i czasem ma ochotę gonić powozy. A kiedy człowiek sobie przypomni, jacy byli niektórzy z władców Ankh-Morpork, wilkołak na tronie nie budzi lęku. To ci dranie, którzy cały czas wyglądali na ludzi, stanowili prawdziwy problem. Chociaż to tylko jego opinia. Inni mogą to widzieć całkiem odmiennie. Nic dziwnego, że zaszyła się gdzieś, żeby sobie wszystko przemyśleć. Zdał sobie sprawę, że gapi się przez okienko i nic nie widzi. Żeby zająć czymś myśli, otworzył pakiet dokumentów, który wręczył mu Skimmer, kiedy tylko wsiadł do karety. Nazywało się to „materiały informacyjne". Ten człowiek wydawał się ekspertem od Uberwaldu. Vimes zastanowił się, ilu jeszcze urzędników tkwi w pałacu Patrycjusza, wgryza się w tematy i powoli zostaje ekspertami. Usiadł wygodnie i niechętnie rozpoczął lekturę. Na pierwszej stronie wymalowano herb Bezbożnego Imperium, które kiedyś władało większą częścią tego wielkiego kraju. Vimes niewiele o nim wiedział - tyle tylko, że któryś z władców dla zabawy kazał przybić jakiemuś człowiekowi kapelusz do głowy. Uberwald wyglądał na wielką, zimną i ponurą krainę, więc może ludzie tam zrobią wszystko dla dobrego żartu. Herb wydał mu się nazbyt ozdobny; głównym elementem był dwugłowy nietoperz. Pierwszy z dokumentów nosił tytuł: „Warstwy tłuszczonośne regionu Schmaltzbergu (Kraina Piątego Elefanta)". Znał tę legendę, oczywiście. Dawno temu nie cztery, lecz pięć słoni (elefantów, jak je nazywano w Uberwaldzie) stało na grzbiecie Wielkiego A'Tuina, ale jeden pośliznął się czy został zrzucony, spadł i odpłynął na nierówną orbitę, a w końcu runął na Dysk - miliardy ton rozwścieczonego gruboskórnego zwierza. Uderzył z siłą, która wstrząsnęła całym światem i rozbiła go na kontynenty, jakie ludzie znają dzisiaj. Wyrzucone w górę skały opadły z powrotem, pokryły i ścisnęły trupa. Reszta, po tysiącleciach podziemnego ogrzewania i wytapiania, jest historią tłuszczu. Według legendy złoto, żelazo i wszystkie inne metale także były częścią ścierwa. W końcu słoń tak wielki, że podpierał świat, nie mógł mieć przecież zwyczajnych kości, prawda? Notatki, które miał przed sobą, prezentowały bardziej wiarygodną wersję. Mówiły o jakiejś niewyjaśnionej katastrofie, która wybiła miliony mamutów, bizonów i ryjówek olbrzymich, po czym zasypała je, całkiem jak tego Piątego Elefanta z legendy. Były też zapiski o sagach trolli i legendach krasnoludów. Może w sprawę zaangażowany był lód. Albo powódź. W przypadku trolli, które uznawano za pierwszy gatunek na świecie, może były tam wtedy i widziały, jak słoń, trąbiąc, mknie przez niebo. Tak czy inaczej efekty były identyczne. Każdy - no, każdy oprócz Vimesa - wiedział, że najlepszy tłuszcz pochodzi ze studni i kopalni Schmaltzbergu. Z niego wytwarzano najbielsze, najjaśniejsze świece, najlepsze mydło, najgorętszy, najczyściejszy olej do lamp. Żółty łój z rzeźni Ankh-Morpork nie mógł się z nim równać. Vimes nie rozumiał sensu tego wszystkiego. Złoto... tak, złoto było ważne. Ludzie zabijali się dla niego. I żelazo -Ankh-Morpork potrzebowało żelaza. Drewna również. Nawet kamieni. Z kolei srebro jest bardzo... Wrócił do strony „Bogactwa naturalne" i pod hasłem „Srebro" przeczytał: „Srebra nie wydobywa się w Uberwaldzie od czasu edyktu robackiego w 1880 AM, a posiadanie tego metalu jest, formalnie biorąc, nielegalne". Nie było żadnych wyjaśnień. Zanotował w pamięci, by spytać o to Iniga. W końcu kiedy dookoła żyją wilkołaki, srebro jest chyba przydatne? I muszą mieć bardzo szczegółowe prawa, jeśli edykty obejmują nawet robaki. W każdym razie srebro też się przydaje, a tłuszcz to tylko... tłuszcz. Całkiem jak herbatniki, herbata albo cukier. Po prostu coś, co pojawia się w spiżarni. Nie ma w nim stylu, nie ma odrobiny romantyzmu. Zwykła zawartość naczyń. Do kolejnego arkusza przypięto krótką notatkę. Przeczytał ją. Piąty Elefant jako metafora występuje również w językach używanych w Uberwaldzie. Zależnie od kontekstu może oznaczać „rzecz, która nie istnieje" (tak jak u nas mówi się„klatchiańska mgła"), „rzecz, która nie jest tym, czym się wydaje" oraz „rzecz, która - choć niewidoczna - kontroluje wydarzenia" (tak samo jak my użylibyśmy terminu „eminence grise”). Ja bym nie użył, pomyślał Vimes. Nie używam takich słów. - Funkcjonariusz Shoe - powiedział funkcjonariusz Shoe, kiedy drzwi fabryki stanęły otworem. - Zabójstwo. - Przyszedłeś w sprawie pana Sonky? - upewnił się troll, który otworzył drzwi. Na ulicę dmuchnęło ciepłe, wilgotne powietrze pachnące siarką i kotami mającymi kłopoty z pęcherzem. - Chodziło mi o to, że jestem zombi - wyjaśnił Reg Shoe. - Przekonałem się, że informowanie o tym od razu oszczędza potem krępujących nieporozumień. Ale czystym przypadkiem, owszem, przyszliśmy w sprawie rzekomego zmarłego. - My? - zdziwił się troll, nie wygłaszając żadnych komentarzy na temat szarej skóry i szwów Rega. - Tu w dole, grubaszycho! Troll spojrzał w dół - nie był to typowy kierunek spojrzeń w Ankh-Morpork, gdzie ludzie woleli nie wiedzieć, w co wdepnęli. - O - powiedział i cofnął się o kilka kroków. Niektórzy twierdzą, że gnomy nie są rasą bardziej wojowniczą od innych. To prawda. Jednakże cała ta wojowniczość jest ściśnięta w ciele o wysokości sześciu cali i jak wiele obiektów ściśniętych, często wybucha. Funkcjonariusz Swires trafił do służby ledwie kilka miesięcy temu, ale wieści się rozeszły i już teraz budził szacunek - a przynajmniej tę cisnącą pęcherz grozę, która przy takich okazjach może za szacunek uchodzić. - Nie gap się tak. Gdzie sztywniak? — zapytał Swires, wmaszerowując do środka. - Żeśmy go położyli w piwnicy - odparł troll. - I teraz mamy pół tony płynnej gumy, która się zmarnuje. On by szału dostał... - Dlaczego się zmarnuje? - zdziwił się Reg. - Zrobiła się gęsta i brylasta, nie? Będę ją musiał potem wyrzucić, a to nie jest proste. Żeśmy mieli z niej dziś robić transport Prążkowanych Magicznych Rozkoszy, ale paniom słabo się porobiło, kiedyśmy go wyciągli z tej kadzi, no to poszły do domu. Reg Shoe był trochę zaszokowany. Z różnych względów nie korzystał z towarów pana Sonky, jako że romans nie jest typowym elementem życia nieumarłego, ale chyba świat żywych miał jakieś standardy moralności... - Zatrudniacie tu panie? - zapytał. Troll zdziwił się wyraźnie. - No pewno. Czemu nie? To dobra, stała robota. I one dobrze pracują. Zawsze się śmieją i żartują, kiedy zanurzają i pakują, zwłaszcza gdy robimy Dużych Chłopców. - Troll pociągnął nosem. - Osobiście to ja tych żartów nie rozumiem. - Ci Duzi Chłopcy to niezły interes za pensa - wtrącił Buggy Swires. Reg Shoe spojrzał na swojego malutkiego partnera. Nie istniała żadna możliwość, by zadał to pytanie. Ale Swires musiał dostrzec wyraz jego twarzy. - Wystarczy trochę popracować nożyczkami, a w całym mieście nie znajdziesz lepszej peleryny-wyjaśnił i zarechotał złośliwie. Shoe westchnął. Widział, że pan Vimes prowadzi nieoficjalną politykę zatrudniania w straży przedstawicieli mniejszości10, ale osobiście nie był przekonany, czy to rozsądne w przypadku gnomów. Oczywiście, nie istniała mniejsza grupa etniczna, jednak gnomy charakteryzowały się wbudowaną odpornością na reguły. I nie chodziło tylko o prawo, ale o niepisane zasady, których ludzie przestrzegają odruchowo, jak „Nie próbuj zjadać tej żyrafy" albo „Nie tłucz ludzi głową po kostkach tylko dlatego, że ci nie dali frytki". Funkcjonariusza Swiresa najrozsądniej było traktować jako małą, niezależną broń. - Lepiej pokaż nam zab... osobę, które obecnie jest życiowo upośledzona - polecił. Troll sprowadził ich na dół. To, co wisiało tam z belki, przestraszyłoby śmiertelnie każdego, kto już nie byłby zombi. - Przepraszam za to. - Troll ściągnął to i rzucił w kąt, gdzie zwinęło się w gumiasty kłąb. - Co to jest, do diabła? - zdziwił się funkcjonariusz Swires. - Żeśmy musieli ściągnąć z niego gumę - wyjaśnił troll. - Szybko zastyga, 10Jako członek społeczności martwych, Reg Shoe uważał się naturalnie za etniczną większość. rozumiecie... Jak się ją wyciągnie na powietrze. - Rany, największy sonky, jakiegom w życiu widział - zarechotał Buggy. - Sonky na całe ciało! Pewnie tak właśnie chciał odejść. Reg obejrzał zwłoki. Nie przeszkadzało mu, że wysyłają go do zabójstw, nawet tych nieładnych. W jego opinii śmierć to tylko zmiana kariery zawodowej. Był tam, robił to, nosił całun... Potem człowiek jakoś się bierze w garść i żyje dalej. Oczywiście wiedział, że niektórzy dalej nie żyją z jakiejś przyczyny, ale uważał ich za osobników, którym nie chce się podjąć wysiłku. Na szyi była nierówna rana. - Miał jakichś krewnych? - zapytał. - Brata w Uberwaldzie. Posłaliśmy wiadomość. Sekarem - dodał troll. - Kosztowała dwadzieścia dolarów! To morderstwo! - Czy domyślasz się, dlaczego ktoś go zabił? Troll poskrobał się po głowie. - No... bo chciał, żeby był martwy. Tak se myślę. To całkiem dobry powód. - A czemu ktokolwiek chciał, żeby był martwy? Jak sądzisz? - Reg Shoe potrafił być bardzo, ale to bardzo cierpliwy. - Miał jakieś kłopoty? - Interes nie szedł za dobrze, to wiem. - Naprawdę? Można by sądzić, że macie tu fabrykę pieniędzy. - No tak, se tak myślisz, ale nie wszystko, na co ludzie mówią „sonky", jest u nas robione, rozumiesz. Tu idzie o to, żeśmy się . stali... - Troll wykrzywił się od umysłowego wysiłku. - Gen-ery-szni. Dużo takich drani chce się podczepić, mają lepsze surowce i nowe pomysły... Robią je o smaku sera z cebulką albo z dzwonkami i takie tam. Pan Sonky nie chciał mieć z tym nic wspólnego, no to sprzedaż spadała. - Rozumiem, że go to martwiło - powiedział Reg tonem oznaczającym „mów dalej". - I często się brał i zamykał w gabinecie. - Tak? A to czemu? - Był szefem. Szefa się nie pyta. Ale mówił, że dostał specjalne zlecenie i to nas znowu postawi na nogi. - Naprawdę? - Reg zanotował to w pamięci. -A jakie zlecenie? - Nie wiem. Nie pyta... - ...się szefa. No tak. Przypuszczam, że nikt nie widział zabójstwa, co? Troll znowu wykrzywił swoją wielką twarz w zamyśleniu. - No... morderca. I chyba pan Sonky też. - Nie było osób trzecich? - Nie wiem. Nie bardzo umiem liczyć. - Ale oprócz pana Sonky i mordercy - mówił Shoe, wciąż cierpliwy jak grobowiec - czy ktoś jeszcze był tu zeszłej nocy? - Nie wiem - odparł troll. - Dziękuję, bardzo nam pomogłeś - zapewnił go Reg. - Rozejrzymy się jeszcze, jeśli ci to nie przeszkadza. - Pewno. I troll wrócił do swojej kadzi. Reg Shoe nie spodziewał się niczego znaleźć i nie był rozczarowany. Był za to bardzo dokładny. Jak zwykle zombi. Pan Vimes mówił mu, żeby nie podniecać się śladami, ponieważ ślady mogą prowadzić do tragicznego zamętu. Mogą wejść w nawyk. Człowiek w końcu znajdzie na miejscu zbrodni drewnianą nogę, jedwabny pantofelek i piórko, i zacznie konstruować elegancką teorię obejmującą jednonogą tancerkę i produkcję ,Jeziora kurzego". Drzwi gabinetu były otwarte. Trudno powiedzieć, czy coś tutaj ruszano - Shoe miał wrażenie, że panuje tu normalny bałagan. Pan Sonky wyraźnie stosował metodę sortowania dokumentów zwaną „połóż to gdzieś". Na blacie stały gęsto próbki gumy, kawałki worków, duże butle chemikaliów i kilka drewnianych form, których Reg wolał nie oglądać zbyt dokładnie. - Słyszałeś, Buggy, jak kapral Tyłeczek mówiła o tym włamaniu do muzeum, kiedy dzisiaj przyszliśmy na służbę? - zapytał. Otworzył słój żółtego proszku i powąchał. -Nie. - A ja tak. Zakręcił pojemnik z siarką i wciągnął nosem powietrze. Pachniało płynną gumą, całkiem podobnie do zapachu kociego moczu. - I parę spraw utkwiło mi w pamięci - dodał Reg. - Specjalne zlecenie, tak? W tym tygodniu funkcjonariusz Wizytuj Niewiernych z Wyjaśniającymi Pamfletami pełnił służbę jako oficer łącznościowy. Zasadniczo oznaczało to pilnowanie gołębi i obserwowanie sekarów, naturalnie przy współpracy funkcjonariusza Rzygacza. Funkcjonariusz Rzygacz był gargulcem. Jeśli chodziło o nieruchome wpatrywanie się w jeden punkt, nikt nie mógł się równać z gargulcami. Dlatego często znajdowały pracę w przemyśle semaforowym. Funkcjonariusz Wizytuj lubił gołębie. Śpiewał im hymny. Słuchały jego krótkich kazań, przekrzywiając łebki na boki. W końcu, myślał sobie, czy biskup Horn nie głosił nowiny mięczakom w morzu? I nie zapisano, czy one rzeczywiście słuchały, podczas gdy co do gołębi był pewien, że chłoną jego słowa. I interesowały się ulotka-mi opisującymi zalety omnianizmu, co prawda na razie jako materiałem do budowy gniazd, ale to już jakiś początek. Gołąb przyfrunął, kiedy Wizytuj czyścił grzędy. - To ty, Zebedina - powiedział. Uniósł gołębicę i odpiął jej od nóżki kapsułę z wiadomością. - Brawo. To od funkcjonariusza Shoe. Dam ci trochę ziarna, lokalnie dostarczanego przez Jozajasza Frumenta i Synów, Kupców Nasiennych, ale w ostatecznym rachunku z łaski Oma. Zatrzepotały skrzydła i na grzędzie usiadł następny gołąb. Funkcjonariusz Wizytuj rozpoznał w nim Wilhelminę, ptaka sierżant Angui. Zdjął jej kapsułę. Cienki papier wewnątrz był równo złożony, a na nim ktoś napisał „Kpt. Marchewa, osobiste". Zawahał się, po czym wiadomość od Rega Shoe wsunął do rury pneumatycznej. Usłyszał szum powietrza, kiedy zmierzała do głównego pomieszczenia. Ta druga, uznał, wymaga specjalnego potraktowania. Marchewa pracował w gabinecie Vimesa, ale -jak zauważył Wizytuj - nie przy biurku komendanta. Rozstawił sobie w kącie składany stolik. Chwiejne stosy papierów na biurku wyglądały jakby mniej górzyście niż wczoraj. Tu i tam odsłaniały nawet niewielkie plamy blatu. - Osobista wiadomość dla pana, kapitanie. - Dziękuję. - A funkcjonariusz Shoe prosi, żeby sierżant zjawił się w fabryce obuwniczej Sonky'ego. - Przesłaliście wiadomość do biura? - Tak jest, sir. Te rury pneumatyczne są bardzo wygodne - odparł uprzejmie Wizytuj. - Komendant Vimes nie jest ich zwolennikiem, ale jestem pewien, że w końcu zaczną oszczędzać nam czas - stwierdził Marchewa. Rozwinął wiadomość. Wizytuj obserwował go. Marchewa lekko poruszał wargami przy czytaniu. - Skąd przyleciał gołąb? - zapytał, zwijając wiadomość w rulonik. - Wyglądał na mocno zmęczonego, sir. Nie z miasta, to pewne. - Dobrze. Dziękuję. - Złe wieści, sir? - Wizytuj przyglądał się z ukosa. - Po prostu wieści, funkcjonariuszu. Nie pozwólcie mi się zatrzymywać. - Tak jest, sir. Kiedy rozczarowany Wizytuj wyszedł, Marchewa wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz rozgrywała się typowa scena Ankh-Morpork, chociaż ludzie próbowali już ich rozdzielić. Po kilku minutach wrócił do stolika, napisał krótką notatkę, włożył do niewielkiego pojemnika i wysłał z głośnym sykiem. Jeszcze później korytarzem nadszedł zdyszany sierżant Colon. Marchewa bardzo dbał o modernizację Straży Miejskiej, a w jakiś niewyjaśniony sposób wysyłanie wiadomości rurą było o wiele bardziej nowoczesne niż otwieranie drzwi i krzyczenie, co zwykle robił pan Vimes. Marchewa uśmiechnął się promiennie do Colona. - Ach, jesteś, Fred. Wszystko idzie dobrze? - Tajest, sir? - odpowiedział niepewnie Colon. - To dobrze. Idę porozmawiać z Patrycjuszem, Fred. Jako najstarszy stażem sierżant przejmiesz dowodzenie strażą do powrotu pana Vimesa. - Tajest, sir. Znaczy... do pańskiego powrotu, chciał pan powiedzieć... -Ja już nie wrócę, Fred. Składam dymisję. Patrycjusz spojrzał na leżącą na biurku odznakę. - ...i dobrze wyszkolonych ludzi - mówił Marchewa gdzieś przed nim. - W końcu parę lat temu było nas w straży tylko czterech. Teraz całość funkcjonuje jak maszyna. - Tak, chociaż niektóre kawałki wciąż czasami robią „brzdęk" - stwierdził Vetinari, nie odrywając wzroku od odznaki. - Czy mogę pana zachęcić, by jeszcze raz pan to przemyślał, kapitanie? - Przemyślałem już kilka razy, sir. I już nie kapitanie, sir. - Straż pana potrzebuje, panie Żelaznywładsson. - Straż jest większa niż jakikolwiek pojedynczy człowiek - odparł Marchewa, wciąż patrząc prosto przed siebie. - Ale nie jestem pewien, czy jest większa niż sierżant Colon. - Ludzie często źle oceniają starego Freda, sir. Ten człowiek ma charakter o solidnych podstawach. - Ma solidne podstawy całej swojej osoby, kapi... panie Żelaznywładsson. - Chodziło mi o to, sir, że w sytuacji zagrożenia nie traci głowy. - W sytuacji zagrożenia nic nie robi - oświadczył Patrycjusz. - Może najwyżej się chowa. Mógłbym posunąć się nawet do stwierdzenia, że sam w sobie zbudowany jest z zagrożenia. - Podjąłem już decyzję, sir. Vetinari westchnął, oparł się wygodniej i przez chwilę dla odmiany patrzył w sufit. - W takim razie mogę tylko podziękować za pańską służbę... kapitanie, i życzyć szczęścia w przyszłych przedsięwzięciach. Czy ma pan dość pieniędzy? - Sporo odłożyłem, sir. - Mimo to do Uberwaldu daleka droga... Na chwilę zaległa cisza. - Sir... -Tak? - Skąd pan wie? - Och, ludzie zmierzyli ją już lata temu. Geografowie i podobni. -Sir! Vetinari westchnął. - Właściwy termin, jak sądzę, brzmi: dedukcja. Niech będzie, jak pan chce... kapitanie, ale wolę uważać, że po prostu wyjeżdża pan na długi urlop. O ile się nie mylę, nigdy nie brał pan wolnego. Na pewno należy się panu kilka tygodni. Marchewa milczał. - A na pańskim miejscu poszukiwanie sierżant Angui zacząłbym przy Bramie Rzeźnej - dodał Vetinari. Po chwili Marchewa odezwał się cicho: - Czy to wniosek z uzyskanych informacji, sir? Vetinari uśmiechnął się lekko. - Nie. Ale Uberwald przeżywa trudny okres, a ona pochodzi z jednego z arystokratycznych rodów. Przypuszczam, że została wezwana. Poza tym niewiele mogę panu pomóc. Będzie pan musiał, jak to się mówi, iść za własnym nosem. - Chyba potrafię znaleźć nos sprawniejszy od mojego. - To dobrze. - Vetinari oparł łokcie o blat. - Życzę sukcesów w poszukiwaniach. Mimo wszystko jestem przekonany, że zobaczymy pana znowu. Wiele osób polega tutaj na panu. - Tak jest, sir. - Życzę udanego dnia. Kiedy Marchewa wyszedł, Vetinari wstał i przeszedł na drugi koniec pokoju, gdzie na stole leżała rozwinięta mapa Uberwaldu. Była dość stara, ale w ostatnich latach każdy kartograf, który w tym kraju zboczył z ubitej dróżki, cały czas poświęcał na ponowne jej odnalezienie. Na mapie było kilka rzek o biegu w większości tylko hipotetycznym i gdzieniegdzie miasto, a przynajmniej nazwa miasta - wpisana pewnie po to, żeby oszczędzić kartografowi zakłopotania, gdyby wypełnił całą mapę tym, co w swoim żargonie nazywali MMPU11. Drzwi otworzyły się i Drumknott, główny urzędnik Vetinariego, wsunął się cicho jak piórko opadające w katedrze. - Dość zaskakujący rozwój wydarzeń, panie - oświadczył niegłośno. - Bardzo nietypowy, istotnie - przyznał Vetinari. - Czy życzysz sobie, sir, żebym wysłał sekara do Vimesa? Za dzień byłby z powrotem. Vetinari patrzył w skupieniu na ślepą, pustą mapę. Miał uczucie, że jest jak przyszłość — kilka elementów naszkicowanych, kilka przybliżonych domysłów, ale wszystko inne czekało na stworzenie... - Hmm? - mruknął. - Czy życzysz sobie, panie, żebym odwołał Vimesa? - Wielkie nieba, nie! Vimes w Uberwaldzie będzie zabawniejszy niż kochliwy pancernik na ścieżce kręgli. Kogo jeszcze mógłbym tam posłać? Tylko Vimes może jechać do Uberwaldu. - Ale to przecież wyjątkowa sytuacja, sir. — Hmm? —Jak inaczej określić stan, sir, kiedy tak obiecujący młody człowiek porzuca karierę, by ścigać dziewczynę? Patrycjusz pogładził brodę i uśmiechnął się do czegoś... Przez mapę biegła linia - ciąg wież semaforowych. Była matematycznie prosta, świadectwo intelektu w gęstym mroku mili za milą przeklętego Uberwaldu. . - Może premią - odparł. - Uberwald może nas wiele nauczyć. Przynieś mi dane klanów wilkołaków, dobrze? Aha... Chociaż przysięgałem, że nigdy w życiu tego nie zrobię, przygotuj też list do sierżanta Colona. Niestety, czeka go awans... Na chodniku leżała czapka z brudnego sukna. Obok czapki ktoś napisał wilgotną kredą: „Proszę poMusz temu PieZkoWI". Obok leżał mały piesek. Natura nie stworzyła go na przyjaznego, merdającego ogonem psiaka, ale starał się. Kiedy tylko ktoś przechodził, siadał na tylnych łapach i piszczał żałośnie. Coś wpadło do czapki... Była to podkładka śruby. Miłosierny przechodzień oddalił się o kilka kroków, kiedy usłyszał: - Mam nadzieję, szefuniu, że nogi ci odpadną. Człowiek się obejrzał. Pies obserwował go z uwagą. 11Mila za Milą Przeklętego Uberwaldu. - Hau? - powiedział. Przechodzień zrobił zdziwioną minę, po czym wzruszył ramionami i odszedł. - Tak, hau, hau, niech to szlag - dobiegł go obcy głos, kiedy już skręcał za róg. Czyjaś ręka opadła z góry i chwyciła psa za skórę na karku. - Witaj, Gaspode. Mam wrażenie, że rozwiązałem drobną tajemnicę. - No nie... -jęknął pies. - Nie byłeś grzecznym psem, Gaspode - oświadczył Marchewa, unosząc zwierzaka tak, by spojrzeć mu w oczy. - Dofrze już, dofrze. Postaw mnie, co? To foli. - Musisz mi pomóc, Gaspode. - Nic z tego. Nie pomagam straży. Nic osofistego, ale nie poprawiłofy to mojej reputacji. - Nie mówię o pomaganiu straży, Gaspode. To sprawa osobista i potrzebny mi twój nos. - Marchewa postawił psa na chodniku i wytarł dłoń o koszulę. - Niestety, oznacza to, że potrzebuję też całej reszty ciebie, choć oczywiście jestem świadom, że pod tą zapchloną sierścią bije złote serce. - Akurat - odparł Gaspode. - Nic dofrego nie zaczyna się od „Musisz mi pomóc". - Chodzi o Anguę. - Ożeż... - Chcę, żebyś ją wytropił. - Ha... Niewiele psów potrafi tropić wilkołaka, szefie. One są sprytne. - Idź do najlepszych, zawsze to powtarzam. - Najlepszy nos znany wśród ludzi i zwierząt. - Gaspode zmarszczył wspomniany obiekt. - A dokąd pofiegła? - Myślę, że do Uberwaldu. Gaspode już prawie uciekł, ale ktoś złapał go za ogon. Marchewa był szybki. - To setki mil stąd! - krzyknął pies. -A psie mile są siedem razy dłuższe! Nie ma szans! - Tak? No to trudno. Głupio, że w ogóle coś takiego proponowałem. - Marchewa puścił go. - Masz rację. To śmieszne. Gaspode obejrzał się, nagle pełen podejrzeń. - Nie powiedziałem, że śmieszne - oświadczył. - Powiedziałem, że to setki mil stąd... - Tak, ale powiedziałeś, że nie ma szans. - Nie. Powiedziałem, że ty nie masz szans, żefy mnie na to namówić. - Może. Ale nadchodzi zima, sam mówiłeś, że bardzo trudno się tropi wilkołaki, a na dodatek Angua jest gliną. Domyśli się, że zwrócę się do ciebie, i będzie maskowała swoje ślady. Gaspode zaskomlał. - Szefie, w tym psim mieście trudno jest zdofyć szacunek. Jeśli przez parę tygodni nie wywąchają mnie przy słupach latarni, moja pozycja spłynie rynsztokiem. - Tak, tak. Rozumiem. Załatwię to jakoś inaczej. Nerwowy Nigel wciąż się tu gdzieś kręci, prawda? - Co? Ten spaniel? Własnego tyłka fy nie wyniuchał, choćfyś go przed nim postawił! - Podobno ma całkiem dobry nos. - I sika za każdym razem, kiedy ktoś na niego popatrzy! - warknął Gaspode. - Słyszałem, że na dwie mile potrafi wywąchać zdechłego szczura. - Tak? A ja umiem wywąchać, jakiego fył koloru! Marchewa westchnął. - Cóż, nie mam wyboru. Ty nie możesz tego zrobić, więc... - Nie powiedziałem... - Gaspode urwał, by po chwili podjąć znowu: - Zrofię to, prawda? Zrofię jak diafli! Oszukasz mnie, za-szantażujesz czy co jeszcze fędzie trzefa, prawda? - Tak. Jakim cudem piszesz, Gaspode? - Trzymam kredę w zęfach. To łatwe. - Mądry z ciebie pies, zawsze to wiedziałem. I jedyny gadający pies na świecie. - Ciszej mów, ciszej! - Gaspode rozejrzał się nerwowo. - Ten Uferwald to kraina wilków, tak? -O tak. - Mógłfym fyć wilkiem, wiesz? Przy innych rodzicach, oczywiście. - Gaspode pociągnął nosem i ukradkiem rozejrzał się po ulicy. - Stek? - zapytał. - Codziennie. - Zgoda. Sierżant Colon był obrazem nędzy i rozpaczy wyrysowanym na nierównym chodniku marną kredą w deszczowy dzień. Siedział na krześle i od czasu do czasu spoglądał na list, który mu właśnie dostarczono. Jakby miał nadzieję, że słowa znikną. - Niech to demony porwą, Nobby -jęknął. - Spokojnie, Fred - odparł Nobby, aktualnie wizja w organdynie. - Nie może mnie awansować! Żaden ze mnie oficer! Jestem pospolity, typowy i popularny. - Zawsze tak o tobie mówiłem, Fred. Jesteś pospolity jak nie wiem co. -Ale to jest tu napisane, Nobby! Patrz, jego lordowska mość sam podpisał! - No, fakt... Moim zdaniem masz trzy możliwe wyjścia - stwierdził Nobby. -Tak? - Możesz tam iść i powiedzieć mu, że się nie zgadzasz... Panikę na twarzy Colona zastąpiła szklista poszarzała groza. - Bardzo ci dziękuję, Nobby. Uprzedź mnie, zanim wygłosisz następną taką sugestię, bo będę musiał iść i zmienić gatki. - Albo możesz przyjąć i tak wszystko spaprać, że zabierze ci stanowisko... - Robisz to umyślnie, Nobby! - Może warto by spróbować, Fred. - Niby tak, ale w kwestii spaprania to trudno być, no wiesz, precyzyjnym. Wydaje ci się, że spaprasz coś tylko trochę, a potem to coś wybucha ci w twarz i okazuje się wielkim spapraniem. A w tych okolicznościach, Nobby, trochę się martwię, że jego lordowska mość może mi zabrać nie tylko stanowisko. Mam nadzieję, że nie muszę dokładnie tłumaczyć. - Słuszna uwaga, Fred. - Chcę powiedzieć, że takie spaprania to jak... no, spaprania są... wiesz, w spapraniu nie da się przewidzieć, jakie będzie wielkie. - Trzecie wyjście to jakoś się z tym pogodzić. - Nie pomagasz mi, Nobby. - To tylko parę tygodni, zanim wróci pan Vimes. - Przypuśćmy, że nie wróci. Paskudne miejsce, ten Uberwald. Słyszałem, że to sama nędza spowita tajemnicą. Nie brzmi to dobrze. Można gdzieś wpaść. A wtedy utknę w tym na dobre, nie? A nie wiem, jak się oficeruje. - Nikt nie wie, jak się oficeruje, Fred. Dlatego istnieją oficerowie. Gdyby cokolwiek wiedzieli, byliby sierżantami. Colon znowu się wykrzywił w grymasie rozpaczliwego zamyślenia. Jako człowiek przez całe życie noszący mundur, jako trzypaskowy kołek, który na wczesnym etapie kariery znalazł trzypaskową dziurę, odruchowo i bez zastanowienia przychylał się do poglądu, że oficerowie jako klasa nie potrafią nawet spodni włożyć bez mapy. Skrupulatnie wyłączał z ich listy Vimesa i Marchewę, awansując ich do stopnia honorowego sierżanta. Nobby obserwował go z wyrazem twarzy łączącym troskę, przyjaźń i drapieżne plany. - Co ja mam robić, Nobby? - No więc, „kapitanie" - odparł Nobby, po czym zakaszlał lekko - oficerowie mają przede wszystkim, jak pan wie, podpisywać różne rzeczy... Ktoś zastukał do drzwi i otworzył je w tej samej chwili. Wszedł podniecony funkcjonariusz. - Sierżancie, funkcjonariusz Shoe mówi, że naprawdę potrzebuje oficera w fabryce Sonky'ego. - Tego od gumowych ptaszków? - upewnił się Colon. -Jasne. Oficera. Zaraz idziemy. - I to jest kapitan Colon - upomniał przybysza Nobby. - Eee... no... Tak, kapitan Colon, jeśli można - rzekł Colon bardziej stanowczo. - I byłbym wdzięczny, gdybyście o tym nie zapominali. Funkcjonariusz przyjrzał się im, po czym zaprzestał prób zrozumienia. - A na dole jest troll, który się upiera, żeby porozmawiać z kimś, kto tu dowodzi... - Czy Wręcemocny nie może tego załatwić? - Ehm... Sierżant Wręcemocny dalej jest sierżantem? - Tak! - Nawet nieprzytomny? -Co? - Bo teraz leży na podłodze, sier... kapitanie. - Czego chce ten troll? - W tej chwili chce kogoś zabić, ale tak naprawdę zależy mu chyba, żeby ktoś zdjął mu blokadę z nogi. Gaspode biegał tam i z powrotem, z nosem ledwie o cal od ziemi. Marchewa czekał, trzymając konia. Koń był dobry. Marchewa niewiele wydawał ze swoich poborów. Aż do teraz. Wreszcie pies usiadł. Wyglądał na załamanego. - Opowiedz mi coś o tym wspaniałym nosie, co go ma Patrycjusz - powiedział. - Ani śladu? - Sprowadź tu lepiej Vetinariego, skoro jest taki dofry - burknął Gaspode. -Jaki w ogóle jest sens zaczynania tutaj? Najgorsze miejsce w całym mieście! To frama do targu rydla, zgadza się? Pró-fować tu czegoś nie wywąchać, to jest prawdziwa sztuka. Tyle chciałem powiedzieć. Tutaj smród jest wtarty w ziemię. Gdyfym szukał czyjegoś tropu, to ostatnie miejsce, gdzie rym zaczął. - Rozsądna uwaga - przyznał z namysłem Marchewa. - No więc jaki jest najmocniejszy zapach kierujący się do Osi? - Wozy z gnojem, naturalnie. Z wczoraj. Zawsze w piątek z samego rana czyszczą wszystkie zagrody. - I możesz iść za tym zapachem? Gaspode przewrócił oczami. - Z głową w wiadrze. - Dobrze. Ruszamy. - No więc... - odezwał się Gaspode, kiedy zostawili za sobą zamieszanie wokół bramy - gonimy tę dziewczynę, zgadza się? - Tak. - Tylko ty? - Tak. - Nie jak u psów, gdzie może ich być ze dwadzieścia albo trzydzieści? -Nie. - Czyli nie szukamy wiadra zimnej wody? - Nie. Funkcjonariusz Shoe zasalutował, choć z pewnym rozdrażnieniem. Czekał już dosyć długo. - Witam, sierżancie... - Kapitanie - poprawił go Colon. - Widzisz tę kropkę na ramieniu, Reg? Reg przyjrzał się uważnie. - Myślałem, że to jakiś ptak zrobił, sierżancie. - Kapitanie - powiedział odruchowo Colon. - Na razie to tylko kreda, bo nie miałem czasu załatwić tego należycie - wyjaśnił. - Więc nie bądź bezczelny. - A co się stało Nobby'emu? - zapytał Reg. Kapral Nobbs przykładał do oka wilgotną ścierkę. - Drobne kantry tumps z nieprawidłowo zaparkowanym trollem - wyjaśnił kapitan Colon. - To tylko pokazuje, jaki to naprawdę troll. Żeby uderzyć damę... - burczał Nobby. - Ale przecież nie jesteś damą, Nobby. Nosiłeś tylko swoje zmniejszające natężenie ruchu przebranie. - On o tym nie wiedział. - Miałeś hełm na głowie. A zresztą nie powinieneś mu zakładać blokady. - Był zaparkowany, Fred. - Leżał przewrócony przez powóz - odparł kapitan Colon. -I kapitan. - Oni zawsze się tłumaczą - stwierdził ponuro Nobby. - Może lepiej pokaż nam denata, Reg. Ciało w piwnicy zostało należycie obejrzane. - ...I przypomniałem sobie, jak Cudo mówiła, że w Muzeum Chleba Krasnoludów pachniało kocim siusiu i siarką - powiedział Reg. - Trzeba przyznać, że mocno pachnie - stwierdził Colon. - Człowiek nie miałby zatkanych zatok, gdyby tu z dzień popracował. - I pomyślałem: „Ciekawe, może ktoś próbował zrobić formę z repliki Kajzerki", sir - ciągnął Reg. - A to sprytne. Tylko wtedy miałbyś z powrotem tę prawdziwą. Tak? - E, nie, sierżancie... kapitanie. Ale miałbym kopię repliki. - Czy to legalne? - Nie wiem, sir. Ale nie wydaje mi się. Zresztą nie oszukałaby krasnoluda nawet przez pięć minut. - No więc kto mógł chcieć go zabić? - Może ojciec trzynaściorga dzieci? - wtrącił Nobby. - Cha, cha. - Nobby, może przestaniesz podkradać towar - upomniał go Colon. -I nie zaprzeczaj. Właśnie widziałem, jak wrzucasz do torebki parę tuzinów. - To nic takiego - zahuczał troll. - Pan Sonky zawsze powtarzał, że dla straży są za darmo. - To bardzo... obywatelska postawa - pochwalił kapitan Colon. - Tak. Mówił, że mu nie zależy, coby więcej tych piekielnych strażników biegało po mieście. Gołąb wybrał ten właśnie dyplomatyczny moment, żeby sfrunąć do wnętrza fabryki i wylądować na ramieniu Colona, gdzie zadbał o jego awans. Colon chwycił go, odczepił kapsułę z wiadomością i rozwinął zawartość. - Od Wizytują - oznajmił. - Znalazł Ślad. Tak pisze. - Czego? - Niczego konkretnego. Po prostu Ślad. Colon zdjął hełm i otarł czoło. Tego właśnie miał nadzieję uniknąć. W głębi swej udręczonej duszy podejrzewał, że Vimes i Marchewa świetnie sobie radzili, układając ślady obok innych śladów i myśląc o nich. Taki posiadali talent. On miał inne... No, dobre kontakty z ludźmi, błyszczący pancerz... i mógł sierżantować nawet przez sen. - W porządku, napisz raport - polecił Regowi Shoe. - Dobra robota. My wracamy do Yardu. Kiedy już się oddalili, rzekł do Nobby'ego: - Widzę, że to dla mnie trochę za wiele. I jeszcze te papiery... Wiesz, Nobby, ja i papiery... -Jesteś bardzo uważnym czytelnikiem, Fred, i tyle. Widziałem, jak całe wieki poświęcasz na jedną stronę. Przetrawiasz ją z godnością, myślałem wtedy. Colon poweselał trochę. - Tak, to właśnie robię. - Nawet jeśli to tylko menu w klatchiańskim barze na wynos, widziałem, że wpatrujesz się czasem całą minutę w jedną linijkę. - Wiesz, nie można pozwolić, żeby ci wycięli jakiś numer - odparł Colon i wypiął pierś, a przynajmniej wypiął ją bardziej. - Potrzebujesz adiutanta - stwierdził Nobby, unosząc suknię, by przestąpić nad kałużą. - Potrzebuję? - Tak. Z powodu tego, że jesteś figurantem i musisz dawać przykład swoim ludziom. - Aha. Racja. No tak. - Colon z ulgą przyjął ten pomysł. - Trudno przecież oczekiwać, że człowiek sam wszystko zrobi i jeszcze będzie czytał długie słowa. Prawda? - Właśnie - potwierdził Nobby. - Na dodatek w Yardzie mamy o jednego sierżanta mniej. - Słuszna uwaga, Nobby. Będzie dużo pracy. Przez chwilę szli w milczeniu. - Mógłbyś kogoś awansować - podpowiedział Nobby. - Mógłbym? - A po co miałbyś być szefem, gdybyś nie mógł? -To prawda. A sytuacja jest raczej wyjątkowa. Hmm... Masz jakieś pomysły, Nobby? Nobby westchnął w duchu. Ślepe ryby z głębokich jaskiń nawet nocą szybciej by doznały olśnienia niż Fred Colon w biały dzień. - Pewne nazwisko, owszem, przychodzi mi do głowy - przyznał. - Aha, już wiem. Tak. Reg Shoe, zgadłem? Nieźle pisze, bystry jest i oczywiście zachowuje chłodny umysł. Praktycznie lodowaty. - Ale jest trochę martwy - przypomniał Nobby. - Tak, to chyba przemawia przeciwko niemu. - I w nieoczekiwanych momentach rozpada się na kawałki. - To prawda - przyznał kapitan Colon. - Nikt nie lubi, kiedy po podaniu ręki ma więcej palców niż na początku. - Może więc najlepiej będzie wziąć pod uwagę kogoś, kto był niesłusznie pomijany - tłumaczył Nobby, zmierzając prosto do celu. - Kogoś, czyja twarz może trochę nie pasować. Kogoś, czyje doświadczenie w straży ogólnie, a w Wydziale Ruchu w szczególności może się okazać bardzo przydatne dla miasta, jeśli tylko ludzie nie będą ciągle mu wypominać jednego czy dwóch potknięć, które zresztą i tak się nie wydarzyły. Wśród dolin i wzniesień twarzy Colona zaświtała jutrzenka inteligencji. - Aha - powiedział. - Rozumiem. Sam nie wiem, dlaczego na to nie wpadłem na samym początku, Nobby. - No, to twoja decyzja, Fred... to znaczy kapitanie - odparł z przekonaniem Nobby. - Ale przypuśćmy, że pan Vimes się nie zgodzi. Wróci przecież za parę tygodni. - To wystarczy. - I nie masz nic przeciwko? -Ja? Przeciwko? Skąd. Znasz mnie, Fred, zawsze jestem gotów, by wykonać swoją robotę. - Nobby... - Tak, Fred? - Ta suknia... - Tak, Fred? - Myślałem, że nie zajmujemy się już... zmniejszaniem natężenia ruchu. - Tak, Fred. Ale pomyślałem, że będę ją miał w gotowości, żeby ruszyć do akcji, gdybyś jednak postanowił, że powinniśmy. Chłodny wiatr dmuchał nad polami kapusty. Do Gaspode'a przynosił - oprócz przemożnych kapuścianych aromatów - także czerwony odór wozów z gnojem, powiewy sosny, gór, śniegu, potu i starego dymu z cygar. Ten ostatni był wynikiem przyzwyczajenia woźniców, by palić wielkie, tanie cygara. Odpędzały muchy. To było lepsze niż wzrok. Przed Gaspode'em rozpościerał się świat zapachów. - Łapy mnie folą - poskarżył się. - Grzeczny piesek - odparł Marchewa. Droga się rozwidlała. Gaspode przystanął i zaczął wąchać dookoła. - Tu mamy coś ciekawego - oznajmił. - Trochę gnoju zeskoczyło z wozu i pofiegło przez te pola. Miałeś rację. - Możesz wyczuć tu gdzieś wodę? - zapytał Marchewa, rozglądając się po równinie. Plamiasty nos Gaspode'a zmarszczył się z wysiłku. - Staw. Nie za duży. Jakąś milę stąd. - Na pewno pobiegła w tamtą stronę. Jest bardzo skrupulatna, jeśli chodzi o czystość. To niezwykłe u wilkołaków. -Ja tam nigdy nie lufiłem się moczyć - odparł Gaspode. - Doprawdy? - Po co ta ironia? Miałem kiedyś K-Ą-P-I-E-L, rozumiesz, więc to nie tak, że nie wiem, o czym mówię. Staw leżał pośrodku kępy szarpanych wiatrem drzew. Sucha trawa szumiała cicho. Samotna łyska ukryła się w trzcinie, gdy Marchewa z Gaspode'em podeszli bliżej. - Tak, to tutaj - oświadczył Gaspode. - Dużo nawozu wchodzi do wody i... - Obwąchał poruszony muł. - Tak, ona wychodzi. Hm. -Jakiś problem? - spytał Marchewa. - Co? Nie, nie. Czysty zapach. Kieruje się w stronę gór, tak jak mówiłeś. Hm. - Gaspode usiadł i podrapał się tylną łapą. -Jestjakiś problem, widzę przecież... - No, przypuśćmy, że to coś fardzo złego, o czym naprawdę wolałfyś nie wiedzieć, a ja fym odkrył, co to takiego... Jak fyś zareagował, gdyfym ci powiedział? Fo rozumiesz, niektórzy wolą zostać w nieświadomości. To sprawa osofista. - Gaspode! - Nie jest sama. Jest z nią inny wilk. - Ach. - Łagodny, obojętny uśmiech Marchewy nie zmienił się ani odrobinę. - Eee... męskiej proweniencji - dodał Gaspode. - Wilczy chłopiec. Ehm... I to fardzo. - Dziękuję ci, Gaspode. - Niezwykle wręcz samczy. Hm. Zdecydowanie. Fardzo wyraźnie. - Tak. Myślę, że zrozumiałem. - A to tylko słowa. W zapachu to dużo fardziej... no, dofitne. - Bardzo ci jestem wdzięczny, Gaspode. A kierują się... - Nadal prosto w stronę gór, szefie - odpowiedział Gaspode tak delikatnie, jak tylko potrafił. Nie był pewien wszystkich szczegółów ludzkich relacji seksualnych, a w te, których był pewien, wciąż nie do końca potrafił uwierzyć. Wiedział jednak, że są o wiele bardziej skomplikowane od tych, którymi cieszy się psie bractwo. - Ten zapach... - Ten niezwykle wręcz samczy, o którym mówiłem? - Tak jest, właśnie ten - odparł spokojnie Marchewa. - Potrafiłbyś go wyczuć z konia? - Mógłfym go wyczuć z nosem w worku cefuli. - To dobrze. Ponieważ myślę, że powinniśmy ruszyć nieco .szybciej. - Tak właśnie myślałem, że to pomyślisz. Funkcjonariusz Wizytuj zasalutował, kiedy Nobby z Colonem weszli do Pseudopolis Yard. - Myślałem, że powinien pan dowiedzieć się o tym jak najszybciej, sir - oświadczył, machając arkusikiem papieru. -Właśnie odebrałem to od Rodneya. - Kogo? - Tego chochlika z mostu, sir. Maluje obrazki wozów, które za szybko jadą. Nikt go nie karmił - dodał Wizytuj z delikatną wymówką w głosie. - Aha. Ktoś przekroczył szybkość - zrozumiał Colon. - I co? - Przyjrzał się jeszcze raz. - To któraś z lektyk tych głębokościowych krasnoludów, tak? Trolle musiały się spieszyć. - To było zaraz po kradzieży Kajzerki - wyjaśnił Wizytuj. - Rod-ney wpisuje w rogu czas, o tutaj. Trochę to dziwne. Tak jakby ucieczka z miejsca przestępstwa. -Jaki krasnolud próbowałby ukraść bezwartościowy kawał skały? - zdziwił się Colon. - Zwłaszcza z tych podgórskich krasnoludów? Dreszcz człowieka przechodzi, kiedy widzi, jak głupio się ubierają. Gniewna cisza zadźwięczała jak upuszczony w świątyni pręt. W pokoju siedziało trzech krasnoludów. - Wy dwaj! - warknął sierżant Wręcemocny. - Powinniście być na patrolu! A ja mam sprawę na Flaku. Wszystkie trzy wymaszerowały. Udało im się nawet iść gniewnie. - O co im chodzi? - zdziwił się Fred. -Jacyś tacy drażliwi... Pan Vimes ciągle powtarza takie rzeczy i nikomu to nie przeszkadza. - Tak, ale to dlatego, że jest Samem Vimesem - odparł Nobby. - Aha! I sugerujesz, że ja nim nie jestem? - No nie, Fred. Jesteś Fredem Colonem. - Ach, nim jestem, tak? - Tak jest, panie kapitanie. -I lepiej o tym nie zapominajcie - burknął Colon. - Nie jestem taki miękki. Nie będę tolerował niesubordynacji! Zawsze uważałem, że Vimes jest za dobry dla tych krasnoludów. Zarabiają tyle co my, a są o połowę mniejsze! - No tak, tak... - Nobby uspokajająco zamachał rękami, w rozpaczliwej próbie zażegnania awantury. - Ale Fred, trolle są dwa razy większe od nas, a też zarabiają tyle samo, więc... - Mają tylko ćwiartkę mózgu, więc na jedno wychodzi, jak mówiłem... Usłyszeli odgłos przeciągły, zgrzytliwy i groźny. Był to dźwięk odsuwanego krzesła młodszego funkcjonariusza Bluejohna. Zatrzeszczała podłoga, kiedy Bluejohn wyminął Colona, wielką dłonią zdjął z kołka hełm i ruszył do drzwi. - Idę na patrol - wymamrotał. - Nie masz patrolu jeszcze przez godzinę - przypomniał funkcjonariusz Wizytuj. - Idę teraz - odparł Bluejohn. Pokój pociemniał na chwilę, kiedy przesłonił drzwi, a potem zniknął. - Co się nagle wszyscy zrobili tacy nerwowi? - zapytał Colon. Strażnicy, którzy pozostali na posterunku, starali się nie patrzeć mu w oczy. - Czy ktoś zachichotał? - Nie słyszałem żadnego chichotu, sierżancie - odparł szybko Nobby. - Co? Co? Wydaje się wam, że jestem sierżantem, kapralu Nobbs? - Nie, Fred, ja... niech to! - Widzę, że dyscyplina się tu mocno rozluźniła - oznajmił kapitan Colon ze złym błyskiem w oku. - Myśleliście pewnie: to tylko stary, gruby Fred Colon, od teraz pełna swoboda. Co? - Nie, Fred, nikt nie uważa, że jesteś stary... A niech to! - Tylko gruby, tak? - Fred rozejrzał się groźnie po pokoju. Nagle, wbrew wszelkim wcześniejszym doświadczeniom, wszystkich mocno zainteresowały rozmaite papiery. - No dobrze! Od teraz będzie całkiem inaczej - oświadczył kapitan Colon. - O tak, znam te wasze sztuczki... Kto to powiedział? - Co powiedział, kapitanie? - zdziwił się Nobby, który także słyszał cichutki szept: „Wszystkich nauczyliśmy się od pana, sierżancie", ale w tej chwili wolałby jeść rozżarzone węgle, niż się do tego przyznać. - Ktoś coś powiedział błottovoce -Jestem pewien, że nie, kapitanie - zapewnił Nobby. - I nie życzę sobie, żeby tak na mnie gały wytrzeszczać! - Nikt na pana nie patrzy -jęknął Nobby. - Aha, myślicie, że nie znam tego numeru? -wrzasnął Colon. - Wiele jest sposobów, żeby na kogoś wytrzeszczać gały, wcale nie patrząc, kapralu! A ten człowiek, o tam, wytrzeszcza na mnie uszy! - Funkcjonariusz Ping jest szczerze skoncentrowany na pisanym właśnie raporcie, Fre... sie... kapitanie. Colon uspokoił się trochę. - No dobrze. A teraz idę do mojego gabinetu, jasne? Nastąpią tu pewne zmiany. I niech ktoś mi przyniesie herbaty. Patrzyli, jak wchodzi po schodach, znika w gabinecie i trzaska drzwiami. - Wiecie... - zaczął funkcjonariusz Ping, ale Nobby, który miał większe doświadczenie z osobowością Colona, jedną ręką zamachał gorączkowo, a drugą bardzo teatralnie przyłożył sobie do ucha. Wszyscy usłyszeli, jak drzwi otwierają się znowu z cichym szczęknięciem. - Zmiana przyda się jak urlop, moim zdaniem - oświadczył funkcjonariusz Ping. -Jak mówił prorok Ossory, lepszy jest wół na roli garncarzowej w Hershebie niż sandał w tłoczniach wina z Gash - rzekł funkcjonariusz Wizytuj. - Tak słyszałem - zgodził się Nobby. - Pójdę, zaparzę mu herbaty. Po herbacie każdy jest w lepszym nastroju. Po kilku minutach funkcjonariusze - nawet przez zamknięte drzwi - usłyszeli krzyk Colona. - Co jest nie tak z tym kubkiem, kapralu?! - Nic, sier... sir! To pański kubek! Zawsze pił pan w nim herbatę! - Ha... Ale widzicie, to jest kubek sierżantowski, kapralu. A z czego piją oficerowie? - No, Marchewa i pan Vimes mają własne kubki... - Nie. Mogą chcieć pić z kubków, kapralu, ale regulamin straży stwierdza, że oficerom przysługuje filiżanka ze spodkiem. Tak tu stoi napisane, paragraf 301, podpunkt c. Zrozumieliście? - Ale my chyba nie mamy... - Wiecie, gdzie są składkowe pieniądze, kapralu. Zwykle jesteście jedyną osobą, która wie. Możecie odejść. Nobby zszedł po schodach blady, trzymając kontrowersyjne naczynie. Drzwi otworzyły się znowu. - I niech nikt nie waży się tam napluć! - wrzasnął Colon. - Znam tę sztuczkę! I ma być zamieszana łyżeczką, jasne? Tamtą też znam! Drzwi się zatrzasnęły. Funkcjonariusz Wizytuj wyjął kubek z drżącej dłoni Nobby'ego i poklepał go po ramieniu. - Troll Kreduła sprzedaje bardzo dobre używane... - zaczął. Drzwi znów się uchyliły. - I ma być porcelana! I trzasnęły. - Ktoś w ogóle widział ostatnio składkowe pieniądze? - zapytał funkcjonariusz Ping. Nobby żałośnie sięgnął do kieszeni i wyjął parę dolarów. Oddał je Wizytujowi. - Idź do jakiegoś eliganckiego sklepu przy Królewskiej Drodze - poradził. - Kupisz filiżankę ze spodkiem z tych, co są takie cienkie, że przez nie widać. Wiesz, ze złoconym brzegiem. - Spojrzał z irytacją na kolegów. - Co tu jeszcze robicie? Tutaj nie złapiecie za wielu przestępców! - Czy kradzież składek się liczy, Nobby? - zapytał Ping. - Nie Nobbuj mnie, Ping! Po prostu wynieś się stąd. I cała reszta też! Dni przetaczały się z wolna. A raczej turkotały z wolna. Kareta była wygodna, jak na karetę i jak na to, że na tej drodze karety wiecznie trafiały na różne dziury. Kołysała się i huśtała jak kołyska. Początkowo ten ruch uspokajał. Potem zaczął nudzić. Podobnie jak okolica. Vimes ponuro wyglądał przez okno. Na horyzoncie wyrastała kolejna wieża semaforowa. Budowali je w pobliżu traktu, o ile sobie przypominał, choć nie była to najkrótsza trasa. Jednak tylko głupiec stawiałby wieże na pustkowiach. Trzeba przecież pamiętać, że w promieniu kilkuset mil od Ankh--Morpork wciąż żyły trolle, do których nie dotarł jeszcze fakt, iż ludzie są niestrawni. Poza tym większość ludzkich osiedli leży niedaleko drogi. Nowa gildia chyba biła pieniądze. Nawet stąd wyraźnie widział rusztowania, a robotnicy gorączkowo mocowali przy głównej wieży dodatkowe wysięgniki i sygnalizatory. Po najbliższym huraganie cała konstrukcja rozsypie się pewnie jak stosik zapałek, ale przez ten czas właściciele zarobią dosyć, żeby postawić następne pięć. Albo pięćdziesiąt. Wszystko to stało się tak prędko... Kto by uwierzył? Ale wszystkie składniki były znane już od lat. Semafory to starożytna technika -już w zeszłym wieku Straż Miejska korzystała z kilku wież, by przesyłać wiadomości funkcjonariuszom na patrolach. A gargulce całymi dniami nie miały do roboty nic oprócz siedzenia i patrzenia. Miały też za mało wyobraźni, by popełniać błędy. Tak naprawdę stało się tylko jedno, ludzie w inny sposób myśleli teraz o wiadomościach. Kiedyś używaliby czegoś takiego, by przekazywać informacje o ruchach wojsk i zgonach królów. Owszem, ludzie powinni wiedzieć o takich sprawach, ale przecież nie każdego dnia. To, o czym chcieli wiedzieć każdego dnia, to raczej Po ile sprzedaje się dzisiaj bydło w Ankh-Morpork? Ponieważ jeśli zarobek nie jest zbyt duży, może lepiej pognać krowy do Quirmu. Ludzie chcieli wiedzieć o drobnych sprawach. Całym mnóstwie drobnych spraw. Drobnych spraw, jak na przykład Czy mój statek dotarł bezpiecznie!'Dlatego właśnie gildia jak szalona ciągnęła sieć przez góry do Genoi, cztery tysiące mil od Ankh-Morpork. Statki potrzebowały miesięcy, by opłynąć Przylądek Terroru. Ile zechce zapłacić kupiec, żeby po jednym dniu się dowiedzieć, kiedy ładunek dotarł na miejsce? I ile jest wart? Czy został sprzedany? Czy na jego nazwisko w Ankh-Morpork dostępny jest kredyt? Bicie pieniędzy? O tak! Nowy system zyskał popularność tak szybko, jak każda moda w wielkim mieście. Nawet nazwa chwyciła - nowe wieże nazwano sekarowymi, co było skrótem od oficjalnej nazwy Semaforowa Komunikacja Radykalna. Bo była radykalna. Do interesów brał się każdy, kto potrafił złożyć razem maszt, dwa gargulce i trochę używanej maszynerii z wiatraka. Nie można było obecnie iść na kolację, żeby nie widzieć, jak ludzie wyskakują co pięć minut z restauracji, żeby sprawdzić, czy na najbliższym maszcie nie ma dla nich wiadomości. Albo takich, którzy rezygnowali z pośredników i sygnalizowali bezpośrednio do przyjaciół w zatłoczonych salach, powodując lekkie kontuzje sąsiadów... Vimes pokręcił głową. To były wiadomości pozbawione znaczeń, telepatia bez mózgu. Ale przydała się w zeszłym tygodniu. Kiedy Nie Wiem Jack zwinął srebro w Sto Lat, a potem co sił pognał do kryjówki na Mrokach w Ankh-Morpork... Sierżant Edge ze Straży w Sto Lat, który szkolił się u Vimesa, wysłał sekarem wiadomość, która trafiła na biurko Vimesa ponad godzinę przed tym, jak Jack swobodnie wjechał przez miejską bramę, prosto w otwarte ramiona sierżanta Detrytusa. Prawnie cała ta akcja była trochę wątpliwa, ponieważ przestępstwa nie popełniono na terenie Ankh-Morpork, a przesłaną semaforem wiadomość, ściśle biorąc, trudno uznać za „pościg". Jednak Jack uprzejmie rozwiązał te problemy, wymierzając wściekły cios trollowi, co poskutkowało aresztowaniem za atak na funkcjonariusza straży oraz leczeniem pękniętego nadgarstka. Lady Sybil chrapała cicho. Małżeństwo zawsze jest związkiem dwojga ludzi gotowych przysiąc, że tylko to drugie chrapie... Inigo Skimmer siedział skulony w kącie i czytał książkę. Vimes przyglądał mu się przez chwilę. - Wyjdę na górę, żeby zaczerpnąć powietrza - oznajmił w końcu i otworzył drzwiczki. Turkot kół wypełnił niewielką, duszną przestrzeń. Wiatr dmuchnął kurzem. - Wasza łaskawość... - zaczął Inigo, wstając. Vimes, który wspinał się już po burcie powozu, wsunął głowę do wnętrza. - Taka postawa nie zyskuje panu przyjaciół - powiedział. Po czym nogą zatrzasnął drzwiczki. Cudo i Detrytus usadowili się wygodnie na dachu. Tu nie było przynajmniej duszno, mieli też lepszy widok -jeśli warzywa są dla kogoś panoramą. Vimes wcisnął się w niszę między dwoma pakunkami i pochylił się do Cudo. - Znasz się na sekarach? - zapytał. - No, mniej więcej, sir... - Dobrze. - Vimes podał jej kartkę papieru. - Na pewno znajdzie się wieża w pobliżu miejsca, gdzie staniemy na nocleg. Zaszyfruj to i wyślij do Yardu, dobrze? Powinni odpowiedzieć w ciągu godziny, jeśli tylko zapytają odpowiednich ludzi. Każ im spróbować u Pralnej Topsy, ona tam pierze. Albo u Gilberta Gilberta, zawsze jakoś wie, co się dzieje. Cudo przeczytała wiadomość, po czym spojrzała zdziwiona na Vimesa. -Jest pan pewien, sir? - To możliwe. Nie zapomnij wysłać rysopisu, nazwiska niewiele znaczą. - Mogę spytać, skąd ten pomysł? - To, jak on chodzi. I nie złapał pomarańczy - odparł Vimes. - Mhm. Mhm. Funkcjonariusz Wizytuj czyścił stary gołębnik, kiedy sekarem dotarła wiadomość. Ostatnio coraz więcej czasu spędzał z gołębiami. Nie było to popularne zajęcie, więc nikt nie próbował mu go odebrać, a tutaj przynajmniej krzyki i trzaskanie drzwiami dobiegały stłumione. Grzędy aż lśniły. Funkcjonariusz Wizytuj lubił swoją pracę. W mieście nie miał wielu przyjaciół. Prawdę mówiąc, nie miał też wielu przyjaciół w straży. Ale przynajmniej byli tu ludzie, z którymi mógł pogadać; robił też postępy w religijnym nauczaniu gołębi. Ale teraz to... Była zaadresowana do kapitana Marchewy. To znaczy, że prawdopodobnie należało ją teraz dostarczyć do kapitana Colona, i to osobiście, bo kapitan Colon podejrzewał, że ludzie czytają jego wiadomości przesyłane rurą ssącą. Do tej chwili funkcjonariusz Wizytuj czuł się w miarę bezpiecznie. Omnianie byli przyzwyczajeni, by nie kwestionować poleceń, nawet takich, które nie mają sensu. Wizytuj został należycie wychowany i instynktownie szanował władzę, choćby obłą-kaną. Miał też dużo czasu na polerowanie pancerza. Wypolerowany, błyszczący pancerz z jakiegoś powodu stał się w straży bardzo ważny. Mimo to wejście do gabinetu Colona wymagało takiej odwagi, jaką okazał legendarny biskup Horn, wkraczając do miasta Oolitów, a wszyscy przecież wiedzieli, co oni robią z obcymi. Wizytuj zszedł z gołębnika i nerwowo ruszył do głównego budynku. Pilnował się, żeby maszerować sprężyście. Główne pomieszczenie było mniej więcej puste. Zdawało się, że ostatnio pojawiało się jakby mniej strażników. W takie chłody ludzie woleli siedzieć pod dachem, ale nagle każdemu zależało, żeby zejść z oczu kapitana Colona. Wizytuj wszedł po schodach do gabinetu i zapukał do drzwi. Potem zapukał znowu. Kiedy wciąż nikt nie odpowiadał, pchnął drzwi, podszedł ostrożnie do czyściutkiego biurka i spróbował wsunąć kartkę z wiadomością pod kałamarz, żeby wiatr jej nie zdmuchnął... -Aha! Odruchowo szarpnął dłonią i kałamarz wyleciał w powietrze. Wizytuj miał wizję czarnoniebieskiego prysznica przelatującego mu przed oczami i usłyszał „plask!", kiedy kałamarz trafił w coś za nim. Odwrócił się jak automat i zobaczył kapitana Colona, którego twarz byłaby blada - gdyby nie atrament. - Rozumiem - rzekł Colon. - Napad na przełożonego, co? - To był wypadek, kapitanie! - Naprawdę? A dlaczego zakradłeś się do mojego gabinetu? - Nie sądziłem, że pan tu jest, kapitanie! - wykrztusił Wizytuj. -Aha! - Słucham? - Zakradłeś się, żeby zajrzeć do moich prywatnych papierów, co? - Nie, kapitanie. - Wizytuj trochę się opanował. - Dlaczego stał pan za drzwiami, kapitanie? - A co? Nie wolno mi stać za moimi własnymi drzwiami? Wtedy właśnie funkcjonariusz Wizytuj popełnił kolejny błąd. Spróbował się uśmiechnąć. - No, jest to trochę dziwaczne... - Czyżbyście sugerowali, że jest we mnie coś dziwacznego, funkcjonariuszu? - zapytał groźnie kapitan Colon. - Czy dostrzegacie coś, co uważacie za zabawne? Wizytuj patrzył na pokrytą czerwonymi plamami twarz w atramentowe kropki. - Absolutnie nic, sir. - Pracowaliście zadowalająco, funkcjonariuszu - stwierdził Colon, stając trochę za blisko Wizytują. - Zatem nie potraktuję was surowo. Nikt nie nazwie mnie człowiekiem niesprawiedliwym. Jesteście zdegradowani do młodszego funkcjonariusza, zrozumiano? Wasza płaca zostanie odpowiednio zmniejszona z datą wsteczną, od początku miesiąca. Wizytuj zasalutował. To był chyba jedyny sposób, żeby ujść stąd z życiem. Colonowi zaczęła drgać powieka. -Jednakże możecie odkupić swoją winę - ciągnął Colon. —Jeśli mi powiecie, kto kradnie, powiadam: kradnie moje kostki cukru. - Sir? - Wiem, że wczoraj wieczorem były czterdzieści trzy. Przeliczyłem je bardzo dokładnie. Dziś rano jest czterdzieści jeden. A są zamknięte w biurku. Możecie to wytłumaczyć? Gdyby Wizytuj miał skłonności samobójcze, powiedziałby: „Cóż, kapitanie, wprawdzie uważam, oczywiście, że posiada pan wiele godnych podziwu umiejętności, wiem jednak, że niekiedy liczy pan dwukrotnie własne palce i otrzymuje różne wyniki". - Eee... myszy? - zasugerował słabym głosem. - Ha! Jesteście wolni, młodszy funkcjonariuszu, i przemyślcie sobie, co powiedziałem. Kiedy załamany Wizytuj wyszedł, kapitan Colon usiadł przy swoim wielkim, pustym biurku. Niewielka, działająca jeszcze część jego mózgu, która wciąż rozbłyskiwała sensownymi myślami pośród mgły oszałamiającej grozy spowijającej umysł Colona, krzyczała do niego: Tak głęboko zanurkowałeś poza swoje wody, że ryby mają tu światełka na nosach! Owszem, miał czyste biurko. Ale to dlatego, że wyrzucał wszystkie papiery. Nie chodzi o to, że Fred Colon był analfabetą, ale potrzebował chwili namysłu i rozgrzewki, by porazić sobie z czymkolwiek dłuższym niż podpis. Miał też skłonność do gubienia się w dowolnym słowie dłuższym niż trzy sylaby. Prawdę mówiąc, jego umiejętność czytania była funkcjonalna. To znaczy myślał o czytaniu i pisaniu jak o butach - są potrzebne, ale w końcu nie służą do zabawy, i należy być podejrzliwym wobec tych, których te czynności podniecają. Pan Vimes trzymał na biurku całe góry papierów, jednak Colonowi przyszło do głowy, że może Vimes i Marchewa wspólnie opracowali jakiś system wyprzedzania napływających dokumentów dzięki temu, że wiedzieli, co jest ważne, a co nie jest. Dla Colona wszystko to wydawało się zabójczo tajemnicze. Były tu skargi, informacje, zaproszenia, listy z prośbami o „poświęcenie kilku minut pańskiego czasu", formularze do wypełnienia, raporty do przeczytania, a także zdania zawierające takie słowa jak „niegodziwości" i „niezwłoczne działania". Wszystko to kołysało się w jego umyśle niczym ogromna fala, gotowa go zatopić. Rozsądna część umysłu Colona zastanawiała się, czy celem istnienia oficerów nie jest to, by stali między sierżantami a całym tym gó... tą górą papierów, by ci mogli sierżantować w spokoju. Kapitan Colon odetchnął niepewnie. Z drugiej strony, jeśli ludzie podkradali mu kostki cukru, to trudno się dziwić, że sprawy nie układały się jak należy. Trzeba zakończyć tę historię z kostkami, a wszystko inne jakoś się załatwi. To miało sens! Obejrzał się i jego wzrok spoczął na wielkim stosie papierów w kącie. I na pustym palenisku kominka. Na tym przecież polega oficerowanie, prawda? Na podejmowaniu decyzji! Młodszy funkcjonariusz Wizytuj powlókł się smętnie do głównej sali, która wypełniała się już przed zmianą dyżuru. Wszyscy tłoczyli się wokół jednego z biurek, na którym leżała trochę ubłocona Kajzerka z Kamienia. - Funkcjonariusz Udgryzjel znalazł to przy Zefirze - wyjaśnił sierżant Wręcemocny. - Ktoś musiał wystraszyć złodzieja. - To daleko od muzeum - zauważył Reg Shoe. - Po co dźwigać to taki kawał, a potem zostawić w eleganckiej części miasta, gdzie ktoś musi się o to potknąć? - Och, biada mi, albowiem porwał mnie huragan zmian - odezwał się Wizytuj, czując, że gra dość marne drugie skrzypce wobec tego, co mógłby nazwać - gdyby nie potrzebował już swoich nóg - pogańskim idolem. - Niezły przeciąg - stwierdził kapral Nobbs, człowiek nie znający współczucia. - Chciałem powiedzieć, że zostałem zdegradowany do młodszego funkcjonariusza - wyjaśnił Wizytuj. - Co? Dlaczego? - zdumiał się sierżant Wręcemocny. -Ja... nie jestem pewien. - Tego już za wiele! - rozzłościł się krasnolud. -Wczoraj zwolnił trzech funkcjonariuszy przy Siostrach Dolly. Nie mam zamiaru czekać, aż mnie to spotka. Wyjeżdżam do Sto Lat. Oni zawsze szukają wyszkolonych strażników. Jestem sierżantem, mogę stawiać warunki. - Ale przecież Vimes też mówił takie rzeczy. Sam słyszałem - powiedział Nobby. - Tak, ale to co innego. - Nibyjak? - Bo to był pan Vimes - odparł Wręcemocny. - Pamiętacie te zamieszki przy Łatwej w zeszłym roku? Jakiś typ zamierzył się na mnie maczugą, kiedy leżałem na ziemi. Pan Vimes wyłapał cios na ramię, a potem przyłożył typowi w łeb. - Zgadza się - przyznał funkcjonariusz Kolarąb, inny krasnolud. - Kiedy stoisz plecami przy murze, pan Vimes jest zaraz za tobą. -Ale stary Fred... Wszyscy znacie starego Freda Colona, chłopcy - przymilał się Nobby, zdejmując czajnik z biurowego pieca i nalewając wrzątku do imbryka z herbatą. - Zna policyjną robotę jak nikt. - Policyjną robotę w jego stylu, to owszem - mruknął Kolarąb. - Znaczy się, jest gliną dłużej niż ktokolwiek inny w straży... Któryś z krasnoludów rzucił coś po krasnoludziemu, czym wywołał kilka uśmiechów u niższych strażników. - Co to było? - spytał Nobby. - W luźnym przekładzie - odparł Wręcemocny - „Mój tyłek jest tyłkiem przez bardzo długi czas, ale nie muszę słuchać wszystkiego, co powie". - Przywalił mi pół dolara grzywny za wymuszanie łapówek - poskarżył się Kolarąb. - Fred Colon! On praktycznie wychodzi na patrol z torbą na zakupy! A ja dostałem tylko darmowy kufelek Pod Kiścią Winogron, a jeszcze odkryłem, że Modniś Wally ostatnio szasta forsą. To coś, co warto wiedzieć. A pamiętam, jak zaczynałem i chodziłem na patrole z Fredem Colonem, to wkładał sobie serwetkę pod brodę za każdym razem, kiedy mijaliśmy knajpę. „Ależ nie, sierżancie Colon, nie mogę pozwolić, żeby pan płacił". Nakrywali do stołu, jak tylko zobaczyli go na rogu. - Wszyscy to robią - zauważył Wręcemocny. - Kapitan Marchewa nigdy - przypomniał Nobby. - Kapitan Marchewa jest... wyjątkowy. - Ale co niby mam zrobić z tym? - zapytał Wizytuj, machając poplamioną atramentem wiadomością. - Pan Vimes żąda pewnych informacji, i to pilnie. Tak napisał. Wręcemocny wziął od niego papier i przeczytał. - No, to nie powinno być zbyt trudne - uznał. - Stary Wussie Staid przy Kicklebury przez całe lata był tam woźnym, a jest mi winien przysługę. -Jeśli mamy wysłać sekara do pana Vimesa, to powinniśmy go zawiadomić o Kajzerce i Sonkym - dodał Reg Shoe. - Wiecie, że zostawił polecenie w tej sprawie. Przygotowałem raport. - Po co? Jest setki mil stąd. - Lepiej bym się czuł, gdyby wiedział - odparł Reg. - Bo mnie to martwi. - Co komu z tego przyjdzie, że mu to wyślemy? - Wtedy on będzie się martwił, a ja mogę przestać. - Kapralu Nobbs! - rozległ się krzyk. - Słucha pod drzwiami, słowo daję - stwierdził Wręcemocny. -Jadę do Sto Lat. -Już idę, kapitanie! - odkrzyknął Nobby. Wysunął dolną szufladę swego odrapanego, poplamionego biurka i wyjął paczkę ciasteczek czekoladowych, których kilka ułożył ozdobnie na talerzu. - Nie podoba mi się, kiedy widzę, jak się zachowujesz - ciągnął Wręcemocny, mrugając do innych krasnoludów. - Masz w sobie prawdziwego złego glinę. I serce mi pęka, gdy patrzę, jak odrzucasz to wszystko, żeby stać się złą kelnerką. - Cha, cha, cha - odparł Nobby. - Zaczekajcie tylko, o nic więcej nie proszę. - Podniósł głos. -Już idę, kapitanie! W gabinecie kapitana unosił się mocny zapach palonego papieru. - Zawsze powtarzam, że nic tak nie poprawia nastroju jak porządny ogień - rzekł Nobby, stawiając tacę na biurku. Ale kapitan Colon nie zwrócił na to uwagi. Z szuflady biurka wyjął cukiernicę i ułożył w rzędach kostki cukru. - Widzicie w tych kostkach coś nieprawidłowego, kapralu? - zapytał cicho. - No... trochę się przybrudziły tam, gdzie ich pan codziennie dotyka... -Jest ich trzydzieści siedem, kapralu. - Przykro mi, kapitanie. - Wizytuj musiał je podprowadzić, kiedy tu był. Pewnie wykorzystał jakąś wredną cudzoziemską sztuczkę. Oni to potrafią, wiecie. Wspinają się na liny i znikają na szczycie albo inne takie. - A miał linę? - zapytał Nobby. - Czyżbyście stroili sobie ze mnie żarty, kapralu? Nobby zasalutował. - Nie, sir! Może to była taka niewidzialna lina, sir. W końcu jeśli potrafią zniknąć na linie, to mogą zniknąć też samą linę. To oczywiste. - Dobrze myślicie, kapralu. - A jeśli o myśleniu mowa... - Nobby brnął dalej. - Czy w swoim pełnym zajęć dniu znalazł pan czas, żeby przemyśleć sprawę awansu nowego sierżanta? - Prawdę mówiąc, kapralu, tę sprawę postanowiłem załatwić od ręki. - To dobrze, sir. - Rozważyłem wszystko, co mi mówiliście, kapralu, i wybór stał się oczywisty. - Tajest, sir! - Nobby wypiął pierś i zasalutował. - Mam tylko nadzieję, że nie obniży to morale. Tak się zdarza, wiecie, kiedy ludzie dostają awans. Więc gdyby pojawiły się takie problemy, chcę, żeby natychmiast zaraportować mi o tej wykradającej cukier osobie. Zrozumiano? - Tajest, sir! - Nobby niemal wzlatywał w powietrze. - I polegam na was, kapralu, że zameldujecie mi, gdyby sierżant Flint miał jakieś kłopoty. - Sierżant Flint... - powtórzył Nobby słabym głosem. - Wiem, że to troll, ale nikt mi nie zarzuci, że jestem człowiekiem niesprawiedliwym. - Sierżant... Flint... - Wiem, że mogę na was liczyć, kapralu. - Flint... sierżant... - To chyba wszystko. Za godzinę wychodzę na spotkanie z jego lordowską mością i muszę trochę pomyśleć. - Sierżant Flint... - Tak. Na waszym miejscu poszedłbym się u niego zameldować. Białe kurze pióra leżały rozrzucone dookoła. Farmer stał w drzwiach kurnika i kręcił głową. Spojrzał na zbliżającego się jeźdźca, który zawołał: - Miłego dnia życzę! Czyżby jakieś kłopoty? Farmer otworzył usta, by rzucić jakąś drwiącą, a przynajmniej złośliwą odpowiedź, ale coś go powstrzymało. Może był to miecz, który jeździec miał przytroczony na plecach. A może chodziło raczej o lekki uśmiech przybysza. W jakiś sposób ten uśmiech był nawet bardziej przerażający. - Coś się dobrało do mojego drobiu - powiedział farmer w końcu. - Pewno lis. - Wilk, podejrzewam - rzekł jeździec. Farmer znów otworzył usta, by powiedzieć: „Nie bądź durniem, nie mamy tu wilków o tej porze roku", ale ponownie ten pewny siebie uśmieszek sprawił, że się zawahał. - Dużo kur porwał? - Sześć. - A dostał się tu przez...? - No, z tym to dziwna... Hej, trzymaj psa z daleka! Mały kundel zeskoczył z siodła i obwąchiwał okolicę kurnika. - Nie sprawi kłopotów- zapewnił jeździec. - Nie przeciągaj struny, kolego, on jest w marnym humorze - odezwał się głos za farmerem. Farmer obejrzał się szybko. Pies rzucił mu niewinne spojrzenie. Wszyscy wiedzą, że psy nie umieją mówić. - Hau! Szczek! Pisk! - powiedział. -Jest świetnie wytresowany - dodał jeździec. -Jasne, pewno - potwierdził głos za farmerem. Farmer poczuł przemożne pragnienie, by zobaczyć plecy jeźdźca. Ten uśmieszek zaczynał działać mu na nerwy, a teraz jeszcze słyszał głosy. - Nie wiem, jak się dostał do środka - powiedział. - Drzwi były zamknięte na skobel... - A wilki zwykle nie zostawiają zapłaty, prawda? - dodał jeździec. - Skąd o tym wiesz, u demona? - Cóż, jest kilka powodów, drogi panie, ale trudno było nie zauważyć, jak zacisnął pan pięść, kiedy tylko mnie pan usłyszał. Domyślam się więc, że znalazł pan pozostawione w kurniku... niech pomyślę... trzy dolary. Za trzy dolary można w Ankh-Morpork kupić sześć pięknych ptaków. Farmer bez słowa otworzył dłoń. W promieniach słońca błysnęły monety. - Ale... sprzedaję je pod bramą po dziesięć pensów! -jęknął. - Wystarczyło poprosić! - Pewnie nie chciał zabierać czasu - uznał jeździec. - A skoro już tu jestem, drogi panie, będę zobowiązany, jeśli zechce pan i mnie sprzedać kurczaka... Za farmerem pies... powiedział: - Hau, hau! - ...dwa kurczaki i nie będę więcej zajmował panu czasu. - Hau, hau, hau. - Trzy kurczaki - poprawił się jeździec znużonym głosem. - Gdyby też zechciał je pan oprawić i upiec, kiedy ja zajmę się koniem, chętnie zapłacę po dolarze za każdego. - Hau, hau. - Bez czosnku i żadnych przypraw na dwóch z nich - uzupełnił jeździec. Farmer przytaknął bez słowa. Dolara za kurczaka to dużo więcej niż karma dla ptaków. Człowiek nie odrzuca takiej propozycji. Ale co ważniejsze, człowiek nie odmawia komuś z takim lekkim uśmieszkiem na twarzy. Zdawało się, że nie porusza się i nie zmienia. Jeśli o uśmiechy chodzi, człowiek chciałby, żeby ten akurat znalazł się możliwie daleko od niego. Pobiegł na podwórze, gdzie biegał jego najlepszy drób, sięgnął po najtłuściejszą kurę... i znieruchomiał. Jeśli przybysz był tak szalony, by płacić dolara za dobrego kurczaka, może zadowoli się też kurczakiem całkiem przyzwoitym... Wyprostował się. - Tylko najlepsze, szefie. Odwrócił się w miejscu. Z tyłu nie było nikogo - tylko ten parszywy mały kundel, który pobiegł za nim, a teraz drapał się, wznosząc chmurę kurzu. - Hau? - powiedział. Farmer rzucił w niego kamieniem i wybrał trzy najlepsze kurczaki. Marchewa leżał pod drzewem, próbując wygodnie ułożyć głowę na sakwie z juków. - Zauważyłeś, że prawie całkiem zatarła ślady łap na ziemi? - spytał Gaspode. - Tak. - Marchewa przymknął oczy. - Czy ona zawsze płaci za kury? - Tak. - Czemu? Marchewa odwrócił się na bok. - Bo zwierzęta nie płacą. Gaspode patrzył na tył głowy Marchewy. Zwykle chętnie korzystał z rzadkiego daru mowy, jednak coś w zaczerwienionych uszach Marchewy mówiło mu, że w tej chwili lepiej będzie wykorzystać jeszcze rzadszy dar milczenia. Przybrał pozę, którą niemal podświadomie zaliczał do kategorii Wierny Towarzysz Trzymający Straż, znudził się, podrapał się z roztargnieniem, przyjął pozycję, znaną jako Wierny Towarzysz Zwinięty w Kłębek z Nosem Wciśniętym w Zadek12 i zasnął. Wkrótce potem przebudziły go jakieś głosy. W powietrzu unosił się też płynący od strony farmy aromat pieczonych kurcząt. Gaspode przekręcił się i zobaczył, jak farmer rozmawia z jakimś człowiekiem na wozie. Nasłuchiwał przez chwilę, po czym usiadł, ogarnięty metafizycznym chaosem. W końcu obudził Marchewę, liżąc go w ucho. - Fzffl... Co? - Musisz mi ofiecać, że najpierw odfierzesz te pieczone kurczęta. Zgoda? - upewnił się nerwowo. - Co? - Marchewa usiadł. - Zafierz kurczaki, a potem ruszamy, jasne? Musisz mi ofiecać. - Dobrze już, dobrze. Obiecuję. Co się dzieje? - Słyszałeś kiedy o miasteczku zwanym Skąpy Cullot? - To chyba jakieś dziesięć mil stąd. -Jeden z sąsiadów Pana Farmera właśnie go zawiadomił, że złapali tam wilka. 12Jakiej nie przyjęłoby żadne inne stworzenie na świecie. - Zabili go? - Nie, nie, nie, ale łowcy wilków... Łowcy wilków są w tej okolicy, rozumiesz, z powodu owiec w górach i... i najpierw muszą przeszkolić psy... pamiętaj, że ofiecałeś zafrać kurczaki! Dokładnie o jedenastej ktoś zastukał głośno do drzwi lorda Vetinariego. Patrycjusz spojrzał na nie, marszcząc czoło. - Wejść! - zawołał po chwili. Fred Colon wszedł z niejaką trudnością. Vetinari obserwował go przez chwilę, ale w końcu litość zwyciężyła. - Panie pełniący obowiązki kapitana, nie ma potrzeby przez cały czas zachowywać postawy na baczność - powiedział. - Wolno panu się schylać w zakresie pozwalającym na skuteczną manipulację klamką. - Tak jest, sir! Vetinari odruchowo zasłonił dłonią ucho. - Może pan usiąść. - Tak jest, sir! - Może pan też mówić ciszej. - Tak jest, sir! Vetinari wycofał się za swoje biurko. - Pozwolę sobie wyrazić uznanie dla połysku pańskiego pancerza, panie pełniący obowiązki... - Napluć i wypolerować, sir! Nic tego nie zastąpi, sir! - Pot ściekał Colonowi po twarzy. - Rozumiem. Najwyraźniej zakupuje pan dodatkowe zapasy śliny. A teraz spójrzmy... - Vetinari wyjął arkusz papieru z jednego z niewielkich leżących przed nim stosików. - Otóż panie pełnią... - Sir! - Zaznaczę od razu, że mam tu kolejną skargę na przesadnie entuzjastyczne zakładanie klamer. Jestem pewien, że wie pan, o czym mówię... - Powodował istotne zatory drogowe, sir! - Istotnie. Znany jest z tego. Ale jest to przecież gmach opery. -Sir! - Właściciel uważa, że wielkie żółte klamry na każdym rogu źle wpływają na to, co można by nazwać stylem budynku. I oczywiście nie pozwalają, żeby gdzieś odjechał. - Sir! - Wydaje mi się, że w tym przypadku wskazana jest szczególna rozwaga, panie pełniący obowiązki kapitana. - Musieliśmy dać przykład innym, sir! - Tak... - Patrycjusz wziął inną kartkę, trzymając ją delikatnie między kciukiem i palcem wskazującym, jakby była to rzecz rzadka i niezwykła. - Ci inni to... Zaraz, powinienem pamiętać, pewne rzeczy tkwią w umyśle... A tak... Trzy inne budynki, sześć fontann, trzy pomniki i szubienica przy ulicy Żadnejtakiej. Aha, i jeszcze mój pałac. - Całkowicie rozumiem, że zaparkował pan służbowo, sir! Lord Vetinari umilkł. Rozmowa z Frederickiem Colonem okazała się trudna. Codziennie miewał kontakty z ludźmi, którzy traktowali konwersację jak skomplikowaną grę; z Colonem musiał stale dostrajać swój umysł w obawie, że przestrzeli. - Muszę przyznać, że obserwuję przebieg ostatnich etapów pańskiej kariery z pewną, wciąż rosnącą fascynacją. Co skłania mnie do spytania, dlaczego, jak się wydaje, straż ma w tej chwili dwudziestu funkcjonariuszy? - Sir? -Jestem pewien, że całkiem niedawno było ich około sześćdziesięciu. Colon otarł twarz. - Odrąbujemy martwe konary, sir! Dzięki temu straż staje się bardziej ruchliwa i elastyczna, sir! - Rozumiem. Liczba wykroczeń dyscyplinarnych, jakie zarzucił pan swoim ludziom... - lord Vetinari podniósł o wiele grubszy dokument - ...wydaje się nieco przesadna. Widzę tu nie mniej niż sto siedemdziesiąt trzy zarzuty wytrzeszczania oczu, uszu i nozdrzy, na przykład. -Sir! - Wytrzeszczanie nozdrzy? - Sir! - Aha. Widzę też, tak, jeden zarzut „odpadnięcia ręki w sposób niesubordynowany", postawiony funkcjonariuszowi Shoe. Komendant Vimes w swoich raportach zawsze przedstawiał go jako wzorowego strażnika. - Podejrzany typ, wasza lordowska mość. Tym martwym nie można ufać! - Ani też, jak widzę, większości żywych. - Sir! - Colon pochylił się, wykrzywiając twarz w upiornym grymasie konspiracyjnego porozumienia. - Tak między nami, sir, komendant Vimes był dla nich o wiele za miękki. Za dużo uchodziło im płazem. Żaden cukier nie jest bezpieczny, sir! Vetinari zmrużył powieki, ale teleskopy na planecie Colon były o wiele za prymitywne, by wykryć jego nastrój. - Rzeczywiście, przypominam sobie, że komendant wymieniał kilku funkcjonariuszy, których punktualność, zachowanie oraz ogólna bezużyteczność stanowiły straszny przykład dla reszty ludzi. - O to mi właśnie chodzi - odparł tryumfalnie Colon. -Jedno zgniłe jabłko może zepsuć całą beczkę. - Mam wrażenie, że został już tylko koszyk. Może kobiałka... - Proszę się nie martwić, wasza lordowska mość. Pozmieniam te układy i szybko ich rozruszam. -Jestem przekonany, że potrafi mnie pan zadziwić jeszcze bardziej. - Vetinari oparł się wygodnie. - Z całą pewnością będę pana obserwował jako kogoś, komu warto się przyjrzeć. A teraz, panie pełniący obowiązki kapitana, czy ma pan jeszcze jakieś sprawy, o których warto wspomnieć? - Wszędzie cisza i spokój, sir! - Chciałbym, żeby tak było - zapewnił Vetinari. - Zastanawiałem się tylko, czy dzieje się cokolwiek w związku z obywatelem tego miasta... - Zerknął na kartkę. - Sonkym. Niewiele brakło, by kapitan Colon połknął własny język. - Drobna sprawa, sir - wykrztusił. - A zatem Sonky żyje? - Ehm... znaleziony martwy, sir! - Zamordowany? - Sir! - Coś takiego... Wielu ludzi nie uznałoby tego za drobną sprawę. Sonky, na przykład. - No więc, sir, nie każdy pochwala to, co on robi, sir! - Czy obaj mamy na myśli Wallace'a Sonky'ego? Wytwórcę produktów gumowych? -Sir! - Kalosze i rękawiczki nie wydają mi się szczególnie kontrowersyjne, panie pełniący obowiązki kapitana. - Chodzi o te, no... te inne rzeczy, sir! - Colon zakaszlał nerwowo. - On produkuje gumowe pokrowce, sir! - Ach, środki zapobiegawcze. - Wielu ludzi nie zgadza się na takie rzeczy, sir. - Tak słyszałem. Colon znowu wyprostował się na baczność. - To nie jest naturalne, moim zdaniem, sir. Nie popieram rzeczy nienaturalnych. Vetinari wydawał się szczerze zdumiony. - Chce pan powiedzieć, że jada pan mięso na surowo i śpi na drzewie? -Sir? - Nic, nic. Ktoś w Uberwaldzie interesował się nim ostatnio, a teraz Sonky nie żyje. Oczywiście nawet mi przez myśl nie przeszło, by dyktować straży, co ma robić. - Obserwował Colona uważnie, by sprawdzić, czy dotarł do niego sens. - Powiedziałem, że panu pozostawiam decyzje, co objąć śledztwem w tym zaaferowanym mieście. Colon znalazł się zagubiony w obcym kraju, bez mapy. - Dziękuję, sir! - rzucił tylko. Vetinari westchnął. - A teraz, panie pełniący obowiązki kapitana, z pewnością wiele spraw wymaga pańskiej uwagi. - Sir, planuję... - To znaczy, proszę nie pozwolić mi dłużej się zatrzymywać. - Ależ to drobiazg, sir, mam mnóstwo czasu... - Do widzenia, pełniący obowiązki kapitana Colon. Na zewnątrz, w przedpokoju, Colon stał nieruchomo, aż jego serce zwolniło z głośnego wycia do cichego warkotu. Ogólnie rzecz biorąc, spotkanie poszło dobrze. Bardzo dobrze. Zadziwiająco dobrze, właściwie. Praktycznie rzecz biorąc, jego lordowska mość obdarzył go całkowitym zaufaniem. Powiedział, że warto mu się przyglądać. Zastanowił się, dlaczego przez tyle lat tak się bał awansu na oficera. Po prawdzie nie ma w tym nic trudnego, kiedy już człowiek chwyci byka w zęby. Gdyby tylko zaczął parę lat wcześniej... Oczywiście, nie da słowa powiedzieć na pana Vimesa, który naprawdę powinien na siebie uważać w tych niebezpiecznych obcych stronach... No ale Fred Colon był już sierżantem, kiedy Sam Vimes był kompletnym żółtodziobem, nie? Tylko wrodzona skromność kazała mu przez te lata trzymać się w drugim szeregu. Kiedy Sam Vimes wróci, a Patrycjusz rzuci jakieś dobre słowo, Freda Colona z pewnością czeka awans. Tylko do stopnia pełnego kapitana, oczywiście, myślał, stąpając dumnie po schodach - bardzo ostrożnie, gdyż dumne stąpanie jest praktycznie niemożliwe, jeśli się schodzi w dół. Nie chciałby wyższej rangi od kapitana Marchewy. To byłoby... niewłaściwe. Ten fakt demonstruje, że choćby ktoś był całkiem obłąkany władzą, zawsze pozostaje w nim jakiś szczątkowy instynkt samozachowawczy. Najpierw odebrał kurczaki, myślał Gaspode, przeciskając się między nogami ludzi. Niesamowite. Nie zatrzymali się jednak, żeby je zjeść. Gaspode został wciśnięty do sakwy przy siodle i naprawdę nie chciałby drugi raz przeżyć takich dziesięciu mil, zwłaszcza tak blisko zapachu pieczonego kurczęcia. Wyglądało na to, że odbywa się tu targ; szczucie wilka pozostawiono na koniec, jako coś w rodzaju ceremonii zamknięcia. Ustawiono płoty w nierówny krąg. Mężczyźni trzymali za obroże psy-wielkie, ciężkie, nieprzyjazne z wyglądu psy, już teraz oszalałe z podniecenia i rozjuszonej głupoty. Przy płotach stała klatka. Gaspode przecisnął się do niej i przez drewniane pręty spojrzał na stos szarego futra w cieniu. - Wygląda na to, że jesteś w ciężkim położeniu, kolego - powiedział. Wbrew legendom - a istnieje wiele legend o wilkach, choć zwykle są to legendy o tym, co myślą o wilkach ludzie - schwytany wilk częściej będzie piszczał i skomlał, niż szalał ze złości. Ten jednak musiał uznać, że nie ma nic do stracenia. Przy prętach kłapnęła pokryta drobinkami piany paszcza. - No więc gdzie reszta twojego stada? - zapytał Gaspode. - Nie ma stada, maluchu! - Aha. Samotny wilk, tak? Najgorszy rodzaj, pomyślał Gaspode. Pieczony kurczak nie jest tego wart, uznał. A głośno warknął: - Widziałeś w okolicy jakieś inne wilki? - Tak! - Dobrze. A chcesz wydostać się stąd żywy? - Zabiję ich wszystkich! - Pewnie, pewnie, ale widzisz, ich jest dużo. Nie masz szans. Rozerwą cię na strzępy. Psy są o wiele paskudniejsze od wilków. Wilcze ślepia zmrużyły się w mroku. - Czemu mi to mówisz, psie? - Bo przyszedłem, żeby ci pomóc, rozumiesz. Rób, co ci powiem, a za pół godziny będziesz wolny. W przeciwnym razie jutro staniesz się dywanikiem u kogoś na podłodze. Twój wybór. Oczywiście, może z ciebie nie zostać tyle, żeby starczyło na dywanik. Przez chwilę wilk nasłuchiwał szczekania psów. Trudno było żywić złudzenia co do ich zamiarów. - Co masz na myśli? - zapytał. Kilka minut później tłum rozstąpił się wolno, gdy kapitan Marchewa podprowadził swojego konia do zagrody. Gwar ucichł. Miecz na koniu zawsze budzi szacunek, a jeździec zwykle jest tylko nieistotnym dodatkiem, jednak w tym przypadku było inaczej. Służba w straży dała końcową rzeźbę i połysk mięśniom Marchewy. Był też ten lekki uśmieszek. Należał do odmiany, przed którą człowiek się cofa. - Dzień dobry. Kto tu dowodzi? - zapytał. Nastąpił moment porównywania statusu, po czym jakiś człowiek ostrożnie uniósł rękę. -Jestem wiceburmistrzem, wasza miłość - powiedział. - A co to za wydarzenie? - Zaraz będziemy szczuć wilka, wasza miłość. - Naprawdę? Sam jestem właścicielem wilczarza o niezwykłej sile i wytrzymałości. Mogę wypróbować go przeciw tej bestii? Wśród gapiów rozległ się lekki szum, jednak ogólnie wyrażana teza brzmiała „dlaczego by nie?". Zresztą był przecież ten uśmieszek... - Proszę bardzo, wasza miłość - odparł wiceburmistrz. Marchewa wsadził do ust dwa palce i gwizdnął. Ludzie z miasteczka patrzyli zdumieni, jak Gaspode wyszedł spomiędzy lasu nóg i usiadł. Po chwili wybuchły śmiechy. Zanikły wkrótce, ponieważ lekki uśmieszek nie zanikł. - Jakiś problem? - spytał Marchewa. - Powyrywa mu wszystkie łapy! - I co? Tak wam zależy na tym wilku? Znowu wybuchł śmiech. Wiceburmistrz miał uczucie, że ktoś tu z niego kpi. - Pański pies - mruknął, wzruszając ramionami. Mały pies szczeknął. - A żeby walka była ciekawsza, postawię funt steku - dodał Marchewa. Pies szczeknął znowu. - Dwa funty steku - poprawił się Marchewa. - Myślę, że i tak będzie ciekawie, bez żadnych dodatkowych zakładów - odpowiedział wiceburmistrz. Uśmieszek zaczynał działać mu na nerwy. - No dobra, chłopcy, wprowadźcie wilka! Śliniąc się i warcząc, potwór został wciągnięty w krąg płotów. - Nie, nie przywiązujcie go - zaprotestował Marchewa, kiedy jeden z mężczyzn zaczął wiązać postronek do słupa. - Ucieknie, jak go nie przywiążemy. - Wierzcie mi, nie będzie miał żadnej szansy. Spojrzeli na ten uśmieszek, ściągnęli wilkowi kaganiec i odskoczyli w bezpieczne miejsca. - Teraz, na wypadek gdybyś się rozmyślił w kwestii naszej umowy - zwrócił się Gaspode do wilka - sugeruję, żebyś się przyjrzał twarzy tego gościa na koniu. Wilk zerknął w górę. I zobaczył uśmiech rosomaka twarzy jeźdźca. Gaspode szczeknął. Wilk zaskowyczał i przewrócił się na grzbiet. Tłum czekał. Dopiero po chwili... - To już wszystko? - Tak, zwykle tak właśnie się to odbywa - zapewnił Marchewa. I- Widzicie, to bardzo szczególne szczeknięcie. Cała krew ofiary zastyga natychmiast z czystej zgrozy. - Nawet nie poszarpał ścierwa. - A jaki miałoby to sens? - spytał Marchewa. Zsiadł z konia, przecisnął się do kręgu, podniósł ciało wilka i przerzucił je przez siodło. - On stęknął! Słyszałem... - zaczął ktoś. - To prawdopodobnie powietrze wypychane z trupa - wyjaśnił Marchewa. Uśmieszek wciąż nie znikał, a w tej chwili sugerował bardzo subtelnie, że jego właściciel słyszał ostatni dech setek trupów. - Tak, ma rację - odezwał się czyjś głos pośród gapiów. - Wszyscy o tym wiedzą. A teraz może kawał steku dla dzielnego pieska? Ludzie rozejrzeli się, szukając tego, który to powiedział. Nikt nie spojrzał w dół, bo przecież psy nie umieją mówić. - Możemy zapomnieć o steku - rzucił Marchewa, wskakując na siodło. - Nie, riiemożemy... nie możesz - odparł głos. - Umowa to umowa. Kto tu ryzykował życie, chciałfym spytać... - Chodź, Gaspode. Skomląc i burcząc, mały pies wybiegł z tłumu i powlókł się za koniem. Dotarli już do granicy rynku, kiedy ktoś z ludzi zapytał: - Co się tu stało, u demona? Czar prysnął. Ale wtedy koń i pies biegli już bardzo szybko. Vimes nienawidził i pogardzał przywilejami klasowymi. Trzeba jednak przyznać, że dzięki nim mógł przynajmniej nienawidzić ich i pogardzać w komfortowych warunkach. Wilikins docierał do zajazdu godzinę przed karetą Vimesa i z arogancją, jakiej sam Vimes nigdy nie ośmielał się okazywać, zaj-mował kilka pokoi i wprowadzał do kuchni osobistego kucharza Vimesa. Vimes poskarżył się na to Inigowi. - Bo przecież wasza łaskawość podróżuje nie jako osoba, ale jako Ankh-Morpork. Kiedy ludzie patrzą na ciebie, panie, widzą miasto, mhm, mhm. - Naprawdę? To powinienem przestać się myć? - Bardzo dobry żart, mhm, mhm. Ale widzisz, panie, ty i miasto stanowicie jedno. Jeśli ciebie ktoś obrazi, Ankh-Morpork zostaje obrażone. Jeśli się zaprzyjaźnisz, to Ankh-Morpork nawiązuje przyjaźń. - Naprawdę? A co się dzieje, kiedy idę do toalety? - To już twoja sprawa, panie. Mhm, mhm. Następnego ranka przy śniadaniu Vimes ściął czubek jajka na miękko, myśląc: to Ankh-Morpork ścina czubek jajka na miękko. Jeśli powycinam z grzanki żołnierzyków, to pewnie znajdziemy się w stanie wojny. Kapral Tyłeczek weszła, starannie zamknęła za sobą drzwi i zasalutowała. - Przyszła odpowiedź na pańską wiadomość, sir - oznajmiła, wręczając Vimesowi kawałek papieru. - Od sierżanta Wręcemocnego. Odszyfrowałam ją. Ehm... Znaleziono Kajzerkę z muzeum, sir. - No to wyskoczyły nowe fakty - westchnął Vimes. - A już się martwiłem. - I jeszcze... funkcjonariusz Shoe jest zaniepokojony, sir. Trochę trudno zrozumieć, o co mu dokładnie chodzi, ale chyba podejrzewa, że ktoś zrobił z niej kopię. - Podróbka podróbki? Jaki to ma sens? - Naprawdę nie wiem, sir. Pańska druga... hipoteza jest poprawna. Vimes zerknął na papier. - Aha... Dziękuję, Cudo. Za chwilę schodzimy. - Podśpiewujesz, Sam - zauważyła Sybil po chwili. -To znaczy, że komuś przydarzy się coś okropnego. - Wspaniała rzecz, ta technika. - Vimes posmarował grzankę masłem. - Widzę, że ma swoje zastosowania. - A kiedy uśmiechasz się tak jakby promiennie, to znaczy, że ktoś próbuje pogrywać z tobą w kulki i nie zauważył, że zaliczyłeś trafienie. - Naprawdę nie wiem, o czym mówisz, moja droga. Po prostu górskie powietrze bardzo mi odpowiada. Lady Sybil odstawiła filiżankę. - Sam... - Tak, kochanie? - Może to nie jest najlepszy moment, żeby o tym wspominać, ale mówiłam ci, że odwiedziłam panią Content... No więc ona uważa... Ktoś znowu zapukał do drzwi. Lady Sybil westchnęła. Tym razem do pokoju wszedł Inigo. - Powinniśmyjuż wyruszać, wasza łaskawość. Jeśli ci to nie przeszkadza, chciałbym być w Slake przed obiadem, a do zmroku pokonać przełęcz pod Wilinusem, mhm, mhm. - Musimy się tak spieszyć? - westchnęła Sybil. - Przełęcz jest... odrobinę niebezpieczna - odparł Inigo. - Nieco bezprawna. Mhm, mhm. - Tylko nieco? - zdziwił się Vim.es. - Po prostu będę spokojniejszy, wasza łaskawość, kiedy już ją przekroczymy. Byłoby lepiej, gdyby drugi powóz jechał zaraz za nami, a twoi ludzie, panie, zachowali czujność. - Uczą was taktyki, Inigo, w gabinecie politycznym lorda Vetinariego? - To zwykły^ rozsądek, mhm, mhm, panie. - Dlaczego nie zaczekać do jutra przed drogą na przełęcz? - Z całym szacunkiem, wasza łaskawość, sugeruję, by jednak nie. Przede wszystkim pogoda się pogarsza. Poza tym jestem pewien, że ktoś nas obserwuje. Musimy pokazać, że na sztandarze Ankh-Morpork nie ma miejsca na żółty. Mhm, mhm. - Ależ jest - zaprotestował Vimes. - Na sowie i na obrożach hipopotamów. - Chodziło mi o to - rzekł Inigo - że barwy Ankh-Morpork nie spływają. - Dopiero od czasu, kiedy uzyskaliśmy nowe barwniki... Dobrze już, dobrze. Wiem, co pan ma na myśli. Ale proszę posłuchać, nie mam zamiaru narażać służących na żadne niebezpieczeństwo. W tej sprawie nie będzie dyskusji, rozumie pan? Mogą zostać tutaj i jutro pojechać dalej dyliżansem pocztowym. Nikt już nie napada na dyliżanse pocztowe. - Proponuję, panie, aby lady Sybil także tu została. Mhm. - Wykluczone! - oznajmiła Sybil. - Nie chcę nawet o tym słyszeć. Jeśli droga nie jest zbyt niebezpieczna dla Sama, to nie jest zbyt niebezpieczna dla mnie. - Na pańskim miejscu bym się z nią nie spierał, Inigo - poradził Vimes. - Naprawdę. Wilk nie był zachwycony faktem, że przywiązali go do drzewa, ale -jak stwierdził Gaspode - nikomu nie można ufać. Zatrzymali się w lesie, jakieś pięć mil od miasteczka. Tylko na krótko, uprzedził Marchewa. Niektórzy z obecnych na targu wyglądali na takich, którzy wysoko sobie cenią swój brak poczucia humoru. Gaspode szczekał i warczał przez chwilę. - Musisz zrozumieć - powiedział w końcu - że ten koleś jest personalnie non gratis w miejscowej wilczej społeczności, jako że to trochę, cha, cha, taki samotny wilk. - Tak? - Marchewa wyjmował z juków pieczone kurczaki. Gaspode wpatrywał się w nie łakomie. - Ale słyszy wycie po nocach. - Aha. Czyli wilki się porozumiewają? - Zasadniczo takie wilcze wycie to inny sposóf ofsikiwania drzewa, żefy zaznaczyć, że to twoje drzewo, ale zawsze znajdzie się tam trochę plotek. Coś dziwnego dzieje się w Uferwaldzie. Nie wie co. - Gaspode zniżył głos. - Tak między nami, to ten wilk stal daleko za drzwiami, kiedy rozdawali mózgi. Gdyry wilki fyły ludźmi, on fyłiy jak Paskudny Stary Ron. -Jak ma na imię? - spytał po namyśle Marchewa. Gaspode rzucił mu Spojrzenie. Kogo obchodzi, jak się nazywają wilki? - Imiona wilków są trudne - odparł. - Fardziej jak opisy, rozumiesz. One nie nazywają się jakoś w stylu Pan Pieszczoch albo Fonzo. - Tak, wiem. Czyli jak ma na imię? - Znaczy, chcesz wiedzieć, jakie jest jego imię? - Tak, Gaspode. - Czyli, krótko mówiąc, to imię tego wilka chcesz poznać? - Zgadza się. Gaspode poruszył się z zakłopotaniem. - Dupek - powiedział. - Och... - Ku szczeremu zdumieniu psa Marchewa się zarumienił. - To właściwie streszczenie, ale dość wierny przekład. Nie wspominałfym o tym, ale sam pytałeś. Gaspode zamilkł i skomlał przez chwilę, próbując dać do zrozumienia, że z powodu braku kurcząt traci głos. - Ehm... W nocnym wyciu fyło sporo o Angui - podjął, gdy Marchewa wyraźnie nie zrozumiał aluzji. - One, no... uważają, że Angua to złe wieści. - Czemu? W końcu jest tylko wędrownym wilkiem. - Wilki nie cierpią wilkołaków. - Co? To przecież niemożliwe! Kiedy przybiera wilczą postać, jest jak każdy wilk! - I co? Kiedy przyfiera ludzką postać, jest jak każdy człowiek. Co to ma do rzeczy? Ludzie nie lufią wilkołaków. Wilki nie lufią wilkołaków. Ludzie nie lufią wilków, które potrafią myśleć jak ludzie, i ludzie nie lufią ludzi, którzy potrafią działać jak wilki. Co dowodzi, że ludzie wszędzie są tacy sami - stwierdził Gaspode. Przemyślał ostatnie zdanie i dodał: - Nawet jeśli są wilkami. - Nie przyszło mi to do głowy. - I nieprawidłowo pachnie. Wilki są fardzo wyczulone na takie rzeczy. - Opowiedz mi więcej o tym wyciu. - Och, jest podofne do tych sekarowych cosiów. Wieści rozchodzą się na setki mil, - Czy wycie wspominało coś o jej... towarzyszu? - Nie. Jeśli chcesz, spytam Du... - Wolałbym jakieś inne imię, jeśli nie masz nic przeciw temu - przerwał mu Marchewa. - Takie słowa nie są za mądre. Gaspode przewrócił oczami. - W tym słowie nie ma nic złego wśród nas, gatunków nożnie uprzywilejowanych - zapewnił. -Jesteśmy fardzo zorientowani na zapachy. - Westchnął. - A co powiesz na Tyłek? W takim sensie, że to wędrowny rofotnik, który stuka do tylnych drzwi, niezależny dusiciel kur za kurnikiem, który potem ucieka tyłami? Zwrócił się do wilka i przemówił po psiemu: - Posłuchaj, Tyłek, ten człowiek jest obłąkany, a wierz mi, potrafię rozpoznać ludzkich szaleńców. Wewnętrznie ma pianę na pysku i jeśli nie będziesz grał z nami uczciwie, zedrze z ciebie skórę i przybije ją do drzewa. Rozumiesz? - Co mu tłumaczysz? - zainteresował się Marchewa. - Przekonuję, że jesteśmy przyjaciółmi - odparł Gaspode. A do skulonego wilka warknął: - Po prawdzie pewnie i tak to zrobi, ale spróbuję z nim pogadać. Twoja jedyna szansa to powiedzieć nam wszystko, co wiesz... - Nic nie wiem - zaskomlał wilk. - Ona była z wielkim basiorem z Uberwaldu, z klanu, który pachnie tak! Gaspode pociągnął nosem. - Zawędrował daleko od domu... - To wilk-złe-wieści! - Powiedz mu, że za wszystkie kłopoty dostanie pieczonego kurczaka - wtrącił Marchewa. Gaspode westchnął. Ciężkie jest życie tłumacza. - No dobra - warknął. - Przekonam go, żeby cię odwiązał. Ale nie będzie to łatwe, zaznaczam. Jakby dawał ci kurczaka, to nie bierz, bo będzie zatruty. To człowiek, nie? Marchewa spoglądał za uciekającym wilkiem. - Dziwne - mruknął. - Można by przypuszczać, że jest głodny. Prawda? Gaspode uniósł głowę znad kurczaka. - To wilk, nie? - wymamrotał niewyraźnie. Tej nocy, kiedy usłyszeli wycie wilków w dalekich górach, Gaspode rozróżnił w nim jeden samotny głos. Linia wież sunęła wraz z nimi w góry, choć Vimes zauważył pewne różnice konstrukcyjne. Na równinach w dole wieże były mniej więcej wysoką drewnianą kratownicą z jakimś barakiem u dołu. Tutaj, choć wyglądały podobnie, były wyraźnie rozwiązaniem tymczasowym. Tuż obok ludzie pracowali nad solidnymi kamiennymi podstawami... Fortyfikacje, uświadomił sobie, co oznaczało, że znalazł się rzeczywiście poza granicami obowiązywania prawa. Naturalnie, znalazł się poza granicami obowiązywania jego prawa w chwili, gdy opuścił Ankh-Morpork, ale prawo działało wszędzie tam, gdzie można je było zaprowadzić. W dzisiejszych czasach odznaka Straży Miejskiej na całych równinach wzbudzała co najmniej szacunek, jeśli już nie skłaniała do pełnej współpracy. Tutaj, wyżej, była tylko nieładną broszką. Slake okazało się otoczonym kamiennym murem zajazdem dla dyliżansów i praktycznie niczym więcej. W oknach, jak spostrzegł Vimes, tkwiły bardzo ciężkie okiennice. Zauważył też dziwny żelazny ruszt nad paleniskiem - dopiero po chwili zrozumiał, co to takiego: rodzaj kraty, którą można zablokować komin. Budowla miała najwyraźniej wytrzymać oblężenie, w którym uczestniczyli wrogowie potrafiący latać. Kiedy wyszli i ruszyli do powozów, padał deszcz ze śniegiem. - Zbliża się burza, mmf, mmhm - oznajmił Inigo. - Musimy się spieszyć. - Dlaczego? - zdziwiła się Sybił. - Prawdopodobnie na kilka dni zablokuje przełęcz, wasza łaskawość. Jeśli będziemy czekać, możemy nawet spóźnić się na koronację. A także, hm, można się spodziewać niewielkiej aktywności bandytów. - Niewielkiej aktywności? - powtórzył Vimes. - Tak jest, panie. - To znaczy, że wstają rano, a potem postanawiają wrócić do łóżek? Czy też kradną tylko tyle, żeby im wystarczyło na kubek kawy? - Bardzo zabawne, panie. Znani są z tego, że biorą zakładników... - Bandyci mnie nie przestraszą - oznajmiła Sybil. -Jeśli wolno... - zaczął Inigo. - Panie Skimmer - rzekła lady Sybil, prostując się na pełną szerokość. - Przecież już panu powiedziałam, co zamierzamy uczynić. Proszę tego dopilnować. W konsulacie jest służba, prawda? -Jeden służący, o ile wiem. - W takim razie będziemy sobie jakoś radzić. Prawda, Sam? - Oczywiście, kochanie. Zanim odjechali, padał już gęsty śnieg - wielkimi, puszystymi płatkami, które opadały z cichym sykiem, zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Vimes nawet by nie wiedział, że dotarli już do przełęczy, gdyby woźnica się nie zatrzymał. - Powóz z pańskimi... ludźmi powinien jechać pierwszy - rzekł Inigo, kiedy stali w śniegu obok parujących koni. - My powinniśmy trzymać się blisko nich. Ja pojadę obok woźnicy, na wszelki wypadek. - Żeby, gdyby ktoś nas zaatakował, mógł mu pan przekazać skrócone podsumowanie sytuacji politycznej? - spytał Vimes. - Nie. Pan pojedzie z lady Sybil, a ja na koźle. Muszę chronić osoby cywilne, prawda? - Wasza łaskawość, ja... - Jednakże pańska propozycja została w pełni doceniona - dokończył Vimes. - Proszę do środka. Skimmer otworzył usta, by zaprotestować. Vimes uniósł brew i Skimmer zrezygnował. - No dobrze, wasza łaskawość, ale to bardzo... - Brawo. - Chciałbym jednak zdjąć z dachu moją skórzaną teczkę. - Ależ oczywiście. Analiza faktów pozwoli panu nie myśleć o głupstwach. Vimes przeszedł naprzód, do drugiego powozu i wsunął głowę do wnętrza. - Wpadniemy w zasadzkę, moi drodzy - oznajmił. - To ciekawe - uznał Detrytus. Stęknął cicho, napierając na kołowrót swojej kuszy. - Nie wydaje mi się, żeby chcieli nas pozabijać - ciągnął Vimes. - To znaczy, że nie mamy próbować pozabijać ich? - Pozostawiam to twojej ocenie. Detrytus spojrzał wzdłuż grubej wiązki strzał. To był jego własny pomysł. Ponieważ ta wielka kusza potrafiła wysłać żelazny bełt przez bramę obleganego miasta, uznał, że stratą energii byłoby użycie tej broni przeciwko pojedynczej osobie. Przerobił ją więc tak, by wysyłała wiązkę kilkudziesięciu strzał równocześnie. Sznurki trzymające je razem powinny w teorii pękać od przyspieszenia. Tak robiły. Często także strzała rozpadała się w powietrzu, nie mogąc wytrzymać straszliwego naprężenia. Nazywał ją Piecmakerem i wypróbował tylko raz, na strzelnicy. Vimes widział, jak zniknęła tarcza. Podobnie jak tarcze po obu jej stronach, ziemny nasyp za nimi, a opadająca chmura piór była wszystkim, co pozostało z dwóch mew, które w niewłaściwym czasie znalazły się w niewłaściwym miejscu. W tym przypadku to niewłaściwe miejsce znajdowało się bezpośrednio nad Detrytusem. Teraz żaden strażnik nie chciał wychodzić z trollem na patrol, chyba że mógł się trzymać przynajmniej sto kroków za jego plecami. Ale test przyniósł pożądane rezultaty, ponieważ w Ankh-Morpork ktoś zawsze widział wszystko i wieści o tarczach szybko się rozeszły. W tej chwili sama informacja, że Detrytus jest w drodze, oczyszczała ulicę szybciej niż dowolna broń. - Mam dużo oceny - powiedział. - Tylko uważaj z tą zabawką - ostrzegł Vimes. - Nic chcemy przecież, żeby ktoś został ranny. Cały konwój ruszył dalej przez wirujące chmury śniegu. Vimes usadowił się wygodnie wśród bagażu, zapalił cygaro, a później, kiedy był już pewien, że turkot powozu stłumi inne dźwięki, sięgnął pod derkę i wyjął tanią, odrapaną skórzaną teczkę Iniga. Z kieszeni wyjął niedużą rolkę czarnego materiału i rozwinął ją na kolanie. Skomplikowane małe wytrychy błysnęły przelotnie w świetle latarni karety. Dobry glina musi umieć myśleć jak przestępca. Vimes był bardzo dobrym gliną. Był także gliną bardzo żywym i zamierzał taki pozostać. Dlatego właśnie, kiedy już cicho szczęknął zamek teczki, ułożył ją na rozkołysanym dachu, z wiekiem otwierającym się od niego, po czym odchylił się i ostrożnie uniósł wieko nogą. Wysunęło się długie ostrze, które nieodwracalnie zakłóciłoby trawienie przypadkowego złodzieja. Ktoś najwyraźniej spodziewał się w tej podróży fatalnej ochrony hotelowej. Vimes starannie wsunął ostrze do sprężynowej pochwy, zbadał zawartość teczki i uśmiechnął się bez radości. Po czym ostrożnie wyjął coś, co lśniło srebrzystym blaskiem starannie zaprojektowanego, przepięknie wykonanego i bardzo zwartego zła. Pomyślał przy tym, że czasami miło by było mylić się co do ludzi. Gaspode wiedział, że podchodzili już pod góry... Miejsca, gdzie mogli kupić żywność, trafiały się coraz rzadziej. Nieważne jak uprzejmie pukałby Marchewa do drzwi jakiejś odosobnionej farmy, w końcu i tak musiał rozmawiać z ludźmi chowającymi się pod łóżkiem. Tutejsi mieszkańcy nie byli przyzwyczajeni do wizji muskularnych mężczyzn z mieczami, którzy naprawdę chcą coś kupić. W końcu szybciej było po prostu wejść do środka, przejrzeć zawartość spiżarni i zostawić pieniądze na stole, żeby mieszkańcy znaleźli je, kiedy już wyjdą z piwnicy. Minęły dwa dni od ostatniego domku, gdzie znaleźli tak niewiele, że Marchewa - ku rozczarowaniu Gaspode'a - ograniczył się do zostawienia pieniędzy. Las gęstniał. Olchy ustąpiły miejsca sosnom. Co noc padał śnieg. Gwiazdy wyglądały jak kropki szronu. I coraz zimniejsze i surowsze, wznoszące się wraz z zachodem słońca, rozbrzmiewało wycie. Słyszeli je ze wszystkich stron: głośne, żałosne zawodzenie wśród zamarzniętych drzew. - Są już tak flisko, że je czuję - oświadczył Gaspode. - Fiegną za nami od kilku dni. - Nie ma żadnego potwierdzonego przypadku wilka, atakującego dorosłego człowieka bez prowokacji - odparł Marchewa. Obaj kulili się pod jego płaszczem. Gaspode odpowiedział po chwili: - I to dofrze, tak? - odpowiedział Gaspode po chwili. - O co ci chodzi? - My, psy, mamy tylko małe móżdżki, ale wydaje mi się, że powiedziałeś właśnie „żaden nieprowokujący dorosły człowiek nie przeżył, żefy o tym opowiedzieć", prawda? Taki wilk musi tylko zadfać, żefy zafijać ludzi na osofności, gdzie nikt go nie zofaczy. Tak? Coraz więcej śniegu osiadało na płaszczu. Był duży i ciężki, przetrwał niejedną długą noc w ankhmorporskim deszczu. Przed nimi migotało i syczało małe ognisko. - Wolałbym, żebyś tego nie mówił, Gaspode. Opadały wielkie, ciężkie płatki śniegu. Zima szybko schodziła z gór. - Wolałfyś, żefym tego nie powiedział? - Ale... nie. Jestem pewien, że nie ma się czego obawiać. Śnieżna czapa niemal całkowicie przykrywała płaszcz. - Nie powinieneś wymieniać konia na te śniegowe futy w ostatnim domu - stwierdził Gaspode. - Biedak był już ledwie żywy. Poza tym trudno to uznać za wymianę. Ci ludzie nie chcieli wyjść z komina. Powiedzieli tylko, żebym sobie zabrał, na co mam ochotę. - Powiedzieli, że możemy zafrać wszystko, fyle oszczędzić im życie. - Właśnie. Sam nie wiem, czemu, przecież się do nich uśmiechnąłem. Zabrzmiało psie westchnienie. - Kłopot polega na tym, rozumiesz, że mógłfyś mnie wieźć na koniu, ale tutaj mamy głęfoki śnieg, a ja jestem tylko małym pieskiem. Moje proflemy leżą fliżej ziemi... Mam nadzieję, że nie muszę dokładniej tłumaczyć. - Mam w plecaku trochę zapasowych rzeczy. Mógłbym ci zrobić... płaszcz... - Płaszcz nie załatwi sprawy. Znowu rozległo się wycie, tym razem o wiele bliżej. Śnieg spadał szybciej. Syk ognia zmienił się w skwierczenie. Po chwili płomienie zgasły. Gaspode nie radził sobie w śniegu. Nie był to rodzaj opadu, z jakim normalnie się spotykał. W mieście zawsze znalazł się jakiś ciepły kąt, jeśli się wiedziało,[gdzie szukać. Zresztą śnieg pozostawał śniegiem najwyżej godzinę czy dwie, po czym zmieniał się w brązową maź, która była wdeptywana w zwykłe błoto na ulicach. Ulice... Gaspode naprawdę tęsknił za ulicami. Na ulicach potrafił być inteligentny. Tutaj był durniem w bagnie. - Ogień zgasł - zauważył. Marchewa nie odpowiadał. - Mówiłem, że ogień zgasł... Tym razem odpowiedzią było chrapnięcie. - Słuchaj, nie wolno ci zasypiać - skomlał Gaspode. - Nie teraz! Zamarzniemy na śmierć! Następny głos w nocnym wyciu sprawiał wrażenie, jakby dobiegał zza ledwie kilku drzew. Gaspode w nieskończonej zasłonie śniegu chyba dostrzegał jakieś ciemne kształty. - ...Jeśli fędziemy mieli szczęście - wymamrotał. Polizał Marchewę po twarzy - posunięcie sprawiające zwykle, że lizany z miotłą w ręku gonił Gaspode'a ulicą. Tutaj jedynym rezultatem okazało się tylko kolejne chrapnięcie. Myśli Gaspode'a pędziły jak oszalałe. Oczywiście był psem, a psy i wilki... no, są tym samym, nie? Wszyscy to wiedzą. Nooo, odezwał się zdradziecki głos w jego mózgu, może więc to nie Marchewa i Gaspode mają kłopoty, ale sam Marchewa? Tak jest, bracia! Razem ruszymy na dzikie łowy w blasku księżyca! Ale najpierw zjedzmy tę małpę! Jednak od strony ogona... Chorował na stwardnienie łapy, rozmiękczenie łapy, lizawy język, skrofuły i parchy oraz coś dziwnego na karku, gdzie nie potrafił dosięgnąć. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, że wilki mówią „Hej, on jest jednym z nas!". Poza tym, choć żebrał, walczył, oszukiwał i kradł, nigdy jeszcze nie był Niedobrym Psem. Aby zaakceptować tę tezę, niezbędna była pewna wprawa w dyskusjach religijnych, jako że spora liczba kiełbasek i porcji mięsa zniknęła ze straganów rzeźników w smudze szarości, pozostawiającej unoszący się w powietrzu zapach dywanika z ubikacji. Mimo to w głębi serca Gaspode był pewien, że nigdy nie przekroczył granicy bycia zwykłym Niegrzecznym Chłopczykiem. Nigdy nie ukąsił ręki, która go karmiła13. Nigdy nie zrobił Tego na dywanie. Nigdy nie uchylał się od Obowiązku. Strasznie go to męczyło, ale co robić. Pies ma swoją godność. Zaskomlał, kiedy ze wszystkich stron zbliżył się pierścień ciemnych kształtów. Błyszczały ślepia. Zaskomlał znowu, a potem warknął, kiedy otoczyła go niewidzialna, zębata śmierć. Najwyraźniej nie zrobiło to wrażenia na nikim, nie wyłączając Gaspode'a. Nerwowo zamerdał ogonem. - Tylko przechodziliśmy - oświadczył uprzejmie, choć zduszonym głosem. - Nikomu nie sprawimy kłopotów. Miał silne wrażenie, że mrok za płatkami śniegu staje się coraz bardziej zatłoczony. -Jak tam, byliście już na wakacjach? To także nie wydawało się dobrze przyjęte. No cóż, w takim razie to już to. Słynna Ostatnia Obrona, Wierny Pies Broni Swego Pana. Jaki Dobry Pies! Szkoda, że nie zostanie nikt, żeby o tym opowiedzieć. - Mój! Mój! - szczeknął i warcząc, skoczył ku najbliższej sylwetce. Wielka łapa strzepnęła go na ziemię i przycisnęła rozciągniętego do śniegu. Spojrzał w górę, ponad długim pyskiem i białymi kłami, prosto w oczy, które wydawały się znajome. - Hmój! - warknął wilk. To była Angua. Powozy zwolniły do tempa spacerowego; jechały drogą pełną dziur pod świeżym śniegiem, a każda była niczym łamiąca koła pułapka w ciemności. Vimes pokiwał głową, gdy zobaczył ognie mrugające kilka mil w głębi przełęczy. Po obu stronach drogi dawne lawiny usypały wysokie rumowiska, które porastał las. Zeskoczył cicho z tyłu powozu i zniknął w mroku. Pierwsza kareta zatrzymała się przed pniem zwalonym w poprzek drogi. Nastąpiło jakieś poruszenie, po czym woźnica zsunął się w błoto, i zaraz puścił biegiem przełęczą w drogę powrotną. Spomiędzy drzew wysunęły się jakieś postacie. Jedna z nich przystanęła obok drzwiczek pierwszej karety i sprawdziła klamkę. Świat na chwilę wstrzymał oddech. Postacie musiały to wyczuć, gdyż mężczyzna odskakiwał już na bok, gdy całe drzwiczki i rama wokół nich wypadły na zewnątrz w 13Ponieważ znacznie utrudniłoby to ręce karmienie go następnego dnia. chmurze odłamków. Vimes zauważył kiedyś ważną cechę ogniska: tylko idiota staje między nim a trollem trzymającym kuszę o naciągu 2000 funtów. To nie piekło wybuchło na ziemi. To był tylko Detrytus. Ale z odległości kilku stóp trudno było dostrzec różnicę. Kolejna postać sięgnęła do drzwiczek drugiego powozu, zanim ukryty w ciemnościach Vimes strzelił i z głuchym stuknięciem trafił ją w ramię. Potem przez okno wyskoczył Inigo, wylądował na ziemi, przetoczył się z całkiem nieurzędniczą gracją, stanął przed jednym z bandytów i z szerokiego zamachu uderzył go kantem dłoni w szyję. Vimes widywał już tę sztuczkę. Zwykle tylko irytowała ludzi, czasami skutkowała kończącym walkę ciosem. Nigdy jeszcze nie widział, by w ten sposób ktoś strącił człowiekowi głowę. - Wszyscy stać! Sybil została wypchnięta z karety. Za nią wysiadł mężczyzna z kuszą w ręku. - Wasza łaskawość Vimesie! - zawołał. Słowa odbiły się echem od urwisk. - Wiem, że tam jesteś! Tutaj jest twoja dama! A nas jest wielu! Wychodź, wasza łaskawość Vimesie! Płatki śniegu syczały, opadając w płomienie. Coś zaszeptało w powietrzu, a potem zabrzmiało kolejne uderzenie stali o mięso. Jedna z zakapturzonych postaci upadła, chwytając się za nogę. Inigo wstał powoli. Człowiek z kuszą zdawał się tego nie zauważać. - To jak w szachach, wasza łaskawość Vimesie! Rozbroiliśmy trolla i krasnoluda! A ja mam królową! Jeśli nawet mnie trafisz, czy masz pewność, że nie starczy mi czasu na strzał? Ognie płonęły wśród poskręcanych drzew przy drodze. Minęło kilka sekund. Stuk lądującej w kręgu światła kuszy Vimesa zabrzmiał bardzo głośno. - Słuszna decyzja, wasza łaskawość Vimesie! A teraz ty sam, jeśli można prosić. Inigo dostrzegł sylwetkę, która pojawiła się na granicy światła. Trzymała obie ręce w górze. - Dobrze się czujesz, Sybil? - zapytał Vimes. - Trochę mi zimno, Sam. - Nic ci nie zrobili? - Nic, Sam. - Trzymaj ręce tak, żebym je widział, wasza łaskawość Vimesie! - A ty masz zamiar mi obiecać, że puścisz ją wolno? - zapytał Vimes. Płomyk zamigotał koło jego twarzy -jasna plama w ciemności - kiedy zapalał cygaro. - Cóż, wasza łaskawość Vimesie, czemu miałbym to robić? Ale jestem pewien, że Ankh-Morpork dużo za was zapłaci! - Aha. Tak myślałem. - Vimes zgasił zapałkę. Koniec cygara rozżarzył się na moment. - Sybil... - Słucham, Sam? - Uchyl się. Nastąpiła sekunda wypełniona nabieraniem tchu. A potem lady Sybil zanurkowała przed siebie. Dłoń Vimesa wysunęła się łukiem zza pleców, zabrzmiał jedwabisty dźwięk i głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu. Inigo skoczył naprzód, pochwycił jego upuszczoną kuszę i prostując się, strzelił. Kolejny napastnik zatoczył się do tyłu. Vimes wyczuwał zamieszanie przy drodze. Pochwycił Sybil i pomógł jej wsiąść do powozu. Inigo zniknął, ale wrzask w ciemności nie kojarzył się Vimesowi z nikim znajomym. A potem... tylko syk śniegu w ogniu. - Oni... oni chyba odeszli, sir - odezwał się głos Cudo. - Nie tak prędko jak my zaraz odejdziemy. Detrytus? -Sir? - Nic ci nie jest? - Czuję się bardzo taktownie, sir. - Wy dwoje weźmiecie tamten powóz. Ja wezmę ten i wynosimy się stąd czym prędzej. - Gdzie jest pan Skimmer? - zapytała Sybil. Wśród drzew rozległ się kolejny krzyk. - Zapomnij o nim. -Ale on... - Zapomnij! Śnieg padał coraz gęściej, kiedyjechali dalej przełęczą. Hamował koła, a Vimes widział przed sobą tylko ciemniejsze sylwetki koni na tle bieli. Potem chrmury rozstąpiły się na chwilę, a on natychmiast tego pożałował, poieważ odkrył, że ciemność po lewej stronie to już nie skały, ale głęboka przepaść. Na szczycie przełęczy w śniegu jaśniały okna gospody. Vimes wprowadził karetę na dziedziniec. - Detrytus! -Sir? -Ja przypilnuję tyłów. Ty się upewnij, że to miejsce jest bezpieczne. - Taj es t. Troll zeskoczył na ziemię, wsuwając do Piecmakera nową wiązkę strzał. Vimes w ostatniej chwili odgadł jego zamiary. - Po prostu zastukajcie, sierżancie. -Już się robi, sir. Troll zapukał i wszedł. Gwar głosów ucichł nagle. Vimes usłyszał przez drzwi: - Diuk Ankh-Morpork wchodzi. Komuś się to nie podoba? Wystarczy powiedzieć słowo. A w tle cicho, śpiewnie brzęczał napięty Piecmaker. Vimes pomógł Sybil wysiąść z powozu. -Jak się czujesz? - zapytał. Uśmiechnęła się blado. - Obawiam się, że ten strój musi iść do czyszczenia... Uśmiechnęła się szerzej, kiedy zobaczyła jego minę. - Wiedziałam, że coś wymyślisz, Sam. Działałeś na zimno i powoli, a to zawsze oznacza, że niedługo zdarzy się coś strasznego. Nic bałam się. - Naprawdę? Boja myślałem, że się zes... zesztywnieję ze strachu. - Ale co się stało z panem Skimmerem? Pamiętam, że przeszukiwał swoją teczkę i przeklinał. - Podejrzewam, że Inigo Skimmer jest cały i zdrowy - odparł ponuro Vimes. -A to więcej, niż można powiedzieć o innych w jego pobliżu. W głównej sali zajazdu panowała cisza. Mężczyzna i kobieta, prawdopodobnie oberżysta i jego żona, stali nieruchomo za barem. Kilkunastu gości ustawiło się pod ścianami, trzymając ręce w górze. Z kilku przewróconych kufli ściekało piwo. - Wszystko normalnie. Spokój - zameldował Detrytus. Vimes uświadomił sobie, że wszyscy gapią się na niego. Spojrzał w dół: koszulę miał rozdartą, ubranie pokryte błotem i krwią, ociekał topniejącym śniegiem. W prawej ręce wciąż trzymał zapomnianą kuszę. - Drobne kłopoty na trasie - wyjaśnił. - Wiecie, jak to jest. Nikt się nie ruszył. - Na bogów, Detrytus, odłóż to diabelstwo, ale już! - Się robi, sir. Troll opuścił kuszę. Dwadzieścia osób znowu zaczęło oddychać. Chuda kobieta wyszła zza baru, skinęła Vimesowi głową, ostrożnie wyjęła mu z palców dłoń lady Sybil i wskazała szerokie drewniane schody. Ponure spojrzenie, jakie rzuciła Vimesowi, trochę go zdziwiło. Dopiero wtedy zauważył, że Sybil drży cała. Łzy ściekały jej po twarzy. - No bo, ehm, moja żona doznała wstrząsu - powiedział słabym głosem. - Kapralu Tyłeczek! - wrzasnął zaraz, by ukryć zmieszanie. Cudo stanęła w progu. - Idź z lady Sy... Urwał, słysząc coraz głośniejsze szepty. Jedna czy dwie osoby pokazywały Cudo palcami. Ktoś się roześmiał. Cudo stanęła ze spuszczoną głową. - Co jest? - syknął Vimes. - No... To ja, sir. Krasnoludzia moda z Ankh-Morpork jeszcze się tu nie przyjęła - wyjaśniła Cudo. - Spódnica? - Tak, sir. Vimes przyjrzał się twarzom gości. Wydawali się raczej zaszokowani niż poirytowani, chociaż w kącie dostrzegł dwa krasnoludy, które wyraźnie nie były zachwycone. - Idź z lady Sybil - powtórzył. - To chyba nie jest dobry po... - zaczęła Cudo. - Niech to bogowie! - krzyknął Vimes, nie mogąc się powstrzymać. Wszyscy zamilkli. Obszarpany, zakrwawiony szaleniec z kuszą potrafi przykuć uwagę publiczności. Zadrżał. Miał ochotę zwalić się do łóżka, ale przedtem miał ochotę na drinka. A nie mógł wypić. Nauczył się tego już dawno: jeden drink to o jeden za dużo. - No dobrze. Powiedz, o co chodzi. - Wszystkie krasnoludy są mężczyznami, sir - wyjaśniła Cudo. - Znaczy... tradycyjnie. Tak wszyscy tutaj myślą. - No to... stań za drzwiami albo... albo zamknij oczy czy co. Dobrze? Vimes ujął żonę pod brodę. - Dobrze się czujesz, kochanie? - Przepraszam, Sam, że cię zawiodłam - szepnęła. - To było takie okropne... Vimes, stworzony przez naturę jako jeden z tych mężczyzn, którzy nie są zdolni do pocałowania publicznie własnej żony, poklepał ją bezradnie po ramieniu. Myślała, że to ona go zawiodła. To było nie do zniesienia. - Zaraz będziesz... To znaczy Cudo zajmie się... Aja... załatwię sprawy i zaraz będę przy tobie - obiecał. - Przypuszczam, że dostaniemy dobrą sypialnię. Skinęła głową, wciąż nie podnosząc głowy. - No... idę zaczerpnąć świeżego powietrza - rzekł i wyszedł na zewnątrz. Śnieg na chwilę przestał padać. Chmury częściowo przesłoniły księżyc, powietrze pachniało mrozem. Jakaś postać zeskoczyła z dachu i zdumiała się, gdy Vimes odwrócił się błyskawicznie i przycisnął ją do ściany. Poprzez czerwoną mgłę Vimes rozpoznał oświetloną księżycem twarz Iniga Skimmera. - Może byś... - zaczął. - Proszę spojrzeć w dół, wasza łaskawość - przerwał mu Skimmer. - Mhm, mhm. Vimes zdał sobie sprawę z delikatnego kłucia ostrza noża nabrzuchu. - Spójrz jeszcze niżej - powiedział. Inigo spojrzał. I przełknął ślinę. Vimes także miał nóż. - Więc naprawdę nie jest pan dżentelmenem – stwierdził Skimmer. - Wystarczy, że zrobisz jeden nagły ruch, a też nie będziesz - odparł Vimes. -Jak się zdaje, osiągnęliśmy coś, co sierżant Colon uparcie nazywa „padem". - Zapewniam, że pana nie zabiję - oświadczył Inigo. - To wiem - odparł Vimes. - Ale czy spróbujesz? - Nie. Jestem tu, aby pana chronić, mhm, mhm. - Vetinari cię przysłał, co? - Wie pan, że nigdy nie zdradzamy tożsamości... - To prawda. Bardzo jesteście honorowi... -Vimes wypluł niemal to słowo. - Pod tym względem. Obaj rozluźnili się nieco. - Zostawił mnie pan samego, otoczonego przez wrogów - powiedział Inigo, ale bez specjalnych pretensji. - Czemu mam się przejmować losem bandy zbójów? - odparł Vimes. -Jesteś skrytobójcą. -Jak pan to odkrył? Mrnf? - Gliniarz patrzy, jak ludzie chodzą. Klatchianie mówią, że noga jest drugą twarzą człowieka. Wiedziałeś o tym? A ten twój urzędniczy krok „taki jestem nieszkodliwy", był za dobry, żeby w niego uwierzyć. - Chce pan powiedzieć, że tylko na podstawie mojego sposobu chodzenia... - Nie. Nie złapałeś pomarańczy. - Niech pan da spokój... - Naprawdę. Ludzie albo łapią, albo się uchylają. Ty widziałeś, że to nie zagrożenie. A kiedy wziąłem cię za ramię, wyczułem metal pod ubraniem. Potem wysłałem tylko sekara z twoim rysopisem. Puścił Iniga i ruszył do karety, odsłaniając plecy. Wyjął coś ze skrzyni, odwrócił się i pomachał. - Wiem, że to twoje - powiedział. - Przeszukałem twój bagaż. Jeśli kiedykolwiek złapię kogoś z czymś takim w Ankh-Morpork, zmienię jego życie w koszmar, jak to tylko glina potrafi. Czy to jasne? - Jeśli złapie pan kogoś z czymś takim w Ankh-Morpork, wasza łaskawość, i tak będzie miał szczęście, że Gildia Skrytobójców nie dorwała go pierwsza, mmf. Są na naszej liście sprzętu zakazanego w mieście. Ale teraz znaleźliśmy się bardzo daleko od Ankh-Morpork. Mmf, mmf. Vimes przez chwilę obracał przedmiot w dłoniach. Wyglądał mniej więcej jak młotek z długą rączką, a może dziwnie skonstruowana luneta. Zasadniczo jednak był sprężyną. Tym w końcu jest przecież kusza. - Paskudnie się je ładuje - powiedział. - Myślałem, że przepukliny dostanę, kiedy próbowałem napiąć to o skałę. Daje tylko jeden strzał. - Ale to strzał, którego nikt się nie spodziewa, mhm, mhm. Vimes przytaknął. Coś takiego można by ukryć nawet w nogawce spodni. Jednak myśl o tej energii zmagazynowanej tak blisko wymagałaby nerwów ze stali. I innych części ze stali również, jeśli się chwilę zastanowić. - To nie jest broń. To służy do zabijania ludzi - zauważył. -Jak większość broni - odparł Inigo. - Nie, wcale nie. Broń służy do tego, żeby nie trzeba było zabijać ludzi. Jest... żeby ją mieć. Żeby ją widzieli. Dla ostrzeżenia. Ale nie to. To służy do ukrycia gdzieś, a potem wyjęcia i zabijania ludzi w ciemności. A gdzie jest ta druga rzecz? - Wasza łaskawość...? - Nóż naręczny. Nie próbuj mnie oszukiwać. Inigo wzruszył ramionami. Wskutek tego ruchu coś srebrzystego wystrzeliło mu z rękawa; była to starannie ukształtowana klinga, wyściełana z jednej strony i ustawiająca się wzdłuż kantu dłoni. Coś szczęknęło pod marynarką. - Wielcy bogowie... - westchnął Vimes. - Czy ty wiesz, człowieku, ile razy już ktoś próbował mnie zamordować? - Tak, wasza łaskawość. Dziewięć razy. Gildia ustaliła honorarium za pana na sześćset tysięcy dolarów. Ostatnim razem, kiedy złożono nam propozycję, nie zgłosił się żaden z naszych członków. Mhm, mhm. -Ha! - A przy okazji... i całkiem nieoficjalnie, ma się rozumieć, bylibyśmy wdzięczni za informację co do położenia ciała szacownego Eustace'a Bassingly-Gore'a, mhm, mhm. Vimes poskrobał się po nosie. - To był ten, który próbował zatruć mój krem do golenia? - Tak, wasza łaskawość. - No cóż, jeśli jego ciało nie było wyjątkowo sprawnym pływakiem, to wciąż znajduje się na statku płynącym do Ghatu szlakiem wokół Przylądka Terroru. Zapłaciłem kapitanowi tysiąc dolarów, żeby nie zdejmował mu łańcuchów przed Zambingo. To zagwarantuje mu przyjemny spacer do domu przez dżungle Klatchu i jestem przekonany, że znajomość rzadkich trucizn bardzo mu się tam przyda, choć może nie aż tak bardzo, jak wiedza o odtrutkach. - Tysiąc dolarów! - Miał przy sobie tysiąc dwieście dolarów. Resztę wpłaciłem jako darowiznę dla Słonecznego Schroniska dla Chorych Smoków. Przy okazji, mam pokwitowanie. Wiem, że wy tam bardzo dbacie o pokwitowania. - Ukradł pan jego pieniądze? Mhm, mhm. Vimes odetchnął głęboko. Jego głos, kiedy już zabrzmiał, był całkowicie, absolutnie spokojny. - Nie miałem ochoty tracić własnych. A on właśnie próbował mnie zabić. Pomyśl o tym jak o inwestycji w jego zdrowie. Oczywiście jeśli w odpowiednim czasie zechce się ze mną spotkać, dopilnuję, żeby dostał, co mu się należy. -Jestem... zdumiony, wasza łaskawość. Mhm, mhm. Bassingly--Gore był wyjątkowo kompetentnym szermierzem. - Naprawdę? Zwykle nie czekam, żeby przekonać się o takich rzeczach. Inigo rzucił mu ten swój wąski uśmieszek. - A dwa miesiące temu sir Richarda Liddeleya znaleziono przywiązanego do fontanny na placu Sator, pomalowanego na różowo i z flagą wetkniętą w... - Byłem w wielkodusznym nastroju - odparł Vimes. - Przykro mi, nie bawię się w wasze gry. - Skrytobójstwo nie jest grą, wasza łaskawość. - Chodzi mi o sposób, w jaki wy gracie. - Muszą obowiązywać jakieś reguły. Inaczej zapanowałaby anarchia. Mhm, mhm. Pan ma swój kodeks, a my swój. - I wysłali cię tutaj, żebyś mnie ochraniał? - Mam też inne umiejętności, ale... tak. - A czemu sądzisz, że będziesz mi potrzebny? - No cóż, wasza łaskawość, oni tu nie uznają żadnych reguł. - Przez większą część swojego życia mam do czynienia z ludźmi, którzy nie uznają żadnych reguł. - Tak, oczywiście. Ale kiedy ich pan zabija, nie wstają z martwych. - Nigdy nikogo nie zabiłem! - oburzył się Vimes. - Strzelił pan temu bandycie w krtań. - Celowałem w ramię. - Rzeczywiście, trochę znosi w lewo — przyznał Inigo. - Chciał pan powiedzieć, że nigdy nie próbował pan nikogo zabić. Ja natomiast owszem. A tutaj wahanie może nie być dopuszczalną opcją. Mmf. - Nie wahałem się! Inigo westchnął. - W gildii, wasza łaskawość, unikamy... teatralności. - Teatralności? - Ta zabawa z cygarem... - Chodzi ci o ten moment, kiedy zamknąłem oczy, a oni musieli patrzeć na płomień w ciemności? - Ach... - Inigo zawahał się. - Ale mogli pana wtedy zastrzelić. - Nie. Nie stanowiłem zagrożenia. No i słyszałeś jego głos. Ja często takie słyszę. Taki człowiek nie zastrzeli nikogo za szybko, żeby sobie nie psuć zabaw)'. Mogę założyć, że nie masz na mnie kontraktu? - To prawda. - I możesz to przysiąc? j - Na mój honor skrytobójcy. - No tak - mruknął Vimes. - W tym miejscu pojawia się pewien kłopot. Poza tym, nie wiem, jak to ująć, Inigo, ale nie zachowujesz się jak typowy skrytobójca. Lord taki, sir owaki... Gildia to szkoła dla dżentelmenów, ale ty... a bogowie świadkami, że nie chcę cię tym urazić... właściwie nim nie jesteś. Inigo musnął palcem czoło. - Stypendysta, drogi panie. Na bogów, to się zgadza, pomyślał Vimes. Takich przeciętnych zabójców amatorów można znaleźć na każdej ulicy. Zwykle to pomyleńcy, pijacy albo jakaś biedna kobieta, która miała ciężki dzień, a mąż podniósł na nią rękę o jeden raz za wiele i nagle dwadzieścia lat frustracji musiało się uwolnić. Zabicie kogoś obcego bez złości czy satysfakcji innej niż duma fachowca z dobrze wykonanej pracy to umiejętność tak rzadka, że armie poświęcają długie miesiące, by wpoić ją młodym żołnierzom. Ludzie zwykle cofną się przed zamordowaniem kogoś, komu nie zostali przedstawieni. Gildia musiała mieć jednego czy dwóch ludzi takich jak Inigo. Czy jakiś filozoficzny drań nie stwierdził kiedyś, że rządy potrzebują też rzeźników, nie tylko pasterzy? Vimes wskazał małą kuszę. - No dobrze, zabierz to - powiedział. - Ale możesz wszystkim przekazać, że jeśli kiedykolwiek zobaczę coś takiego na ulicy, wepchnę właścicielowi tam, gdzie słońce nie dochodzi. - Ach... To takie zabawnie nazwane miejsce w Lancre, prawda? Jakieś pięćdziesiąt mil stąd, o ile pamiętam, Mhm, mhm. - Możesz być pewien, że potrafię znaleźć skrót. Gaspode raz jeszcze dmuchnął Marchewie w ucho. - Pora się ofudzić - zawarczał. Marchewa otworzył oczy, zamrugał, by strącić śnieg z rzęs, po czym spróbował się ruszyć. - Leż spokojnie, dofra? - poradził mu Gaspode. -Jeśli ma ci to pomóc, myśl o nich jako o fardzo ciężkiej pierzynie. Marchewa szarpnął się słabo. Leżące na nim wilki zmieniły nieco pozycje. - Ogrzewają cię - tłumaczył Gaspode, uśmiechając się nerwowo. -Wilcza kołdra, rozumiesz? Oczywiście, przez jakiś czas fędziesz trochę cuchnął, ale lepiej się drapać, niż nie żyć. Pracowicie zaczął drapać się w ucho tylną łapą. Jeden z wilków warknął na niego. - Przepraszam. Zaraz fędzie żarcie. -Jedzenie? - wymruczał Marchewa. W polu jego widzenia pojawiła się Angua ubrana w skórzaną koszulę i nogawice. Stanęła i spojrzała na niego z góry, opierając ręce na biodrach. Ku zdumieniu Gaspode'a Marchewa zdołał trochę się unieść na łokciach, zrzucając kilka wilków. - Ty nas tropiłaś? - zapytał. - Nie, to one - odparła Angua. - Uważały, że jesteś kompletnym durniem. Słyszałam to z wyciem. I miały rację. Od trzech dni nic nie jadłeś! A tutaj zima nie rzuca kilku aluzji przez miesiąc, ale pojawia się w ciągu jednej nocy! Dlaczego byłeś taki głupi? Gaspode rozejrzał się po polance. Angua ponownie rozpaliła ognisko. Gaspode nigdy by nie uwierzył, gdyby nie widział tego na własne oczy, ale prawdziwe wilki ściągały dla niej prawdziwe drewno. Później jeden pojawił się z małym jelonkiem, tłustym jeszcze po jesieni. Teraz Gaspode ślinił się, czując zapach pieczystego. Coś bardzo ludzkiego i skomplikowanego zachodziło pomiędzy Marchewą i Anguą. Brzmiało to jak kłótnia, ale nie pachniało kłótnią. Poza tym ostatnie wydarzenia nabrały dla Gaspode'a oczywistego sensu. Samica uciekała, a samiec ją ścigał. Tak to się działo. Zwykle było to około dwudziestu samców w dowolnych rozmiarach, ale oczywiście - Gaspode był skłonny to przyznać - u ludzi sprawy wyglądają trochę inaczej. Całkiem niedługo Marchewa zauważy tego wielkiego samca siedzącego przy ogniu. A wtedy poleci sierść. Ludzie... Gaspode nie był pewien własnego pochodzenia. Miał w sobie trochę teriera, szczyptę spaniela, prawdopodobnie czyjąś nogę i bardzo dużo kundla. Ale przyjmował jako element wiary, że w każdym psie tkwi odrobina wilka i ta jego odrobina pilnie starała się przekazać wiadomość, że wilk przy ogniu należy do takich, na które nawet nie patrzy się wprost. Nie chodzi o to, że był w widoczny sposób zły. Nie musiał. Nawet siedząc nieruchomo, emanował aurę kompetentnej siły. Gaspode był jeśli nie zwycięzcą, to w każdym razie ocalałym z licznych ulicznych starć. Jako taki nie stanąłby przeciw temu wilkowi, choćby miał za sobą wsparcie kilku lwów człowieka z toporem. Dlatego przysunął się teraz do wilczycy, która z wyższością wpatrywała się w płomienie. - Hej, suczko... - O tzo chodzi? Gaspode przemyśla! swoją strategię. - Cześć, lisiczko... ehm... wilcza pani - spróbował. Pewne obniżenie temperatury sugerowało, że to podejście również nie było udane. - Witam, panienko - rzucił z nadzieją. Pysk skierował się w jego stronę. Zmrużyła oczy. - Tzojest s tobą? Lód osypywał się z każdej sylaby. - Gaspode, tak mam na imię - szczeknął Gaspode z obłąkańczą wesołością. -Jestem psem. To taki rodzaj wilka, mniej więcej. No to jak się nazywasz? - Ić sopie. - Nie chciałem urazić, ale słyszałem, że wilki łączą się na całe życie? -I tzo? - Też bym tak chciał. Gaspode zamarł, kiedy wilcze szczęki kłapnęły o cal od jego nosa. - Tam, skat pochocę, sjatamy takich jak ty - oświadczyła. - Rozumiem, całkowicie rozumiem - mruczał Gaspode, wycofując się ostrożnie. - Co jest? Próbujesz zachowywać się przyjaźnie, a oni tak cię traktują... Bliżej ogniska ludzie też komplikowali sobie życie. Gaspode przekradł się do tyłu i położył. - Mogłaś mi powiedzieć - mówił Marchewa. - To by za długo trwało. Zawsze chcesz wszystko zrozumieć. Zresztą to nie twoja sprawa. Chodzi o rodzinę. Marchewa skinął w stronę wilka. - To jakiś krewniak? - zapytał. - Nie. To... przyjaciel. Gaspode zastrzygł uszami. Uups, pomyślał. - Jest bardzo duży jak na wilka - zauważył Marchewa, jakby rejestrował nową informację. -Jest bardzo dużym wilkiem. - Angua wzruszyła ramionami. -Jeszcze jeden wilkołak? - Nie. - Zwykły wilk? - Tak - odparła sarkastycznie. - Zwykły... - A na imię ma...? - Nie będzie protestował przeciwko nazywaniu go Gavinem. - Gavin? - Kiedyś zjadł kogoś imieniem Gavin. -Jak to? Całego? - Oczywiście, że nie. Tylko tyle, by mieć pewność, że nie będzie już zastawiał sideł na wilki. - Angua uśmiechnęła się. - Gavin jest dość niezwykły. Marchewa spojrzał na wilka i uśmiechnął się. Podniósł kawałek drewna i rzucił lekko w jego stronę. Wilk złapał drewno w powietrzu, jak pies. -Jestem pewien, że się zaprzyjaźnimy - powiedział Marchewa. Angua westchnęła. - Czekaj... Gaspode, ukryty obserwator, patrzył, jak Gavin, nie odwracając wzroku od Marchewy, bardzo powoli rozgryzł drewno na połowy. - Marchewa... - odezwała się słodko Angua. - Nie rób tego więcej. Gavin nie należy nawet do tego samego klanu co te wilki, a przejął stado i nikt nawet nie pisnął. On nie jest psem, Marchewa. Jest zabójcą. Och, nie patrz tak. Nie chodzi mi o to, że napada na zabłąkane dzieci albo pożera jakąś babcię. Ale jeśli uzna, że człowiek powinien zginąć, to ten człowiek jest martwy. Zawsze, ale to zawsze będzie walczył. Pod tym względem jest bardzo nieskomplikowany. - To stary przyjaciel? - zapytał Marchewa. -Tak. - Przyjaciel... - Tak. - Angua przewróciła oczami. I zaczęła opowiadać, śpiewnie, choć z sarkazmem. - Pewnego dnia byłam w lesie i wpadłam do starego wilczego dołu ukrytego pod śniegiem. Jakieś wilki mnie znalazły i pewnie by zabiły, ale zjawił się Gavin i je odstraszył. Nie pytaj dlaczego. Ludzie robią czasem takie rzeczy. Wilki też. Koniec historii. - Gaspode twierdzi, że wilki i wilkołaki nie żyją w zgodzie - tłumaczył cierpliwie Marchewa. - Ma rację. Gdyby nie było tu Gavina, rozszarpałyby mnie na strzępy. Mogę wyglądać jak wilk, ale nie jestem wilkiem. Jestem wilkołakiem! Nie jestem też człowiekiem. Jestem wilkołakiem! Rozumiesz? Słyszałeś, jakie ludzie rzucają czasem uwagi? No więc wilki nie rzucają uwag, tylko rzucają się do gardła. Mają doskonale rozwinięty zmysł węchu. Nie da się go oszukać. Mogę udawać człowie-ka, ale nie mogę udawać wilka. - Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem. No wiesz, uznawałem po prostu, że wilki i wilkołaki... - Tak już jest - westchnęła Angua. - Mówiłaś, że to sprawa rodzinna - powiedział Marchewa, jakby w myślach odkreślał kolejne punkty. - Chodzi mi o to, że to osobiste. Gavin dotarł do samego Ankh--Morpork, żeby mnie ostrzec. Sypiał nawet za dnia na wozach z drewnem, żeby cały czas posuwać się naprzód. Wiesz, jakiego to wymaga opanowania? Ta sprawa nie ma nic wspólnego ze Strażą Miejską. Nic wspólnego z tobą. Marchewa się rozejrzał. Znowu padał śnieg, który zmieniał się w deszcz nad ogniskiem. - Ale teraz tu jestem. - Odejdź. Proszę. Sama to załatwię. - I wtedy wrócisz do Ankh-Morpork? Potem? - Ja... - Zawahała się. - Myślę, że jednak zostanę - uznał Marchewa. - Przecież miasto cię potrzebuje! Wiesz dobrze. Vimes na tobie... - Złożyłem rezygnację. Przez moment Gaspode miał wrażenie, że słyszy każdy spadający na ziemię płatek śniegu. - Nie mówisz poważnie... - Owszem. - A co na to Kamienna Gęba? - No... nic. Wyjechał wcześniej do Uberwaldu. - Vimes jedzie do Uberwaldu? - Tak. Na koronację. - Dał się w to wmieszać? - spytała Angua. - Wmieszać w co? - Och, moja rodzina zachowuje się... głupio. Nie jestem całkiem pewna, czy wiem o wszystkim, ale kiedy wilkołaki zaczynają sprawiać kłopoty, zawsze na tym cierpią prawdziwe wilki. Ludzie zabijają wszystko, co ma futro. - Przez chwilę Angua wpatrywała się w ogień, po czym spytała z wymuszoną wesołością: - No więc kto teraz dowodzi? - Nie wiem. Fred Colon jest najstarszy stażem. - No tak. To jego koszmar. - Zawahała się. - Naprawdę odszedłeś? -Tak. -Aha. Gaspode znowu słuchał płatków śniegu. - Cóż, sami teraz daleko nie zajdziecie. - Angua wstała. - Odpocznij jeszcze przez godzinę. Potem ruszamy przez gęsty las. Tam nie ma tyle śniegu. Został jeszcze spory teren do pokonania. Mam nadzieję, że nadążycie. Następnego ranka przy śniadaniu Vimes zauważył, że inni goście starają się od niego odsuwać, wręcz trzymają się pod ścianami. - Ci, którzy wyszli na poszukiwania, wrócili koło północy, sir - powiedziała cicho Cudo. - Złapali kogoś? - No... w pewnym sensie, sir. Znaleźli siedem ciał. - Siedem? - Sądzą, że niektórzy mogli się wymknąć ścieżką między skałami. -Ale siedem? Detrytus załatwił jednego i... ja jednego, paru było rannych, a Inigo dorwał... jednego... - Vimes zamilkł. Spojrzał na Iniga Skimmera, który siedział po drugiej stronie sali, przy zatłoczonym wspólnym stole. Miejsca obok Vimesa i lady Sybil były puste; Sybil tłumaczyła to szacunkiem. Mały człowieczek jadł zupę we własnym małym, uporządkowanym świecie, pomiędzy machającymi rękami i natrętnymi łokciami. Wsunął sobie nawet serwetkę pod brodę. - Byli... bardzo martwi, sir - szepnęła Cudo. - To było... interesujące - oświadczyła Sybil, delikatnie ocierając wargi serwetką. - Nigdy jeszcze nie jadłam na śniadanie zupy z kiełbasą. Jak się nazywa, Cudo? - Fettsuppe, pani - odparła Cudo. - To znaczy „tłusta zupa". Jesteśmy już blisko pokładów tłuszczowych Schmaltzbergu i... no, jest pożywna i chroni przed zimnem. - To ciekawe. Lady Sybil zerknęła na męża. Nie odrywał wzroku od Iniga. Drzwi się otworzyły i schylając się nisko, wszedł Detrytus. Otrzepał śnieg z rąk. - Nie jest tak źle - oświadczył. - Mówią, że warto by było ruszyć wcześnie, sir. - Na pewno - zgodził się Vimes. Nie chcą, pomyślał, żeby ktoś taki jak ja kręcił się w pobliżu. Trudno przewidzieć, kto zginie następny. Kilka twarzy, które mgliście pamiętał z wczorajszej nocy, teraz było nieobecnych. Zapewne jacyś podróżni wyruszyli jeszcze wcześniej, co oznaczało, że wieści prawdopodobnie go wyprzedzą. Wtoczył się do środka, cały we krwi i w błocie, z kuszą w ręku, i wiecie co, kiedy poszli tam sprawdzić, znaleźli siedmiu zabitych. Zanim taka historia pokona dziesięć mil, dołożą mu jeszcze topór, a zabitych będzie trzydziestu. I pies. Znakomicie rozpoczął swoją dyplomatyczną karierę, nie ma co... Kiedy podeszli do karety, zauważył małą strzałkę wbitą w słupek drzwi. Była metalowa, z metalowymi piórami. Budziła wrażenie szybkość i, jakby przy dotknięciu miała sparzyć palec. Przeszedł na tył powozu. W drewnie tkwiła kolejna, o wiele większa strzała. - Próbowali was jeszcze dopaść na podjeździe - odezwał się za nim Inigo. - Zabiłeś ich. - Niektórzy uciekli. - Jestem zaskoczony. - Mam tylko dwie ręce, wasza łaskawość. Vimes obejrzał się na szyld gospody. Na desce wymalowano nierówno czerwoną głowę razem z kłami i trąbą. - To oberża Pod Piątym Elefantem - wyjaśnił Inigo. - Wasza łaskawość zostawił za sobą prawo, kiedy minęliśmy Lancre. Tutaj są obyczaje. Zatrzymasz to, co zdołasz. Twoje jest to, o co walczysz. Przetrwa najsilniejszy. - W Ankh-Morpork też często rządzi bezprawie, panie Skimmer. - Ankh-Morpork ma wiele praw. Tylko ludzie ich nie przestrzegają. A to, wasza łaskawość, całkiem inna miska tłuszczu. Mhm, mmf. Ruszyli w konwoju. Detrytus usiadł na dachu pierwszego powozu, któremu brakowało drzwiczek i większej części burty. Otaczał ich krajobraz biały i równy - gładki obszar pokryty śniegiem. Po chwili minęli wieżę sekarową. Ślady ognia z boku kamiennej podstawy sugerowały, że ktoś uznał, iż brak wieści to dobre wieści. Ale przesłony semaforów stukały i połyskiwały w słońcu. - Cały świat patrzy - mruknął Vimes. - Ale nigdy się nie przejmował - odparł Skimmer. - Aż do teraz. A teraz chce zedrzeć czubek tej krainy i zabrać to, co pod spodem, mmf, mmhm. Aha, pomyślał Vimes, nasz morderczy urzędnik ma więcej niż jedną emocję. - Ankh-Morpork zawsze próbowało utrzymywać dobre stosunki z innymi krajami - oświadczyła Sybil. - No, w każdym razie ostatnio. - Nie wydaje mi się, żebyśmy tak naprawdę próbowali, moja droga - sprzeciwił się Vimes. - Po prostu odkryliśmy, że... Dlaczego stajemy? - Zsunął szybę okna. - Co się dzieje, sierżancie? - Czekam na te krasnoludy, sir! - zawołał troll. Kilkaset krasnoludów czwórkami truchtało ku nim po białej równinie. Była w nich, jak zauważył Vimes, jakaś determinacja. - Detrytus! - Tak, sir? - Postaraj się nie wyglądać zbyt trollowato, dobrze? - Staram się jak demony, sir! Kolumna zrównała się z nimi, zanim ktoś rzucił komendę i krasnoludy się zatrzymały. Jeden odłączył się od pozostałych i podszedł do karety. - Ta grdzk ?.'- huknął. - Czy wasza łaskawość życzy sobie, żebym się tym zajął? - spytał Inigo. - To ja jestem tym piekielnym ambasadorem. - Vimes wysiadł z powozu. - Dzień dobry, krasnoludzie [sugerujące złoczyńcę], jestem Nadzorca Vimes z Warty. Lady Sybil usłyszała cichy jęk Skimmera. - Kr z? Gr'dazakyad? - Zaraz, chwileczkę, to znam.,. Jestem pewien, że jesteś krasnoludem bez przekonań. Wstrząśnijmy nasz interes, krasnoludzie [sugerujące złoczyńcę]. - Tak, to mniej więcej załatwi sprawę, moim zdaniem - uznał Inigo. - Mmf, mmhm. Główny krasnolud poczerwieniał na tych regionach twarzy, które były widoczne pod zarostem. Reszta oddziału przyglądała się karecie ze wzmożonym zainteresowaniem. Dowódca odetchnął głęboko. - D 'kraha ? Z powozu wyskoczyła Cudo. Jej skórzana spódnica trzepotała na wietrze. Jak jeden krasnolud, cała kolumna odwróciła głowy w jej stronę. Przywódca wytrzeszczył oczy. - B 'dan ? K'raa! D 'kraga „ha'ak "! Vimes dostrzegł wyraz, jaki pojawił się na małej, okrągłej twarzy Cudo. Nad nimi stuknęło głośno, kiedy Detrytus oparł naładowanego Piecmakera o krawędź dachu. - Znam to słowo, co on je do niej powiedział - oznajmił światu. - Ono nie jest dobre, to słowo. Nie chcę znowu tego słowa słyszeć. - Wszystko to bardzo przyjemne, mmf, mmhm - rzekł Inigo, wysiadając. - A teraz jeśli wszyscy trochę się odprężą, może uda nam się ujść stąd z życiem, mmf. Vimes wyciągnął rękę i ostrożnie odepchnął koniec kuszy De-trytusa w mniej groźnym kierunku. Inigo Skimmer mówił bardzo szybko w czymś, co Vimesowi wydawało się perfekcyjnym krasnoludzim, chociaż był pewien, że od czasu do czasu słyszy też pojedyncze „mmf. Inigo otworzył skórzaną teczkę i wyjął kilka dokumen-tów zaopatrzonych w wielkie woskowe pieczęcie. Zostały zbadane z wyraźną podejrzliwością. Krasnolud wskazał na Cudo i Detrytusa. Inigo niecierpliwie machnął ręką, co stanowi uniwersalny sygnał pominięcia czegoś, co nie jest warte uwagi. Przestudiowano kolejne dokumenty. W końcu, uniwersalną mową ciała wyrażając „Mógłbym wam zrobić coś złego, ale w tej chwili za dużo z tym kłopotów", krasnolud skinął do Iniga ręką, a Vimesowi rzucił spojrzenie sugerujące, że wbrew wszelkim fizycznym dowodom jest niższy od niego. Po czym odmaszerował do swojego oddziału. Padł krótki rozkaz. Krasnoludy ruszyły dalej, opuszczając trakt i zmierzając w stronę lasu. - No, ta sprawa wydaje się załatwiona - stwierdził Inigo, wracając do karety. - Panna Tyłeczek była nieco drażliwą kwestią, ale krasnolud czuje respekt dla bardzo skomplikowanych dokumentów. Coś się dzieje. Nie powiedział co. Chciał przeszukać powóz. - Do demona z tym. Po co? - Kto wie? Przekonałem go, że mamy immunitet dyplomatyczny. - A co mu powiedziałeś o mnie? - Próbowałem mu wmówić, że jest wasza łaskawość przeklętym idiotą. Mmf, mmhm. - Doprawdy? - Vimes słyszał, jak lady Sybil stara się stłumić śmiech. - To było niezbędne, proszę mi wierzyć. Uliczny krasnoludzi to nie jest dobry pomysł. Ale kiedy podkreśliłem, że wasza łaskawość jest arystokratą, on... - Nie jestem żadnym... No, w każdym razie naprawdę nie... - Owszem, wasza łaskawość. Ale jeśli zechcesz wysłuchać mojej rady, to duża część dyplomacji polega na udawaniu kogoś o wiele głupszego, niż się jest. Wasza łaskawość dobrze zaczął. A teraz lepiej ruszajmy, mmhm. - Cieszę się, Inigo, że nie jesteś już taki uniżony - rzekł Vimes, kiedy jechali już dalej. - Po prostu lepiej już poznałem waszą łaskawość. Gaspode miał dość chaotyczne wspomnienia z pozostałej części nocy. Stado sunęło szybko i wkrótce zauważył, że większość wilków biegnie przed Marchewą, by udeptywać śnieg. Dla Gaspode'a nie był dostatecznie udeptany. W końcu któryś z wilków złapał go za skórę na karku i poniósł w pysku, wygłaszając stłumione komentarze na temat paskudnego smaku. Po jakimś czasie śnieg przestał padać, a zza chmur wysunął się skrawek księżyca. Wszędzie wokół, blisko i daleko, słychać było wycie. Od czasu do czasu stado zatrzymywało się na polance czy na pokrytym świeżą bielą szczycie wzgórza, by się włączyć do chóru. Gaspode podkuśtykał do Angui. Wokół słyszał przeciągłe głosy. - Po co to? - zapytał. - Polityka - wyjaśniła. - Negocjacje. Przechodzimy przez cudze terytoria. Gaspode zerknął na Gavina. Wilk nie przyłączył się do wycia, ale usiadł nieco na uboczu, po królewsku dzieląc swą uwagę między Marchewę i stado. - On musi pytać o zgodę? - zdziwił się. - Musi się upewnić, że mnie przepuszczą. - Aha. To dla niego kłopot? - Nie taki, przez który nie mógłby się przegryźć. - Rozumiem. Ehm... Czy wycie wspomina też o mnie? - Mały, okropny, cuchnący pies. - Tak, zgadza się. Po kilku minutach ruszyli dalej po długim, ośnieżonym zboczu, w blasku księżyca, ku ścianie lasu. Gaspode zauważył cienie sunące szybko w ich stronę po śnieżnej płaszczyźnie. Przez chwilę otaczały go dwa stada, stare i nowe, a potem ich oryginalna eskorta się wycofała. Czyli mamy teraz nową kompanię honorową, pomyślał, biegnąc między ścianami niewyraźnych szarych łap. Wilki, których jeszcze nie poznaliśmy. Mam tylko nadzieję, że wycie dodało „nie jest smaczny". Nagle Marchewa runął w śnieg i chwila minęła, nim uniósł głowę. Wilki krążyły niepewnie wokół niego, oglądając się na Gavina. Gaspode dogonił Marchewę, skacząc niezgrabnie po śniegu. - Dofrze się czujesz? - Trudno... biec... - Nie chciałfym, no wiesz, martwić cię alfo co - pisnął Gaspode. - Ale prawdę mówiąc, nie jesteśmy tu wśród przyjaciół. Rozumiesz, co mam na myśli? Nasz Gavin nigdzie nie dostałfy nagrody dla wilka z najfardziej merdającym ogonem. - Kiedy on ostatni raz spał? - spytała Angua, przeciskając się między wilkami. - Właściwie to nie wiem. Ostatnie parę dni podróżowaliśmy dość szyfko. - Bez snu, bez jedzenia, bez odpowiedniego ubrania - warknęła. - Idiota! Wśród wilków otaczających Gavina rozległy się skowyty i warknięcia. Gaspode usiadł przy głowie Marchewy i patrzył, jak Angua... dyskutuje. Nie znał czystego wilczego, poza tym gesty i mowa ciała odgrywały tu dużo większą rolę niż w psim. Ale nie musiał być wybitnie inteligentny, by zrozumieć, że sprawy nie układają się dobrze. W atmosferze wyraźnie dawało się wyczuć Atmosferę. I Gaspode domyślał się, że gdyby sytuacja pogorszyła się szybko, pewien mały pies miałby szansę przetrwania jak czekoladowy czajnik na bardzo gorącym piecu. Skowyty i warknięcia trwały dość długo. Jeden z wilków - Gaspode nazwał go w myślach Niezdarą - nie był zadowolony. Wyglądało, jakby pewna grupa innych się z nim zgadzała. Jeden wyszczerzył nawet zęby na Anguę. Wtedy wstał Gavin. Strzepnął śnieg z futra, rozejrzał się obojętnie i podszedł do Niezdary. Gaspode czuł, że cała sierść na jego ciele staje dęba. Inne wilki cofnęły się i przysiadły. Gavin nie zwracał na nie uwagi. Kiedy znalazł się o kilka stóp od Niezdary, przechylił głowę na bok. - Hrurrrm? - powiedział. Był to niemal przyjemny dźwięk. Ale w głębi, w kościach Gaspode'a, rozbudził rezonans echa mówiącego: W tym miejscu możemy wybrać jedno z dwóch rozwiązań. Jedno jest łatwe i jest ono bardzo łatwe. Nigdy się nie dowiesz, jakie jest to trudne. Niezdara przez moment utrzymywał kontakt wzrokowy, po czym spuścił pysk. Gavin zawarczał coś. Pół tuzina wilków pod przewodnictwem Angui pobiegło do lasu. Wróciły po dwudziestu minutach. Angua znów była człowiekiem - a przynajmniej, poprawił się Gaspode, miała ludzką postać. Natomiast wilki były zaprzężone do dużych psich sań. - Wypożyczyliśmy je od pewnego człowieka z wioski za wzgórzem - wyjaśniła, kiedy sanie zahamowały obok Marchewy. - Miło z jego strony - stwierdził Gaspode, postanawiając nie drążyć dalej tego tematu. -Ale muszę wyznać, że zaskoczył mnie widok wilków w uprzęży. - No, to było to łatwe rozwiązanie — odparła Angua. Dziwne, dumał Gaspode, leżąc na saniach obok drzemiącego Marchewy. Tak go to interesowało, kiedy Tyłek opowiadał o wyciu i jak można w ten sposób przesyłać wiadomości aż do gór. Gdybym byt podejrzliwym psem, zastanawiałbym się, czy wiedział, że ona wróci po niego, jeśli naprawdę będzie miał kłopoty, jeśli postawi wszystko na jedną kartę... Wysunął głowę spod koca. Śnieg sypnął mu w oczy. Obok sań, ledwie kilka stóp od Marchewy, lśniąc srebrzyście w świetle księżyca, biegł Gavin. To właśnie ja, pomyślał Gaspode, tkwiący między wilkami i ludźmi. Psie życie... To jest życie, myślał pełniący obowiązki kapitana Colon. Papiery nie przychodziły już prawie wcale, a z wielkim wysiłkiem udało mu się nadrobić zaległości. Było też o wiele ciszej. Kiedy Vimes tu siedział - a Fred Colon odkrył nagle, że wymawia w myślach słowo „Vimes", nie poprzedzając go przedrostkiem „pan" -w głównej sali panował taki hałas i ruch, że człowiek ledwie słyszał własne słowa. Bardzo nieefektywne, nie da się ukryć. Jak w takich warunkach pracować? Znowu przeliczył kostki cukru. Dwadzieścia dziewięć. Ale dwie wrzucił sobie do herbaty, czyli się zgadza. Surowość dawała efekty. Podszedł do drzwi i uchylił je odrobinę, żeby zajrzeć do biura. Zadziwiające, jak łatwo dawali się czasem w ten sposób przyłapać. Spokój. I porządek. Wszystkie biurka puste. O wiele lepiej to wygląda niż ten bałagan, który tu mieli przedtem. Wrócił do biurka i policzył kostki cukru. Było dwadzieścia siedem. Aha! Ktoś usiłował doprowadzić go do obłędu. Ale tę grę mogą prowadzić obie strony. Znowu przeliczył. Było dwadzieścia sześć. Ktoś zapukał do drzwi. Co spowodowało, że kostki cukru odskoczyły do środka, a Colon podskoczył z tryumfalną złośliwością. - Aha! Chcieliście się tu włamać, co? Och... Przyczyną tego „och" był pukający - funkcjonariusz Dorfl, golem. Był wyższy niż futryna i tak silny, że mógłby trolla rozedrzeć na kawałki, czego jednak nigdy nie robił, gdyż był również osobnikiem głęboko moralnym. Jednak nawet Colon nie miał ochoty na kłótnię z kimś, kto ma płomienne czerwone otwory zamiast oczu. Zwykłe golemy nie mogły krzywdzić ludzi, ponieważ miały w głowach magiczne słowa, które im tego zabraniały. Dorfl nie miał takich słów, ale nie krzywdził ludzi, ponieważ uznał, że nie byłoby j to moralne. Co pozostawiało niepokojącą możliwość, że przy dostatecznej prowokacji może przemyśleć tę kwestię ponownie. Obok golema stanął funkcjonariusz Shoe i zasalutował sprężyście. - Przyszliśmy po listę wypłat, sir - oznajmił. - Co takiego? - Listę wypłat, sir. Za ten miesiąc, sir. Potem zaniesiemy ją do pałacu Patrycjusza i przyniesiemy wypłaty, sir. - Nic o tym nie wiem! - Położyłem ją wczoraj na pańskim biurku, sir. Podpisaną przez lorda Vetinariego, sir. Colon nie zdołał ukryć błysku przerażenia w oczach. Czarny popiół wysypywał się już z kominka. Shoe podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. - Nic takiego nie widziałem - zapewnił Colon. Kolory spłynęły z jego twarzy jak z wyssanego loda. -Ja widziałem z całą pewnością, sir - odparł funkcjonariusz Shoe. - Nie mógłbym zapomnieć o czymś takim. Pamiętam dokładnie, jak powiedziałem do funkcjonariusza Wizytuja: „Kocioł, zaniosę teraz...". - Widzicie chyba, że jestem zajęty! - przerwał mu Colon. - Niech się tym zajmie któryś z sierżantów! - Nie pozostał już żaden sierżant oprócz sierżanta Flinta, sir! A on przez cały czas tylko chodzi i pyta wszystkich, co powinien robić. Zresztą listę musi podpisać oficer. Colon wstał, opierając pięści o blat. - Aha, a więc „muszę", tak?! - wrzasnął. - Co za bezczelność, nie ma co! „Muszę"? Większość z was ma szczęście, że w ogóle znalazła jakąś pracę! Banda zombi, wariatów, ozdób trawnikowych i kamulców! Potąd mam was wszystkich! Shoe odsunął się poza zasięg śliny. - W tej sytuacji obawiam się, że muszę zgłosić tę sprawę w Gildii Strażników, sir – poinformował. - Gildia Strażników? Ha! A od kiedy niby istnieje Gildia Strażników? - Nie wiem. A która godzina? - zapytał kapral Nobbs, wsuwając się do gabinetu. - Chyba już co najmniej parę godzin. Witam, kapitanie. - Co ty tu robisz, Nobby? - Dla pana jestem panem Nobbsem, kapitanie. A skoro już pan pyta, to także przewodniczącym Gildii Strażników. - Nie ma czegoś takiego! -Jest, zgodnie z prawem, kapitanie. Zarejestrowana w pałacu i w ogóle. Zadziwiające, jak ludzie chętnie się zapisywali. - Wyją! brudny notes. - Chciałem omówić kilka spraw, jeśli ma pan chwilę, kapitanie. Właściwie to mówię „kilka", ale... - Nie będę tego znosił! - ryknął fioletowy na twarzy Colon. - To zdrada stanu! Jesteście wszyscy zwolnieni! Wszyscy... - Wszyscy przystąpiliśmy do strajku - przerwał mu spokojnie Nobby. - Nie możecie strajkować, kiedy akurat wyrzucam was z pracy! - Komitet strajkowy zbiera się w tylnej sali Pod Kubłem na Bły-skotnej. - Tam chodzę się napić! Zabraniam wam strajkować w moim pubie! - Tam nas pan znajdzie, jeśli zechce pan omówić nasze warunki. Chodźmy, bracia. Teraz oficjalnie weszliśmy w spór zbiorowy. Wymaszerowali. - I nie próbujcie tu wracać! - krzyknął za nimi Colon. Bzyk nie był tym, czego Vimes się spodziewał. Właściwie trudno byłoby mu określić, czego tak naprawdę się spodziewał, ale to nie było to. Miasteczko zajmowało wąską dolinę, którą płynęła kręta spieniona rzeka. Miało mury. Nie takie, jak mury w Ankh-Morpork, które najpierw stały się barierą dla rozbudowy, a potem źródłem cegieł i kamienia dla niej. Mury tutaj miały stronę wewnętrzną i zewnętrzną. Na szczytach wzgórz, stały zamki. W tej krainie zamki wyrastały na większości wzgórz. I była brama przegradzająca drogę. Detrytus stuknął w ścianę powozu. Vimes wysunął głowę. ,. -Jakieś typy na drodze - poinformował troll. - Mają halibuty. Vimes spojrzał przez okienko. Na drodze stało sześciu gwardzistów i rzeczywiście mieli halabardy. - O co im chodzi? - Jak przypuszczam, ci również będą chcieli obejrzeć nasze dokumenty i przeszukać powozy - odparł Inigo. - Papiery to nie problem. - Vimes wysiadł z karety. - Ale nikt nie będzie grzebał.w naszym bagażu. Znam tę sztuczkę. Oni niczego nie szukają, chcą tylko nam pokazać, kto tu rządzi. Chodź ze mną, będziesz tłumaczył. - Po czym dodał: - Nie martw się, będę dyplomatyczny. Ludzie blokujący przejazd mieli hełmy i ściskali broń, ale ich uniformy nie stosowały się do ogólnej uniformalności. Żaden strażnik, uznał Vimes, nie powinien się ubierać na czerwono, niebiesko i żółto. Ludzie widzieliby, że nadchodzi. Lubił mundury, w których można się przyczaić. Wyjął odznakę, podniósł ją i ruszył przed siebie z ujmującym uśmiechem. - Proszę im powtórzyć, panie Skimmer. - Vimes podniósł głos. -Dzień dobry, kolego oficerze, jak widzicie, jestem komendant Vi... Ostrze przesunęło się naprzód. Gdyby się nie zatrzymał, wszedłby prosto na nie. Inigo stanął przed nim, z już otwartą teczką, z dłonią ściskającą kilka imponujących arkuszy papieru, z ustami układającymi odpowiednie zdania. Strażnik wziął jeden z dokumentów i przyjrzał mu się uważnie. - To zaplanowana obraza - oświadczył Inigo, któremu udało się mówić samym kącikiem ust, cały czas z uśmiechem. - Ktoś chce sprawdzić, jak zareagujesz, panie, mmf, mmhm. - Ci tutaj? - Nie. Jesteśmy obserwowani. Strażnik oddał dokument. Nastąpiła krótka wymiana zdań, - Kapitan strażników twierdzi, że wystąpiły szczególne okoliczności i musi przeszukać powozy - wyjaśnił Inigo. - Nie - rzekł Vimes, obserwując bladą twarz kapitana. - Wiem, kiedy ludzie chcą pogrywać ze mną w kulki, bo sam to robiłem. - Wskazał drzwiczki karety. - Widzisz to? Powiedz mu, że to herb Ankh-Morpork. A to jest powóz Ankh-Morpork, własność Ankh-Morpork. Jeśli spróbują go dotknąć, będzie to uznane za akt wojny przeciwko Ankh-Morpork. Powtórz mu to. Widział, jak słuchając tłumaczenia, kapitan strażników nerwowo oblizuje wargi. Biedaczysko, myślał. Nie prosił o coś takiego. Spodziewał się pewnie spokojnej służby przy bramie. Ale ktoś wydał mu kilka rozkazów... - Mówi, że bardzo mu przykro - powiedział Inigo. - Ale takie otrzymał instrukcje i doskonale rozumie, że wasza łaskawość zechce złożyć skargę na najwyższym szczeblu, mmf, mmhm. Strażnik nacisnął klamkę drzwiczek powozu. Vimes zatrzasnął je. - Powiedz mu, że wpjna zacznie się tutaj - polecił. - A potem sięgnie wyżej. - Wasza łaskawość! Strażnicy patrzeli na Detrytusa. Trudno jest nonszalancko trzymać Piecmakera, a on nawet się nie starał. Vimes patrzył kapitanowi straży prosto w oczy. Jeśli ten człowiek miał choć trochę rozsądku, zdawał sobie sprawę, że kiedy Detrytus wystrzeli, pozabija ich wszystkich, a powóz pchnie ze sporą prędkością do tyłu. Proszę, modlił się, niech ma dość rozumu, by wiedzieć, kiedy zrezygnować... Z tyłu słyszał, jak strażnicy szepczą coś do siebie. Pochwycił słowo „Wilinus". Kapitan odstąpił i zasalutował. - Przeprasza za wszelkie niedogodności i liczy, że spodoba nam się w jego pięknym mieście - powiedział Inigo. - W szczególności ma nadzieję, że wasza łaskawość odwiedzi Muzeum Czekolady przy placu Księcia Vodorny'ego, gdzie pracuje jego siostra. Vimes także zasalutował. - Przekaż mu, że jest oficerem o pięknej przyszłości - rzekł. - Przyszłości, która, mam nadzieję, obejmuje też otwarcie tej przeklętej bramy. Kapitan skinął swoim ludziom, nim Inigo dotarł do połowy tłumaczenia. Aha... - I spytaj, jak się nazywa. Kapitan był dostatecznie inteligentny, by nie odpowiadać, póki nie usłyszy przetłumaczonego pytania. - Kapitan Tantony - odpowiedział Inigo. - Zapamiętam to. Aha, i powiedz jeszcze, że mucha usiadła mu na nosie. Tantony spisał się znakomicie - ledwie poruszył oczami. Vimes uśmiechnął się. Co do samego miasteczka... było po prostu miasteczkiem. Budynki miały dachy bardziej strome niż w Ankh-Morpork, jakiemuś maniakowi z frezarką pozwolono bawić się drewnianymi elementami architektury, widziało się też więcej farby niż w domu. Co zresztą o niczym nie świadczyło. Niejeden bogacz się wzbogacił, mówiąc metaforycznie, nie malując swego domu. Powozy turkotały po kamieniach bruku. Kamieniach nie takich, jak należy, oczywiście. Vimes znał się na tym. Po chwili znów się zatrzymali. Vimes wysunął głowę przez okienko. Tym razem zastąpiło im drogę dwóch bardziej obszarpanych strażników. - Aha, tych poznaję - stwierdził ponuro Vimes. - Widzę, że tym razem spotkaliśmy właśnie Colonesque'a i Nobbskiego. Wysiadł i podszedł do nich. - Słucham. Grubszy strażnik zawahał się, po czym wyciągnął rękę. - Pach pot - powiedział. - Inigo? — rzucił Vimes, nie oglądając się nawet. - Aha - rzekł Inigo po chwili cichej dyskusji. - Tym razem problemem wydaje się sierżant Detrytus. Jak się okazuje, żadnym trollom nie wolno przebywać w tej części miasta za dnia, bez dokumentu podpisanego przez ich... właściciela. Hm... Jedyne trolle żyjące w Bzyku to jeńcy wojenni. Muszą nosić dokument pozwala-jący na identyfikację. - Detrytus jest obywatelem Ankh-Morpork i moim sierżantem. -Jednakże jest też trollem. Może dla dobra stosunków dyplomatycznych mógłby wasza łaskawość napisać krótki... - Czy ja potrzebuję z pach potu? - Paszportu... Nie, wasza łaskawość. - Więc on też nie potrzebuje. - Mimo to, wasza łaskawość... - Nie ma żadnych mimo to. - Uważam jednak za warte rozważenia... - Nie będzie żadnego rozważenia. Jeszcze kilku strażników nadeszło z okolicy. Vimes był świadom wpatrzonych w siebie oczu. - Mogą go usunąć siłą - zauważył Inigo. - No, to byłby eksperyment, którego nie chciałbym przegapić. - Mnie nie przeszkadza, co bym zawrócił, jak... - zadudnił Detrytus. - Zamknijcie się, sierżancie. Jesteście wolnym trollem. To rozkaz. Vimes pozwolił sobie raz jeszcze zbadać wzrokiem rosnący, milczący tłum. I dostrzegł lęk w oczach ludzi z halabardami. Nie chcieli tego robić, tak samo jak wcześniej kapitan. - Coś ci powiem, Inigo - rzekł. - Wyjaśnij tym strażnikom, że ambasador Ankh-Morpork wyraża uznanie dla ich pilności, gratuluje elegancji mundurów i dopilnuje, żeby ich instrukcje były od tej chwili przestrzegane. To powinno załatwić sprawę, prawda? - Z pewnością, wasza łaskawość. - A teraz zawróć powóz, Detrytus. Wsiadasz, Inigo? Wyraz twarzy Iniga zmienił się gwałtownie. -Jakieś dziesięć mil stąd mijaliśmy gospodę - ciągnął Vimes. - Powinniśmy dotrzeć do niej przed zmrokiem. Jak myślisz? - Ale nie możesz odjechać, wasza łaskawość! Vimes odwrócił się bardzo powoli. - Zechce pan powtórzyć, panie Skimmer? - To znaczy... - Odjeżdżamy, panie Skimmer. Oczywiście co pan zrobi, zależy tylko od pana. Wsiadł do karety. Siedząca naprzeciw Sybil uniosła zaciśniętą pięść. - Brawo! - Przepraszam cię, kochanie - rzekł, kiedy już zawrócili. - Ta gospoda nie wyglądała na najlepszą. - Dobrze im tak, tym małym dręczycielom - oświadczyła Sybil. - Pokazałeś im. Vimes obejrzał się. Za głowami tłumu dostrzegł czarny powóz z ciemnymi szybami. W półmroku wewnątrz rozpoznał jakąś postać. Pechowi strażnicy spoglądali w tamtą stronę, jakby czekając na instrukcje. Postać powoli machnęła dłonią w rękawiczce. Zaczął liczyć bezgłośnie. Po jedenastu sekundach Inigo podbiegł do jadącej karety i wskoczył na stopień. - Wasza łaskawość, okazuje się, że strażnicy działali samowolnie i zostaną ukarani... - Nie, wcale nie. Obserwowałem ich. Dostali taki rozkaz. - Mimo to dyplomatycznie będzie uznać to wyjaśnienie... - Żeby tych biedaków powiesili za kciuki? Nic z tego. Wrócisz i powtórzysz temu, kto wydaje polecenia, że wszyscy nasi ludzie mogą chodzić w tym mieście, gdzie zechcą, rozumiesz, niezależnie od tego, jaki mają kształt. - Nie sądzę, panie, żebyśmy rzeczywiście mogli tego żądać... - Ci chłopcy mieli broń od naszego Burleigha & Wręcemocnego, panie Skimmer. Tak samo jak tamci przy bramie. Handel, panie Skimmer. Czyż nie jest częścią tego, o co chodzi w dyplomacji? Niech pan wraca i porozmawia z osobą, która czeka w czarnym powozie. Ale potem niech pan lepiej spróbuje pożyczyć od nich konia, bo pewnie do tego czasu odjedziemy już spory kawałek. - Mógłby pan może zaczekać... - Nawet o tym nie myślę. Rzeczywiście, powóz był już poza bramą miasta, kiedy Skimmer znów ich dogonił. - Nie będzie najmniejszych problemów ze spełnienia wszystkich pańskich żądań - wysapał i przez moment zdawało się, że na jego twarzy pojawił się cień podziwu. - Brawo. Proszę powiedzieć Detrytusowi, żeby znowu zawrócił. - Uśmiechasz się, Sam - zauważyła Sybil, kiedy wrócił na siedzenie. - Pomyślałem sobie, że mogłoby mi się spodobać życie dyplomaty. -Jest jeszcze coś - odezwał się Inigo, wskakując do powozu. - Znajduje się tu pewien... historyczny zabytek, będący własnością krasnoludów, i chodzą słuchy... -Jak dawno ukradziono Kajzerkę z Kamienia? Inigo znieruchomiał z otwartymi ustami. Po chwili zamknął je i zmrużył oczy. -Jak się o tym dowiedziałeś, wasza łaskawość? Mmf? - Wywnioskowałem ze swędzenia kciuków - odparł Vimes ze starannie obojętną miną. -Jeśli chodzi o swędzenie, mam bardzo niezwykłe kciuki. - Doprawdy? - O tak. Życie płciowe psów jest o wiele prostsze niż ludzi, uznał Gaspode. To coś, czym będzie mógł się cieszyć, jeśli kiedykolwiek uda mu sieje mieć. Na pewno nie zacznie się tutaj, to oczywiste. Wilczyce kłapały na niego zębami, kiedy podchodził za blisko, i nie były to tylko ostrzeżenia. Musiał bardzo uważać, jak stawia łapy. Najdziwniejsze w ludzkim seksie było to, jak trwał, choćby ludzie byli całkowicie ubrani i siedzieli po przeciwnych stronach ogniska. Tkwił w tym wszystkim, co mówili i czego nie mówili, jak patrzyli na siebie i jak odwracali wzrok. W nocy znów nastąpiła wymiana stada. Góry były wyższe, śnieg bardziej zmrożony. Większość wilków siedziała w pewnej odległości od ogniska, które rozpalił Marchewa - akurat w takiej odległości, by zaznaczyć, że są dumnymi, dzikimi stworzeniami, które nie potrzebują takich rzeczy, a jednocześnie tak blisko, by skorzystać z jego dobrodziejstw. I był jeszcze Gavin - siedział trochę z boku i spoglądał to na jedno, to na drugie. - Lud Gavina nienawidzi mojej rodziny - tłumaczyła Angua. - Mówiłam ci, wilki zawsze cierpią, kiedy wilkołaki stają się zbyt silne. Wilkołaki lepiej potrafią wymykać się myśliwym. Dlatego wilki bardziej lubią wampiry. Wampiry zostawiają je w spokoju. Wilkołaki czasem polują na wilki. - Jestem zaskoczony - przyznał Marchewa. Angua wzruszyła ramionami. - Dlaczego? Polują też na ludzi, prawda? My nie jesteśmy mili, Marchewa. Jesteśmy raczej straszni. Ale mój brat Wolfgang to typ szczególny. Ojciec się go boi, i matka też, tylko nie chce tego przyznać. Ale uważa, że uczyni nasz klan potężnym, więc mu się nie sprzeciwia. Wypędził mojego brata i zabił moją siostrę. -Jak...? - On twierdzi, że to był wypadek. Biedna mała Elsa. Była yennorkiem, tak samo jak Andriej. Wiesz, to taki wilkołak, który się nie przemienia. Na pewno ci opowiadałam. W naszej rodzinie niekiedy rodzą się tacy. Wolfgang i ja byliśmy jedynymi klasycznymi bimorfami z całego miotu. Elsa przez cały czas wyglądała jak człowiek, nawet podczas pełni. Andriej zawsze był wilkiem. - Chcesz powiedzieć, że miałaś ludzką siostrę i wilczego brata? - Nie, Marchewa. Oboje byli wilkołakami. Ale, no... ten mały... przełącznik wewnątrz nich nie działał. Zawsze pozostawali w tym samym kształcie. Za dawnych dni klan szybko by zabił yennorków, a Wolfgang jest tradycjonalistą, jeśli chodzi o okrucieństwo. Twierdzi, że zanieczyszczają krew. Bo widzisz, taki yennork odchodzi w świat, jest człowiekiem albo wilkiem, ale wciąż nosi w sobie krew wilkołaka; potem znajduje kogoś, ma dzieci... albo szczeniaki... no, właśnie stąd się biorą bajkowe potwory. Ludzie mający w sobie trochę wilka i wilki nadmiernie skłonne do przemocy, co jest przecież takie ludzkie. - Westchnęła i zerknęła przelotnie na Gavina. - Ale Elsa była taka niewinna... Andriej wolał nie czekać, aż jego spotka ten sam los. Jest teraz psem pasterskim w Borogravii. Słyszałam, że dobrze sobie radzi. Wygrywa konkursy - dodała z goryczą. Pogrzebała w ogniu. - Wolfganga trzeba powstrzymać. On coś knuje razem z niektórymi krasnoludami. Gavin mówi, że spotykają się w lesie. - Wydaje się bardzo dobrze poinformowany jak na wilka - zauważył Marchewa. Angua niemal na niego warknęła. - On nie jest głupi. Potrafi zrozumieć ponad osiemset słów. Wielu ludzi zna mniej! I ma węch prawie tak dobry jak mój! Wilki widzą wszystko. Wilkołaki działają teraz otwarcie. Ścigają ludzi... nazywamy to Grą. A wina spada na wilki. Wygląda na to, że naruszają ugodę. Spotykają się w głębokim lesie, gdzie myślą, że nikt ich nie zobaczy. Pewne krasnoludy wymyśliły jakiś paskudny plan, sądząc z opisu, i zwróciły się do Wolfganga o pomoc. To jak prosić sępa, żeby ci oczyścił zęby. - Co możesz zrobić? Jeśli nawet rodzice nie potrafią go uspokoić... - Biliśmy się ze sobą, kiedy byliśmy młodsi. Nazywał to przewracankami. Ale potrafiłam odesłać go z podkulonym ogonem. Wolfgang nienawidzi myśli, że ktokolwiek mógłby go pokonać, więc nic sądzę, żeby się ucieszył z mojego powrotu. Ma plany. Ta część Uberwaldu zawsze... jak by to określić... funkcjonowała, bo nikt nie był zbyt silny. Ale jeśli krasnoludy zaczną się kłócić między sobą, Wolfgang spróbuje to wykorzystać, ze swoimi głupimi mundurami i swoją głupią flagą. - Chyba nie chciałbym patrzeć, jak musisz walczyć. - To możesz odwrócić głowę! Nie prosiłam, żebyś za mną jechał! Myślisz, że jestem z tego dumna? Mam brata, który jest psem pasterskim! - Ale championem! - odparł z powagą Marchewa. Gaspode zauważył wyraz twarzy Angui. Takiego nigdy nie widuje się u psa. - Mówisz poważnie - stwierdziła po chwili. - Naprawdę mówisz poważnie, co? A gdybyś go poznał, nie czułbyś się zakłopotany. Dla ciebie każdy jest osobą. Przez siedem nocy w miesiącu muszę spać w koszu, ale tobie to też nie przeszkadza. Prawda? - Nie. Wiesz, że nie. -A powinno! Nie pytaj dlaczego, ale powinno! Jesteś taki... nieświadomie uprzejmy w tej kwestii. Tylko że wcześniej czy później dziewczyna może mieć dosyć uprzejmości! - Nie staram się być uprzejmy... - Wiem, wiem. Chciałabym tylko, żebyś... och, sama nie wiem... ponarzekał czasami. Nie, może nie narzekał, ale westchnął czy coś... - Dlaczego? - Bo... bo wtedy czułabym się lepiej! Trudno to wytłumaczyć. Pewnie chodzi o jakieś wilkołacze reakcje. - Przepraszam. - I nie przepraszaj bez przerwy! Gaspode zwinął się w kłębek tak blisko ognia, że zaczął parować. Psy mają o wiele łatwiej, uznał. Budynek, który miał służyć jako ambasada, stał z dala od głównego traktu przy małej, spokojnej uliczce. Z turkotem przejechali pod łukiem bramy na nieduży dziedziniec na tyłach. Były tam stajnie. Całość przypominała Vimesowi spory zajazd. - Na razie to właściwie tylko konsulat - oświadczył Inigo, przerzucając papiery. - Powinniśmy tu spotkać... aha, tak: Wando Sleeps. Przebywa tu od kilku lat, mhm. Za powozami zamknęły się skrzydła bramy. Szczęknęły zasuwane ciężkie sztaby. Vimes wytrzeszczył oczy na osobnika, który pokuśtykał do drzwiczek karety. - Widać po nim - zapytał. - Nie, nie wydaje mi się, żeby to był... - Dobry wieczór jafnie panom, jafnie pani - odezwała się postać. - Witam w Ankh-Morpork. Jeftem Igor. - Igor jaki? - spytał Inigo. - Po proftu Igor - odparł spokojnie Igor, rozkładając stopień. -Jeftem tu człowiekiem do fyftkiego. - Naprawdę? - Vimes patrzył na niego jak zahipnotyzowany. - Miałeś jakiś straszny wypadek? - -pytała lady Sybil. - Rzeczywifcie, dzif rano wylałem fobie herbatę na kofulę -wyjaśnił Igor. - Miło, że jafnie pani zauważyła. - Gdzie jest pan Sleeps? - chciał wiedzieć Inigo. - Obawiam fię, że pan Fleepf zniknął gdzief. Miałem nadzieję, że pańftwo będą wiedzieli, co fię z nim ftało. - My? -zdziwił się Inigo. - Mmhm, mmf. Zakładaliśmy, że jest tutaj! - Wyjechał dofć pofpiesznie dwa tygodnie temu. Nie zwierzył mi fię, dokąd fię udaje. Profę do frodka, ja fię zajmę bagażami. Vimes uniósł wzrok. Trochę padał śnieg, było jednak dostatecznie widno, by zobaczyć w górze, ponad całym dziedzińcem, żelazną siatkę. Zaryglowana brama i mury dookoła - znaleźli się jakby w klatce. - To tylko pozoftałofć po dawnych czafach - wyjaśnił uprzejmie Igor. - Nie ma fię czym przejmować. - Piękna męska postać - powiedziała słabym głosem Sybil, kiedy weszli do wnętrza. - Więcej niż jednego mężczyzny, sądząc z wyglądu. - Sam! - Przepraszam. Jestem pewien, że jego serce jest na właściwym miejscu. - To dobrze. - A w każdym razie czyjeś serce. - Sam, doprawdy... - Dobrze już, dobrze. Ale musisz przyznać, że wygląda trochę... dziwacznie. - Nikt z nas nie może nic poradzić na to, jak został stworzony. - On wygląda, jakby próbował. Wielkie nieba... - O bogowie! - szepnęła lady Sybil. Vimes nie miał nic przeciwko myślistwu, choćby dlatego, że Ankh-Morpork rzadko kiedy oferowało lepszą zwierzynę niż wielkie szczury żyjące nad brzegiem rzeki. Ale widok ścian nowej ambasady wystarczyłby, aby najbardziej entuzjastyczny myśliwy cofnął się z okrzykiem „Zaraz, chwileczkę!". Poprzedni lokator musiał być wielkim entuzjastą łowów, strzelectwa i wędkarstwa. Aby pokryć ściany trofeami, musiał zajmować się wszystkimi trzema równocześnie. Na Vimesa spoglądały setki szklanych oczu, obscenicznie żywych w blasku ognia w wielkim kominku. - Całkiem jak w gabinecie mojego dziadka - stwierdziła lady Sybil. - Była tam głowa jelenia, która zawsze śmiertelnie mnie przerażała. - Tutaj jest chyba wszystko. No nie... - O bogowie! -jęknęła lady Sybil. Vimes rozejrzał się rozpaczliwie. Detrytus właśnie wchodził, taszcząc kilka kufrów. - Stań przed nim - syknął Vimes. - Nie jestem aż taka wysoka, Sam! Ani szeroka! Troll popatrzył na nich, potem na trofea i uśmiechnął się. Tutaj jest zimniej, pomyślał Vimes. On szybciej kojarzy14. Nawet Nobby nie chce grać z nim w pokera zimą. Niech to! - Coś się stało? - spytał Detrytus. Vimes westchnął. To nie ma sensu, wcześniej czy później musi to zauważyć. - Przykro mi z tego powodu, Detrytus - powiedział, odsuwając się na bok. Detrytus spojrzał na straszne trofeum i kiwnął głową. - Tak, za dawnych czasów dużo takich było - stwierdził obojętnie, stawiając kufry na podłodze. — Ale to nie są prawdziwe diamentowe zęby. Wyciągali je i wstawiali takie większe ze szkła. - Nie przeszkadza ci? - zdumiała się lady Sybil. - Przecież to głowa trolla! Ktoś umocował głowę trolla na podstawce i powiesił na ścianie! - Nie jest moja - odparł Detrytus. - Ale to potworne! Detrytus przez chwilę stał w zamyśleniu, po czym otworzył brudną drewnianą skrzynkę zawierającą wszystko, co uznał za warte zabrania. - To w końcu stary kraj - powiedział. - No to jak macie czuć się lepiej... Wyjął mniejsze pudełko i poszperał wśród drobiazgów wyglądających jak kawałki kamieni i szmatki, aż wreszcie znalazł coś żółto-brązowego i okrągłego, podobnego do płytkiej miseczki. - Żem miał to wyrzucić, ale to jedyna pamiątka, jaką żem zachował po babci. Trzymała w tym rzeczy. - To kawałek ludzkiej czaszki, tak? - zapytał w końcu Vimes. - Tak. - Czyjej? - Ktoś pytał tamtego trolla o imię? - odrzekł Detrytus, a w jego głosie przez moment błysnęło kruche ostrze gniewu. - Za dawnych dni było inaczej. Teraz już nie obcinacie nam głów, a my nie robimy bębnów z waszej skóry. Wszystko jest poukładane. I tyle trza nam wiedzieć. Znów chwycił kufry i ruszył za lady Sybil do schodów. Vimes raz jeszcze przyjrzał się głowie na ścianie. Zęby były dłuższe, o wiele dłuższe niż u prawdziwych trolli. Łowca musiałby być bardzo odważny i mieć bardzo dużo szczęścia, by zmierzyć się z walczącym trollem i przeżyć. O wiele łatwiej zatem zapolować na jakiegoś starca, a 14Krzemowy mózg Detrytusa, jak u większości trolli, był niezwykle czuły na zmiany temperatury. Kiedy słupek w termometrze opadał bardzo nisko, Detrytus stawał się niebezpiecznie intelektualny. potem wymienić starte pieńki na błyszczące kły. Bogowie, co my wyprawiamy... - Igor? - rzucił, kiedy człowiek do wszystkiego przekuśtykał obok, zgięty pod ciężarem dwóch toreb. - Tak, wafa ekfelencjo? -Jestem ekscelencją? - zwrócił się Vimes do Iniga. - Tak, wasza łaskawość. - I nadal jeszcze moją łaskawością? - Tak, wasza łaskawość. Jest pan jego łaskawością, jego ekscelencją diukiem Ankh, komendantem sir Samuelem Vimesem, wasza łaskawość. - Zaraz, zaraz. Jego łaskawość kasuje sir'a. To wiem. To jak mieć asa w pokerze. - Ściśle rzecz ujmując, to prawda, wasza łaskawość, ale tutaj tytuły są bardzo istotne, więc najlepiej grać pełną talią, mmf. - Kiedyś w szkole byłem dyżurnym i odpowiadałem za tablicę - rzekł ostro Vimes. - Przez cały okres. To się przyda? Pani Venting mówiła, że nikt tak nie ściera tablicy jak ja. - Użyteczny fakt, wasza łaskawość, który może okazać się przydatny w wypadku remisu, mmf, mmhm - przyznał Inigo ze starannie obojętną miną. - My, Igory, zawfe wolelifmy ,jafnie pana" - oświadczył Igor. - Co takiego fobie życzyłef, jafnie panie? Vimes skinieniem wskazał głowy pokrywające wszystkie ściany. - Chcę, żeby zdjąć wszystko jak najszybciej. Mogę to zrobić, prawda, panie Skimmer? -Jest pan ambasadorem, sir. Mmf, mmhm. . - No to znikają stąd. Co do jednej. Igor ze smutkiem przyjrzał się pachnącej kamforą kolekcji. - Nawet ryba miecz? - Nawet ryba miecz - odparł stanowczo Vimcs. - Nawet fnieżne pantery? - Tak, obie. - Co z trollem? - Zwłaszcza troll. Dopilnuj tego. Można by powiedzieć, że Igor wyglądał, jakby świat właśnie zwalił mu się na głowę, gdyby nie fakt, że już wcześniej tak wyglądał. - Co mam z nimi zrobić, jafnie panie? - Zostawiam to tobie. Możesz je wrzucić do rzeki... Ale spytaj Detrytusa o trolla. Może zechce go pochować albo co... Jest jakaś kolacja? - Jeft fieże walago15, noggi16, fclot17, fińfkie mięfo i kiełbafki - odparł Igor, wciąż wyraźnie zdenerwowany trofeami. - Jutro zrobię zakupy, jak tylko jafnie pani da mi inftrukcje. - Czy świńskie mięso to jest to samo co wieprzowina? - upewnił się Vimes. Ludzie z obszarów dotkniętych suszą dobrze by zapłacili, żeby Igor znów wypowiedział te słowa. - Tak - zapewnił Inigo. - A co jest w kiełbaskach? - Ee... Mięfo? - powiedział Igor. Wyglądał, jakby miał ochotę rzucić się do ucieczki. - Dobrze. Wypróbujemy. 15Rodzaj pasztecika zrobionego z zasłon. 16Gryczane kluski nadziewane nadzieniem. 17Chleb z pasternaku, powszechnie uznawany za o wiele smaczniejszy od nudnego pszennego. Vimes poszedł na górę i podążył za głosami rozmowy, aż dotarł do sypialni, gdzie Sybil rozkładała rzeczy na łóżku wielkości małego kraju. Pomagała jej Cudo. \ Ściany pokrywały rzeźbione drewniane panele. Łóżko było z rzeźbionych drewnianych paneli. A obłąkany frezer tutaj również ciężko się napracował. Tylko podłoga nie była drewniana - była kamienna i zimna. - Wygląda tu trochę jak wewnątrz zegara z kukułką, prawda? - odezwała się Sybil. - Cudo zgodziła się chwilowo zostać moją pokojówką. Cudo zasalutowała. - Czemu nie? - mruknął Vimes. Po dniu takim jak ten pokojówka z długą, falującą brodą wydawała się całkiem zwyczajna. - Ale podłogi są zimne - oznajmiła stanowczo Sybil. -Jutro pomierzę je i zamówię dywany. Wiem, że nie będziemy tu długo, ale powinniśmy coś zostawić naszym następcom. - Tak, moja droga. To doskonały pomysł. - Tam jest wejście do łazienki. - Sybil skinęła głową. - Najwyraźniej mają gdzieś niedaleko gorące źródła. Ciągną stamtąd wodę. Lepiej się poczujesz po kąpieli. Dziesięć minut później Vimes z przyjemnością przyznał jej rację. Woda miała dziwny kolor i trochę pachniała czymś, co Vimes nazwałby uprzejmie zepsutymi jajkami, ale była przyjemna i gorąca, Czuł, jak z mięśni spływa napięcie. Uciążliwy zapach używanej gotowanej fasoli chlupnął wokół niego, kiedy oparł się wygodnie. Na drugim końcu wielkiej wanny stuknął o boczną ścianę kawał pumeksu, którego używał, żeby zetrzeć zrogowaciałą skórę ze stóp. Vimes przyglądał mu się niewidzącym wzrokiem, porządkując myśli z całego dnia. Sprawy zaczynały śmierdzieć, całkiem jak woda w kąpieli. Skradziono Kajzerkę z Kamienia, tak? To rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności. Strzelał na ślepo. Ale ostatnio szczęście raczej mu sprzyjało, jeśli chodzi o niewidoczne cele. Ktoś zwinął replikę Kajzerki, a teraz zniknęła ta prawdziwa, natomiast w Ankh-Morpork znaleziono ciało kogoś, kto potrafił robić gumowe formy. Nie trzeba mieć mózgu Detrytusa w zaspie, żeby dostrzec w tym jakiś związek. Dręczyła go pewna myśl. Ktoś coś powiedział, a on wtedy uznał to za dziwaczne, ale potem zdarzyło się coś innego i wypadło mu to z pamięci. Coś o... o powitaniu w Bzyku. Tylko... No, w każdym razie tu dotarł. Nie ma wątpliwości. Absolutne potwierdzenie tego faktu podano mu pół godziny później na kolację. Vimes odciął kawałek kiełbaski i wytrzeszczył oczy. - Co w nich jest? Co to za... różowa masa? - zapytał. - Ehm... To mięso, wasza łaskawość - zapewnił go Inigo siedzący po drugiej stronie stołu. - Ale gdzie jest tekstura? Gdzie są te białe kawałki, te żółte kawałki i te zielone kawałki, co to człowiek zawsze ma nadzieję, że to zioła? - Tutejszy koneser, wasza łaskawość, nie uznałby ankhmorporskiej kiełbaski za kiełbaskę, mmf, mmhm. - Naprawdę? To za co by ją uznał? - Za bochen, wasza łaskawość. Albo może za kawałek pnia. Tutaj rzeźnik może trafić na szubienicę, jeśli kiełbaski nie są z czystego mięsa, w dodatku mięsa z nazwanego udomowionego zwierzęcia. Może powinienem też dodać, że przez „nazwane" rozumiem nie to, że wołano na nie Burek albo Mruczek, mmm, mmhm. Jeśli wasza łaskawość preferuje naturalne smaki Ankh-Morpork, jestem pewien, że Igor przygotuje kilka potraw z suchego chleba i trocin. - Dziękuję za ten patriotyczny komentarz. Jednakże te są... no, całkiem niezłe. Po prostu mnie zaskoczyły, to wszystko. Nie! Zakrył dłonią kubek, nie pozwalając, by Igor nalał mu piwa. - Czy cof fię ftało, jafnie panie? - Poproszę o wodę. Nie chcę piwa. - Jafnie pan nie pije... piwa? - Nie. I jeśli można, chciałbym kubek bez twarzy. - Raz jeszcze obejrzał stein. - A dlaczego on ma pokrywkę? Boicie się, że deszcz napada do środka? - Tego nigdy nie byłem pewien, wasza łaskawość - odparł Inigo, kiedy Igor poczłapał do drzwi. - Ale na podstawie obserwacji podejrzewam, że stein jest stosowany, by nie dopuścić do rozlania piwa przy wykorzystywaniu kufla jako instrumentu akompaniującego przy śpiewie, mmm, mhm. - Ach, odwieczny problem żłopania - mruknął Vimes. - Bardzo sprytny pomysł. Sybil poklepała go po kolanie. - Nie jesteś już w Ankh-Morpork, kochanie - powiedziała. - Teraz, kiedy zostaliśmy sami, wasza łaskawość... - Inigo pochylił się konspiracyjnie. - Naprawdę niepokoję się o Sleepsa. Pełniący obowiązki konsula, pamiętasz, panie? Wydaje się, że zniknął, mmm, mhm. A także część jego rzeczy osobistych. - Wakacje? - Nie w takiej chwili. W dodatku... Usłyszeli stuk drewna o drewno i powrócił Igor, znacząco dźwigając drabinę. Inigo wyprostował się natychmiast. Vimes nie zdołał powstrzymać ziewnięcia. - Porozmawiamy o tym rano - powiedział, kiedy drabina została pociągnięta do strasznych myśliwskich trofeów. - To był męczący dzień. Wiele się wydarzyło. - Oczywiście, wasza łaskawość. Materac okazał się tak miękki, że Vimes zapadł się w niego nerwowo, z łękiem, że może zamknąć mu się nad głową. I dobrze, ponieważ poduszka była... No, każdy przecież wie, że poduszka to worek z piórami, prawda? A nie niedorosła kołdra, jak to coś... - Złóż ją, Sam - odezwała się Sybil z głębin materaca. - Dobranoc. - Dobranoc. - Sam...? Odpowiedziało jej chrapanie, Sybil westchnęła ciężko i odwróciła się. Vimes budził się kilka razy, słysząc dobiegające z dołu stukania. - Śnieżne pantery - wymruczał i znowu odpłynął w sen. Zabrzmiał głośniejszy trzask. - Łoś - mruknęła lady Sybil. -Jeleń? - wymamrotał Vimes. - Stanowczo łoś. Jakiś czas później rozległ się zduszony krzyk, stuk oraz odgłos podobny do tego, jaki powstaje, kiedy dużą drewnianą linijkę przyłoży się do biurka i brzęknie. - Ryba miecz - stwierdzili razem Sam i Sybil, po czym znowu usnęli. - Powinien pan przedstawić listy uwierzytelniające władcom Bzyku - poinformował rankiem Inigo. Vimes wyglądał przez okno. Dwaj strażnicy w tęczowych mundurach stali na baczność przed ambasadą. - Co oni tu robią? - zapytał. - Pilnują - wyjaśnił Inigo. - Pilnują kogo przed czym? - Po prostu ogólnie pilnują, mmf. Uznano, jak przypuszczam, że strażnicy dopełniają wyglądu ważnych budynków. - Co mówiłeś o tych listach uwierzytelniających? - To po prostu oficjalne listy od lorda Vetinariego, potwierdzające pańskie mianowanie. Mmf, mmm... Obyczaje są tu dość skomplikowane, ale w tej chwili obowiązująca kolejność to dolny król, lady Margolotta i baron von Uberwald. Każde z nich, naturalnie, będzie udawać, że nie odwiedził pan pozostałej dwójki. Nazywa się to ugodą. Dość niewygodny system, ale pozwala zachować pokój. -Jeśli dobrze zrozumiałem twoje wykłady - rzucił Vimes, wciąż obserwując strażników - w czasach imperialnego Uberwaldu całym tym przedstawieniem rządziły wampiry, a wszyscy inni byli tylko przekąską. - To dość uproszczone, ale zasadniczo słuszne podsumowanie - przyznał Inigo-, strzepując jakiś pyłek z ramienia Vimesa. - A potem wszystko się rozleciało i krasnoludy zyskały na znaczeniu, ponieważ krasnoludy zamieszkują Uberwald od jednego końca do drugiego i wszystkie utrzymują kontakt. - Ich system rzeczywiście może przetrwać polityczne zamieszania. - A potem... Co to było? Edykt robaków? - Edykt robacki, mmm. Wydano go po spotkaniu w miejscowości Rob, dość ważnym miasteczku leżącym w górze rzeki, znanym ze swoich zapiekanek z lnu. Wszyscy zawarli... ugodę. Nikt nie będzie prowadził wojny z nikim z pozostałych i wszyscy mogą żyć w pokoju. Nikomu nie wolno hodować czosnku ani wydobywać srebra. A wilkołaki i wampiry obiecały, że te rzeczy nie będą już potrzebne. Mmm, mmm. - Wymagało sporego zaufania... - Ale poskutkowało, jak można sądzić. - A co o tym wszystkim myślą ludzie? - No cóż, w historii Uberwaldu ludzie zawsze stanowili coś w rodzaju nieistotnego tła, wasza łaskawość. - Dla nieumarłych to musi być dość nieciekawe. - Och, ci inteligentni zdają sobie sprawę, że dawne czasy nie wrócą. - No tak, ale to właśnie cała sztuka, prawda? Znaleźć tych inteligentnych. - Vimes włożył hełm. - A jakie są krasnoludy? - Przyszły dolny król uważany jest za mądrego człowieka, wasza łaskawość. Mhm. - A jakie ma poglądy na temat Ankh-Morpork? - Może uznać Ankh-Morpork albo zostawić je w spokoju, wasza łaskawość. Ogólnie wydaje mi się, żę niespecjalnie nas lubi. - Myślałem, że nie lubi nas Albrecht. - Nie, wasza łaskawość. Albrecht to ten, który z radością zobaczyłby Ankh-Morpork wypalone do gołej ziemi. Rhys chciałby tylko, żebyśmy nie istnieli. - Wydawało mi się, że należy do tych dobrych facetów... - Wasza łaskawość, sam słyszałem, jak w drodze tutaj wasza łaskawość wygłasza pewne negatywne opinie na temat Ankh-Morpork, mhm, mhm. - Tak, aleja tam mieszkam! Mnie wolno! To patriotyczne! - Na całym świecie, wasza łaskawość, w niewyjaśniony sposób pojawiają się definicje, mmf, mmhm, „dobrego faceta", z których nie wynika automatyczna sympatia dla Ankh-Morpork. Przekonasz się, jak sądzę. Rozmowy z pozostałą dwójką powinny być łatwiejsze. Możliwe, że to lady Margolotta próbowała wczoraj tej sztuczki ze strażnikami. W każdym razie ona kazała mi sprowadzić cię z powrotem. I zaprosiła waszą łaskawość na drinka. - Hm... -Jest wampirem, mmm, mmm. -Co? Inigo westchnął. - Sądziłem, wasza łaskawość, że zrozumiałeś. Wampiry są po prostu częścią Uberwaldu. Tu jest ich miejsce i obawiam się, że musisz się z tym pogodzić. O ile się orientuję, obecnie... uzyskują krew w drodze obopólnej zgody. Na niektórych... tytuł robi wrażenie, wasza łaskawość. - Wielkie nieba! - Istotnie. W każdym razie będziesz bezpieczny. Pamiętaj o swoim immunitecie dyplomatycznym, mmm, mhm. - Nie zauważyłem, żeby poskutkował na przełęczy pod Wilinusem. - Och, to byli zwykli bandyci. - Doprawdy? A czy ten twój Sleeps się pojawił? Zgłosiłeś jego zaginięcie w straży? - Tutaj nie mają straży w takim sensie, w jakim ty rozumiesz to określenie, wasza łaskawość. Widziałeś ich. Oni... pilnują bramy, wykonują polecenia władzy miejskiej, mhm, mhm, ale nie są przedstawicielami prawa. Jednakże poszukiwania trwają. - Czy Sybil ma iść ze mną na te wizyty? - zapytał Vimes i pomyślał: jeszcze niedawno my też byliśmy takimi strażnikami... - Zwykle na audiencję udaje się ambasador ze swoją eskortą. - Ale Detrytus zostaje tutaj, żeby jej pilnować. Jasne? Dziś rano stwierdziła, że apartamenty byłyby o wiele bardziej przytulne z jakimś porządnym dywanem, a kiedy wejdzie w tryb taśmy mierniczej, nie da się jej powstrzymać. Zabiorę Cudo i jednego z chłopców spod bramy, żeby to odpowiednio wyglądało. Zakładam, że też pojedziesz z nami? - Nie będę potrzebny, panie. Mmm. Nowy stangret zna drogę. Morporski jest w końcu językiem dyplomacji, a... ja muszę popytać tu i tam. - Delikatnie? - W samej rzeczy, wasza łaskawość. -Jeśli go zabili, czy nie byłby to akt wojny? - Tak i nie, wasza łaskawość. - Co? Sleeps był naszym człowiekiem! Inigo był wyraźnie zakłopotany. - To by zależało od... od tego, gdzie dokładnie był i co robił... Vimes spojrzał na niego tępo, aż nagle zaskoczył jakiś trybik i mózg zaczął działać. - Szpiegował? - Pozyskiwał informacje. Wszyscy to robią, mmm, mhm. - Tak, ale jeśli jakiś dyplomata posunie się za daleko, odsyła się go do domu z ostrą notą. Prawda? - Wokół Morza Okrągłego, wasza łaskawość, tak właśnie się dzieje. Tutaj mogą podchodzić do sprawy inaczej. - Coś ostrzejszego od noty dyplomatycznej? - Otóż to. Mmm. Jednym ze strażników okazał się kapitan Tantony. Pojawiły się pewne trudności, ale w końcu przeważył argument, że skoro pilnuje Vimesa, równie dobrze może to robić w miejscu, gdzie Vimes się znajdzie. Tantony wyglądał na człowieka nieznośnie wręcz logicznego. Kiedy powóz toczył się przez miasto, stale rzucał Vimesowi zacie-kawione spojrzenia. Obok siedziała Cudo z nogami wiszącymi nad podłogą. Vimes zauważył - choć nie było to coś, co zwykle zauważał - że kształt jej półpancerza został subtelnie odmieniony, zapewne przez tego samego płatnerza, do którego chodziła Angua. Teraz sugerował, że pierś pod nim nie ma tego samego kształtu co pierś znajdująca się pod pancerzem - na przykład - kaprala Nobbsa, choć prawdopodobnie nikt nie miał piersi o takim kształcie jak kapral Nobbs. Nosiła też swoje żelazne buty na wysokich obcasach. - Wiesz, nie musisz ze mną jechać - powiedział. - Owszem, muszę. - Znaczy, możemy wrócić i zamiast ciebie zabrać Detrytusa. Chociaż podejrzewam, że jeśli wezmę trolla do kopalni krasnoludów, wybuchnie jeszcze większy skandal. To znaczy niż przy... eee... - Dziewczynie - dokończyła Cudo. - No... tak. Vimes poczuł, że powóz zwalniał zatrzymuje się. choć nie opuścili jeszcze miasta. Wyjrzał. Przed nimi, za niewielkim skwerem, stało coś w rodzaju fortu, ale z bramą o wiele większą, niż można by oczekiwać dla budowli tych rozmiarów. Kiedy Vimes na nią patrzył, otworzyła się od środka. Wewnątrz było zbocze. Fort w sobie mieścił jedynie szeroki, ukośny tunel. - Krasnoludy żyją pod miastem? - zapytał. Padające od wylotu światło przygasało stopniowo, zastępowane blaskiem rzadkich pochodni. Pokazywały jednak wyraźnie, że kareta toczy się wzdłuż długiego, bardzo długiego szeregu stojących powozów. W plamach światła widział konie i rozmawiających w grupach woźniców. - Pod większą częścią Uberwaldu - odparła Cudo. - To pewnie najbliższy wjazd, sir. Za chwilę będziemy musieli się zatrzymać, bo konie nie lubią... Aha. Kareta stanęła znowu, a stangret uderzył pięścią w burtę, informując, że to już koniec trasy. Rząd powozów skręcał do bocznego tunelu, oni jednak wysiedli w niedużej jaskini z wielkimi wrotami. Czekało tam dwóch krasnoludów. Mieli przytroczone na plecach topory, chociaż - według krasnoludzich norm - byli raczej „ubrani wizytowo" niż „ciężko uzbrojeni". Ich zachowanie jednak było międzynarodowym językiem osobników pilnujących bram na całym świecie. - Komendant Vimes, Stra... ambasador Ankh-Morpork - przedstawił się Vimes, podając im papiery. Na krasnoludy przynajmniej nietrudno było patrzeć z góry. Ku jego zaskoczeniu dokumenty zostały uważnie przeczytane. Jeden krasnolud zaglądał drugiemu przez ramię i wskazywał palcem co ciekawsze paragrafy. Potem starannie zbadały urzędową pieczęć. Jeden z nich wskazał Cudo. -Kra'k? - Moja oficjalna eskorta - wyjaśnił Vimes. - Wymieniona jako „towarzyszący personel" na stronie drugiej. - Muszimy przehszukać powhóz - oznajmił strażnik. - Nie. Immunitet dyplomatyczny. Wytłumacz im, Cudo. Przez chwilę słuchali szybkiego krasnoludziego Cudo. Po chwili drugi strażnik, którego mina sugerowała, że dręczy go jakaś myśl podskakująca nerwowo w mózgu i machająca rękami, szturchnął kolegę i odciągnął go na bok. Nastąpiła lawina szeptów. Vimes nie rozumiał, ale pochwycił słowo „Wilinus". A zaraz potem słowo hr'gmg, po krasnoludziemu „trzydzieści". - O bogowie - westchnął. - i pies? - Zgadł pan, sir - pochwaliła go Cudo. Pospiesznie oddano mu dokumenty. Vimes potrafił czytać mowę ciała, nawet jeśli była zapisana mniejszą niż zwykle czcionką - strażnicy uznali, że prawdopodobnie mają tu do czynienia z kosztownym problemem, więc chyba lepiej będzie pozostawić go do rozwiązania komuś, kto zarabia więcej pieniędzy niż oni. Jeden z nich pociągnął wiszący obok sznur dzwonka. Po dłuższej chwili drzwi rozsunęły się, odsłaniając nieduży pokój. - Mamy wejść do środka, sir - powiedziała Cudo. - Ale tam nie ma drugich drzwi! - Wszystko w porządku, sir. Vimes przestąpił próg. Krasnoludy zasunęły drzwi, pozostawiając ich samych w pomieszczeniu oświetlonym pojedynczą świecą. - To coś w rodzaju poczekalni? - zapytał Vimes. Gdzieś daleko zabrzmiało „klonk!", podłoga zadygotała, a potem Vimes doznał nieprzyjemnego wrażenia ruchu. - Pokój się przesuwa? - Tak, sir. Pewnie kilkaset stóp w dół. Myślę, że robią to za pomocą przeciwwag. Stali w milczeniu, niepewni, co powiedzieć, a ściany dookoła trzeszczały i stękały. Potem coś zgrzytnęło, doznali przelotnego uczucia zwiększonego ciężaru i pokój znieruchomiał. - Dokądkolwiek idziemy, miej uszy otwarte - uprzedził Vimes. - Coś się tu dzieje. Czuję to. Drzwi się rozsunęły. Vimes spojrzał w nocne niebo głęboko pod ziemią. Gwiazdy były wszędzie wokół... i w dole... - Chyba zjechaliśmy za daleko - powiedział. A potem jego mózg zrozumiał, co widzą oczy. Ruchomy pokój dostarczył ich na skraj ogromnej jaskini. I teraz widział tysiące jasnych płomyków świec rozrzuconych na jej dnie i w galeriach. Teraz, kiedy uświadomił sobie ogrom tej komory, zauważył, że niektóre światełka się poruszają. Powietrze wypełniał huczący dźwięk wywołany tysiącami głosów, po wielekroć odbijających się echem od ścian. Od czasu do czasu dał się rozróżnić krzyk czy śmiech, ale poza tym było to nieskończone morze dźwięku uderzające fałami o brzegi bębenków. - Myślałem, że wasi ludzie żyją w małych kopalniach - powiedział. - A ja myślałam, że ludzie żyją w małych domkach, sir - odparła Cudo, biorąc świecę ze stojaka obok drzwi. Zapaliła ją. - Potem zobaczyłam Ankh-Morpork. Było coś rozpoznawalnego w ruchu światełek. Cała ich konstelacja przesuwała się w kierunku jednej z niewidocznych ścian, gdzie odbity blask niewyraźnie ukazywał wylot szerokiego tunelu. Przed nim stał rząd światełek. Wyglądało to jak tłum ludzi zdążający do czegoś, czego jeden szereg ludzi... pilnował. - Ci tam na dole nie są zadowoleni - stwierdził Vimes. - Dla mnie wygląda to na rozgniewany tłum. Popatrz, można poznać po tym, jak się przesuwają. - Komendant Vimes? Odwrócił się. W półmroku dostrzegł kilku krasnoludów, każdy miał świecę umocowaną do hełmu. Przed nimi stał zapewne jeszcze jeden krasnolud. Widywał takich w Ankh-Morpork, ale zawsze odchodzili gdzieś szybko. To był krasnolud głębokościowy... Jego ubranie zrobione było z nachodzących na siebie skórzanych płyt. Zamiast małego, okrągłego, żelaznego hełmu - Vimes zawsze podejrzewał, że krasnoludy się w nich rodzą - miał spiczastą skórzaną czapkę ze skórzanymi klapkami dookoła. Ta z przodu była przywiązana w górze, pozwalając właścicielowi spoglądać na świat, a przynajmniej tę jego część, która leży pod ziemią. Całość sprawiała wrażenie ruchomego stożka. - Eee... Tak, to ja. - Witamy w Schmaltzbergu, wasza ekscelencjo. Jestem królewskim jar'ahk'haga, a w waszym języku nazwalibyście... Wargi Vimesa poruszyły się szybko, gdy próbował tłumaczyć. - Kosztowacz... idei? - Ha! Rzeczywiście, można to tak określić. Nazywam się Dee. Zechcesz, panie, iść ze mną? To nie potrwa zbyt długo. Krasnolud odszedł. Jeden z pozostałych szturchnął Vimesa bardzo delikatnie, sugerując, że powinien ruszyć za nim. Dźwięk z dołu stał się głośniejszy. Ktoś wrzeszczał. -Jakieś kłopoty? - zapytał Vimes, doganiając maszerującego szybko Dee. - Nie mamy żadnych kłopotów. Aha, już mnie okłamał, pomyślał Vimes. Jesteśmy dyplomatyczni. Szedł za krasnoludem przez kolejne jaskinie... albo tunele. Trudno powiedzieć, bo w ciemności Vimes mógł polegać tylko na wrażeniu przestrzeni wokół. Od czasu do czasu mijali oświetlone przejście do innej jaskini albo otwór tunelu. Przy każdym stało kilku strażników ze świecami na hełmach. Dobrze nastrojony radar gliniarza alarmował bezustannie. Działo się coś niedobrego. Wyczuwał napięcie, stan dyskretnej paniki. Powietrze było od niej aż gęste. Czasami przez drogę przebiegały im krasnoludy z jakąś misją, skupione, nie zwracając na nich uwagi. Coś bardzo niedobrego... Ludzie nie wiedzieli, co robić, więc usiłowali robić wszystko. A pośrodku tego wszystkiego ważni urzędnicy musieli przerwać swoje działania, ponieważ jakiś idiota z dalekiego miasta chciał przekazać kawałek papieru. W końcu w ciemności przed nimi otworzyły się drzwi. Prowadziły do sporej, mniej więcej owalnej komory, która - z regałami książek na ścianach i zarzuconymi papierami biurkami - sprawiała wrażenie gabinetu. - Proszę usiąść, komendancie. Zapłonęła zapałka. Potem zajaśniała świeca, zagubiona i samotna w mroku. - Staramy się ciepło witać gości - oświadczył Dee, siadając za biurkiem. Ściągnął spiczastą czapkę i ku zdumieniu Vimesa założył przydymione okulary. - Miał pan przedstawić dokumenty? Vimes podał mu. - To stoi napisane Jego łaskawość" - zauważył krasnolud po krótkiej lekturze. - Tak. To ja. - A potem jeszcze „sir". - To też ja. - I ekscelencja? - Obawiam się, że też. - Vimes zmrużył oczy. - Przez jakiś czas byłem też dyżurnym odpowiedzialnym za tablicę. Zza drzwi na drugim końcu pokoju dobiegł gniewny gwar. - A co robi dyżurny odpowiedzialny za tablicę? - spytał Dee, podnosząc głos. - Co? Eee... musiałem ścierać tablicę po lekcji. Krasnolud kiwnął głową. Gwar zza drzwi stał się głośniejszy, bardziej intensywny. Krasnoludzi doskonale się nadaje, żeby się w nim wściekać. - Usuwać słowa nauk, kiedy zostały zapamiętane? - zapytał znowu Dee, który musiał krzyczeć, żeby go usłyszano. - No... tak. - Zadanie powierzane tylko tym, co godni są zaufania? - Możliwe, owszem! Dee złożył dokumenty i oddał je Vimesowi. Zerknął przelotnie na Cudo. - Cóż, chyba wszystko w porządku. Napije się pan czegoś przed wyjściem? - Słucham? Myślałem, że mam się przedstawić królowi. Przekleństwa zza drzwi groziły już, że przepalą drewno. - Och, to nie będzie konieczne - zapewnił Dee. - W tej chwili nie należy zajmować mu czasu... - ...głupstwami? - dokończył Vimes. - Myślałem, że tak należy tę sprawę załatwić. Wydawało mi się też, że krasnoludy zawsze robią to, co należy. - W tej chwili nie byłoby to... rozsądne. - Dee znów podniósł głos, przekrzykując hałas. -Jestem pewien, że pan rozumie. - Załóżmy, że jestem bardzo głupi... - Zapewniam waszą ekscelencję, że co ja zobaczę, król widzi, co ja usłyszę, król słyszy. - W tej chwili to niewątpliwie prawda. Dee zabębnił palcami o biurko. - Wasza ekscelencjo, spędziłem w waszym mieście czas ledwie wystarczający, by zyskać ogólne pojęcie o waszych zwyczajach, jednakże mógłbym odnieść wrażenie, że wasza ekscelencja kpi sobie ze mnie. - Czy mogę mówić otwarcie? - Z tego, co o panu słyszałem, wasza dyżurność, zwykle pan mówi. - Znaleźliście już Kajzerkę z Kamienia? Wyraz twarzy Dee zdradził Vimesowi, że zaliczył trafienie, I że prawie na pewno następną rzeczą, jaką powie krasnolud, będzie kolejne kłamstwo. - Cóż za dziwaczna i fałszywa sugestia! Nie istnieje żadna możliwość, by Kajzerka została skradziona. Wydano stanowcze zapewnienie. Nie życzymy sobie słyszeć więcej tych kłamstw! - Mówił pan, że... - spróbował Vimes. Sądząc po odgłosach, za drzwiami wybuchła bójka. - Wszyscy zobaczą Kajzerkę podczas koronacji! Ta sprawa nie należy do Ankh-Morpork ani nikogo innego! Protestuję przeciwko takiej ingerencji w nasze sprawy wewnętrzne! -Ja tylko... - I nie musimy pokazywać Kajzerki żadnemu wścibskiemu prowokatorowi! To nasz święty symbol i jest dobrze strzeżony! Vimes milczał. Dee był lepszy od Załatwione Duncana. - Każdy, kto opuszcza Grotę Kajzerki, jest pilnie obserwowany! Kajzerki nie da się stamtąd wynieść! Jest absolutnie bezpieczna! - Dee zaczął krzyczeć. - Aha. Rozumiem - powiedział spokojnie Vimes. - To dobrze. - Czyli jeszcze jej nie znaleźliście. Dee otworzył usta, zamknął je, a potem opadł na krzesło. - Myślę, wasza łaskawość, że lepiej będzie... Otworzyły się drzwi na drugim końcu pokoju. Następny krasnolud, stożkowaty w swym kostiumie, wkroczył stanowczo, rozejrzał się gniewnie, wrócił za drzwi, wykrzyknął jakieś końcowe uwagi do tego, kto stał za nimi, po czym ruszył w stronę wyjścia. Zatrzymał się, kiedy niemal wpadł na Vimesa. Odchylił głowę, by mu się przyjrzeć. Nie było tam normalnej twarzy, jedynie sugestia gniewnego błysku oczu między skórzanymi klapkami. - Arnak-Morporak? -Tak. Vimes nie rozumiał słów, które padły potem, ale trudno było pomylić pogardliwy ton. Najważniejsze to wciąż się uśmiechać. Na tym polega dyplomacja. - Cóż, bardzo dziękuję - rzekł. - Ze swojej strony chcę... Krasnolud stęknął gwałtownie - zobaczył Cudo. - Ha'ak! - krzyknął. Vimes usłyszał syknięcie. Przy drzwiach tłoczyły się inne krasnoludy. Potem obejrzał się na Cudo, która zamknęła oczy i drżała. - Kim jest ten krasnolud? - zwrócił się do Dee. - To Albrecht Albrechtson - wyjaśnił Kosztowacz Idei. - Ten z drugiego miejsca? - Tak - potwierdził chrapliwie Dee. - No to możesz powiedzieć tej kreaturze, że jeśli znowu użyje tego słowa w obecności mojej albo kogokolwiek z mojego personelu, nastąpią, jak mawiamy my, dyplomaci... reperkusje. Zapakuj to w jakąś dyplomację i przekaż mu, dobrze? Uszy Vimesa wychwyciły sugestię, że niektóre ze słuchających krasnoludów nie były językowymi ignorantami. Kilka z nich już maszerowało gniewnie ku niemu. Dee wyrzucił z siebie strumień histerycznego krasnoludziego, a inne krasnoludy pochwyciły znieruchomiałego Albrechta i dyskretnie lecz stanowczo wyprowadziły go za drzwi. Wcześniej jednak któryś z nich szepnął coś Kosztowaczowi Idei. - No... eee... król życzy sobie pana widzieć - wymamrotał Dee. Vimes spojrzał na drzwi. Przechodziły nimi pospiesznie następne krasnoludy. Niektóre były ubrane w to, co uważał za „normalny" strój krasnoluda, inne w ciężkie czarne skóry klanów głębokościowych. Mijając go, wszystkie rzucały mu niechętne spojrzenia. A potem została tylko pusta podłoga, aż do drzwi. - Pan też idzie? - zapytał. - Nie, chyba że mnie wezwie - odparł Dee. - Życzę powodzenia, wasza dyżurność. Za drzwiami była sala z pełnymi książek regałami ciągnącymi się w górę i w dal. Tu i tam świeca zaledwie zmieniała gęstość mroku. Jednak było ich wiele, znaczyły dystans. Vimes zastanowił się, jak wielkie jest to pomieszczenie. -Jest tutaj zapisane każde małżeństwo, każde narodziny, każdy zgon, każda przeprowadzka krasnoluda z jednej kopalni do innej, sukcesja królów każdej kopalni, postępy każdego krasnoluda przez k'zakra, rejestry działek górniczych, historie sławnych toporów... i inne ważne sprawy - odezwał się głos za jego plecami. -A także, co może najważniejsze, w tej sali, wokół pana zapisana jest każda decyzja podjęta według prawa krasnoludów. Vimes odwrócił się. Za nim stał krasnolud, niski nawet według krasnoludzich norm. Zdawało się, że czeka na odpowiedź. - Ehm... każda decyzja? -O tak. - Eee... A czy wszystkie były słuszne? - Najważniejsze jest to, że wszystkie zostały podjęte. Dziękuję, młody... krasnoludzie, możesz się wyprostować. Cudo stała zgięta w ukłonie. - Przepraszam, czy ja też powinienem? - upewnił się Vimes. - Nie jest pan królem, prawda? -Jeszcze nie. -Ja... bardzo... bardzo przepraszam. Spodziewałem się kogoś bardziej... no... - Proszę dokończyć. - ...kogoś... bardziej... królewskiego. Dolny król westchnął. - Chodzi mi... Chodzi o to, że wygląda pan jak zwyczajny krasnolud - wyjaśnił Vimes słabym głosem. Tym razem król się uśmiechnął. Był trochę niższy od przeciętnego krasnoluda i ubrany w typowy prawie-mundur ze skóry i ręcznie splatanej kolczugi. Wydawał się stary, ale krasnoludy wyglądają staro od piątego roku życia i wciąż wyglądają staro trzysta lat później. Mówił niemal śpiewnie, w kadencjach, które Vimesowi kojarzyły się z Llamedos. Gdyby poprosił go o keczup w delikatesach u Świdry, Vimes nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia. - Ta dyplomatyczna robota - odezwał się król. - Myśli pan, że zaczyna rozumieć, jak się to robi? - Nie przychodzi mi to łatwo, muszę przyznać... ehm, wasza wysokość. -Jak słyszałem, do niedawna był pan strażnikiem w Ankh-Morpork? - No... tak. - I ma pan sławnego przodka, o ile sobie przypominam, który był królobójcą? Zaczyna się, pomyślał Vimes. - Tak, Kamienna Gęba Vimes - odpowiedział tonem tak obojętnym, jak tylko potrafił. -Jednak zawsze uważałem, że to trochę niesprawiedliwe. To był tylko jeden król. Przecież nie traktował tego jak hobby... - Ale nie lubi pan królów? - Nie spotykam ich wielu, sir - odparł Vimes z nadzieją, że ujdzie to jako dyplomatyczna odpowiedź. Zdawało się, że zadowoliła króla, który ruszył wzdłuż długiego stołu zasypanego zwojami papieru. - Kiedyś odwiedziłem Ankh-Morpork, jeszcze jako młody krasnolud. - Eee... Naprawdę? - Ozdoba trawnikowa, tak za mną wołali. I jeszcze... jak to było... a tak: kurdupel. Niektóre dzieci rzucały we mnie kamieniami. - Przykro mi. - Spodziewam się, że powie mi pan teraz, iż takie rzeczy już się nie zdarzają. - Nie zdarzają się tak często. Ale zawsze można trafić na idiotów, którzy nie idą z duchem czasu. Król spojrzał na Vimesa przenikliwie. -Rzeczywiście... Duch czasu... Ale teraz to zawsze jest czas Ankh-Morpork. - Przepraszam? - Kiedy ktoś mówi „Trzeba iść z duchem czasu", naprawdę ma na myśli „Musisz to robić po mojemu". A są tacy, którzy uważają, że Ankh-Morpork to... rodzaj wampira. Kąsa, a co ukąsi, zmienia w kopie samego siebie. Wysysa również. Wydaje się, że nasi najlepsi odchodzą do Ankh-Morpork, gdzie żyją w nędzy. Wypijacie nas do sucha. Vimes nie wiedział, co odpowiedzieć. Było jasne, że ta mała postać przy długim stole jest o wiele mądrzejsza od niego, choć teraz i tak czuł się ciemny jak tania świeczka. Było też oczywiste, że król nie spał już od dłuższego czasu. Vimes zdecydował się na szczerość. - Trudno mi na to odpowiedzieć, sir - rzekł, adaptując wariant podejścia „rozmowa z Vetinarim". - Ale... - Tak? - Zastanowiłbym się... Rozumie wasza wysokość, gdybym był królem... Zastanowiłbym się, dlaczego ludzie wolą w Ankh-Morpork żyć w nędzy, niż zostawać w domu... sir. - Aha. Teraz mi pan mówi, jak mam myśleć. - Nie, sir. Tylko jak ja myślę. W całym Ankh-Morpork są bary dla krasnoludów, mają sprzęt górniczy wiszący na ścianach, a krasnoludy schodzą się tam co wieczór, żłopią piwo i śpiewają smętne pieśni o tym, jak by chcieli znowu być w górach i wydobywać złoto. Ale gdyby im powiedzieć: proszę bardzo, brama otwarta, wracajcie i przyślijcie nam kartkę, odpowiedzieliby: „No tak, bardzo bym chciał, ale właśnie otworzyliśmy nowy warsztat... Może pojadę do Uberwaldu w przyszłym roku". - Wracają w góry, żeby umrzeć - powiedział król. - Ale żyją w Ankh-Morpork. - Dlaczego tak jest, jak pan myśli? - Trudno zgadnąć. Może dlatego że nikt im nie mówi jak. - A teraz chcecie naszego złota i żelaza - westchnął król. - Czy niczego nie wolno nam już zachować? - Tego też nie wiem, wasza wysokość. Nie szkoliłem się do tej pracy. Król wymruczał coś pod nosem. Potem, już głośno, oznajmił: - Nie mogę wam ofiarować żadnych przywilejów, wasza ekscelencjo. Rozumie pan, czasy są ciężkie. - Ale mój prawdziwy zawód to odkrywanie różnych rzeczy - rzekł Vimes. - Gdybym mógł jakkolwiek pomóc w... Król wcisnął mu dokumenty. - Pańskie listy uwierzytelniające, ekscelencjo. Ich treść została zanotowana. I tym mnie wyłączył, pomyślał Vimes. - Chciałbym jednak spytać o pewną sprawę - ciągnął król. - Słucham, sir. - Naprawdę trzydziestu ludzi i pies? - Nie. Tylko siedmiu. Ja zabiłem jednego, bo musiałem. - A jak zginęli pozostali? - Ehm... Ofiary okoliczności, wasza wysokość. - No cóż... Pański sekret jest u mnie bezpieczny. Miłego dnia, panno Tyłeczek. Cudo wyraźnie to wstrząsnęło. Król uśmiechnął się do niej. - Ach, prawa obywatelskie, słynny wynalazek Ankh-Morpork. Tak przynajmniej mówią. Dziękuję, Dee, jego ekscelencja właśnie wychodził. Możesz wpuścić delegację z Miedzianki. Wychodząc, Vimes minął czekającą w gabinecie kolejną grupę krasnoludów. Jeden czy dwóch skinęło mu głowami, kiedy przechodził. - Mam nadzieję, że nie zmęczył pan jego wysokości - zwrócił się do niego Dee. - Ktoś już to zrobił, sądząc po tym, jak wygląda. - To bezsenne dni - zgodził się Kosztowacz Idei. - Kajzerka już się znalazła? - zapytał niewinnie Vimes. - Wasza ekscelencjo, jeśli nadal będzie pan prezentował taką postawę, wyślemy skargę do lorda Vetinariego. - On tak na nie czeka... Tędy do wyjścia? Nie padło więcej ani jedno słowo, dopóki Vimes z eskortą nie siedzieli już w powozie, a przed nimi otwierały się bramy do światła dnia. Kątem oka dostrzegł, że Cudo drży cała. - Przenikliwe jest to zimno, kiedy wyjdzie się z ciepłych tuneli... - zauważył. Cudo uśmiechnęła się z ulgą. - Rzeczywiście. - Wydawał się przyzwoitym facetem - stwierdził Vimes. - Co on takiego wymruczał, kiedy powiedziałem, że nie szkoliłem się do tej pracy? - Powiedział ,A kto się szkolił". Sir. - Tak to zabrzmiało. Wszystkie te dyskusje... Czyli to nie jest tak, że siedzi sobie na tronie i mówi „Ty zrób to, ty zrób tamto". - Krasnoludy są raczej kłótliwe, sir. Oczywiście wielu będzie zaprzeczać, ale żaden z wielkich krasnoludzich klanów nie jest zadowolony z tego rozwiązania. Wie pan, jak to jest: ci z Miedzianki nie chcieli Albrechta, a Schmaltzbergianie by nie poparli nikogo o nazwisku Zoltson, krasnoludy z Ankh-Morpork podzieliły się na dwa obozy, a Rhys pochodzi z niewielkiego klanu wydobywającego węgiel niedaleko Llamedos. Klanu, który nie jest dostatecznie ważny, by stać po którejkolwiek stronie... - Chcesz powiedzieć, że został królem nie dlatego, że wszyscy go lubili, tylko że nikt nie był mu bardzo niechętny? - Zgadza się, sir. Vimes obejrzał pogniecione listy uwierzytelniające, które król wcisnął mu w rękę. W świetle dziennym zauważył słabe litery w rogu. PÓŁNOC, ZOBACZYSZ? Nucąc pod nosem, oderwał kawałek papieru i zwinął go w kulkę. - A teraz do tego przeklętego wampira - rzekł. - Proszę się nie martwić, sir - odezwała się Cudo. - Co najgorszego może panu zrobić? Odgryźć głowę? - Dziękuję za słowa pociechy, kapralu. Proszę mi wyjaśnić... Te kostiumy, które noszą niektóre krasnoludy... Wiem, że wkładają je na powierzchni, żeby nie zatruło ich brzydkie światło słońca, ale po co je noszą na dole? - To tradycja, sir. Nosili takie, hm... No, myślę, że nazwałby pan ich stukmanami, sir. - A co robili? - Wie pan, co to jest metan, sir? Gaz kopalniany, który pojawia się czasem w tunelach. Wybucha. Cudo opowiadała, a Vimes widział w myślach obrazy... Górnicy wycofywali się z zagrożonego obszaru, jeśli mieli szczęście. Wchodził stukman, mając na sobie wiele warstw kolczugi i skóry. Niósł sakwę z wiklinowymi kulkami wypchanymi szmatami moczonymi w oleju. I długi drąg. I procę. Głęboko w kopalni, całkiem sam, słyszał stukania. Słyszał Agiego Młotokrada i wszystkie inne rzeczy, które wydają dźwięki w dalekich tunelach. Nie mógł używać światła, ponieważ światło oznaczało nagłą, nadchodzącą z hukiem śmierć. Posuwał się po omacku w absolutnej ciemności, głęboko pod powierzchnią. Jest taki gatunek świerszcza, który żyje w kopalniach. Ćwierka głośno w obecności gazu kopalnianego. Stukman niósł ze sobą takiego w klatce umocowanej do hełmu. Kiedy świerszcz zaśpiewał, stukman, jeśli cechowała go albo wielka pewność siebie, albo skłonności samobójcze, cofał się, zapalał pochodnię na końcu drąga i wysuwał przed sobą. Ostrożniejszy stukman cofał się dalej i z procy posyłał w niewidzialną śmierć kulę płonących gałganów. W obu przypadkach miał nadzieję, że gruby skórzany pancerz choć w części osłoni go przed wybuchem. Początkowo ten niebezpieczny fach nie przechodził z pokolenia na pokolenie, bo kto by wyszedł za stukmana? Byli właściwie chodzącymi trupami. Ale czasami młody krasnolud chciał zostać jednym z nich; rodzina była dumna, żegnała go, a potem mówiła o nim, jakby już nie żył, ponieważ tak było łatwiej. Czasami jednak stukman wracał. A ci, którzy przeżyli, potem przeżywali znowu, ponieważ przeżywanie to kwestia praktyki. I niekiedy opowiadali trochę o tym, co słyszeli samotni w głębokich kopalniach... pukania martwych krasnoludów próbujących wydostać się z powrotem na świat, daleki śmiech Agiego Młotokrada, bicie serca żółwia dźwigającego Dysk... Stukmani zostawali królami. Vimes słuchał tego z rozdziawionymi ustami. Zastanawiał się, dlaczego u demona krasnoludy twierdzą, że nie mają religii ani kapłanów. Bycie krasnoludem jest religią. Ludzie wchodzili w mrok dla dobra klanu, słyszeli głosy, doznawali przemiany i wracali, żeby o tym opowiedzieć... A potem, pięćdziesiąt lat temu, jakiś krasnolud bawiący się majsterkowaniem w Ankh-Morpork odkrył, że jeśli umieścić w latarni zwykłą cienką siateczkę, płomień w obecności gazu pali się na niebiesko, ale nie wybucha. Było to odkrycie ogromnej wagi dla krasnoludzkości i jak często się zdarza przy takich odkryciach, niemal natychmiast doprowadziło do wojny. - Później istniały dwie grupy krasnoludów - oświadczyła ze smutkiem Cudo. - Są Miedziankowcy, którzy wszyscy używają lamp i patentowego wybuchacza gazu, i Schmaltzbergianie, którzy trzymają się tradycyjnych metod. Oczywiście wszyscy jesteśmy krasnoludami - dodała szybko. - Ale stosunki są... dość napięte. - Wyobrażam sobie. - Nie, nie. Wszystkie krasnoludy uznają, że dolny król jest niezbędny. Tylko że... - ...nie całkiem rozumieją, dlaczego stukmani wciąż są tacy ważni? - To bardzo smutne - westchnęła Cudo. - Mówiłam panu, że mój brat Chrapcio został stukmanem? - Chyba nie. - Zginął w wybuchu gdzieś pod Borogrovią. Ale robił to, o czym zawsze marzył. -I po chwili dodała: - To znaczy do chwili, kiedy dosięgła go fala wybuchu. Potem raczej nie. Powóz wtaczał się już pod górę niedaleko miasta. Vimes spojrzał z góry na mały okrągły hełm obok niego. Zabawne, jak czasem może się wydawać, że zna się kogoś... Koła zaturkotały po deskach zwodzonego mostu. Jak na zamki, ten wyglądał, jakby mógł go zdobyć mały oddział niezbyt doświadczonych żołnierzy. Jego budowniczy nie myślał o fortyfikacjach. Wyraźnie dały się zauważyć wpływy baśni i może co bardziej ozdobnych tortów. Był to zamek do podziwiania. Jeśli chodzi o obronę, schowanie głowy pod koc mogłoby być nieco skuteczniejsze. Kareta zatrzymała się na dziedzińcu. Ku zdumieniu Vimesa drzwiczki otworzyła znajoma postać w obszarpanym czarnym płaszczu. - Igor? - Tak, jastśnie panie? - Co ty tu robisz, u demona? - Eee... Otwieram te oto drzwiczki, jastśnie panie. - Ale dlaczego nie jesteś... Wtedy dopiero do Vimesa dotarło, że ten Igor jest inny. Miał oboje oczu tego samego koloru, a niektóre blizny w innych miejscach. - Przepraszam - wymamrotał. - Zdawało mi się, że jesteś Igorem. - Aha, jastśnie pani, chodzi o mojego kuzyna Igora - domyślił się Igor. - Pratsuje w ambastsadzie. Tso u niego stsłychać? - No, wygląda... nieźle. Całkiem... nieźle. Tak. - Nie wstpominał, jak stsobie radzi Igor, jastśnie panie? - zapytał Igor. Odchodził, utykając, tak szybko, że Vimes musiał podbiec, by dotrzymać mu kroku. - Nikt z nasts nie miał od niego wiestci, nawet Igor, chociaż zawstsze byli ze stsobą blistsko. - Przepraszam, ale czy wszyscy twoi krewni mają na imię Igor? - O tak, jastśnie panie. Dla uniknięcia zamiestszania. - Naprawdę? - Tak. Każdy, kto costś znaczy w Uberwaldzie, nie pomystślałby nawet, żeby zatrudnić innego stsługę niż Igora. Jestsestśmy na miejstscu, panie. Jastśnie pani oczekuje. Przeszli pod wysokim sklepieniem, a Igor otworzył drzwi mające o wiele więcej ćwieków, niż wymagała powaga. Prowadziły do korytarza. - Na pewno chcesz wejść? - zwrócił się Vimes do Cudo. - Ona jest wampirem. - Wampiry mnie nie martwią, sir. - Masz szczęście. - Vimes zerknął na milczącego Tan tony'ego. Kapitan wydawał się spięty. - Powiedz naszemu przyjacielowi, że nie będzie potrzebny i może na nas zaczekać przy powozie, szczęściarz jeden. - Po czym dodał: - Ale nie tłumacz tych ostatnich słów. Igor otworzył wewnętrzne drzwi, kiedy Tantony niemal biegiem wypadał na zewnątrz. - Jego łastskawostść jego ekstscelencja. - Och, sir Samuel! - zawołała lady Margolotta. - Niechże pan vejdzie. Viem, że nie lubi pan być jego łaskavością. To męczące, pravda? Ale czasami niezbędne. Nie tego się spodziewał. Wampiry nie powinny nosić pereł ani różowych swetrów. W świecie Vimesa nie nosiły też praktycznych butów na płaskim obcasie. I nie miały salonów, w którym każdy możliwy element umeblowania pokryty był perkalem. Lady Margolotta wyglądała jak czyjaś matka, choć raczej matka kogoś, kto odebrał kosztowne wykształcenie i miał kucyka o imieniu Brykacz. Poruszała się jak ktoś przyzwyczajony do swego ciała, a jej wygląd opisywany był, jak słyszał czasem Vimes, jako „kobieta w pewnym wieku". Nigdy się nie dowiedział, o jaki wiek konkretnie chodzi. Ale... nie wszystko tu pasowało. Na różowym swetrze miała haftowane nietoperze, a wzory na meblach też się z nimi kojarzyły. Zwinięty na poduszce mały piesek z kokardą na szyi wyglądał raczej na szczura niż na psa - chociaż w tym przypadku trudno mieć pewność, bo psy tej natury wyglądają zwykle szczurowato. W każdym razie ogólny efekt był taki, jakby ktoś czytał nuty, ale nigdy nie słyszał muzyki. Uświadomił sobie, że lady Margolotta uprzejmie czeka na jego reakcję, więc skłonił się sztywno. - Och, proszę sobie darovać ceremonie - powiedziała. - Niech pan siada. - Otworzyła szafkę. - Ma pan ochotę na Byczą Krev? - To ten drink z wódką? Bo... - Nie - odparła cicho. - Obaviam się, że to ten drugi. Mamy ze sobą coś vspólnego, pravda? Żadne z nas nie pije... trunkóv. O ile viem, był pan alkoholikiem, sir Samuelu. - Nie - odparł oszołomiony Vimes. - Byłem pijakiem. Trzeba być o wiele bogatszym niż ja, żeby zostać alkoholikiem. - Dobrze poviedziane. Mam lemoniadę, jeśli pan zechce. A panna Tyłeczek? Nie mamy tu piva, co pevnie panią ucieszy. Cudo zerknęła zdumiona na Vimesa. - Ehm... Może odrobinę sherry? - Oczyviście. Możesz nas zostavić, Igorze. Pravdzivy skarb - dodała, kiedy sługa wyszedł. - Rzeczywiście wygląda, jakby właśnie został wykopany - zgodził się Vimes. Całe spotkanie nie przebiegało według jego myślowego scenariusza. - Oh, vszystkie Igory tak vyglądają. Jest v naszej rodzinie od ponad dvustu lat. No, przynajmniej viększa jego część. - Naprawdę? - Vszystkie Igory są niezvykle popularne vśród młodych dam. Uznałam, że lepiej nie zgadyvać czemu. - Lady Margolotta uśmiechnęła się promiennie. - Cóż, za pański tu pobyt, sir Samuelu. - Dużo pani o mnie wie - zauważył niepewnie Vimes. - Viększość z tego to dobre rzeczy, zapevniam. Chociaż ma pan skłonność do lekcevażenia papierkovej roboty, łatvo się pan irytuje, jest pan zbyt sentymentalny, żałuje pan, że nie uzyskał vykształcenia, ale nie ufa pan vykształceniu u innych, jest pan niezvykle dumny ze svojego miasta i obavia się pan, że zdradza svoją klasę. Moi... przyjaciele w Ankh-Morpork nie znaleźli na pański temat nic bardzo złego, a proszę mi vierzyć, są v tym napravdę dobrzy. No i nie znosi pan vampiróv. -Ja... - Och, to zrozumiałe. Ogólnie biorąc, jesteśmy strasznymi ludźmi. - Ale pani... - Staram się podchodzić do życia z lepszej strony. A przy okazji: co pan sądzi o królu? -Jest bardzo... spokojny - stwierdził Vimes, dyplomata. - Raczej przebiegły. Na pevno vięcej się doviedział o panu niż pan o nim. Jestem o tym przekonana. Może ciasteczko? Sama ich nie jadam, naturalnie, ale v miasteczku jest taki człoviek, który robi cudovne czekoladove. Igor? - Tak, jastśnie pani - odezwał się Igor. Vimes rozpylił lemoniadę prawie na cały pokój. - Przecież go tu nie było! - zawołał. -Widziałem, jak wychodzi! Słyszałem, jak zamyka drzwi! - Igor ma dzivne metody. Podaj sir Samuelovi servetkę, Igorze. - Mówiła pani, że król jest przebiegły - przypomniał Vimes, próbując wytrzeć lemoniadę ze spodni. - Dopravdy? Nie, nie mogłabym chyba poviedzieć czegoś takiego. To byłoby niezbyt dyplomatyczne - odparła gładko lady Margolotta. - Oczyviście vszyscy popieramy dolnego króla, vybór krasnoludztva jako całości. Navet jeśli myśleli, że dostaną tradycjonalistę, a dostali nieviadomą. - Czy powiedziała pani właśnie to ostatnie zdanie? - spytał Vimes, unosząc się na morzu dyplomacji mimo mokrych spodni. - Absolutnie nie. Vie pan, że ich Kajzerka z Kamienia została skradziona? - Mówią, że nie... - Vierzy im pan? - Nie. - Bez niej nie może się odbyć koronacja. Viedział pan o tym? - Będziemy musieli zaczekać, aż upieką następną? - Nie. Nie będzie vięcej dolnych królóv - wyjaśniła lady Margolotta. - Pravovitych, rozumie pan. Kajzerka reprezentuje ciągłość od samego B'hriana Krvavego Topora. Móvią, że usiadł na niej, kiedy jeszcze była ciepła, i pozostavił odcisk. - Chce pani powiedzieć, że władza przechodzi z tył... z siedzenia na siedzenie? - Ludzie vierzą w korony, pravda? - Tak, ale one przynajmniej tkwią na drugim końcu! - No vięc trony. - Lady Margolotta westchnęła. - Ludzie taką vagę przyviązują do najdzivniejszych rzeczy. Korony. Relikvie. Czosnek. Zresztą natychmiast vybuchnie vojna domova o vładzę, a tę Albrecht z pevnością vygra. Po czym zablokuje vszelki handel z Ankh-Morpork. Vie pan o tym? On uvaża, że to złe miasto. - Wiem, że to złe miasto - odparł Vimes. - A przecież tam mieszkam. - Słyszałam, że ma plany, by vszystkie żyjące tam krasnoludy ogłosić d'hrarak - ciągnęła wampirzyca. Vimes usłyszał syknięcie Cudo. - To znaczy „niekrasnoludy". - To poważna decyzja z jego strony - mruknął Vimes. - Nie wydaje mi się, żeby nasi chłopcy bardzo się tym przejęli. - Urn.., - powiedziała Cudo. - Otóż to. Ta młoda dama vygląda na przejętą, a pan postąpiłby rozsądnie, gdyby jej posłuchał, sir Samuelu. - Bardzo przepraszam - zirytował się Vimes. - Ale jaki pani ma w tym interes? - Napravdę pan nic nie pije, sir Samuelu? -Nie. - Navet jednego? - Nie! - powtórzył Vimes już ostrzej. - Wiedziałaby pani o tym, gdyby wiedziała pani cokolwiek o... - A jednak trzyma pan pół butelki w dolnej szufladzie biurka, jako coś v rodzaju permanentnego testu - powiedziała lady Margolotta. - A to, sir Samuelu, sugeruje kogoś, kto nosi vłosienicę pod ubraniem. - Chcę wiedzieć, kto to powiedział! Lady Margolotta westchnęła i Vimes miał wrażenie, że nie zaliczył kolejnej próby. -Jestem bogata, sir Samuelu. Vampiry zvykle są bogate. Nie viedział pan? Lord Vetinari, jak słyszałam, vierzy, że informacja to pieniądz. Ale vszyscy viedzą, że pieniądze zavsze były informacją. Pieniądz nie musi móvić, vystarczy, że słucha. Zamikła, jakby nagle postanowiła słuchać. Vimes poruszył się niespokojnie pod jej natrętnym spojrzeniem. -Jak tam Havelock Vetinari? - spytała. - Patrycjusz...? Och, świetnie. - Musi być już dość stary. - Nigdy nie byłem pewien, ile ma lat - przyznał Vimes. -Jest w moim wieku, jak przypuszczam. Lady Margolotta wstała nagle. - To była interesująca rozmova, sir Samuelu. Ufam, że lady Sybil czuje się dobrze? - Eee... tak. - Svietnie. Tak się cieszę. Spotkamy się znovu, z całą pevnością. Igor pana odprovadzi. Vyrazy szacunku dla barona, kiedy pan go zobaczy. Proszę pogłaskać go ode mnie po głovie. - O co tu chodziło, Cudo? - zapytał Vimes, gdy kareta zaczęła zjazd po zboczu. - W której części, sir? - Praktycznie w każdej, prawdę mówiąc. Dlaczego krasnoludy w Ankh-Morpork mają się przejąć tym, że ktoś uważa je za niekra-snoludy? Wiedzą przecież, że naprawdę są krasnoludami. - Nie byliby poddani krasnoludziemu prawu. - Nie wiedziałem, że są. - Znaczy, to jakby... Jak się prowadzi swoje życie, sir. Małżeństwa, pogrzeby, takie rzeczy. Małżeństwa nie będą legalne. Starych krasnoludów nie będzie wolno grzebać w domu. A to byłoby straszne. Każdy krasnolud marzy o tym, żeby na starość wrócić do domu i otworzyć małą kopalnię. - Każdy? Nawet ci, którzy urodzili się w Ankh-Morpork? - Dom może mieć różne znaczenia, sir - odparła Cudo. - Są też inne sprawy. Umowy stracą ważność. Krasnoludy lubią dobre, trwałe reguły, sir. - Przecież w Ankh-Morpork też mamy prawa. Mniej więcej. - Między sobą krasnoludy wolą używać własnych, sir. -Jestem pewien, że krasnoludom z Miedzianki to się nie spodoba. - Nie, sir. Nastąpi rozłam. I kolejna wojna. - Cudo westchnęła. - Ale dlaczego ona ciągle mówiła o piciu? - Nie wiem, sir. - Nie lubię ich. Nigdy nie lubiłem i nigdy nie będę lubił. - Tak jest, sir. - Zauważyłaś tego szczura? - Tak, sir. - Mam wrażenie, że śmiała się ze mnie. Powóz znów wjechał na uliczki Bzyku. -Jak poważna ta wojna? - Myślę, że gorsza od tej sprzed pięćdziesięciu lat - uznała Cudo. - Nie przypominam sobie, żeby ludzie o niej wspominali. - Większość ludzi nic o niej nie wie, sir. Toczyła się głównie pod ziemią. Podkopy pod chodnikami, kopanie tuneli inwazyjnych i tak dalej. Może parę domów zapadło się w tajemnicze dziury, a ludzie nie dostali węgla na czas, ale to wszystko. - To znaczy, że krasnoludy starają się zawalić kopalnie innych krasnoludów? -O tak. - Myślałem, że jesteście wszyscy praworządni. -Jesteśmy, sir. Tylko nie bardzo litościwi. Na bogów, myślał Vimes, gdy kareta przetoczyła się przez most w centrum miasta. Nie przysłali mnie tu na koronację, tylko na wojnę, która się jeszcze nie zaczęła. Spojrzał na Tantony'ego, który obserwował go z uwagą, ale szybko odwrócił wzrok. Lady Margolotta spoglądała za powozem, póki nie dotarł do bram miasta. Stała nieco cofnięta od okna. Niebo było zachmurzone, ale trudno się pozbyć dawnych przyzwyczajeń i instynktów przetrwania. - Ten człoviek ma v sobie tyle gnievu, Igorze. - Tak, jastśnie pani. - Widać, obvarovuje się murem cierplivości. Ciekawe, jak bardzo można go przycisnąć. - Wyprowadziłem karawan, jastśnie pani. - Czyżby już było tak późno? Lepiej ruszajmy v takim razie. Vszyscy czują się przygnębieni, jeśli nie zjaviam się na spotkaniu. Sam viesz. Zamek po drugiej stronie doliny był bardziej surowy niż konfekcyjna budowla lady Margolotty. Mimo to jednak brama stała otworem i nie wyglądała, jakby często ją zamykano. Główne drzwi były wysokie i sprawiały wrażenie ciężkich. Tylko jedno sugerowało, że nie zostały zamówione ze standardowego katalogu wyposażenia zamków - umieszczone w nich mniejsze wąskie drzwiczki, wysokie na kilka stóp. - Po co to? - zdziwił się Vimes. - Nawet krasnolud rozbiłby sobie głowę. - To chyba zależy, jaki kształt ma ktoś, kto tu wchodzi, sir - domyśliła się Cudo. Drzwi otworzyły się, gdy tylko Vimes dotknął kołatki w kształcie wilczego łba. Ale tym razem był przygotowany. - Dzień dobry, Igorze - powiedział. - Dzień dobry, wastsza ekstscelencjo. - Igor skłonił się nisko. - Igor i Igor przesyłają pozdrowienia, Igorze. - Dziękuję, wastsza ekstscelencjo. Stskoro już ekstscełencja o tym wstspomniał, czy mógłbym włożyć do państskiej karety paczkę dla Igora? - Chodzi ci o Igora z ambasady? - O nim włastśnie mówię, wastsza ekstscelencjo - powiedział cierpliwie Igor. - Taka pomocna dłoń w potrzebie. - Oczywiście, to żaden kłopot. - Jests dobrze zapakowana, a na lodzie będzie stświeża i zdrowa. Prostsze tędy. Jastśnie pan zaraz będzie gotów. Dba o formę. Utykając, Igor wprowadził ich do dużej sali, której jedna ściana składała się głównie z kominka, ukłonił się i zniknął. - Czy on powiedział to, co myślę, że powiedział? - zapytał niepewnie Vimes. - O dłoni i lodzie? - To nie jest tak, jak zabrzmiało, sir - odpowiedziała Cudo. - Mam nadzieję. Na bogów, spójrz tylko na to! Z krokwi zwisała wielka czerwona flaga. Pośrodku miała czarną wilczą głowę z pyskiem pełnym stylizowanych zygzaków błyskawic. - To chyba ich nowy sztandar - uznała Cudo. - Sądziłem, że mają tylko herb z dwugłowym nietoperzem. - Może uznali, że pora na zmianę, sir. - Ach, wasza ekscelencjo! Czy Sybil nie przyjechała z panem? Kobieta, która weszła, była Anguą, trochę tylko zaokrągloną przez lata. Miała na sobie długą zieloną suknię, bardzo staroświecką według standardów Ankh-Morpork, chociaż pewne style nigdy nie wychodzą z mody na odpowiedniej figurze. Odgarniała włosy, idąc w ich stronę. - Ehm... Została dzisiaj w ambasadzie. Mieliśmy dość męczącą podróż. Mam zapewne przyjemność z baronową Serafine von Uberwald? - A pan się nazywa Vimes. Sybil wciąż pisze o panu w listach. Baron będzie za moment. Byliśmy na łowach i straciliśmy poczucie czasu. - Przypuszczam, że czyszczenie koni zajmuje sporo pracy - stwierdził uprzejmie Vimes. Uśmiech Serafine przez chwilę wyglądał dziwnie. - A... tak - przyznała. - Czy Igor może podać panu coś do picia? - Nie, dziękuję. Usiadła na jednym z mocno wypchanych foteli i uśmiechnęła się promiennie. - Spotkał pan już nowego króla, wasza ekscelencjo? - Dziś rano. - Ma jakieś problemy, jak sądzę. - Dlaczego pani tak myśli? - spytał Vimes. Serafine wyglądała na zaskoczoną. - Wydawało mi się, że wszyscy o tym wiedzą. - No cóż, jestem tu może z pięć minut. Trudno mnie uznać za „wszystkich". Teraz, jak z satysfakcją zauważył, była naprawdę zakłopotana. - My... słyszeliśmy tylko, że jest jakiś kłopot - powiedziała. - Och, wie pani... Nowy król, organizacja koronacji... Problemy muszą się pojawić. Więc to jest właśnie dyplomacja, pomyślał. Jak kłamstwo, tylko dla ludzi z wyższej klasy. - Tak. Oczywiście. - Angua dobrze sobie radzi - oznajmił. - Na pewno się pan niczego nie napije? - spytała szybko Serafinę, wstając. - O, jest już mój mąż. Baron wkroczył do sali jak trąba powietrzna, która porwała kilka psów. Skakały przed nim i tańczyły wokół. - Witam! Witam! - zahuczał. Vimes spojrzał na potężnego mężczyznę - nie grubego, nie wysokiego, po prostu zbudowanego może jedną dziesiątą powyżej skali. Nie tyle miał twarz z brodą, ile raczej brodę z niewielkim skrawkiem twarzy, widocznym w wąskiej szczelinie pomiędzy wąsem i brwiami. Zmierzał w stronę Vimesa w chmurze skaczących ciał, sierści i zapachu starych dywanów. Vimes przygotował się na mocny uścisk dłoni, ale i tak się skrzywił, kiedy kości zgrzytnęły o siebie. - Świetnie, że pan przyjechał, hej? Tyle o panu słyszałem! Ale nie dość, pomyślał Vimes. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek znowu będzie mógł używać dłoni. Wciąż tkwiła w uścisku. Psy przeniosły zainteresowanie na niego. Był obwąchiwany. - Najgłębszy szacunek dla Ankh-Morpork, hej? - powiedział baron. - Eee... dobrze -jęknął Vimes. Krew dopływała mu tylko do nadgarstka. - Siadaj pan! - szczeknął baron. Vimes starał się unikać tego określenia, ale baron tak właśnie mówił: krótkimi, urywanymi zdaniami, a każde było jak okrzyk. Został doprowadzony do fotela. Potem baron puścił jego dłoń, a sam rzucił się na dywan. Podniecone psy zwaliły się na niego. Serafine wydała dźwięk mieszczący się gdzieś pomiędzy warknięciem a cichym „tsk!" małżeńskiej dezaprobaty. Baron posłusznie zepchnął z siebie psy i opadł na fotel. - Musi pan przyjmować nas takich, jacy jesteśmy. - Serafine uśmiechnęła się samymi ustami. - Zawsze prowadziliśmy bardzo nieformalny dom. - Bardzo miłe miejsce - zapewnił słabo Vimes, rozglądając się po wielkiej sali. Myśliwskie trofea wisiały rzędami na ścianach, ale przynajmniej nie było żadnych głów trolli. Nie było też broni. Ani jednej włóczni, starego zardzewiałego miecza, nawet złamanego łuku, co właściwie należało uznać za łamanie prawa o zamkowych dekoracjach. Raz jeszcze popatrzył na ścianę, a potem na rzeźbę nad kominkiem. Po czym jego wzrok zsunął się w dół. Jeden z psów - a Vimes w myślach musiał zaznaczyć, iż używa tego terminu wyłącznie dlatego, że znajdują się w budynku, a tam zwykle nie spotyka się wilków - go obserwował. Vimes nigdy jeszcze nie widział takiego szacującego spojrzenia w oczach zwierzęcia. Ten pies go oceniał. Było coś znajomego w tych jasnych włosach tworzących grzywę. Właściwie całkiem przypominał Anguę, tyle że był mocniej zbudowany. Vimes dostrzegł jeszcze jedną różnicę, niewielką, lecz przerażająco istotną. Jak Angua, ten zwierz budził wrażenie zatrzymanego ruchu; gdy jednak Angua zawsze wyglądała jak gotowa do ucieczki, ten wyglądał jak gotów do ataku. - Ambasada się panu spodobała? Należała kiedyś do nas, wie pan, zanim sprzedaliśmy posiadłość lordowi V... Ve... - Vetinari - dokończył Vimes, z oporem odrywając wzrok od wilka. - Oczywiście wasi ludzie wprowadzili znaczne zmiany - mówiła dalej. - My też kilka - dodał Vimes, przypominając sobie plamy jaśniejszego drewna w miejscach po zdjętych trofeach. - Muszę przyznać, że wielkie wrażenie zrobiła na mnie łazienka. Ta kąp... Przepraszam? Baron niemal zaskomlał. Serafine spojrzała na niego z niechęcią. - Tak - rzekła ostrym tonem. - Domyślam się, że dokonano interesujących zmian. -Jesteście państwo z pewnością szczęśliwi, mając tu gorące źródła - powiedział Vimes. To też jest dyplomacja, myślał, kiedy człowiek pozwala ustom paplać, a sam obserwuje oczy rozmówców. Całkiem jak praca gliny. - Sybil chciałaby pojechać do wód, do Bad Heisses Bad... Za plecami usłyszał cichy warkot barona i zauważył wyraz irytacji na twarzy Serafine. - Powiedziałem coś niewłaściwego? - zapytał niewinnie. - Mój mąż ostatnio nie czuje się najlepiej - wyjaśniła baronowa tym szczególnym głosem żony, który oznacza „Myśli, że wszystko jest w porządku, ale jak zostaniemy sami...". - Tak mi przykro. W takim razie lepiej przedstawię listy uwierzytelniające. Wstał i wyjął dokument. Serafine szybko wyciągnęła rękę i wzięła go od niego. - Przeczytam - obiecała ze słodkim uśmiechem. - To oczywiście zwykła formalność. Wszyscy przecież słyszeli o komendancie Vimesie. Nie chciałabym pana urazić, naturalnie, ale byliśmy trochę zdziwieni, kiedy Patrycjusz... - Lord Vetinari - podpowiedział usłużnie Vimes, trochę mocniej akcentując pierwszą sylabę. Jak na dany znak, za jego plecami zabrzmiał warkot. - W samej rzeczy... powiadomił, że to pan przyjedzie. Spodziewaliśmy się raczej kogoś z bardziej... doświadczonych dyplomatów. - Och, nie gorzej od innych potrafię częstować kanapkami z ogórkiem - zapewnił Vimes. - A jeśli ma pani chęć na małe złote czekoladowe kulki ułożone w stosik, jestem właściwym człowiekiem. Rzuciła mu przeciągłe, chłodne spojrzenie. - Proszę wybaczyć, wasza ekscelencjo - powiedziała. - Morporski nie jest moim pierwszym językiem i obawiam się, że mogliśmy nieświadomie wprowadzić się nawzajem w błąd. Jak rozumiem, w prawdziwym życiu jest pan policjantem? - W prawdziwym życiu tak - przyznał Vimes. - W Bzyku zawsze byliśmy przeciwni formacjom policyjnym. Uważamy, że naruszają swobodę jednostki. - Cóż, istotnie wysuwa się ten argument. Oczywiście wszystko zależy od tego, czy ową jednostką jest pani, czy też ktoś wychodzący przez okno łazienki... - Vimes zauważył grymas baronowej - ...z rodzinnymi srebrami w worku. - Na szczęście bezpieczeństwo nigdy nie stanowiło dla nas problemu. - To mnie nie dziwi... Oczywiście z powodu murów, bram i temu podobnych. - Mam nadzieję, że wieczorem przyprowadzi pan Sybil na bankiet. Ale widzę, że pana zatrzymujemy, a z pewnością ma pan liczne obowiązki. Igor pana odprowadzi. - Tak, jastśnie pani - odezwał się Igor za plecami Vimesa. Vimes czuł, jak za groblami jego umysłu wzbiera rzeka furii. - Przekażę sierżant Angui, że pani o nią pytała - rzekł, wstając. - Istotnie - zgodziła się Serafine. - W tej chwili jednak marzę o odprężającej kąpieli - dodał i z satysfakcją patrzył, jak baron i jego żona drgnęli. - Zegnam państwa. Cudo maszerowała obok niego korytarzem. - Ani słowa, dopóki stąd nie wyjdziemy - syknął Vimes. -Sir? - Bo chciałbym, żebyśmy stąd wyszli. Kilka psów wybiegło za nimi na dwór. Nie warczały, nie obnażały zębów, ale zachowywały się bardziej celowo, niż Vimes zwykł oczekiwać po wąchaczach kroczy w ogólności. - Włożyłem paczkę do karety, wastsza ekstscelencjo - poinformował Igor. Otworzył drzwiczki i dotknął palcem czoła. - Nie zapomnę oddać jej Igorowi - obiecał Vimes. - Ależ nie Igorowi. Ona jests dla Igora! - Aha, racja. Kiedy konie ruszyły, Vimes wyjrzał jeszcze przez okienko. Złocistogrzywy wilk wyszedł na schody i patrzył, jak odjeżdżają. Kiedy kareta z turkotem wyjechała z zamku, wrócił na ławeczkę i zamknął oczy. Cudo miała dość rozsądku, by zachować milczenie. - Żadnej broni na ścianach, zauważyłaś? - odezwał się po chwili. Oczy wciąż miał zamknięte, jakby oglądał obrazek wymalowany na wewnętrznej stronie powiek. - W większości zamków broń wisi wszędzie. - Cóż, to przecież wilkołaki, sir. - Czy Angua mówiła coś o swoich rodzicach? - Nie, sir. - Oni też nie chcieli o niej mówić, to oczywiste. - Vimes otworzył oczy. - Krasnoludy? - mruknął. - Zawsze dobrze sobie radziłem z krasnoludami. A wilkołaki? Nie, z wilkołakami też nie było żadnych problemów. Więc dlaczego jedyną osobą, która dziś rano nie próbowała mnie wykiwać, był krwiopijca i wampir? - Nie wiem, sir. - Duży mieli kominek. - Wilkołaki lubią nocami sypiać przy ogniu, sir - wyjaśniła Cudo. - Baronowi chyba faktycznie w fotelu nie było wygodnie. To zauważyłem. Ajakie to motto mieli wyrzeźbione nad tym wielkim kominkiem? Homini... - Homo homini lupus, sir - stwierdziła Cudo. - To znaczy „Człowiek człowiekowi wilkiem", sir. - Ha... Dlaczego właściwie cię nie awansowałem, Cudo? - Ponieważ łatwo się peszę, kiedy mam krzyczeć na ludzi, sir. Sir, zauważył pan coś dziwnego w tych trofeach, które wisiały na ścianie? Vimes znowu przymknął oczy. -Jeleń, niedźwiedzie,jakaś odmiana pumy... O co wam chodzi, kapralu? - Czy zauważył pan coś zaraz pod nimi? - Chwileczkę... Wydaje mi się, że tam było tylko puste miejsce, - Tak jest, sir. Z wbitymi trzema haczykami. Dało się je zauważyć. Vimes się zawahał. - Chodzi ci - zaczął ostrożnie - o takie trzy haczyki, na których mogły wisieć trofea, dopóki nie zostały zdjęte? - Właśnie taki rodzaj haczyków, sir. Tak. Tylko może głów jeszcze nie powieszono. - Głów trolli? - Kto to wie, sir. Powóz wjechał na ulice miasteczka. - Cudo, masz jeszcze tę kamizelkę ze srebrnej kolczugi, którą kiedyś nosiłaś? - Nie, sir. Zrezygnowałam z niej, bo uznałam, że to nielojalne wobec Angui. A dlaczego pan pyta? - Coś mi przyszło do głowy. Bogowie, czy to pod siedzeniem to paczka Igora? - Chyba tak. Ale wie pan, sir, znam trochę Igorów. Jeśli to rzeczywiście dłoń, to poprzedniemu właścicielowi z pewnością nie była już potrzebna. Może mi pan wierzyć. -Jak to? On odcina kawałki martwych ludzi? - To chyba lepiej, niż gdyby odcinał kawałki żywych, sir. - Wiesz, o co mi chodzi! - Sir, jeśli któryś z Igorów panu pomógł, dobre maniery wymagają, by w testamencie zaznaczyć, że mogą sobie zabrać wszelkie... fragmenty, które mogłyby pomóc komuś innemu. Nigdy nie żądają pieniędzy. Ludzie noszą przy sobie nieduże karty. Igorzy są bardzo szanowani w Uberwaldzie. Niezastąpieni ze skalpelem i igłą. Właściwie to coś w rodzaju powołania. - Ale przecież cali są pokryci szwami i bliznami! - Nikomu nie zrobią nic, jeśli najpierw nie wypróbują tego na sobie. Vimes postanowił przeanalizować całą grozę tej opowieści. Pozwalało mu to nie myśleć o brakujących trofeach. - A czy są też jakieś... Igoriny? Igoretty? - Cóż, każdy z Igorów uważany jest za cenną zdobycz dla młodej damy... - Naprawdę? - A ich córki są zwykle bardzo atrakcyjne. - Oczy na tym samym poziomie i tak dalej? - O tak. Ale za bramą - kiedy wreszcie się uchyliła w odpowiedzi na niecierpliwe stukania - zobaczyli nie pokrzywione rysy Igora, tylko roboczy koniec kuszy Detrytusa, która była jednak minimalnie gorsza. - To my, sierżancie - powiedział Vimes. Kusza cofnęła się, a brama stanęła otworem. - Przepraszam, sir, ale pan mówił, że mam stać na warcie - wyjaśnił Detrytus. - Nie ma potrzeby... - Ktoś zranił Igora, sir. W wielkiej kuchni siedział Igor z bandażem na głowie. Wokół niego krzątała się lady Sybil. - Zaczęłam go szukać parę godzin temu, a on leżał nieprzytomny na śniegu. - Pochyliła się do Sama. - Prawie nic sobie nie przypomina. Vimes usiadł. - Pamiętasz, co robiłeś, przyjacielu? Igor rzucił mu mętne spojrzenie. - No więc, jafnie panie, wyfedłem wyładować jedzenie z tego drugiego powozu, i włamie cof chwyciłem, kiedy nagle zgafło fiatło. Myflę fobie, że mufiałem fię pofliznąć. - Albo ktoś cię uderzył? Igor wzruszył ramionami. Przez krótką chwilę oba znalazły się na tym samym poziomie. - W powozie nie było niczego, co warto by ukraść - wtrąciła lady Sybil. - Nie, chyba że ktoś umierał bez sandwicza kostkowego. Coś zginęło? - Żem wszystko porównał z listą, co mi ją dała jej łaskawość - oświadczył Detrytus, patrząc komendantowi w oczy. - Niczego nie brakowało, sir. - Pójdę i sam to obejrzę. Kiedy byli na zewnątrz, podszedł do powozu i zbadał śnieg dookoła. Tu i tam widoczne były kamienie bruku. Potem spojrzał na siatkę. - No dobra, Detrytus - rzekł. - Gadaj. - To takie przeczucie, sir - zahuczał troll. - Wiem, że „tępak" to moje drugie imię... - Nie wiedziałem, że macie pierwsze imię, sierżancie. -Ale nie myślę, coby to był jeden z tych przypadków, co się zdarzają przypadkiem. - No ale mógł przecież spaść z wozu, kiedy wyładowywał rzeczy. - A mogła to być wróżka Gliniany Dzwoneczek, sir. Vimes był pod wrażeniem. Ze strony Detrytusa było to myślenie prawdziwie niskotemperaturowe. - Wrota na ulicę są otwarte - ciągnął Detrytus. - Tak sobie myślę, że Igor wziął i zaskoczył kogoś, kto podkradał rzeczy. - Sam mówiłeś, że nic nie zginęło. - Może złodziej się wystraszył, sir. ~ Kiedy zobaczył Igora? Tak, to możliwe... Vimes popatrzył na worki i skrzynie. A potem popatrzył jeszcze raz. Rzeczy leżały rzucone byle jak - nie w taki sposób wypakowuje się ładunki, chyba że ktoś usiłuje znaleźć coś w wielkim pośpiechu. Ale kto zadawałby sobie tyle trudu, żeby ukraść trochę żywności? - Niczego nie brakuje... - Potarł podbródek. - A kto pakował wóz, Detrytus? - Nie wiem, sir. Pewno lady Sybil zwyczajnie wzięła i zamówiła to wszystko. - No i trochę nam się spieszyło przy wyjeździe... - Vimes przerwał. Lepiej zostawić to w tym miejscu. Miał pewien pomysł, ale gdzie dowody? Można stwierdzić, że nie zginęło nic, co powinno się tu znajdować. A zatem musieli zabrać coś, czego na wozie być nie powinno. Nie. Na razie to tylko myśl do zapamiętania. Wrócili do holu. Wzrok Vimesa padł na stos wizytówek na stoliku przy drzwiach. - Było dużo gości - wyjaśnił Detrytus. Vimes wziął garść wizytówek. Niektóre miały złocone brzegi. - Ci dyplomaci to wszyscy chcą, żeby pan przyszedł na drinka i kukułki. - Koktajle, jak przypuszczam. - Przeglądał kartoniki. - Hmm... Klatch... Muntab... Genoa... Lancre... Lancre? Przecież można splunąć nad całym tym królestwem! Mają tu ambasadę? - Nie, sir, głównie to mają skrzynkę pocztową. - Zmieścimy się w niej wszyscy? - Wynajęli dom na koronację, sir. Vimes rzucił zaproszenia na stolik. - Chyba tego nie zniosę - westchnął. - Ile można wypić soku owocowego i ilu wysłuchać marnych żartów? Gdzie jest najbliższa wieża sekarowa, Detrytus? -Jakieś piętnaście mil stąd na Oś, sir. - Chciałbym sprawdzić, co się dzieje w domu. Myślę, że po południu lady Sybil i ja wybierzemy się na miłą przejażdżkę po okolicy. To ją trochę rozerwie. A potem, pomyślał, zaczekam na północ, zobaczysz? Jeszcze nie pora obiadu. W rezultacie Vimes zabrał Igora jako stangreta i przewodnika oraz strażników: Tantony'ego i tego, o którym już zawsze miał myśleć jako o Colonesque. Skimmer wciąż nie wrócił z tej podejrzanej wyprawy, która zajmowała jego czas, a Vimes uznał, że prędzej go demony porwą, niż zostawi ambasadę niestrzeżoną. Inne określenie dyplomaty, myślał, brzmi „szpieg". Jedyna różnica, to że rząd gospodarza wie, z kim ma do czynienia i cała sztuka polega na tym, żeby ich przechytrzyć. Prawdopodobnie. Słońce przygrzewało, wiatr był chłodny, a górskie powietrze stwarzało złudzenie, że można każdego szczytu dotknąć wyciągniętą ręką. Za miastem ośnieżone teraz winnice i farmy trzymały się zboczy, które w Ankh-Morpork nazwano by urwiskami; po chwili jednak ustąpiły miejsca sosnowym lasom. Tu i tam, na zakrętach drogi, w dole widać było rzekę. Igor na koźle pojękiwał żałośnie. - Zapewnił mnie, że u Igorów rany szybko się goją - powiedziała lady Sybil. - Muszą. - Pan Skimmer twierdzi, że to bardzo zdolni chirurdzy, Sam. - Na pewno nie kosmetyczni. Kareta zwolniła. - Często tu przyjeżdżasz, Igorze? - zapytał Vimes. - Pan Fleepf pofyłał mnie raz na tydzień, żebym odebrał wia-domofci, jafnie panie. - Chyba łatwiej byłoby postawić wieżę przekaźnikową w Bzyku. - Rada miafta jeft temu ftanowczo przeciwna, jafnie panie. -A ty? - Jeftem bardzo nowoczefny w poglądach, jafnie panie. Wieża wznosiła się już całkiem blisko. Pierwsze dwadzieścia stóp z wąskimi, zakratowanymi oknami zbudowano z kamienia. Na tym ułożono szeroką platformę, z której wyrastała wieża właściwa. Była to bardzo rozsądna konstrukcja. Atakującym uniemożliwiała wdarcie się do środka albo podłożenie ognia, wewnątrz znajdowało się dość miejsca na zapasy, żeby przetrzymać oblężenie, a przeciwnik musiał wiedzieć, że chłopcy w środku wezwą pomoc trzydzieści sekund po rozpoczęciu ataku. Kompania miała pieniądze. Pod tym względem przypominali agentów dyliżansów. Gdyby wieża przestała działać, ktoś by się zjawił i zaczął zadawać bardzo kosztowne pytania. Prawo tu nie obowiązywało; ludzie, którzy by przybyli, na pewno chcieliby przesłać światu wyraźną wiadomość, że nie wolno ruszać wież. Wszyscy powinni o tym wiedzieć. Dlatego nieruchome ramiona semaforów robiły trochę dziwne wrażenie. Vimesowi włosy zjeżyły się na karku. - Zostań w karecie, Sybil - polecił. - Coś się stało? - Nie jestem pewien - odpowiedział, chociaż był pewien. Wysiadł z powozu i skinął na Igora. - Pójdę tam zajrzeć - oznajmił. - Gdyby nastąpiły... jakieś kłopoty, masz odwieźć lady Sybil do ambasady. Jasne? Zajrzał jeszcze do karety i - starając się nie patrzeć na Sybil - uniósł jedno z siedzeń i wyjął schowany tam miecz. - Sam! - zawołała oskarżycielsko. - Przepraszam cię, kochanie, ale pomyślałem, że lepiej mieć zapasowy. Przy drzwiach prowadzących do wieży wisiał sznur. Vimes pociągnął i usłyszał nad sobą dzwonek. Kiedy nic się nie stało, pchnął drzwi. Otworzyły się bez oporu. - Hej! -zawołał. Odpowiedziała mu cisza. - Tu stra... - Vimes urwał. Nie był przecież strażą. Nie tutaj. Tutaj odznaka nie działała. Vimes był tylko wścibskim draniem wchodzącym na cudzy teren. -Jest tam kto?! W pomieszczeniu zobaczył wysokie stosy worków, skrzyń i beczek. Drewniane schody prowadziły na wyższy poziom. Vimes wspiął się po nich do czegoś będącego połączeniem sypialni i jadalni. Były tu tylko dwa posłania z odrzuconą pościelą. Krzesło leżało na podłodze. Na stole stał czyjś posiłek, nóż i widelec leżały ułożone starannie obok talerza. Na piecu coś wygotowało się do sucha w żelaznym garnku. Vimes otworzył drzwiczki. Usłyszał słabe „whuumf' - bo wpadające do środka powietrze na nowo rozpaliło zwęglone drewno - a z góry cichy brzęk metalu. Spojrzał na drabinę sięgającą klapy w stropie. Każdy, kto by się tędy wspinał, prezentował swoją głowę na wysokości wygodnej dla miecza albo buta. - Trudna sprawa, prawda? - odezwał się ktoś nad nim. - Lepiej niech pan wejdzie na górę. Mmm, mmhm. - Inigo? - Nie ma żadnego zagrożenia, wasza łaskawość. Jestem tu tylko ja. - I to mam uznać za bezpieczne? Vimes wspiął się na drabinę. Inigo siedział przy stole i przeglądał plik papierów. - Gdzie jest załoga? - To, wasza łaskawość, jedna z tajemnic, mmm, mmm. - A pozostałe to...? Inigo wskazał gestem stopnie prowadzące wyżej. - Niech wasza łaskawość sam zobaczy. Systemy poruszające ramionami były całkowicie porozbijane. Listwy i kawałki drutu zwisały smętnie ze skomplikowanych ram. - Naprawa na kilka godzin pracy wykwalifikowanego rzemieślnika - stwierdził Inigo, gdy Vimes wrócił na dół. - Co się tu stało? - Powiedziałbym, że ludzie, którzy tutaj mieszkali, zostali zmuszeni do opuszczenia wieży, mmf, mmhm. W sposób dość nieuporządkowany. - Przecież to wieża warowna! -I co? Muszą wychodzić po drewno. Pewnie, kompania ma swoje regulaminy, ale potem na długie tygodnie wsadza trzech młodych ludzi do jakiejś wieży i oczekuje, że będą chodzić jak w zegarku. Widzi pan tę klapę prowadzącą do sterowni? Powinna być przez cały czas zaryglowana. Otóż pan, wasza łaskawość, i ja także, ponieważ jesteśmy... - Draniami? - podsunął Vimes. - No tak... mmm... Otóż my byśmy wymyślili system, który nie pozwalałby na działanie sekara, gdyby klapa nie była zaryglowana. Prawda? - Coś w tym rodzaju, owszem. - I wpisalibyśmy w regulamin, że o obecności w wieży dowolnego przybysza ma być, mmhm, mają być automatycznie powiadamiane sąsiednie wieże. - Prawdopodobnie. To niezłe na początek. - Tymczasem, jak podejrzewam, każdy niewinnie wyglądający gość ze smaczną, świeżutką szarlotką dla tych chłopców byłby serdecznie przyjęty. - Inigo westchnął. - Mają dyżury po dwa miesiące. I nic do oglądania prócz drzew, mmm. - Nie ma krwi, nie ma praktycznie żadnych śladów walki - zauważył Vimes. - Sprawdzałeś na zewnątrz? - W stajni powinien stać koń. Nie ma go. Jesteśmy tu praktycznie na skale. Są wilcze ślady, ale wilcze ślady są tutaj wszędzie. A wiatr sypał śniegiem. Oni... odeszli, wasza łaskawość. -Jesteś pewien, że wpuścili kogoś przez drzwi? - spytał Vimes. - Każdy, kto potrafiłby wylądować na platformie, w jednej chwili dotarłby do któregoś z tych okien. - Wampir, mmm? - To możliwe, prawda? - Nie ma nigdzie krwi. - Po co marnować dobre jedzenie? - mruknął Vimes. - Pomyśl o tych biednych, głodujących dzieciach w Muntabie... A to co? Spod dolnego łóżka wyciągnął skrzynkę. Wewnątrz było kilka długich na stopę rur otwartych z jednego końca. - „Badger & Normal, Ankh-Morpork" - przeczytał głośno. - „Flara moździerzowa (czerwona). Zapalić lont. Nie wkładać do ust". To fajerwerki, panie Skimmer. Widziałem takie na statkach. - Zaraz, coś tu było... - Inigo kartkował książkę na stole. -Jeśli mają poważne kłopoty, mogą wystrzelić flarę alarmową. Najbliższa wieża wyśle tu dwóch ludzi, a większy oddział przyjedzie z bazy na równinach. Bardzo poważnie traktują wyłączenie sekara. - No tak, to ich kosztuje pieniądze. - Vimes zajrzał w otwór moździerza. - Potrzebna nam działająca wieża, Inigo. Nie podoba mi się, że tkwię tu bez łączności. - Droga nie jest jeszcze taka zła. Mogą tu dotrzeć jutro wieczorem... Jestem pewien, że nie powinieneś tego robić, wasza łaskawość. Vimes wyjął wyrzutnię z opakowania. Spojrzał złośliwie na Iniga. - Nie wybuchnie, dopóki nie odpali się ładunku w podstawie. Te flary są bezpieczne. I stanowią bezsensowną broń, bo w ogóle nie da się ich wycelować, a zresztą i tak są z tektury. Chodź, ustawimy to na dachu. - Warto poczekać do zmroku, wasza łaskawość, mmm. Wtedy sygnał zobaczą dwie, może trzy wieże po obu stronach, nie tylko te najbliższe. - Ale jeśli w najbliższych wieżach uważają, na pewno zobaczą... - Nie wiemy, czy jest tam ktokolwiek, kto mógłby uważać. Może to, co zdarzyło się tutaj, zdarzyło się również tam? Mmm? - Na bogów! Nie myślisz chyba... - Nie, nie myślę, sir. Jestem urzędnikiem państwowym. Doradzam innym, mmm, mmf. A wtedy to oni myślą. Moja rada brzmi: godzina czy dwie nie zaszkodzi, sir. Radzę też, żeby natychmiast zabrał pan stąd lady Sybil, wasza łaskawość. Wystrzelę flarę, jak tylko zrobi się ciemno, a potem wrócę do ambasady. - Zaraz... To ja jestem komendantem... - Nie tutaj, wasza łaskawość. Zapomniał pan? Tutaj jest pan zwykłym cywilem, mmhm, mmm. Nic mi nie grozi... - Załodze jednak zagroziło. - Nie byli mną, mmhm, mmhm. Ze względu na lady Sybil, wasza łaskawość, radzę, by odjechał pan natychmiast. Vimes się zawahał. Nienawidził tego, że Inigo nie tylko ma rację, ale też - mimo zapewnień o własnej bezmyślności - zajął się myśleniem należącym do Vimesa. Który przecież podobno wyjechał z żoną na popołudniową przejażdżkę. - No dobrze. Jeszcze jedno pytanie. Jak tu trafiłeś? - Ostatni raz widziano Sleepsa, jak zmierzał tutaj z wiadomością. - Aha. Czy mam rację, sądząc, że ten twój Sleeps nie był takim rodzajem dyplomaty, który częstuje kanapkami z ogórkiem? Inigo uśmiechnął się blado. - Rzeczywiście, sir. Był... tym innym rodzajem. Mhm. - Twoim rodzajem. - Mmm. A teraz jedź już, wasza łaskawość. Niedługo zajdzie słońce. Mmm, mmm. Kapral Nobbs, prezes i przewodniczący Gildii Strażników, przyjrzał się swoim ludziom. - No dobrze, jeszcze raz - powiedział. - Czego chcemy? Spotkanie komitetu strajkowego trwało już od pewnego czasu. I odbywało się w barze. Strażnikom trudno już było pamiętać cokolwiek dłużej niż przez chwilę. Funkcjonariusz Ping podniósł rękę. - Eee... odpowiednie procedury załatwiania skarg, komitet zażaleniowy, przegląd zasad promocji... no... - ...lepsze nakrycia w bufecie... - podpowiedział ktoś. - ...wolność od nieuzasadnionych oskarżeń o kradzież sacharozy... - dodał ktoś inny. - ...nie więcej niż siedem nocnych służb z rzędu... - ...zwiększenie sortów obuwniczych... - ...co najmniej trzy popołudnia wolnego z powodu pogrzebu babci rocznie... - ...żebyśmy nie musieli sami płacić za karmę dla swoich gołębi... - ...jeszcze po piwie. Ten ostatni postulat zyskał powszechną aprobatę. Wstał funkcjonariusz Shoe. Nadal, w czasie wolnym od służby, był organizatorem Kampanii Praw Martwych i wiedział, jak takie rzeczy powinny wyglądać. - Nie, nie, nie, nie - powiedział. - Nie! Musicie ułożyć to prościej. Żądania muszą wpadać w ucho. Muszą mieć swój rytm. Takie: „Czego chcemy? Dum-da-di. Kiedy chcemy? Teraz!". Rozumiecie? Potrzebny jest jeden prosty postulat. Spróbujmy jeszcze raz. Czego chcemy? Strażnicy spoglądali po sobie. Żaden nie miał ochoty być tym pierwszym. - Jeszcze piwa? - zaproponował któryś. - Tak - zgodził się ktoś z tyłu. - A kiedy chcemy? Teraz! - No, to jakoś nam nie wyszło - stwierdził Nobby, kiedy policjanci zaczęli się tłoczyć przy barze. - Co jeszcze będzie potrzebne, Reg? - Tablice dla pikiety - wyjaśnił funkcjonariusz Shoe. - Musimy pikietować? - Oczywiście. - W takim razie - oświadczył stanowczo Nobby - potrzebna będzie duża metalowa beczka, żeby w niej palić kawałki drewna, kiedy już będziemy na pikiecie. - Po co? - zdziwił się Reg. - Musimy stać dookoła i grzać sobie ręce nad metalową beczką. W ten sposób ludzie poznają, że jesteśmy oficjalną pikietą, a nie bandą próżniaków. - Ale jesteśmy bandą próżniaków, Nobby. Przynajmniej ludzie tak o nas myślą. - No dobrze, ale nie musimy przy tym marznąć. Gdy kareta Vimesa ruszyła spod wieży, słońce było już tylko o grubość palca nad horyzontem. Igor smagał konie. Vimes wyjrzał przez okienko na brzeg drogi, kilka stóp obok i kilkaset stóp powyżej rzeki. - Po co tak prędko?! - krzyknął. - Mufimy być w domu przed zachodem! - zawołał Igor. - Taka tradycja! Wielki czerwony dysk słońca przesuwał się za pasmami chmur. - Pozwól mu, skarbie. To tak cieszy tego nieszczęśnika - poprosiła lady Sybil i zasunęła okno. - Powiedz mi, Sam, co się wydarzyło w wieży. - Naprawdę nie chcę cię niepokoić, Sybil. - Teraz, kiedy już naprawdę mnie zaniepokoiłeś, równie dobrze możesz powiedzieć. Zgoda? Vimes skapitulował i wyjaśnił tę odrobinę, którą odkrył. - Ktoś ich pozabijał? - Możliwe. - Ci sami ludzie, którzy urządzili na nas napad w wąwozie? - Nie przypuszczam. - Wiesz, nasz wyjazd tu okazuje się mało wakacyjny. - Rzygać mi się chce od tego, że nic nie mogę zrobić. W domu, w Ankh-Morpork... wiesz, miałbym tropy, kontakty, jakiś plan działania. Tutaj każdy, no, każdy coś ukrywa. Tak sądzę. Nowy król uważa mnie za durnia, wilkołaki traktowały mnie, jakbym był czymś, co kot przywlókł pod drzwi. Jedyna osoba, która była mniej więcej uprzejma, to wampir! - Nie kot - stwierdziła Sybil. - Co? - zdumiał się Vimes. - Wilkołaki nie cierpią kotów - wyjaśniła. - Pamiętam to dobrze. To nie są kociarze. - Ha! Nie. Psiarze. Nie lubią takich słów jak „kąpiel" czy „weterynarz". Myślę sobie, że gdybyś rzuciła patyk, baron wyskoczyłby z fotela, żeby go złapać... - Powinnam ci chyba powiedzieć o dywanach - powiedziała Sybil, gdy powóz skręcił na rogu. - A co, nie korzysta z toalety? - Chodzi mi o dywany w ambasadzie. Pamiętasz? Mówiłam, że pomierzę pokoje. No więc na pierwszym piętrze pomiary się nie zgodziły... - Nie chcę uchodzić za niecierpliwego, kochanie, ale czy to na pewno właściwy moment na dywany? - Sam... - Tak, kochanie? - Przestań myśleć jak mąż, a zacznij może słuchać jak... jak glina, dobrze? Kiedy tylko Vimes wkroczył do ambasady, wezwał Detrytu-sa i Cudo. - Oboje jedziecie dzisiaj z nami na bal - oznajmił. - Tak będzie elegancko. Macie jakieś ubranie oprócz munduru, sierżancie? - Nie, sir. - To może pogadajcie z Igorem. Naprawdę świetnie sobie radzi z igłą. A co z tobą, Cudo? -Ja, no... mam suknię. - Cudo skromnie spuściła wzrok. - Naprawdę? - Tak, sir. - Aha. No tak. Świetnie. I wpisuję was oboje na listę personelu ambasady. Cudo, ty będziesz... attaché wojskowym. - Och... - westchnął zawiedziony Detrytus. - A ty, Detrytus, zostaniesz attaché kulturalnym. Troll poweselał wyraźnie. - Nie pożałuje pan tego, sir! -Jestem pewien, że nie. A teraz chodź ze mną. - Czy to o sprawę kulturalną się rozchodzi, sir? - W ogólnym sensie. Możliwe. Vimes poprowadził Sybil i Detrytusa schodami na piętro, do gabinetu. Stanął przed ścianą. - To ta? - zapytał. - Tak - potwierdziła jego żona. - Trudno to zauważyć, dopóki się nie zmierzy pokojów, ale ta ściana naprawdę jest dość gruba... Vimes przesunął dłońmi po panelach, szukając czegokolwiek, co mogłoby zrobić „klik". Potem odstąpił. - Dajcie mi swoją kuszę, sierżancie. - Proszę, sir. Vimes zatoczył się pod ciężarem, zdołał jednak skierować ją w ścianę. - Czy to rozsądne, Sam? - zaniepokoiła się Sybil. Vimes cofnął się, by wymierzyć, i deska podłogi poruszyła się nagle pod jego piętą. Panel ścienny odchylił się powoli. - Przeraził pan tę ścianę na śmierć, sir - oświadczył lojalnie Detrytus. Vimes ostrożnie oddał mu kuszę i starał się wyglądać, jakby od początku to wszystko zaplanował. Spodziewał się ukrytego przejścia, ale była to raczej malutka pracownia. Na półkach stały słoje z etykietami „Nowe warstwy łojonośne, Region 21", „Tłuszcz klasy A, Ciemna Dziura", leżały odłamki skał z umocowanymi równymi tekturowymi karteczkami, na których wypisano na przykład „Poziom 3, Szyb 9, kopalnia Podwójny Oskard". Pod ścianą stała komoda. Jedna z szuflad pełna była materiałów do charakteryzacji, w tym sporego wyboru wąsów. Vimes bez słowa otworzył pierwszy ze stosu notatników. Na pierwszej stronie zobaczył wyrysowaną ołówkiem mapę Bzyku z nakreślonymi na niej czerwonymi liniami. - Wielkie nieba! Spójrzcie tylko na to! - szeptał, przewracając kartki. - Mapy. Rysunki. Są całe strony danych z analizy złóż tłuszczu. O, tu napisał: „Nowe pokłady, choć początkowo obiecujące, podejrzewane są teraz o wysoki poziom SCK i prawdopodobnie szybko ulegną wyczerpaniu". A tutaj: „Wilkołaki wyraźnie planują pucz podczas chaosu, jaki zapanuje po stracie Kajzerki... K. informuje, że wiele młodszych wilkołaków popiera teraz W., który zmienił naturę gry". Przecież... to jest szpiegostwo! A zastanawiałem się, jakim cudem Vetinari zawsze tak dużo wie. - Myślałeś, że wszystko mu się śni, kochanie? -Ale tutaj jest masa szczegółów... Informacje o ludziach, mnóstwo liczb dotyczących stanu wydobycia u krasnoludów, plotki o polityce... Nie zdawałem sobie sprawy, że robimy takie rzeczy! - Przecież ty też cały czas korzystasz z usług szpiegów, Sam - zauważyła Sybil. - Wcale nie! - A co z takimi ludźmi jak Paskudny Stary Ron, Nic z Tego Jose czy Drętwy Michael? - To nie jest szpiegostwo, w ogóle nie jest. To tylko pozyskiwanie informacji. Nie moglibyśmy pracować, gdybyśmy nie wiedzieli, co się dzieje na ulicy. - No cóż, może Havelock myśli w terminach... większej ulicy, kochanie. - Tutaj są całe stosy tego draństwa. Patrz! Szkice, próbki rudy... A to co, u demona? Było podłużne, rozmiaru mniej więcej paczki papierosów. Z jednej strony miało okrągły szklany dysk, a z boku kilka dźwigienek. Vimes przesunął jedną z nich. Otworzyła się malutka klapka, a najmniejsza głowa, jaką widział potrafiącą mówić, powiedziała: - ...k? - To znam! - zawołał Detrytus. - To nano-chochlik! One kosztują ponad sto dolarów! Są naprawdę małe! - Do demona, od dwóch tygodni nikt mnie nie karmił! - pisnął chochlik. - To ikonograf tak mały, że zmieści się w kieszeni - stwierdził Vimes. - Coś dla szpiega... Tak samo paskudny jak ta piekielna jednostrzałowa kusza Iniga. I spójrzcie... Wskazał schody prowadzące w dół. Zszedł po nich ostrożnie i pchnął niskie drzwi na końcu. W twarz uderzyło mu wilgotne, gorące powietrze. - Podaj mi świecę, kochanie, proszę! - zawołał. Przy jej świetle zajrzał do ciemnego, wilgotnego tunelu. Wzdłuż ściany naprzeciwko ciągnęły się rury pokryte skorupą rdzy i na każdym złączu przepuszczające parę. - Droga wejścia i wyjścia, gdzie nikt go nie zobaczy - powiedział. -W jakim brudnym świecie żyjemy... Chmury przesłoniły niebo, a wiatr sypał wokół wieży ciężkimi płatkami śniegu, kiedy Inigo skończył ustawiać czerwoną rurę flary na platformie pod wielkimi kwadratowymi migaczami. Zapalił kolejno kilka zapałek, ale gasły od wiatru, zanim jeszcze zdążył osłonić je dłonią. - Niech to... mhm, mmm. Zsunął się po drabinie do ciepłego pomieszczenia. Najlepiej będzie noc spędzić tutaj, myślał, przeszukując szuflady. Noc nie kryła dla niego żadnych lęków, za to ta burza niosła prognozę kolejnych ciężkich opadów. Górskie drogi wkrótce staną się zdradzieckie. Wreszcie wpadł na rozsądny pomysł. Otworzył drzwiczki piecyka i szczypcami wyciągnął żarzące się jeszcze polano. Rozpaliło się płomieniem, kiedy niósł je na szczyt; po chwili dotknął nim otworu u podstawy rury. Pocisk odpalił z sykiem zagłuszonym przez wichurę. Flara pomknęła niewidoczna w gęsty śnieg, a po kilku sekundach wybuchła sto stóp nad ziemią, na krótko oświetlając las czerwonym blaskiem. Inigo zdążył wrócić na dół, kiedy usłyszał stukanie do drzwi na samym dole. Zawahał się. Na tym poziomie było okno i klapa; projektanci wieży domyślili się przynajmniej tego, że dobrze byłoby móc wyjrzeć i sprawdzić, kto stoi pod drzwiami. Nie było nikogo. Kiedy zszedł z powrotem do pokoju, stukanie rozległo się znowu. Przypomniał sobie, że po wyjściu Vimesa nie zaryglował drzwi. Trochę za późno, by tego żałować. Jednak Inigo Skimmer szkolił się w akademii, przy której najtwardsza szkoła życia sprawiała wrażenie piaskownicy w przedszkolu. Zapalił świecę i zszedł po drabinie w ciemność. Cienie tańczyły i uciekały między stosami zapasów. Postawił świecę na skrzyni, wyjął spod płaszcza jednostrzałową kuszę, oparł ją o ścianę i napiął z wysiłkiem. Zgiął lewe ramię i poczuł, że naręczny nóż opada na pozycję. W odpowiedni sposób stuknął obcasami i wyczuł, że niewielkie ostrza wysuwają się spod palców. Potem przygotował się na oczekiwanie. Za nim coś zdmuchnęło świecę. Kiedy się odwrócił, kiedy jedyny bełt z jego kuszy pomknął ze świstem w ciemność, kiedy naręczny sztylet ciął pustkę, Inigowi Skimmerowi przyszło do głowy, że można pukać z obu stron drzwi. Były naprawdę bardzo sprytne... - Mhm, m... Cudo zawirowała, a przynajmniej spróbowała. Nie był to ruch, który krasnoludom przychodził naturalnie. — Wyglądasz bardzo... ładnie - powiedziała lady Sybil. -I sięga aż do samej ziemi. Nie sądzę, żeby ktoś mógł narzekać. Chyba że miałby jakieś blade pojęcie o modzie, dodała w myślach. Kłopot polegał na tym, że te... musiała je nazwać „nowymi" kobietami krasnoludów... nie do końca ustaliły, na czym polega właściwy styl. Lady Sybil nosiła zwykle suknie balowe bladoniebieskie - kolor często wybierany w pewnym wieku i przy pewnym obwodzie, łączący maksimum dyskretnego stylu i minimum widzialności. Ale krasnoludzie dziewczęta słyszały o cekinach. Jak się zdawało, uznały w głębi serc, że skoro mają obalić tysiące lat podziemnej tradycji, nie zamierzają pchać się w to wszystko dla jakiejś garsonki i sznura pereł. - Czerwony dobrze wygląda - zapewniła szczerze lady Sybil. - To bardzo ładny kolor. To ładna czerwona suknia. Ehm... I pióra. Hm... Torba do noszenia topora, no... - Za mało błyszcząca? - spytała Cudo. - Nie! Nie. Gdybym miała nosić na plecach wielki topór, do celów dyplomatycznych, chyba też chciałabym, żeby błyszczał. Eee... To bardzo wielki topór, oczywiście - dodała niepewnie. - Myśli pani, że mniejszy lepiej by wyglądał? Do stroju wieczorowego? - Można od tego zacząć. Tak. - Może z kilkoma rubinami osadzonymi w rękojeści? - Tak - zgodziła się słabo lady Sybil. - W końcu dlaczego nie? - A co ze mną, wasza łaskawość? - huknął Detrytus. Igor rzeczywiście stanął na wysokości zadania, do kilku garniturów, znalezionych w szafach ambasady, stosując tę samą pionierską sztukę chirurgiczną, co wobec pechowych drwali i innych osób, które zbłądziły zbyt blisko ostrza piły. Potrzebował zaledwie dziewięćdziesięciu minut, by skonstruować coś na Detrytusie. Stanowczo był to strój wieczorowy - w świetle dziennym nikomu nie uszedłby płazem. Troll wyglądał jak mur obronny w muszce. - A jak się w tym czujesz? - spytała lady Sybil, wybierając bezpieczną odpowiedź. - Trochę uciska koło... jak się nazywa ten kawałek? - Naprawdę nie mam pojęcia - zapewniła lady Sybil. - Trochę przez to utykam - wyjaśnił Detrytus. - Ale czuję się bardzo dyplomatycznie. - Byle nie z tą kuszą... - Ona wzięła topór - rzekł oskarżycielskim tonem Detrytus. - Topory krasnoludów to broń uznawana powszechnie za element kultury - wytłumaczyła mu lady Sybil. - Nie znam tutejszej etykiety, ale przypuszczam, że mógłbyś wziąć maczugę. W końcu, dodała już do siebie, nikt przecież nie próbowałby ci jej odebrać. - Kusza nie jest kulturalna? - Obawiam się, że nie. - Mógłbym ją... no, posypać tym błyszczącym. - To raczej nie wystarczy... Och, Sam... - Tak, kochanie? - odpowiedział Vimes, schodzący właśnie po schodach. - To przecież galowy mundur strażnika! Gdzie twoje diukowskie regalia? - Nigdzie nie mogę ich znaleźć - odparł niewinnie Vimes. - Obawiam się, że kufer musiał spaść z wozu na przełęczy. Ale mam hełm z piórami, a Igor tak długo polerował pancerz, aż mógł w nim zobaczyć swoją twarz, nie jestem pewien po co. - Zawahał się, widząc jej minę. - Diuk to termin z tradycji militarnej, kochanie. Ża-den żołnierz nie ruszyłby na wojnę w rajtuzach. Nie wtedy, gdyby sądził, że może się dostać do niewoli. - Uważam to za bardzo podejrzane, Sam. - Detrytus na pewno mnie w tym poprze... - Zgadza się, sir - zahuczał troll. - Wyraźnie pan mówił, żeby powiedzieć... - Zresztą pora już je... Na bogów, czy to Cudo? - Tak, sir - odezwała się nerwowo Cudo. Cóż, pomyślał Vimes, pochodzi z rodziny, w której ludzie w dziwacznych ubraniach daleko od słońca wyruszają na spotkanie eksplozji. - Bardzo ładnie - powiedział. Lampy świeciły na całej trasie tunelu prowadzącego do tego, o czym Vimes zaczął myśleć jako Dolny Bzyk. Krasnoludy stojące na straży przepuściły ich powóz po jednym spojrzeniu na herb Ankh-Morpork. Te przy wielkiej windzie okazały się bardziej niezdecydowane. Ale Sam Vimes wiele się nauczył, obserwując swoją żonę. Nie chciała się zachowywać w ten sposób, ale taka się urodziła, w klasie, która zawsze wierzyła w jedno: trzeba iść przez świat, jakby nie istniała nawet najmniejsza możliwość, że ktoś cię zatrzyma czy choćby zapyta. I zwykle właśnie to nie następowało. Gdy pokój ruszył w dół, byli w nim również inni goście, w większości dyplomaci, których Vimes nie znał. Był także - w odgrodzonym linami kącie - krasnoludzi kwartet muzyczny grający przyjemną, choć nieco irytującą melodię, która wgryzała się w mózg podczas tego niekończącego się zjazdu. Kiedy drzwi się otworzyły, usłyszał westchnienie Sybil. - Mówiłeś chyba, że wygląda to jak gwiaździste niebo, Sam! - No tak... Rzeczywiście, musieli podkręcić knoty... Tysiące świec płonęły w lichtarzach na ścianach wielkiej groty, ale wzrok przyciągały przede wszystkim kandelabry, Były ich dziesiątki, czteropiętrowych i wyższych. Vimes, zawsze gotów wypatrywać sznurków za dymem i lustrami, dostrzegł krasnoludy pracujące wewnątrz konstrukcji i kosze świeżych świec opuszczane przez otwory w stropie. Gdyby Piąty Elefant nie był mitem, z pewnością dziś wieczorem spalano tu przynajmniej jeden jego palec. - Wasza łaskawość... - Dee przeciskał się ku nim przez tłum gości. - Ach, Kosztowacz Idei... - powiedział Vimes, gdy krasnolud się zbliżył. - Pozwoli pan przedstawić się diuszesie Ankh... Lady Sybil. - Uch... tak... naturalnie... Jestem zaszczycony, mogąc panią poznać - mamrotał Dee, zaskoczony tą ofensywą etykiety. - Ale, no... Sybil zrozumiała sygnał. Vimes nie cierpiał słowa „diuszesa", więc jeśli go użył, to oczekiwał od niej, że przediuszesuje wszystkich. Otoczyła więc spiczastą głowę Dee chmurą zachwyconej diuszesności. - Panie Dee, Sam tyle mi o panu opowiadał - zaświergotała. - Rozumiem, że jest pan zaufanym człowiekiem... - ...krasnoludem - syknął Vimes. - ...krasnoludem, prawą ręką jego wysokości! Proszę, musi mi pan opowiedzieć, jak udało wam się uzyskać takie cudowne oświetlenie... - No... dużo świec - mruknął Dee, spoglądając niechętnie na Vimesa. - Sądzę, że Dee chciałby omówić ze mną pewne kwestie polityczne, moja droga - wtrącił gładko Vimes, kładąc dłoń na ramieniu krasnoluda. - Zabierz pozostałych na dół, a ja na pewno zaraz do was dołączę. Wiedział, że żadna siła na świecie nie zdoła zatrzymać Sybil, kiedy sunie majestatycznie wśród gości. Ta kobieta umiała sunąć. Rzeczy pozostawały sunięte, kiedy już je minęła. - Sprowadził pan trolla, sprowadził pan trolla! - powtarzał Dee. -Jest obywatelem Ankh-Morpork, proszę nie zapominać - odparł Vimes. - Kryje go immunitet dyplomatyczny oraz dość marnie skrojony garnitur. - Mimo to... - Nie ma żadnego „mimo to". -Jesteśmy w stanie wojny z trollami! - Cóż, temu właśnie służy dyplomacja, prawda? - rzekł Vimes. -To sposób powstrzymywania wojen. Zresztą, jak rozumiem, ta wojna trwa od pięciuset lat, więc najwyraźniej nikt się specjalnie nie przykłada. - Noty protestacyjne trafią na najwyższe szczeble... Vimes westchnął. - Następne? - Niektórzy twierdzą, że Ankh-Morpork umyślnie puszy się swoją niegodziwością przed królem! - Królem? - powtórzył uprzejmie Vimes. - On nie jest jeszcze oficjalnie królem, prawda? Dopiero po koronacji, która jednak wymaga pewnego... obiektu... - Tak, ale to oczywiście zwykła formalność. Vimes przysunął się bliżej. - Właśnie że nie, prawda? - zapytał cicho. - Bez magii nie ma króla. Jest tylko ktoś taki sam jak my, nie wiadomo czemu wydający rozkazy. - Ktoś o nazwisku Vimes uczy mnie monarchizmu? - rzucił Dee ponuro. - Brak tego obiektu unieważnia wszystko - ciągnął Vimes. - Zacznie się wojna. Podziemne wybuchy. - Dał się słyszeć cichutki dźwięk, kiedy wyjął zegarek i otworzył wieko. - Coś takiego, już północ - powiedział. - Proszę za mną - szepnął Dee. - Mam iść i coś zobaczyć? - Nie, wasza ekscelencjo. Ma pan iść i zobaczyć miejsce, gdzie czegoś nie ma. - Aha. W takim razie chcę, żeby poszła ze mną kapral Tyłeczek. - To coś? Wykluczone! To byłaby profanacja... - Nie, wcale nie - przerwał mu Vimes. - A to z takiej przyczyny, że ona wcale z nami nie pójdzie, ponieważ my nie idziemy, prawda? Absolutnie by nie dopuścił pan do kręgu zaufanych przedstawiciela potencjalnie wrogiego mocarstwa i nie zdradził, że w waszym domku z kart brakuje jednej karty na samym dole, prawda? Oczywiście, że nie. Nie prowadzimy tej rozmowy. Przez następną mniej więcej godzinę będziemy pogryzać przekąski w tej sali. Nie powiedziałem nawet tego, a pan mnie nie słyszał. Ale kapral Tyłeczek jest najlepszym specjalistą od badania miejsca przestępstwa, jakiego mam, i dlatego chcę, żeby nam towarzyszyła. - Przekonał mnie pan, wasza ekscelencjo. Obrazowo, jak zwykle. Proszę więc ją wezwać. Vimes znalazł Cudo stojącą plecy w plecy, a raczej plecy w tył kolan z Detrytusem. Otaczał ich krąg ciekawskich. Za każdym razem, kiedy Detrytus podnosił rękę, by się napić, stojący blisko krasnolud odskakiwał pospiesznie. - Gdzie idziemy, sir? - Nigdzie. - Aha. Ciekawe miejsce. - Ale sytuacja się poprawia. Dee odkrył nowy zaimek, nawet jeśli wypluwa go z siebie. - Sam! - zawołała lady Sybil, sunąc ku niemu przez tłum. - Będą wystawiać Krwawy Topór i Żelazny Młot! Czy to nie cudowne? - Eee... - To opera, sir - szepnęła Cudo. - Część Cyklu Koboldiańskiego. Historia. Każdy krasnolud znają na pamięć. Opowiada o tym, jak zyskaliśmy prawa i... i Kajzerkę, sir. - Śpiewałam partię Żelaznego Młota, kiedy wystawialiśmy ją na zakończenie szkoły - oświadczyła lady Sybil. - Oczywiście nie tę pełną, pięciotygodniową wersję. Wspaniale byłoby zobaczyć ją tutaj. To przecież jeden z największych historycznych romansów. - Romansów? - powtórzył Vimes. - Znaczy... o miłości? - Tak. Oczywiście. - Krwawy Topór i Żelazny Młot byli obaj... To znaczy nie byli obaj... - Obaj byli krasnoludami, sir - wyjaśniła Cudo. - Aha. No jasne. - Vimes zrezygnował. Wszystkie krasnoludy są krasnoludami. Kiedy człowiek usiłował zrozumieć ich świat z ludzkiego punktu widzenia, nic się nie zgadzało. - Eee... Przyjemnego słuchania, moja droga. Ja muszę... Znaczy... Król chciałby, żebym... Przez jakiś czas będę gdzie indziej. Polityka... I odszedł szybko. Cudo pomaszerowała za nim. Dee poprowadził ich przez ciemne tunele. Kiedy zaczęła się opera, była tylko dalekim szeptem, jakby szumem morza w pradawnej muszli. Dotarli w końcu do kanału, którego wody pluskały w ciemności. Przy brzegu czekała zacumowana łódka i strażnik. Dee wsiadł wraz z nimi. - To ważne, żeby pan rozumiał, co widzi, wasza łaskawość - odezwał się. - Praktycznie nic - odparł Vimes. - A myślałem, że nieźle widzę w ciemności. Coś szczęknęło w mroku i zapłonęła lampa. Strażnik drągiem przepychał łódkę przez skalny tunel na niewielkie jeziorko. Poza wylotem tunelu ściany wokół wznosiły się pionowo. -Jesteśmy na dnie studni? - domyślił się Vimes. - To bardzo dobry opis. Dee sięgnął pod ławkę, wyjął metalowy róg i zagrał na nim jedną nutę, która odbiła się echem od ścian. Po kilku sekundach kolejna nuta spłynęła z góry. Szczęknęły ciężkie, stare łańcuchy. - Ta śluza jest całkiem niewysoka w porównaniu z innymi, które mamy w górach - powiedział Dee, kiedy żelazna płyta zakryła szczelnie wylot tunelu. -Jedna z nich ma pół mili wysokości, a mieści się w niej kilka barek. Wokół burt łódki zabulgotała woda. Vimes zauważył, że ściany przesuwają się w dół. - To jedyne przejście do Kajzerki - zapewnił Dee. Łódka kołysała się na spienionej wodzie, a skalne ściany rozmyły się od szybkości. - Woda kierowana jest do zbiorników pod szczytami. Potem to tylko kwestia otwierania i zamykania stawideł. - Tak - mruknął Vimes, który przeżywał właśnie zawrót głowy i chorobę morską dostarczone w jednym zwartym, zielonkawym pakiecie. Ściany zwolniły. Łódka przestała się huśtać. Woda przeniosła ich gładko ponad brzegiem studni do krótkiego kanału z nabrzeżem. - Na dole są strażnicy? - wykrztusił Vimes, wstępując na rozkosznie nieruchome kamienie. - Zwykle czterech - odparł Dee. - Ale dziś wieczór... zadbałem o to. Strażnicy rozumieją. Nikt nie jest z tego dumny. Muszę też zaznaczyć, że absolutnie nie pochwalam tego przedsięwzięcia. Vimes rozejrzał się po jaskini. Na skalnym występie ponad tym, co było teraz spokojną sadzawką, stało dwóch krasnoludów. To prawdopodobnie oni obsługiwali całą maszynerię. - Pójdziemy? — zaproponował Dee. Z jaskini prowadził korytarz, który zwężał się gwałtownie. Na jednym z odcinków Vimes musiał się zgiąć niemal wpół. W pewnym miejscu pod nogami zadźwięczały mu metalowe płyty; czuł, że przesuwają się lekko. Potem znów mógł się prawie całkiem wyprostować, przechodząc pod sklepieniem, a dalej... Albo krasnoludy przebiły się do wielkiej geody, albo bardzo starannie wyłożyły ściany i strop jaskini kryształami kwarcu tak, by każda powierzchnia odbijała światło dwóch niedużych świec płonących na kolumnach pośrodku piaszczystego podłoża. Po ciemności tuneli efekt był oślepiający, nawet dla Vimesa. - Spójrzcie oto - rzekł ponuro Dee - na miejsce, gdzie powinna spoczywać Kajzerka. Płaski okrągły kamień, leżący pośrodku między świecami i wysoki tylko na parę cali, wyraźnie nie podtrzymywał niczego. Za nim, w naturalnym zagłębieniu, bulgotała woda. Dwoma strumykami opływała kamień i znikała w skalnym leju. - No dobra - mruknął Vimes. - Opowiedz mi wszystko. - Zameldowano o jej zniknięciu trzy dni temu - zaczął Dee. - Śpioch Długopalcy odkrył, że jej nie ma, kiedy zjawił się, żeby wymienić świece. - A jego funkcja to... - Kapitan Świec. -Aha. - To bardzo odpowiedzialne stanowisko. - Widziałem kandelabry. A jak często tu przychodzi? - Przychodził codziennie. -Już nie? - Nie pełni już tej funkcji. - Ponieważ jest głównym podejrzanym? - Ponieważ jest martwy. - A jak do tego doszło? - zapytał Vimes powoli i z namysłem. - On... odebrał sobie życie. Jesteśmy tego pewni, ponieważ musieliśmy wyłamać drzwi do jego jaskini. Był Kapitanem Świec od sześćdziesięciu lat. Chyba nie mógł znieść myśli o tym, że padnie na niego podejrzenie. -Jak dla mnie, jest całkiem prawdopodobnym podejrzanym... - On nie ukradł Kajzerki. Tyle wiemy na pewno. - Przecież pod tymi kostiumami, jakie tu nosicie, można by ukryć praktycznie wszystko. Przeszukiwano go? - Ależ skąd! Tylko że... Może zademonstruję. Dee przeszedł wąskim korytarzykiem o metalowej podłodze. - Widzisz mnie, ekscelencjo? - Naturalnie. Podłoga zagrzechotała, kiedy Dee wracał do jaskini. - Tym razem spróbuję coś przenieść. Pański hełm, jeśli wolno? Tylko dla celów pokazu. Vimes podał mu hełm. Kosztowacz Idei wszedł do korytarza. Był w połowie drogi, kiedy zadźwięczał gong, a ze sklepienia opadły dwie żelazne kraty. Po kilku sekundach przy tej dalszej pojawili się strażnicy i podejrzliwie zajrzeli do wnętrza. Dee rzucił im kilka słów. Twarze zniknęły, a po chwili kraty uniosły się powoli. - Mechanizm jest skomplikowany i dość stary, ale utrzymujemy go w dobrym stanie - wyjaśnił Kosztowacz Idei, oddając Vimesowi hełm. -Jeśli ktoś więcej waży, wychodząc, niż kiedy wchodził, strażnicy zechcą poznać przyczynę. Nie da się go ominąć, ma dokładność rzędu kilku uncji i nie narusza prywatności. Trzeba by nad nim przefrunąć. Czy złodzieje potrafią latać, ekscelencjo? - Zależy, jaki ich rodzaj - odparł z roztargnieniem Vimes. - Kto jeszcze tu wchodzi? - Raz na sześć dni następuje inspekcja tej komory. Przychodzę ja i dwóch strażników. Ostatnia miała miejsce pięć dni temu. - Czy ktoś poza tym? Vimes zauważył, że Cudo nabrała w dłoń białawego piasku tworzącego podłoże Jaskini Kajzerki; przesypywała go między palcami. - Ostatnio nikt. Kiedy nowy król zostanie ukoronowany, wtedy oczywiście Kajzerka często będzie pokazywana w celach ceremonialnych. - Czy ten biały piasek występuje tylko tutaj? - Tak. To ważne? Vimes dostrzegł, jak Cudo kiwa głową. - Nie jestem... pewien - odpowiedział. - Niech mi pan powie, czy Kajzerka sama w sobie ma jakąś wartość? - Sama w sobie? Jest bezcenna! - Wiem, że to ważny symbol. Ale czy ma jakąś wartość jako taka? - Bezcenna! - Próbuję zrozumieć, czemu jakiś złodziej chciałby ją ukraść - tłumaczył Vimes tak cierpliwie, jak tylko potrafił. Cudo uniosła płaski kamień i zajrzała pod spód. Vimes ściągnął wargi. - Co... ona... robi? - zdziwił się Dee. Zaimek ociekał wręcz niesmakiem. - Kapral Tyłeczek szuka śladów - odparł Vimes. - Są to, jak je nazywamy, znaki, które mogą pomóc. To trudna sztuka. - Czy ten list przyspieszy pańskie badania? - rzekł Dee. - Jest na nim pismo. Te, jak je nazywamy... znaki mogą pomóc. Vimes wziął list. Papier był brązowy i dość sztywny, pokryty runami. - Nie umiem tego przeczytać. - To trudna sztuka - zapewnił z powagą Dee. -Ja umiem, sir - wtrąciła Tyłeczek. - Można? - Wzięła list i przeczytała. - Hm... To wygląda na żądanie okupu, sir. Od... synów Agiego Młotokrada. Twierdzą, że mają Kajzerkę, i... piszą, że ją zniszczą, sir. - A gdzie są pieniądze? - spytał Vimes. - Piszą, że Rhys musi zrezygnować z wszelkich pretensji do godności dolnego króla - wyjaśnił Dee. - Nie ma żadnych innych warunków. List znalazł się na moim biurku. Ale ostatnio wszyscy zostawiają jakieś papiery na moim biurku. - Kim są ci Synowie Agiego Młotokrada? - Vimes spojrzał badawczo na krasnoluda. -I czemu wcześniej mi pan o tym nie powiedział? - Nie wiemy. To taka naprędce wymyślona nazwa. Jacyś malkontenci, jak podejrzewamy. I poinformowano mnie, że to pan będzie zadawał pytania. - Ale to już nie jest prawdziwe przestępstwo - oświadczył Vimes. - To polityka. Czemu król nie może zrzec się wszystkiego, odzyskać Kajzerkę, a potem powiedzieć, że trzymał skrzyżowane palce? Jeśli oświadczenie było wymuszone... - My tu bardzo poważnie traktujemy nasze ceremonie, wasza ekscelencjo. Jeśli Rhys zrzeknie się tronu, nie może następnego dnia się rozmyślić. Jeśli Kajzerka zostanie zniszczona, monarchia straci swe prawne podstawy i... - ...będą kłopoty - dokończył Vimes. A sięgną aż do Ankh-Morpork, dodał w myślach. W tej chwili mamy tylko zamieszki uliczne... - Kto zostanie królem, jeśli Rhys abdykuje? - Albrecht Albrechtson, jak wszyscy wiedzą. - Ale wtedy też będą kłopoty. Wojna domowa, wnioskuję z tego, co słyszałem. - Król mówi - powiedział cicho Dee - że postanowił ustąpić mimo wszystko. Lepszy jakikolwiek król niż chaos. Krasnoludy nie lubią chaosu. - Chaos nastąpi tak czy inaczej. - Mieliśmy już rebelie przeciwko królom. Krasnoludzkość to znosi. Monarchia trwa. Zwyczaje obowiązują. Kajzerka istnieje. Jest... jakaś normalność, do której można wracać. O bogowie, pomyślał Vimes. Tysiące krasnoludów zginą, ale to nic nie szkodzi, byle przetrwał kawał skały. - Nie jestem tu policjantem. Co mogę zrobić? - To się nie wydarzyło! - wrzasnął Dee, któremu nie wytrzymały nerwy. - Ale wszyscy wiedzą, że cudzoziemcy z Ankh-Morpork wtykają nos w cudze sprawy! - Ach, rozumiem... Ponieważ nie chce pan, żeby ktoś się o tym dowiedział... źle by wyglądało, gdyby był pan zbyt podniecony, jednakże trudno mieć do pana pretensje, skoro jakiś głupi glina wtyka nos gdzie nie trzeba? Dee zamachał rękami. - To nie był mój pomysł! - Proszę posłuchać. Zabezpieczenie tej groty przyniosłoby wstyd dziecięcej śwince skarbonce. Potrafię na miejscu wymyślić dwa albo trzy sposoby wydostania stąd Kajzerki. Co z tajnym przejściem do tej komory? - Nic nie wiem o żadnym tajnym przejściu do tej komory! - To świetnie. Coś przynajmniej możemy wykluczyć. Proszę teraz wyjść i zaczekać przy łódce. Kapral Tyłeczek i ja musimy chwilę porozmawiać. Dee wyszedł niechętnie. Vimes odczekał, aż krasnolud pojawi się w blasku świec za pomostem wagowym. - Ale bałagan - powiedział. - Zagadki zamkniętego pokoju są jeszcze gorsze, kiedy ktoś zostawi pokój otwarty. - Sądzi pan, że Śpioch mógł wnieść pod ubraniem worki z piaskiem, prawda? - spytała Cudo. Nie, pomyślał Vimes. Nie sądzę. Ale teraz wiem, jak by to załatwił krasnolud. - Możliwe - powiedział. - Przybrudzony biały piasek nie jest chyba tak rzadko spotykany. Trzeba dodawać codziennie po trochu, prawda? Tyle, żeby waga nie zareagowała. Aż końcu ma się... Ile właściwie waży Kajzerka? - Około szesnastu funtów, sir. - No właśnie. Wystarczy rozsypać piasek na ziemi, wpakować Kajzerkę pod ubranie i... to może się udać. - Ryzykowne, sir. - Ale nikt przecież nie podejrzewa, że ktokolwiek mógłby naprawdę próbować ją ukraść. Chcesz mnie przekonać, że czterej strażnicy siedzący w tej małej wartowni na dwunastogodzinnych dyżurach przez cały czas są uważni? Przecież to dosyć na partyjkę pokera! -Jak przypuszczam, sir, polegali na tym, że wiedzą, kiedy łódka wpływa na górę. - Owszem. To poważny błąd. I wiesz co? Mogę się założyć, że kiedy łódka właśnie spłynęła na dół, wtedy akurat są najmniej uważni. Cudo, gdyby człowiek się tu dostał, mógłby przejść do Groty Kajzerki. Musiałby być zręczny i dobrze pływać, ale to możliwe. - Strażnicy przy bramie byli bardzo czujni, sir. - No tak. Strażnicy zawsze tacy są zaraz po kradzieży. Chytrzy jak lisy, ostrzy jak noże, na wypadek gdyby ktoś zaczął się zastanawiać, czy to czasem nie oni właśnie zdrzemnęli się w niewłaściwej chwili. Jestem gliną, Cudo. Wiem, jakie nudne może być pilnowanie czegoś. Zwłaszcza jeśli wiesz, że nikt nigdy nie spróbuje wykraść tego, co pilnujesz. Czubkiem buta rozgarnął piasek. - Pilnie przyglądali się wszystkim wozom, które dziś rano wjeżdżały i wyjeżdżały. Ale to dlatego, że Kajzerka została skradziona. W takich chwilach zawsze następują działania bardzo oficjalne, bardzo efektywne i bardzo bezsensowne. Nie wmówisz mi, że w zeszłym tygodniu też otwierali każdą beczkę i kłuli każdy ładunek siana. Może nawet towary wjeżdżające. Widzisz Dee? Patrzy na mnie? Cudo wyjrzała zza Vimesa. - Nie, sir. - To dobrze. Wszedł do tunelu, przycisnął plecy do skały, nabrał tchu i zaparł się nogami o przeciwną ścianę. Potem wolno, używając stóp i łopatek, przesunął się ponad płytami wagi. Krzywił się, gdyż kolana protestowały intensywnie, ale w końcu zeskoczył na ziemię. Po czym podszedł do Dee, który rozmawiał ze strażnikami. -Jak pan...? - Mniejsza z tym. Powiedzmy tylko, że jestem wyższy od krasnoluda. - Rozwiązał pan sprawę? - Nie. Lecz mam pewien pomysł. - Naprawdę? Tak szybko? - zdziwił się Dee. - A jaki? - Wciąż jeszcze nad nim pracuję. Ale dobrze się złożyło, że król kazał ci mnie poprosić, Dee. Odkryłem, że żaden krasnolud nie udzieli poprawnej odpowiedzi. Gdy Vimes wsunął się na miejsce obok Sybil, opera zbliżała się już do końca. - Straciłem coś? - szepnął. —Jest bardzo dobra. Gdzie się podziewałeś? - Nie uwierzyłabyś. Niewidzącym wzrokiem popatrzył na scenę. Dwóch krasnoludów prowadziło ze sobą bardzo starannie udawany pojedynek. Do rzeczy. Jeśli to polityka, to chodzi o... no, o politykę. Na politykę nie było żadnej rady. Więc lepiej myśleć o sprawie jak o normalnym przestępstwie. Jakie jest proste rozwiązanie? Najlepiej zacząć od pierwszej zasady policji: podejrzewać ofiarę. Vimes nie był jednak całkiem pewien, kto jest ofiarą. Czyli: podejrzewać świadka - to następna dobra zasada. Co by oznaczało zmarłego Śpiocha. Mógł wynieść stamtąd Kajzerkę na wiele dni przed „odkryciem" kradzieży. Mógł zro-bić właściwie wszystko. To, jak Kajzerki pilnowali, zakrawało na żart. Nobby i Colon załatwiliby to lepiej. O wiele lepiej, poprawił się, bo obaj mieli przebiegłe małe umysły i właśnie dlatego byli gliniarzami. Strażnicy tej Kajzerki byli honorowymi krasnoludami, ostatnimi osobami, jakie można by wziąć do tej pracy. Tutaj potrzebni byli ludzie chytrzy. Ale to przecież bez sensu. Byłby głównym podejrzanym. Vimes nie orientował się za dobrze w krasnoludzich prawach, ale się domyślał, że głównego podejrzanego nie czekała raczej świetlana przyszłość. Zwłaszcza jeśli nie pojawiało się żadne inne rozwiązanie. Może zwariował po sześćdziesięciu latach zmieniania świec? Ale to jakoś nie pasowało. Każdy, kto wytrzyma w takiej pracy pierwsze dziesięć lat, będzie ją prawdopodobnie wykonywał przez resztę wieczności. Zresztą Śpioch odszedł teraz do wielkiej kopalni złota w niebie albo głęboko pod ziemią czy w co tam jeszcze wierzą krasnoludy. Nie odpowie już na żadne pytanie. Potrafię to rozwiązać, myślał Vimes. Wszystko, co potrzebne, leżało przed nim. Musi tylko zadać odpowiednie pytania i myśleć w odpowiedni sposób. Ale jego Vimesowskie instynkty próbowały powiedzieć mu coś innego. To było przestępstwo -jeśli przetrzymywanie cudzej własności dla okupu jest przestępstwem - lecz nie to prawdziwe przestępstwo. Bo dokonało się tu jakieś inne. Wiedział o tym - tak samo jak rybak, który wykrywa ławicę, widząc zmarszczki na powierzchni wody. Walka na scenie wciąż trwała. Spowalniała ją konieczność zatrzymania po każdej ostrożnej wymianie ciosów topora w celu odśpiewania pieśni, zapewne o złocie. - Ehm... O co w tym chodzi? - zapytał. -Już prawie się kończy - szepnęła Sybil. - Tak naprawdę pokazali tylko fragment dotyczący wypieku Kajzerki, ale przynajmniej włączyli arię okupu. Żelazny Młot ucieka z więzienia z pomocą Skalta, wykrada prawdę, którą ukrył Agi, chowają zapieczoną w Kajzerce i przekonuje strażników wokół obozu Krwawego Topora, żeby pozwolili mu przejść. Krasnoludy wierzą, że prawda była kiedyś, no... rzeczą, czymś w rodzaju nadzwyczaj rzadkiego metalu, a ostatni jej kawałek znajduje się właśnie w Kajzerce. Strażnicy nie mogą się oprzeć jej mocy. Aria mówi o tym, że miłość, tak jak prawda, zawsze się ujawni, że tak jak ziarno prawdy wewnątrz Kajzerki całą ją czyni prawdziwą. To jeden z najwspanialszych utworów muzycznych na świecie. Prawie wcale nie wspomina o złocie. Vimes patrzył. Gubił się w każdej piosence bardziej skomplikowanej niż te o tytułach w stylu Gdzie budynie z tamtych lat (Dżem to nie to samo) ? - Krwawy Topór i Żelazny Młot-wymruczał, zdając sobie sprawę z gniewnych spojrzeń rzucanych mu przez siedzące wokół krasnoludy. - Który z nich był... - Cudo ci tłumaczyła - odparła surowo lady Sybil. - Obaj byli krasnoludami. - Aha - mruknął smętnie Vimes. W tych sprawach zawsze słabo się orientował. Istnieli mężczyźni i istniały kobiety. Tego był pewien. Sam Vimes był człowiekiem niezbyt skomplikowanym, jeśli chodzi o to, co poeci nazywają „miłosnymi uniesieniami"18. W pewnych częściach Mroków, jak wiedział, ludzie stosowali raczej podejście „zbieraj i mieszaj". Vimes spoglądał na to jak na jakiś daleki kraj: nigdy tam nie był i to nie jego problem. Był tylko zdumiony, do czego dochodzą ludzie, kiedy mają za dużo czasu. Po prostu trudno było mu sobie wyobrazić świat bez mapy. Nie chodzi o to, że krasnoludy ignorowały płeć - tylko nie wydawała się im ważna. Gdyby ludzie myśleli w podobny sposób, jego praca byłaby o wiele łatwiejsza. Przed nim rozgrywała się chyba scena na łożu śmierci. Vimes, znając jedynie - i to niezbyt dobrze - uliczny krasnoludzi z Ankh--Morpork, nie do końca nadążał za wydarzeniami. Ktoś umierał, a komuś innemu było z tego powodu bardzo przykro. Obaj główni śpiewacy mieli brody, w których można by ukryć kurczaka. I nie próbowali nawet grać, jeśli nie liczyć rzadkiego machania rękami w stronę drugiego śpiewaka. Ale wokół słyszał szlochania, a czasem też fanfarę wycieranego nosa. Nawet Sybil drżała dolna warga. To tylko piosenka, chciał powiedzieć. To nie jest prawda. Zbrodnia, ulice, pościgi... te są prawdziwe. Piosenka nie pomoże się wyrwać z trudnej sytuacji. Ciekawe, jak daleko zajdzie ktoś, kto spróbuje machać bułką na uzbrojonego strażnika w Ankh-Morpork... Widzowie nagrodzili przedstawienie ciepłymi oklaskami, jak często czynią ci, którzy nie do końca zrozumieli, o co chodzi, jednak uważają, że powinni. Vimes przecisnął się przez tłum. Dee rozmawiał z czarno ubranym i bardzo potężnie zbudowanym młodym człowiekiem, którego mgliście rozpoznawał. On też musiał mgliście rozpoznać Vimesa, ponieważ skinął mu głową w sposób niemal obraźliwy. - Ach, jego łaskawość Vimes - powiedział. - Podobała się panu opera? - Zwłaszcza ten kawałek o złocie. A pan jest...? Młody człowiek stuknął obcasami. - Wolf von Uberwald! Coś w głowie Vimesa zaskoczyło. Teraz dostrzegał szczegóły - lekkie wydłużenie 18Zauważył, że seks jest całkiem podobny do kuchni: fascynuje ludzi, którzy często kupują książki pełne skomplikowanych przepisów i ciekawych obrazków, często, kiedy naprawdę są głodni, tworzą w wyobraźni wspaniałe bankiety - ale kiedy dzień się kończy, całkiem ich zadowala sadzone jajko i frytki, jeśli tylko są dobrze wysmażone i jeśli na talerzu znajdzie się może plasterek pomidora. siekaczy, bardzo gęste nad kołnierzem jasne włosy... - Brat Angui? - Tak, wasza łaskawość. - Wolf wilk, co? - Dziękuję, wasza łaskawość - rzekł Wolf z powagą. - To bardzo zabawne. Tak, doprawdy! Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz to słyszałem! Ach, to ankhmorporskie poczucie humoru! -Ale nosi pan srebro na swoim... mundurze. Te... insygnia. Wilcze głowy gryzące błyskawice... Wolf wzruszył ramionami. - Policjant dostrzega takie rzeczy... To nikiel. - Nie rozpoznaję regimentu. -Jesteśmy bardziej... ruchem. Pozycję też przyjmował taką jak Angua - skupiona poza „walcz lub uciekaj", jakby całe ciało było sprężyną czekającą na uwolnienie, a „uciekaj" właściwie nie wchodziło w grę. Kiedy Angua była w złym nastroju, ludzie w jej obecności często podnosili kołnierze, nie wiedząc właściwie czemu. Ale oczy miał inne. Nie przypominały oczu Angui. Nie były nawet jak oczy wilka. Żadne zwierzę nie ma takich oczu, ale Vimes widywał je niekiedy w mniej eleganckich przybytkach alkoholowych - gdzie człowiek miał szczęście, jeśli dotarł do drzwi, zanim drink go oślepił. Colon nazywał takich osobników „kumplami flaszki", Nobby wolał raczej „pieprznięty wariat", ale niezależnie od określenia Vimes potrafił rozpoznać takich szaleńców walących głową, dźgają-cych w oczy i stosujących wszystkie brudne chwyty. W walce z nimi człowiek nie miał innego wyboru, niż powalić takiego typa albo przebić mieczem, gdyż wiedział, że w przeciwnym wypadku tamten zrobi wszystko, by go zabić. Większość barowych awanturników nie posuwała się tak daleko, gdyż zabicie policjanta sprowadzało zwykle nieszczęście na zabójcę i wszystkich innych, którzy go znali, ale prawdziwy wariat się tym nie przejmował, bo kiedy walczył, jego mózg znajdował się gdzie indziej. Wolf się uśmiechnął. - To jakiś problem, wasza łaskawość? - Co? Nie. Tylko... zastanawiałem się. Mam wrażenie, że gdzieś już pana spotkałem... - Dziś rano odwiedził pan mojego ojca. - A tak. - Nie zawsze przemieniamy się dla gości, wasza łaskawość - dodał Wolf. Jego oczy jarzyły się teraz pomarańczowo. Do tej chwili Vimes sądził, że „płomienne spojrzenie" to tylko takie powiedzenie. - Zechce pan wybaczyć... - powiedział. - Chciałbym porozmawiać chwilę z Kosztowaczem Idei. Polityka. Dee poszedł za nim w spokojniejsze miejsce. -Tak? - Czy Śpioch wchodził do Groty Kajzerki codziennie o tej samej porze? - Tak sądzę. To zależało od innych jego obowiązków. - Czyli nie codziennie o tej samej porze. Dobrze. O której zmieniają się straże? - Co dwanaście godzin, o trzeciej. - Wchodził tam przed zmianą warty czy po? - To zależy... - Wielkie nieba! Czy ci strażnicy cokolwiek zapisują? Dee spojrzał na Vimesa. - Sugeruje pan, że mógł wejść dwa razy tego samego dnia? - Bardzo dobrze. Ale chodzi mi o to, że mógł wejść ktoś. Krasnolud dociera w łódce na górę, sam, niosąc parę świec. Czy strażników to zainteresuje? A jeśli inny krasnolud z paroma świecami zjawi się jakąś godzinę później, kiedy straż pełni już nowa zmiana... czy aż tak ryzykuje? Nawet jeśli zwrócą na niego uwagę, wystarczy, że mruknie coś o... no, o złych świecach albo co. Wilgotne knoty... Cokolwiek. Dee zamyśli! się głęboko. - Ryzyko wciąż byłoby wielkie - stwierdził w końcu. -Jeśli nasz złodziej uważał na zmiany straży i wiedział, gdzie jest prawdziwy Śpioch, warto byłoby je podjąć, prawda? Dla Kajzerki. Dee drgnął, po czym skinął głową. - Rankiem strażnicy zostaną dokładnie przesłuchani - obiecał. - Przeze mnie. - Dlaczego? - Boja wiem, jakie pytania mogą liczyć na odpowiedź. Założymy tu biuro. Zbadamy poruszenia wszystkich i porozmawiamy ze wszystkimi strażnikami, zgoda? Nawet z tymi przy bramach. Dowiemy się, kto wchodził i kto wychodził. - Pan już chyba coś wie... - Powiedzmy, że świtają mi pewne pomysły. - Zatem... dopilnuję spraw. Vimes wyprostował się i pomaszerował z powrotem do lady Sy-bil, która wyrastała jak wyspa w morzu krasnoludów. Z kilkoma prowadziła ożywioną rozmowę - rozpoznał wśród nich śpiewaków z opery. - O czym tak dyskutowałeś, Sam? - spytała. - Obawiam się, że o polityce. I ufałem własnym instynktom. Możesz powiedzieć, kto nas obserwuje? - Och, więc chodzi o tę grę... - Sybil uśmiechnęła się z satysfakcją. I zaczęła wymieniać tonem kogoś, kto gawędzi o drobnostkach bez znaczenia: - Praktycznie wszyscy. Ale gdybym miała przyznawać nagrody, wskazałabym tę dość smutną damę w niewielkiej grupie, trochę po lewej stronie z twojego punktu widzenia. Ma kły, Sam. I perły. Nie całkiem do siebie pasują. - Widzisz Wolfganga? -Eee... nie, jeśli już o to pytasz. Dziwne. Był jeszcze przed chwilą. Wyprowadzałeś ludzi z równowagi? - Myślę, że mogłem kilku z nich pozwolić samym się wyprowadzić z równowagi. - Brawo. Tak dobrze ci to wychodzi, Vimes odwrócił się trochę, jakby podziwiał widok. Pomiędzy ludzkimi gośćmi przesuwały się i zbierały w grupki krasnoludy. Pięć czy sześć stawało blisko siebie i rozmawiało z ożywieniem, potem jeden odchodził i dołączał do innej grupki. Czasami inny go zastępował. Czasami wszyscy rozpraszali się jak odłamki po wybuchu, każdy zmierzając do innej grupki. Vimes miał wrażenie, że kryje się w tym jakaś struktura, jakiś powolny, ale celowy taniec informacji. Spotkania w tunelach kopalni, pomyślał. Małe grupki, bo nie ma miejsca na większe. Nie można mówić zbyt głośno. I kiedy grupa coś postanowi, każdy jej członek staje się orędownikiem tej decyzji. Wieści rozchodzą się w kręgach. To jakby kierować społecznością za pomocą oficjalnych plotek. Przyszło mu też do głowy, że jest to metoda, dzięki której o dwa plus dwa można debatować i rozważać, aż stanie się cztery i trochę. Albo jajkiem19. Od czasu do czasu jakiś krasnolud zatrzymywał się i wytrzeszczał oczy, po czym podążał dalej. 19Vimes rozmawiał kiedyś z Marchewą o efebiańskim pomyśle demokracji. Podobał mu się pomysł, że każdy (oprócz kobiet, dzieci, idiotów i ludzi, którzy tak naprawdę nie należą do naszej sfery.) ma prawo głosu, dopóki nie odkrył, że wprawdzie on -Vimes - miałby je, jednak reguły w żaden sposób nic dopuszczały, by ktokolwiek mógł to prawo odebrać Nobby'emu. Vimes od razu dostrzegł w tym zasadniczą wadę systemu. - Powinniśmy już iść na kolację, kochanie - stwierdziła Sybil, wskazując powszechny dryf w stronę jasno oświetlonej groty. - No tak... Żłopanie? Jak sądzisz? Szczury na patyku? Gdzie jest Detrytus? - Tam stoi. Rozmawia z attaché kulturalnym z Genoi. To ten człowiek ze szklistym wzrokiem. Kiedy podeszli bliżej, Vimes usłyszał głos Detrytusa tłumaczącego z przejęciem. - ...no i jest jeszcze taka wielka sala z tymi wszystkimi fotelami i takimi złotymi dziećmi, co się wspinają na kolumnę, ale nie ma obawy, to nie są prawdziwe złote dzieci, one są tylko zrobione z gipsu czy czegoś... - Detrytus zamilkł, rozważając tę kwestię. - I po prawdzie to nie myślę, żeby to było prawdziwe złoto, bo jakiś drań by je zwinął, jakby było... A przed samą sceną jest taka wielka dziura, gdzie sobie siedzą muzycy. I to by było tyle o tej sali. W następnej to mają takie kolumny z marmuru i na podłodze czerwony dywan... - Detrytus - odezwała się lady Sybil. - Mam nadzieję, że nie zmonopolizowałeś tego dżentelmena? - Nie, tylko żem mu opowiadał o kulturze, co ją mamy w Ankh--Morpork - odparł swobodnie Detrytus. - Żem poznał każdy cal tej opery. - To prawda - przyznał zduszonym głosem attaché kulturalny. - Muszę zaznaczyć, że szczególnie interesuje mnie odwiedzenie galerii sztuki i zobaczenie... - zadrżał. - „Tego obrazu tej kobiety, tak se myślę, że malarz nie umiał porządnie zrobić uśmiechu, ale rama będzie warta dolca czy dwa". Wnioskuję z tego, że podobne doświadczenie długo można wspominać. Życzę miłego wieczoru. - Wie pan, sir, tak se myślę, że on się nie znał na kulturze - oświadczył Detrytus, kiedy mężczyzna się oddalił. - Myślisz, że ktoś zauważy, jeśli się teraz wymkniemy? - spytał z nadzieją Vimes. - To był męczący dzień i chciałbym sobie przemyśleć kilka spraw... - Sam, jesteś ambasadorem, a Ankh-Morpork to światowe mocarstwo - oburzyła się Sybil. - Nie możemy tak sobie zniknąć. Ludzie będą to komentować. Vimes jęknął w duchu. A zatem Inigo miał rację: kiedy Vimes kichnie, Ankh-Morpork wyciera nos. - Wasza ekscelencjo? Spojrzał z góry na dwa krasnoludy. - Dolny król przyjmie teraz pana. - Eee... - Musimy być oficjalnie przedstawieni - szepnęła lady Sybil, - Jak to? Nawet Detrytus? - Tak! - Przecież jest trollem! -Jeszcze niedawno wydawało się to zabawne... Vimes dostrzegał pewne ukierunkowanie w poruszeniach tłumu gości w wielkiej jaskini. Jakby działało ciążenie lub prąd sunął w stronę jednego z końców hali. Nie miał właściwie innego wyboru, niż dać się ponieść. Dolny król siedział na niewielkim tronie pod jednym z kandelabrów. Miał nad sobą metalowy baldachim, już teraz pokryty wspaniałymi stalaktytami wosku. Obok, obserwując tłum gości, stało czterech krasnoludów, wysokich jak na krasnoludy i groźnie wyglądających w ciemnych okularach. Każdy trzymał topór. Przez cały czas patrzyli na ludzi ponuro. Król rozmawiał właśnie z ambasadorem Genoi. Vimes zerknął z ukosa na Cudo i Detrytusa. I nagle sprowadzenie ich tutaj nie wydawało się już takim dobrym pomysłem. W swoich oficjalnych szatach król sprawiał wrażenie... bardziej odległego, którego trudniej zadowolić... Chwileczkę, powiedział do siebie Vimes. Są obywatelami Ankh--Morpork. Nie robią nic złego. I sam sobie wtrącił: Nie robią nic złego według norm Ankh-Morpork... Kolejka się przesunęła. Ich grupa stanęła już prawie przed królem. Uzbrojone krasnoludy przyglądały się teraz Detrytusowi i trochę mniej swobodnie trzymały topory. Zdawało się, że Detrytus niczego nie zauważył. - Tu jest nawet bardziej kulturalnie niż w operze - stwierdził, rozglądając się z podziwem. - Te kandelabry ważą chyba tonę... Podniósł rękę, poskrobał się po głowie, a potem obejrzał palce. Vimes spojrzał w górę. Coś ciepłego, jakby podgrzana kropla deszczu, kapnęło mu na policzek. Starł ją i wtedy zobaczył, że cienie się poruszyły... Wszystko działo się powoli, jak zanurzone w syropie. Patrzył na to, jakby obserwował sam siebie z odległości kilku stóp. Zobaczył, jak szorstko odpycha Cudo i Sybil, słyszał, że coś krzyczy, widział, jak skacze do króla, podnosi go z tronu, czuł topór z brzękiem trafiający go w pancerz na plecach. Potem toczył się na bok z rozgniewanym krasnoludem w ramionach, a kandelabr był już w połowie lotu do podłogi, płomienie świec wydłużone od pędu powietrza, w dole Detrytus podnosił ręce z wyrazem zamyślenia na twarzy... Nastąpił moment bezruchu i ciszy, gdy troll pochwycił opadającą górę światła. A potem wróciła fizyka - w eksplodującej chmurze krasnoludów, odłamków, stopionego wosku i wirujących, płonących świec. Vimes ocknął się w ciemności. Zamrugał i dotknął powiek, by się upewnić, że są otwarte. Potem usiadł, uderzył głową o kamień i wtedy pojawiły się światła - zjadliwie żółte i fioletowe, całkiem nagle wypełniające jego życie. Położył się znowu i zaczekał, aż zgasną... Wykonał osobistą inwentaryzację. Jego płaszcz, hełm, miecz i pancerz zniknęły. Został tylko w koszuli i spodniach, a chociaż nie było zimno, w powietrzu unosiła się chłodna wilgoć, która zaczynała już docierać do jego kości. No dobrze... Nie był pewien, ile czasu zabrało mu zorientowanie się w celi, ale jakąś orientację zyskał. Przesuwał się cal po calu, machając rękami przed sobą jak człowiek ćwiczący jakąś bardzo powolną sztukę walki z ciemnością. Nawet wtedy w całkowitej czerni zmysły stały się zawodne. Ostrożnie przesunął się wzdłuż ściany, potem wzdłuż następnej i jeszcze następnej, w której czubkami palców odkrył kontur niewysokich drzwi z klamką, po czym znalazł ścianę z leżącą przy niej kamienną płytą, na której się ocknął. Dodatkowa trudność polegała na tym, że robił to wszystko z głową spuszczoną na pierś. Nie był człowiekiem bardzo wysokim. Gdyby był, pewnie po przebudzeniu rozbiłby sobie czaszkę. Nie miał żadnego sprzętu, który mógłby wykorzystać. Przeszedł więc wzdłuż ścian krokiem gliniarza na patrolu. Dokładnie wiedział, ile mu zajmuje - kiedy swobodnie macha nogami - przejście przez Mosiężny Most i powrót do domu. Wymagało to trochę ogłupiającej pamięciowej arytmetyki, w końcu jednak doszedł do wniosku, że cela to kwadrat o boku dziesięciu stóp. Jedna z rzeczy, których Vimes nie zrobił, to wołanie „Na pomoc! Ratunku!". Był w celi. Ktoś go w niej zamknął. Rozsądek nakazywał więc zakładać, że tego, kto to zrobił, nie interesują jego opinie. Po omacku wrócił do kamiennej płyty i znów się położył. Kiedy się układał, coś zagrzechotało. Poklepał się po kieszeniach i odkrył coś, co z dotyku i dźwięku było całkiem podobne do pudełka zapałek. W środku zostały jeszcze trzy. Czyli zasoby: ubranie, które ma na sobie, i kilka zapałek. A teraz trzeba odkryć, o co tu chodzi, u licha. Pamiętał, że widział kandelabr. Wydawało mu się, że pamięta, jak Detrytus ten kandelabr łapie. Było też mnóstwo krzyków, wrzasków i biegania w kółko. W jego ramionach król przeklinał Vimesa tak, jak tylko krasnoludy potrafią. A potem ktoś go uderzył. Bolały go plecy w miejscu, gdzie pancerz odbił uderzenie topora. Poczuł, że ogarnia go patriotyczna duma: ankhmorporski pancerz wytrzymał cios. Owszem, prawdopodobnie był to pancerz wykuty w Ankh-Morpork przez krasnoludy z Uberwaldu, przy użyciu stali wytopionej z uberwaldzkich rud żelaza, ale i tak był pancerzem ankhmorporskim, choćby nie wiem co. Na kamieniu leżała poduszka wykonana w Uberwaldzie. Kiedy Vimes odwrócił głowę, poduszka bardzo cichutko brzęknęła. Nie był to odgłos zwykle kojarzony z pierzem. W ciemności chwycił poszewkę i - wykorzystując zęby - zdołał rozedrzeć twardy materiał. Jeśli to, co stamtąd wyciągnął, kiedykolwiek było częścią ptaka, to Vimes wolałby nigdy go nie spotkać. Z kształtu bardzo przypominało jednostrzałowiec Iniga. Palec wsunięty bardzo ostrożnie w otwór na końcu zdradził Vimesowi, że broń jest naładowana. Tylko jeden strzał, przypomniał sobie. Ale strzał, którego nikt się nie spodziewa... Z drugiej strony to raczej nie wróżka zębuszka była odpowiedzialna za włożenie tego do poduszki, chyba że miała ostatnio do czynienia z wyjątkowo trudnymi dziećmi. Zauważył światło, więc wsunął broń z powrotem do poszewki. Było to najdelikatniejsze lśnienie, zdradzające, że drzwi mają zakratowane okienko i że po ich przeciwnej stronie stoją jakieś mgliste figury. -Jesteś już przytomny, wasza łaskawość? Bardzo się nieszczęśliwie złożyło. -Dee? -Tak. - I przychodzisz mi powiedzieć, że to wszystko to jakieś straszne nieporozumienie? - Niestety, nie. Choć jestem przekonany o pańskiej niewinności. - Naprawdę? Ja też - burknął Vimes. - Prawdę mówiąc, tak bardzo jestem przekonany o mojej niewinności, że nie wiem nawet, czego nie jestem winien! Wypuśćcie mnie stąd albo... - ...albo pan tu zostanie, obawiam się. To bardzo mocne drzwi. Nie jest pan w Ankh-Morpork, wasza łaskawość. Oczywiście jak najszybciej zawiadomię o pańskiej sytuacji waszego lorda Vetinariego, ale jak rozumiem, wieża łącznościowa została poważnie uszkodzona... - Moja sytuacja jest taka, że mnie zamknęliście! Dlaczego? Ocaliłem waszego króla, prawda? - Nastąpił pewien... konflikt. - Ktoś zrzucił kandelabr! - Tak, rzeczywiście. Członek pańskiego personelu, jak się okazało. - Wiesz, że to nieprawda! Detrytus i Tyłeczek byli przy mnie, kiedy... - Pan Skimmer należy do personelu? - On... Tak, ale... On by nie... -Jak słyszałem, macie w Ankh-Morpork coś takiego jak Gildia Skrytobójców - mówił spokojnie Dee. - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. - On był w wieży! - W uszkodzonej wieży? - Była uszkodzona, zanim on... - Vimes urwał. - Dlaczego miałby demolować wieżę? - Nie powiedziałem, że to zrobił - odparł Dee. Martwy spokój wciąż emanował z jego głosu. - Potem, wasza łaskawość, sugerowano, że dał pan sygnał, tuż przed upadkiem kandelabru... - Co? - Przyłożył dłoń do policzka czy coś w tym rodzaju. Zasugerowano, że przewidział pan wypadek. - On się kołysał! Czy mogę porozmawiać ze Skimmerem? - Czy ma pan zdolności nadprzyrodzone, wasza łaskawość? Vimes się zawahał. - On nie żyje? - Sądzimy, że wplątał się w mechanizm kołowrotu, kiedy próbował uwolnić mocowanie kandelabru. Wokół niego leżało trzech martwych krasnoludów. - On by nie... Vimes znowu umilkł. Oczywiście, że by tego nie zrobił. Tylko że jest członkiem tej gildii, którą mamy u siebie, a wy o tym wiecie, więc... Dee musiał dostrzec wyraz jego twarzy. - Możliwe, możliwe. Zostanie przeprowadzone dokładne śledztwo. Niewinni nie mają się czego obawiać. Wiadomość, że nie mają się czego obawiać, jest pewną gwarancją wzbudzenia grozy w sercach wszystkich niewinnych. - Co zrobiliście z Sybil? - Zrobiliśmy, wasza łaskawość? Ależ nic. Nie jesteśmy barbarzyńcami. O pańskiej żonie słyszeliśmy wszystko co najlepsze. Jest wzburzona, naturalnie. Vimes jęknął. - A Detrytus i Tyłeczek? - Cóż, byli pod pańską komendą, wasza łaskawość. W dodatku jedno z nich jest trollem, a drugie... osobą niebezpiecznie odmienną. Z tego i tylko z tego powodu przebywają obecnie w areszcie domowym w waszej ambasadzie. Szanujemy tradycje dyplomacji i nie chcemy, by zarzucono nam, że działaliśmy ze złą wolą. - Dee westchnął. - No i jest jeszcze ta druga sprawa... - Chcecie mnie jeszcze oskarżyć o kradzież Kajzerki? - Naruszył pan nietykalność króla. Vimes wytrzeszczył oczy. - Co? Przecież spadała na niego tona świeczek! - Wysunięto ten argument... - Siedzę w celi za to, że uratowałem go przed zamachem, który sam zaplanowałem? - A jest tak? - Nie. Słuchaj, przecież to wszystko leciało na niego! Co jeszcze mogłem zrobić? Złapać za dywan i próbować go odciągnąć? - Tak, tak. Rozumiem. Ale precedens w tej kwestii jest oczywisty. W roku 1345, kiedy ówczesny król wpadł do jeziora, z powodu obowiązujących zasad żaden z członków jego personelu nie ośmielił się go dotknąć, a późniejsza konkluzja była taka, że postąpili słusznie. Dotknięcie króla jest czynem zakazanym. Oczywiście wyjaśniłem konklawe, że to nie są zwyczaje Ankh-Morpork, ale też nie jesteśmy w Ankh-Morpork. - Nikt nie musi mi o tym przypominać. - Pozostanie pan... naszym gościem aż do zakończenia śledztwa. Żywność i napoje będą panu dostarczane. - A światło? - Oczywiście. Proszę nam wybaczyć tę nierozwagę. Proszę odstąpić od drzwi, jeśli można. Strażnicy, którzy mi towarzyszą, są uzbrojeni, a to... ludzie nieskomplikowani. Kratka w drzwiach się odsunęła. Ktoś wsadził do środka jarzącą się klatkę. - Co to jest? Chory świetlik? - To pewien rodzaj chrząszcza, w samej rzeczy. Przekona się pan, że wkrótce wyda się panu bardzo jasny. My tutaj jesteśmy przyzwyczajeni do ciemności. - Słuchaj no - powiedział Vimes, gdy kratka znów się zatrzasnęła. - Przecież wiesz, że to bzdura! Nie wiem, jak wyglądała sytuacja z panem Skimmerem, ale zamierzam to zbadać! I jestem przekonany, że zbliżam się już do rozwiązania sprawy kradzieży Kajzerki! Jeśli pozwolicie mi wrócić do ambasady, to gdzie jeszcze mógłbym się schować? - Nie chcemy się o tym przekonywać. Może pan uznać, że życie byłoby przyjemniejsze w Ankh-Morpork. - Doprawdy? A jak miałbym się tam dostać? - Może pan mieć przyjaciół w nieoczekiwanych miejscach. Vimes pomyślał o tej groźnej małej broni w poduszce. - Nie będzie pan źle traktowany - zapewnił Dee. - Nie takie są nasze zwyczaje. Wrócę, kiedy będę miał jakieś wieści. - Zaraz... Ale Dee był już tylko oddalającą się sylwetką w szarym, prawie nieistniejącym świetle. W celi Vimesa świecący chrząszcz starał się bardzo. Udało mu się jedynie tyle, że zmienił ciemność w zbiorowisko zielonkawych cieni. Można było się poruszać, nie wpadając na ściany, ale to mniej więcej wszystko. Jeden strzał, którego nikt się nie spodziewa... Może dzięki temu wyrwałby się za drzwi. Na korytarz. Pod ziemią. Gdzie jest pełno krasnoludów. Z drugiej strony to zadziwiające, jak dowody przeciw komuś potrafią się mnożyć, jeśli tylko komuś innemu na tym zależy. Ale Vimes był ambasadorem! Gdzie się podział immunitet dyplomatyczny? Trudno jednak było o nim dyskutować, kiedy miało się do czynienia z nieskomplikowanymi, ale uzbrojonymi ludźmi. Istniało ryzyko, że postanowią doświadczalnie sprawdzić, czy taki immunitet działa. Jeden strzał, którego się nie spodziewają... Jakiś czas później zadzwoniły klucze i ktoś otworzył drzwi. Vimes rozróżnił sylwetki dwóch krasnoludów. Jeden ściskał topór, drugi niósł tacę. Ten z toporem gestem kazał Vimesowi się cofnąć. Topór to nie jest najlepszy pomysł, uznał Vimes. To wprawdzie ulubiona broń krasnoludów, ale niezbyt wygodna w ciasnej przestrzeni. Podniósł ręce, a kiedy drugi krasnolud przeszedł ostrożnie do kamiennej płyty, powoli przesunął je za kark. Te krasnoludy wyraźnie się go obawiały. Pewnie nieczęsto widywały ludzi... No, tego zapamiętają na długo. - Chcecie zobaczyć sztuczkę? - Grz'dak? - No to patrzcie - powiedział Vimes, wysunął ręce przed siebie i zamknął oczy tuż przed tym, jak zapłonęła zapałka. Usłyszał, jak topór pada na ziemię, gdy jego właściciel usiłuje zasłonić twarz. To była nieoczekiwana premia, ale nie miał czasu, by podziękować za nią bogu ludzi zdesperowanych. Skoczył do przodu, kopnął z całej siły i usłyszał „uuf!" uchodzącego z płuc powietrza. Potem rzucił się w plamę ciemności mieszczącą w sobie drugiego krasnoluda, znalazł głowę, odwrócił się i uderzył nią o niewidoczną ścianę. Pierwszy krasnolud próbował się podnieść. Vimes poszukał go po omacku, szarpnął za kaftan do góry i wychrypiał: - Ktoś zostawił mi broń! Chcieli, żebym cię zabił. Zapamiętaj to sobie! Mogłem cię zabić! I wymierzył krasnoludowi cios w żołądek. Pora nie była właściwa, żeby stosować zasady markiza de Fantaillera20. Potem odwrócił się, złapał klatkę ze świecącym chrząszczem i ruszył do drzwi. Doznał wrażenia, że znalazł się w korytarzu biegnącym w obie strony. Przystanął na chwilę, by wyczuć podmuch na twarzy, i pobiegł w stronę jego źródła. Kolejny chrząszcz wisiał w klatce kawałek dalej. Oświetlał -jeśli tak jaskrawego słowa można użyć dla blasku, który zaledwie czynił ciemność mniej czarną - duży okrągły otwór, a w nim obracający się leniwie wentylator. Jego ramiona były tak powolne, że Vimes zdołał się prześliznąć do aksamitnej pustki za nimi. Ktoś naprawdę chce się mnie pozbyć, myślał, przesuwając się wzdłuż niewidocznej ściany, wciąż czując podmuch na twarzy. Jeden strzał, którego się nie spodziewali... ale ktoś się jednak spodziewał, prawda? Jeśli ktoś chce pomóc więźniowi w ucieczce, daje mu klucz albo pilnik. Nie daje mu broni. Z kluczem może zdoła się wydostać; z bronią zginie. Zatrzymał się zjedna stopą nad pustką. Chrząszcz ukazał mu otwór w podłodze emanujący potężnym ssaniem głębiny. Vimes chwycił klatkę w zęby, cofnął się o kilka kroków... i drastycznie nie docenił odległości. Wszystkimi żebrami uderzył w drugą krawędź otworu, rozrzucając ramiona płasko na podłodze poza nią. Odrobina ankhmorporskiego poczucia humoru z sykiem wyrwała mu się przez zęby. Z trudem wygramolił się na podłogę korytarza i po chwili odzyskał oddech. Z kieszeni wyjął jednostrzałowca, strzelił w podłogę i rzucił broń do otworu - przez dłuższy czas stukała tam i budziła echa. Potem ruszył dalej, cały czas czując na twarzy chłodny powiew. To nie był już tunel. To było dno szybu. Ale zielonkawy blask ukazał jakiś stos pośrodku. Vimes podniósł garść śniegu, a kiedy spojrzał w górę, płatki roztopiły mu się na twarzy. Uśmiechnął się w mroku. Światło chrząszcza odsłoniło brzeg umocowanych do skały spiralnych schodów. Schody były jednak określeniem nazbyt pochlebnym. Kiedy wyrąbywano ten szyb, krasnoludy zrobiły dziury w ścianach i wbiły tam grube drewniane drągi. Vimes sprawdził jeden czy dwa-wydawały się całkiem solidne. Zachowując ostrożność, zdoła pewnie jakoś wpełznąć na górę... Był już całkiem wysoko, kiedy jeden z nich pękł. Vimes wyrzuci! ramiona w przód i pochwycił następny. Palce ślizgały się na wilgotnym drewnie. Klatka z chrząszczem zniknęła w dole, a on, kołysząc się na niepewnym uchwycie, patrzył, jak krąg słabego zielonkawego światła zmniejsza się do punktu i gaśnie. I wtedy uświadomił sobie, że w żaden sposób nie zdoła się podciągnąć. Palce miał zdrętwiałe, a reszta całego jego życia składała się z tego czasu, przez jaki zdoła się utrzymać na oślizłym drewnie. Powiedzmy: około minuty. 20W młodości markiz de Fantailler uczestniczy! w licznych bójkach, z których większość miała przyczynę w tym, że znany był jako markiz de Fantailler. Spisał zbiór reguł tego, co nazwał „szlachetną sztuką rękoczynu". Zbiór ten w znacznej części składał się z listy miejsc, w jakie nie wolno było go uderzać. Jego dzieło wywarło istotne wrażenie na wielu ludziach, którzy potem stawali - ze szlachetnie wypiętą piersią i zaciśniętymi pięściami -w duchu męskiej agresji przeciwko innym, którzy nie czytali książki markiza, ale wiedzieli, jak powalić przeciwnika krzesłem. Ostatnie słowa zaskakująco dużej liczby walczących brzmiały: „Niech demony porwą zasady markiza...". Wiele sensownych rzeczy można zapewne dokonać w ciągu minuty, jednak większości z nich raczej nie bez użycia rąk, wisząc w ciemności nad przepaścią. Zwolnił uchwyt. Po chwili uderzył w spiralę drągów o jeden zwój niżej. A te rozstały się ze ścianą. Człowiek i drewno opadli o jeszcze jeden poziom. Z wyginającym żebra głuchym uderzeniem Vimes wylądował na jednym drągu, wyłamując przy tym sąsiednie. Kołysząc się łagodnie na tym jedynym solidnym, nasłuchiwał stuków i trzasków drewna, wciąż spadającego na dno szybu. - ...! - chciał zakląć, ale uderzenie odebrało mu dech. Wisiał więc jak złożona para starych spodni. Dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz spał. To, co robił na kamiennym bloku, z pewnością snem nie było. Normalny sen nie pozostawia w ustach uczucia, że ktoś nalał tam kleju. A przecież jeszcze dziś rano ambasador Ankh-Morpork przybył, by złożyć listy uwierzytelniające. Jeszcze wieczorem komendant Straży Miejskiej z Ankh-Morpork miał rozwiązać sprawę małej i prostej kradzieży. A teraz wisiał w połowie zamarzającego szybu i raptem parę cali starego, niepewnego drewna dzieliło go od krótkiej podróży do innego świata. Miał tylko nadzieję, że całe życie nie przesunie mu się przed oczami. Były w nim fragmenty, których wolał nie pamiętać. - Ach, sir Samuel... Co za pech. A tak dobrze pan sobie radził. Otworzył oczy. Słaby fioletowy poblask tuż nad nim oświetlał lady Margolottę. Siedziała w pustce. - Może pana podrzucić? - zaproponowała. Oszołomiony Vimes pokręcił głową. -Jeśli ma się pan od tego poczuć lepiej, to napravdę nie lubię robić takich rzeczy - powiedziała wampirzyca. - To takie... oczekivane. Ojej... Ten spróchniały kij nie vygląda zbyt... Drąg pękł. Vimes rozłożył ręce i wylądował na niższym kręgu, jednak tylko na chwilę. Kilka stopni złamało się i zrzuciło go na następny zwój. Tym razem pochwycił tylko jeden i znowu wisiał na rękach. Lady Margolotta spłynęła z godnością... Daleko w dole połamane drewno huknęło o dno szybu. - Cóż, v teorii możlivy byłby zapevne taki vłaśnie povrót na sam dół i zachovanie przy tym życia - powiedziała lady Margolotta. - Obaviam się, niestety, że te spadające belki połamały viele z tych poniżej. Vimes przesunął dłonie. Chwyt wydawał się pewny. Może uda się podciągnąć... - Wiedziałem, że ty za tym stoisz - wykrztusił, próbując siłą woli pobudzić do życia mięśnie ramion. - Nie, vcale nie. Ale viedział pan, że nie ukradziono Kajzerki. Vimes spojrzał na rozmówczynię unoszącą się spokojnie w powietrzu. - Krasnoludom by nie przyszło do głowy, że... - zaczął. Drąg wykonał niewielkie, złowróżbne poruszenie, sugerujące jego pechowym pasażerom, że szykuje się do lądowania. Lady Margolotta podpłynęła bliżej. - Viem, że nienavidzi pan vampirów - oświadczyła. - To dość typove dla pańskiego typu osobovości. Chodzi o aspekt... penetracyjny. Ale na pańskim miejscu, v tej chvili, zadałabym sobie pytanie... czy nienavidzę ich całym svym życiem? -Wyciągnęła rękę. -Jedno drobne ukąszenie rozwiąże moje problemy, co? -warknął Vimes. - Jedno ukąszenie to o jedno za viele, Samie Vimesie. Drewno zatrzeszczało. Chwyciła go za przegub. Gdyby się chwilę zastanowił, powinien teraz wisieć uwieszony u ręki wampirzycy. Tymczasem unosił się swobodnie. - Proszę navet nie myśleć o tym, żeby mnie puścić - ostrzegła lady Margolotta, kiedy łagodnie wznosili się szybem w górę. —Jedno ukąszenie to o jedno za wiele? - powtórzył Vimes. Rozpoznał zniekształconą mantrę. -Jest pani... abstynentką? -Już pravie od czterech lat. - Żadnej krwi? - Ależ tak. Zvierzęca. To dla nich lepsze rozviązanie niż rzeźnia, nie sądzi pan? Oczyviście stają się potem otępiałe, ale szczerze móviąc, krova i tak raczej nie zdobędzie nagrody Myśliciela Roku. Jestem na odstavce, panie Vimes. - Na odwyku. Nazywamy to odwykiem - poprawił ją oszołomiony Vimes. -I... to zastępuje ludzką krew? - Tak jak lemoniada zastępuje vhisky. Może mi pan vierzyć. Jednakże inteligentny umysł potrafi znaleźć jakieś... substytuty. Brzegi szybu przemknęły obok i wylecieli na czyste, chłodne powietrze. Mróz szczypał przez koszulę. Przepłynęli trochę na bok, a potem Vimes został opuszczony w śnieg po kolana. - Jedna z vygodniejszych cech krasnoludów to ta, że nieczęsto próbują czegoś novego i nigdy nie rezygnują ze starego - stwierdziła lady Margolotta, unosząc się nad powierzchnią śniegu. - Nietrudno było pana znaleźć. - A gdzie jestem? — Vimes rozejrzał się wokół. Zaspy pokrywały skały i drzewa. - W górach, spory kavałek po opacznej stronie miasta, panie Vimes. Do vidzenia. - Chce pani zostawić mnie tutaj? - Słucham? Przecież pan uciekł. Mnie tu z całą pevnością nie ma. Ja, vampir, ingerująca w spravy krasnoludów? Nie do pomyślenia! Ale poviedzmy tyle, że... lubię, kiedy ludzie mają róvne szanse. -Jest mróz! A ja nie mam nawet płaszcza! Co pani chciała osiągnąć? - Ma pan volność, panie Vimes. Czy nie pragnie jej każdy człoviek? Czy nie povinna davać cudovnego poczucia ciepła? Lady Margolotta zniknęła wśród płatków śniegu. Vimes zadygotał. Nie zdawał sobie sprawy, jak ciepło było pod ziemią. Ani która jest godzina. Wokół zauważał słaby, bardzo słaby brzask. Czy jest tuż po zachodzie słońca? Czy tuż przed świtem? Pędzone wiatrem płatki piętrzyły się na jego mokrym ubraniu. Wolność może zabić... Schronienie - to najważniejsze. Godzina i dokładne położenie na nic się nie przydadzą martwemu. Ci zawsze wiedzą, jaka to pora i gdzie się znajdują. Odszedł chwiejnie od wylotu szybu i wkroczył między drzewa, gdzie warstwa śniegu nie była tak gruba. Wydzielała światło, choć słabsze niż chory chrząszcz -jak gdyby płatki podczas spadania absorbowały je z powietrza. Vimes nie czuł się dobrze w lesie. Lasy były czymś, co człowiek widzi na horyzoncie. Gdyby próbował je sobie wyobrazić, widziałby dużo drzew sterczących z ziemi jak słupy - brązowe u dołu, rozgałęzione i zielone na górze. Tutaj napotykał garby i nierówności, mroczne konary wygięte i skrzypiące pod ciężarem śniegu, który opadał z szelestem. Od czasu do czasu coś ciężkiego zsuwało się skądś z góry i następował kolejny deszcz lodowych kryształków, kiedy gałąź odskakiwała. Widział przed sobą coś w rodzaju ścieżki, a w każdym razie szerszą, gładszą powierzchnię śniegu. Podążył nią, ponieważ nie miał żadnej bardziej sensownej alternatywy. Ciepły blask wolności nie przetrwał długo. Vimes miał oczy miejskie. Widział, jak gliniarze je sobie wykształcają. Młody glina, który zerkał tylko na ulicę, dopiero się uczył i musiał uczyć się szybko, inaczej zyskiwał spore doświadczenie w umieraniu. Ktoś, kto patrolował ulice przez dłuższy czas, zauważał szczegóły, dostrzegał cienie, widział tło i pierwszy plan, i ludzi, którzy starali się nie być ani w jednym, ani w drugim. Angua tak patrzyła na ulice. Pracowała nad tym. Doświadczeni gliniarze, nawet tacy jak Nobby, kiedy miał dobry dzień, spoglądali na ulicę tylko raz i to wystarczało, ponieważ widzieli wszystko. Może istnieją też... wiejskie oczy. Oczy leśne. Vimes widział drzewa, zaspy, śnieg i niewiele więcej. Wiatr się wzmagał. Zaczynał wyć między drzewami. Płatki śniegu kłuły w twarz. Drzewa. Gałęzie. Śnieg. Kopnął wzgórek obok ścieżki. Śnieg zsunął się z brązowych sosnowych igieł. Vimes na czworakach przecisnął się naprzód. Aha... Nadal było zimno i trochę śniegu leżało na suchych igłach, ale obciążone gałęzie wyginały się dookoła pnia niczym namiot. Wsunął się pod niego i pogratulował sobie w myślach. Nie czuł tu wiatru, a śnieżna pokrywa - wbrew zdrowemu rozsądkowi - zdawała się ogrzewać przestrzeń w dole. Nawet pachniało ciepłem... tak jakby... zwierzęcym... Trzy wilki, leżące leniwie wokół pnia, przyglądały mu się z zaciekawieniem. Vimes dodał metaforyczny dreszcz do tego normalnego. Zwierzęta nie wyglądały na przestraszone. Wilki! I to było właściwie wszystko. Równie dobrze mógł powiedzieć: śnieg! Albo: wiatr! W tej chwili byli to pewniejsi zabójcy. Słyszał gdzieś, że wilki nie zaatakują człowieka, który bez lęku patrzy im w oczy. Problem polegał na tym, że ogarniało go znużenie. Nie myślał jasno i bolały go wszystkie mięśnie. Na zewnątrz zajęczał wiatr. A jego łaskawość diuk Ankh zapadł w sen. Obudził się z cichym parsknięciem i - ku swemu zdumieniu - także ze wszystkimi kończynami na miejscach. Kropla zimnej wody, ciepłem jego ciała wytopiona ze sklepienia, spłynęła mu na kark. Mięśnie już nie bolały - większości w ogóle nie czuł. Wilki zniknęły. Po drugiej stronie zaimprowizowanego legowiska zauważył zdeptany śnieg i światło tak jaskrawe, że aż jęknął. Okazało się, że nastał już dzień. Niebo było tak błękitne, jakiego jeszcze nie widział, tak bardzo, że w zenicie stawało się fioletowe. Wyszedł chwiejnie na polukrowany świat, błyszczący i trzeszczący pod nogami. Wilcze ślady odbiegały między drzewa. Vimesowi przyszło do głowy, że podążanie za nimi raczej nie zwiększy szans przetrwania. Może noc została uznana za przerwę, ale wstałjuż nowy dzień i pewnie zaczęły się poszukiwania czegoś na śniadanie. Słońce było ciepłe, powietrze mroźne, a przed twarzą unosiła się para oddechu. Gdzieś tu muszą być ludzie, prawda? Vimes nie znał się na wiejskich obyczajach, ale powinni się gdzieś kręcić jacyś smolarze, drwale i... spróbował się zastanowić... małe dziewczynki, niosące babciom jedzenie. Opowieści, których słuchał w dzieciństwie, sugerowały, że wszystkie lasy pełne są krzątaniny, ruchu, a czasem także krzyku. Ale tutaj panowała cisza. < Ruszył tam, gdzie - miał wrażenie - był dół, dla zasady. Najważniejsza stawała się żywność. Miał jeszcze parę zapałek i pewnie mógłby rozpalić ogień, gdyby musiał tu spędzić jeszcze jedną noc, jednakże wiele już czasu minęło od kanapek na bankiecie. To Ankh-Morpork brnie przez głęboki śnieg... Po półgodzinie dotarł na dno płytkiej doliny. Strumień pluskał tu między dwoma wałami lodu. Parował. Woda okazała się ciepła. Przez dłuższy czas Vimes podążał wzdłuż brzegu. Lodowe nasypy przecinały ślady zwierząt. Tu i tam woda zbierała się w głębokich jeziorkach cuchnących zgniłymi jajami. Wokół nich ciężki lód pokrywał bezlistne krzaki, białe od szronu. Jedzenie może poczekać. Vimes zdjął ubranie i posykując z gorąca, wszedł do jednego z głębszych jeziorek. Położył się w wodzie. Czy nie robią czegoś takiego w Nictofiordzie? Słyszał takie historie. Biorą gorące kąpiele w obłokach pary, a potem biegają po śniegu i okładają się brzozowymi kijami. Albo jakoś tak. Nie istniało coś tak głupiego, czego jakiś cudzoziemiec gdzieś by nie spróbował. Bogowie, jakież to wspaniałe... Gorąca woda oznacza cywilizację. Vimes czuł, jak sztywność mięśni rozpływa się w ciepłej kąpieli. Po chwili czy dwóch poczłapał do brzegu i przeszukał swoje rzeczy. Znalazł spłaszczone pudełko cygar, a w nim kilka przedmiotów, które po wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin wyglądały jak skamieniałe gałązki. Miał dwie zapałki. Co tam. Do demona z tym. Każdy przecież potrafi rozpalić ognisko jedną zapałką... Wrócił do wody. To była słuszna decyzja. Czuł, jak znowu wraca do siebie, jak nabiera sił, rozgrzewany od zewnątrz i od wewnątrz... - Ach, wasza łaskawość... Na przeciwnym brzegu siedział Wolf von Uberwald. Był całkiem nagi. Nad nim unosiła się para, jakby po wysiłku. Mięśnie lśniły niczym posmarowane olejkiem. Prawdopodobnie były posmarowane olejkiem. - Przebieżka po śniegu to wspaniała rzecz, prawda? - powiedział Wolf uprzejmie. - Uczy się pan zwyczajów Uberwaldu, wasza łaskawość. Lady Sybil jest cała i zdrowa, może bez przeszkód wracać do waszego miasta, kiedy tylko przełęcze będą wolne od śniegu. Wiem, że chciałby pan to usłyszeć. Między drzewami zbliżali się mężczyźni i kobiety, wszyscy bez skrępowania nadzy, jak Wolf. Vimes zrozumiał, że jest kąpiącym się trupem. Widział to w oczach Wolfa. - Nie ma nic lepszego, niż przed śniadaniem wskoczyć do czegoś gorącego - powiedział. - O tak. My także jak dotąd nie jedliśmy. -Wolf wstał, przeciągnął się i bez rozbiegu przeskoczył jeziorko. Przeszukał spodnie Vimesa. - Wyrzuciłem ten nieszczęsny aparat Iniga - powiedział Vimes. - Nie wydaje mi się, żeby przyjaciel mi go podrzucił. - Wszystko to jest wielką grą, wasza łaskawość - odparł Wolf. - Proszę sobie nie robić wyrzutów. Najsilniejszy przetrwa i tak być powinno. - Dee to zaplanował, prawda? Wolf się roześmiał. - Drogi mały Dee? Och, miał swój plan. Dobry mały plan, chociaż trochę szaleńczy. Na szczęście nie będzie już potrzebny. - Chcesz, żeby krasnoludy rozpoczęły wojnę? - Siła jest dobra. - Wolf równo poskładał ubranie Vimesa. - Ale jak niektóre inne dobre rzeczy, pozostaje dobra, jeśli nie nazbyt wielu ją posiada. Rzucił ubranie jak najdalej. - Co chciałbyś, żebym powiedział, wasza łaskawość? Coś w stylu „I tak pan umrze, więc równie dobrze mogę wszystko wytłumaczyć"? - Owszem, to by pomogło - zgodził się Vimes. - Rzeczywiście, i tak pan umrze. - Wolf uśmiechnął się. - Może to pan mi coś opowie? Rozmawiać, by zyskiwać czas. Może już lada chwila pojawią się tu drwale i Smolarze. Jeśli nie przyniosą siekier, wszyscy będą mieli poważne kłopoty. - Właściwie... jestem pewien, czemu w Ankh-Morpork ukradziono replikę Kajzerki - powiedział Vimes. - Przyszło mi do głowy takie przypuszczenie, że ktoś wykonał jej kopię. Tę przemycono tutaj w jednym z naszych powozów. Dyplomatów się nie przeszukuje. - Brawo! - Pech, że Igor przyszedł wyładować rzeczy, akurat kiedy był tam jeden z twoich chłopców. Prawda? - Och, niełatwo jest zranić Igora. - Nie przejmujesz się tym, co? Banda krasnoludów chce Albrechta na tro... na Kajzerce, ponieważ pragną utrzymać dawne poczucie pewności. A ty chcesz, żeby krasnoludy walczyły ze sobą. Biedny stary Albrecht nie dostanie nawet z powrotem prawdziwej Kajzerki. - Powiedzmy tyle, że chwilowo nasze interesy są zbieżne - odparł Wolf. Kątem oka Vimes dostrzegł, że pozostałe wilkołaki rozstawiają się wokół jeziorka. - Potem mnie wystawiłeś - ciągnął. - Dość amatorsko, powiem szczerze. Ale też imponująco, bo przecież Dee nie miał zbyt wiele czasu, kiedy uznał, że zaczynam się zbliżać do rozwiązania. Zresztą to by się udało. Ludzie nie są dobrymi naocznymi świadkami, to wiem. Wierzą w to, co chcieli widzieć i co ktoś inny powie im, że widzieli. Ładnym pociągnięciem było podrzucenie mi tego przeklętego jednostrzałowca. Musiał naprawdę liczyć, że zabiję, aby się wyrwać... - Czy już nie pora, żeby pan wyszedł z tej... sadzawki? - zapytał Wolf. - Znaczy z kąpieli? Vimes zauważył, jak Wolf się skrzywił. Och, możesz chodzić na dwóch nogach i mówić, mój chłopcze, możesz być silny jak wół - ale istota pomiędzy człowiekiem i wilkiem ma w sobie trochę z psa, prawda? - Mamy tu taki prastary obyczaj - powiedział Wolf, odwracając głowę. - Bardzo dobry. Każdy może nam rzucić wyzwanie. To taki... pościg. Wielkie łowy. Zawody, jeśli pan woli. Jeśli ktoś nas wyprzedzi, wygrywa czterysta koron. To przyzwoita suma. Można z nią otworzyć własny interes. Oczywiście, jak z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jeśli nas nie prześcignie, kwestia pieniędzy w ogóle się nie pojawia. - Czy w ogóle ktoś kiedyś wygrywa? - zainteresował się Vimes. Szybciej, drwale, ludzie potrzebują drewna! - Czasami. Jeśli dużo ćwiczy i zna teren. Wielu takich, którym się poszczęściło w Bzyku, temu ciekawemu zwyczajowi zawdzięcza początki swych fortun. Damy panu godzinę for. Dla lepszej zabawy! - Wskazał ręką. - Bzyk leży w tamtym kierunku, pięć mil stąd. Obyczaj nakazuje, by nie wchodził pan do żadnego domostwa, dopóki pan tam nie dotrze. - A jeśli nie zechcę uciekać? - Wtedy zawody skończą się bardzo szybko. Nie lubimy Ankh--Morpork! Nie chcemy was tutaj! - To dziwne - mruknął Vimes. Wolf zmarszczył szerokie czoło. - To znaczy? - No bo widzisz, gdziekolwiek się ruszę w Ankh-Morpork, stale wpadam na takich z Uberwaldu. Krasnoludy, trolle, ludzie... Wszyscy uciekają stąd radośnie i piszą do domu listy. Piszą: przyjeżdżajcie, tu jest wspaniale. Nie pożerają człowieka żywcem za dolara. Wolf uniósł wargę, odsłaniając błysk siekacza. Vimes widywał taki wyraz na twarzy Angui. Oznaczał, że miała nastrój pod psem. A wilkołak może być pod psem w całości. Postanowił sprawdzić swoje szczęście. Nie był pewien, czy w ogóle jeszcze działa. - Angua świetnie się miewa... - Vimes! Pan Cywilizowany! Ankh-Morpork! Będziesz uciekał! Z nadzieją, że nogi go utrzymają, Vimes wspiął się na ośnieżony brzeg -jak najwolniej potrafił. Wilkołaki wybuchnęły śmiechem. - Wchodzisz do wody w ubraniu? Spojrzał na swe parujące nogi. - Nigdy nie wiedzieliście kalesonów? Wolf znów wydął wargi. Spojrzał tryumfalnie na pozostałych. - Oto cywilizacja - powiedział. Vimes pociągnął parę razy z cygara i rozejrzał się po zimowym lesie z taką wyższością, na jaką tylko było go stać. - Czterysta koron, powiadasz? -Tak. Raz jeszcze zaśmiał się w stronę lasu. - Nie wiesz, ile to będzie w walucie Ankh-Morpork? Dolar pięćdziesiąt? - Ta kwestia się nie pojawi! - krzyknął Woli. - Nie chciałbym być zmuszony, żeby wydawać to wszystko tutaj... - Uciekaj! - Cóż, w tej sytuacji nie będę pytał, czy masz przy sobie pieniądze. Oddalił się od wilkołaków, zadowolony, że nie widzą jego twarzy- i bardzo mocno czując, że skóra z pleców usiłuje przepełznąć do przodu. Jk Szedł spokojnie. Mokre kalesony zaczynały trzeszczeć na mrozie... Wreszcie był pewien, że zniknął z pola widzenia stada. Pomyślmy... Są silniejsze od ciebie, znają teren, a jeśli są tak dobre jak Angua, potrafią wytropić pierdnięcie w śniadaniu skunksa. A nogi już teraz cię bolą... Więc gdzie są plusy? No, naprawdę bardzo rozzłościłeś Wolfa. Vimes ruszył biegiem. Niezbyt wielki to plus, jeśli się dobrze zastanowić. Vimes pobiegł szybciej. W oddali rozległo się wycie wilków. Jest takie powiedzenie, że na pikiecie nic dobrze nie wygląda. Kapral Nobbs, a raczej C.W. St J. Nobbs, przewodniczący Gildii Strażników, o tym właśnie rozmyślał. Trochę wczesnego śniegu syczało w metalowym bębnie, który - zgodnie z przyjętą strajkową tradycją -jarzył się czerwienią przed wejściem do komendy. Główny problem, jak to widział, polegał na tym, że było coś filozoficznie niewłaściwego w pikietowaniu budynku, do którego i tak nie chciał wejść nikt oprócz strażników. Niemożliwe jest niedopuszczanie ludzi do miejsca, gdzie nie chcą dotrzeć. Nie da się tego zrobić. Pieśni nie poskutkowały. Jakaś staruszka rzuciła mu pensa. - Colon, Colon, Colon! Idź! Idź! Idź! - krzyczał zachwycony Reg Shoe, wymachując afiszem. - To nie brzmi dobrze, Reg - stwierdził Nobby. - Kiedy tak szybko mówisz, przypomina to wezwanie do kolonizacji. Przyjrzał się innym afiszom. Dorfl trzymał wielki, gęsto zapisany karton, gdzie były wymienione szczegółowo wszystkie ich pretensje, z odwołaniami do regulaminu straży i z cytatami tekstów filozoficznych. Z kolei funkcjonariusz Wizytuj miał wypisane na płycie sklejki: Jaką korzyść ma królestwo, jeśli z wołu powietrze spusz-czone będzie? Zagadki II, w. 3". Nie wiadomo czemu te nieodparte argumenty nie powalały miasta na kolana. Obejrzał się, słysząc podjeżdżającą karetę - i zobaczył drzwiczki z herbem składającym się głównie z czarnej tarczy. A ponad nią, w okienku, zobaczył twarz lorda Vetinariego. -Ach, toż to nie kto inny jak kapral Nobbs! - zawołał lord Vetinari. W tym momencie Nobby wiele by dał, żeby być kimkolwiek innym niż kapralem Nobbsem. Nie był pewien, czy jako strajkujący powinien salutować. Zasalutował jednak, uznając, że salut rzadko kiedy bywa czymś nie na miejscu. -Jak rozumiem, przestaliście wykonywać pracę, kapralu - ciągnął Patrycjusz. -W waszym wypadku jestem pewien, że sprawiło to istotną trudność. Nobby nie był pewien sensu tego zdania, jednak Vetinari wyglądał na przyjaźnie usposobionego. - Nie mogliśmy patrzeć bezczynnie, kiedy zagrożone jest bezpieczeństwo miasta, sir - odparł, z każdego niezablokowanego pora skóry ociekając urażoną lojalnością. Vetinari milczał przez chwilę - tak długo, by do świadomości Nobby'ego przesączyły się spokojne, zwyczajne odgłosy życia miasta znajdującego się jakoby na skraju katastrofy. - Cóż, oczywiście nawet przez myśl mi nie przeszło, by się wtrącać - zapewnił w końcu. - To sprawa gildii. Jestem przekonany, że po swoim powrocie jego łaskawość w pełni to zrozumie. - Stuknął w burtę powozu. -Jedziemy. I kareta zniknęła. Myśl, która od pewnego czasu szturchała Nobby'ego nerwowo, tę właśnie chwilę wybrała, by zaatakować ponownie. Pana Vimesa chyba rozerwie, pomyślał. Dostanie szału. Lord Vetinari usiadł wygodnie na ławeczce i uśmiechnął się do siebie. - Eee... Mówił pan poważnie, sir? - zapytał siedzący naprzeciwko Drumknott. - Oczywiście. Zanotuj proszę, żeby około trzeciej kuchnia posłała im bułeczki i kakao. Anonimowo, naturalnie. To był dzień bez przestępstw, Drumknott. Bardzo niezwykła okoliczność. Nawet Gildia Złodziei się nie wychyla. - Rzeczywiście, panie. Nie mam pojęcia dlaczego. Przecież gdy kot śpi... - To prawda, Drumknott, jednak myszy szczęśliwie nie są skrępowane myślą o przyszłości. Ludzie natomiast są. Wiedzą, że Vi-ines wróci tu za tydzień czy dwa. I nie będzie z tego zadowolony. Naprawdę nie będzie. A kiedy komendant straży jest niezadowolony, zwykle rozrzuca to niezadowolenie wokół siebie niby wielką łopatą. - Uśmiechnął się znowu. - To dla wszystkich rozsądnych ludzi czas, by być uczciwym. Mam tylko nadzieję, że Colon jest dostatecznie głupi, by tego nie przerywać. Śnieg padał coraz gęściejszy. - Jakże piękny jest śnieg, siostry moje... Trzy kobiety siedziały przy oknie w samotnym domku i wyglądały na białą zimę Uberwaldu. - I jakże zimny jest viatr - oznajmiła druga siostra. Trzecia, najmłodsza, westchnęła ciężko. - Dlaczego ciągle musimy móvić o pogodzie? - A co jeszcze mamy? - No viecie, jest albo mróz trzaskający, albo żar z nieba się leje. Vłaścivie nic vięcej, napravdę. - Tak to się układa v naszej Matce Uberwaldzie - odparła najstarsza siostra,- powoli i surowo. - Viatr i śnieg, i straszlivy upał latem... - Viecie, gdybyśmy tak vycięły viśniovy sad, można by zbudovać tor dojazdy na vrotkach... - Nie. - A może cieplarnię? Byśmy hodovały ananasy. -Nie. - Gdybyśmy się przeprovadziły do Bzyku, mogłybyśmy vynająć duże mieszkanie za koszt utrzymania tego domu... - To jest nasz dom, Irino - upomniała ją starsza siostra. -Ach, dom utraconych złudzeń i zaviedzionych nadziei... - Mogłybyśmy chodzić na tańce i v ogóle... - Pamiętam, kiedy mieszkałyśmy w Bzyku - wtrąciła z rozmarzeniem średnia siostra. - Vszystko było vtedy lepsze. Najmłodsza siostra westchnęła i wyjrzała przez okno. I krzyknęła zaskoczona. -Jakiś mężczyzna biegnie przez viśniovy sad! - Mężczyzna? Czego mógłby chcieć od nas? Najmłodsza siostra wytężyła wzrok. - Vygląda na to, że chce... pary spodni... - Ach... -westchnęła średnia siostra z rozmarzeniem. - Spodnie były vtedy lepsze... Biegnące stado zatrzymało się w chłodnej, błękitnej dolinie. Wycie wzniosło się w powietrze. Angua podbiegła do sań, chwyciła w zęby swoją torbę z ubraniem, spojrzała na Marchewę i zniknęła między zaspami. Kilka chwil później wróciła, zapinając koszulę. - Wolfgang znowu zmusił jakiegoś nieszczęśnika do gry - powiedziała. - Muszę z tym skończyć. I tak było źle, kiedy ojciec utrzymał tę tradycję, ale on przynajmniej grał uczciwie. Wolfgang oszukuje. Nikt nie może wygrać. - To ta gra, o której mi opowiadałaś? - Właśnie ta. Ale ojciec prowadził ją zgodnie z zasadami. Jeśli biegacz był sprytny i szybki, dostawał czterysta koron, a ojciec przyjmował go obiadem w zamku. -Jeśli przegrał, twój ojciec przyjmował go na obiad w lesie. - Dzięki, że mi przypomniałeś. - Próbowałem nie być uprzejmy. - Możesz posiadać ukryty talent - mruknęła Angua. - Ale chodzi mi o to, że nikt biegać nie musiał. Nie będę przepraszała. Byłam gliną w Ankh-Morpork, nie zapominaj. Dewiza miasta: Wolno ci nie dać się zabić. - Tak naprawdę to brzmi... - Marchewa! Wiem. A dewizą naszej rodziny jest Homo homini lupus. Człowiek człowiekowi wilkiem! To głupie. Czy myślisz, że chodzi o to, że ludzie są nieśmiali, pełni rezerwy, lojalni i zabijają, tylko kiedy są głodni? Nie. Chodzi o to, że ludzie wobec innych ludzi zachowują się jak ludzie, a im są gorsi, tym bardziej wierzą, że są podobni do wilków. Ludzie nienawidzą wilkołaków, bo widzą w nas wilki, a wilki nienawidzą wilkołaków, bo wewnątrz nas dostrzegają człowieka... I trudno im się dziwić. Vimes ominął dom i pognał do sąsiedniej stodoły. Przecież musi tam coś być. Wystarczyłyby chociaż dwa worki. Ludzie często poważnie nie doceniają trących właściwości zamarzniętej bielizny. Biegł już pół godziny. No, właściwie dwadzieścia pięć minut. Przez pozostałe pięć utykał, rzęził, chwytał się za pierś i zastanawiał, jak poznać, że dostało się ataku serca. Stodoła wyglądała jak... stodoła. Były tu stosy siana, zakurzone narzędzia rolnicze... i wiszące na gwoździu parę przetartych worków. Z wdzięcznością porwał jeden z nich. Za jego plecami skrzypnęły wrota. Odwrócił się błyskawicznie, przyciskając worek do siebie. Zobaczył trzy ciemno ubrane kobiety przyglądające mu się z uwagą. Jedna ściskała w drżącej dłoni nóż kuchenny. - Czy przyszedłeś nas zgvałcić? - zapytała. - Madame! Ścigają mnie wilkołaki! Wszystkie trzy spojrzały po sobie. Worek nagle wydał się Vime-sowi o wiele za mały. - Ehm... Czy zajmie ci to cały dzień? - chciała wiedzieć jedna z kobiet. Vimes mocniej przycisnął do siebie worek. - Drogie panie! Proszę! Potrzebuję spodni! - To vidzimy. - I broni, i butów, jeśli jakieś macie. Proszę. Szeptały do siebie przez chwilę. - Mamy smętne i niepotrzebne portki vujaszka Vani - przyznała jedna z nich z powątpiewaniem. - Rzadko je nosił - dodała inna. - A ja mam siekierę w szufladzie z pościelą - oznajmiła najmłodsza. Rzuciła dwóm pozostałym zawstydzone spojrzenie. - To na vypadek gdyby była mi kiedyś potrzebna, napravdę! Niczego nie chciałam ścinać! - Będę bardzo wdzięczny - zapewnił Vimes. Dostrzegł szykowne, choć staromodne suknie, wyblakłą elegancję i zagrał jedyną pozostałą mu kartą. -Jestem jego łaskawością diukiem Ankh, choć przyznaję, że nie jest to oczywiste w tej... Nastąpiło potrójne westchnienie. - Ankh-Morpork! - Macie tam vspaniałą operę i viele śvietnych galerii. - Takie cudovne aleje! - Pravdziva przystań kultury, vyrafinovania i volnych mężczyzn z dobrych rodzin. - Ehm... Powiedziałem: Ankh-Morpork - przypomniał Vimes. - Przez A i przez M. - Zavsze marzyłyśmy, żeby tam pojechać. -Jak tylko wrócę do domu, każę przysłać paniom trzy bilety na dyliżans - obiecał Vimes. Uszami duszy słyszał już śnieg skrzypiący pod biegnącymi łapami. - Ale, drogie panie, gdybyście mogły przynieść mi te rzeczy... Wyszły pospiesznie. Tylko najmłodsza zatrzymała się przy drzwiach. - Czy v Ankh-Morpork macie długie, mroźne zimy? - spytała. - Zwykle raczej błoto i topniejący śnieg. - A viśniove sady? - Obawiam się, że raczej nie. Uniosła w górę zaciśniętą pięść. - Taaak! Po kilku minutach Vimes znów został w stodole sam, mając na sobie parę starych czarnych spodni, które przewiązał w pasie powrozem. W ręku trzymał zaskakująco ostrą siekierę. Miał może pięć minut. Wilki prawdopodobnie się nie zatrzymują, żeby pomyśleć o atakach serca. Nie warto było po prostu uciekać. Potrafią biec szybciej. Musiał się trzymać blisko cywilizacji i jej kluczowych elementów, takich jak spodnie. Może jednak czas działał na jego korzyść... Angua nigdy nie mówiła wiele o swoim świecie, ale na pewno wspominała, że w dowolnym kształcie wilkołak z wolna traci niektóre umiejętności tej drugiej formy. Po kilku godzinach spędzonych na dwóch nogach jej węch zmieniał się z niesamowitego na zaledwie bardzo dobry. Kiedy zbyt długo była wilkiem... to jakby się upiła, jeśli dobrze Vimes to rozumiał; ta mała cząstka wewnątrz nadal dawała instrukcje, ale cała reszta zachowywała się głupio. Część ludzka powoli traciła władzę. Raz jeszcze rozejrzał się po stodole. Była tam drabina prowadząca na strych. Vimes wspiął się na nią i wyjrzał przez nieoszklone okno. Niedaleko płynęła rzeka, a na brzegu dostrzegł coś, co wyglądało na hangar dla łodzi. Jak mógłby myśleć wilkołak? Kiedy wilkołaki dotarły do zabudowań, zwolniły kroku. Ich przywódca zerknął na swego porucznika i skinął łbem. Porucznik odbiegł w kierunku przystani. Pozostali weszli za Wolfem do wnętrza. Ostatni na moment stał się człowiekiem, aby zamknąć wrota i zasunąć sztabę. Wolf zatrzymał się pośrodku stodoły. Siano leżało rozrzucone na klepisku w wielkich, luźnych stosach. Delikatnie przesunął je łapą, odsłaniając mocno napiętą linę. Nabrał tchu. Wyczuwając, co zaraz nastąpi, pozostałe wilkołaki odwróciły wzrok. Nastąpiła chwila wytężonej bezkształtności, a potem już podnosił się wolno na dwóch nogach, mrugając niepewnie w zaraniu człowieczeństwa. To ciekawe, pomyślał stojący na strychu Vimes. Przez sekundę czy dwie po przemianie nie orientują się w sytuacji... - Ach, wasza łaskawość... - Wolf rozejrzał się uważnie. - Pułapka? Jakież to... cywilizowane. Zauważył Vimesa, który stał na górnym poziomie, przy oknie. - I niby co to ma robić, wasza łaskawość? Vimes schylił się i podniósł lampę oliwną. - Powinno odwracać uwagę. Cisnął lampę w dół, na suche siano, a za nią rzucił swoje cygaro. Potem chwycił siekierę i przecisnął się przez okno akurat w chwili, kiedy rozlana oliwa zrobiła „uumf!". Zeskoczył w śnieg i pobiegł na nabrzeże. Prowadziły tam też inne ślady, wcale nie ludzkie. Kiedy dotarł do drzwi, machnął szeroko siekierą w ciemności. Wynagrodził go urwany skowyt. Schowana w krzywej szopie łódka była w jednej czwartej wypełniona ciemną wodą, ale nie ośmielił się nawet myśleć o szukaniu czerpaka. Chwycił zakurzone wiosła i ze sporym wysiłkiem, lecz niewielką szybkością wypłynął na rzekę. Jęknął. Wolf biegł swobodnie po śniegu, a za nim reszta stada. Wydawało się, że są wszyscy. Wolf przyłożył do ust złożone dłonie. - Bardzo cywilizowanie, wasza łaskawość! Ale widzisz, kiedy podłożysz ogień w stodole pełnej wilków, one wpadają w panikę! Jednak kiedy są wilkołakami, wasza łaskawość, jeden z nich po prostu otwiera wrota. Nie można zabić wilkołaka, panie Vimes! - Powiedz to temu na przystani! - krzyknął Vimes, kiedy prąd porwał łódkę. Wolf przez chwilę spoglądał w mrok szopy, po czym znów uniósł ręce. - Wyjdzie z tego, panie Vimes! Vimes zaklął pod nosem, bo wbrew jego nadziei dwa wilkołaki rzuciły się do wody i teraz płynęły szybko na drugi brzeg. Ale to takie psie zabawy... Skakać radośnie do wody pod gołym niebem, ale walczyć jak lew przeciwko wannie. Wolfgang ruszył wzdłuż brzegu. Tych dwóch z wody wyszło na drugi i teraz po obu stronach biegli równo z łódką. Ale prąd niósł ją coraz szybciej. Vimes zaczął oburącz wybierać wodę. - Nie wyprzedzicie rzeki, Wolf! - zawołał. - Nie musimy, panie Vimes! To nie jest prawdziwy problem. Prawdziwy problem jest taki: czy pan może przepłynąć przez wodospad? Do zobaczenia wkrótce, Cywilizowany! Vimes popatrzył naprzód. Spory kawałek przed nim rzeka wyglądała na uciętą. Kiedy się skoncentrował, wewnętrzne ucho grozy usłyszało odległy huk. Znowu chwycił wiosła i próbował płynąć w górę. Rzeczywiście, udało mu się posuwać wolno pod prąd. Tyle że nie mógł długo wiosłować szybciej, niż wilkołaki mogą biegać. A starcie z dwoma na brzegu, kiedy są przygotowane i czekają na niego, raczej nie wchodziło w grę. Jeśli teraz spłynie do wodospadu, może dotrzeć na dno prędzej niż one... Nie było to dobre zdanie, jakkolwiek próbował je ułożyć. Wypuścił wiosła i chwycił cumę. Jeśli zrobię kilka pętli, myślał, będę mógł przywiązać sobie do pleców siekierę. I wyobraził sobie, co może się stać człowiekowi, który z przytroczonym do siebie ostrym kawałkiem metalu wpada w ten kocioł pod wodospadem... DZIEŃ DOBRY. Vimes mrugnął. W łódce siedziała teraz wysoka postać w czarnej szacie. -Jesteś Śmiercią? TO PRZEZ KOSĘ, TAK? LUDZIE ZAWSZE ZAUWAŻAJĄ KOSĘ. - Czy ja umrę? MOŻLIWE. - Możliwe? Pojawiasz się, kiedy ludzie mają być może umrzeć? O TAK. TO CAŁKIEM NOWA REGUŁA. Z POWODU ZASADY NIEOZNACZONOŚCI. - Co to takiego? NIE JESTEM PEWIEN. - Nie bardzo mi to pomogło. TO CHYBA ZNACZY, JAK SĄDZĘ, ŻE LUDZIE MOGĄ UMRZEĆ, ALE NIE MUSZĄ. CHCĘ PRZY TYM ZAZNACZYĆ, ŻE STRASZNIE MI TO KOMPLIKUJE PLAN PRACY, ALE STARAM SIĘ BYĆ NA BIEŻĄCO Z NOWYMI TEORIAMI. Huk rozlegał się teraz o wiele głośniej. Vimes położył się w łódce i chwycił burty. Rozmawiam ze Śmiercią, uznał, żeby nie myśleć o tym, co się stanie. - Czy nie widziałem cię w zeszłym miesiącu? Ścigałem Większego niż Mały Dave Dave'a wzdłuż ulicy Zapiekanki Brzoskwiniowej i spadłem z parapetu? ZGADZA SIĘ. - Wylądowałem na wozie. Nie zginąłem! ALE MOGŁEŚ. - Bo myślałem, że każdy ma taką jakby klepsydrę i ona wskazuje, kiedy ma umrzeć. Ryk wody był już niemal fizycznie dotykalny. Vimes mocniej złapał się łódki. TO PRAWDA. MA, przyznał Śmierć. - Ale nie musi? NIE. UMRZE. CO DO TEGO NIE MA WĄTPLIWOŚCI. - Przecież mówiłeś... TAK. TROCHĘ TRUDNO TO ZROZUMIEĆ, PRAWDA? NAJWYRAŹNIEJ ISTNIEJE COŚ TAKIEGO, CO NAZYWA SIĘ SPODNIAMI CZASU, CHOĆ TO TROCHĘ DZIWNE, BO PRZECIEŻ CZAS NIE... Łódka przesunęła się nad krawędzią wodospadu. Vimes doznał ogłuszającego uczucia bijącej w niego huczącej wody, a po nim grzmiącego łomotu w uszach, kiedy wylądował w jeziorku w dole. Z wysiłkiem wydostał się na to, co uchodziło za powierzchnię, i poczuł, że prąd go porywa, uderza nim o głaz, a potem przetacza w białej od piany wodzie. Na oślep wymachiwał rękami, pochwycił kolejny głaz i przesunął się w stosunkowo spokojny obszar. Kiedy walczył o oddech, zobaczył przeskakujący z kamienia na kamień szary kształt. A potem rozpętała się kolejna dawka piekła, gdy kształt, warcząc, wpadł do wody tuż obok. Vimes chwycił go rozpaczliwie i trzymał z całej siły, gdy wilkołak usiłował go ugryźć. Łapa wyciągnęła się, szukając oparcia na śliskiej skale, po czym, przy nieoczekiwanych trudnościach, zwierzę zareagowało odruchowo - zmieniło się... Wyglądało to tak, jakby forma wilka zmalała, a forma ludzka się powiększyła, w tej samej przestrzeni i tym samym czasie, z chwilą straszliwego zniekształcenia, gdy obie przechodziły przez siebie. A potem nastąpił moment, który Vimes zauważył już wcześniej, sekunda oszołomienia... Wystarczyła, by Vimes - każdą drobiną siły, jaką jeszcze w sobie znalazł - uderzył głową człowieka o kamień. Zdawało mu się, że słyszy trzask. Odepchnął się i pozwolił, by prąd poniósł go dalej; walczył tylko, aby utrzymywać się blisko powierzchni. Woda zabarwiła się krwią. Vimes nigdyjeszcze nie zabił nikogo gołymi rękami. Prawdę mówiąc, nigdy jeszcze nikogo nie zabił z premedytacją. Zdarzały się zgony, bo kiedy ludzie staczają się z dachu, próbując udusić się na-wzajem, tylko od szczęścia zależy, kto się znajdzie na górze, gdy uderzą w ziemię. Ale to co innego. Co wieczór kładł się do łóżka, święcie w to wierząc. Zęby mu dzwoniły, a oczy bolały od blasku słońca, ale czuł się... dobrze. Właściwie to miał ochotę walić pięściami w pierś i krzyczeć. Próbowali go zabić! Postaraj się, żeby pozostawali wilkami, odezwał się cichy wewnętrzny głos. Im dłużej biegają na czterech nogach, tym mniej są inteligentne. A głębszy głos, krwawy i pierwotny, rozbrzmiewający o wiele, wiele dalej wewnątrz, mówił: Pozabijaj ich wszystkich! Wściekłość wrzała w nim teraz, walcząc z chłodem. Stopami dotknął dna. Rzeka rozszerzała się tutaj w coś dostatecznie rozległego, by można to nazwać jeziorem. Wzdłuż brzegu narósł szeroki próg lodu, tu i tam pokryty nawianym śniegiem. Nad wodą snuły się pasma mgły - mgły pachnącej siarką. Samotny wilkołak, towarzysz tego, który dryfował teraz z prądem, przyglądał mu się z brzegu. Chmury znowu przesuwały się po tarczy słońca, a śnieg padał wielkimi, postrzępionymi płatkami. Vimes przebrnął do lodowej powierzchni i spróbował się na nią wciągnąć, ale zatrzeszczała groźnie pod jego ciężarem. Przecięły ją zygzaki pęknięć. W^ilk ostrożnie podbiegł bliżej. Vimes podjął następną desperacką próbę, ale blok lodu odłamał się, przechylił i zniknął pod wodą. Drapieżnik odczekał jeszcze chwilę, po czym przesunął się po lodzie dalej; warknął, kiedy drobne pęknięcia rozbiegły się spod łap jak gwiazdy. Cień przesunął się w płytkiej wodzie w dole. A potem nastąpiła eksplozja wody i oddechu, gdy Vimes przebił lód obok wilkołaka, pochwycił go wpół i runął z powrotem. Pazur rozdarł mu bok, lecz Vimes nadal rękami i nogami z całej siły ściskał przeciwnika. Koziołkowali pod lodem. Wiedział, że to rozpaczliwa próba wytrzymałości płuc. Ale to nie z niego przed chwilą wyciśnięto powietrze. Trzymał więc, woda dudniła mu w uszach, zwierz wyrywał się i próbował drapać... A potem, gdy Vimes mógł już tylko puścić albo utonąć, wybił sobie drogę do powierzchni. Nic go nie atakowało. Łamiąc lód, wyszedł na brzeg, osunął się na kolana i zwymiotował. Wokół niego, wśród gór, wszędzie rozległo się wycie. Uniósł głowę. Krew napływała mu do ramion. Powietrze cuchnęło zgniłymi jajami. A w tamtym kierunku, jakąś milę od niego, na wzgórzu wznosiła się wieża sekarowa... ...z kamiennymi murami i z drzwiami, które można zaryglować. Zataczając się, ruszył naprzód. Śnieg pod stopami ustępował już miejsca szorstkiej trawie i mchom. Zrobiło się cieplej, ale było to lepkie ciepło gorączki. Kiedy się rozejrzał, zdał sobie sprawę, gdzie się znalazł. Przed sobą widział tylko nagą ziemię i skały, ale od czasu do czasu pewne jej fragmenty poruszały się z cichym „bul!". Gdzie spojrzał, wszędzie wystrzeliwały gejzery tłuszczu. Małe tłuszczowe sadzawki otoczone były pierścieniami odwiecznego, zakrzepłego żółtego tłuszczu, tak starego i zjełczałego, że nawet Sam Vimes nie użyłby go do grzanki, chyba że byłby bardzo głodny. Pływały w nich nawet jakieś czarne kropki, które po bliższym przyjrzeniu okazały się owadami. Widać za wolno się uczyły, co robić w razie spotkania z gorącym tłuszczem. Vimes przypomniał sobie, co opowiadał Igor. Czasami krasnoludy pracujące w pokładach, gdzie tłuszcz przed tysiącleciami zakrzepł w coś podobnego do łoju, znajdowały niezwykłe pradawne zwierzęta, idealnie zachowane, ale usmażone na skwarki. Prawdopodobnie... Vimes zauważył, że chichocze z czystego zmęczenia... prawdopodobnie zatłuszczone na śmierć. Muahahaa! Śnieg padał już gęsto i jeziorka tłuszczu skwierczały. Osunął się na kolana. Wszystko go bolało. Nie chodziło już o to, że mózg wypisywał czeki, których ciało nie mogło zrealizować. Posunął się dalej: stopy pożyczały pieniądze, których nie miały nogi, a mięśnie grzbietu szukały drobnych pod poduszkami kanapy. I wciąż nic się za nim nie pojawiało. A przecież do tej pory na pewno pokonały już rzekę... I wtedy zobaczył jednego. Mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą go nie było. Drugi wysunął się zza pobliskiej zaspy. Siedziały i patrzyły na niego. - No to chodźcie! - wrzasnął do nich Vimes. - Na co czekacie? Sadzawki tłuszczu syczały i bulgotały dookoła. Ale przynajmniej było tu ciepło. Jeśli one nie mają zamiaru się ruszyć, to on też nie. Zauważył drzewo na granicy obszaru tłuszczowych gejzerów. Wydawało się ledwie żywe, z tłustymi soplami na końcach co dłuższych gałęzi - ale wyglądało także na możliwe do wspinaczki. Skoncentrował się na nim, próbując ocenić odległość i prędkość, do jakiej jeszcze jest zdolny. Wilkołaki odwróciły łby i także spojrzały na drzewo. Następny pojawił się na polanie, w innym miejscu. Teraz obserwowały go już trzy. Nie miały zamiaru go gonić, uświadomił sobie, dopóki nie zacznie uciekać. Inaczej nie byłoby... zabaw)'. Wzruszył ramionami i stanął plecami do drzewa... a potem odwrócił się i pobiegł. Zanim dotarł do połowy drogi, zaczął się obawiać, że serce podjedzie mu do krtani, ale biegł dalej. Podskoczył niezgrabnie, złapał niską gałąź, ześliznął się, wstał zdyszany, znów chwycił gałąź i zdołał jakoś się podciągnąć. W każdej sekundzie spo-dziewał się, że poczuje pierwsze ukłucie przebijających skórę zębów. Zakołysał się na tłustym drzewie. Wilkołaki nie ruszyły się, ale przyglądały z zaciekawieniem. - Dranie - wycharczał Vimes. Po chwili wstały i ostrożnie wybierając drogę, ruszyły do drzewa. Bez pośpiechu. Vimes wspiął się trochę wyżej. - Ankh-Morpork! Panie Cywilizowany! Gdzie teraz masz broń, Ankh-Morpork? To był głos Wolfganga. Vimes rozejrzał się. Teraz, kiedy zapadał wieczór, fioletowe cienie szybko wypełniały przestrzenie między zaspami. - Załatwiłem dwóch z was! - zawołał. - O tak. Później potwornie będą ich boleć głowy. Jesteśmy wilkołakami, Ankh-Morpork. Dość trudno nas powstrzymać! - Mówiłeś, że wy... - Ten wasz pan Sleeps biegał o wiele szybciej od ciebie, Ankh-Morpork! - Wystarczająco szybko? - Nie! A ten człowiek w małym czarnym kapeluszu walczył lepiej od ciebie! - Wystarczająco dobrze? - Nie! - krzyknął z satysfakcją Wolf. Vimes warknąt gniewnie. Nawet skrytobójcy nie zasługiwali na taką śmierć. - Niedługo zajdzie słońce! - krzyknął. - Tak! Oszukałem cię z tym zachodem słońca! - W takim razie odnajdź mnie o świcie! Przyda mi się drzemka! - Zamarzniesz na śmierć, Człowieku Cywilizowany! - I dobrze! Vimes przyjrzał się pobliskim drzewom. Nawet gdyby zdołał na któreś przeskoczyć, były iglaste - lądowanie na takim jest bolesne, a spaść łatwo. - To pewnie to słynne ankhmorporskie poczucie humoru, co? - Nie, to była tylko ironia! - zawołał Vimes, wciąż szukając drzewnej trasy ucieczki. - Będziesz wiedział, że doszliśmy do słynnego ankhmorporskiego poczucia humoru, kiedy zacznę mówić o piersiach i pierdzeniu, ty zadufany sukinsynu. Jakie miał wyjścia? Mógł zostać na tym drzewie i umrzeć albo rzucić się do ucieczki i też umrzeć. Z tych dwóch możliwości umieranie w jednym kawałku wydawało się lepsze. BARDZO DOBRZE SOBIE RADZISZ JAK NA KOGOŚ W TWOIM WIEKU. Śmierć siedział wyżej na gałęzi. - Siedzisz mnie czy jak? ZNANE JEST CI POWIEDZENIE „ŚMIERĆ STALE MU TOWARZYSZY? - Ale przecież normalnie cię nie widzę! MOŻE TERAZ JESTEŚ W STANIE PODWYŻSZONEJ ŚWIADOMOŚCI WYWOŁANEJ PRZEZ NIEDOSTATECZNĄ ILOŚĆ POŻYWIENIA, SNU I KRWI? - Masz zamiar mi pomóc? NO... TAK. - Kiedy? EHM... KIEDY BÓL STANIE SIĘ NIE DO ZNIESIENIA. ŚMIERĆ ZAWAHAŁ SIĘ CHWILĘ, NIM PODJĄŁ: JEDNAKŻE JUŻ MÓWIĄC TO, ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ, ŻE NIE TAKIEJ ODPOWIEDZI OCZEKIWAŁEŚ. Słońce zbliżało się już do horyzontu, coraz większe i bardziej czerwone. Pościg za słońcem... To jeszcze jeden uberwaldzki sport, prawda? Dotrzeć bezpiecznie do domu, zanim zajdzie. Pół mili, może więcej, w głębokim śniegu, na wznoszącym się terenie. Ktoś wspinał się na drzewo. Vimes czuł, jak trzęsą się gałęzie. W chłodnym niebieskawym półmroku nagi mężczyzna cicho podciągał się z gałęzi na gałąź. Vimesa ogarnęła wściekłość. Nie powinny tego robić. Z dołu usłyszał stęknięcie - wspinacz pośliznął się, ale utrzymał na tłustej gałęzi. JAK SIĘ CZUJESZ, W GŁĘBI SAMEGO SIEBIE? Zamknij się! Nawet jeśli jesteś halucynacją! Wilkołaki muszą przecież mieć coś, co mógłby wykorzystać. Dostawał sekundę łaski, kiedy zmieniały kształt, ale wiedziały już, że wie o tym... Żadnej broni. Zauważył to w zamku. W zamkach zawsze jest jakaś broń. Włócznie, topory, te śmieszne zbroje, wielkie stare miecze... Nawet wampiry mają na ścianach kilka rapierów. Bo czasem i wampir musi użyć broni. Wilkołaki nie. Nawet Angua się wahała, nim sięgnęła po miecz. Dla wilkołaka fizyczna broń zawsze będzie tym gorszym wyborem. Vimes splótł nogi i przewinął się na gałęzi, kiedy wilkołak wspiął się do góry. Trafił go w ucho, a kiedy tamten uniósł głowę, wyprowadził następne uderzenie prosto w nos. Wilkołak trzepnął go, aż Vimesowi zadzwoniło w uszach, i to by zakończyło sprawę, tyle że przy tym podciągnął się wyżej i znalazł w zasięgu Łokcia Vimesa. Skuteczność usprawiedliwia użycie wielkiej litery. Łokieć tryumfował w wielu ulicznych bójkach. Vimes już we wczesnych etapach kariery odkrył, że cmentarze pełne są ludzi, którzy czytali markiza de Fantaillera. A przecież sensem walki jest jak najszybsze wyeliminowanie tego drugiego. Nie chodzi o zdobywanie punktów. Vimes często walczył w okolicznościach, gdzie możliwość swobodnego użycia rąk byłaby luksusem. Ale zadziwiające, jaką siłę przekonywania ma dobrze wysunięty łokieć, często w asyście kolana. Wbił go w krtań wilkołaka i został wynagrodzony straszliwym charkotem. Potem złapał garść włosów, szarpnął, puścił i otwartą dłonią uderzył w twarz - w szaleńczej próbie niedopuszczenia, by tamten zdołał choć przez sekundę pomyśleć. Nie mógł na to pozwolić - widział, jakie ma mięśnie. Wilkołak zareagował. Nastąpił nagły moment morfologicznej nieoznaczoności. Nos zmienił się w pysk, kiedy pięść Vimesa była już w drodze, ale gdy wilk otworzył paszczę, by zaatakować, uświadomił sobie dwie rzeczy. Pierwsza, to że tkwi wysoko na drzewie - pozycja trudna do obrony dla kształtu stworzonego do szybkiego biegu na ziemi. Drugą była grawitacja. - Tam w dole są obyczaje - wysapał Vimes, gdy łapy bezskutecznie szukały oparcia na śliskiej od tłuszczu korze. -Ale tu, na górze, jestem tylko ja. Wyciągnął ręce, złapał gałąź nad sobą, a potem obiema stopami kopnął w dół. Zabrzmiał skowyt, a potem kolejny, kiedy wilk zsunął się i trafił w konar poniżej. Mniej więcej w połowie drogi do ziemi spróbował zmienić się ponownie, łącząc w jednej spadającej formie wszystkie cechy czegoś, czemu nie wychodzi zostawanie na drzewie, z czymś, czemu nie wychodzi lądowanie na ziemi. - A masz! - wrzasnął Vimes. W lesie ze wszystkich stron wzniosło się wycie. Gałąź, którą ściskał, pękła nagle. Przez chwilę wisiał jeszcze na smętnych portkach wujaszka Wani, które o coś zaczepiły, ale stary materiał rozdarł się i Vimes runął w dół. Jego lot był trochę szybszy, ponieważ spadający wilkołak usunął z drogi sporo gałęzi, ale lądowanie okazało się bardziej miękkie, ponieważ wilkołak dopiero się podnosił. Wymachująca ręka Vimesa pochwyciła złamany konar. Broń... Myśli praktycznie zniknęły, kiedy zacisnął palce. Cokolwiek zastąpiło je na ścieżkach mózgu, wylewało się z innego miejsca, mającego tysiące lat. Wilkołak stanął wreszcie i konar trafił go z boku w głowę. Para unosiła się z sir Samuela Vimesa, kiedy warcząc niezrozumiale, zrobił krok naprzód. Raz jeszcze uderzył maczugą. Zaryczał. W tym dźwięku nie było słów - pochodził z czasu, gdy słowa jeszcze nie powstały. Jeśli tkwiło w nim jakiekolwiek znaczenie, to tylko lament, że nie może zadać większego bólu. Wilk zaskomlał, potknął się, przekoziołkował... i zmienił. Człowiek błagalnym gestem wyciągnął pokrwawioną rękę. - Prrooszę... Vimes zawahał się z uniesioną maczugą. Czerwona mgła wściekłości opadła. Stał na ośnieżonym zboczu, zachodziło słońce, może uda się dotrzeć do wieży... Jednym ruchem, już w locie zmieniając się z człowieka w wilka, wilkołak skoczył. Vimes runął na plecy w śnieg. Czuł oddech, krew... ale nie ból. Pazury nie darły, zęby nie rwały... Przygniatający go ciężar zniknął. - Niewiele brakowało, sir - odezwał się znajomy głos. - Prawdę mówiąc, lepiej nie okazywać im żadnej litości. Włócznia przebiła wilkołaka na wylot. - Marchewa? - Zaraz rozpalimy ogień. To łatwe, jeśli najpierw zanurzyć drewno w tych gorących tłuszczowych źródłach. - Marchewa? - Podejrzewam, że dawno pan nie jadł. Nie ma tu wiele zwierzyny, tak blisko miasta, ale udało nam się... - Marchewa? - Eee... Słucham, sir. - Co ty tu robisz, u demona?! - To dość skomplikowane, sir. Proszę, pomogę panu wstać. Vimes odepchnął dłoń Marchewy, który chciał podnieść go na nogi. - Dotarłem aż tutaj, uprzejmie dziękuję. Myślę, że sam potrafię stanąć - oświadczył i zmusił nogi, by go podtrzymały. - Chyba stracił pan spodnie, sir. - Tak. To jest to słynne ankhmorporskie poczucie humoru - warknął Vimes. - Tylko że... Angua niedługo tu wróci i... i... - Rodzina sierżant Angui, kapitanie, ma zwyczaj biegać w lesie po śniegu całkiem na gola... nago! - Tak, sir, ale... To znaczy... No wie pan... To nie jest... - Dam panu pięć minut na znalezienie sklepu z ubraniami, dobrze, kapitanie? W przeciwnym razie... Zaraz, a gdzie są te wszystkie wilkołaki, co? Spodziewałem się, że spadnę na stos warczących pysków, a teraz pan tu jest, bardzo uprzejmie dziękuję, i ani jednego wilkołaka! - Ludzie Gavina ich przepędzili, sir. Musiał pan słyszeć, jak wycie staje się coraz głośniejsze. - Ludzie Gavina, tak? Doskonale! Miło mi to słyszeć! Brawo, Gavin! A teraz: kim, u demona, jest Gavin? Z odległego wzgórza rozległo się wycie. - To jest Gavin - wyjaśnił Marchewa. - Wilk? Gavin jest wilkiem? Wilki uratowały mnie przed wilkołakami? - Wszystko w porządku, sir. Kiedy się pan zastanowi, to właściwie niczym się nie różni od tego, gdyby przed wilkołakami uratowali pana ludzie. - Kiedy się nad tym zastanawiam, to myślę, że może lepiej by było nie wstawać - odparł słabym głosem Vimes. - Chodźmy do sań, sir. Próbowałem powiedzieć, że mamy pańskie ubranie. Dzięki niemu Angua mogła pana wytropić. Dziesięć minut później owinięty w koc Vimes siedział przy ognisku, a świat wydawał się mieć trochę więcej sensu. Kawał dziczyzny smakował wyśmienicie, a Vimes był zbyt głodny, by przejmować się faktem, że rzeźnik najwyraźniej użył zębów. - Wilki szpiegują wilkołaki? - zapytał. - Tak jakby, sir. Gavin ma oko na wszystko dla Angui. Są... starymi przyjaciółmi. Chwila ciszy przeciągnęła się odrobinę za długo. - Wydaje się, że to bardzo inteligentny wilk - powiedział Vimes z braku czegoś bardziej dyplomatycznego. - Nie tylko. Angua sądzi, że jest w części wilkołakiem, wiele pokoleń wstecz. - Coś takiego jest możliwe? - Ona uważa, że tak. Mówiłem już, że dotarł aż do Ankh-Morpork? Do wielkiego miasta. Może pan sobie wyobrazić, jakie to było trudne? Vimes obejrzał się, słysząc cichy odgłos za plecami. Na granicy kręgu światła stał wielki wilk. Przyglądał mu się w skupieniu. Nie był to zwykły wzrok zwierzęcia oceniającego go na poziomie jedzenie/zagrożenie/rzecz. Za tymi oczami obracały się tryby. A u jego boku drapał się wściekle mały, ale dumny kundel. - Czy to Gaspode? - zdziwił się Vimes. - Ten pies, który zawsze się kręci koło komendy? - Tak, on... pomógł mi się tutaj dostać - potwierdził Marchewa. - Nie chcę o to pytać... Ale lada chwila w drzewie otworzą się drzwi i wyjdą przez nie Nobby z Colonem, tak? - Mam nadzieję, że nie, sir. Gavin położył się w pobliżu ogniska i zaczął obserwować Marchewę. - Kapitanie - odezwał się Vimes. - Tak, sir? - Zauważył pan, że nie naciskałem o wyjaśnienie, dlaczego jest pan tutaj i Angua także? - Tak, sir. -I co? Vimes miał wrażenie, że poznaje wyraz twarzy Gavina, nawet jeśli ta twarz ma nietypowy kształt. Taką minę można było zobaczyć u dżentelmena, który stoi na rogu obok banku, obserwuje wejścia i wyjścia, przygląda się, jak to wszystko działa. - Podziwiałem pański talent dyplomatyczny, sir. - Hm? Co? - rzucił Vimes, ciągle patrząc na wilka. - Podziwiałem sposób, w jaki unika pan pytań, sir. Angua weszła w krąg światła. Vimes zauważył, że spogląda dookoła, po czym zajmuje miejsce dokładnie pośrodku między Gavinem a Marchewa. - Są już całe mile stąd. Och, witam, panie Vimes. Cisza potrwała jeszcze trochę. - Czy ktoś zamierza mi cokolwiek powiedzieć? - Moja rodzina stara się zakłócić koronację - poinformowała Angua. - Współpracują z pewnymi krasnoludami, które nie chcą... które chcą izolacji Uberwaldu. - Chyba rozpracowałem już ten wątek. Ucieczka przed śmiercią przez lodowato zimny las daje człowiekowi okazję do przemyśleń. - Muszę panu zdradzić, sir, że mój brat zabił sygnalistów z wieży sekarowej. Jego zapach jest tam wszędzie. Gavin wydał gardłowy odgłos. - I jeszcze jednego człowieka, którego Gavin nie rozpoznał. Tyle tylko, że wiele czasu spędzał ukryty w lesie, obserwując nasz zamek. - Myślę, że mógł to być niejaki Sleeps - stwierdził Vimes. -Jeden z naszych... agentów. - Dobrze mu szło. Zdołał dotrzeć do łodzi kilka mil w dół rzeki. Niestety, czekał w niej wilkołak. - Mnie załatwił wodospad. - Mam mówić szczerze, sir? - A zwykle nie mówisz? - Mogli pana dostać, kiedy tylko zechcieli, sir. Naprawdę mogli. Ale woleli, żeby dotarł pan prawie do wieży, nim zaatakują na serio. Przypuszczam, że Wolfgang uznał to za symboliczne czy coś w tym rodzaju. - Załatwiłem trzy! - Tak, sir. Ale nie dałby pan rady załatwić trzech naraz. Wolfgang się bawił. Zawsze tak prowadzi grę. Dobrze mu idzie myślenie z wyprzedzeniem. Lubi zasadzki. Lubi, gdy jakiś biedak dociera prawie do celu, i wtedy wyskakuje na niego kawałek przed metą. - Angua westchnęła. - Chciałabym uniknąć kłopotów, sir... - On zabija ludzi! - Tak, sir. Ale moja matka jest tylko dość snobistyczną ignorantką, a ojciec prawie całkiem odszedł. Tyle czasu spędza w wilczej postaci, że właściwie nie potrafi już się zachowywać jak człowiek. Oni nie żyją w realnym świecie. Naprawdę wierzą, że Uberwald może zostać taki, jaki jest dotąd. Nie ma tu wiele, ale należy do nas. Wolfgang to idiota z instynktem mordercy; uważa, że wilkołaki zrodzone są do panowania. Kłopot polega na tym, że nie złamał obyczajów. - Bogowie! - Założę się, że znajdzie mnóstwo świadków, którzy potwierdzą, że dawał każdemu fory, jakich wymaga obyczaj. Takie są zasady gry. - A wtrącanie się w sprawy krasnoludów? On ukradł Kajzerkę, Albo ją zamienił, albo... zrobił coś innego. Nie rozpracowałem jeszcze tego do końca, ale jeden pechowy krasnolud już nie żyje z te-go powodu. Cudo i Detrytus są aresztowani! Inigo martwy! Sybil gdzieś zamknięta! A ty mi tłumaczysz, że to w porządku? - Tutaj wszystko wygląda inaczej, sir - wtrącił Marchewa. - Dopiero kilka lat temu zastąpili sąd boży normalnym procesem z prawnikami, a i to tylko dlatego, że przekonali się, że prawnicy są gorsi. - Muszę wrócić do Bzyku. Jeśli Sybil stała się jakaś krzywda, to nie obchodzą mnie żadne tutejsze obyczaje! - Panie Vimes! Jest pan wykończony - zaniepokoił się Marchewa. - Nie umrę od tego. Każ paru wilkom, żeby pociągnęły sanie. - Nie można im kazać, sir! - zawołał Marchewa. - Trzeba spytać Gavina, czy się zgodzą. - Och... no to... możesz mu wyjaśnić sytuację? Stoję na mrozie pośrodku lasu, myślał chwilę później Vimes, i obserwuję całkiem ładną młodą kobietę powarkującą w rozmowie z wilkiem, który też ją obserwuje. Coś takiego nie zdarza się często. W każdym razie nie w Ankh-Morpork. Tutaj to pewnie codzienność. W końcu sześć wilków pozwoliło zaprząc się do sań. Pociągnęły Vimesa w górę zbocza i do drogi. - Stać! - Sir? - zdziwił się Marchewa. - Chcę mieć broń. Na pewno w wieży znajdzie się coś odpowiedniego. - Sir, może pan używać mojego miecza. I są włócznie myśliwskie. - Wiesz, co możesz zrobić z włócznią! Wiatr nadmuchał świeżego śniegu, wygładzając krawędzie śladów wilków i ludzi. Vimes kopnął drzwi u podstawy wieży. Był jak pijany. Fragmenty mózgu włączały się i wyłączały. Gałki oczne sprawiały wrażenie owiniętych w ręcznik. Ledwie trzymał się na nogach. Przecież sygnaliści musieli tu coś mieć... Zniknęły nawet worki i beczki. No tak. W końcu nie brakuje w górach chłopów, zbliża się zima, a ludziom, którzy niedawno tu mieszkali, żywność z pewnością już się nie przyda. Nawet Vimes nie nazwałby tego kradzieżą. Wspiął się na piętro. Zapobiegliwi ludzie z lasu zajrzeli tu także. Ale nie usunęli plam krwi z podłogi ani małego, okrągłego kapelusza Iniga, nie wiadomo jakim sposobem wbitego w drewnianą ścianę. Wyjął go i odkrył, że cienki filc na rondzie zsunął się, odsłaniając ostrą jak brzytwa metalową krawędź. Kapelusz skrytobójcy, pomyślał. A jednak nie, nie skrytobójcy. Przypomniał sobie uliczne starcia, jakie widywał, kiedy był jeszcze chłopcem - bójki między dużo pijącymi ludźmi, którzy nawet walkę na gołe pięści uznaliby za przesadnie szykowną. Niektórzy wszyliby brzytwę w rondo kapelusza, żeby zyskać dodatkową przewagę w starciu. To był kapelusz człowieka, który zawsze szuka dodatkowych przewag. Tutaj mu to nie pomogło. Upuścił kapelusz na podłogę i zauważył w mroku skrzynkę flar. Też została obrabowana, ale rury ktoś po prostu rozrzucił po podłodze. Bogowie tylko wiedzieli, za co uznali je ci wymiatacze. Włożył je z powrotem do skrzynki. Inigo miał co do nich rację. Broń tak niedokładna, że pewnie by nie mogła trafić w ścianę stodoły z wnętrza tej stodoły, to marna broń. Jednak inne przedmioty też leżały porozrzucane dookoła. Ludzie, którzy żyli w pobliżu, pozostawili niewiele rzeczy osobistych. Portrety wisiały przybite pinezkami do ściany. Leżał dziennik, fajka, czyjeś przybory do golenia. Skrzynki ktoś wysypał na podłogę. - Lepiej ruszajmy, sir - odezwał się Marchewa z drabiny. Zabili ich. Kazali im uciekać w ciemność, z potworami następującymi na pięty, a potem jacyś tępi chłopi, którzy nic nie zrobili, żeby pomóc, przyszli i zabrali wszystkie drobiazgi, jakie zostały po tamtych. Niech to szlag! Vimes warknął gniewnie, zmiótł wszystko do pudła i przeciągnął je do drabiny. - Bierzemy to do ambasady. Tym sępom niczego nie zostawię. I nawet nie próbuj się ze mną kłócić. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło, sir. Ani na chwilę. Vimes się zawahał. - Marchewa... Ten wilk i Angua... Urwał. Jak, u demona, można dokończyć takie zdanie? - To starzy przyjaciele, sir. -Tak? W twarzy Marchewy nie było niczego prócz zwykłej, całkowicie otwartej szczerości. - Aha... To dobrze. - Vimes skapitulował. Minutę później znowu byli w drodze. Angua biegła jako wilk, daleko przed saniami, obok Gavina. Gaspode zwinął się pod kocami. I znowu tu jestem, myślał Vimes, ścigając się ze słońcem. Niebiosa wiedzą dlaczego. Towarzyszy mi wilkołak i wilk, który wygląda jeszcze gorzej, a siedzę w saniach zaprzężonych w wilki, którymi nie potrafię kierować. Ciekawe, jak coś takiego znaleźć w regulaminie. Zdrzemnął się pod kocami; przez na wpół zamknięte oczy widział migający wśród sosen dysk słońca. Jak można ukraść Kajzerkę z jej groty? Powiedział, że istnieje kilkanaście sposobów - i istniało, tylko że wszystkie były ryzykowne. Za bardzo zależały od szczęścia i sennych strażników. A ta sprawa nie wyglądała mu na przestępstwo, którego sukces zależy od szczęścia. To się musiało udać. Kajzerka nie jest ważna. Ważne, żeby krasnoludy pogrążyły się w chaosie - brak króla, gwałtowne spory i walki w ciemności. Wtedy ciemności pozostałyby nad Uberwaldem. Wydawało się też ważne, by wina spadła na króla. W końcu to on stracił Kajzerkę. Jakikolwiek byłby plan, trzeba go wykonać szybko. Przydałyby się sekary. Jak to powiedział Wolf? „Ci sprytni ludzie w Ankh-Morpork"? Nie krasnoludy, ale ludzie. Sonky Gumka, pływający w swojej kadzi... Zanurza się drewnianą dłoń i z kadzi wynurza się rękawiczka. Dłoń w rękawiczce... Nieważne, gdzie się co schowa - ważne, gdzie ludzie sądzą, że to jest. To jest istotne. To cała magia. Przypomniał sobie tę myśl, która bardzo szybko przemknęła mu przez głowę, kiedy widział Cudo wpatrującą się w podłoże groty Kajzerki. Mali policjanci w jego umyśle podnieśli wrzawę. - Co się stało, sir? - zaniepokoił się Marchewa. - Hm? - Vimes z wysiłkiem otworzył oczy. - Krzyczał pan, sir. - A co krzyczałem? - „Tego piekielnego kamienia nikt nie ukradł", sir. - To dranie! Wiedziałem, że już prawie to mam! Kiedy się nie myśli jak krasnolud, wszystko zaczyna do siebie pasować. Musimy sprawdzić, czy Sybil nic nie grozi, a potem zaczniemy... - ...szturchać pośladki, sir? - Właśnie! - Jest tylko jedna sprawa, sir... -Jaka? -Jest pan zbiegłym przestępcą, prawda? Przez chwilę słychać było tylko szelest płóz sunących po śniegu. - No tak... - mruknął Vimes. - Wiem, że to nie Ankh-Morpork. Wszyscy mi to powtarzają. Ale, kapitanie, gdziekolwiek pan trafi, dokądkolwiek pójdzie, strażnicy zawsze są strażnikami. W oknie płonęło samotne światełko. Kapitan Colon siedział przy zapalonej świecy i patrzył w pustkę. Regulamin nakazuje, by komenda Straży Miejskiej była obsadzona przez cały czas, a on właśnie to robił. Deski podłogi w głównej sali na dole zaskrzypiały, układając się w nowej pozycji. Od wielu miesięcy były deptane przez całą dobę na okrągło, ponieważ w sali nigdy nie przebywało mniej niż sześć osób. Krzesła również, przyzwyczajone do bezustannego rozgrzewania przez kolejne zmiany siedzeń, stękały cicho, gdy stygły. W głowie Colona jarzyła się tylko jedna myśl: pana Vimesa zupełnie zakwestorzy... Trafi go jak bibliotekarz! Jego dłoń opadła pod biurko i powróciła odruchowo, gdy on sam wciąż patrzył przed siebie. Rozległo się chrupanie zjadanej kostki cukru. Znowu padał śnieg. Strażnik, którego Vimes nazwał Colonesque, stał oparty o ścianę swojej budki przy osiowej bramie Bzyku. Do perfekcji doprowadził sztukę - bo była to forma sztuki - zasypiania z otwartymi oczami. To jedna z umiejętności, jakie człowiek zyskuje w ciągnące się bez końca noce. Kobiecy głos odezwał się tuż przy jego uchu. - Możemy to załatwić na dwa sposoby. Nie zmienił pozycji. Nadal patrzył prosto przed siebie. - Niczego nie widziałeś. To przecież szczera prawda. Kiwnij tylko głową. Kiwnął, jeden raz. - Brawo. Nie słyszałeś, jak podchodzę. Mam rację? Tylko kiwnij. Kiwnął. - Więc nie będziesz wiedział, kiedy odejdę, prawda? Tylko kiwnij. Kiwnął. - I nie chcesz żadnych kłopotów. Tylko kiwnij. Kiwnął. - Nie płacą ci dosyć za to wszystko. Tylko kiwnij. Tym razem kiwnięcie było całkiem stanowcze. - I tak za często wypada ci nocna służba. Colonesque rozdziawił usta. Ktokolwiek stał tam w ciemności, wyraźnie czytał mu w myślach. - Tak trzymać. Teraz stój tutaj dalej i pilnuj, żeby nikt nie ukradł bramy. Colonesque starannie wpatrywał się w mrok przed sobą. Usłyszał stuknięcie i zgrzyty, kiedy brama otworzyła się i zamknęła. Przyszło mu do głowy, że mówiący właściwie nie wyjaśnił, jaki jest ten drugi sposób... Był mu za to szczerze wdzięczny. -Jaki był ten drugi sposób? - zapytał Vimes, kiedy szli szybko po śniegu. - Poszlibyśmy szukać innego wejścia do miasta - wyjaśniła Angua. Niewielu ludzi chodziło jeszcze po ulicach, które pokrywała warstwa świeżego śniegu - z wyjątkiem miejsc, gdzie tu i tam przez kraty wydobywały się smużki pary. W Uberwaldzie zachód słońca stanowił rodzaj godziny policyjnej. To dobrze, bo Gavin i tak bezustannie cicho warczał. Marchewa wynurzył się zza rogu. - Krasnoludy trzymają wartę dookoła całej ambasady, sir - oznajmił. - Nie wyglądają na skłonne do negocjacji. Vimes spojrzał w dół. Stali na kracie w bruku. Kapitan Tantony ze Straży Miejskiej Bzyku nie był zachwy-cony tą służbą. Zeszłej nocy oglądał operę, a później wy-dawało mu się, że widział zjawiska dziejące się w sposób, w który - jak poinstruował ich burgmeister - wcale się nie zdarzyły. Oczywiście, trzeba było słuchać rozkazów. Człowiek jest bezpieczny, jeśli słucha rozkazów. Tylko że te rozkazy nie wydawały się bezpieczne. Słyszał, że w Ankh-Morpork załatwiają takie sprawy inaczej. Mówili, że milord Vimes mógłby aresztować każdego. Tantony ustawił biurko w holu ambasady, żeby mieć na oku główne wejście. Zadał sobie nieco trudu i rozstawił ludzi na stanowiskach wewnątrz budynku; nie ufał krasnoludom trzymającym wartę na zewnątrz. Podobno mieli rozkaz zabicia Vimesa, gdy tylko się pojawi, a to przecież nie miało sensu. Powinien się odbyć jakiś proces, prawda? Z góry dobiegł słaby dźwięk. Tantony wstał ostrożnie i sięgnął po kuszę. - Kapral Svetlz? Kolejny odgłos. Tantony podszedł do schodów. U ich szczytu pojawił się Vimes. Miał zakrwawioną koszulę i krew zakrzepłą na twarzy. Ku przerażeniu kapitana ruszył powoli w dół. - Zastrzelę pana! - Taki masz rozkaz, prawda? - spytał Vimes. - Tak. Proszę stanąć! - Ale skoro i tak mam być zastrzelony, to przyzna pan chyba, że nie warto się zatrzymywać. Nie wydaje mi się, kapitanie, żeby był pan człowiekiem zdolnym do czegoś takiego. Ma pan mózg. - Vimes oparł się o balustradę. - Przy okazji, nie powinien pan już wezwać reszty strażników? - Mówiłem, żeby się pan zatrzymał! - Wie pan, kim jestem, kapitanie. Jeśli zamierza pan wystrzelić z tej zabawki, niech pan to zrobi. Ale najpierw sugeruję, żeby pociągnął pan sznur dzwonka, o tam. Co najgorszego może się zdarzyć? Nadał będzie pan mierzył do mnie z kuszy. Ale jest coś, o czym naprawdę powinien pan wiedzieć. Tantony przyjrzał mu się podejrzliwie, lecz zrobił kilka kroków w bok i pociągnął za sznur. Igor wysunął się zza kolumny. - Tak, jafnie panie? - Wyjaśnij, proszę, temu młodemu człowiekowi, gdzie się znajduje - rzekł Vimes. - W Ankh-Morpork, jaśnie panie - oświadczył spokojnie Igor. - Widzi pan? I niech pan tak nie patrzy na Igora. Nie zwróciłem na to uwagi, kiedy nas przywitał, ale to prawda. To jest ambasada, synu - ciągnął, znowu ruszając w dół. - A to oznacza, że oficjalnie stoi na ziemi kraju macierzystego. Witamy w Ankh-Morpork. W naszym mieście żyją tysiące ludzi z Uberwaldu. Nie chcesz chyba rozpoczynać wojny? - Ale... Ale... Powiedzieli... Moje rozkazy... Jest pan przestępcą! - Właściwe określenie to „oskarżony", kapitanie. W Ankh-Morpork nie zabijamy ludzi tylko dlatego, że są oskarżeni. No, w każdym razie nie umyślnie. Ani dlatego że ktoś nam kazał. Vimes wyjął kuszę z bezwładnych nagle palców Tantony'ego i wystrzelił w sufit. - A teraz proszę odesłać swoich ludzi - powiedział. - Jestem... w Ankh-Morpork? - wykrztusił kapitan. Nawet w swym obecnym stanie Vimes rozpoznał ten ton. - Zgadza się. - Objął Tantony'ego ramieniem. - W mieście, nawiasem mówiąc, gdzie w straży zawsze znajdzie się miejsce dla zdolnego młodego człowieka. Tantony zesztywniał. - Obraża mnie pan, milordzie. To jest mój kraj! - Ach... - Vimes był świadom, że Marchewa z Anguą obserwują go z podestu. - Ale nie chcę też patrzeć na jego pohańbienie - ciągnął kapitan. - To wszystko nieprawda. Widziałem, co się stało zeszłej nocy. Pan porwał króla, a pański troll chwycił kandelabr! Potem oni powiedzieli, że chciał pan zamordować króla i że podczas ucieczki zabił pan krasnoludy. - To pan dowodzi tu strażą? - Nie. To należy do burgmeistera. - A kto wydaje mu polecenia? - Wszyscy - odparł Tantony z goryczą. Vimes pokiwał głową. Byłem, widziałem, kupiłem dublet... - Czy zamierza mnie pan powstrzymać przed zabraniem stąd moich ludzi? -Jak pan chce to zrobić? Otaczają nas krasnoludy! - Zamierzamy użyć... kanałów dyplomatycznych. Niech mi pan tylko powie, gdzie oni są, a zaraz znikamy. Jeśli pan woli, mogę przyłożyć panu w głowę, a potem związać... - To nie będzie konieczne. Krasnolud i troll siedzą w piwnicy. Jej łaskawość jest... Przypuszczam, że jest tam, gdzie zabrał ją baron. Vimes poczuł ściekającą mu po plecach strużkę przegrzanego lodu. - Zabrał ją? - powtórzył chrapliwie. - No... tak. - Tan tony cofnął się, widząc minę Vimesa. - Ona znała baronową, sir! Powiedziała, że są przyjaciółkami z dawnych lat! Powiedziała, że wszystko razem wyjaśnią! I... Głos Tan tony'ego zmienił się w ciche mamrotanie, a potem zamarł pod wzrokiem Vimesa. Kiedy Vimes się odezwał, mówił monotonnie, głosem groźnym jak włócznia. - Stoisz tam w tym twoim błyszczącym pancerzu, w tym bezsensownym hełmie, ze swoim mieczem bez ani jednego wyszczerbienia na klindze i w tych idiotycznych spodniach, i mówisz mi, że pozwoliłeś, by moją żonę zabrały wilkołaki? Tantony cofnął się znowu. - To był baron... - A nie dyskutujesz z baronami. Zgadza się. Z nikim nie dyskutujesz. Wiesz co? Wstyd mi, naprawdę wstyd, że kogoś takiego jak ty nazywają strażnikiem. Dawaj te klucze! Tantony poczerwieniał. - Wykonywałeś wszystkie rozkazy - powiedział Vimes. - Nawet... nie... myśl... o tym... żeby... nie... wykonać... tego. Marchewa dotarł na dół i położył Vimesowi dłoń na ramieniu. - Spokojnie, panie Vimes. Tantony popatrzył na jednego, potem na drugiego i podjął życiową decyzję. - Mam nadzieję, że... znajdzie pan swoją damę, milordzie. -Wyjął pęk kluczy. - Naprawdę. Vimes wciąż oddychał ciężko. Przekazał klucze Marchewie. - Wypuść ich. - Czy zamierza pan ruszyć do zamku wilkołaków? - zapytał Tantony niepewnie. -Tak. - Nie ma pan żadnych szans, milordzie. One robią, co chcą. - Więc trzeba je powstrzymać. - Nie zdoła pan. Stary baron rozumiał zasady, ale Wolfgang nie słucha niczego! - A więc tym bardziej trzeba go powstrzymać. A, Detrytus. - Troll zasalutował. - Widzę, że masz swoją kuszę. Dobrze cię traktowali? - Wołali na mnie tępy troll - oświadczył ponuro Detrytus. - A jeden to mnie kopnął w kamyki. - Ten? - Nie. - Ale to ich dowódca. - Vimes odsunął się od Tantony'ego. - Sierżancie, rozkazuję wam go zastrzelić. Jednym płynnym ruchem troll uniósł kuszę na ramię i spojrzał ponad grubą wiązką strzał. Tantony zbladł. - No dalej - rzucił Vimes. - To był rozkaz, sierżancie. Detrytus opuścił broń. - Aż taki tępy to żem nie jest, sir. - Wydałem wam rozkaz! - No to se pan może z tym rozkazem zrobić to, co Głaz Lintel ze swoim workiem żwiru, sir. Z całym szacunkiem, oczywiście. Vimes poklepał roztrzęsionego Tantony'ego po ramieniu. - Chciałem tylko coś zademonstrować - powiedział. - Ale - dodał Detrytus - jakby tak pan znalazł tego, co mnie wziął i kopnął w kamyki, tobym z radością wziął i trzepnął go w ucho. Wiem, który to. Ten, co utyka. Lady Sybil ostrożnie wypiła łyk wina. Nie było za dobre. Właściwie to wiele rzeczy było nie za dobrych. Nie należała do dobrych kucharek. Nigdy nie nauczono jej gotowania; w szkołach, do których uczęszczała, zakładano, że kuchnią zajmą się inni ludzie, poza tym zawsze chodzi o posiłek dla pięćdziesięciu osób używających co najmniej czterech rodzajów widelców. Potrawy, jakie umiała przygotowywać, to raczej wykwintne drobiazgi na serwetkach. Gotowała jednak dla Sama, ponieważ żywiła intuicyjne przekonanie, że żona powinna to robić, a poza tym jako konsument dokładnie odpowiadał jej kulinarnym talentom. Naprawdę lubił przypalone kiełbaski i smażone jajka, które robiły „boink!", kiedy próbował wbić w nie widelec. Gdyby dać mu kawior, chciałby go w cieście. Łatwo było Sama karmić, jeśli tylko miało się zawsze w spiżarni trochę smalcu. Ale tutaj jedzenie smakowało, jakby przygotował je ktoś, kto nigdy wcześniej nawet nie próbował. Rzuciła okiem na kuchnię, kiedy Serafine oprowadziła ją po zamku - ta kuchnia wystarczyłaby mniej więcej dla niedużego domku. Za to spiżarnia na dziczyznę była wielkości stodoły. Sybil nigdy nie widziała tylu wiszących martwych istot. Tyle że była pewna, iż sarniny nie powinno się serwować gotowanej, z chrupiącymi ziemniakami. Jeśli to w ogóle ziemniaki oczywiście - ziemniaki zwykle nie są szare. Nawet Sam, który lubił czarne grudki, jakie trafiały się czasem w puree, pewnie miałby jakieś uwagi. Ale Sybil wychowano należycie; jeśli nie da się powiedzieć czegoś miłego o jedzeniu, należy znaleźć coś innego, o czym można się miło wyrazić. - To... naprawdę bardzo interesujące talerze - powiedziała trochę niepewnie. - Ehm... Jesteś pewna, że nie było żadnych nowych wiadomości? Starała się nie patrzeć na barona. Ignorował i ją, i swoją żonę, i popychał mięso dookoła talerza, jakby całkiem zapomniał, do czego służy nóż i widelec. - Wolfgang z przyjaciółmi wciąż go szuka - zapewniła ją Serafinę. - Ale to fatalna pogoda dla kogoś, kto ucieka przed prawem. - On wcale nie ucieka! - oburzyła się Sybil. - Nie jest niczemu winny! - Oczywiście, oczywiście. Wszystkie dowody są poszlakowe, naturalnie - oświadczyła uspokajająco baronowa. - Sugeruję jednak, że kiedy tylko drogi przez góry będą przejezdne, ty i... no, personel powinniście wrócić do bezpiecznego Ankh-Morpork. Zanim uderzy prawdziwa zima. My znamy okolicę, moja droga. Jeśli twój mąż jeszcze żyje, szybko się nim zajmiemy. - Nie pozwolę, żeby tak go oskarżano! Sama widziałaś, że uratował króla! -Jestem tego pewna, Sybil. Obawiam się, że akurat wtedy rozmawiałam z mężem, ale nawet przez moment nie wątpiłam w twoje słowa. Czy to prawda, że pozabijał ludzi na przełęczy Wilinus? - Co? To byli bandyci! Na drugim końcu stołu baron uniósł kawał mięsa i próbował rozerwać go zębami. - Ależ naturalnie. Tak. Naturalnie. Sybil ścisnęła palcami grzbiet nosa. Właściwie nie uznałaby Sama za winnego morderstwa - prawdziwego morderstwa - nawet gdyby poświadczyło to trzech bogów i litery wypisane na niebie. Ale opowieści docierały do niej często okrężną drogą. Sam nakręcał się przy różnych sprawach i czasem rozkręcał w jednej chwili. Była ta okropna historia z małą dziewczynką i trzema mężczyznami przy Siostrach Dolly, a kiedy Sam wtargnął do ich mieszkania, odkrył, że któryś z nich ukradł jeden jej bucik. Słyszała potem, jak Detrytus mówił, że gdyby go tam nie było, tylko Sam wyszedłby z tego pokoju żywy. Potrząsnęła głową. - Naprawdę przydałaby mi się kąpiel - powiedziała. Na drugim końcu stołu rozległ się brzęk. - Mój drogi, będziesz musiał jeść kolację w garderobie - rzuciła baronowa, nie odwracając głowy. Błysnęła przelotnym uśmieszkiem w stronę lady Sybil. - Niestety, nie posiadamy w zamku takiej aparatury. - Nowa myśl przyszła jej do głowy. - Korzystamy z gorących źródeł. To o wiele bardziej higieniczne. - W lesie? - Och, całkiem niedaleko. A szybki bieg po śniegu jest bardzo odświeżający. - Myślę, że chyba raczej sobie polezę - odparła stanowczo lady Sybil. - Ale dziękuję za propozycję. Przeszła do stęchłej sypialni, oburzona w sposób niezmiernie dystyngowany. Nie potrafiła się zmusić, by polubić Serafine, co było zaskakujące, ponieważ lady Sybil lubiła nawet Nobby'ego Nobbsa, a to wymagało sporego wysiłku. Ale baronowej, zgrzytającej jej po nerwach jak pilnik, nie znosiła. W szkole też jakoś nie mogła się do niej przekonać. Wśród całego niechcianego bagażu, który zrzucono na barki młodej Sybil, by utrudnić jej marsz przez życie, było także zalecenie, by była miła dla ludzi. Inni uważali to często za dowód, że nie myśli. Nienawidziła sposobu, wjaki Serafine mówiła o krasnoludach. Nazywała je podludźmi. Jasne, większość z nich żyła pod ziemią, ale Sybil dosyć lubiła krasnoludy. Serafine mówiła o trollach, jakby to były... rzeczy. Sybil nie spotkała zbyt wielu trolli, ale te, które znała, starały się wychować dzieci i zarobić parę dolarów, jak każdy. Co najgorsze, Serafine po prostu uznała, że Sybil zgodzi się z jej niemądrymi opiniami, ponieważ była Damą. Sybil Ramkin nie zdobyła wykształcenia w tej dziedzinie. Filozofia moralności nie zajmowała wysokiej pozycji na liście wykładanych przedmiotów, traktujących raczej o aranżacjach kwiatowych. Żywiła jednak silne przekonanie, że w dowolnej możliwej dyskusji słuszna strona byłaby tą, po której nie stoi Serafine. Pisała do niej listy tylko dlatego, że tak wypada. Zawsze pisze się listy do starych przyjaciół, nawet jeśli stosunki z nimi właściwie nie są przyjazne. Siedziała na łóżku i patrzyła na ścianę, dopóki nie rozległy się krzyki, a kiedy rozległy się krzyki, wiedziała, że Sam jest cały i zdrowy. Ponieważ tylko on potrafił kogoś tak zdenerwować. Usłyszała szczęk klucza w zamku. I zbuntowała się. Była duża i była łagodna. Nie bardzo jej się podobało w szkole. Dla kogoś dużego i łagodnego społeczność dziewcząt nie jest tą, do której dobrze byłoby należeć. Inni wtedy interpretują to jako głupotę albo - co gorsza - tępotę. Lady Sybil wyjrzała przez okno. Była na drugim piętrze. W oknie tkwiły pręty, ale zaprojektowane tak, by nie wpuszczać niczego z zewnątrz; od środka dało się wysunąć je ze szczelin. Na łóżku leżało sporo stęchłych, ale grubych poszew i koców. To wszystko nie sugerowałoby zbyt wiele przeciętnej osobie, ale życie w dość surowej szkole dla dobrze urodzonych panien wiele potrafi nauczyć w dziedzinie eskapologii. Pięć minut po tym, jak przekręcił się klucz w zamku, w oknie pozostał już tylko jeden pręt, który podskakiwał i zgrzytał o kamienie, jakby coś ciężkiego opuszczało się po mocno na nim zawiązanej linie uplecionej z pościeli. Ognie pochodni jarzyły się przy ścianach zamku. Na wietrze łopotała upiorna czerwono-czarna flaga. Vimes wyjrzał za krawędź mostu - woda była daleko w dole, biała od piany, zanim jeszcze dotarła do wodospadu. Jedyne możliwe tutaj kierunki to naprzód i wstecz. Ocenił swoją armię. Niestety, nie trwało to długo - nawet policjant potrafi zliczyć do pięciu. Był też Gavin i jego stado, zaczajeni teraz wśród drzew. I w końcu - bardzo stanowczo w końcu - Ga-spode, kapral Nobbs pieskiego świata, który dołączył do oddziału nieproszony. Co jeszcze miał za sobą? No więc - przeciwnik wolał nie używać żadnej broni. Ta przewaga znikała jednak błyskawicznie, kiedy człowiek sobie uświadomił, że ma do czynienia z kimś, kto w jednej chwili może się uzbroić w bardzo paskudne kły i pazury. Westchnął. - Wiem, że to twoja rodzina - zwrócił się do Angui. - Nie będę miał pretensji, jeśli zechcesz trzymać się z tyłu. - Zobaczymy, sir. Prawda? -Jak dostaniemy się do środka? - zapytał Marchewa. - A jak ty byś się do tego zabrał, Marchewa? - No... zacząłbym od pukania. - Naprawdę? Sierżant Detrytus! Naprzód, jeśli można. - Tak, sir? - Rozwalcie te nieszczęsne drzwi. Vimes zwrócił się znowu do Marchewy, kiedy troll przyjrzał się bramie w zamyśleniu i zaczął wykonywać dodatkowe obroty kołowrotu swojej kuszy. Stękał, bo sprężyny stawiały opór. Ich walka zakończyła się klęską. - Rozumiesz, to nie jest Ankh-Morpork - powiedział Vimes. Detrytus uniósł kuszę na ramię i zrobił krok do przodu. Nastąpił brzdęk. Vimes riie widział, jak wiązka strzał opuszcza łoże. Prawdopodobnie zanim pokonały kilka stóp, zmieniły się w odłamki. W połowie drogi do bramy rozszerzająca się chmura drzazg wskutek tarcia powietrza eksplodowała płomieniem. To, co trafiło w bramę, było kulą ognia, wściekłą i niepowstrzymaną jak Piąty Elefant i poruszającą się ze znacznym procentem lokalnej prędkości światła. - Detrytus, na bogów - mruknął Vimes, kiedy ucichł grzmot. - To nie jest kusza, to zagrożenie bezpieczeństwa państwa. Kilka kawałków zwęglonej bramy stuknęło o powierzchnię mostu. - Wilki tam nie wejdą, panie Vimes - uprzedziła Angua. - Gavin podąży za mną, ale one się nie przyłączą, nawet dla niego. - Dlaczego nie? - Ponieważ są wilkami, sir. W budynkach nie czują się dobrze. Rozległ się cichy zgrzyt ponownie naciąganej kuszy Detrytusa. - Do demona z tym - stwierdził Vimes i ruszył naprzód, dobywając miecz. Lady Sybil obciągnęła suknię, dotychczas wetkniętą za bieliznę, i ostrożnie przeszła przez niewielki dziedziniec. O ile mogła to ocenić, znalazła się gdzieś na tyłach zamku. Przywarła do muru. Usłyszała jakiś dźwięk i mocnej zacisnęła palce na jednym z żelaznych prętów, które niedawno zdobiły okno. Duży wilk wynurzył się zza rogu. Trzymał w pysku kość. Nie wyglądał, jakby się jej spodziewał, a już z pewnością nie oczekiwał żelaznego pręta. - Och, jakże mi przykro - powiedziała odruchowo, gdy zwierzę osunęło się na kamienie. Po drugiej stronie zamku rozległa się eksplozja. To brzmiało jak Sam. - Myśli pan, że nas usłyszeli? - zastanowił się Marchewa. - Kapitanie, usłyszeli nas pewnie nawet w Ankh-Morpork. Więc gdzie są wszystkie wilkołaki? Angua wyszła naprzód. - Tędy, sir. Poprowadziła ich przez niskie schodki, po czym pchnęła jedne z drzwi prowadzących do twierdzy. Odchyliły się wolno. W sali także płonęły pochodnie. - Zostawią nam jakąś drogę ucieczki - powiedziała. - Zawsze zostawiamy ludziom drogę ucieczki. Otworzyło się dwoje mniejszych drzwi po drugiej stronie sali. Żadnych klamek, zauważył Vimes. Klamki nie nadają się dla łap. Wszedł Wolfgang w eskorcie dwudziestu kilku wilkołaków. Rozbiegły się i usiadły... wyciągnęły się, z wyraźnym zaciekawieniem obserwując intruzów. - Ach, Cywilizowany! - zawołał Wolfgang wesoło. - Zwyciężyłeś w tej grze! Masz chęć na powtórkę? Przy drugiej partii dajemy ludziom dodatkowe fory: odgryzamy im jedną nogę. Dobry żart, co? - Wolę jednak humor z Ankh-Morpork - odparł Vimes. - Gdzie moja żona, sukinsynu? Wciąż słyszał jęki naciąganej przez Detrytusa cięciwy. To był zasadniczy problem z wielką kuszą: za broń szybkostrzelną można było ją uznać jedynie w kategoriach geologicznych. - I Delfina! Patrzcie, kogo psi przynieśli! - zawołał Wolfgang, nie zwracając uwagi na Vimesa. W krtani Angui rodził się warkot, dźwięk, który - słyszany w ciemnym zaułku - powodował natychmiastowe posłuszeństwo u znacznej części przestępczej populacji Ankh-Morpork. Głębszy odgłos wydał z siebie Gavin. - Nie masz dość rozumu, Wolfie - oświadczyła Angua. - Twoje intrygi nie wyrwałyby cię nawet z mokrej papierowej torby. Gdzie jest mama? - Przyjrzała się leżącym wilkołakom. - Witaj, wujku Ulfie... Ciociu Hildo... Magwen... Nancy... Unity... Całe stado, jak widzę. Oprócz ojca, który, jak przypuszczam, tarza się w czymś. Co za rodzina. - Żądam, żeby te odrażające osoby natychmiast opuściły mój dom! - Baronowa wkroczyła do sali. Spojrzała gniewnie na Detrytusa. -Jak śmiałaś sprowadzić tutaj trolla? - Do-obra, żem naciągnął - oznajmił radośnie Detrytus, układając buczącą cicho kuszę na ramieniu. - Gdzie mam strzelić, panie Vimes? - Na bogów, nie tutaj! To zamknięte pomieszczenie! - Tylko dopóki nie pociągnę za spust. -Jakież to cywilizowane - rzuciła baronowa ironicznie. -Jakże w stylu Ankh-Morpork. Myślicie, że wystarczy pogrozić, a niższe rasy ustąpią, co? - Widziała pani ostatnio swoją bramę? - spytał Vimes. -Jesteśmy wilkołakami - stwierdziła baronowa ostrym, urywanym głosem, jakby szczeknęła te słowa. - Takie głupie zabawki nas nie przestraszą. - Ale spowolnią was na pewien czas. Niech pani przyprowadzi lady Sybil! - Lady Sybil teraz wypoczywa. A pan nie ma żadnych podstaw, by stawiać żądania, panie Vimes. Nie jesteśmy przestępcami. - A kiedy Vimes otworzył usta ze zdumienia, ciągnęła dalej: - Gra nie narusza obyczajów. Jest rozgrywana od tysięcy lat. Co jeszcze pańskim zdaniem zrobiliśmy? Skradliśmy ukochany kamień krasnoludów? Nie... - Wie pani, że nie został ukradziony - przerwał jej Vimes. -I ja też wiem. - Nic pan nie wie. Wszystko pan podejrzewa. Taki już ma pan umysł. - Pani syn mówił... - Mój syn, niestety, wyćwiczył perfekcyjnie każdy mięsień swego ciała prócz tych, które służą do myślenia. Cóż, w cywilizowanym Ankh-Morpork może pan zapewne wdzierać się do domów i grozić ludziom, jednak tutaj, w naszym zacofanym kraiku, obyczaj wymaga czegoś więcej niż tylko przypuszczeń. - Czuję strach - odezwała się Angua. - Wycieka z ciebie, mamo. - Sam? Obejrzeli się. Lady Sybil stała na szczycie kamiennych schodków prowadzących na niższy poziom, trochę zdezorientowana i zła. W ręku trzymała skrzywiony żelazny pręt. - Sybil! - Powiedziała mi, że uciekasz i oni wszyscy próbują cię ratować, ale to nie była prawda... To straszne, ale gdy człowiek przyciska już łopatki do muru, każda broń się nada. A w tej chwili Vimes zobaczył Sybil naładowaną i gotową do strzału. Potrafiła nawiązywać kontakty z ludźmi. Praktycznie od chwili, kiedy nauczyła się mówić, uczono ją słuchać. A kiedy Sybil słuchała kogoś, sprawiała, że czuł się lepiej, miał lepsze zdanie o sobie. Prawdopodobnie miało to jakiś związek z tym, że była... no, dużą dziewczyną. Starała się wyglądać na mniejszą, a to automatycznie powodowało, że w jej towarzystwie inni czuli się więksi. Radziła sobie z ludźmi prawie tak dobrze jak Marchewa. Nic dziwnego, że nawet krasnoludy ją lubiły. Miała poświęcone sobie całe strony w herbarzu Niemózgiego - zaczepione w przeszłości potężne rodowe kotwice, a krasnoludy szanowały kogoś, kto wie, jak miał na imię jego praprapradziadek. I Sybil nie umiała kłamać - widać było, jak się czerwieni, gdy próbuje. Sybil była jak skała. Detrytus przy niej wydawał się gąbką. - Zrobiliśmy sobie miłą przebieżkę po lesie, kochanie - powiedział Vimes. - A teraz chodź ze mną, bo sądzę, że musimy się spotkać z królem. Mam zamiar wszystko mu powiedzieć. W końcu zrozumiałem, o co chodzi. - Krasnoludy cię zabiją - oświadczyła baronowa. - Potrafię chyba wyprzedzić krasnoluda - odparł Vimes. - Wychodzimy. Angua? Angua się nie poruszyła. Nie odrywała wzroku od matki i ciągle warczała. Vimes rozpoznał te oznaki. Takie sytuacje widywało się w ankhmorporskich barach w sobotnie noce. Włosy jeżyły się na karku, a ludzie wspinali się na nie. Wtedy wystarczyło, żeby ktoś rozbił butelkę. Albo mrugnął. - Wychodzimy, Angua - powtórzył. Inne wilkołaki wstawały i przeciągały się. Marchewa podszedł i wziął Anguę pod rękę. Odwróciła się, warcząc. To minęło w ułamku sekundy, w rzeczywistości ledwie poruszyła głową. Opanowała się natychmiast. - Wiedz to jezt ten chłopak? - rzuciła przeciągle baronowa. - Zdrrradziłaś zwój lud dla czegoź takiego? - Jej uszy się wydłużały, Vimes był tego pewien. Mięśnie na twarzy też poruszały się w dziwny sposób. - I czego jeszcze nauczyło cię Ankh-Morpork? Angua drgnęła. - Samokontroli - mruknęła. - Chodźmy, panie Vimes. Wilkołaki zbliżały się, kiedy wszyscy cofali się do schodów. - Nie odwracajcie się - powiedziała spokojnie Angua. - Nie uciekajcie. - Nie musisz mi mówić - mruknął Vimes. Obserwował Wolfganga przesuwającego się na ukos po podłodze, ze wzrokiem wbitym w wycofującą się grupę. Będą musieli zbić się w ciasne stado, żeby iść za nami przez bramę, pomyślał. Zerknął na Detrytusa. Wielka kusza przesuwała się tam i z powrotem, gdy troll usiłował wszystkie wilkołaki utrzymać w polu rażenia. - Strzelaj - rzuciła Angua. - Przecież to twoi krewni - zdumiała się Sybil. - Szybko się wyleczą, możecie mi wierzyć. - Detrytus, nie strzelaj, dopóki nie będziesz musiał - rozkazał Vimes, kiedy zmierzali już w stronę zwodzonego mostu. - On musi... teraz - uznała Angua. - Wcześniej czy później Wolfgang skoczy, a reszta pójdzie... - Powinien pan o czymś wiedzieć, sir - odezwała się Cudo. - Naprawdę powinien pan o czymś wiedzieć. To naprawdę ważne. Vimes spojrzał na drugi koniec mostu. Sylwetki przesuwały się w ciemności. Światła pochodni odbijały się od blokujących drogę pancerzy i broni. - No cóż, gorzej już być nie może - stwierdził. - Ależ mogłoby, gdybyśmy mieli tu węże - odparła lady Sybil. Marchewa obejrzał się, słysząc chichot Vimesa. - Sir? - Nic, nic, kapitanie. Miejcie oko na tych sukinsynów. Z żołnierzami poradzimy sobie później. - Niech pan powie tylko słowo, sir - huknął Detrytus. - Jesteście w pułapce - warknęła baronowa. - Strażniku! Czyń swą powinność! Jakiś człowiek wszedł na most, niosąc w ręku pochodnię. Kapitan Tan tony dotarł do Vimesa i spojrzał na niego ponuro. - Proszę się odsunąć - powiedział. - Proszę się odsunąć, bo na bogów, aresztuję pana, jest pan ambasadorem czy nie! Popatrzyli sobie w oczy. Potem Vimes odwrócił głowę. - Przepuśćcie go - polecił. - Ten człowiek uznał, że ma obowiązki. Tantony skinął mu lekko głową, pomaszerował dalej i zatrzymał się kilka stóp przed baronową. - Zabierzcie tych ludzi - rozkazała. - Lady Serafine von Uberwald? - zapytał Tantony z kamienną twarzą. - Przecież wiesz, kim jestem, człowieku! - Chciałbym porozmawiać z panią w sprawie pewnych zarzutów postawionych w mojej obecności. Vimes zamknął oczy. Och, ty nieszczęsny idioto... Przecież nie chciałem, żebyś naprawdę... - Co takiego? - Baronowa nie dowierzała. - Wysunięto oskarżenie, pani, że członek lub członkowie pani rodziny byli zamieszani w spisek mający... -Jak śmiesz! - wrzasnęła Serafine. Wolfgang natomiast skoczył i cała przyszłość stała się migającą sekwencją obrazów. W locie przemienił się w wilka. Vimes złapał loże kuszy Detrytusa i pchnął ją w górę w tym samym momencie, kiedy troll nacisnął spust. Marchewa biegł już, nim Wolfgang wylądował na piersi kapitana Tantony'ego. Dźwięk kuszy rozległ się echem w całym zamku, zagłuszając odgłos tysiąca furkoczących odłamków lecących chmurą po niebie. Marchewa dopadł Wolfganga płaskim skokiem. Barkiem trafił wilka i obaj padli na ziemię. I wtedy, jak w pokazie ruchomej latarni magicznej, powracającej nagle do właściwej prędkości, cała scena eksplodowała. Marchewa poderwał się na nogi i... Pewnie dlatego, że jesteśmy za granicą, stara się robić wszystko właściwie, pomyślał Vimes. ...stanął naprzeciw wilkołaka z zaciśniętymi pięściami, w pozie wziętej prosto z rys. 1 „Szlachetnej sztuki walki na pięści" - pozie imponującej aż do chwili, kiedy przeciwnik kuflem łamie stojącemu nos. Kiedy Wolfgang się podnosił, Marchewa trafił go kilkoma ciosami, a miał uderzenie jak żelazna sztaba. Wilkołak nie odniósł szkody, był raczej zaskoczony. Zmienił kształt, oburącz pochwycił pięść przeciwnika i ścisnął mocno. Potem, ku zgrozie Vimesa, bez widocznego wysiłku zrobił krok naprzód, zmuszając Marchewę do odstąpienia. - Niczego nawet nie próbuj, Angua - rzucił z radosnym uśmiechem. - Bo złamię mu rękę. A może złamię mu rękę i tak? Właśnie! Nawet Vimes usłyszał trzask. Marchewa pobladł. Ktoś trzymający człowieka za złamaną rękę ma nad nim pełną władzę. Kolejny idiota, myślał Vimes. Kiedy już leżą, nie pozwalaj im się podnieść! Niech szlag trafi markiza de Fantaillera! Utrzymywanie porządku za zgodą zainteresowanych to piękna teoria, ale najpierw trzeba rzucić przeciwnika na glebę. - Aha! On ma jeszcze inne kości! - Wolfgang pchnął Marchewę. Obejrzał się na Anguę. - Cofnijcie się, cofnijcie! Bo zranię go jeszcze trochę! Albo nie, zranię go jeszcze trochę i tak. I wtedy Marchewa kopnął go w brzuch. Wolfgang runął na plecy, ale zmienił upadek w salto do tyłu. Wylądował lekko, skoczył do zdumionego Marchewy i dwa razy uderzył go pięścią w pierś. Ciosy brzmiały, jakby łopata uderzała w mokry cement. Wilkołak pochwycił padającego Marchewę, jedną ręką podniósł go nad głową i cisnął na most, pod nogi Angui. - Człowiek cywilizowany! - zawołał. - Tu go masz, siostro! Vimes usłyszał obok, w dole, jakiś odgłos. To Gavin przyglądał się z uwagą, wydając z krtani ciche, nerwowe dźwięki. Maleńka cząstka Vimesa, to małe, twarde jak skała jądro cynizmu pomyślało: Tym lepiej dla ciebie. Nad Wolfgangiem unosiła się para. Błyszczał w świetle pochodni. Jasne włosy na ramionach lśniły jak opadła aureola. Angua ze zmartwiałą twarzą uklękła przy powalonym Marchewie. Vimes spodziewał się wrzasku wściekłości. Usłyszał płacz. Obok zaskomlał Gavin. Wilk patrzył, jak Angua próbuje unieść ciało Marchewy. Vimes zerknął na Wolfganga. Potem znów na Anguę. - Kto następny? - Wolf skakał tam i z powrotem po deskach. - Może ty, Cywilizowany? - Sam! - syknęła Sybil. - Nie możesz przecież... Vimes dobył miecza. Wiedział, że teraz nie będzie to miało znaczenia. Wolf nie grał - nie uderzał i nie uciekał zaraz potem. Te ręce zdolne są przebić klatkę piersiową tak, że pięść wyjdzie z drugiej strony. Jakaś smuga przemknęła przy Vimesie na wysokości ramienia... Gavin uderzył Wolfganga w krtań i przewrócił. Przetoczyli się po moście; Wolfgang znów zmienił się w wilka i paszczę zwarł z paszczą. Oderwali się od siebie, okrążyli nawzajem i znów skoczyli do walki. Jak we śnie, Vimes usłyszał cichy głos: - W domu nie wytrzymałfy nawet pięciu minut, gdyfy tak walczył. Rozsmaruje tego fiedaka, jeśli on tak walczy! Niech licho porwie przeklętego markiza Fantaillera! Gaspode siedział wyprostowany, jego krótki ogon wibrował. - To głupek! Oto jak się wygrywa walki psów! Kiedy wilki toczyły się po gruncie, a Wolfgang szarpał brzuch Gavina, Gaspode przyskoczył, warcząc i szczekając, po czym rzucił się mniej więcej w kierunku zadu wilkołaka. Zabrzmiał pisk. Warkot Gaspode'a stał się nieco przytłumiony. Wolfgang wybił się pionowo w górę. Gavin skoczył. Cała trójka razem spadła na gzyms mostu, rozrzuciła na bok spękane kamienie, spleciona w warczącą kulę zawisła przez moment na krawędzi, a potem runęła w dół, w huczącą biel rzeki. Wszystkie te wydarzenia, od chwili kiedy Tan tony przeszedł po moście, trwały sporo mniej niż minutę. Baronowa spoglądała w głąb wąwozu. Nie spuszczając z niej wzroku, Vimes zwrócił się do Detrytusa. - Na pewno jesteście odporni na wilkołaki, sierżancie? - Właściwie to tak, sir. Zresztą naciągiem już kuszę. - W takim razie pójdziecie do zamku i sprowadzicie tu miejscowego Igora - polecił spokojnie Vimes. - Gdyby ktoś próbował was zatrzymać, zastrzelcie go. I każdego, kto stanie blisko. - Zrobi się, sir. - Nie ma nas w domu dla pana Rozsądka, sierżancie. - Żem nie słyszał, żeby pukał, sir. - No to ruszajcie. Sierżant Angua? Nie podniosła głowy. - Sierżant Angua! Teraz podniosła. -Jak pan może być taki... taki spokojny? -warknęła. - On jest ranny! - Wiem. Idź pogadać z tymi strażnikami, którzy się kręcą przy drugim końcu mostu. Wyglądają na przestraszonych, a nie chcemy tu żadnych wypadków. Będą nam potrzebni. Cudo, przykryj czymś Marphewę i tego chłopaka. Nic mogą zmarznąć. Szkoda, że i ja nie mogę dostać czegoś na rozgrzewkę, westchnął. Myśli pojawiały się wolno, jak krople marznącej wody. Czuł, że gdyby się poruszył, zacząłby się z niego osypywać lód, szron skrzyłby się w jego śladach... Biały śnieg wypełniał umysł. - On tu wróci! - syknęła baronowa. - Ten upadek to głupstwo! I znajdzie cię! - Po raz ostatni... ten kamień krasnoludów, jeśli można. Wilki czekają w lesie. Krasnoludy czekają w mieście. Proszę oddać mi kamień, a może wszyscy przeżyjemy. To jest dyplomacja. Niech mnie pani nie zmusza, żebym spróbował czegoś innego. - Wystarczy, że powiem słowo... Angua gardłowo zawarczała. Sybil podeszła do baronowej i chwyciła ją za rękę. - Nigdy nie odpowiedziałaś na żaden mój list! Tyle lat do ciebie pisałam! Baronowa spojrzała na nią zdumiona, jak często zdarzało się ludziom zaatakowanym przez kąśliwe non seąuiturs Sybil. -Jeśli wie pan, że mamy Kajzerkę - powiedziała do Vimesa - to wie pan również, że nie jest prawdziwa. Co z niej przyjdzie krasnoludom? - Tak, wykonano ją w Ankh-Morpork. Zrobiona w Ankh-Morpork! Powinni przybić ten tekst na spodzie. Ale ktoś zabił człowieka, który ją wyprodukował. A to morderstwo. Wbrew prawu. - Vimes skinął baronowej. - Prawo to takie coś, co u siebie mamy. Gaspode wypełzł z wody i stanął drżący na kamieniu. Chyba każdy kawałek ciała ma posiniaczony. W uszach słyszał nieprzyjemne dzwonienie. Krew ściekała mu z łapy. Ostatnie kilka minut wspominał dość niewyraźnie, choć pamiętał, że obejmowały dużo wody, która waliła w niego jak młot. Otrząsnął się. Sierść brzękała w miejscach, gdzie woda zaczynała już zamarzać. Z przyzwyczajenia podszedł do najbliższego drzewa i podniósł nogę. PRZEPRASZAM... Nastąpiła chwila skupionej, refleksyjnej ciszy. - To nie fyło ładne, co właśnie zrofiłeś - stwierdził Gaspode. PRZYKRO MI. TO CHYBA NIE JEST WłAŚCIWY MOMENT. - Nie dla mnie, nie. Mogłeś doprowadzić do fizycznych uszkodzeń. TRUDNO CZASEM ZGADNĄĆ, CO NALEŻY POWIEDZIEĆ. - Drzewa zwykle nie odpowiadają. O to mi głównie chodzi. - Gaspode westchnął. - No to co się teraz stanie? NIE ROZUMIEM. - Jestem martwy, prawda? NIE. I CHYBA JA SAM JESTEM TYM NAJBARDZIEJ ZDZIWIONY, ALE TWÓJ CZAS, JAK SIĘ ZDAJE, JESZCZE NIE NADSZEDŁ. Śmierć wyjął klepsydrę, uniósł ją do zimnego światła gwiazd, popatrzył chwilę, po czym ruszył wzdłuż brzegu. - Przepraszam, pewnie nie ma żadnej szansy, żefyś mnie podwiózł? - zapytał Gaspode, brnąc za nim w śniegu. ABSOLUTNIE ŻADNEJ. - Fo wiesz, małemu pieskowi w głęfokim śniegu marzną te, jak im tam, jeśli łapiesz, o co mi... Śmierć zatrzymał się przy niewielkiej zatoczce. W wodzie głębokości kilku cali leżał niewyraźny kształt. - Oj... -westchnął Gaspode. Śmierć pochylił się. Coś błysnęło niebiesko, a potem zniknął. Gaspode zadrżał. Poczłapał przez wodę i trącił nosem przemoczoną sierść Gavina. - Nie tak powinno to się odbywać - zaskomlał. - Gdybyś był człowiekiem, złożyliby cię do wielkiej łodzi w czasie przypływu i podłożyli ogień, żeby wszyscy widzieli. Nie powinno tak być, że jesteś tylko ty i ja, sami na pustkowiu i mrozie. Wiedział, że powinien jeszcze coś zrobić. Czuł to w głębi siebie, w kościach. Wyczołgał się z powrotem na brzeg i wciągnął na pień zwalonej wierzby. Odchrząknął. A potem zawył. Wycie zaczęło się niepewnie, z wahaniem, ale nabierało mocy, głębi... A kiedy przerwał, by nabrać tchu, trwało dalej, przechodząc od krtani do krtani w całym lesie. To wycie go otulało, kiedy zsunął się z kłody i pobrnął na wyższy teren. Unosiło go w głębokim śniegu. Wiło się między drzewami: splot wielu głosów, jakby nabierał własnego życia. Gaspode pamiętał, jak myślał: Może dotrze nawet do Ankh-Morpork. Może dotrze jeszcze o wiele dalej. Baronowa zaimponowała Vimesowi. Walczyła, zapędzona w ślepy zaułek. - Nic nie wiem o żadnych zabójstwach... Wśród lasu rozległo się wycie. Ile tam było wilków? Człowiek wcale ich nie widział, a potem, kiedy się odzywały, miał wrażenie, że stoją za każdym drzewem. To wycie nie cichło - trwało i trwało jak krzyk rzucony w jezioro powietrza, by zmarszczki sięgnęły aż za góry. Angua odchyliła głowę i krzyknęła. Potem podeszła do baronowej, oddychając ciężko przez zaciśnięte zęby. Kilka razy zacisnęła palce. - Oddaj mu... ten nieszczęsny kamień - syknęła. - Czy ktokolwiek... z was... stanie... przeciwko mnie? Teraz? Więc daj mu kamień! - Czyżby jakiestś kłopoty? Igor przekuśtykał przez rozbitą bramę. Za nim szedł Detrytus. Igor spostrzegł dwa leżące ciała i podbiegł niczym bardzo wielki pająk. - Przynieś kamień! - warknęła Angua. - A potem... odejdziemy. Czuję go. Czy wolisz, żebym sama go wzięła? Serafine rzuciłajej wściekłe spojrzenie, odwróciła się na pięcie i pobiegła do zamku. Inne wilkołaki cofały się przed Anguą, jakby jej wzrok był pejczem. -Jeśli nie potrafisz tym ludziom pomóc - odezwał się Vimes do klęczącego Igora - twoja przyszłość nie wygląda za dobrze. Igor skinął głową. - Ten tutaj - wskazał Tantony'ego - ma tylko powierzchowną ranę. Pozstszywam go bez problemów. Ten... - stuknął palcem Marchewę. - Pastskudne złamanie. - Uniósł głowę. - Pan Wolfgang znowu stsię bawił? - Możesz go doprowadzić do normy? - warknął Vimes. - Nie, to jego stszczęstśliwy dzień - odparł Igor. - Mogę go doprowadzić do lepiej niż normy. Włastśnie dostsałem stśliczną parę nerek, należały do młodego pana Crapanstsy'ego, chyba nigdy nie tknęły kropli motsnego trunku. Pech z tą lawiną. - Są mu potrzebne? - zapytała Angua. - Nie, ale należy korzystsać z każdej okazji, by stsię dostskona-lić. Zawstsze to powtarzam. - Igor uśmiechnął się. Był to niezwykły widok. Blizny przesuwały się po jego twarzy jak gąsienice. - Poskładaj mu tylko rękę - rzekł stanowczo Vimes. Wróciła baronowa w otoczeniu kilku wilkołaków. One także się cofnęły, gdy Angua odwróciła się do nich. - Weź go sobie - powiedziała Serafine. - Zabierz ten śmieć. To podróbka. Nie popełniono żadnego przestępstwa! - Jestem policjantem - oświadczył Vimes. - Zawsze potrafię znaleźć przestępstwo. Sanie właściwie pod własnym ciężarem zsuwały się po trakcie do Bzyku. Miejscy strażnicy biegli obok i popychali je czasem. Po stracie kapitana byli oszołomieni i zagubieni. Nie mieli ochoty słuchać rozkazów Vimesa, ale robili to, co kazała im Angua, ponieważ Angua należała do klasy, która zawsze wydawała im polecenia. Obaj ranni leżeli owinięci kocami. - Angua... - odezwał się Vimes. - Tak, sir? - Inne wilki dotrzymują nam towarzystwa. Widzę, jak biegną między drzewami. - Wiem. - Są po naszej stronie? - Powiedzmy, że na razie nie są po niczyjej stronie, dobrze? Nie lubią mnie specjalnie, ale wiedzą... wiedzą, że Gavin lubił, i w tej chwili tylko to jest ważne. Niektóre szukają mojego brata. - Mógł przeżyć? To była długa droga w dół. - Ale nie ogień ani srebro. Przez całe mile nic tylko biała woda. Pewnie mocno go poobijało, lecz na nim wszystko szybko się goi, sir. - Przykro mi, że... - Nie, panie Vimes. Wcale panu nie jest przykro. I nie powinno. Marchewa po prostu nie rozumiał, że Wolfganga nie da się pokonać w uczciwej walce. Wiem, że to rodzina, ale... osobiste nie jest tym samym co ważne. Marchewa zawsze to powtarzał. - Zawsze powtarza - poprawiła ją ostro lady Sybil. -Tak. \ Marchewa otworzył oczy. - Co... co się tam stało? - zapytał. - Wolfgang cię uderzył - wyjaśniła Angua. Otarła mu czoło. - Czym? - Spróbował usiąść, skrzywił się i opadł na plecy. - Co ci zawsze mówiłem o markizie de Fantailler? - rzucił Vimes. - Przepraszam, sir. Coś jasnego wzniosło się nad lasem. Zniknęło, a potem zielone światło rozkwitło na niebie. Chwilę później usłyszeli huk flary. - Sygnaliści dotarli do wieży - stwierdził Vimes. - Czy te sanie nie mogą jechać szybciej? - denerwowała się Angua. - To znaczy, że możemy nawiązać kontakt z Ankh-Morpork - ciągnął Vimes. Po wszystkim, co się wydarzyło, ten fakt dziwnie go ucieszył. To tak jakby wzniosło się teraz specjalne ludzkie wycie. Już nie błąkał się samotny i zagubiony. Błąkał się na końcu bardzo długiej liny. A to wielka różnica. To był niewielki publiczny lokal nad sklepem w Bzyku. A że należał do wszystkich, wyglądał, jakby nie należał do nikogo. Kurz zbijał się w kątach, a krzesła - w tej chwili stojące w kręgu - dobrano tak, by dało sieje równo ustawiać jedno na drugim, a nie tak by można na nich wygodnie siedzieć. Lady Margolotta uśmiechnęła się do zebranych wampirów. Lubiła te spotkania. Reszta grupy składała się z bardzo różnych osobników. Lady Margolotta zastanawiała się, jakie mogą mieć motywacje. Ale może przynajmniej dzielili z nią jedno przekonanie: że to, jaki jesteś stworzony, nie jest tym samym, jaki być powinieneś albo jaki możesz się stać... Cała sztuka polegała na tym, żeby zaczynać od drobnostek. Wysysać, ale nie wbijać na pal. Małe kroki. A potem człowiek odkrywa, że tak naprawdę zależy mu na władzy, a istnieją grzeczniejsze sposoby jej zdobywania. Jeszcze później człowiek zdaje sobie sprawę, że władza to tylko świecidełko. Każdy bandzior ma władzę. Prawdziwe trofeum to kontrola. Lord Vetinari wiedział... Kiedy na wadze spoczną wielkie ciężary, trzeba odkryć, gdzie przyłożyć kciuk. A kontrola zawsze zaczyna się od siebie. Lady Margolotta wstała. Zwrócili ku niej swe nieco zakłopotane, ale przyjazne twarze. - Nazyvam się, w skróconej formie, lady Margolotta Amaya Katerina Assumpta Crassina von Ubervald i jestem vampirem.,. Odpowiedzieli chórem: - Vitaj, lady Margolotto Amayo Katerino Assumpto Crassino von Ubervald! - To już trwa prawie cztery lata - mówiła lady Margolotta. -I ciągle nie myślę o vięcej niż jednej nocy naraz. Jedna szyja to za-vsze o jedną za dużo. Jednakże... są pevne rekompensaty... Przy bramie Bzyku nie było strażników, ale kiedy sanie zwolniły i stanęły przed ambasadą, czekała tam już grupa krasnoludów. Wilki w zaprzęgu szarpnęły się nerwowo i zaskomlały do Angui. - Muszę je wypuścić - oznajmiła, wysiadając. - Dociągnęły nas aż tutaj tylko dlatego, że się mnie boją. Vimes nie był zdziwiony. W tej chwili każdy bałby się Angui... Mimo to oddział krasnoludów maszerował już do sań. Potrzebują kilku sekund, żeby się zorientować w sytuacji, myślał Vimes. Mamy tu strażników z górnego miasta, Igora i wilkołaka. Będą zaskoczone, choć podejrzliwe. To powinno dać cienką szczelinę, którą zdołam poszerzyć. I chociaż sam przed sobą wstydził się to przyznać, arogancki drań zawsze ma pewną przewagę. Spojrzał na dowódcę krasnoludów. - Jak się nazywasz? - zapytał groźnie. -Jesteś are... - Wiesz, że ukradziono Kajzerkę? -Jesteś... Co?! Vimes sięgnął za siebie i zdjął z sań worek. - Dajcie tu pochodnie! - krzyknął. Tonem mówił wyraźnie, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż ten rozkaz zostanie wykonany - i został wykonany. Mam dwadzieścia sekund, pomyślał Vimes. Potem czar się rozwieje. - Spójrzcie na to - rzekł, wyjmując kamień. Kilka krasnoludów padło na kolana. Szmer zataczał coraz szersze kręgi. Następne wycie, następna pogłoska... W swym obecnym stanie Vimes już widział - przekrwionymi oczyma duszy - wieże wśród nocy, stukające i tykające, przekazujące do Genoi dokładnie taką wiadomość, jaką wysłano z Ankh-Morpork. - Chcę odnieść to królowi - oznajmił w zapadłej nagle ciszy. - My odniesiemy... - zaczął krasnolud i zrobił krok do przodu. Vimes odsunął się na bok. - Cześć, chłopaki - powiedział Detrytus, podnosząc się na saniach. Udręczone jęki, jakie wydawały straszliwie naprężone ramiona kuszy, brzmiały niby skowyt jakiegoś cierpiącego metalowego zwierzęcia. Krasnolud znalazł się o dwa kroki od kilkudziesięciu grotów. - Z drugiej strony jednak - rzekł Vimes - możemy kontynuować naszą rozmowę. Wyglądasz mi na krasnoluda, który lubi sobie pogadać. Krasnolud kiwnął głową. - Przede wszystkim czy jest jakiś powód, by dwóch poszkodowanych, których mam na saniach, nie mogło być przeniesionych do ambasady, zanim tu umrą od ran? Kusza w rękach Detrytusa drgnęła. Krasnolud kiwnął głową. - Można ich wnieść do środka i opatrzyć? - upewnił się Vimes. Krasnolud kiwnął głową po raz kolejny, wciąż patrząc na wiązkę strzał grubszą niż jego głowa. - Znakomicie. Widzisz, jak świetnie nam się układa, kiedy tak sobie rozmawiamy? A teraz sugeruję, żebyście mnie aresztowali. - Chcesz, żebym cię aresztował? - Tak. I lady Sybil. Oddajemy się pod twoją osobistą jurysdykcję. - Tak jest - zgodziła się Sybil. - Żądam aresztowania. Wyprostowała się i rozprzestrzeniła; słuszne oburzenie promieniowało z niej jak ciepło z ogniska, aż krasnoludy odstępowały przed tym, co wyraźnie było ściśniętym łonem. - A że aresztowanie ambasadora z pewnością wywoła... trudności w stosunkach z Ankh-Morpork - ciągnął Vimes - stanowczo sugeruję, żebyście odprowadzili nas bezpośrednio do króla. Szczęśliwym zrządzeniem losu wieża wystrzeliła następną flarę. Przez chwilę śnieg rozjaśnił się zielonym blaskiem. - Co to znaczy? - zapytał dowódca krasnoludów. - To znaczy, że Ankh-Morpork wie, co się dzieje - odparł Vimes, modląc się, by rzeczywiście wiedziało. - A nie przypuszczam, żebyś chciał być tym, który rozpocznie wojnę. Krasnolud powiedział coś do krasnoluda stojącego obok. Trzeci krasnolud przyłączył się do dyskusji. Vimes nie nadążał za szybką wymianą zdań. - To go trochę przerasta - szepnęła ukryta za nim Cudo. - Nie chce, żeby cokolwiek przydarzyło się Kajzerce. - To dobrze. Krasnolud zwrócił się do Vimesa. - Co z trollem? - Och, Detrytus zostanie w ambasadzie. To sprawiło, że ton rozmów stał się nieco lżejszy, choć dyskusja nadal miała ciężki przebieg. - Co się teraz dzieje? - szepnął Vimes. - Nie ma precedensu dla czegoś takiego - wymruczała Cudo. - Teoretycznie jest pan skrytobójcą, ale wrócił pan, chce się spotkać z królem i ma pan Kajzerkę... - Nie ma precedensu? - oburzyła się Sybil. - jest jak szlag, proszę wybaczyć mój klatchiański... Nabrała tchu i zaczęła śpiewać. - Och... - szepnęła zaszokowana Cudo. - Co? - zdziwił się Vimes. Krasnoludy wpatrywały się w lady Sybil, która stopniowo przechodziła na pełny głos operowy. Jak na amatorski sopran miała godną podziwu emisję i skalę, może odrobinę niepewny dla sceny profesjonalnej, ale z takimi właśnie koloraturami, jakie robiły wrażenie na krasnoludach. Śnieg zsuwał się z dachów. Wibrowały sople. Wielkie nieba, pomyślał Vimes. Gdyby dać jej gorset z kolcami i skrzydlaty hełm, mogłaby przeprowadzać martwych wojowników z pola bitwy... - To aria Okupu Żelaznego Młota - wyjaśniła Cudo. - Każdy krasnolud ją zna! Eee... Trudno przetłumaczyć, ale... „Przybywam, by wykupić moją miłość, przynoszę dar wielce bogaty, nikt prócz króla nie ma teraz nade mną władzy, zagradzanie mi drogi jest wbrew wszystkim prawom tego świata, wartość prawdy większa jest niż złota"... Hm, od zawsze trwają dyskusje nad tą ostatnią linijką, sir, ale uznaje się, że jest do przyjęcia, jeżeli chodzi o rzeczywiście wielką prawdę... Vimes przyjrzał się krasnoludom. Słuchały zafascynowane, a dwa czy trzy poruszały ustami, bezgłośnie powtarzając słowa. - To podziała? - szepnął. - Trudno wymyślić poważniejszy precedens, sir. Wie pan, to przecież pieśń nad pieśniami! Najwyższe wezwanie! Jest praktycznie wbudowane w prawo krasnoludów. Nie mogą odmówić. To jakby... jakby nie byli krasnoludami, sir. Któryś ze słuchaczy wyjął chustkę z drobniutkiej kolczugi i z wilgotnym brzękiem wytarł nos. Kilku innym łzy ciekły po policzkach. Kiedy przebrzmiała ostatnia nuta, przez moment trwała cisza, a potem zahuczał grom uderzanych toporami tarcz. - Wszystko w porządku - rzuciła Cudo. - Biją brawo! Trochę zdyszana po tym wysiłku Sybil obejrzała się na męża. Jaśniała w blasku pochodni. - Jak myślisz, dobrze było? - spytała. - Sądząc po tych dźwiękach, zostałaś właśnie honorowym krasnoludem. - Vimes podał jej ramię. - Pójdziemy? Krasnoludy wcisnęły się z nimi do windy. W dole gwar rozmów ucichł nagle, kiedy Vimes przestąpił próg i wzniósł Kajzerkę nad głową. A potem cała góra zadygotała od krzyków radości. Przecież nawet jej nie widzą, myślał Vimes. Dla większości z nich to tylko malutki biały punkt. I to właśnie rozumieli spiskowcy... Nie trzeba czegoś kraść, by żądać za to okupu. - Macie ich aresztować! Dee przeciskał się naprzód, a za nim kolejni strażnicy. - Znowu? - zapytał Vimes. Trzymał kamień w górze. - Próbowałeś zamordować króla! Uciekłeś z celi! - To zarzut, dla którego chętnie poznałbym więcej dowodów - odpowiedział tak spokojnie, jak tylko potrafił. Kajzerka była ciężka. - Nie możesz wciąż trzymać ludzi w ciemnościach, Dee. - Z całą pewnością nie zobaczysz króla! - W takim razie rzucę Kajzerkę! - Proszę bardzo! To nie ma... Vimes usłyszał syknięcia stojących za nim krasnoludów. - To nie ma czego? - zapytał cicho. - Nie ma znaczenia? Przecież to Kajzerka! Jeden z krasnoludów, które przyprowadziły ich tu z ambasady, krzyknął coś głośno. Kilku innych go poparło. - Precedens przemawia za panem - przetłumaczyła Cudo. - Mówią, że zawsze mogą pana zabić po rozmowie z królem. - Nie całkiem na to liczyłem, ale musi wystarczyć. - Vimes spojrzał na Dee. - Mówiłeś, że chcesz, abym ją znalazł. Prawda? Znalazłem, a teraz chyba powinienem ją zwrócić prawowitemu właścicielowi... - Ty... Król jest... Możesz ją oddać mnie! - Dee wyprostował się na wysokość piersi Vimesa. - Wykluczone! - oburzyła się lady Sybil. - Kiedy Żelazny Młot przyniósł Kajzerkę Krwawemu Toporowi, czy przekazałby ją Slogramowi? Zabrzmiały chóralne przeczenia. - Oczywiście nie - przyznał Dee. - Slogram był zdra... - Urwał. - Myślę - powiedział Vimes - że chyba jednak powinniśmy zobaczyć się z królem. Jak sądzisz? - Nie możesz tego żądać! Vimes wskazał zbity tłum za swymi plecami. - Naprawdę bardzo się zdziwisz, jak trudno ci będzie wytłumaczyć to im wszystkim. Na spotkanie z królem czekali pół godziny. Trzeba było go zbudzić. Musiał się ubrać. Królowie się nie spieszą. Tymczasem Vimes i Sybil siedzieli w przedpokoju na zbyt małych krzesłach, otoczeni przez krasnoludy, które same nie były pewne, czy stanowią straż więźniów, czy honorową eskortę. Inne Wieści ich wyprzedziły. Kiedy przybyli diuk z diuszesą, krasnoludy dumnie wyległy z dolnego miasta. Teraz szły ze wszystkich stron. Vimesa i Sybil prowadzono korytarzem, a przez cały czas, gdy przechodzili, ręce patrzących wysuwały się, by dotknąć Kajzerki. Krasnoludy co chwilę zaglądały przez drzwi; Vimes słyszał podekscytowany gwar. Nie marnowały czasu na przyglądanie się jemu. Ich spojrzenia zawsze padały na Kajzerkę, którą trzymał na kolanach. Było jasne, że większość nigdy jej nie widziała. Biedne głuptasy, myślał. To jest to, w co wszyscy wierzycie, ale zanim dzień dobiegnie końca, dowiecie się, że to tylko marna podróbka. Zobaczycie, że to fałszerstwo. I to właściwie kończy sprawę dla waszego małego świata... Starałem się rozwiązać zagadkę przestępstwa, a w efekcie popełnię jeszcze większe. Będę miał szczęście, jeśli wyjdę stąd żywy, nie? Drzwi się otworzyły. Dwa osobniki, których Vimes określał w myślach jako „ciężkie" krasnoludy, przeszły przez nie i obrzuciły obecnych oficjalnym, profesjonalnym wzrokiem. Mówił wyraźnie: dla waszej wygody i spokoju postanowiliśmy nie zabijać was jeszcze w tej chwili. Potem wkroczył król, zacierając dłonie. - Ach, wasza ekscelencja - powiedział, wymawiając to słowo raczej jak stwierdzenie faktu niż powitanie. -Widzę, że ma pan coś, co należy do nas. Dee wystąpił przed zebrany u drzwi tłum. - Muszę przedstawić poważne oskarżenie, sire! - oznajmił. - Doprawdy? Zaprowadźcie tych ludzi do komory prawa. Pod strażą, naturalnie. I król odszedł. Vimes zerknął na Sybil i wzruszył ramionami. Podążyli za władcą, pozostawiając za sobą gwar głównej jaskini. Po raz kolejny Vimes znalazł się w pomieszczeniu, gdzie było za wiele półek i za mało świec. Król usiadł. - Czy Kajzerka jest ciężka, wasza ekscelencjo? -Tak! - Ciąży na niej historia, rozumie pan. Proszę położyć ją na stole, ale z najwyższą ostrożnością. I jeszcze... Dee? - Ta... rzecz! - Dee wskazał kamień palcem. - Ta rzecz jest, oszustwem, kopią! Fałszerstwem! Wykonanym w Ankh-Morpork! Elementem spisku, w który... jestem pewien, że potrafimy tego dowieść... zamieszany jest milord Vimes! To nie jest Kajzerka! Król przysunął światło trochę bliżej i przyjrzał się jej krytycznie ze wszystkich stron. - Wiele razy oglądałem już Kajzerkę - powiedział w końcu. - I muszę przyznać, że wydaje mi się rzeczą prawdziwą i całą rzeczą. - Sire, żądam... to znaczy, doradzam zażądanie dokładnego badania, sire! - Tak? - odparł łagodnie król. - No cóż, nie jestem ekspertem, niestety. Ale mamy szczęście, prawda, że Albrecht Albrechtson przybył tutaj na koronację. Cały stan krasnoludzi wie, jak sądzę, że to on jest najwyższym autorytetem w sprawie Kajzerki i jej historii. Przywołajcie go. Podejrzewam, że jest niedaleko. Wydaje mi się wręcz, że chyba wszyscy czekają teraz po drugiej stronie tych drzwi. - W samej rzeczy, sire. - Kiedy Dee mijał Vimesa, wyraz tryumfu na jego twarzy wydawał się niemal obsceniczny. - Obawiam się, kochanie, że będzie potrzebna następna pieśń, żeby nas stąd wydostać - wymruczał Vimes. - Niestety, pamiętam tylko tę jedną, Sam. Reszta była głównie o złocie. Dee powrócił z Albrechtem i orszakiem starszych, dostojnych krasnoludów. - Witaj, Albrechcie - rzekł król. - Czy widzisz tę rzecz na stole? Padła sugestia, że nie jest to rzecz prawdziwa i cała rzecz. Chcielibyśmy poznać twoją opinię, jeśli można. - Król skinął Vimesowi głową. - Mój przyjaciel zna morporski, wasza ekscelencjo. Po prostu woli nie zanieczyszczać powietrza, używając go. Taki ma styl. Albrecht popatrzył wrogo na Vimesa, po czym zbliżył się do stołu. Przyjrzał się Kajzerce z różnych kątów. Przysunął świece i pochylił się, by z bliska zbadać skórkę. Wyjął nóż zza pasa, postukał w nią i w straszliwym skupieniu wysłuchał uzyskanego dźwięku. Przewrócił Kajzerkę dołem do góry. Powąchał. Cofnął się i wykrzywił ponuro twarz. - H'gradz?- zapytał. Krasnoludy poszeptały między sobą, a potem kolejno skinęły głowami. Ku przerażeniu Vimesa Albrecht odłupał z Kajzerki maleńki kawałek i włożył go do ust. Gips, myślał Vimes. Świeży gips z Ankh-Morpork. A Dee wyłga się ze wszystkiego... Albrecht wypluł odłamek na dłoń i przez chwilę wpatrywał się W sklepienie, przeżuwając... Potem on i król wymienili długie, pełne zadumy spojrzenia. - P'agka- oświadczył w końcu Albrecht. - Ap'akaga ad... Znowu zabrzmiały szepty, a Vimes usłyszał, jak Cudo tłumaczy: - To rzecz i cała... - Tak, tak... - powiedział. I pomyślał: Na bogów, jesteśmy dobrzy. Ankh-Morpork, jestem z ciebie dumny. Kiedy popełniamy fałszerstwo, jest lepsze od oryginału. Chyba że... chyba że coś mi umknęło... - Dziękuję wam, panowie - rzekł król. Skinął ręką. Krasnoludy wyszły rzędem, niechętnie, raz po raz oglądając się na Vimesa. - Dee, przynieś z komnaty mój topór, dobrze? - polecił król. - Osobiście, jeśli można. Nie chciałbym, żeby ktoś inny go dotykał. Wasza ekscelencjo, pan i pańska dama zostaniecie tutaj. Wasz... krasnolud musi jednak wyjść. Przy drzwiach mają stanąć straże. Dee? Kosztowacz Idei trwał w bezruchu. -Dee! - Co... Tak, sire? - Rób, co ci poleciłem. - Sire, przodek tego człowieka zabił kiedyś króla! - Ośmielę się zatem przypuszczać, że pozbyli się z systemu tych odruchów! A teraz rób, co mówię! Krasnolud wyszedł czym prędzej, tylko w progu jaskini raz jeszcze spojrzał gniewnie na Vimesa. Król siadł wygodniej. - Proszę usiąść, wasza dyżurność. Pańska dama także. - Oparł łokieć na poręczy krzesła i wsunął dłoń pod brodę. - A teraz, panie Vimes, niech mi pan powie prawdę. Niech mi pan powie wszystko. Wyjawi tę prawdę, która jest cenniejsza niż niewielkie ilości złota. - Nie jestem już pewien, czyją znam. - Aha. Dobry początek. Niech więc pan opowie, co podejrzewa. - Sire, mógłbym przysiąc, że ten kamień jest fałszywy jak cynowy dolar. - Ach, doprawdy? - Prawdziwa Kajzerka nie została skradziona. Zniszczono ją. Sądzę, że ktoś ją rozbił, rozkruszył i zmieszał z piaskiem w tamtej grocie. Rozumiesz, sire, kiedy ludzie zobaczą, że coś zniknęło, a po- tern ktoś się zjawi z czymś, co wygląda całkiem podobnie, pomyślą: „To musi być to, musi, bo nie ma tego tam, gdzie myśleliśmy, że będzie". Ludzie już tacy są. Coś znika, coś podobnego zjawia się gdzie indziej, więc uważają, że musiało jakoś przenieść się z jednego miejsca do drugiego. - Vimes roztarł grzbiet nosa. - Przepraszam, niewiele spałem... - Dobrze pan sobie radzi jak na lunatyka. - Sądzę, że ten... złodziej współpracował z wilkołakami. To one kryły się za sprawą „Synów Agiego Młotokrada". Chcieli szantażem zmusić waszą wysokość do zrzeczenia się tronu. No, ale to już wiesz, sire. Żeby utrzymać Uberwald w ciemnościach. Gdybyś się nie wycofał, wybuchłaby wojna. A gdybyś się wycofał, Albrecht dostałby fałszywą Kajzerkę. - Co jeszcze wydaje się panu, że wie? - No, kopię wykonano w Ankh-Morpork. Dobrze nam to wychodzi. Sądzę, że wykonawcę ktoś kazał zabić. Niczego się nie dowiem, dopóki tam nie wrócę. Ale się dowiem. - A zatem naprawdę doskonale to wychodzi w waszym mieście, skoro zdołaliście oszukać Abrechta. Jak to możliwe, pańskim zdaniem? - Chce pan znać prawdę, sire? -Jak najbardziej. - Czy jest wykluczone, by Albrecht był zamieszany? Trzeba odkryć, gdzie są pieniądze, jak mawiał mój dawny sierżant. - Aha. Kto to powiedział: „Gdzie są policjanci, tam się odkrywa przestępstwa"? - No... ja, sire, ale... - A więc zbadajmy to. Dee powinien mieć dość czasu do namysłu. O... Drzwi się otworzyły. Wszedł Kosztowacz Idei, niosąc krasnoludzi topór. Był to topór górniczy, z iglicą po jednej stronie, by odłupywać próbki skały, i właściwym szerokim ostrzem po drugiej - gdyby ktokolwiek chciał w tym przeszkodzić. - Wezwij strażników, Dee - polecił król. -I młodego krasnoluda jego ekscelencji. Takie wydarzenia muszą mieć świadków. A niech mnie, pomyślał Vimes, obserwując twarz Dee, kiedy przybyli wezwani. Musi być jakiś podręcznik... Każdy glina wie, jak to działa. Dajesz im poznać, że wiesz, że zrobili coś złego, ale nie mówisz, co to takiego, a już na pewno nie mówisz, ile wiesz, nie pozwalasz się im uspokoić, odzywasz się tylko spokojnie i... - Połóż ręce na Kajzerce, Dee. Dee odwrócił się nerwowo. - Sire? - Połóż ręce na Kajzerce. Wykonaj rozkaz. Natychmiast. ...pokazujesz im tę groźbę, ale nigdy o niej nie wspominasz, o nie, bo nie możesz im zrobić nic, czego już im nie robi ich wyobraźnia. I tak trzymasz, dopóki się nie złamią albo – w przypadku mojej dawnej nauczycielki - dopóki nie poczują, że mają mokro w butach. I to nawet nie zostawia śladów. - Powiedz mi o śmierci Długopalcego, kapitana świec - polecił król, kiedy Dee, z wyrazem tępego lęku na twarzy, dotknął Kajzerki. Słowa popłynęły strumieniem. - Przecież już mówiłem, sire... -Jeśli nie będziesz trzymał dłoni przyciśniętych do Kajzerki, Dee, postaram się, żeby umocować je tam na stałe. Powiedz mi jeszcze raz. -Ja... On... odebrał sobie życie, sire. Ze wstydu. Król sięgnął po topór i odwrócił go tak, że długi kolec sterczał na zewnątrz. - Powiedz jeszcze raz. Vimes słyszał teraz oddech Dee, szybki i urywany. - Odebrał sobie życie, sire! Król uśmiechnął się do Vimesa. - To taki stary przesąd, wasza ekscelencjo: skoro Kajzerka zawiera ziarno prawdy, rozgrzeje się do czerwoności, jeśli ktokolwiek, kto jej dotyka, zacznie kłamać. Oczywiście nie sądzę, by w naszych trochę nowocześniejszych czasach jeszcze ktoś w to wierzył. Zwrócił się do Dee. - Powiedz jeszcze raz - szepnął. Kiedy topór lekko się poruszał, na ostrzu błyskały odbite płomienie świec. - Odebrał sobie życie! On sam! - O tak. Powiedziałeś. Dziękuję - rzekł król. - A czy przypominasz sobie, Dee, kiedy Slogram wysłał do Żelaznego Młota fałszywą wieść o śmierci Krwawego Topora w bitwie, przez co Żelazny Młot w rozpaczy odebrał sobie życie, czyja była wina? - Slograma, sire - odparł natychmiast Dee. Vimes podejrzewał, że odpowiedź pochodzi z dawnych, wrytych w pamięć lekcji. - Tak. - Król pozwolił, by słowo to zawisło na chwilę w powietrzu. - A kto wydał rozkaz, by zabić rzemieślnika w Ankh-Morpork? -Sire? / - Kto wydał rozkaz, by zabić rzemieślnika w Ankh-Morpork? Ton głosu się nie zmienił, był wciąż tak samo śpiewny i spokojny. Brzmiał, jakby król zamierzał powtarzać to pytanie w nieskończoność. - Nic nie wiem o... - Straże! Przyciśnijcie mu mocno dłonie do Kajzerki. Podeszli. Każdy chwycił go za jedną rękę. -Jeszcze raz, Dee. Kto wydał rozkaz? Dee wił się, jakby ręce mu płonęły. -Ja-ja... Vimes widział, jak bieleje skóra na dłoniach Dee, kiedy usiłował oderwać je od kamienia. Ale przecież kamień jest fałszywy! Mógłbym przysiąc, że zniszczył ten prawdziwy, więc on wie, że to kopia. Zwyczajny kawał gipsu, pewnie jeszcze trochę wilgotny w środku! Vimes starał się myśleć. Oryginalna Kajzerka była w grocie, tak? Tak? A jeśli nie tam, to gdzie? Wilkołaki wierzyły, że dają mu podróbkę, a przecież potem cały czas miał ją na oku. Poprzez mgłę zmęczenia usiłował myśleć logicznie. Rozważał kiedyś pomysł, że oryginalna Kajzerka to ta w Muzeum Chleba Krasnoludów. To byłby niezły sposób na zapewnienie jej bezpieczeństwa. Nikt przecież nie kradłby czegoś, o czym wiadomo, że jest kopią. Cała ta sprawa to Piąty Elefant - nic nie jest tym, czym się wydaje. Wszystko skrywa mgła. Która jest prawdziwa? - Kto wydał rozkaz, Dee? - powtórzył król. - Nie ja! Ja tylko powiedziałem, że muszą podjąć wszelkie niezbędne kroki, aby zachować tajemnicę! - Komu to powiedziałeś? - Mogę podać nazwiska! -Później rzeczywiście podasz. Obiecuję ci to, chłopaczku. A wilkołaki? - Baronowa to zaproponowała! Naprawdę! - Uberwald dla wilkołaków. Ach tak... „radość poprzez siłę". Przypuszczam, że bardzo wiele ci obiecały. Możesz teraz zdjąć ręce z Kajzerki. Nie chcę dręczyć cię dłużej. Ale dlaczego? Moi poprzednicy wyrażali się o tobie jak najlepiej, byłeś krasnoludem znaczącym i wpływowym... A potem zgodziłeś się, by być pionkiem w grze wilkołaków. Dlaczego? - Dlaczego mamy pozwalać, by uszło im to bezkarnie? - warknął Dee. Głos łamał mu się z napięcia. Król spojrzał na Vimesa. - No tak. Przypuszczam, że wilkołaki pożałują... - zaczął. - Nie one! To te... w Ankh-Morpork! Noszą makijaż i sukienki, i... i zachowują się obrzydliwie! - Dee wyciągnął palec w stronę Cudo. - Ha'ak! jak możesz choćby na to patrzeć? Pozwalasz... jej... - Vimes rzadko kiedy słyszał słowo tak ociekające jadem. - ...jej paradować tutaj! I tak się dzieje wszędzie, bo ludzie nie są stanowczy, nie są posłuszni, pozwalają, by ginęły dawne zwyczaje! Zewsząd do-cierają raporty! One niszczą wszystko co krasnoludzie, niszczą swoimi... miękkimi ubraniami, swoimi farbkami, swoimi... ohydnymi postępkami! Jak możesz być królem i na to pozwalać? Wszędzie tak postępują, a ty nie robisz nic! Dlaczego wolno im tak postępować? - Dee szlochał. - A mnie nie... Vimes zauważył ze zdumieniem, że Cudo ma łzy w oczach. - Rozumiem - rzekł król. - No cóż, przypuszczam, że to wiele tłumaczy. - Skinął na strażników. -Wyprowadźcie... ją. Pewne sprawy muszą zaczekać dzień czy dwa. Cudo zasalutowała nagle. - Proszę o zgodę na towarzyszenie jej, sire! - Ale po co, młoda... młody krasnoludzie? - Myślę, że potrzebuje kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Wiem, że ja bym potrzebowała, sire. - Naprawdę? Widzę, że twój komendant nie zgłasza sprzeciwu. Idź zatem. Król oparł się na krześle, kiedy strażnicy wyprowadzali więźnia i jego nowego adwokata. - A więc, wasza ekscelencjo? - To jest prawdziwa Kajzerka? - Nie jest pan pewien? - Dee był! - Dee znalazł się... w trudnym stanie umysłu. - Król popatrzył w sufit. - Myślę, że powiem panu, wasza ekscelencjo, ponieważ naprawdę nie chciałbym, aby przez resztę swego czasu tutaj zadawał pan niemądre pytania. Tak, to jest prawdziwa Kajzerka. - Ale jak... - Chwileczkę. Tak samo prawdziwa jak tamta, owszem, rozbita w grocie na pył przez Dee... w ataku szaleństwa - ciągnął król. - Tak samo jak... niech pomyślę.., pięć wcześniejszych. Wciąż nietkniętych przez czas po tysiącu pięciuset latach, Jacyż romantycy z tych krasnoludów! Nawet najlepszy chleb krasnoludów kruszy się po kilku wiekach. - Fałszywe? - zdumiał się Vimes. - Wszystkie fałszywe? Nagle król pochwycił swój górniczy topór. - To, milordzie, jest topór mojego rodu. Posiadamy go od prawie dziewięciuset lat. Oczywiście czasem potrzebował nowego ostrza. Czasami wymagał innego drzewca, innych deseni na metalu, odnowienia ornamentacji... Ale czy wciąż nie jest to ten sam dziewięćsetletni rodowy topór? A ponieważ z latami zmieniał się delikatnie, wie pan, wciąż jest to całkiem dobry topór. Całkiem dobry. Czy powie mi pan, że to też podróbka? Vimes przypomniał sobie twarz Albrechta. - On wiedział. - O tak. Pewna liczba... starszych krasnoludów wie. Wiedza przekazywana jest w rodzinach. Pierwsza Kajzerka rozkruszyła się po trzystu latach, kiedy ówczesny król jej dotknął. Mój przodek, widzi pan, był wtedy strażnikiem i świadkiem tego zdarzenia. Zyskał przyspieszony awans, można powiedzieć. Jestem pewien, że mnie pan rozumie. Potem byliśmy już lepiej przygotowani. I tak za jakieś pięćdziesiąt lat zaczęlibyśmy szykować następną. Cieszę się, że powstała w wielkim krasnoludzim mieście Ankh-Morpork i wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazała się doskonałą kontynuatorką. Proszę spojrzeć, nawet żyłki są tam, gdzie trzeba. - Przecież Albrecht mógł pana zdradzić! - Co zdradzić? Nie jest królem, ale bardzo bym się zdziwił, gdyby ktoś z jego rodu nie zasiadł kiedyś na tronie, gdy nadejdzie czas. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, jak mawiają Igory. Król pochylił się do Vimesa. - Pracował pan w błędnym mniemaniu, jak podejrzewam, że skoro Albrecht nie lubi Ankh-Morpork i ma... staroświeckie poglądy, to jest złym krasnoludem. Ale znamy się od dwustu lat. Jest uczciwy i honorowy... bardziej ode mnie, jak uważam. Pięćset lat temu byłby znakomitym królem. Dziś może już nie. Może... ha... toporowi moich przodków przyda się nowa rękojeść. Ale teraz ja jestem królem, a on akceptuje to całym sercem, ponieważ gdyby nie, uznałby, że nie jest krasnoludem. Rozumie pan? Oczywiście będzie teraz mi się sprzeciwiał na każdym kroku. Być dolnym królem to nie jest łatwa praca. Ale, że użyję jednej z waszych metafor, wszyscy siedzimy w jednej łodzi. Pewnie, możemy próbować wypchnąć się nawzajem za burtę, jednak tylko szaleniec, jak Dee, wybija dziurę w dnie. - Kapral Tyłeczek sądziła, że wybuchnie wojna... - oświadczył słabym głosem Vimes. - Zawsze znajdą się jakieś gorące głowy. Ale chociaż spieramy się, kto steruje łodzią, nikt nie przeczy temu, że to ważna podróż. Widzę, że jest pan zmęczony. Niech pańska opiekuńcza dama odprowadzi pana do domu. Ale na pożegnanie... Co to takiego, wasza ekscelencjo, czego pragnie Ankh-Morpork? - Ankh-Morpork chce znać nazwiska morderców - wymamrotał Vimes. - Nie, tego chce komendant Vimes. Czego chce Ankh-Morpork? Złota? Zwykle chodzi o złoto. A może żelaza? Zużywacie dużo żelaza. Vimes zamrugał. Poddał się w końcu. W jego mózgu nic już nie pozostało. Nie był nawet pewien, czy potrafi wstać. Przypomniał sobie jedno słowo. - Tłuszczu - oznajmił tępo. - Aha. Piąty Elefant. Jest pan pewien? Mamy teraz sporo dobrego żelaza. Żelazo czyni silnym. Tłuszcz czyni jedynie śliskim. - Tłuszcz - powtórzył Vimes, czując, jak ogarnia go ciemność. - Mnóstwo tłuszczu. - No cóż, naturalnie. Cena wynosi dziesięć ankhmorporskich centów za baryłkę, jednakże, wasza ekscelencjo, ponieważ dobrze się poznaliśmy, skłonny byłbym może... - Pięć centów za baryłkę pierwszej klasy wysoko przetopionego, trzy centy za klasę drugą, dziesięć centów za baryłkę ciężkiego łoju dostarczoną bezpiecznie do Ankh-Morpork - powiedziała Sybil. - I wszystko z pokładów Siodła Schmaltzbergu, mierzone w skali Staloskórki. Mam pewne wątpliwości co do długoterminowej jakości szybów Wielkiego Kła. Vimes usiłował skupić wzrok na żonie. Wydawała się nagle bardzo odległa, nie wiedzieć czemu. -Co? - Wiesz, trochę poczytałam, kiedy siedziałam w ambasadzie. Te notesy. Przepraszam. - Chce nas pani puścić z torbami, madame? - Król uniósł ręce. - Możemy być elastyczni w kwestii dostaw - odparła lady Sybil. - Klatch zapłaci co najmniej dziewięć za pierwszą klasę. - Ale klatchiański ambasador nie siedzi tutaj... Król się uśmiechnął. - Ani nie ma takiej żony, pani, na swoje nieszczęście. Sześć, pięć i piętnaście. - Sześć z obniżką do pięciu po dwudziestu tysiącach, trzy i pół równo dla klasy drugiej. Możemy dać trzynaście za łój. - Do przyjęcia, ale niech pani da czternaście za biały łój, a ja zgodzę się na siedem za twardy łój z nowych pokładów, które właśnie otwieramy. Dają całkiem przyzwoite świece, pani wie. - Sześć, obawiam się. Nie zbadaliście jeszcze pełnych zasobów tych złóż i wydaje mi się, że w niższych warstwach można rozsądnie oczekiwać wysokich poziomów zanieczyszczeń i SCK. Poza tym sądzę, że wasze prognozy dotyczące ich zawartości grzeszą nadmiernym optymizmem. - Co to jest SCK? - wymamrotał Vimes. - Spalone chrupiące kawałki - wyjaśniła Sybil. - Głównie niewiarygodnie wielkie i pradawne zwierzęta wysmażone na skwarki. - Zdumiewa mnie pani, lady Sybil - powiedział król. - Nie sądziłem, że zna się pani na wydobyciu tłuszczu. - Przygotowywanie śniadań dla Sama to edukacja sama w sobie, wasza wysokość. - No cóż, czy zwykły król może się sprzeciwić? Niech będzie sześć. Cena pozostanie niezmieniona przez dwa lata... - Król zauważył, że Sybil otwiera usta. - Dobrze, dobrze. Przez trzy. Nie jestem królem nierozsądnym. - Ceny na nabrzeżu? - Jak mógłbym odmówić? - Zatem zgoda. - Dokumenty trafią do pani zaraz rankiem. A teraz naprawdę musimy pójść każdy swoją drogą. Widzę, że jego ekscelencja ma za sobą ciężki dzień. Ankh-Morpork będzie pływało w tłuszczu. Nie wyobrażam sobie nawet, co będziecie z nim robić. - Światło - powiedział Vimes. I kiedy w końcu ogarnęła go ciemność, padł łagodnie w rozwarte ramiona snu. Sam Vimes obudził się, czując zapach gorącego tłuszczu. Otaczała go miękkość. Praktycznie go więziła. Przez chwilę sądził, że to śnieg, tyle że śnieg zwykle nie jest taki ciepły. W końcu zidentyfikował ją jako godną obłoku miękkość materaca na ambasadorskim łożu. Pozwolił, by jego uwaga powróciła do zapachu tłuszczu. Były w nim... podteksty. W szczególności wyraźna składowa spalenizny. Ponieważ zakres gastronomicznych rozkoszy Sama Vimesa obejmował pasmo od „dobrze wysmażonego" do „skarmelizowanego", było to bardzo obiecujące. Zmienił pozycję i natychmiast tego pożałował. Każdy mięsień w ciele jęknął protestująco. Sam Vimes położył się więc nieruchomo i czekał, aż wygaśnie ogień w jego grzbiecie. W głowie układały mu się powoli strzępy i okruchy minionych dwóch dni. Raz czy dwa razy się skrzywił. Czy naprawdę przebił lód w taki sposób? Czy rzeczywiście stanął do walki z wilkołakiem, chociaż zwierz był tak silny, że mógłby zgiąć miecz w obręcz? Czy Sybil wytargowała od króla mnóstwo tłuszczu? I... Tak czy inaczej leżał teraz w miłym, ciepłym łóżku, a sądząc po zapachu, zbliżało się już śniadanie. Kolejny element wspomnień wpłynął na swoje miejsce. Vimes stęknął i z trudem zsunął nogi z łóżka. Nie, Wolfgang nie mógł tego przeżyć, niemożliwe. Nagi powlókł się do łazienki i pokręcił wielkimi kurkami. Chlusnęła ciepła, cuchnąca woda. Po chwili leżał już w wannie. Było mu trochę za gorąco, ale pamiętał śniegi... Być może od tej chwili już żadna kąpiel nie będzie dostatecznie gorąca. Spłukał z siebie część bólu. Ktoś zapukał do drzwi. - To ja, Sam! - Sybil? Weszła, niosąc dwa ogromne ręczniki i świeże ubranie. - Dobrze cię widzieć znowu na nogach. Igor smaży kiełbaski. Nie podoba mu się to. Uważa, że należy je gotować. Szykuje też opadek, plamiak fikkuński i cierpiący pudding. Nie chciałam, rozumiesz, żeby jedzenie trafiło na śmietnik. Chyba nie mam ochoty zostawać tu do końca uroczystości. - Wiem, o co ci chodzi. Jak się czuje Marchewa? - Powiedział, że nie chce kiełbasek. - Co? Jest zdro... Może chodzić? - A przynajmniej siedzieć. Igor to cudotwórca. Angua twierdzi, że to było brzydkie złamanie, ale on użył jakiejś aparatury, która... No, w każdym razie Marchewa nie ma już nawet temblaka. - Przydatny człowiek. Warto takiego mieć pod ręką - uznał Vimes, wciągając cywilizowane spodnie. - Angua mówi, że ma w piwnicy lodownię, a w niej zamrożone słoje z... z... Powiedzmy tyle, że proponował dla ciebie na śniadanie wątróbkę z cebulką, ale powiedziałam: nie. - Lubię wątróbkę z cebulką - oświadczył Vimes. Pomyślał chwilę. - W każdym razie lubiłem do teraz. - Wydaje mi się, że król też chce, byśmy wyjechali. Bardzo uprzejmie. Wielu pełnych szacunku krasnoludów zjawiło się tu z dokumentami zaraz rano. Vimes ponuro kiwnął głową. To miało sens. Gdyby on był królem, też by wolał, żeby Vimes jak najszybciej się wyniósł. Tutaj proszę, podziękowania i wyrazy wdzięczności, śliczna umowa handlowa, bardzo nam przykro, że musi pan jechać, proszę nas znowu odwiedzić, byle nie za szybko... Na śniadanie dostał wszystko, o czym marzył. Potem poszedł odwiedzić inwalidę. Marchewa był blady, miał podkrążone oczy, ale się uśmiechał. Siedział w łóżku i pił fettsuppe. - Dzień dobry, panie Vimes! Rozumiem, że wygraliśmy? - Angua ci nie mówiła? - Lady Sybil powiedziała, że pobiegła gdzieś z wilkami, kiedy spałem. Jak najlepiej potrafił, Vimes streścił wydarzenia zeszłej nocy. - Gavin był szlachetnym zwierzęciem - rzekł po chwili Marchewa. - Przykro mi, że nie żyje. Na pewno byśmy się zaprzyjaźnili. Każde słowo powiedziałeś całkiem szczerze, myślał Vimes. Wiem, że tak. Ale wszystko ułożyło się dla ciebie całkiem dobrze, co? Jak zawsze. Gdyby zdarzyło się odwrotnie, gdyby Gavin pierwszy zaatakował Wolfa, wiem, że to ty byś spadł z tym draniem do rzeki. Ale nie spadłeś... Gdybyś był kostką, zawsze wypadałyby na tobie same szóstki. Ale kostki nie rzucają się same. Gdyby nie przeczyłoby to wszystkiemu, co chciałby, aby było prawdziwe dla świata, Vimes mógłby niemal uwierzyć w kierujące ludzkimi losami przeznaczenie. I niech bogowie mają w opiece innych, którzy są w pobliżu, kiedy to wielkie przeznaczenie działa w świecie i owija wokół siebie każdego nieszczęśnika... Głośno powiedział: - Ten biedny Gaspode też poleciał. - Jak? Co tam robił? - No, można powiedzieć, że zyskał pełną uwagę naszego chłopaczka. Prawdziwy uliczny wojownik. - Biedak. W głębi serca był dobrym psem. I znowu słowa te wydałyby się błahe i niewłaściwe u kogokolwiek innego, ale zyskały znaczenie poprzez sposób, w jaki Marchewa je wypowiedział. - Co z Tantonym? - zainteresował się Vimes. - Lady Sybil mówiła, że poszedł sobie dziś rano. - Wielkie nieba! Przecież Wolfgang grał w kółko i krzyżyk na jego piersi! - Igor świetnie sobie radzi z igłą, sir. Po chwili zamyślony Sam Vimes wyszedł na dziedziniec. Igor ładował już bagaże do powozów. - Eee... Którym jesteś? - zapytał Vimes. - Igorem, jafhie panie. - Aha. No jasne. Powiedz, dobrze ci tutaj? Przydałby się nam w straży ktoś... ktoś o twoich talentach. Naprawdę. Igor spojrzał na niego z dachu powozu. - W Ankh-Morpork, jafnie panie? Cof podobnego... Każdy chce wyjechać do Ankh-Morpork. To bardzo kufąca propozycja. Ale znam foje obowiązki, wafa ekfelencjo. Mufę przygotować tu fyftko dla naftępnego ekfelencji. - No ale... -Jednakże fczęfliwie fię fkłada, mój foftrzeniec Igor fuka włafnie jakiejf pofady. Powinien dobrze fię urządzić w Ankh-Morpork. Jeft trochę za nowoczefny dla Uberwaldu, to na pewno. - Porządny chłopak? - Ma ferce na włafciwym miejfcu. Wiem to z całą pewnofcią, jafnie panie. - No... dobrze. W takim razie go zawiadom. Odjeżdżamy, jak tylko będziemy gotowi. - Będzie zachwycony, jafnie panie! Fłyfałem, że w Ankh-Morpork ciała leżą fobie na ulicy, tylko zbierać! - Nie jest aż tak źle, Igorze. - Trudno, nie można mieć fyftkiego. Zawiadomię go natychmiaft. Igor odszedł krokiem zbliżonym do przyspieszonego kuśtykania. Ciekawe, dlaczego oni wszyscy tak chodzą, zastanowił się Vimes. Muszą mieć jedną nogę krótszą od drugiej. Albo to, albo całkiem nie umieją dobierać sobie butów. Usiadł na schodkach prowadzących do budynku i sięgnął po cygaro. Czyli tak się to kończy... Znowu ta przeklęta polityka. Zawsze chodzi o przeklętą politykę albo przeklętą dyplomację. Obrzydliwe kłamstwa w eleganckich kostiumach. Kiedy człowiek schodzi z ulic, przestępcy zwyczajnie prześlizgują mu się między palcami. Król, lady Margolotta, Vetinari... oni zawsze szukają jakiegoś ogólnego obrazu. Vimes wiedział, że sam jest i zawsze będzie człowiekiem od małych obrazków. Dee jest użyteczna, więc pewnie dostanie, no, parę dni kruszenia chleba czy jakie tam kary tu przewidują za niegrzeczność. W końcu zniszczyła tylko fałszywy kamień, prawda? Prawda? Ale myślała, że popełnia o wiele cięższą zbrodnię. A to powinno coś znaczyć, przynajmniej w osobistej Vimesowej galerii małych obrazków. Natomiast baronowa była winna jak wszystkie demony. Ginęli ludzie. Co do Wolfganga... cóż, pewni ludzie po prostu rodzą się winni. Po prostu. Cokolwiek zrobią, staje się przestępstwem właśnie dlatego, że oni to zrobili. Dmuchnął obłokiem dymu. Takim ludziom nie powinno się pozwalać zwyczajnie umrzeć i zniknąć ze sprawy. Ale... on nie umarł. Sybil mówiła, że wilki zbadały teren bardzo daleko w dół rzeki, na obu brzegach. Nie wywąchały go. Niżej była masa progów i następny wodospad. Nawet gdyby go to nie zabiło, pewnie żałowałby, że przeżył. Jeśli popłynął z prądem. Ale w górze rzeki też nie było nic prócz spienionej wściekle wody, aż do miasteczka. Nie, nie mógłby... Nikt nie zdoła popłynąć w górę wodospadu... Lekkie uczucie chłodu zrodziło się Vimesowi na karku. Ale... Przecież każdy rozsądny osobnik wyniósłby się z kraju, prawda? Szukały go wilki, Tan tony nie wspominał ciepło, a jeśli Vimes prawidłowo ocenił króla, to krasnoludy też mają dla niego jakąś niewielką mroczną zemstę... Kłopot polega na tym, że jeśli w myślach naszkicować wizerunek rozsądnego osobnika i spróbować nałożyć go na wizerunek Wolfa, nie da się ich dopasować w żadnym miejscu. Jest takie stare powiedzenie, że jak pies zawsze wraca do swoich wymiocin, tak dureń wraca do swego szaleństwa. To obejmowało Wolfa z obu stron. Vimes wstał i odwrócił się czujnie. Nikogo nie zauważył. Z bramy prowadzącej na ulicę dobiegały zwyczajne odgłosy: śmiech przechodniów, brzęk uprzęży, szuranie łopaty odgarniającej śnieg, który spadł nocą. Przeszedł ostrożnie do ambasady, cały czas opierając się plecami o ścianę, i bokiem dotarł do schodów - po drodze zaglądał we wszystkie drzwi. Przebiegł przez rozległy hol, zrobił przewrót przez ramię i stanął pod przeciwną ścianą. - Coś się stało, sir? - spytała Cudo. Przyglądała mu się ze szczytu schodów. - Ehm... Nie zauważyłaś czegoś dziwnego? - Vimes otrzepał się, trochę zażenowany. - I zdaję sobie sprawę, że mówię o budynku z Igorem wewnątrz. - Może coś pan podpowie, sir? - Wolfgang, do licha! - Przecież on jest martwy, sir. Prawda? - Nie dość martwy! - No... to co mam robić? - Gdzie jest Detrytus? - Poleruje swój hełm, sir - odparła Cudo na granicy paniki. - Po demona marnuje czas na coś takiego? - No... no bo... za dziesięć minut mamy wyruszyć na koronację, sir. -Atak... - Lady Sybil kazała mi pana znaleźć. Bardzo stanowczym tonem. W tej właśnie chwili w korytarzu rozległ się głos lady Sybil. - Samie Vimes! Chodź tu natychmiast! - O, takim, sir - dodała uprzejmie Cudo. Vimes powlókł się do sypialni. Sybil miała na sobie kolejną błękitną suknię, diadem i stanowczy wyraz twarzy. - To takie eleganckie przyjęcie? - zapytał niepewnie. - Pomyślałem, że gdybym włożył czystą koszulę... - Twój oficjalny galowy mundur czeka w garderobie - poinformowała twardo Sybil. - Wczoraj miałem naprawdę ciężki dzień... - To będzie koronacja, Samuelu Vimes! Nie jakieś spotkanie w barze! Idź szybko i się przebierz. Uwzględniając... i nie chcę tego powtarzać dwa razy... hełm z pióropuszem. - Ale nie czerwone rajtuzy - rzucił błagalnie Vimes, wiedząc, że to płonna nadzieja. - Proszę... - Czerwone rajtuzy, Sam, są oczywiste. - Marszczą się przy kolanach - zaprotestował, choć była to już tylko skarga pokonanego. - Zadzwonię po Igora, żeby ci pomógł. - Wiele musi się jeszcze zmienić, i to mocno, żebym nie potrafił sam włożyć własnych rajtuzów. Dziękuję uprzejmie. Vimes ubierał się pospiesznie, nasłuchując... czegokolwiek. Może jakiegoś skrzypnięcia w niewłaściwym miejscu. Przynajmniej był to mundur straży, nawet jeśli miał buty z klamrami. Należał do niego miecz. Kostium diukowski miecza nie przewidywał, co zawsze wydawało się Vimesowi zadziwiająco głupie. Człowiek zostaje diukiem za to, że dobrze walczy, a potem nie dają mu niczego, czym mógłby tę walkę prowadzić. W sypialni brzęknęło szkło... i lady Sybil ze zdumieniem spojrzała na męża wpadającego z uniesionym mieczem. - Upadł mi korek z butelki perfum, Sam! Co się z tobą dzieje? Nawet Angua uważa, że Wolfgang jest pewnie wiele mil stąd i w stanie, który nie pozwoli mu na sprawianie kłopotów. Czemu jesteś taki nerwowy? Vimes odłożył miecz i spróbował się trochę uspokoić. - Bo to typowy kumpel flaszki, kochanie. Znam takie typy. Normalny człowiek, kiedy porządnie oberwie, odczołguje się na bok. A przynajmniej ma dość rozsądku, żeby nie wstawać. Ale czasami trafiasz na takiego, który nie umie odpuścić. Słabeusze po sto dziesięć funtów, którzy usiłują z byka załatwić Detrytusa. Zawzięci mali dranie z wagi koguciej, którzy rozbijają butelkę o bar i próbują atakować pięciu strażników jednocześnie. Wiesz, o co mi chodzi? To idioci, którzy walczą dalej, chociaż już dawno powinni przestać. Jedyny sposób, żeby ich powstrzymać, to ich wyeliminować. - Chyba znam ten typ, rzeczywiście - przyznała lady Sybil z ironią, którą Sam Vimes dostrzegł dopiero kilka dni później. Zdjęła jakąś nitkę z jego płaszcza. - On tu wróci... Czuję to w wodzie - wymamrotał. - Sam? -Tak? - Czy mógłbyś poświęcić mi kilka minut? Wolfgang to problem Angui, nie twój. Naprawdę chciałabym chwilę spokojnie z tobą porozmawiać, kiedy akurat nie gonisz za wilkołakami. Powiedziała to tak, jakby chodziło o drobną skazę charakteru, na przykład skłonność zostawiania butów w miejscu, gdzie ktoś może się o nie potknąć. - Wiesz, to one mnie goniły - zauważył. - Ale stale jacyś ludzie bywają mordowani albo ciebie próbują zamordować... - Nie proszę ich o to, kochanie. - Sam, będę miała dziecko. Vimes miał głowę pełną wilkołaków, a jego obwody mężowskie włączyły się automatycznie, gotowe odpowiedzieć: „Oczywiście, moja droga" albo „Wybierz kolor, jaki ci odpowiada", albo „Sprowadzę kogoś, kto to naprawi". Na szczęście mózg posiadał własny instynkt samozachowawczy, a że nie chciał znaleźć się w czaszce rozbitej nocną lampką, wypisał słowa Sybil białymi, ognistymi literami po wewnętrznej stronie oczu. A potem się schował. Dzięki temu odpowiedzią było słabe: - Co? Jak? - W zwykły sposób, mam nadzieję. Vimes usiadł ciężko na łóżku. - Ale... nie w tej chwili? - Bardzo bym się zdziwiła. Ale pani Content twierdzi, że nie ma wątpliwości, a jest akuszerką od pięćdziesięciu lat. - Aha... -Jeszcze kilka funkcji mózgowych pojawiło się z powrotem. - Dobrze. To... dobrze. - Pewnie trzeba trochę czasu, żeby to do ciebie dotarło. - Tak. - Rozjarzył się kolejny neuron. - Ale... wszystko będzie dobrze, prawda? - O co ci chodzi? - No, nie jesteś już... nie jesteś taka... jak... - Sam, moja rodzina była hodowana dla hodowli. To taka arystokratyczna tradycja. Oczywiście, że wszystko będzie dobrze. - Aha. Świetnie... Vimes siedział i patrzył w pustkę. Miał wrażenie, że głowa stała się ogromnym morzem, które właśnie rozstąpiło się przed prorokiem. Tam, gdzie powinna występować jakaś aktywność, pozostał tylko nagi piasek i z rzadka trzepocząca ryba. Ale potężne i strome fale wznosiły się po obu stronach, a już za chwilę runą w dół i powódź zaleje miasta oddalone nawet o setki mil. Znowu brzęknęło szkło. Na dole. - Pewnie Igor coś upuścił - powiedziała Sybil, widząc jego minę. -To wszystko. Może przewrócił kieliszek... Rozległ się warkot, a potem krzyk, gwałtownie urwany. Vimes poderwał się na nogi. - Zarygluj za mną drzwi i przysuń do nich łóżko! - zawołał. W progu zatrzymał się na moment. - Tylko się za bardzo nie wysilaj! - dodał i pobiegł schodami w dół. Wolfgang szedł ostrożnie przez hol. Tym razem wyglądał inaczej. Wilcze uszy sterczały z głowy, która wciąż zachowała ludzki kształt. Włosy porastały ją niczym grzywa. Kępki sierści sterczały na skórze, w większości poplamione krwią. Reszta... reszta nie mogła się zdecydować, czym właściwie jest. Jedna z rąk usiłowała stać się łapą. Vimes sięgnął po miecz i przypomniał sobie, że zostawił go na łóżku. Przeszukał kieszenie. Wiedział, że ta druga rzecz powinna tam być, pamiętał, że brał ją ze stolika... Place objęły odznakę straży. Wysunął ją przed siebie. - Stać! W imieniu prawa! Wolfgang obejrzał się. Jedno oko błysnęło mu żółto. - Witaj, Cywilizowany - warknął. - Czekasz na mnie, co? Skręcił w korytarz prowadzący do pokoju, gdzie leżał Marchewa. Vimes pobiegł za nim, zobaczył, jak palce ze szponami zaciskają się na drzwiach i wyrywają je z futryny. Marchewa sięgał po miecz... A potem Wolfgang poleciał do tyłu, uderzony całym ciężarem Angui. Wylądowali w holu - wirująca kula sierści, pazurów i zębów. Kiedy wilkołak walczy z wilkołakiem, oba kształty mają pewne zalety. Toczy się nieustająca walka, by zyskać pozycję, w której ręce pokonują pazury. A ciało ma własne reakcje, co jest atrybutem niebezpiecznym, jeśli pozostawionym bez kontroli. Koci instynkt każe skakać na wszystko, co się rusza, a to nierozsądne, gdy tym, co się rusza, jest płonący lont. Umysł walczy z własnym ciałem o kontrolę i z tym drugim o przetrwanie. Jeśli zmieszać to wszystko razem, odgłosy sugerują, że to cztery stworzenia biją się, splątane w wirującą kulę wściekłości. I że każde z nich sprowadziło paru kolegów. A żaden nie jest podobny do innych. Jakiś cień sprawił, że Vimes odwrócił się błyskawicznie. Detrytus w błyszczącym pancerzu mierzył nad balustradą z piecmakera. - Sierżancie! Nie! Traficie też Anguę! - Żaden kłopot, sir - uspokoił go troll. - To ich nie zabije, więc musimy tylko, znaczy, wybrać te kawałki, co są Wolfgangiem, a potem przywalić mu po łbie, kiedy już zbierze się do kupy... -Jeśli strzelicie tutaj, to jego kawałki zmieszają się z naszymi kawałkami, a nie będą to duże kawałki! Odłóżcie natychmiast tę machinę! Wolfgang nie potrafił zapanować nad swoją formą, Vimes widział to wyraźnie. Nie umiał stać się w pełni wilkiem ani w pełni człowiekiem. Angua wykorzystywała to. Uchylała się, omijała... gryzła. Ale nawet jeśli zdoła go powstrzymać, nie zdoła wyeliminować. - Panie Vimes! - Cudo machała gorączkowo z korytarza prowadzącego do kuchni. - Powinien pan zejść tu natychmiast! Była blada. Vimes szturchnął Detrytusa. -Jak tylko się rozdzielą, złap go. Tylko tyle, dobrze? Spróbuj go utrzymać! Na podłodze w kuchni, wśród odłamków szkła, leżał Igor. Wolfgang musiał na nim wylądować i wyładował swoją niegasnącą wściekłość na miękkim celu. Połatany mężczyzna krwawił obficie; leżał jak lalka ciśnięta mocno o ścianę. -Jafnie panie... - wyjęczał. - Możesz mu jakoś pomóc, Cudo? - Nie wiedziałabym, od czego zacząć, sir! -Jafnie panie, mufif pamiętać, dobrze? - szepnął Igor. - No tak... Co? - Mufif ułożyć mnie w lodowni na dole i zawiadomić Igora. Rozumief, panie? - Którego Igora? - spytał zrozpaczony Vimes. - Fyftko jedno! - Igor chwycił go za rękaw. - Moje ferce foje przeżyło, ale wątroba jeft fieżutka. Tak mu powief. W mózgu nic, czego by nie naprawiła porządna błyfkawica. Igor może wziąć moją prawą rękę, klient już na nią czeka. Jelita poftużą jefcze przez długie lata. Lewe oko niewiele jeft warte, ale jakiemuś biedakowi może fię jefcze przydać. Prawe kolano mam prawie nowe. Powiedz mu, jafnie panie, że ftary pan Prodzky z nafej ulicy doceni mój ftaw biodrowy. Zapamiętaf, panie? - Tak, chyba tak. - I nie zapomnij: jak fobie pofcielef, tak fię wyfpif... Głowa Igorowi opadła. - Nie żyje, sir - stwierdziła Cudo. Ale już wkrótce stanie na nogi... na czyjeś nogi, pomyślał Vimes. Nie powiedział tego głośno - Cudo miała miękkie serce. Zapytał tylko: - Możesz go przenieść do lodowni? Sądząc po odgłosach, Angua wygrywa. Pobiegł z powrotem do holu, już całkiem zdemolowanego. Angua zdołała chwycić Wolfganga za głowę i z rozpędu uderzyła nią o drewnianą kolumnę. Zachwiał się, a wtedy kopnięciem podcięła mu nogi. Ja ją tego nauczyłem, pomyślał Vimes, kiedy Wolfgang przewrócił się ciężko. Niektóre te brudne chwyty... to walka w stylu Ankh-Morpork. Ale Wolfgang poderwał się znowu, odbił się od podłogi jak gumowa kula. Saltem przeskoczył siostrze nad głową. Wylądował przed frontowymi drzwiami, mocnym ciosem wyłamał zamek i wybiegł na ulicę. I... było po wszystkim. Hol pełen odłamków, płatki śniegu wpadające do wnętrza i Angua szlochająca na podłodze. Podniósł ją. Krwawiła z kilkunastu ran. Sam Vimes - nieprzyzwyczajony ostatnio do oglądania nagich młodych kobiet z bliska - uznał, że tylko taką diagnozę może postawić bez naruszania zasad przyzwoitości. -Już dobrze, już go nie ma - powiedział, ponieważ musiał coś powiedzieć. - Nie jest dobrze! Przyczai się na jakiś czas, a potem wróci! Znam go! Nieważne, dokąd odjedziemy! Widział go pan! Wytropi nas, doścignie, a potem zabije Marchewę! - Dlaczego? - Bo Marchewa jest mój! Sybil zeszła po schodach, niosąc kuszę Vimesa. - Och, moje biedactwo - powiedziała. - Chodź, znajdziemy ci coś do okrycia. Sam, czy nic nie możesz zrobić? Vimes spojrzał na nią. Wyraz jej twarzy sugerował niezachwiane przekonanie, że on oczywiście może. Godzinę temu jadł śniadanie. Dziesięć minut temu wkładał ten idiotyczny mundur. W prawdziwym pokoju, rozmawiając z żoną. I to był prawdziwy świat z prawdziwą przyszłością. I nagle powrócił mrok z plamami czerwonej wściekłości. I jeśli podda się tej wściekłości - przegra. To bestia krzyczała w jego wnętrzu, a Wolfgang jest lepszą bestią. Vimes wiedział, że nie ma takich zdolności, brakuje mu tej bezmyślnej, tępej pasji. Wcześniej czy później mózg zacznie działać i go zabije. A może, odezwał się mózg, zaczniesz od tego, że spróbujesz mnie użyć... - Ta-ak... - powiedział. -Tak, chyba rzeczywiście mogę coś zrobić. Ogień i srebro, myślał. Cóż, w Uberwaldzie srebro jest trudno dostępne. - Chce pan, żebym też poszedł? - zapytał Detrytus, który umiał odczytywać sygnały. - Nie. Myślę... Myślę, że chcę dokonać aresztowania. Nie zamierzam rozpoczynać wojny. Zresztą powinieneś tu czekać, na wypadek gdyby wrócił. Ale możesz mi pożyczyć scyzoryk. W jednej z rozbitych skrzyń znalazł prześcieradło i oderwał długi pas materiału. Potem wziął od żony kuszę. - Widzisz, teraz popełnił zbrodnię w Ankh-Morpork - powiedział. -A to znaczy, że jest mój. - Sam, nie jesteśmy... - Wszyscy mi wciąż powtarzali, że nie jesteśmy w Ankh-Morpork, aż w to uwierzyłem. Ale ta ambasada to jest Ankh-Morpork, a w tej chwili... - mocniej chwycił kuszę - ...ja tu jestem prawem. - Sam? - Tak, moja droga? - Znam to spojrzenie. Nie zrań nikogo innego, dobrze? - Nie martw się, kochanie. Będę bardzo cywilizowany. Na ulicy przed ambasadą grupka krasnoludów otaczała jednego, który leżał na śniegu w kałuży krwi. - Dokąd? - zapytał Vimes, a jeśli nie zrozumiały słowa, to zrozumiały pytanie. Kilka z nich wyciągnęło ręce, wskazując kierunek. Idąc, Vimes chwycił kuszę pod pachę i zapalił cienkie cygaro. To rozumiał. Nigdy nie czuł się dobrze w polityce, gdzie dobro i zło były tylko, jak się zdawało, dwoma różnymi spojrzeniami na tę samą sprawę, a przynajmniej tak je opisywali ludzie stojący po stronie, którą Vimes uznawał za „złą". Wszystko było zbyt skomplikowane, a jeśli pojawiały się komplikacje, to znaczyło, że ktoś próbował go nabrać. Ale na ulicy, w pościgu, wszystko stawało się jasne. Pod koniec pościgu tylko jeden z uczestników będzie stał na nogach i trzeba się skupić, by zadbać, żeby to był on. Na rogu ulicy leżał przewrócony wóz, a woźnica klęczał obok konia, któremu coś rozpruło brzuch. - Dokąd? Woźnica wyciągnął rękę. Kolejna ulica była szersza, bardziej ruchliwa, a kilka eleganckich powozów sunęło wolno przez tłum. Oczywiście... koronacja. Ale koronacja należała do świata diuka Ankh, a w tej chwili go tu nie było. Był tylko Sam Vimes, który niespecjalnie lubił koronacje. Przed nim rozległy się krzyki i strumień ludzi popłynął nagle z przeciwka, aż Vimes miał wrażenie, że sunie pod prąd, jak łosoś. Ulica dochodziła do sporego placu. Ludzie biegli teraz, co upewniało go, że nadal dąży we właściwym kierunku. Było całkiem jasne, że znajdzie Wolfganga tam, gdzie nikt inny nie chce przebywać. Zauważył szybszy ruch z boku - wyprzedził go oddział miejskich strażników. Zatrzymali się. Jeden zawrócił. To był Tantony. Zmierzył Vimesa wzrokiem od stóp do głów. - To panu powinienem podziękować za wczorajszą noc? - zapytał. Miał na twarzy świeże blizny, ale już się goiły. Musimy mieć Igora, przypomniał sobie Vimes. - Tak - odpowiedział. - Za te dobre fragmenty i te złe. - I widzi pan, co się dzieje, kiedy sprzeciwi się pan wilkołakowi? - Vimes otworzył już usta, by powiedzieć: „Co ma pan na sobie, kapitanie, mundur czy kostium na bal maskowy?", ale zdążył się powstrzymać. - Nie. To się dzieje, kiedy ktoś jest głupi i sprzeciwia się wilkołakowi bez wsparcia i odpowiedniej siły ognia - odparł. - Przykro mi, ale wszyscy musimy opanować tę lekcję. Prawość to bardzo słaby pancerz. Tantony poczerwieniał. - Co pan zamierza tu robić? - zapytał. - Nasz kudłaty przyjaciel właśnie zamordował kogoś w ambasadzie, która jest... - Tak, tak. Terytorium Ankh-Morpork. Ale nie to miejsce. Tutaj ja jestem strażnikiem! - Prowadzę pościg, kapitanie. Aha, widzę, że zna pan ten termin. -Ja... ja... On nie ma tu zastosowania! - Naprawdę? Każdy glina zna zasady, jakimi rządzi się pościg. Prowadząc pościg za podejrzanym, można przekroczyć oficjalne granice swojego terenu. Oczywiście, kiedy już się go złapie, nastąpi pewnie trochę prawniczej paplaniny, ale możemy to sobie zostawić na później. - Zamierzam aresztować go za przestępstwa, jakie dzisiaj popełnił! -Jest pan za młody, żeby ginąć. Poza tym ja pierwszy go zobaczyłem. Może zrobimy tak... Kiedy już mnie zabije, może pan spróbować. To uczciwa propozycja. - Spojrzał Tantony'emu w oczy. -A teraz proszę zejść mi z drogi. - Wie pan, że mogę pana aresztować. - Prawdopodobnie, ale aż do tej chwili miałem pana za człowieka inteligentnego. Tantony skinął głową, dowodząc, że Vimes miał rację. - Dobrze. Jak możemy pomóc? - Nie wchodząc mi w drogę. Aha... I zeskrobując z bruku moje resztki, jeśli się nie uda. Czuł na karku jego spojrzenie, kiedy znów ruszył przed siebie. Pośrodku placu stał pomnik. Przedstawiał Piątego Elefanta. Jakiś dawny artysta próbował uchwycić w brązie i kamieniu chwilę, kiedy to alegoryczne zwierzę runęło z nieba, obdarowując krainę jej nieprawdopodobnym bogactwem minerałów. Wokół stały wyidealizowane i nieco przyciężkie postacie krasnoludów i ludzi, trzymające młoty i miecze oraz przyjmujące szlachetne pozy; miały zapewne przedstawiać Prawdę, Pracowitość, Sprawiedliwość i Tłuste Placki, które Smażyła Mama; jak podejrzewał Vimes, choć teraz naprawdę poczuł, że jest daleko od domu - w kraju, gdzie najwyraźniej nikt nie wypisywał graffiti na pomnikach. Na bruku leżał mężczyzna, a obok klęczała kobieta. Spojrzała na Vimesa przez łzy i powiedziała coś po uberwaldzku. Mógł tylko kiwnąć głową. Wolfgang zeskoczył ze szczytu pomnika Złej Rzeźby i wylądował kilka sążni przed nim. - Pan Cywilizowany! Masz ochotę na jeszcze jedną grę? - Widzisz tę odznakę, którą trzymam? - zapytał Vimes. -Jest malutka! -Ale widzisz ją? - Tak, widzę twoją malutką odznakę! Wolfgang zaczął przesuwać się w bok. Ręce zwisały mu luźno po bokach. - I jestem uzbrojony. Słyszałeś, jak mówię, że jestem uzbrojony? - W tę śmieszną kuszę? - Ale słyszałeś, jak mówię, że jestem uzbrojony, tak? - powtórzył głośno Vimes. Odwracał się, by stać twarzą do wilkołaka. Kilka razy zaciągnął się cygarem, żeby rozgrzać grudkę żaru na końcu. - Tak! Czy to nazywasz cywilizacją? Vimes wyszczerzył zęby. - Owszem. Tak właśnie to załatwiamy. - Mój sposób jest lepszy! - Aresztuję cię - oznajmił Vimes. - Podejdź i nie stawiaj oporu, a zwiążemy cię należycie i przekażemy temu, co tu uchodzi za wymiar sprawiedliwości. Zdaję sobie sprawę, że to może być trudne. - Ha! To ankhmorporskie poczucie humoru! - Tak, lada chwila spadną mi spodnie. Czyli stawiasz opór przy próbie aresztowania? - Po co głupio pytać? - Wolfgang niemal tańczył. - Stawiasz opór przy próbie aresztowania? - Tak, o tak! Niezły żart! - Patrz, jak się śmieję. Vimes odrzucił na bok kuszę i wyrwał spod płaszcza rurę. Była zrobiona z tektury, a z jednego końca wystawał czerwony stożek. - Głupi, bzdurny fajerwerk! - krzyknął Wolfgang i ruszył do ataku. - Możliwe - przyznał Vimes. Nie próbował nawet celować. Te zabawki nie były projektowane dla precyzji czy szybkości. Po prostu wyjął z ust cygaro i - kiedy Wolf biegł ku niemu - wcisnął je w otwór lontu. Tekturowa rura szarpnęła, gdy wybuchł ładunek zapalnika, a głowica wyfrunęła powoli, leniwie wlokąc za sobą spiralę dymu. Wyglądała na najgłupszą broń od czasów włóczni z toffi. Wolf tańczył pod nią tam i z powrotem, śmiejąc się, a kiedy przelatywała kilka stóp nad jego głową, wyskoczył zwinnie i chwycił ją w usta. Wtedy wybuchła. Flary miały być widziane z odległości dwudziestu mil. Vimes zobaczył błysk nawet przez mocno zaciśnięte powieki. Kiedy ciało przestało się toczyć, Vimes rozejrzał się po placu. Ludzie obserwowali go z powozów. Tłum milczał. Wiele rzeczy mógłby teraz powiedzieć. „Sukinsyn!" byłoby całkiem niezłe. Albo „Witamy w cywilizacji". Albo „Z tego się pośmiej". Albo ,Aport". Ale gdyby coś takiego powiedział, miałby świadomość, że to, co zrobił, było morderstwem. Odwrócił się i rzucił przez ramię pustą rurę. - Do demona z tym wszystkim - mruknął. W takich chwilach abstynencja doskwiera naprawdę. Tantony tylko patrzył. - Nie mów ani słowa, które byłoby nie na miejscu - rzucił Vimes, nie zwalniając kroku. - Po prostu nie. - Myślałem, że te flary wystrzeliwują bardzo szybko... - Przyciąłem ładunek. - Vimes podrzucił scyzoryk Detrytusa. - Nie chciałem nikogo zranić. - Słyszałem, jak go pan ostrzega, że jest pan uzbrojony. Słyszałem, jak dwukrotnie sprzeciwił się aresztowaniu. Słyszałem wszystko. Słyszałem wszystko, co chciał pan, żebym usłyszał. -Tak. - Oczywiście mógł nie znać tego prawa. - Naprawdę? A ja na przykład nie wiedziałem, że w tej okolicy można legalnie ścigać jakiegoś biedaka po lesie i okaleczyć go na śmierć. I wie pan co? Nikogo to nie powstrzymało. - Vimes pokręcił głową. - I proszę nie patrzeć na mnie tym zbolałym wzrokiem. Tak... teraz może pan powiedzieć, że postąpiłem niesłusznie, może pan powiedzieć, że powinienem załatwić to inaczej. Łatwo się tak mówi po fakcie. Może nawet sam to powiem. - W ciemnościach każdej nocy, dodał w myślach, kiedy obudzę się, widząc te obłąkane oczy. - Lecz chciał go pan powstrzymać tak samo jak ja. O tak, chciał pan. Ale pan nie mógł, bo nie miał pan środków, a ja to zrobiłem, ponieważ mogłem. Pan natomiast zyskał luksus osądzania mnie, gdyż wciąż pan żyje. Tak to wygląda w największym skrócie. Miał pan szczęście, co? Vimes wokół siebie słyszał szepty. Tłum się przed nim rozstępował. - Z drugiej strony- rzekł Tantony zamyślony, jakby nie słyszał tego, co Vimes przed chwilą powiedział - wystrzelił pan tę flarę tylko jako ostrzeżenie... -Co? - Nie mógł pan wiedzieć, że odruchowo spróbuje chwycić... ładunek wybuchowy - mówił Tantony, a Vimes miał wrażenie, że próbuje rolę. - Te... psie odruchy wilkołaka raczej nie są znane ludziom pochodzącym z wielkiego miasta. Vimes przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem klepnął w ramię. - Trzymaj się tej myśli - poradził. Poszedł dalej. Po chwili zahamował przy nim powóz. Zatrzymał się tak cicho - bez brzęknięcia uprzęży czy stuku podkowy - że zaszokowany Vimes odskoczył na bok. Konie były czarne, z czarnymi pióropuszami na łbach. Powóz był karawanem; tradycyjne długie, oszklone okna przesłaniały teraz czarne, matowe szyby. Nie miał woźnicy; lejce wisiały zawiązane luźno na mosiężnej balustradce. Drzwiczki otworzyły się i wyjrzała przez nie postać w woalce. - Vasza ekscelencjo? Proszę pozvolić, że podviozę pana do ambasady. Vygląda pan na zmęczonego. - Nie, dziękuję - odparł ponuro. - Przepraszam za tę przesadną czerń - dodała lady Margolotta. -Ale przy takich okazjach jest raczej oczekivana, niestety... Wściekły Vimes podskoczył na stopień i wsunął się do wnętrza. - Ty mi powiedz! -warknął, machając jej palcem przed nosem. - Jak ktokolwiek może popłynąć w górę wodospadu? Byłem skłonny uwierzyć we wszystko, jeśli chodzi o tego drania, ale czegoś takiego nawet on by nie potrafił. - To rzeczyviście zagadka - przyznała chłodno wampirzyca. Powóz bez woźnicy potoczył się dalej. - Może nadludzka siła? - A teraz go nie ma i wampiry są górą, tak? - Volę myśleć, że to błogosłavieństwo dla całej krainy. - Lady Margolotta usiadła wygodnie. Jej szczur z kokardą na szyi obserwował Vimesa podejrzliwie ze swojego miejsca na różowej poduszce. - Volfgang był sadystycznym mordercą, osobnikiem piervotnym, którego bała się navet vłasna rodzina. Delfina... przepraszam, Angua zyska teraz spokój ducha. To inteligentna młoda dama, zavsze tak uvażałam. Vyjazd stąd to najlepsze, co mogła zrobić. Ciemność będzie teraz nieco mniej przerażająca. Sviat stanie się lepszy. - A ja oddałem ci Uberwald? - Niech pan nie będzie durniem. Ubervald jest vielki. To tylko nieduża jego część. I teraz ta część się zmieni. Był pan povievem śvieżego povietrza. Lady Margolotta wyjęła z torebki długą cygarniczkę i wsunęła w nią czarnego papierosa. Sam się zapalił. - Jak pan, znalazłam pocieszenie w... innym nałogu - powiedziała. - Czarne Scopani. Hodują tytoń w absolutnej ciemności. Niech pan spróbuje. Można nim uszczelniać dachy. O ile viem, Igor robi cygara, zvijając liście między svoimi udami. - Wypuściła smużkę dymu. - V każdym razie między czyimiś udami. Oczwiście żal mi baronovej. To musi być trudne dla vilkołaka, ta śviadomość, że vychovała potvora. Co do barona, vystarczy dać mu kość, a będzie szczęślivy przez długie godziny. - Kolejna smużka dymu. - I niech pan się opiekuje Anguą. Szczęśliva Rodzinka nie jest grą popularną vśród nieumarłych. - Pomogłaś mu wrócić! Tak jak wcześniej mnie! - Och, i tak by vrócił, po pevnym czasie. V cłwili kiedy by się pan go nie spodzievał. Vytropiłby Anguę niczym rosomak. Lepiej, że vszystko skończyło się dzisiaj. - Poprzez dym rzuciła mu pełne podziwu spojrzenie. - Dobrze pan sobie radzi z gnievem, vasza ekscelencjo. Oszczędza go pan na tę chvilę, kiedy jest potrzebny. -Nie mogłaś wiedzieć, że go pokonam! Zostawiłaś mnie w śniegu! Nie byłem nawet uzbrojony! - Havelock Vetinari nie przysłałby do Ubervaldu jakiegoś błazna. - Więcej dymu snującego się w powietrzu. - A przynajmniej nie głupiego błazna. Vimes zmrużył oczy. - Znałaś go kiedyś, prawda? - Tak. - I nauczyłaś wszystkiego, co wie, tak? Dmuchnęła dymem przez nos i uśmiechnęła się promiennie. - Słucham? Sądzi pan, że to ja uczyłam jego? Drogi panie... A co do kvestii, co ja z tego mam... Trochę vięcej svobody. Trochę vpłyvóv. Polityka jest bardziej interesująca niż krev, vasza łaskavość. I o viele zabavniejsza. Proszę się strzec zreformovanych vampirów, mój panie... Łaknienie krvi to tylko łaknienie i przy odpoviedniej staranności można przekierovać je na inne tory. Ubervald będzie potrzebovał polityków. Aha, jesteśmy na miejscu - dodała, choć Vimes mógłby przysiąc, że nawet nie zerknęła w okno. Drzwiczki się otworzyły. -Jeśli mój Igor vciąż tam jest, proszę mu przekazać, że czekam na niego w dolnym mieście. Miło było znóv pana vidzieć i jestem pevna, że jeszcze się spotkamy. Proszę przekazać moje czułe pozdrowienia lordovi Vetinari. Drzwiczki się zatrzasnęły i karawan odjechał. Vimes zaklął pod nosem. Hol ambasady roił się od Igorów. Kilka na powitanie dotknęło palcami czół, a przynajmniej linii szwów. Nosiły różnych rozmiarów ciężkie metalowe pojemniki, na których tworzyły się kryształki lodu. - Co jest? - zapytał. - To pogrzeb Igora? -I wtedy do niego dotarło. - Bogowie... I każdy dostaje coś do zabrania? - Można tak to nazwać, można inaczej - odpowiedział mu Igor. -Ale fądzimy, że zakopywanie ciała w ziemi jeft dofć makabryczne. Te fyftkie robaki i w ogóle. - Stuknął w blaszane pudło pod pachą. - W ten fpofób raz-dwa znowu ftanie na nogi - dodał z satysfakcją. - Reinkarnacja na raty, co? - Bardzo zabawne, jafnie panie - rzekł Igor grobowym głosem. - Ale to zadziwiające, czego ludzie potrzebują. Ferca, wątroby, ręce... Prowadzimy liftę godnych uwagi przypadków. Do wieczora w tych częfciach kraju pojawi się wielu fczęfliwych ludzi... - A te części pojawią się w wielu szczęśliwych ludziach? - Brawo, jafnie panie. Widzę, że jeft pan dowcipny. A pewnego dnia jakif biedak dozna naprawdę ciężkiego urazu mózgu, a wtedy... - Znowu postukał w oszronione pudło. - Jak fobie pofcielef, tak fię wyfpif. Skinął głową Cudo i Vimesowi. - Mufę już ifć. Tyle do zrobienia, wie pan, jak to jeft. - Wyobrażam sobie. Jak topór mojego dziadka, pomyślał Vimes; wymienia się niektóre kawałki, ale to zawsze jest Igor. - To naprawdę bardzo uczynni ludzie, sir - powiedziała Cudo, gdy ostatni z Igorów wykuśtykał na zewnątrz. - Robią wiele dobrego. Zabrali nawet jego ubranie i buty, bo też mogą się komuś przydać. - Wiem, wiem. Ale... - Rozumiem, o co panu chodzi, sir. Wszyscy czekają w gabinecie. Lady Sybil powiedziała, że pan wróci. Ze ktoś z takim spojrzeniem w oku zawsze wraca. - Wszyscy jedziemy na koronację. Równie dobrze możemy obejrzeć imprezę do końca. Tak masz zamiar się ubrać, Cudo? - Tak, sir. - Ale to tylko... zwyczajne ubranie krasnoluda. Spodnie i wszystko... - Tak, sir. - Przecież Sybil mówiła mi, że masz taką uroczą zieloną kreację i hełm z piórem. - Tak, sir. - Masz prawo nosić, co tylko zechcesz, wiesz przecież. - Tak, sir. Ale pomyślałam o Dee. I przyglądałam się królowi, kiedy z panem rozmawiał, i... Rzeczywiście mogę nosić to, co chcę, sir. O to właśnie chodzi. Nie muszę nosić tej sukni i nie powinnam jej nosić tylko dlatego, że inni tego nie chcą. Poza tym wyglądam w niej jak dość niemądra sałata. - To dla mnie trochę zbyt skomplikowane, Cudo. - Bo to pewnie krasnoludzie reakcje, sir. Vimes otworzył drzwi do gabinetu. - Skończone - oświadczył. - Nikt inny nie ucierpiał? - upewniła się Sybil. - Tylko Wolfgang. - On wróci - ostrzegła Angua. - Nie. - Zabił go pan? - Nie. Powstrzymałem. Widzę, że już pan wstał, kapitanie. Marchewa podniósł się niezgrabnie i zasalutował. - Przykro mi, że nie na wiele się przydałem, sir. - Wybrał pan zły moment na uczciwą walkę. Czy ma pan dość sił, żeby iść z nami? - Ehm... Chcielibyśmy z Anguą tu zostać, jeśli to panu nie przeszkadza, sir. Mamy sporo do omówienia. I no... do zrobienia. Vimes po raz pierwszy w życiu uczestniczył w koronacji. Spodziewał się, że będzie bardziej... niezwykła, pełna jakiegoś splendoru. Tymczasem okazała się nudna. Ale przynajmniej była to wielka nuda, nuda destylowana i kultywowana przez tysiące lat, aż uzyskała imponujący połysk, jak to się zdarza nawet z brudem, jeśli dostatecznie długo się go poleruje. Była to nuda przekuta w kształt i formę ceremonii. Zaplanowano ją w czasie tak, by przetestować wytrzymałość przeciętnego pęcherza. Pewna liczba krasnoludów odczytywała fragmenty starożytnych zwojów. Było tam coś, co brzmiało jak urywki Sagi Koboldiańskiej, i Vimes przeraził się przez chwilę, że czeka ich kolejna opera, ale zakończyły się zaledwie po godzinie. Znowu nastąpiły głośne czytania, ale już przez inne krasnoludy. W pewnym momencie król, który stał samotnie w kręgu płonących świec, otrzymał skórzaną sakwę, mały topór górniczy i rubin. Vimes nie zrozumiał znaczenia żadnego z tych przedmiotów, ale sądząc po reakcjach widzów, każdy z nich miał ogromne i głębokie znaczenie dla tysięcy, które stały wokół. Tysięcy? Nie, musiały się tu zebrać dziesiątki tysięcy, uznał. Całą misę jaskini wypełniały kolejne rzędy krasnoludów. Może i sto tysięcy... ...a on miał miejsce w pierwszym rzędzie. Nikt nic nic mówił. Cała ich czwórka została po prostu doprowadzona tutaj i pozostawiona, choć ciche pomruki sugerowały, że Detrytus zwraca pewną uwagę. Wokół nich stały dostojne, długobrode i bogato odziane krasnoludy. Ktoś tu ma się czegoś nauczyć, pomyślał Vimes. Zastanawiał się, dla kogo przeznaczona jest ta lekcja. Wreszcie wniesiono Kajzerkę, małą i szorstką, a jednak trzymaną przez dwadzieścia cztery krasnoludy na wielkiej platformie. Z najwyższym szacunkiem ułożyły ją potem na stołku. Wyczuł zmianę atmosfery w wielkiej grocie i raz jeszcze pomyślał: nie ma tu żadnej magii, biedni frajerzy, nie ma historii. Postawiłbym własne pobory na to, że formę do tego kamienia zrobili z gumy pochodzącej z kadzi, której poprzednio używali do produkcji Niezawodnych Towarzyszy Sonky'ego. I to jest ta wasza święta relikwia... Odczytano kolejne teksty, tym razem o wiele krótsze. W końcu krasnoludy, które uczestniczyły w tych nieskończonych, otępiających godzinach ceremonii, wycofały się z centrum groty, pozostawiając jedynie króla. Wydawał się mały i samotny jak Kajzerka. Rozejrzał się dookoła i choć było niemożliwe, by wśród okrytych mrokiem tysięcy zauważył Vimesa, zdawało się, że wzrok na ułamek sekundy zatrzymał na delegacji Ankh-Morpork. Usiadł. Rozległo się westchnienie. Narastało coraz głośniejsze - huragan stworzony z oddechu narodu. Odbijał się echami od skał, aż zagłuszył wszelkie inne dźwięki. Vimes spodziewał się niemal, że Kajzerka eksploduje, rozkru-szy się albo rozżarzy do czerwoności. Ale to głupie, tłumaczyła kurcząca się część jego umysłu. To przecież kopia, nonsens, coś wykonanego w Ankh-Morpork dla pieniędzy, coś, co kosztowało już życie. Nie była, nie mogła być prawdziwa... Ale wśród huku westchnień wiedział, że dla wszystkich, którzy potrzebowali wiary, i dzięki wierze tak mocnej, że prawda stawała się czymś innym niż fakt, na teraz, na wczoraj i na jutro jest to jednocześnie rzecz i cała rzecz. Kiedy dotarli do lasu pod wodospadem, Angua zauważyła, że Marchewa chodzj już lepiej, a szpadel na ramieniu nie jest dla niego żadnym ciężarem. Wokół na śniegu widzieli ślady wilków. - Nie mogły zostać - powiedziała, gdy szli między drzewami. - Mocno to odczuły, kiedy zginął, ale... wilki patrzą w przyszłość. Nie starają się pamiętać. - Mają szczęście - stwierdził Marchewa. - Są realistami. Po prostu przyszłość zawiera dla nich następny posiłek i następne zagrożenie. Ręka już cię nie boli? -Jest jak nowa. Odnaleźli leżącą przy samym brzegu zamarzającą masę futra. Marchewa wyciągnął ciało z wody, trochę wyżej odgarnął z ziemi śnieg i zaczął kopać. Po chwili zdjął koszulę. Sińce już znikały. Angua usiadła i zapatrzyła się w wodę, słuchając głuchych uderzeń łopaty i czasem stęknięcia, kiedy Marchewa trafiał w korzeń. Potem usłyszała cichy szelest czegoś ciągniętego po śniegu, chwilę ciszy i łoskot kamieni i piasku wsypywanych do wykopu. - Chcesz powiedzieć kilka słów? - spytał Marchewa. - Wczoraj w nocy słyszałeś wycie. Tak to robią wilki. - Wciąż spoglądała ponad wodą. - Nie ma innych słów. - No to może chwila ciszy... Odwróciła się gniewnie. - Zapomniałeś, co się działo w nocy? Nie myślałeś, czym mogę się stać? Nie martwisz się o przyszłość? -Nie. - Dlaczego nie, do demona? -Jeszcze się nie wydarzyła. Pójdziemy? Niedługo zrobi się ciemno. - A jutro? - Chciałbym, żebyś wróciła do Ankh-Morpork. - Po co? Nic mnie tam nie ciągnie. Marchewa uklepał ziemię na grobie. - A czy zostało coś, co cię tu trzyma? - zapytał. - Poza tym ja... Nie próbuj nawet wymawiać tych słów, pomyślała. Nie w takiej chwili. I wtedy oboje zauważyli wilki. Skradały się między drzewami - ciemniejsze cienie wśród wieczornego zmierzchu. - Polują. - Angua chwyciła Marchewę za ramię. - Nie przejmuj się. Nie zaatakują człowieka bez powodu. - Marchewa... -Tak? Wilki się zbliżały. - Nie jestem człowiekiem! - Ale wczoraj w nocy... - To co innego. Pamiętały Gavina. Teraz jestem dla nich tylko wilkołakiem... Wilki podchodziły coraz bliżej. Sierść jeżyła im się na karkach. Warczały. Poruszały się trochę bokiem, jak ci, u których nienawiść właśnie zdołała przezwyciężyć strach. Lada moment ta równowaga u któregoś przechyli się całkowicie w jedną stronę i wtedy będzie już po wszystkim. Nastąpił skok... i to Marchewa skoczył. Chwycił prowadzącego wilka za kark i ogon, i trzymał mocno, gdy zwierzę szarpało się i kłapało paszczą. Gorączkowe próby wyrwania się doprowadziły tylko do tego, że wilk biegał w kółko dookoła Marchewy; pozostałe cofały się przed tą smugą szarości. Potem, kiedy się potknął, Marchewa ugryzł go w kark. Wilk zaskowyczał. Marchewa puścił go i wstał. Popatrzył na krąg wilków. Cofały się przed jego spojrzeniem. - Hmmm? - powiedział. Wilk na ziemi zaskomlał i wstał chwiejnie. - Hmmm? Wilk wycofał się z podkulonym ogonem, ale wciąż się zdawało, że niewidzialna smycz łączy go z Marchewą. - Angua? - rzucił Marchewa, nie odrywając wzroku od zwierzęcia. - Tak? - Umiesz mówić po wilczemu? Znaczy, w tej postaci? - Trochę. Słuchaj, skąd wiedziałeś, co zrobić? - Och, obserwowałem zwierzęta - odparł, jakby to wszystko tłumaczyło. - Powiedz im, proszę... Powiedz, że jeśli teraz sobie pójdą, nie zrobię im krzywdy. Zdołała wyszczekać te słowa. W ciągu tych kilku sekund wszystko się zmieniło. Teraz to Marchewa pisał scenariusz. - Powiedz im też, że chociaż odchodzę, mogę jeszcze wrócić. Jak ten ma na imię? - skinął głową w stronę skulonego wilka. - To jest Je Złe Mięso -szepnęła Angua. - Był... to znaczy jest przywódcą stada po śmierci Gavina. - Więc powiedz im, że bardzo mi odpowiada, by im nadal przewodził. Powiedz to wszystko. Przyglądały się jej z uwagą. Wiedziała, co myślą. Pokonał ich przywódcę. Czyli wszystko jest załatwione. Wilki nie mają w umysłach miejsca na niepewność. Zwątpienie to luksus dla gatunków, które nie żyją o jeden posiłek od głodowej śmierci. Wciąż miały w myślach gavinokształtną pustkę i Marchewa w nią wszedł. Oczywiście, to długo nie potrwa. Ale też nie musi. On zawsze, zawsze jakoś znajduje wejście, myślała. Nie zastanawia się nad tym, nie planuje, po prostu się wsuwa. Uratowałam go, bo sam nie mógł się uratować, a Gavin go uratował, bo... bo... bo miał jakiś powód... I jestem prawie, prawie pewna, że Marchewa sam nie wie, w jaki sposób owija cały świat wokół siebie. Prawie... Jest dobry, łagodny, urodził się, by być królem takim, jak w dawnych czasach - z dębowymi liśćmi na głowie, rządzącym spod drzewa - i choć bardzo się stara, nigdy jeszcze nie miał żadnej cynicznej myśli. Jestem prawie pewna. - Chodźmy już - powiedział Marchewa. - Koronacja niedługo się skończy, a nie chciałbym, żeby pan Vimes się niepokoił. - Marchewa! Musisz mi coś powiedzieć. - Co takiego? - To mogło się zdarzyć ze mną. Zastanawiałeś się nad tym? Przecież to mój brat. Być dwoma istotami równocześnie, ale nigdy żadną z nich do końca... Nie należymy do stworzeń najbardziej stabilnych psychicznie. - Złoto i błoto pochodzą z tej samej sztolni - odparł Marchewa. - To tylko takie powiedzenie krasnoludów! - Ale to prawda. Nie jesteś nim. - Ale gdyby to się stało... gdyby... czy zrobiłbyś to co Vimes? Czy to ty wziąłbyś broń i poszedł za mną? Wiem, że nie skłamiesz. Muszę wiedzieć. Czy to byłbyś ty? Trochę śniegu zsunęło się z gałęzi. Wilki patrzyły. Marchewa spojrzał na szare niebo i kiwnął głową. -Tak. Westchnęła. - Obiecujesz? Vimes był zaskoczony, jak szybko koronacja zmieniła się w dzień roboczy. Zagrały jeszcze głośno rogi, rozpłynęły się tłumy i przed królem stopniowo utworzyła się kolejka. - Nie dali mu nawet czasu, żeby odpoczął - oburzyła się lady Sybil, kiedy szli w stronę wyjścia. - Nasi królowie to... królowie pracujący - odparła Cudo, a Vimes usłyszał dumę w jej głosie. -Ale teraz następuje chwila, kiedy król rozdaje łaski. Jakiś krasnolud dogonił Vimesa i z szacunkiem pociągnął go za płaszcz. - Król pragnie teraz spotkać się z waszą ekscelencją- poinformował. - Przecież stoi tam potworna kolejka! - Mimo to. - Krasnolud odchrząknął grzecznie. - Król pragnie teraz spotkać się z państwem. Wszystkimi. Zaprowadził ich na sam początek. Vimes czuł liczne spojrzenia wbijające mu się w kark. Król dostojnym skinieniem odprawił poprzedniego petenta, a delegacja Ankh-Morpork została zręcznie wysunięta do przodu, przed krasnoluda z sięgającą kolan brodą. Król przyglądał im się przez chwilę, po czym wewnętrzna kartoteka wyrzuciła kartę z danymi. - Ach, to wy, całkiem jak nowi - powiedział. - Zaraz, co to ja miałem... Aha, już pamiętam. Lady Sybil... Dygnęła. - Klasycznie w takich sytuacjach dajemy pierścienie - rzekł król. - Tak między nami, wielu krasnoludów uważa je za coś... coś w rodzaju soli kąpielowych. Uważam jednak, że to wciąż pożądany dar, a więc, lady Sybil, oto symbol rzeczy, które być może nadejdą. Był to cienki srebrny pierścionek. Vimesa nieprzyjemnie zaskoczyło takie skąpstwo, jednak Sybil potrafiłaby z wdziękiem przyjąć nawet worek zdechłych szczurów. - Och, jaki pię... - Zwykle dajemy złoto - przerwał jej król. - Bardzo popularne, no i oczywiście można o nim śpiewać. To jednak... pewna rzadkość. Widzi pani, lady Sybil, to pierwsze srebro, jakie wydobyto w Uberwaldzie od setek lat. - Wydawało mi się, że jest takie prawo... - zaczął Vimes. - Zeszłej nocy nakazałem ponownie otworzyć kopalnie - odparł gładko król. - Wydawało mi się, że to dobry czas. Już niedługo będziemy mieli rudę na sprzedaż, a jeśli lady Sybil nie zechce uczestniczyć w negocjacjach i nie doprowadzi nas do bankructwa, to ja na przykład będę bardzo wdzięczny. - Król się zawahał. -Widzę, że panna Tyłeczek nie zaszczyciła nas dzisiaj żurnalową ekstrawagancją... Cudo spojrzała niepewnie. - Nie nosisz sukni - wyjaśnił król. - Nie, sire. - Chociaż zauważam kilka dyskretnych pociągnięć tuszu do rzęs i szminki. - Tak, sire... - pisnęła Cudo na granicy śmiertelnego szoku. - To ładne. Nie zapomnij podać mi nazwiska swojej krawcowej - mówił spokojnie król. - Może w odpowiednim czasie będę miał dla niej jakieś zlecenie. Myślałem długo i ciężko... Vimes zamrugał. Widział, jak Cudo pobladła. Czy ktokolwiek jeszcze to słyszał? Czy on sam to słyszał? Sybil szturchnęła go pod żebro. - Masz otwarte usta, Sam - szepnęła. A więc usłyszał naprawdę... Znów dotarł do niego głos króla. - ...a worek złota zawsze jest mile widziany. Cudo wciąż wytrzeszczała oczy. Vimes delikatnie potrząsnął ją za ramię. - Dzię-dziękuję, sire. Król wyciągnął rękę. Vimes znów musiał pchnąć Cudo naprzód. Jak zahipnotyzowana podała dłoń. Król ujął ją mocno i potrząsnął. Zdumione szepty rozbiegały się za Vimesem jak fala. Król podał rękę krasnoludowi, który głosił, że jest kobietą... -Pozostaje zatem... Detrytus - rzekł król. - Co krasnolud może dać trollowi, to oczywiście prawdziwa łamigłówka, ale pomyślałem, że ja powinienem dać ci to, co dałbym krasnoludowi. A więc worek złota, dla jakiegokolwiek celu zechcesz go użyć, oraz... Wstał. I wyciągnął rękę. Krasnoludy i trolle wciąż jeszcze walczyły w oddalonych regionach Uberwaldu. Vimes wiedział o tym. Gdzie indziej w najlepszym razie panował taki rodzaj pokoju, jaki trwa, kiedy obie strony pilnie się dozbrajają. Szepty ucichły. Cisza rozbiegała się rosnącym kręgiem po całej jaskini. Detrytus zamrugał. A potem bardzo ostrożnie ujął królewską dłoń, starając się jej nie zgnieść. Szepty zabrzmiały znowu. I tym razem, Vimes był tego pewien, sięgną na wiele mil dookoła. Przyszło mu do głowy, że dwoma uściskami dłoni ten starszy, siwobrody krasnolud uczynił więcej, niż mogłyby dokonać dziesiątki chytrych intryg. Zanim zmarszczki na powierzchni dotrą do granic Uberwaldu, staną się falami przypływu. W porównaniu z nimi trzydziestu ludzi i pies będą niczym. - Hmm? - Pytałem, co król mógłby ofiarować Vimesowi - powtórzył król. - E... chyba nic... - odparł Vimes z roztargnieniem. Dwa uściski dłoni! I bardzo spokojnie, z uśmiechem, król wywrócił na nice zwyczaje krasnoludów. A przy tym tak delikatnie, że jeszcze przez całe lata będą się o to spierać... - Sam! - rzuciła ostro Sybil. - W takim razie podaruję coś pańskim potomkom - rzekł król, który najwyraźniej nie przejął się niezręcznością Vimesa. Podano mu długie pudło. Otworzył je, odsłaniając krasnoludzi topór - czysty metal połyskiwał na czarnej tkaninie. - Z czasem stanie się on toporem czyjegoś dziadka - rzekł król. - I bez wątpienia przez te lata będzie czasem potrzebował nowego drzewca albo nowego ostrza; przez wieki zmieni się jego kształt, zgodnie z modą, ale zawsze będzie to, w każdym szczególe i pod każdym względem, topór, który dzisiaj panu ofiarowuję. A że będzie się zmieniał z czasem, zawsze pozostanie ostry. Widzi pan, jest w tym ziarno prawdy. Bardzo miło było mi znów pana widzieć. Życzę przyjemnego powrotu do domu, ekscelencjo. Wszyscy czworo długo milczeli w powozie wiozącym ich do ambasady. Wreszcie odezwała się Cudo. - Król powiedział... - Słyszałem - rzucił Vimes. - Praktycznie przyznał, że jest nią... - Wiele się teraz zmieni - wtrąciła lady Sybil. - To właśnie chciał powiedzieć król. - Nigdy żem jeszcze nie ściskał ręki żadnemu królowi - oświadczył Detrytus. - Ani żadnemu krasnoludowi też, jak se pomyślę. - Mnie kiedyś podałeś rękę - przypomniała mu Cudo. - Strażnicy się nie liczą - orzekł Detrytus stanowczo. - Strażnicy to strażnicy. - Zastanawiam się, czy to coś zmieni - westchnęła lady Sybil. Vimes spoglądał przez okno. Pewnie wszyscy poczują się teraz lepiej, myślał. Ale trolle i krasnoludy walczą już od wieków. Żeby zakończyć coś takiego, trzeba czegoś więcej niż zwykłego uścisku dłoni. To przecież tylko symbol. Z drugiej strony... Świat popychają naprzód nie herosi ani złoczyńcy, nawet nie policjanci. Równie dobrze mogą go popychać symbole. Wiedział tylko, że nie warto mieć na celu czegoś wielkiego, jak pokój na świecie i szczęście dla wszystkich; za to może uda się czasem dokonać niewielkiego dzieła, które uczyni świat, w małej skali, trochę lepszym. Na przykład kogoś zastrzelić. - Zapomniałam powiedzieć, że bardzo ładnie postąpiłaś, Cudo - oświadczyła lady Sybil. - Wczoraj, kiedy poszłaś pocieszyć Dee. - Ona chciała, żeby zabiły mnie wilkołaki - wtrącił Vimes. Uznał, że warto o tym przypomnieć. - Tak, oczywiście. Ale... i tak to było ładne. Cudo wbiła wzrok w swoje buty, unikając wzroku lady Sybil. Potem zakaszlała nerwowo i wyjęła z rękawa kawałek papieru, który bez słowa wręczyła Vimesowi. Rozwinął go. - Podała ci te nazwiska? - zdumiał się. - Niektórzy z nich są w Ankh-Morpork szanowanymi krasnoludami... - Tak, sir. - Cudo znowu odkaszlnęła. - Wiedziałam, że chce z kimś porozmawiać, no więc, ehm, zasugerowałam kilka spraw, o których mogłaby opowiedzieć. Przykro mi, lady Sybil. Bardzo trudno jest przestać być gliną. -Już dawno doszłam do tego wniosku — przyznała Sybil. - Wiecie co? - odezwał się Vimes, by wypełnić jakoś ciszę. -Jeśli ruszymy jutro z pierwszym brzaskiem, możemy pokonać przełęcz przed zachodem słońca. To była przyjemna noc w głębinie puchowego materaca. Vimes budził się kilka razy i zdawało mu się, że słyszy głosy. Potem zapadał z powrotem w miękkość i śnił o ciepłym śniegu. Obudził go Detrytus. -Jasno się robi, sir. -Mm? - I jeszcze w holu czeka Igor z jakimś... młodym człowiekiem - dodał troll. - Ma słój pełen nosów i królika pokrytego uszami. Vimes usiłował znowu zasnąć. A potem usiadł sztywno na łóżku. - Co? - Całego pokrywają uszy, sir. - Chodzi ci o takiego królika z wielkimi puchatymi uszami? - Lepiej pan sam pójdzie i zobaczy, sir - prychnął Detrytus. Vimes zostawił Sybil pogrążoną we śnie, narzucił szlafrok i poczłapał boso do lodowatego holu. Igor czekał nerwowo na środku pokoju. Vimes zaczynał już łapać zasady rozpoznawania Igorów21 i ten był chyba nowy. Towarzyszył mu o wiele młodszy... no... człowiek/ pewnie dopiero koło dwudziestki. Jednak już teraz blizny i szwy dowodziły nieustępliwego pędu do samodoskonalenia, będącego znakiem firmowym każdego Igora. Tylko oczu jakoś nie potrafili ustawić na jednym poziomie. - Wafa ekfelencjo? -Jesteś... Igorem, tak? - Bezbłędne trafienie, jafnie panie. Nie fpotkalifmy fię jefcze, ale pracuję dla doktora Thaumica po drugiej ftronie gór. A to jeft mój fyn Igor. - Trzepnął młodzieńca w tył głowy. - Przywitaj się z jego łafkawofcią, Igorze! - Nie wierzę w arystokrację - odparł nadąsany młody Igor. -I nikogo nie będę nazywał jafnie panem. - Widzif, jafnie panie? - westchnął jego ojciec. - Przeprafam za to, wafa lafkawofć, ale takie jeft to młode pokolenie. Mam nadzieję, że uda mu fię znaleźć pofadę w wielkim miefcie, bo w Uberwal-dzie nie nadaje fię abfolutnie do niczego. Ale dobry z niego chirurg, nawet jefli wpada czafem na dziwne pomyfły. Ma ręce po dziadku, wie pan. - Zauważyłem blizny - przyznał Vimes. - Fczęfciarz z niego, to mnie fię należały, ale był już dofć duży i mógł wziąć udział w loterii. - Chcesz wstąpić do straży, Igorze? - spytał Vimes. - Tak jest, fir. Uważam, że Ankh-Morpork to przyszłość, fir. Jego ojciec pochylił się do Vimesa. - Nie fpominamy o jego lekkiej wadzie wymowy, jafnie panie - szepnął. - Oczywifcie tutaj, w igorowym fachu, przemawia przeciw niemu, ale myflę, że w Ankh-Morpork ludzie potraktują go litofciwie. - Na pewno. - Vimes wyjął z kieszeni chustkę i z roztargnieniem przetarł ucho. -A ten... no, ten królik? - To Dziwniak, fir - wyjaśnił młody Igor. - Dobre imię. Pasuje do niego. I dlatego ma ludzkie uszy na całym grzbiecie? - Wczesny eksperyment, fir. - A te... nosy? 21Kluczowy jest wzór blizn na twarzy. Było ich kilkanaście w dużym, zakręcanym słoju. I były to... po prostu nosy. Nikomu nieodcięte, o ile Vimes mógł to ocenić. Miały małe nóżki i podskakiwały wesoło jak szczeniaki na wystawie sklepu ze zwierzętami. Miał wrażenie, że słyszy cichutkie „piii!". - Postęp i przyszłość, fir - odparł młody Igor. - Rosną w specjalnych kadziach. Potrafię też wyhodować oczy i palce! - Ale one mają nóżki! - Usychają i odpadają po kilku godzinach od wszycia, fir. I one chcą się przydać, te moje noski. Biorzemiosło na nowe stulecie, fir. Dość tego staroświeckiego krojenia używanych ciał... Ojciec znowu przyłożył mu w ucho. - Widzif, panie? Widzif? Jaki to ma fenf? Nicpoń! Mam nadzieję, że cof z niego zrobicie, jafnie panie, bo ja już zrezygnowałem. Nie warto nawet pociąć go na częfci, jak to mówią! Vimes westchnął. Mimo wszystko utrata palców była u strażników codziennym ryzykiem, a chłopak to jednak Igor. W końcu przecież w straży nie pracowali normalni ludzie. Potrafi jakoś znieść hodowcę nosów w zamian za jego usługi chirurgiczne, zwłaszcza że nie wiążą się z wrzaskami i wiadrami gorącej smoły. Wskazał stojącą obok młodzieńca skrzynkę. Warczała i podskakiwała, kołysząc się z boku na bok. - Nie masz tam chyba psa, prawda? - zapytał, starając się, by zabrzmiało to jak żart. - To moje pomidory - odparł Igor. - Tryumf nowoczesnego igorowania. Rosną ogromne. - Dlatego że fciekle atakują fyftkie inne warzywa! - zawołał jego ojciec. -Ale mufę powiedzieć, jafnie panie, że jefcze nigdy nie widziałem kogof takiego jak on jefli idzie o naprawdę drobniutkie fwy. - Dobrze, dobrze. Chyba właśnie kogoś takiego szukałem - zgodził się Vimes. - A w każdym razie podobnego. Siadaj, młody człowieku. Mam tylko nadzieję, że znajdzie się miejsce w powozie... Drzwi na dziedziniec otworzyły się gwałtownie; do środka wpadło kilka płatków śniegu i tupiący nogami Marchewa. - Trochę padało nocą, ale drogi wyglądają na przejezdne - oznajmił. - Mówią, że naprawdę wielka śnieżyca zapowiada się na dzisiejszą noc, więc... O, dzień dobry panu. -Jesteś dość silny, żeby jechać? - Oboje jesteśmy - powiedziała Angua. Przeszła przez hol i stanęła obok Marchewy. I znowu Vimes zdał sobie sprawę z wielu słów, których nie słyszał. Człowiek rozsądny w takich chwilach się nie dopytuje. Poza tym czuł już, jak marzną mu bose stopy. Podjął decyzję. - Poproszę o pański notes, kapitanie. Patrzyli, jak wypisuje pospiesznie kilka linijek. - Zatrzymacie się po drodze przy wieży sekarowej i nadacie wiadomość do Yardu. - Vimes oddał Marchewie notes. - Powiecie im, że jesteście już w drodze. Zabierzecie ze sobą młodego Igora i pomożecie mu jakoś się urządzić. Dobrze? I przedstawicie raport jego lordowskiej mości. - Eee... Pan nie jedzie? - zdziwił się Marchewa. - Lady Sybil i ja weźmiemy inny powóz - odparł Vimes. - Albo kupimy sanie. Bardzo wygodne są takie sanie. A potem... Potem pojedziemy trochę wolniej. Pooglądamy widoki. Zmitrężymy nieco po drodze. Zrozumiano? Zauważył uśmiech Angui i zastanowił się, czy Sybil się jej zwierzyła. - Absolutnie, sir - zapewnił Marchewa. - Aha, i jeszcze, no... zajrzycie do Burleigha i Wręcemocnego, zamówicie po parę tuzinów wszystkiego z samej góry ich katalogu broni ręcznej i poślecie to następnym dyliżansem pocztowym do Bzyku, do rąk własnych kapitana Tantony'ego. - Opłata za dyliżans będzie wysoka, sir... - zaczął Marchewa. - Nie chciałem, żebyście mi to tłumaczyli, kapitanie. Chciałem, żebyście powiedzieli „Tak jest, sir". - Tak jest, sir. - Spytajcie przy bramie o... takie trzy smętne kwoki, które mieszkają w dużym domu niedaleko stąd. Obok wiśniowego sadu. Ustalcie adres, a kiedy już wrócicie, poślijcie im trzy bilety na dyliżans do Ankh-Morpork. -Jasne, sir. - Brawo. Jedźcie bezpiecznie. Zobaczymy się za tydzień. Albo dwa. Najwyżej trzy. W porządku? Kilka minut później dygotał z zimna na schodkach i patrzył, jak powóz znika w jasnym blasku poranka. Poczuł ukłucie winy, ale tylko maleńkie ukłucie. Oddawał straży każdy dzień swego życia i najwyższy czas, uznał, żeby straż dała mu tydzień. Albo dwa. Najwyżej trzy. Właściwie, uświadomił sobie, jak na ukłucia, to przypominało raczej drobne „ping!", które - jak pamiętał - było gwarowym słowem oznaczającym lęg. W tej chwili zobaczył przed sobą przyszłość, a to więcej, niż udało mu się kiedykolwiek. Zamknął za sobą drzwi i wrócił do łóżka. W piękny dzień patrzący z wysokich punktów obserwacyjnych w Ramtopach może spojrzeć bardzo daleko na równiny. Krasnoludy zaprzęgły do pracy górskie strumienie i zbudowały stopnie śluz, sięgające na milę w górę od falujących łąk. Za korzystanie z nich pobierały nie drobnego pensa, ale całkiem solidnego dolara. Barki bez przerwy wędrowały w górę i w dół, kierując się do rzeki Smarl i miast na równinach. Niosły węgiel, żelazo, glinę ogniotrwałą, melasę22 i tłuszcz - pospolite składniki puddingu cywilizacji. W czystym, rozrzedzonym powietrzu potrzebowały kilku dni, by zniknąć z oczu. Przy dobrej pogodzie człowiek mógł zobaczyć przyszłą środę. Kapitan jednej z barek czekających przy górnej śluzie wyszedł na pokład, by wyrzucić za burtę fusy z imbryka. Zauważył małego pieska na nabrzeżu - siedział tam i służył z nadzieją w oczach. Kapitan odwrócił się i już zmierzał do kabiny, kiedy pomyślał: jaki ładny mały piesek. Była to myśl tak wyraźna, aż zdawało mu się, że ją usłyszał. Rozejrzał się jednak i w pobliżu nie było nikogo. A psy nie umieją mówić. Usłyszał siebie, jak myśli: Ten mały fy się piesek przydał; mógł-fy odpędzać szczury, żefy nie wyżerały ładunku alfo co. Tb musiały być jego myśli, uznał. Nikogo innego nie widział, a wszyscy przecież wiedzą, że psy nie mówią. - Szczury nie jedzą węgla, prawda? - powiedział na głos. 22Złoża melasy pod Ankh-Morpork już dawno zostały wyczerpane, a kopalnie upamiętnia tylko nazwa ulicy. Ale zderzenie z Piątym Elefantem zasypało ziemią tysiące akrów prehistorycznej trzciny cukrowej wokół granic Uberwaldu, a powstały wskutek tego gęsty, krystaliczny cukier stał się podstawą rozwoju przemysły wydobywczego, cukierniczego i dentystycznego. I pomyślał bardzo wyraźnie: No ale nigdy nie wiadomo, kiedy zaczną, nie? Zresztą to taki słodki pieseczek, w dodatku całe dnie frnął w głęfokim śniegu, nie żefy to kogoś ofchodziło... Kapitan barki zrezygnował. Ileż można się kłócić z samym sobą? Dziesięć minut później barka rozpoczęła swój długi zjazd na równiny, a piesek siedział na dziobie i rozkoszował się rześką bryzą. Ogólnie rzecz biorąc, myślał Gaspode, zawsze lepiej jest patrzeć w przyszłość. Nobby Nobbs ukrył się przed wiatrem przy murze komendy straży i ponuro rozcierał ręce, gdy nagle wyrósł przed nim jakiś cień. - Co tu robisz, Nobby? - zapytał Marchewa. - Co? Pan kapitan? - Nikogo nie ma przy bramie, nikogo na patrolu. Czy nikt nie odebrał mojej wiadomości? Co się dzieje? Nobby oblizał wargi. - Noo... Nie ma... Właściwie to w tej chwili nie ma straży. Nie per sen. - Drgnął. Za Marchewa zobaczył Anguę. - Ehm... Pan Vimes wrócił z wami czy jak? - Co się tu dzieje, Nobby? - No bo widzicie... Fred tak jakby... a potem całkiem... i ani się kto obejrzał, a zaczął... i wtedy my... a on nie chciał wyjść... i wtedy my... a on przybił drzwi... i pani Fredowa przyszła i krzyczała na niego przez dziurę na listy... i większość chłopaków odeszła szukać innej roboty... a teraz zostałem tylko ja, Dorfl, Reg i Kocioł, przychodzimy tu na zmianę, kręcimy się trochę, przez dziurę na listy wsuwamy mu jedzenie... i... to właściwie wszystko. - Możesz powtórzyć jeszcze raz, ale uzupełniając puste miejsca? - poprosił Marchewa. To potrwało znacznie dłużej. Nadal pozostały puste miejsca. Marchewa wypełnił je z trudem. - Rozumiem - powiedział w końcu. - Pan Vimes szału dostanie, prawda? - spytał żałośnie Nobby. - Nie martwiłabym się o pana Vimesa - mruknęła Angua. - Nie w tej chwili. Marchewa przyjrzał się frontowym drzwiom. Były z solidnego dębu. We wszystkich oknach tkwiły kraty. - Idź i przyprowadź tu funkcjonariusza Dorfla, Nobby – polecił. Dziesięć minut później komenda straży miała nowe wejście. Marchewa przestąpił nad gruzem i pomaszerował na górę. Fred Colon siedział skulony na krześle, wpatrzony w jedną samotną kostkę cukru. - Bądź ostrożny - szepnęła Angua. - Może być w dość chwiejnym stanie umysłu. - Bardzo prawdopodobne - przyznał Marchewa. Pochylił się. -Fred... - szepnął. - Mm? - wymruczał Colon. - Na nogi, sierżancie! Coś was boli? I powinno, bo stoję wam na brodzie! Macie pięć minut, żeby się umyć, ogolić i wrócić tu z jasną, promienną twarzą! Powstań! Do łazienki! W ty-ył zwrot! Biegiem marsz! Raz-dwa, raz-dwa! Angua miała wrażenie, że żadna część Freda Colona powyżej szyi, może z wyjątkiem uszu, nie uczestniczy w tym, co się działo. Fred wstał już na baczność, tupiąc, wykonał w tył zwrot i pędem ruszył do drzwi. Marchewa odwrócił się do Nobby'ego. - Wy też, kapralu! Nobby, dygocząc w szoku, zasalutował obiema rękami równocześnie i pognał za Colonem. Marchewa podszedł do kominka i pogrzebał w popiele. - O bogowie... - Wszystko spalone? - spytała Angua. - Obawiam się, że tak. - Niektóre z tych stosów były jak starzy przyjaciele. - Dowiemy się, czy straciliśmy coś ważnego, kiedy zacznie śmierdzieć. Nobby i Colon wrócili po chwili, zdyszani i zaróżowieni. Colon miał przyklejone na twarzy kilka kawałków bibułki w miejscach, gdzie golenie przebiegało nazbyt entuzjastycznie, ale poza tym wyglądał o wiele lepiej. Znowu był sierżantem. Ktoś wydawał mu rozkazy. Jego mózg pracował. Świat stanął na nogach. - Fred... - rzucił Marchewa. - Tajest, sir! -Jakiś ptak narobił ci na ramię. - Zaraz się tym zajmę, sir! - zawołał Nobby. Przyskoczył bokiem, wyciągnął z kieszeni chusteczkę, napluł na nią i pospiesznie starł prowizoryczną gwiazdkę Colona. -Już po wszystkim, Fred - powiedział. - Dobrze - pochwalił Marchewa. Wstał i podszedł do okna. Właściwie niewiele oferowało, jeśli chodzi o widoki, jednak wyglądał przez nie, jakby mógł zobaczyć nawet kraniec świata. Colon i Nobby niepewnie przestępowali z nogi na nogę. W tej chwili wcale im się nie podobał odgłos tej ciszy. Kiedy Marchewa się odezwał, mrugnęli obaj jak uderzeni po twarzach mokrą ścierką. - Przypuszczam - zaczął - że mieliśmy tu do czynienia z pogmatwaną sytuacją. - To prawda, szczera prawda - zgodził się Nobby. - Bardzo pogmatwana. Co, Fred? - Szturchnął kolegę łokciem, wyrywając go z otępienia i zgrozy. - Uch? Aha. Zgadza się - wymamrotał Colon. - O tak. Pogmatwanie. - I obawiam się, że wiem, po czyjej stronie leży wina - ciągnął Marchewa, na pozór zapatrzony w spektakl człowieka zamiatającego schody gmachu opery. W ciszy Nobby modlił się, bezgłośnie poruszając wargami. Z oczu Colona widoczne były tylko białka. - To moja wina - oświadczył Marchewa. - Obwiniam tylko siebie. Pan Vimes zostawił mi dowództwo, a ja odszedłem nagle, nie pamiętając o obowiązkach. I postawiłem wszystkich w niemożliwie trudnej sytuacji. Fred i Nobby mieli obaj ten sam wyraz twarzy. Wyraz kogoś, kto zobaczył światełko w tunelu i okazało się, że to migotanie Wróżki Nadziei. - Prawdę mówiąc, krępuję się prosić was dwóch, żebyście wydostali mnie z tego bagna, w które sam się wpakowałem - stwierdził Marchewa. - Nie wyobrażam sobie nawet, co powie na to pan Vimes. Dla Freda i Nobby'ego światełko w tunelu zgasło. Oni doskonale sobie wyobrażali, co powie pan Vimes. -Jednakże... - powiedział Marchewa. Podszedł do biurka, wysunął dolną szufladę i wyjął z niej plik spiętych razem przybrudzonych kartek. Czekali. -Jednakże każdy z tych ludzi wziął Królewskiego Szylinga i złożył przysięgę, że będzie stał na straży Królewskiego Pokoju. - Marchewa stuknął palcem w papiery. - Przysięgali, formalnie rzecz biorąc, królowi, - No tak, ale to tylko... Aargh! - powiedział Fred Colon. - Przepraszam, sir - wtrącił Nobby. - Stojąc na baczność, całkiem niechcący mocno nadepnąłem Fredowi na palec. Zabrzmiał przeciągły, jedwabisty szelest - to Marchewa wyjął miecz z pochwy. Położył go na biurku. Nobby i Colon odchylili się przed oskarżycielskim czubkiem ostrza. - To wszystko dobre chłopaki - rzekł cicho Marchewa. -Jestem pewien, że kiedy wy dwaj odwiedzicie każdego po kolei i wyjaśnicie im sytuację, zrozumieją, gdzie wzywa ich obowiązek. Powiedzcie im... powiedzcie, że zawsze jest łatwe rozwiązanie, jeśli tylko wie się, gdzie szukać. Wtedy będziemy mogli wziąć się do pracy, a kiedy pan Vimes wróci ze swoich zasłużonych wakacji, te nieco pogmatwane wydarzenia przeszłości będą jedynie... - Gmatwaniną? - zasugerował z nadzieją Nobby. - Właśnie - zgodził się Marchewa. - Ale cieszę się, Fred, że udało ci się załatwić całą tę papierkową robotę. Colon stał jak wrośnięty w podłogę, dopóki Nobby, salutując rozpaczliwie wolną ręką, nie wywlókł go z gabinetu. Angua słyszała, jak kłócą się na schodach. Marchewa wstał, strzepnął kurz z krzesła i ustawił je starannie przy biurku. - No to jesteśmy w domu - stwierdził. - Tak - przyznała Angua. I pomyślała: Wiesz, jak brzydko zagrywać, co? Ale korzystasz z tego jak z pazurów: wysuwają się, kiedy są potrzebne, a kiedy nie, nie ma nawet śladu, że je masz. Wziął ją za rękę. - Wilki nigdy nie patrzą za siebie - szepnął.