Autor: Mike Resnick Tytul: Polowanie Z "NF" 6/97 Opowiadanie "Polowanie" Mike'a Resnicka zostało zaczerpnięte z antologii "Echa wojny światów", w której najlepsi amerykańscy pisarze science fiction wcielają się w znane postaci żyjące na przełomie XIX i XX wieku i z ich punktu widzenia relacjonują inwazję Marsjan. Wydarzenia opisane przez Wellsa w "Wojnie światów" zyskują nowy wymiar, czytelnik zaś nie może oprzeć się wrażeniu, że ma przed sobą autentyczne teksty z epoki. Wśród autorów tych doskonałych mistyfikacji znajdują się oprócz Resnicka m.in.: Robert Silverberg, Connie Willis, David Brin, George Hec Effinger. Theodore Roosevelt (1858-1919), późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych (1901-1909), podczas toczonej między kwietniem a sierpniem 1898 roku wojny przeciwko Hiszpanii najpierw pracował w Departamencie Marynarki, później zaś objął dowodzenie nad Pierwszym Ochotniczym Regimentem Kawalerii (zwanym oddziałem "Surowych Jeźdźców") i uczestniczył w dwóch ważnych bitwach na Kubie, o El Caney i wzgórze San Juan. (anak) Mike Resnick pisze jako Teddy Roosevelt Polowanie (The Roosevelt Dispatches) Fragmenty dziennika Theodore'a Roosevelta (tom XXIII): 9 lipca 1898 Dziś po południu ustrzeliłem zdumiewające stworzenie. Jutro porozsyłam do rozmaitych muzeów listy z propozycjami przekazania wypchanego okazu, lecz najpierw, ma się rozumieć, sam dokładnie go zbadam. Tropikalny deszcz leje bez chwili przerwy. Wielu ludzi powaliła grypa, jeśli zaś chodzi o nieszczęsnego Westmore'a, to przypuszczalnie jeszcze przed końcem tygodnia umrze na zapalenie płuc. Po zdobyciu wzgórza San Juan wciąż czekamy na dalsze rozkazy. Całkiem możliwe, że zostaniemy tu dopóty, dopóki nie nabierzemy pewności, że na wyspie nie ma więcej stworzeń takich jak to, które dziś zastrzeliłem. Późno już. Najwyższa pora na wieczorny dwumilowy bieg, rozdział powieści Jane Austen, a potem do łóżka. List Theodore'a Roosevelta do F. C. Selousa, 12 lipca 1898: Drogi Selous, Całkiem niedawno uczestniczyłem tu, na Kubie, w bardzo dziwnym zdarzeniu, o którym koniecznie muszę Ci opowiedzieć. Co prawda, nasza kampania zakończyła się pełnym sukcesem, niemniej jednak wciąż tu jesteśmy, czekając na rozkaz powrotu do domu. Dla zabicia czasu całymi godzinami obserwuję życie ptaków; wydarzenie, które tak mnie poruszyło, miało miejsce późnym popołudniem, kiedy przedzierałem się przez nadrzeczny las w pogoni za kulikiem długodziobym. Szybko zapadał zmierzch, ja zaś, torując sobie drogę wśród bujnej roślinności, miałem niejasne wrażenie, że nie jestem sam, że gdzieś całkiem blisko kryje się istota co najmniej dorównująca mi rozmiarami. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, co to może być, jak bowiem wiem, na Karaibach nie występują ani tapiry, ani jaguary. Zdwoiłem czujność, a po przebyciu kolejnych dwudziestu jardów stanąłem jak wryty, ujrzawszy przed sobą stwora wielkości naszych amerykańskich niedźwiedzi grizzly. Jeśli miałbym porównać go do goryli górskich, z którymi często miewałeś do czynienia, powiedziałbym, że był co najmniej o trzydzieści procent większy od najpotężniejszego samca. Miał okrągłą głowę bez nosa, szeroko rozstawione wielkie czarne oczy, z pozbawionych warg ust w kształcie litery V kapała ślina. Był brązowy, ale nie tak jak antylopa impala albo kudu - raczej jak morski ślimak, śliski i wilgotny. Zamiast ramion miał kilka długich macek z wyglądu bardzo podobnych do słoniowych trąb i chyba tak jak one sprawnych i silnych. Na mój widok on również zatrzymał się, wydał donośny jękliwy ryk, po czym ruszył do ataku. Nie miałem pojęcia, jakie naprawdę grozi mi niebezpieczeństwo, wcale jednak nie spodobały mi się te muskularne macki, więc błyskawicznie podniosłem do ramienia mój winchester i wypaliłem. Pocisk odbił się od korpusu stworzenia, nie czyniąc mu żadnej szkody, ono zaś zbliżało się z nie zmniejszoną chyżością. W ostatniej chwili skoczyłem w bok i przetoczyłem się po ziemi, z trudem wymykając się dwóm wyciągniętym mackom. Znieruchomiałem na brzuchu, wycelowałem w rozdziawione usta i ponownie nacisnąłem spust. Tym razem doczekałem się reakcji, i to dość gwałtownej, napastnik bowiem zawył głośno, po czym zaczął na oślep wymachiwać mackami, wyrywać z korzeniami rośliny, które znalazły się w ich zasięgu, i rozszarpywać je na strzępy. Ten los spotkał nawet dość pokaźne krzewy o całkiem solidnych gałęziach. Zaczekałem, aż monstrum odwróci się w moją stronę, a następnie wpakowałem mu kulę w lewe oko. Również i tym razem reakcja była co najmniej zaskakująca: stwór przystąpił do zdzierania kory z pobliskich drzew, rycząc przy tym tak przeraźliwie, że w promieniu kilkuset jardów ptaki zerwały się do panicznej ucieczki. Przyznam szczerze, że ja również szykowałem się do odwrotu, ponieważ nigdy jeszcze nie spotkałem zwierzęcia, które, dwukrotnie trafione w głowę, nie tylko nawet się nie zachwiało, ale sprawiało wrażenie rozjuszonego i gotowego do szaleńczego ataku. Ostrożnie podniosłem się z ziemi i, trzymając stwora na muszce, zacząłem się powoli wycofywać. Chyba dostrzegł mój ruch, uspokoił się bowiem i zogniskował na mnie wzrok, potem zaś, powoli i pewnie, ruszył w moim kierunku. Chwilę później uczynił coś, czego nigdy nie zrobiło żadne zwierzę na świecie: wyjął broń. W pierwszej chwili pomyślałem, że to miecz, jednak kiedy istota wymierzyła we mnie, z tajemniczego przedmiotu wystrzelił promień światła, który przemknął zaledwie kilka cali od mojej głowy i rozniecił ogień w kępie krzaków, koło której stałem. Dałem susa w przeciwną stronę, cudem unikając kolejnego świetlnego promienia; pień drzewa, za którym się ukryłem, w okamgnieniu stanął w płomieniach. Niewiele myśląc, odwróciłem się i pomknąłem w kierunku, z którego przybyłem. Po mniej więcej sześćdziesięciu jardach odważyłem się obejrzeć i stwierdziłem, że stwór podąża za mną. Na szczęście, prędkość nie była jego mocną stroną, co skwapliwie wykorzystałem, zwiększając dzielącą nas odległość, a kiedy straciłem go z oczu, niewiele myśląc wskoczyłem do płynącej nie opodal rzeki, uważając bardzo, żeby nie zamoczyć strzelby. Tam przynajmniej mogłem nie obawiać się bezpośrednich skutków działania broni miotającej świetlne promienie. Stwór pojawił się dopiero po upływie około czterdziestu sekund. Zamiast od razu strzelać, postanowiłem przyjrzeć mu się uważnie, w nadziei, że znajdę bardziej wrażliwe miejsca. Chociaż jego ciało było pozbawione łusek, skorupy, a nawet czegoś w rodzaju pancerza, jaki nasz wspólny przyjaciel Corbett wypatrzył na ciele indyjskiego nosorożca, to jednak kule się go nie imały. Korpus miał kształt kulisty, sterczały z niego tylko okrągła głowa i macki, lecz nic nie wskazywało na to, żeby w miejscach połączenia kończyn z tułowiem skóra była choć odrobinę cieńsza. Nie mogłem jednak pozwolić, żeby monstrum poszło dalej ścieżką, prędzej czy później bowiem natknęłoby się na moich ludzi, zupełnie nie przygotowanych na spotkanie z tak groźnym przeciwnikiem. Wytężyłem wzrok, szukając otworu słuchowego, lecz go nie znalazłem. Byłem pewien, że strzał w tył głowy nie odniesie żadnego skutku, stanąłem więc po pas w wodzie i zawołałem głośno. Stwór natychmiast odwrócił się w moją stronę, ja zaś wpakowałem mu kolejne dwa pociski w lewe oko. Zareagował tak samo jak poprzednio, lecz tym razem atak szału trwał znacznie krócej. Jak tylko stwór się uspokoił, zmierzył mnie złowróżbnym spojrzeniem, po czym niespiesznie ruszył w moim kierunku z bronią w wyciągniętej macce. W tej samej chwili spłynęło na mnie olśnienie; wiedziałem już, jak sobie z nim poradzić. Zacząłem się powoli cofać, on zaś chyba nie ufał zbytnio celności swojej broni, wszedł bowiem do wody i uparcie brnął ku mnie, starając się zmniejszyć dystans. Stanąłem nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w jego groźnym orężu; kiedy dzieliło nas około trzydziestu jardów, stwór zatrzymał się i uniósł broń... ale ja strzeliłem pierwszy. Broń wysunęła mu się z macki, siejąc wokół śmiertelne promieniowanie, po czym wpadła do wody z lufą - jeśli to była lufa, w co bardzo wątpię - skierowaną na potwora. Woda w promieniu kilku jardów zawrzała, w powietrze uniósł się słup pary, stwór zaś wydał przeraźliwy ni to skrzek, ni okrzyk, i zniknął pod falami. Minęło co najmniej kilka minut, zanim odważyłem się do niego zbliżyć (bądź co bądź, nie wiedziałem jak długo potrafi wytrzymać bez oddychania), ale moje nadzieje okazały się słuszne: bestia była martwa. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. Wkrótce wypcham trofeum i prześlę je do Smithsonian Institute albo do Muzeum Historii Naturalnej. Nie omieszkam dostarczyć Ci kopii moich notatek oraz, mam nadzieję, fotografii wykonanych podczas sekcji i wypychania. Zdaję sobie sprawę, że swoje ocalenie zawdzięczam w znacznej mierze szczęśliwemu przypadkowi. Nie wiem, ile jeszcze takich potworów mieszka w kubańskiej dżungli, ale nie ulega wątpliwości, iż są zbyt niebezpieczne, żeby pozostawić je przy życiu i pozwolić nękać miejscową ludność. Należy je czym prędzej wytępić, ja zaś nie znam myśliwego, z którym chętniej wyruszyłbym na taką wyprawę, niż z Tobą. Moja broń i moi ludzie będą do Twojej dyspozycji; jestem przekonany, że wspólnymi siłami uda nam się uwolnić wyspę od tego zagadkowego i śmiertelnie niebezpiecznego wybryku natury. Twój Roosevelt List do Carla Akeleya, myśliwego i wypychacza zwierząt, zatrudnionego w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej, 13 lipca 1898: Drogi Carl, Przykro mi, że nie mogliśmy spotkać się na dorocznym przyjęciu, ale jak wiesz, miałem do załatwienia trochę spraw tutaj, na Kubie. Pozwól, że zadam Ci czysto hipotetyczne pytanie: czy może istnieć stworzenie pozbawione żołądka oraz przewodu pokarmowego? Czy jest możliwe, żeby taka forma życia odżywiała się krwią swoich ofiar, wstrzykując ją sobie bezpośrednio do układu krwionośnego? Jeżeli tak, to czy taki sposób odżywiania byłby w stanie zapewnić wystarczającą ilość energii zwierzęciu wielkości niedźwiedzia grizzly? Wiem doskonale, jak bardzo jesteś zajęty, lecz chociaż chwilowo nie mogę ujawnić ci żadnych szczegółów, proszę Cię, byś zechciał w jak najkrótszym czasie udzielić mi odpowiedzi. Jak zawsze Twój Theodore Roosevelt List do dra Joela A. Allena, kustosza Działu Ptaków i Ssaków Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, 13 lipca 1898: Drogi Joelu, Pragnę Ci zadać niezwykłe, ale - wierz mi - ogromnie ważne pytanie. Czy może istnieć jakakolwiek wyższa forma życia zwierzęcego, w której nie wykształciłby się podział na płci? Czy taka forma mogłaby rozmnażać się - błagam, nie śmiej się ze mnie! - przez pączkowanie? Czy złożony organizm może rozmnażać się przez podział, tak jak czynią jednokomórkowce? Z niecierpliwością oczekuję Twojej odpowiedzi. Pozdrawiam Cię serdecznie Theodore Roosevelt Fragmenty pracy autorstwa Theodore'a Roosevelta, przesłanej w celu opublikowania do Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej 14 lipca 1898: (...) Najbardziej niezwykły jest naskórek, i to zarówno ze względu na nadzwyczajną grubość i giętkość, ale również dlatego, że nie ma pod nim warstwy tłuszczu, w nim samym zaś nie zdołałem odkryć źródła oleistej cieczy, która pokrywa całe ciało stworzenia. Zastanawiający jest także brak żołądka, jelit lub jakichkolwiek innych organów wewnętrznych, które mogłyby służyć trawieniu pokarmów. Podejrzewam (pragnę jednakże zaznaczyć, że hipoteza ta nie opiera się na żadnych konkretnych obserwacjach), iż substancje odżywcze trafiają bezpośrednio do krwiobiegu istoty wraz z krwią jej ofiar. Wielką zagadkę stanowiło dla mnie przeznaczenie obszernych ust w kształcie litery V, jakiż bowiem pożytek może mieć z otworu gębowego stworzenie potrafiące obejść się bez jedzenia? Dokładniejsze badanie pozwoliło mi jednak ustalić, że pospieszyłem się z wnioskami, zmylony usytuowaniem owych "ust"; okazało się bowiem, iż rzekomy "otwór gębowy" pełni raczej funkcję czegoś w rodzaju nozdrzy, nie nazwę go zaś nosem tylko dlatego, że zagadkowy stwór posługuje się nim również jako organem mowy - naturalnie zakładając, że ryki, wrzaski i posapywania zasługują na tę zaszczytną nazwę. (...) Chyba najbardziej interesującym szczegółem anatomicznym oka jest nie źrenica złożona ani nawet nie fioletowobrązowa rogówka, która z pewnością uniemożliwia stworzeniu widzenie kolorów takimi, jakie są one dla nas, lecz ptasia przezroczysta membrana chroniąca je przed uszkodzeniem. Chociaż stwór z pewnością nie wiedział, do czego służy strzelba oraz że zagraża mu z jej strony niebezpieczeństwo, zdążył opuścić tę membranę na tyle szybko, żeby znacznie osłabić siłę uderzenia pocisku. Warto również zwrócić uwagę na oszałamiające tempo zabliźniania się ran; jedynie z najwyższym trudem udało mi się znaleźć ślady po trzech kulach, które trafiły w lewe oko, przebiły całą gałkę i utkwiły w oczodole. Trudno mi uwierzyć, żeby ubarwienie skóry tego zwierzęcia pełniło funkcję ochronną - być może dlatego, że w ogóle nie wierzę, że istnieje coś takiego jak ubarwienie ochronne. Weźmy na przykład zebrę: gdyby była brązowa lub czarna, z odległości, powiedzmy, ćwierć mili byłoby ją równie trudno zauważyć jak antylopę, ponieważ jednak Bóg ubrał ją w czarne i białe pasy, rzuca się w oczy już z daleka, również drapieżnikom dybiącym na jej życie. Chociaż ubarwienie zebry z pewnością nie pełni żadnej funkcji ochronnej, gatunek ten ma się znakomicie i należy do najczęściej spotykanych na kontynencie afrykańskim. W związku z tym, mimo iż zastrzelone przeze mnie stworzenie doskonale wtapiało się w leśną okolicę, przypuszczam, że brązowy kolor skóry zawdzięczało raczej przypadkowi niż celowemu działaniu Natury. (...) Nie mam tutaj najlepszych warunków do prowadzenia badań, niemniej jednak w największej macce doliczyłem się ponad stu niezależnych mięśni, co pozwala przypuszczać, iż jest jeszcze co najmniej dwieście takich, których nie zdołałem wyodrębnić. Z całego ciała tylko macki są aż naszpikowane nerwami, z czego należy wysnuć wniosek, że celny strzał w splot nerwów i naczyń krwionośnych umiejscowiony w okolicy, z której wyrastają macki, mógłby okazać się dla tego stworzenia fatalny w skutkach. (...) Wygląd mózgu sprawił mi spore zaskoczenie, ponieważ okazało się, że - proporcjonalnie do masy ciała - organ ten jest niemal czterokrotnie większy od ludzkiego. Odkrycie to, w połączeniu z faktem, iż stwór ten posługiwał się bronią (niestety, zaginęła w nurcie rzeki), daje podstawy do wysnucia nieoczekiwanego, ale trudnego do zakwestionowania wniosku, iż zetknęliśmy się z istotą dysponująca intelektem przynajmniej równym naszemu, a kto wie, czy nawet nie większym. Z poważaniem Theodore Roosevelt, pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych List do Willisa Maynarda Crenshawa z fabryki Winchestera, 14 lipca 1898: Szanowny Panie Crenshaw, W załączeniu przesyłam Panu próbkę skóry nowo odkrytego zwierzęcia. Jak sam Pan widzi, jest ona znacznie grubsza od skóry słonia albo nosorożca, chociaż bardzo się od nich różni. Nie chodzi mi jednak o to, żeby poddawał Pan analizie skórę, tylko żeby opracował Pan strzelbę i pocisk, które sobie z nią poradzą. Co więcej, pocisk ów musi mieć wystarczającą siłę, żeby natychmiast unieszkodliwić trafione stworzenie. Proszę pamiętać, że co prawda waży ono niespełna tonę, ale odznacza się niesłychaną żywotnością, biorąc zaś pod uwagę rodzaj terenu, wątpię, aby możliwe było oddanie celnego strzału z odległości większej niż dwadzieścia jardów. Proszę mnie zawiadomić, jak tylko skonstruuje pan prototyp. Proszę również utrzymać tę sprawę w ścisłej tajemnicy, dopuszczając do niej wyłącznie osoby, które będą pomagały Panu przy prowadzeniu prac konstrukcyjnych. Z góry Panu dziękuję. Z poważaniem Pański Theodore Roosevelt Poufna notatka "do rąk własnych", dostarczona prezydentowi Williamowi McKinleyowi 17 lipca 1898: Szanowny Panie Prezydencie, W świetle wydarzeń, których ostatnio stałem się świadkiem i uczestnikiem, stało się jasne, iż w żadnym wypadku nie powinien Pan odwoływać z Kuby moich "Surowych Jeźdźców" ani też rozwiązywać tego oddziału po podpisaniu układu pokojowego z Hiszpanią. Na tej wyspie czai się coś tak ohydnego, straszliwego i niebezpiecznego, że bez przesady mogę stwierdzić, iż zagraża ono całej ludzkości. Nawet nie będę próbował tego opisać, gdyby bowiem ów opis dostał się w niepowołane ręce i gdyby został podany do publicznej wiadomości, mógłby stać się przyczyną ogólnonarodowej paniki - albo przedmiotem powszechnych kpin, jeśli nikt by nie uwierzył w jego prawdziwość. Musi mi Pan uwierzyć na słowo, że zagrożenie jest jak najbardziej realne. Odradzam Panu odwoływanie jakichkolwiek oddziałów, bo jeśli moje podejrzenia okażą się słuszne, już wkrótce będziemy ich znowu tu potrzebować. Pułkownik Theodore Roosevelt dowódca "Surowych Jeźdźców" List do sekretarza wojny Russella A. Algera, 20 lipca 1898: Drogi Russel, McKinley jest głupcem! Ostrzegłem go przed straszliwym niebezpieczeństwem, jakie zagraża nie tylko obywatelom Ameryki, ale także całego świata, on zaś uznał to za dowcip! Słuchaj uważnie: musisz natychmiast odwołać rozkaz wycofania wojsk i zostawić moich "Surowych Jeźdźców" na Kubie. Co więcej, cała armia musi być w pogotowiu, a nie od rzeczy byłoby przerzucenie co najmniej połowy naszych sił na Florydę, tam bowiem najpewniej zacznie się inwazja. Wkrótce przybędę do Waszyngtonu, żeby osobiście porozmawiać z McKinleyem i przekonać go o realności zagrożenia. Będę Ci niezmiernie wdzięczny za wszystko, co uczynisz dla ułatwienia mi zadania. Twój Roosevelt Przemówienie wygłoszone z balkonu nad restauracją Columbia w Tampa na Florydzie, 3 sierpia 1898: Bracia Amerykanie! Całkiem niedawno nasz rząd uświadomił sobie, że pojawiło się poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego, a nawet dla bezpieczeństwa całego świata. Niebezpieczeństwo to chwilowo czai się w kubańskiej dżungli. Widziałem je na własne oczy i zapewniam was, że niezależnie od tego, co usłyszycie w najbliższych dniach i tygodniach, jest ono autentyczne i nie wolno nam go nie doceniać. Wkrótce po tym, jak moi "Surowi Jeźdźcy" zajęli wzgórze San Juan, natknąłem się w tropikalnym lesie na istotę tak niezwykłą, że gdybym chciał ją opisać, naraziłbym się na wasze niedowierzanie. Ponad wszelką wątpliwość była ona inteligentna i z pewnością nigdy do tej pory nie widziano jej na Ziemi. Jestem i zawsze byłem gorącym zwolennikiem Darwina, jednak, mimo dość rozległej wiedzy z zakresu nauk biologicznych, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jakie procesy ewolucyjne mogły doprowadzić do powstania takiego stworzenia. Mogę wam natomiast powiedzieć, że posiadło ono umiejętność wytwarzania nadzwyczaj groźnej, nowej dla nas broni, oraz że nie ma ono żadnych oporów przed używaniem jej przeciwko człowiekowi. Jest to nieprzyjazna, ba, wroga nam forma życia i musi czym prędzej zostać unicestwiona, zanim skieruje swą nienawiść przeciwko rzeszom niewinnych Amerykanów. Na szczęście, udało mi się zabić osobnika, którego spotkałem na Kubie, jednak należy liczyć się z tym, że jest ich tam więcej. Rząd Stanów Zjednoczonych początkowo wątpił w moje słowa, ostatnio jednak informacje, jakie dotarły do Białego Domu i Departamentu Stanu z Anglii, gdzie pojawiło się więcej takich istot, wreszcie przekonały urzędników o prawdziwości mojej relacji. Jak dotąd tajemnicze stworzenia nie pokazały się w Stanach Zjednoczonych, uprzedzam was jednak, iż byłoby głupotą czekać bezczynnie, aż to uczynią. Amerykanie zawsze byli skorzy do ofiar i poświęceń, kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo ich kraju; teraz będzie tak samo. Nawet jeśli odrażający przybysze odnieśli chwilowe sukcesy w starciach z kubańskimi wieśniakami i nie przygotowaną Wielką Brytanią, to nie będą mieli najmniejszych szans w walce przeciwko armii zdeterminowanych Amerykanów, przepełnionych nieposkromionym amerykańskim duchem i odwagą nieodrodnych synów tej ziemi. Dane nam było utworzyć nowy naród na nowym kontynencie. Jesteśmy spadkobiercami wielowiekowej historii wielu krajów, nie byliśmy jednak obarczeni ciężarem historycznej odpowiedzialności spoczywającym na barkach tamtych społeczeństw, a raz zdobywszy niezależność, nie musieliśmy walczyć o jej utrzymanie z żadnym obcym najeźdźcą - aż do tej pory. Wierzę, że sprostamy wyzwaniu i jestem przekonany, że wy również w to wierzycie. Jutro wyjeżdżam do Miami, skąd za dwa dni udam się na Kubę, żeby poprowadzić moich ludzi do walki z wrogiem ukrytym w tropikalnej dżungli. Wzywam wszystkich zdrowych, dzielnych Amerykanów, żeby wzięli wraz ze mną udział w tej najwspanialszej przygodzie! List do Kermita, Theodore'a juniora, Archiego i Quentina Rooseveltów, 5 sierpnia 1898: Drodzy chłopcy, Jutro wyruszam na wielkie i ekscytujące safari. Jestem pewien, że szczegóły tej ekspedycji będą codziennie podawane w gazetach, obiecuję Wam jednak, że kiedy wrócę, usiądziemy wszyscy przy ognisku na wzgórzu Sagamore i opowiem wam o wszystkim, o czym nie wspomniano w prasie. Oprócz tego każdy z Was dostanie ode mnie myśliwskie trofeum. Zanim to jednak nastąpi, pójdziecie do szkoły. Mam nadzieję, że wszyscy będziecie się pilnie uczyć i ćwiczyć umysły z zapałem równym temu, z jakim w domu oddajecie się zabawom. Tylko dzięki połączonej sprawności umysłu i ciała wyszedłem z życiem z pierwszego spotkania z istotą, której pobratymców będę tropił przez nadchodzące dni i tygodnie. Pamiętajcie, że doskonała równowaga to co namniej połowa sukcesu w każdej dziedzinie. Ściskam Was mocno Ojciec List (nr 1317) do Edith Carow Roosevelt, 5 sierpnia 1898: Najdroższa Edith, Mój okręt odpływa jutro rano, więc może minąć nawet kilka tygodni, zanim znowu będę miał okazję, żeby do Ciebie napisać. Wkrótce rozpocznę największe polowanie mojego życia. Ucałuj ode mnie dzieci. Żałuję, że chłopcy nie są trochę starsi, bo wtedy mogliby uczestniczyć ze mną w tej wspaniałej przygodzie. Wciąż dokucza mi zaziębienie, którego nabawiłem się podczas przymusowej kąpieli na Kubie, ale poza tym czuję się całkowicie zdrowy. Trzeba czegoś więcej niż zagadkowy stwór i katar, żeby powalić prawdziwego Amerykanina! Wprost nie mogę się doczekać, co przyniosą najbliższe dni. Twój Theodore Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik