MROCZNE MATERIE to najsłynniejsza, obok „Władcy Pierścieni”, trylogia fantastyczna XX wieku, zdobywczyni wielu prestiżowych nagród literackich, m.in. Nagrody Whitbreada, przyznanej autorowi za „Bursztynową lunetę”, którą ogłoszono Książką Roku 2001 w Wielkiej Brytanii. Trzy części sagi nawiązującej do „Raju utraconego” Miltona, „Odysei” Homera i poezji Williama Blake’a, wydane w latach 1995–2000, znajdują się nieprzerwanie na listach bestsellerów w wielu krajach. Akcja „Mrocznych materii” rozgrywa się w kilku światach równoległych – w naszym wszechświecie, w świecie do niego podobnym, ale jednocześnie odmiennym i w innym, obcym wszechświecie. Przez te miejsca wędruje para bohaterów – Lyra, „nowa Ewa”, która wdaje się w walkę ze Stwórcą Ziemi i czczącym go Kościołem zła, by uwolnić ludzkość od trwającego od wieków zniewolenia przez księży, królów i Boga, oraz jej towarzysz – Will, chłopiec z ziemskiej Anglii, posiadacz magicznego noża. Wypełnienie wielkiej misji obalenia Królestwa Niebieskiego i zastąpienia go republiką, starają się uniemożliwić im agenci religii i dewoci, dla których zabicie Lyry/Ewy to święte zadanie. Philip Pullman (ur. 1946), nauczyciel i wykładowca literatury angielskiej, najwybitniejszy współczesny autor powieści dla dzieci i młodzieży, w tym słynnej trylogii „Mroczne materie” cieszącej się ogromną popularnością na całym świecie. Zdobywca wielu prestiżowych nagród literackich, m.in. Smarties Prize, Carnegie Medal, Whitbread Award, Guardian Children’s Fiction Award. Odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego w 2002. Przez niektóre kręgi katolickie uważany za „najbardziej niebezpieczne pióro dzisiejszej Anglii”. W cyklu MROCZNE MATERIE: ZORZA PÓŁNOCNA MAGICZNY NÓŻ BURSZTYNOWA LUNETA W przygotowaniu: OKSFORD LYRY KSIĘGA PYŁU PHILIP PULLMAN MROCZNE MATERIE I ZORZA PÓŁNOCNA Z angielskiego przełożyła EWA WOJTCZAK W głąb tej otchłani dzikiej, co natury Łonem jest, mogąc być także jej grobem, Gdyż morza, brzegów, powietrza ni ognia Tam nie ma, wszystkie one są w zarodku Zmieszane, walcząc z sobą wiekuiście, Chyba, że Stwórca Wszechmogący zechce Z materii mrocznych tworzyć nowe światy; W głąb tej otchłani dzikiej Wróg przemyślny Spoglądał chwilę, stojąc na krawędzi Piekieł i podróż rozważając swoją... John Milton, „Raj utracony”, księga II Akcja „Zorzy północnej” – pierwszego tomu trylogii pt. „Mroczne materie” – rozgrywa się we wszechświecie podobnym do naszego, ale jednocześnie różniącym się od niego pod wieloma względami. Akcja drugiego tomu dzieje się we wszechświecie, który znamy. Tom trzeci to podróż między tymi wszechświatami. Część pierwsza Oksford Karafka z tokajem Lyra i jej dajmon szli przez ciemniejący Refektarz. Starali się trzymać jednej strony, aby ich nie dostrzeżono z Kuchni. Trzy wielkie stoły, ustawione wzdłuż sali, już przygotowano: srebra i szkło chwytały resztki dziennego światła, długie ławy czekały na gości. Wysoko na ścianach wisiały w mroku portrety poprzednich rektorów. Lyra dotarła do podestu i spojrzała za siebie na otwarte drzwi do Kuchni. Nie zauważyła nikogo, podeszła więc do profesorskiego stołu. Tutaj zastawa była złota, a nie srebrna, natomiast zamiast dębowych ław stało czternaście mahoniowych krzeseł z aksamitnymi poduszkami. Lyra zatrzymała się obok krzesła Rektora i lekko stuknęła paznokciem w największą szklankę. Brzęk kryształu wypełnił cały Refektarz. – Nie traktujesz tego poważnie – wyszeptał jej dajmon. – Jednak zachowuj się przyzwoicie. Jej dajmon miał na imię Pantalaimon i obecnie przybrał postać ciemnobrązowej ćmy, dzięki czemu był niewidoczny w mrocznym pomieszczeniu. – W Kuchni robią zbyt wiele hałasu, aby mogli nas usłyszeć – odszepnęła Lyra. – A póki nie zabrzęczy dzwonek, Kamerdyner nie wejdzie. Przestań zrzędzić. Jednak położyła dłoń na brzęczącym krysztale, a Pantalaimon ruszył naprzód i przeleciał przez uchylone drzwi Sali Seniorów przy drugim końcu podestu. Po chwili wrócił. – Nie ma nikogo – szepnął. – Ale musimy się pospieszyć. Lyra pochyliła się lekko i w tej pozycji przemknęła za stołem profesorskim, po czym wpadła do Sali Seniorów. Tam wyprostowała się i rozejrzała. Pokój oświetlał jedynie ogień z kominka. Jaskrawy płomień palących się drewien lekko migotał, w komin strzelały fontanny iskier. Lyra mieszkała w Kolegium przez większą część swego życia, nigdy dotąd nie widziała jednak Sali Seniorów, ponieważ wolno tam było przebywać jedynie Uczonym i ich gościom płci męskiej. Kobiety nigdy tam nie wchodziły, nawet służące. Obowiązek sprzątania Sali Seniorów spoczywał na samym Majordomusie. Pantalaimon usiadł na ramieniu swej właścicielki. – Zadowolona? Możemy już iść? – szepnął. – Nie bądź głupi! Chcę się rozejrzeć! Pomieszczenie było ogromne. Znajdował się w nim owalny stół z polerowanego drewna różanego, na którym stało kilka karafek i kieliszków oraz srebrna misa z tytoniem i stelaż z fajkami. Ze stołem sąsiadował kredens, a na nim stało małe srebrne naczynie i koszyczek z makówkami. – Niezłe tu mają wygody, prawda, Pan? – spytała cicho Lyra. Usiadła w jednym z zielonych skórzanych foteli. Był tak głęboki, że niemal się zapadła, lecz po chwili udało jej się złapać równowagę. Wsunęła stopy pod pośladki i wpatrzyła się w portrety na ścianach. Starzy Uczeni w togach, brodaci i posępni, spoglądali z ram z ponurą dezaprobatą. – Jak sądzisz, o czym oni tu gadają? – spytała Lyra, ale zanim skończyła mówić, usłyszała za drzwiami głosy. – Za fotel... szybko – szepnął Pantalaimon i dziewczynka natychmiast zeskoczyła i skuliła się za fotelem. Nie była to najlepsza kryjówka, ponieważ wybrała fotel w samym środku sali i jeśli nie będzie się zachowywać naprawdę cicho... Drzwi się otworzyły i światło w pomieszczeniu zmieniło się: jeden z przybyłych przyniósł lampę i postawił ją na kredensie. Lyra dostrzegła nogi w ciemnozielonych spodniach i lśniące czarne buty – był to służący. Wtedy odezwał się ktoś głębokim głosem: – Czy Lord Asriel już przyjechał? Głos należał do samego Rektora. Lyra wstrzymała oddech i zobaczyła, że do pomieszczenia wbiega dajmona służącego (był to pies, tak jak dajmony wszystkich służących) i spokojnie siada przy stopach swego pana. Potem Lyra zauważyła również nogi Rektora w zniszczonych czarnych butach, które zawsze nosił. – Nie, Rektorze – powiedział Majordomus. – Także nie było jeszcze wiadomości od Aërodocka. – Gdy przyjedzie, z pewnością będzie głodny. Zaprowadź go od razu do Refektarza, dobrze? – Tak, Rektorze. – Czy nalałeś dla niego tego znakomitego tokaju? – Tak, Rektorze. Jak pan kazał, rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty ósmy. Pamiętam, że Jego Lordowska Mość bardzo go sobie ceni. – Tak. Teraz zostaw mnie samego. – Potrzebuje pan lampy, Rektorze? – Zostaw mi ją. Zajrzyj tu podczas kolacji, aby przyciąć knot. Majordomus skłonił się lekko i obrócił do wyjścia. Jego dajmona posłusznie pobiegła za nim. Ze swojej nie najlepszej kryjówki Lyra obserwowała, jak Rektor podchodzi do wielkiej dębowej szafy w rogu sali, zdejmuje z wieszaka togę i z mozołem ją wkłada. Był potężnym mężczyzną, jednak dawno już skończył siedemdziesiąt lat i jego ruchy były niezgrabne i powolne. Dajmona Rektora miała postać kruka i gdy tylko jej pan włożył togę, sfrunęła z szafy i usadowiła się w swoim ulubionym miejscu, na prawym ramieniu mężczyzny. Lyra czuła, że Pantalaimon aż drży z niepokoju, chociaż nie wydawał żadnych dźwięków. Sama natomiast była przyjemnie podniecona. Wspomniany przez Rektora Lord Asriel był jej wujem i człowiekiem, którego podziwiała, choć równocześnie bardzo się go bała. Mówiono o nim, że zajmuje się polityką na najwyższym szczeblu, tajnymi badaniami i jakimiś działaniami wojennymi, i Lyra nigdy nie wiedziała, kiedy się zjawi. Był porywczym mężczyzną i gdyby przyłapał ją tutaj, zostałaby srogo ukarana. Wchodząc do Sali Seniorów, wiedziała jednak, na co się naraża. A to, co zobaczyła w chwilę później, zupełnie zmieniło całą sytuację. Rektor wyciągnął z kieszeni zwitek papieru i położył go na stole. Wyjął korek z karafki wypełnionej znakomitym winem w kolorze złota, rozwinął papier, wsypał do płynu biały proszek, po czym papier zmiął i wrzucił w ogień. Następnie wyjął z kieszeni ołówek i zamieszał wino, a gdy proszek się rozpuścił, umieścił korek z powrotem na miejscu. Jego dajmona wydała z siebie krótki, cichy skrzek. Rektor odpowiedział coś półgłosem i z posępną miną rozejrzał się wokół, wreszcie wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi wszedł do sali. – Widziałeś to, Pantalaimonie? – szepnęła Lyra. – Oczywiście, że widziałem! Teraz wyjdźmy szybko, zanim przyjdzie Kamerdyner! Jednak kiedy to powiedział, z drugiego końca Refektarza dobiegł dźwięk dzwonka. – To dzwonek Kamerdynera! – stłumionym głosem wykrzyknęła Lyra. – Sądziłam, że mamy więcej czasu. Pantalaimon pofrunął do drzwi Refektarza i szybko wrócił. – Kamerdyner już tam jest – powiedział. – A tamtymi drzwiami też nie możesz wyjść... Drugie drzwi, którymi wyszedł Rektor, prowadziły do ruchliwego korytarza łączącego Bibliotekę i Świetlicę Uczonych. O tej porze tłoczyli się tu mężczyźni, którzy wkładali togi przed kolacją albo spieszyli, by zostawić papiery lub teczki w Świetlicy. Lyra planowała wyjść przez Refektarz, sądziła bowiem, że minie jeszcze kilka minut, zanim zabrzęczy tam dzwonek Kamerdynera. Gdyby nie widziała, jak Rektor wsypuje proszek do wina, mogłaby zaryzykować gniew Kamerdynera albo mieć nadzieję, że nikt jej nie zauważy w ruchliwym korytarzu. Była jednak zdenerwowana i z tego powodu się zawahała. Wtedy usłyszała ciężkie kroki na podeście. To nadchodził Kamerdyner, by sprawdzić, czy Sala Seniorów jest przygotowana na rytuał palenia maku i picia wina, którymi Uczeni raczyli się po wieczerzy. Lyra skoczyła w stronę dębowej szafy, otworzyła ją, schowała się w środku i szarpnęła drzwi, zamykając je tuż przed wejściem Kamerdynera. Nie bała się o Pantalaimona, pokój był przecież w ciemnym kolorze, a w najgorszym razie jej dajmon mógł wpełznąć pod krzesło. Słyszała głośne sapanie Kamerdynera, a przez szparę niedomkniętych drzwi szafy obserwowała, jak ustawia fajki w stelażu przy misie z tytoniem i przygląda się karafkom i kieliszkom. Potem mężczyzna obiema rękami przygładził włosy nad uszami i powiedział coś do swojej dajmony. Należał do służby, więc jego dajmoną był pies; ponieważ Kamerdyner był jednym z ważniejszych służących, miał piękną rudą seterkę. Dajmona wydawała się podejrzliwa i spoglądała wokół, jak gdyby wyczuwała intruza, ale ku wielkiej uldze Lyry nie skierowała się w stronę szafy. Lyra bała się Kamerdynera, który już dwukrotnie ją uderzył. Nagle usłyszała szept; to oczywiście Pantalaimon wcisnął się do szafy i dotarł do swej właścicielki. – Będziemy musieli tu teraz tkwić. Dlaczego mnie nie posłuchałaś? Nie odpowiedziała, póki Kamerdyner nie wyszedł. Nadzorował obsługę profesorskiego stołu – na tym polegała jego praca. Słysząc mamrotanie i odgłosy szurania, Lyra domyśliła się, że do Refektarza wchodzą Uczeni. – Dobrze, że cię nie posłuchałam – szepnęła – ponieważ nie widzielibyśmy wtedy, jak Rektor wsypuje truciznę do wina. To był tokaj, o który prosił Majordomusa, Pan! Oni zamierzają zabić Lorda Asriela! – Nie wiesz, czy to trucizna... – Och, oczywiście, że tak. Nie pamiętasz, że zanim ją wsypał, kazał Majordomusowi wyjść z pokoju? Gdyby to było coś niewinnego, nie miałoby znaczenia, czy tamten na niego patrzy. Poza tym dobrze wiem, że coś się tutaj dzieje... coś politycznego. Służący rozmawiają o tym od wielu dni. Pan, być może zapobiegniemy morderstwu! – Nigdy nie słyszałem większych bredni – odparł krótko dajmon. – Skąd wiesz, czy wytrzymasz w tej ciasnej szafie bez ruchu przez cztery godziny? Wyjdę i chociaż rozejrzę się w korytarzu. Powiem ci, kiedy będzie pusto. Sfrunął jej z ramienia i dziewczynka zobaczyła w smudze światła jego maleńki cień. – Nie, Pan, ja zostaję – oświadczyła. – Tu jest jeszcze jedna toga czy coś w tym rodzaju. Położę ją na podłodze szafy i będzie mi wygodnie. Po prostu muszę zobaczyć, co się będzie dalej działo. Ostrożnie się wyprostowała, szukając po omacku wieszaków, które mogłyby narobić hałasu, i stwierdziła, że szafa jest większa, niż sądziła. Było w niej wiele akademickich tog podszytych jedwabiem, niektóre także obszyte futrem. – Zastanawiam się, czy wszystkie należą do Rektora... – szepnęła. – Kiedy dostaje honorowe tytuły z innych akademii, być może dają mu też eleganckie togi, które trzyma tutaj, by się czasem w nie wystroić... Pan, naprawdę sądzisz, że to nie trucizna jest w tym winie? – Nie – odrzekł. – Myślę dokładnie tak jak ty. Tyle że to nie nasza sprawa. Uważam, że jeśli się w to wmieszasz, będzie to najgłupsza rzecz ze wszystkich, jakie zrobiłaś w życiu. Nie mamy z tym nic wspólnego. – Nie bądź głupi – zdenerwowała się Lyra. – Nie mogę tu siedzieć i patrzeć, jak ktoś truje Lorda Asriela! – W takim razie chodźmy gdzie indziej. – Jesteś tchórzem, Pan. – Oczywiście, że jestem. A mogę spytać, co zamierzasz? Chcesz wyskoczyć z szafy i wyrwać mu kieliszek z drżących palców? To ci chodzi po głowie? – Jeszcze nic nie wymyśliłam i dobrze o tym wiesz – odburknęła cicho. – Widziałam jednak, co zrobił Rektor, nie mam więc wyboru. Wiesz chyba, co to jest sumienie, prawda? Jak mogę po prostu stąd odejść, usiąść w Bibliotece czy w jakiejś innej sali i zająć się swoimi sprawami, skoro wiem, co się tu zdarzy? W każdym razie, możesz być pewny, że nigdzie się nie wybieram! – Tego właśnie chciałaś przez cały czas – powiedział po chwili. – Chciałaś się tutaj ukryć i obserwować. Dlaczego nie domyśliłem się wcześniej? – W porządku, masz rację – odparła. – Wszyscy wiedzą, że w tej sali odbywa się coś tajemniczego. Jakiś rytuał czy coś w tym rodzaju. Chciałam zobaczyć, co się tu dzieje. – Nic nam do tego! Jeśli mają jakieś sekrety, to ich sprawa. A ukrywanie się i szpiegowanie to zabawa dla głupiutkich dzieci. – Znam to na pamięć. Przestań wreszcie gderać. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lyrze było niewygodnie na twardej podłodze szafy, a Pantalaimon z pozoru zajął się sobą – usiadłszy na jednej z tog, szarpał swe owadzie czułki. Lyra miała w głowie kłębowisko myśli i niczego bardziej nie pragnęła, niż podzielić się nimi ze swoim dajmonem, jednakże była na to zbyt dumna. Postanowiła, że musi sobie z nimi poradzić bez jego pomocy. Przede wszystkim odczuwała niepokój, lecz nie był to lęk o siebie. Miała kłopoty wystarczająco często, aby się do nich przyzwyczaić. Tym razem niepokoiła się o Lorda Asriela. Zastanawiała się też, jaki sens ma wszystko to, co widziała. Lord Asriel nieczęsto odwiedzał Kolegium, a ponieważ ostatnimi czasy wzrosło napięcie polityczne, można było przypuszczać, że nie przybędzie tu po prostu jeść, pić wino i palić fajkę z kilkoma starymi przyjaciółmi. Lyra wiedziała, że zarówno on, jak i Rektor są członkami Rady Rządowej, specjalnej grupy doradczej, powołanej przy Premierze, może więc jego przyjazd wiązał się właśnie z tą funkcją; tyle że posiedzenia rady odbywały się przecież w Pałacu, a nie w Sali Seniorów Kolegium Jordana. Poza tym krążyła pewna plotka, o której służący Kolegium szeptali od paru dni. Mówiło się mianowicie, że Tatarzy najechali Rosję i teraz płyną na północ, do Sankt Petersburga, skąd łatwo mogą opanować Morze Bałtyckie i później całą zachodnią Europę. A Lord Asriel był przecież na dalekiej Północy; kiedy Lyra widziała go po raz ostatni, przygotowywał wyprawę do Laponii... – Pan – szepnęła. – Tak? – Sądzisz, że będzie wojna? – Jeszcze przez jakiś czas nie. Gdyby miała wybuchnąć na przykład w przyszłym tygodniu, Lord Asriel nie przyjeżdżałby tu na kolację. – Też tak myślę. Ale za jakiś czas? – Cicho! Ktoś nadchodzi. Lyra usiadła i zbliżyła oko do szpary w drzwiach. Do pokoju wszedł Majordomus i zgodnie z poleceniem Rektora zamierzał wyregulować lampę. Świetlica i Biblioteka były oświetlone anbarycznym światłem, ale w Sali Seniorów Uczeni woleli łagodniejsze światło starych lamp naftowych. Za życia Rektora z pewnością nikt tego nie zmieni. Majordomus przyciął knot, dorzucił kolejną szczapę do ognia, a potem stanął, uważnie nasłuchując, przy drzwiach do Refektarza i wziął garść liści z misy z tytoniem. Ledwie odłożył pokrywkę, przekręciła się gałka w drzwiach prowadzących na korytarz; Majordomus podskoczył nerwowo. Lyra musiała mocno nad sobą panować, aby się nie roześmiać. Mężczyzna pospiesznie wsunął liście do kieszeni, po czym odwrócił twarz ku nowo przybyłemu. – Lord Asriel! – wykrzyknął. Po plecach Lyry przebiegł zimny dreszcz. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie mogła dojrzeć przybysza i próbowała powstrzymać odruch, aby wyjść i go zobaczyć. – Dobry wieczór, Wren – odparł Lord Asriel. Ilekroć Lyra słyszała jego surowy głos, czuła i radość, i lęk. – Spóźniłem się na kolację. Poczekam tutaj. Majordomus zrobił niepewną minę, w zasadzie goście wchodzili bowiem do Sali Seniorów tylko na zaproszenie Rektora, jednak Lord Asriel popatrzył przenikliwym wzrokiem na wybrzuszenie w jego kieszeni, toteż służący postanowił nie protestować. – Czy mam powiadomić Rektora, że przybyłeś, mój panie? – Nie zaszkodzi. Możesz mi też przynieść kawę. – Dobrze, mój panie. Majordomus skłonił się i pospieszył do wyjścia; jego dajmona posłusznie ruszyła w ślad za nim. Wuj Lyry podszedł do ognia i wyciągnął ręce wysoko nad głowę, po czym ziewnął, otwierając szeroko usta. Miał na sobie strój podróżny. Lyra przypomniała sobie, jak bardzo zawsze ją przerażał, gdy go widziała. Nie mogła już wyjść niezauważona; musiała siedzieć bez ruchu i mieć nadzieję, że sytuacja sama się jakoś rozwiąże. Za Lordem Asrielem stała jego dajmona – irbis. – Zamierzasz urządzić tu projekcję? – spytała cicho. – Tak. Po co robić zamieszanie i przenosić się do Sali Wykładowej? Zechcą zapewne także zobaczyć okazy; poślę za chwilę po Portiera. To kiepska pora, Stelmario. – Powinieneś odpocząć. Lord Asriel usiadł w jednym z foteli i Lyra straciła z oczu jego twarz. – Tak, wiem. Powinienem się również przebrać. Istnieje prawdopodobnie jakiś starożytny ceremoniał, który pozwoliłby im ukarać mnie za to, że wszedłem do tej sali nieodpowiednio ubrany. Powinienem przespać kilka dni. Fakt, że... Rozległo się stukanie i wszedł Majordomus ze srebrną tacą, na której stał dzbanek z kawą i filiżanka. – Dziękuję, Wren – powiedział Lord Asriel. – Czy w tej karafce na stole jest tokaj? – Rektor polecił, aby go nalać specjalnie dla ciebie, mój panie – odrzekł Majordomus. – Z rocznika tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt osiem pozostały jedynie trzy tuziny butelek. – Cóż, wszystko, co dobre, przemija. Postaw przy mnie tacę. Och, i poproś Portiera, aby przyniósł dwie skrzynie, które zostawiłem w Portierni, dobrze? – Tutaj, mój panie? – Tak, tutaj. Będę też potrzebował ekranu i rzutnika. Tutaj i zaraz! Majordomus o mało nie otworzył ust ze zdziwienia, udało mu się jednak stłumić pytanie czy też protest. – Wren, zapominasz, gdzie jest twoje miejsce – uprzedził go Lord Asriel. – Nie wypytuj mnie. Po prostu rób, co ci każę. – Dobrze, mój panie – odparł Majordomus. – Jeśli mogę coś zasugerować, może powinienem zawiadomić pana Cawsona, co pan planuje, w przeciwnym razie bowiem będzie nieco zdumiony. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć. – Hm. W takim razie, powiedz mu. Pan Cawson był Kamerdynerem. Od dawien dawna trwała nieustanna i zaciekła rywalizacja między nim a Majordomusem. Kamerdyner był teoretycznie wyższy rangą, ale jego przeciwnik miał więcej okazji, by wkraść się w łaski Uczonych, i w pełni z tego korzystał. Był więc zadowolony, ilekroć mógł popisać się przed Kamerdynerem bogatszą wiedzą na temat zdarzeń w Sali Seniorów. Służący skłonił się i wyszedł. Lyra obserwowała, jak jej wuj nalewa kawę do filiżanki, wypija od razu i nalewa ponownie, a potem wolno pije łykami. Była zdumiona. Skrzynie z okazami? Rzutnik? Co tak pilnego i ważnego jej wuj zamierzał pokazać Uczonym? Nagle Lord Asriel wstał i odwrócił się od ognia. Lyra widziała go teraz w całej okazałości i dziwiła się, jak bardzo się różnił od zażywnego Majordomusa albo od stale zgarbionych i ospałych Uczonych. Lord Asriel był wysokim mężczyzną o potężnych ramionach, srogiej, ponurej twarzy i błyszczących oczach, w których czaiła się ironia. Było to oblicze człowieka czynu o silnej osobowości; na tej twarzy nigdy nie pojawiał się wyraz tkliwości czy współczucia. Ruchy mężczyzny były swobodne i idealnie wyważone, niczym ruchy dzikiego zwierzęcia, a kiedy przebywał w małym pomieszczeniu, rzeczywiście przypominał dzikie zwierzę trzymane w zbyt małej klatce. Lord Asriel z zatroskaną miną spoglądał przed siebie w zamyśleniu. Dajmona zbliżyła się i oparła łeb na jego biodrze, a on spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, po czym odwrócił się i podszedł do stołu. Lyra poczuła nagle, jak żołądek podchodzi jej do gardła, ponieważ Lord Asriel otworzył karafkę z tokajem i zaczął nalewać wino do szklanki. – Nie! Ten cichy okrzyk wydobył się z jej ust, zanim zdołała go zdusić. Lord Asriel usłyszał go i błyskawicznie się odwrócił. – Kto tu jest? Nie była w stanie nad sobą zapanować. Wyskoczyła z szafy i rzuciła się, by wytrącić kieliszek z ręki wuja. Wino rozlało się po stole i dywanie, kieliszek spadł i rozbił się. Lord Asriel chwycił ją za nadgarstek i mocno wykręcił jej rękę. – Lyro! Co tu, u diabła, robisz? – Puść mnie, to ci powiem! – Chyba najpierw złamię ci rękę. Jak śmiesz tu wchodzić? – Właśnie uratowałam ci życie! Milczeli przez moment. Dziewczynka krzywiła się z bólu i z trudem powstrzymywała krzyk, mężczyzna, marszcząc brwi, pochylał się nad nią. – Co powiedziałaś? – spytał ciszej. – To wino jest zatrute – wymamrotała przez zaciśnięte zęby. – Widziałam, jak Rektor wsypywał do niego jakiś proszek. Lord Asriel puścił ją. Upadła na podłogę, a Pantalaimon niespokojnie usiadł na jej ramieniu. Wuj patrzył na nią z góry, tłumiąc wściekłość, a Lyra nie śmiała spojrzeć mu w oczy. – Weszłam tu tylko po to, żeby zobaczyć, jak wygląda ta sala – wyjaśniła. – Wiem, że nie powinnam, ale zamierzałam wyjść, zanim ktokolwiek się zjawi. Usłyszałam jednak, że wchodzi Rektor, i znalazłam się w pułapce. Jedyną możliwą kryjówką była szafa. Siedząc tam, widziałam, jak Rektor wsypuje proszek do wina. Gdybym nie... Rozległo się pukanie do drzwi. – To Portier – powiedział Lord Asriel. – Wracaj do szafy. Jeśli usłyszę choćby najcichszy odgłos, postaram się, abyś pożałowała, że żyjesz. Lyra natychmiast rzuciła się z powrotem do szafy. Ledwo zamknęła drzwi, Lord Asriel zawołał: – Wejść! Tak jak przypuszczał, był to Portier. – Tutaj, mój panie? Dziewczynka dostrzegła starca, który stał niepewnie w progu, a za nim zauważyła róg wielkiej drewnianej skrzyni. – Tu będzie dobrze, Shuter – odparł Lord Asriel. – Wnieście je obie i postawcie przy stole. Lyra odprężyła się trochę, a wtedy poczuła ból w ramieniu i nadgarstku. Był na tyle dotkliwy, aby wywołać płacz, ale nie należała do dziewcząt, które płaczą. Jednak zacisnęła zęby i zaczęła lekko poruszać ramieniem, by rozluźnić mięśnie. Wtedy rozległ się brzęk tłuczonego szkła i chlupot rozlanego płynu. – Niech cię diabli, Shuter, jesteś nieuważnym starym głupcem! Zobacz, co narobiłeś! Lyra spojrzała w tamtą stronę. Jej wujowi udało się zrzucić ze stołu karafkę z tokajem w taki sposób, jakby przydarzyło się to Portierowi. Starzec ostrożnie postawił pudło i zaczął się tłumaczyć: – Bardzo przepraszam, mój panie... Nie sądziłem, że stoję tak blisko... – Przynieś coś do wytarcia. Idź, zanim wsiąknie w dywan! Portier i jego młody pomocnik pospiesznie wyszli. Lord Asriel zbliżył się do szafy i powiedział szeptem: – Skoro już tu jesteś, możesz się przydać. Obserwuj uważnie Rektora, kiedy wejdzie. Jeśli zauważysz coś interesującego, obiecuję, że nie będziesz miała jeszcze większych kłopotów, niż te, w które już się wpakowałaś. Zrozumiałaś? – Tak, wuju. – Pamiętaj, jeśli narobisz hałasu, nie pomogę ci. Musisz sobie wtedy radzić sama. Odszedł i stanął odwrócony plecami do ognia. Portier wrócił z miotłą i szufelką na rozbite szkło oraz z miską i szmatą. – Mogę tylko raz jeszcze powiedzieć, mój panie, że najpokorniej przepraszam. Nie wiem, co... – Po prostu posprzątaj ten bałagan. Kiedy Portier zaczął wycierać wino z dywanu, rozległo się stukanie, a potem wszedł Majordomus ze służącym Lorda Asriela imieniem Thorold. Nieśli razem ciężką skrzynię z polerowanego drewna z mosiężnymi uchwytami. Zobaczyli, co robi Portier, i zatrzymali się zaskoczeni. – Tak, to był tokaj – odezwał się Lord Asriel. – Niestety. Czy to rzutnik? Thoroldzie, postaw go przy szafie, jeśli łaska. Ekran będzie na górze z drugiej strony. Lyra stwierdziła, że przez szparę w drzwiach będzie widziała ekran i to, co się na nim ukaże, i zastanawiała się, czy wuj celowo tak zarządził. Wykorzystała chwilowy hałas, jaki robił służący, rozwijając sztywne płótno i zakładając je na ramę, i wyszeptała: – Widzisz? Warto było przyjść, prawda? – Może tak – odszepnął z rezerwą Pantalaimon cieniutkim głosikiem ćmy – a może nie. Lord Asriel stał przy ogniu, sącząc ostatnią filiżankę kawy i patrząc posępnie, jak Thorold otwiera klapkę rzutnika i odkrywa soczewkę, a potem sprawdza zbiorniczek z naftą. – Nafty jest dużo, mój panie – stwierdził. – Mam posłać po technika do obsługi? – Nie, obsłużę go sam. Dziękuję, Thoroldzie. Czy kolacja już się skończyła, Wren? – Sądzę, że właśnie kończą posiłek, mój panie – odpowiedział Majordomus. – Jeśli właściwie zrozumiałem pana Cawsona, Rektor i jego goście nie zamierzają się ociągać, skoro wiedzą, że jesteś tutaj. Czy mam zabrać tacę z kawą? – Weź ją i odejdź. – Dobrze, mój panie. Majordomus wziął tacę, lekko się ukłonił i wyszedł. Thorold poszedł za nim. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Lord Asriel spojrzał przez pokój na szafę i Lyra poczuła siłę jego spojrzenia prawie tak mocno, jak gdyby miało fizyczną postać, jakby było strzałą albo włócznią. Potem spojrzał w bok i powiedział coś cicho do swojej dajmony. Irbisica podeszła i usiadła spokojnie u jego boku, czujna, dumna i niebezpieczna; jej zielone oczy w ślad za czarnymi oczyma Lorda Asriela zlustrowały pokój. Potem odwróciła się i spojrzała na drzwi do Refektarza; gałka na nich obróciła się. Lyra nie widziała drzwi, ale kiedy wszedł pierwszy mężczyzna, usłyszała jego oddech. – Rektorze – zagaił Lord Asriel. – Właśnie wróciłem. Wprowadź swoich gości. Chcę wam pokazać coś bardzo interesującego. Północ – Lordzie Asrielu – odezwał się Rektor zmęczonym głosem i podszedł, aby uścisnąć gościowi dłoń. Ze swojej kryjówki Lyra obserwowała oczy Rektora, widziała, jak mężczyzna szybko spojrzał ku stołowi, gdzie wcześniej stał tokaj. – Rektorze – odparł Lord Asriel. – Przybyłem późno, więc nie chciałem przeszkadzać wam w kolacji i pozwoliłem sobie poczekać tutaj. Witam, Prorektorze. Cieszę się, że tak dobrze pan wygląda. Proszę wybaczyć mi mój niezbyt elegancki strój, ale dopiero co wylądowałem. Tak, tak, Rektorze, tokaj się zmarnował. Zdaje się, że stoi pan na jego resztkach. Portier strącił karafkę ze stołu, ale to była moja wina. Witam, Kapelanie. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem pańską ostatnią rozprawę... Lord Asriel odszedł na bok z Kapelanem, dzięki czemu Lyra mogła bez przeszkód przyjrzeć się twarzy Rektora. Miała obojętny wyraz, ale dajmona na ramieniu mężczyzny stroszyła pióra i przestępowała niespokojnie z łapy na łapę. Lord Asriel już panował nad zebranymi i chociaż starał się okazywać uprzejmość Rektorowi na jego własnym terytorium, było jasne, kto tu jest najważniejszy. Uczeni powitali gościa i weszli do sali. Niektórzy usiedli wokół stołu, inni w fotelach i wkrótce pomieszczenie wypełnił szmer rozmów. Lyra zauważyła, że wszystkich niezwykle intryguje drewniana skrzynia, ekran i rzutnik. Dobrze znała Uczonych: Bibliotekarza, Prorektora, Egzaminatora i pozostałych; mężczyźni ci otaczali ją, odkąd pamiętała, uczyli ją, karcili, pocieszali, wręczali małe prezenty, odganiali od drzewek owocowych w ogrodzie. Stanowili jej „rodzinę”; nie miała nikogo innego. Może nawet faktycznie uważałaby ich za rodzinę, jeśliby w ogóle wiedziała, co to słowo oznacza – chociaż gdyby rzeczywiście rozumiała jego znaczenie, najprawdopodobniej uznałaby, że więzi rodzinne łączą ją raczej ze służącymi w Kolegium. Uczeni mieli bowiem przed sobą ważniejsze cele niż zajmowanie się uczuciami pół dzikiej, pół cywilizowanej dziewczynki, która przypadkowo zamieszkała wśród nich. Rektor zapalił lampę spirytusową pod małym srebrnym naczyniem i stopił trochę masła, po czym przeciął pół tuzina makówek i wrzucił ich zawartość do środka. Po kolacji zawsze podawano mak; rozjaśniał umysł i potęgował elokwencję, co ożywiało konwersację. Tradycją było, że Rektor przyrządzał go osobiście. Słysząc odgłosy skwierczenia smażonego masła i szmer rozmów, Lyra szukała dla siebie wygodniejszej pozycji. Ostrożnie zdjęła z wieszaka togę – długie futro – i ułożyła ją na podłodze szafy. – Powinnaś wziąć jakąś szorstką i starą – szepnął Pantalaimon. – Jeśli będzie ci zbyt wygodnie, uśniesz. – Wtedy twoim zadaniem będzie mnie obudzić – odparła. Zaczęła przysłuchiwać się rozmowie, która była strasznie nudna; niemal całkowicie dotyczyła polityki, w dodatku polityki Londynu, nikt ani słowem nie wspomniał o żadnej z ekscytujących spraw – na przykład o Tatarach. Przyjemne zapachy smażonego maku i tytoniu docierały do szafy i Lyra czuła, że zamykają jej się oczy. W końcu usłyszała, że ktoś puka w stół. Głosy umilkły, a potem przemówił Rektor. – Panowie – zaczął. – Jestem pewien, że witając Lorda Asriela, mówię w imieniu nas wszystkich. Jego wizyty są rzadkie, ale dotarło do mnie, że jak zawsze, tak i dziś wieczorem chce nam pokazać coś szczególnie interesującego. Ponieważ ostatnio znacznie wzrosło napięcie polityczne, czego jesteśmy wszyscy świadomi, nic dziwnego, że Lord Asriel musi być obecny jutro wcześnie rano w White Hall. Pociąg już czeka, aby zawieźć go do Londynu natychmiast, gdy skończymy rozmowę. Musimy więc mądrze wykorzystać nasz czas. Kiedy Lord Asriel skończy mówić, zapewne pojawią się pytania. Proszę, aby były krótkie i rzeczowe. Lordzie Asrielu, zechce pan zacząć? – Dziękuję, Rektorze – powiedział wuj Lyry. – Na początek chcę panom pokazać kilka slajdów. Prorektorze, zdaje się, że stąd najlepiej będzie pan widział. Może Rektor mógłby przesunąć się z krzesłem bliżej szafy? Stary Prorektor był prawie ślepy, toteż zaproponowanie mu miejsca bliżej ekranu było bardzo uprzejme. Gdy starzec przesunął się do przodu, Rektor znalazł się tym samym obok Bibliotekarza, a jednocześnie niedaleko miejsca, gdzie w szafie kuliła się Lyra. Kiedy Rektor usadowił się w fotelu, dziewczynka usłyszała jego mamrotanie: – Co za diabeł! Bez dwóch zdań wiedział o winie. Bibliotekarz odpowiedział szeptem: – Zamierza poprosić o fundusze. Jeśli wymusi głosowanie... – Wówczas będziemy musieli mu się mądrze przeciwstawić. Latarnia projektora zaczęła syczeć, Lord Asriel mocno ją bowiem napompował. Lyra poruszyła się lekko, tak by widzieć ekran, na którym rozjarzył się biały krąg. Lord Asriel zawołał: – Czy ktoś mógłby przykręcić lampę?! Jeden z Uczonych wstał, aby spełnić tę prośbę, a potem w pokoju zrobiło się ciemno. – Jak niektórzy z was wiedzą – zaczął wuj Lyry – dwanaście miesięcy temu wyruszyłem z misją dyplomatyczną na Północ do Króla Laponii. Choć może raczej należałoby powiedzieć, że starałem się stwarzać pozory, iż taki jest mój cel, ponieważ rzeczywistym zadaniem mojej wyprawy było dotarcie jeszcze dalej na północ, aż na sam lodowiec. Starałem się bowiem odkryć, co się przydarzyło ekspedycji Grummana. Jedna z ostatnich wiadomości od niego wysłanych do Akademii w Berlinie mówiła o pewnym naturalnym zjawisku spotykanym jedynie w północnych krainach. Byłem zdecydowany zbadać je, i to stało się drugim celem mojej wyprawy. Jednak pierwsze zdjęcie, które zamierzam panom pokazać, nie jest bezpośrednio związane z żadną z tych spraw. Lord Asriel włożył pierwszy slajd do ramki i wsunął go za obiektyw. Na ekranie pojawiła się kolista fotografia w ostrych odcieniach czerni i bieli. Zdjęcie wykonano w nocy przy pełni księżyca, a widniała na nim drewniana chatka; jej ściany ciemniały na tle leżącego wszędzie śniegu, który pokrywał także grubą warstwą dach. Obok chatki stało wiele instrumentów badawczych, które Lyrze skojarzyły się z czymś z Anbarycznego Parku na drodze do Yarnton: anteny, przewody, porcelanowe izolatory, a wszystko połyskujące w świetle księżyca i oszronione. Jakiś mężczyzna w futrze, z twarzą ukrytą w wielkim kapturze, stał na przedzie z ręką podniesioną, jak gdyby w pozdrowieniu. Obok niego widniała mniejsza postać. Światło księżyca oblewało cały obraz tym samym słabym refleksem. – Ta fotografia została wykonana przy użyciu standardowej emulsji w postaci azotanu srebrowego – wyjaśnił Lord Asriel. – Chciałbym, abyście obejrzeli następne, zrobione z tego samego miejsca zaledwie w minutę później, tyle że zastosowałem nową, specjalnie przygotowaną emulsję. Wyjął z ramki pierwszy slajd i włożył następny. Zdjęcie było o wiele ciemniejsze; wyglądało, jak gdyby odfiltrowano światło księżyca. Horyzont nadal był widoczny, wraz z ciemnym kształtem chaty i odblaskiem wystającego, pokrytego śniegiem dachu, jednak skomplikowana aparatura kryła się w mroku. Mężczyzna natomiast zmienił się zupełnie: był skąpany w świetle i wydawało się, że z jego ręki spływa fontanna połyskujących cząsteczek. – To światło podnosi się czy opada? – zapytał Kapelan. – Opada – odparł Lord Asriel. – Tyle że nie jest to światło. To Pył. Powiedział to w taki sposób, iż Lyra wyobraziła sobie, że słowo to powinno zostać zapisane dużą literą, jak gdyby nie chodziło o zwykły pył. Reakcja Uczonych potwierdziła jej odczucie, ponieważ po wyjaśnieniu Lorda Asriela zapadło głuche milczenie, a następnie rozległy się westchnienia pełne niedowierzania. – Ale jak... – Na pewno... – On nie może... – Panowie! – rozległ się głos Kapelana. – Pozwólcie Lordowi Asrielowi wyjaśnić. – To jest Pył – powtórzył Lord Asriel. – Na kliszy został zarejestrowany w postaci światła, ponieważ jego cząsteczki działają na tę emulsję tak samo jak fotony na azotan srebrowy. Między innymi właśnie to chciałem sprawdzić podczas mojej ekspedycji na Północ. Na zdjęciu znakomicie widać postać mężczyzny. Spójrzcie teraz, panowie, tutaj. – Wskazał na zamazany kształt mniejszej figurki. – Sądziłem, że to dajmona mężczyzny – stwierdził Egzaminator. – Nie. Jego dajmona leżała w owej chwili owinięta wokół jego szyi w postaci węża. Ten kształt, może nie najlepiej widoczny, to dziecko. – Oderwane dziecko...? – spytał ktoś, po czym zamilkł w sposób, który sugerował, że powiedział coś, czego nie powinien był mówić. Zapadła głęboka cisza. Potem Lord Asriel odparł spokojnie: – Nie, pełne dziecko, które, biorąc pod uwagę naturę Pyłu, jest właściwie punktem, nieprawdaż? Przez długi czas nikt nie odpowiadał, wreszcie odezwał się Kapelan. – Ach – powiedział jak człowiek spragniony, który po wypiciu sporego łyku, odstawia szklankę, aby wypuścić powietrze wstrzymywane podczas picia. – A strumienie Pyłu... – Pochodzą z nieba i oblewają mężczyznę czymś, co wygląda jak światło. Możecie zbadać to zdjęcie dokładniej, zostawię je wam zresztą, gdy będę wyjeżdżał. Pokazuję je w chwili obecnej, aby zademonstrować działanie tej nowej emulsji. A teraz chciałbym wam przedstawić kolejną fotografię. Lord Asriel zmienił slajd. Następne zdjęcie także zostało wykonane w nocy, jednak tym razem bez światła księżyca. Na pierwszym planie niezbyt wyraźnie widać było kilka namiotów na tle horyzontu; obok znajdował się nierówny stos drewnianych skrzyń i sanie. Najbardziej interesujące na fotografii było jednak niebo. Niczym zasłony wisiały na nim strumienie i welony światła, splecione w pętle i girlandy, jakby osadzone na niewidocznych wysokich na setki mil hakach albo rozwiewające się na boki w podmuchu jakiegoś niewyobrażalnego wiatru. – Co to takiego? – rozległ się głos Prorektora. – Zdjęcie Zorzy. – To bardzo piękna fotografia – zauważył Profesor Palmeru . – Jedna z najlepszych, jakie widziałem. – Wybaczcie moją ignorancję – odezwał się drżącym głosem stary Kantor – ale jeśli kiedykolwiek wiedziałem, czym jest Zorza, zapomniałem. Czy chodzi o to, co niektórzy nazywają Światłem Północy? – Tak. Zorza ma wiele nazw. Składa się z mgławic naładowanych cząsteczek i promieni słonecznych o potężnej, wręcz nadzwyczajnej mocy, które same w sobie są niewidoczne, ale kiedy wchodzą w interakcję z atmosferą, wywołują promieniowanie świetlne. Gdybym miał trochę czasu, pokolorowałbym ten slajd, aby pokazać panom jej barwy; dominuje barwa seledynowa i różowa z odcieniem karmazynu wzdłuż niższej krawędzi tego tworu podobnego do zasłony. To zdjęcie zrobiłem, używając zwykłej emulsji. Teraz chciałbym, abyście obejrzeli fotografię wykonaną za pomocą specjalnej emulsji. Lord Asriel wyjął slajd. Lyra słyszała, jak Rektor mówi cicho: – Jeśli wymusi głosowanie, możemy spróbować powołać się na klauzulę stałego pobytu. Nie mieszkał w Kolegium przez trzydzieści tygodni w ciągu ostatnich pięćdziesięciu dwóch. – Ma już po swojej stronie Kapelana... – mruknął w odpowiedzi Bibliotekarz. Wuj Lyry włożył nowy slajd do ramy rzutnika. Uwieczniono na nim tę samą scenę. Tak jak w przypadku poprzedniej pary zdjęć, wiele cech widocznych w zwykłym świetle teraz było o wiele mniej wyraźnych; takie też były wiązki promieni na niebie. Jednak w środku Zorzy, wysoko ponad lodowym krajobrazem, Lyra dostrzegła jakieś kontury. Aby widzieć lepiej, przycisnęła twarz do szpary, a znajdujący się blisko ekranu Uczeni również pochylili się do przodu. Kiedy wpatrywała się w zdjęcie, jej zdziwienie rosło, ponieważ uświadomiła sobie, że widzi na niebie wyraźny zarys miasta: wieże, kopuły, ściany... zawieszone w powietrzu budynki i ulice! Ze zdumienia Lyra niemal straciła oddech. – To wygląda jak... miasto – powiedział Uczony z Cassington. – Właśnie – potwierdził Lord Asriel. – Bez wątpienia miasto w innym świecie? – spytał Dziekan z ironią w głosie. Lord Asriel zignorował jego ton. Wśród Uczonych zapanowało takie podniecenie, jak gdyby napisali traktaty na temat istnienia jednorożca (chociaż go nigdy nie widzieli), a potem nagle ktoś przedstawiłby im żywy dowód w postaci świeżo schwytanego okazu. – To ma związek ze sprawą Barnarda–Stokesa? – spytał Profesor Palmeru. – Zgadza się? – Tego właśnie pragnę się dowiedzieć – odrzekł Lord Asriel. Stał z boku oświetlonego ekranu. Lyra widziała, jak jego ciemne oczy patrzyły kolejno na Uczonych, kiedy wpatrywali się w slajd pokazujący Zorzę; dostrzegła też zielony blask oczu stojącej obok niego irbisicy. Wszystkie czcigodne głowy Uczonych wyciągały się do przodu, połyskiwały okulary; tylko Rektor i Bibliotekarz pochylili się na swoich krzesłach i zbliżyli ku sobie twarze. – Powiedział pan, że szuka informacji o ekspedycji Grummana, Lordzie Asrielu – odezwał się Kapelan. – Czy doktor Grumman również badał to zjawisko? – Sądzę, że tak, i zdaje mi się, że posiadał sporo informacji na ten temat. Nie będzie nam jednak w stanie niczego powiedzieć, ponieważ nie żyje. – Nie! – wyrwało się Kapelanowi. – Obawiam się, że tak, i mam tu dowód. Po Sali Seniorów przebiegł szmer podniecenia i lęku, kiedy kilku młodszych Uczonych pod nadzorem Lorda Asriela przeniosło drewnianą skrzynię przed audytorium. Wuj Lyry wyjął ostatni slajd z ramki, ale zostawił włączony projektor i w ostrym, oślepiającym blasku jaskrawego światła pochylił się, aby podważyć wieko skrzyni. Lyra usłyszała skrzypienie wilgotnego drewna. Rektor wstał, aby spojrzeć, i w ten sposób zasłonił widok Lyrze. Jej wuj natomiast kontynuował: – Jeśli pamiętacie, ekspedycja Grummana zaginęła przed osiemnastoma miesiącami. Na Północ wysłała go Niemiecka Akademia. Miał dojść aż do bieguna i poczynić rozmaite obserwacje nieba. Podczas wyprawy dostrzegł ciekawe zjawisko, które już widzieliśmy. Krótko potem zniknął. Przypuszczano, że przydarzył mu się jakiś wypadek i że jego ciało leży gdzieś w szczelinie lodowcowej. W rzeczywistości nie było żadnego wypadku. – Co pan tam ma? – spytał Dziekan. – Czy to pojemnik próżniowy? Początkowo Lord Asriel nie odpowiedział. Lyra usłyszała trzask metalowych zacisków i syk, kiedy do skrzyni dostało się powietrze, potem zapadła cisza. Nie trwała jednak długo; po sekundzie czy dwóch do uszu Lyry dotarły podniesione głosy, okrzyki przerażenia i głośne protesty. – A co... – Wprost nieludzkie... – To jest... – Co się z nią stało?! Głos Rektora uciszył zebranych. – Lordzie Asrielu, na Boga, co pan tam ma? – Oto głowa Stanislausa Grummana odparł pytany. Lyra usłyszała, że ktoś, potykając się, idzie do drzwi i opuszcza pomieszczenie. Mężczyzna wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki. Żałowała, że nie widzi tego, co pozostali. – Znalazłem jego ciało zachowane w lodzie opodal Svalbardu. A w ten właśnie sposób zabójcy potraktowali jego głowę. Zauważcie charakterystyczny wzór skalpowania. Sądzę, że być może nie jest on panu nieznany, Prorektorze. – Widziałem, jak robili tak Tatarzy – odparł starzec stanowczo. – Jest to technika, którą stosuje pierwotna ludność Syberii i Tunguzji. Stamtąd rozprzestrzeniła się na ziemie Skraelingów, chociaż skądinąd wiem, że obecnie jest zakazana w Nowej Danii. Mogę się przyjrzeć bliżej, Lordzie Asrielu? Po krótkim milczeniu Prorektor odezwał się znowu: – Moje oczy nie widzą już zbyt dobrze, a lód nie jest zupełnie przezroczysty, ale wydaje mi się, że dostrzegam otwór na szczycie czaszki. Mam rację? – Tak. – Wywiercony? – Właśnie. Po sali przebiegł szmer podniecenia. Rektor odsunął się i Lyra znowu wszystko widziała. Stary Prorektor, stojąc w kręgu światła z rzutnika, trzymał duży blok lodu tuż przy oczach i Lyra dostrzegła wewnątrz lodu jakiś obiekt: krwawą bryłę, której niemal nie sposób było nazwać ludzką głową. Pantalaimon fruwał wokół Lyry. Jego złe samopoczucie zaczęło się udzielać dziewczynce. – Cicho – szepnęła. – Słuchaj. – Doktor Grumman był kiedyś Uczonym tego Kolegium – powiedział Dziekan z przejęciem. – Aż wpadł w ręce Tatarów... – Ale Tatarzy tak daleko na północy? – Musieli się wedrzeć głębiej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał! – Powiedział pan, że znalazł ją w pobliżu Svalbardu? – spytał Dziekan. – Zgadza się. – Czy mamy rozumieć, że mają z tym coś wspólnego panserbjorne? Lyra nigdy nie słyszała tego słowa, ale Uczeni najwyraźniej je znali. – Niemożliwe – odrzekł z przekonaniem Uczony z Cassington. – Nigdy nie postępują w taki sposób. – Skoro tak mówisz, to znaczy, że nie znasz Iofura Raknisona – oświadczył Profesor Palmeru, który również odbył wiele ekspedycji na tereny arktyczne. – Nie byłbym zbyt zaskoczony, gdyby mi powiedziano, że zabrał się do skalpowania ludzi na tatarską modłę. Lyra spojrzała ponownie na swego wuja, który obserwował Uczonych bez słowa, za to z błyskiem sardonicznego rozbawienia. – Kim jest Iofur Raknison? – ktoś spytał. – Królem Svalbardu – odparł Profesor Palmeru. – Tak, zgadza się, to jeden z panserbjorne. Jest uzurpatorem, w pewnym sensie... nieuczciwie zasiada na tronie... Przynajmniej takie jest moje zdanie. To osobnik potężny i z pewnością nie głupiec, mimo swoich niedorzecznych słabostek. Posiada na przykład pałac zbudowany z importowanego marmuru, zamierza zorganizować coś, co nazywa uniwersytetem... – Dla kogo? Dla niedźwiedzi?! – spytał ktoś inny i wszyscy się roześmiali. Profesor Palmeru mówił jednak dalej: – Próbuję wam tylko uświadomić, że Iofur Raknison byłby zdolny zrobić coś takiego Grummanowi. Równocześnie, gdy zajdzie potrzeba, można go skłonić do zupełnie innego postępowania. – I ty wiesz, jak go do tego nakłonić, co, Trelawney? – spytał drwiąco Dziekan. – Oczywiście. Wiecie, czego Iofur pragnie ponad wszystko w świecie? Nawet bardziej niż honorowego doktoratu? Dajmona! Znajdź sposób, aby dać mu dajmona, a zrobi dla ciebie wszystko. Uczeni roześmiali się serdecznie. Lyra słuchała słów Profesora Palmeru bardzo zaintrygowana; to, co powiedział, zupełnie nie miało dla niej sensu. Poza tym chciała usłyszeć więcej o skalpowaniu, Zorzy i tajemniczym Pyle. Niestety, rozczarowała się, ponieważ Lord Asriel skończył swój pokaz i wkrótce rozmowa zmieniła się w kolegialną kłótnię dotyczącą kwestii finansowych. Uczeni spierali się, czy dać mu pieniądze na kolejną ekspedycję. Bez końca wymieniali argumenty i dziewczynka poczuła, że zamykają jej się oczy. Wkrótce zasnęła z owiniętym wokół szyi Pantalaimonem, który przybrał do spania ulubioną postać gronostaja. Obudziła się zaskoczona. Ktoś potrząsał jej ramieniem. – Cicho – powiedział wuj. Drzwi szafy były otwarte, a mężczyzna przykucnął w smudze światła. – Wszyscy wyszli, ale w pobliżu jest jeszcze kilku służących. Idź teraz do swojej sypialni i ani słowa nikomu o tym, co tu widziałaś i słyszałaś. – Przyznali ci pieniądze? – wymamrotała sennie. – Tak. – Czym jest Pył? – spytała. Starała się wstać, ale po tak długim siedzeniu bez ruchu zupełnie zdrętwiała. – Nie ma z tobą nic wspólnego. – Ależ ma – zaprzeczyła. – Jeśli chciałeś, żebym siedziała dla ciebie w szafie i szpiegowała, powinieneś mi powiedzieć, z jakiego powodu to robiłam. Mogę zobaczyć tamtą głowę? Białe futerko gronostaja–Pantalaimona zjeżyło się i Lyra poczuła na szyi łaskotanie. Lord Asriel roześmiał się krótko. – Jesteś wstrętna – powiedział, po czym zaczął pakować slajdy i skrzynię z okazami. – Obserwowałaś Rektora? – Tak. Zauważyłam, że od razu po wejściu rozglądał się za winem. – W porządku. Chwilowo jest nieszkodliwy. Zrób, jak ci każę, i idź do łóżka. – A ty dokąd jedziesz? – Wracam na Północ. Wyjeżdżam za dziesięć minut. – Mogę jechać z tobą? Przerwał pakowanie i popatrzył na nią w taki sposób, jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. Jego dajmona także zwróciła na dziewczynkę wielkie, zielone, kocie oczy i pod uporczywym spojrzeniem obojga Lyra zarumieniła się. Jednak śmiało patrzyła im w oczy. – Twoje miejsce jest tutaj – odezwał się w końcu wuj. – Ale dlaczego? Dlaczego tu jest moje miejsce? Dlaczego nie mogę pojechać z tobą na Północ? Pragnę zobaczyć Zorzę, niedźwiedzie, góry lodowe i wszystko inne. Chcę się dowiedzieć o Pyle. I to miasto w powietrzu... Czy to jest inny świat? – Nie pojedziesz, dziecko. Wybij to sobie z głowy. Czasy są zbyt niebezpieczne. Zrób, jak ci powiedziałem, i idź spać. Jeśli będziesz grzeczna, przywiozę ci kieł morsa z eskimoskim rzeźbieniem. Nie spieraj się dłużej, bo się rozgniewam. Dajmona Lorda Asriela wydała niski, dziki pomruk i Lyra uświadomiła sobie, co by się stało, gdyby zwierzę zagłębiło zęby w jej gardle. Zacisnęła usta i zmarszczyła brwi, uparcie wpatrując się w wuja, który wypompowywał powietrze z próżniowej butli i nie zwracał już na dziewczynkę uwagi, jak gdyby o niej zapomniał. Bez słowa, choć z naburmuszoną miną i zmrużonymi złością oczyma, Lyra ze swoim dajmonem wyszła z sali i udała się do sypialni. Rektor i Bibliotekarz byli starymi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami. Po każdej trudnej sprawie mieli zwyczaj wypijać szklaneczkę brantwijna i pocieszać się nawzajem – Stało się tak i teraz: gdy zobaczyli, jak Lord Asriel odjeżdża, udali się do Rezydencji Rektora i usadowili w jego gabinecie, gdzie zaciągnęli zasłony i rozpalili ogień w kominku. Ich dajmony zasiadły w swoich ulubionych miejscach – jedna na kolanach, druga na ramieniu – oni sami zaś zastanawiali się, jak zinterpretować to, co się właśnie zdarzyło. – Naprawdę sądzisz, że wiedział o winie? – spytał Bibliotekarz. – Oczywiście, że wiedział. Nie mam pojęcia skąd, ale wiedział i sam je wylał. Tak, tak, wiedział... – Wybacz mi, Rektorze, ale czuję ulgę. Nigdy nie podobał mi się pomysł... – Otrucia go? – Tak. Morderstwa. – Mało komu podobałby się taki pomysł, Charlesie. Zastanawiałem się, co jest lepsze: zabić go czy zostawić przy życiu. No cóż, interweniowała Opatrzność i nic złego mu się nie przytrafiło. Przykro mi, że obarczyłem cię tym ciężarem, mówiąc o wszystkim. – Nie o to chodzi – zaprotestował Bibliotekarz. – Wolałbym po prostu znać więcej faktów. Rektor milczał przez chwilę, zanim rzekł: – Tak, może należało ci powiedzieć. Aletheiometr ostrzega, że jeśli Lord Asriel nie zaprzestanie swej działalności, konsekwencje będą straszne. Poza tym, w wydarzenia, które nastąpią, zostanie uwikłana dziewczynka, a ja pragnę jak najdłużej trzymać ją w bezpiecznej odległości od tego wszystkiego. – Czy badania Lorda Asriela mają coś wspólnego z tą nową inicjatywą Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej? Z tą tak zwaną Radą Oblacyjną? – Nie, nie. Wręcz przeciwnie. Rada Oblacyjna także nie w pełni odpowiada przed Komisją Konsystorską. Jest to raczej jakaś półprywatna inicjatywa, z którą wystąpił ktoś wrogo nastawiony do Lorda Asriela. Tak między nami, Charlesie, musisz wiedzieć, że sam ten pomysł przyprawia mnie o dreszcze. Bibliotekarz milczał. Od czasu, gdy papież Jan Kalwin przeniósł papieską siedzibę do Genewy i powołał do życia Konsystorską Komisję Dyscyplinarną, Kościół uzyskał absolutną władzę nad wszystkimi aspektami życia. Po śmierci Kalwina papiestwo zostało obalone i na jego miejscu powstała rozbudowana struktura komisji, kolegiów i rad, zbiorowo nazywanych Magistraturą. Instytucje te nie zawsze działały wspólnie; od czasu do czasu silnie ze sobą rywalizowały. Przez większą część poprzedniego stulecia najpotężniejszą z nich było Kolegium Biskupów, ale w ostatnich latach zajęła jego miejsce Konsystorska Komisja Dyscyplinarna, która działa najaktywniej z organizacji kościelnych, wzbudzając zarazem największy lęk. Zawsze jednak istniała możliwość powołania do życia jakiejś niezależnej instytucji podległej któremuś z odłamów Magistratury, i Rada Oblacyjna, o której wspomniał Bibliotekarz, właśnie do takich należała. Chociaż nie wiedział o niej zbyt wiele, nie podobała mu się i budziła jego obawy, toteż świetnie rozumiał niepokój Rektora. – Profesor Palmeru wymienił pewne nazwiska... – odezwał się po chwili. – Barnard–Stokes? Co to za sprawa Barnarda–Stokesa? – Ach, to nie nasz kłopot, Charlesie. Według mojego rozumowania Święty Kościół uczy, że istnieją dwa światy: świat obejmujący to, co możemy zobaczyć, usłyszeć i dotknąć, oraz drugi – duchowy świat nieba i piekła. Barnard i Stokes to byli dwaj, jak ja ich nazywam, teologowie–renegaci, którzy głosili istnienie wielu innych światów podobnych do naszego. Żadne tam niebo czy piekło, wszystkie miałyby być materialne i grzeszne. Obaj teologowie twierdzili, że światy te znajdują się bardzo blisko nas, ale są niewidoczne i nie sposób do nich dotrzeć. Święty Kościół naturalnie potępił tę herezję a Barnarda i Stokesa zmusił do milczenia. Jednak na nieszczęście dla Magistratury okazało się, że istnieją pewne dowody matematyczne, które potwierdzają teorię istnienia wielu światów. Sam nigdy ich nie studiowałem, ale Uczony z Cassington mówił, że są przekonujące. – A teraz Lord Asriel zrobił zdjęcie jednego z tych światów – wtrącił Bibliotekarz. – My daliśmy mu fundusze, aby pojechał i poszukał go. Rozumiem... – Właśnie. Rada Oblacyjna i jej potężni protektorzy zaczną uważać, że Kolegium Jordana to siedlisko poparcia dla herezji. Ja, Charlesie, muszę utrzymywać równowagę między Komisją Konsystorską i Radą Oblacyjną. W dodatku dziewczynka rośnie, a oni z pewnością o niej nie zapomną. Prędzej czy później i tak musiałaby wziąć w tym wszystkim udział, jednak niestety zostanie wplątana już teraz, niezależnie od tego, jak bardzo chcę ją ochronić. – Ale skąd to wiesz, na miłość boską? Znowu Aletheiometr? – Tak. Lyra ma do odegrania pewną rolę, i to główną. Ironią jest, że wszystko, co jej pisane, musi wykonać nieświadomie. Jednakże można jej pomagać i gdyby mój plan z tokajem się powiódł, byłaby trochę dłużej bezpieczna. Chciałbym jej oszczędzić podróży na Północ. A ponad wszystko pragnąłbym móc jej wyjaśnić... – Nie słuchałaby cię – przerwał Rektorowi Bibliotekarz. – Znam ją zbyt dobrze. Spróbuj jej powiedzieć coś ważnego. Przez pięć minut będzie słuchała jednym uchem, a potem zacznie się niecierpliwić. A zapytaj ją następnym razem, o czym mówiłeś, to okaże się, że zupełnie nic nie pamięta. – A gdybym jej powiedział o Pyle? Nie sądzisz, że tego by wysłuchała? Bibliotekarz głośno prychnął, co miało oznaczać, jak bardzo nieprawdopodobna jest ta myśl. – Dlaczego, u diabła, miałaby słuchać? – spytał. – Dlaczego zwyczajne, beztroskie dziecko miałoby się zainteresować trudnym problemem teologicznym? – Ponieważ wiąże się z jej przyszłością. Wiem też o wielkiej zdradzie... – Kto ją zdradzi? – Nie, nie, to jest właśnie najsmutniejsza sprawa: zdrajczynią będzie ona sama, a całe przeżycie bardzo nieprzyjemne. Oczywiście, nie musi rozumieć istoty Pyłu, nie ma jednak żadnych przeciwwskazań, aby wiedziała o jego istnieniu. Poza tym uważam, że możesz się mylić, Charlesie. Sądzę, że gdyby jej wyjaśnić tę kwestię w sposób przystępny, mogłaby się nią zainteresować. Wiedza ta pomogłaby jej później, a ja bym się o nią mniej niepokoił. – Niepokoić się o młodych to obowiązek starych – stwierdził Bibliotekarz. – A zadaniem młodych jest lekceważyć niepokój starych. Siedzieli przez dłuższą chwilę, a potem udali się na spoczynek, ponieważ zrobiło się późno. Jordan Lyry Kolegium Jordana było najznakomitszym i najbogatszym ze wszystkich kolegiów w Oksfordzie. Było też prawdopodobnie największym, chociaż co do tego nikt nie miał pewności. Budynki, zgrupowane wokół trzech nieregularnych czworoboków, pochodziły zarówno z wczesnego średniowiecza, jak i połowy osiemnastego wieku. Kolegium nigdy nie budowano według jednolitego planu; powstawało stopniowo, toteż wszędzie mieszały się ze sobą przeszłość i teraźniejszość, a całość wydawała się nieuporządkowana i dziwaczna, ale majestatyczna. Jakaś część budynków zawsze groziła zawaleniem, więc Kolegium zatrudniało pełnoetatowych pracowników – członków tej samej od pięciu pokoleń rodziny Parslowów – którzy wyspecjalizowali się w murarstwie i budowie rusztowań. Obecny senior rodu przyuczał właśnie swego syna do rzemiosła; oni dwaj oraz ich trzej robotnicy pracowali jak mrówki na wzniesionych przy narożniku Biblioteki rusztowaniach lub na dachu Kaplicy, na który wciągali nowe, jasne bloki kamienne, cienkie blachy z lśniącego ołowiu i drewniane belki. Kolegium miało też farmy i posiadłości w całej Brytanii. Mówiło się, że można przejść drogę z Oksfordu do Bristolu lub – w kierunku przeciwnym – do Londynu ani na moment nie opuszczając ziem Jordana. W każdej części królestwa znajdowały się farbiarnie i ceglarnie, lasy i stocznie budujące statki o napędzie atomowym. Wszystkie te zakłady płaciły czynsz Jordanowi i co kwartał w dniu płatności Kwestor Kolegium wraz ze swoimi urzędnikami liczyli otrzymane kwoty i ogłaszali Zgromadzeniu, jaką sumę zebrano, po czym zamawiano parę łabędzi na wielką ucztę. Część pieniędzy odkładano na nowe inwestycje – niedawno Zgromadzenie zaaprobowało nabycie budynku biurowego w Manchesterze – resztę przeznaczano na skromne stypendia dla Uczonych i pensje dla służących (także dla Parslowów oraz przedstawicieli mniej więcej tuzina innych rodzin rzemieślników i kupców, którzy służyli Kolegium), na utrzymanie bogato zaopatrzonej piwniczki z winem, zakup książek i anbarografów dla ogromnej Biblioteki, która mieściła się w jednym skrzydle Czworoboku Melrose’a i niczym przepastna nora rozciągała się na wiele pięter w głąb ziemi, oraz – co stanowiło całkiem spory wydatek – zakup najnowszych urządzeń badawczych dla Kaplicy. Aparatura Kaplicy musiała reprezentować najwyższy poziom, ponieważ Kolegium Jordana jako centrum teologii eksperymentalnej nie miało sobie równych ani w Europie, ani w Nowej Francji. Lyra dobrze o tym wiedziała i była dumna ze sławy swego Kolegium, czym lubiła się chełpić przed różnymi urwisami i obdartusami, z którymi bawiła się przy Kanale albo na Gliniankach. Z lekceważeniem patrzyła na przybywających tu Uczonych i słynnych profesorów z innych kolegiów, uważała bowiem, że skoro nie należą do Jordana, ich wiedza jest zapewne mniejsza niż najskromniejszych i najmłodszych spośród Uczonych Jordana. Na temat teologii eksperymentalnej Lyra nie wiedziała więcej niż jej niewykształceni przyjaciele. Podejrzewała, że jest to dziedzina związana z magią, ruchami gwiazd i planet a także z maleńkimi cząsteczkami materii; były to jednak tylko przypuszczenia. Sądziła, że gwiazdy – dokładnie tak jak ludzie – posiadają dajmony i że teologia eksperymentalna zajmuje się także nimi. Wyobrażała sobie, jak Kapelan mądrze przemawia do dajmonów gwiazd, potem słucha ich spostrzeżeń i kiwa rozumnie głową lub potrząsa nią zmartwiony. Nie potrafiła jedynie wymyślić sposobu, w jaki mogliby się porozumiewać. Właściwie nieszczególnie interesowała ją ta kwestia. Pod pewnymi względami Lyra była prawdziwą dzikuską. Największą przyjemność sprawiało jej chodzenie po dachach Kolegium wraz z Rogerem, chłopcem kuchennym, który był jej najlepszym przyjacielem. Stamtąd pluli pestkami śliwek na głowy przechodzących Uczonych albo pohukiwali jak sowy, zaglądając przez okna do sal, w których odbywały się seminaria; ścigali się też po wąskich uliczkach, kradli jabłka z rynku albo toczyli dziecięce wojny. Tak jak Lyra była nieświadoma wielu tajnych kwestii dotyczących Kolegium, tak Uczeni nie zdawali sobie sprawy z istnienia głębokiego, wrzącego tygla sojuszy, nienawiści, wojen i układów, które składały się na życie oksfordzkich dzieci. Gromadka bawiących się malców, myśleli, jaki przyjemny widok! Cóż może być bardziej niewinnego i czarującego? W rzeczywistości Lyra i jej rówieśnicy prowadzili zacięte wojny. Przede wszystkim dzieci z Jordana (młodzi służący, dzieci służących, Lyra) toczyły wojnę z dziećmi z innego kolegium, jednak o wzajemnej wrogości natychmiast zapominano, ilekroć jakiś młody mieszkaniec któregokolwiek kolegium został zaatakowany przez dzieci z miasta: wówczas kolegia jednoczyły się i wypowiadały wojnę mieszczuchom. Ten konflikt trwał od lat, traktowano go z wielką powagą, a w przypadku zwycięstwa dzieci odczuwały głęboką satysfakcję. Jednak nawet i ta nienawiść szła w zapomnienie jeśli zagrażali inni wrogowie. Jeden z nich był niemal odwieczny: mieszkającymi przy Gliniankach dziećmi ceglarzy pogardzali zarówno mieszkańcy kolegiów, jak i mali mieszczanie. W ubiegłym roku Lyra zawarła tymczasowy rozejm z kilkorgiem dzieci z miasta, aby wspólnie napaść na Glinianki. Obrzucili małych ceglarzy grudami gliny i przewrócili zbudowany przez nich zamek z piasku. Rozgorzała bitwa, dzieci przewracały się nawzajem i tarzały w lepkiej mazi, aż zwycięzcy i pokonani przestali się od siebie różnić – wszyscy przypominali stado wrzeszczących i piszczących golemów. Kolejny wróg, choć niezmienny, był sezonowy. Cygańskie rodziny, które mieszkały na pływających po kanałach łodziach, pojawiały się podczas wiosennych i jesiennych jarmarków. Dzieci cygańskie zawsze były skore do walki. Zwłaszcza jedna rodzina wciąż wracała i cumowała w tym samym miejscu, w części miasta zwanej Jerycho. Lyra walczyła z nimi, odkąd nauczyła się rzucać kamieniami. Kiedy ostatnim razem byli w Oksfordzie, Lyra, Roger i kilku innych kuchennych chłopców z kolegiów Jordana i Świętego Michała zastawili na nich pułapkę. Obrzucili błotem ich jaskrawo pomalowaną łódź, aż wszyscy członkowie rodziny wyskoczyli ze środka i zaczęli ich odganiać. W tym momencie Lyra wraz z kilkoma przyjaciółmi weszła na łódź i odczepiła ją od brzegu; łódź popłynęła w dół kanału, zakłócając cały ruch wodny, a tymczasem mali napastnicy przetrząsnęli ją od dziobu po rufę w poszukiwaniu zatyczki, Lyra bowiem sądziła, że istnieje coś takiego, i zapewniała swoją gromadkę, że kiedy wyciągną korek, łódź natychmiast zatonie; niczego podobnego jednak nie znaleźli i musieli opuścić łódź, kiedy Cyganie ją pochwycili. Ociekając wodą i piszcząc triumfalnie, dzieci uciekły wąskimi alejkami Jerycho. Tak wyglądał świat Lyry i takie były jej radości; przeważnie zachowywała się jak nieokrzesana i zachłanna mała dzikuska. Zawsze jednak towarzyszyło jej jakieś niejasne przeczucie, że nie do końca pasuje do tego świata; jakaś część jej osobowości należała do majestatu i rytuałów Kolegium Jordana i coś musiało ją łączyć z reprezentowanym przez Lorda Asriela światem polityki. Przeczucia te sprawiły, że trochę zadzierała nosa, wywyższając się nad inne dzieci. Nigdy wszakże nie przyszło jej do głowy, aby dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej. Dzieciństwo Lyry cechowała swoboda; żyła prawie jak półdziki kot. Jedyną odmianę przynosiły nieregularne okazje, kiedy Lord Asriel odwiedzał Kolegium. Lyra uważała, że miło jest się pochwalić bogatym i wpływowym wujem, ale musiała za tę przyjemność zapłacić pewną cenę – dać się złapać Uczonym i pozwolić oddać się w ręce Gospodyni, która myła ją i przebierała w czystą sukienkę. Potem dziewczynkę prowadzono pod czujną eskortą (czemu towarzyszyły prawdziwe pogróżki) do Świetlicy Starszych Uczonych, gdzie piła herbatę z Lordem Asrielem. Zapraszano także grupkę starych Uczonych. Lyra z buntowniczą miną osuwała się na fotel i trwała w tej pozycji, póki Rektor ostrym tonem nie kazał jej usiąść prosto – wtedy patrzyła na wszystkich zebranych tak groźnym wzrokiem, że nawet Kapelan nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Schemat tych krępujących, formalnych spotkań nigdy się nie zmieniał. Po herbacie Rektor i pozostali Uczeni zostawiali Lyrę samą z wujem, który kazał jej stanąć przed sobą i opowiadać, czego się nauczyła od czasu jego ostatniej wizyty. Dziewczynka mamrotała to, co zdołała sobie przypomnieć z geometrii, arabskiego, historii czy anbarologii, a mężczyzna siedział wyprostowany z nogą założoną na nogę (kostka jednej nogi spoczywała na kolanie drugiej) i obserwował Lyrę z nieodgadnionym wyrazem twarzy tak długo, aż zabrakło jej słów. W ubiegłym roku, tuż przed swoją wyprawą na Północ Lord Asriel zapytał ją także o coś innego: – A jak spędzasz czas, w którym nie jesteś pilną uczennicą? – Po prostu się bawię – wymamrotała Lyra. – Wokół Kolegium. No... bawię się i tyle. – Pozwól, że obejrzę twoje ręce, dziecko – powiedział wuj. Lyra wyciągnęła przed siebie dłonie, a mężczyzna wziął je, obrócił i przyjrzał się paznokciom dziewczynki. Jego dajmona w pozie sfinksa leżała obok na dywanie, od czasu do czasu machając ogonem i nieruchomo wpatrując się w Lyrę. – Brudne – stwierdził Lord Asriel, puszczając ręce dziewczynki. – Nikt ci tu nie każe ich myć? – Każą – odrzekła. – Ale paznokcie Kapelana też są zawsze brudne. Jeszcze brudniejsze od moich. – Kapelan to człowiek uczony. A jakie ty masz wytłumaczenie? – Musiałam je sobie pobrudzić już po umyciu. – Gdzie się bawisz, że tak bardzo brudzisz ręce? Popatrzyła na niego podejrzliwie. Przypuszczała, że przebywanie na dachu jest zakazane, chociaż nikt właściwie jej tego nie zabronił. – W różnych starych salach – oświadczyła w końcu. – I gdzie jeszcze? – Na Gliniankach. Czasami. – I? – W Jerycho i Port Meadow. – Nigdzie więcej? – Nie. – Jesteś kłamczucha. Widziałem cię wczoraj na dachu. Lyra zagryzła usta i nic nie odpowiedziała. Wuj obserwował ją z szyderstwem w oczach. – Więc bawisz się także na dachu – ciągnął. – A zdarza ci się wchodzić do Biblioteki? – Nie. Ale na dachu Biblioteki znalazłam gawrona. – Naprawdę? Złapałaś go? – Miał zranioną łapę. Chciałam go zabić i upiec, jednak Roger powiedział, że powinniśmy mu pomóc. Więc daliśmy mu resztki jedzenia i trochę wina, a wtedy poczuł się lepiej i odleciał. – Kim jest Roger? – Moim przyjacielem. Chłopcem kuchennym. – Rozumiem. Więc byłaś na wszystkich dachach... – Nie. Nie można się dostać na dach Budynku Sheldona, ponieważ trzeba by skoczyć z Pielgrzymiej Wieży przez wąską przerwę. Jest wprawdzie okienko, które wychodzi na ten dach, ale nie jestem wystarczająco wysoka, by go dosięgnąć. – Więc byłaś na wszystkich dachach z wyjątkiem Budynku Sheldona. A co z podziemiem? – Podziemiem? – Pod ziemią Kolegium zajmuje tyle samo miejsca co na powierzchni. Jestem zaskoczony, że jeszcze się o tym nie dowiedziałaś. No cóż, za chwilę wyjeżdżam. Wygląda na to, że jesteś zdrowa. Proszę, weź. Pogrzebał w kieszeni i wyjął garść monet, z których dał jej pięć złotych dolarów. – Nie nauczyli cię mówić „dziękuję”? – spytał. – Dziękuję – mruknęła. – Jesteś posłuszna Rektorowi? – Och, tak. – I szanujesz Uczonych? – Tak. Dajmona Lorda Asriela zaśmiała się cicho. Był to pierwszy dźwięk, jaki z siebie wydała, i Lyra zaczerwieniła się. – Idź więc się bawić – zakończył Lord Asriel. Lyra odwróciła się i z ulgą popędziła do drzwi. W ostatniej chwili przypomniała sobie, że należy się odwrócić. – Do widzenia – mruknęła. Takie było życie Lyry, zanim pewnego dnia zdecydowała się ukryć w Sali Seniorów i po raz pierwszy usłyszała o Pyle. Bibliotekarz rzeczywiście nie miał racji, gdy mówił Rektorowi, że sprawa ta nie może zainteresować dziewczynki. Słuchała teraz chętnie każdego, kto mógł jej coś na ten temat powiedzieć. W ciągu najbliższych miesięcy pisane jej było usłyszeć o Pyle bardzo dużo i w końcu będzie wiedziała o nim więcej niż ktokolwiek na świecie; tymczasem nadal wygodnie żyła w Jordanie. Było jednak także wiele innych rzeczy, o których rozmyślała. Od kilku tygodni po ulicach krążyła plotka, która u jednych wywoływała śmiech, u drugich zaś trwożliwe milczenie; podobnie dzieje się w przypadku duchów: niektórzy szydzą z ich istnienia, inni się ich boją. W każdym razie, nie wiadomo dlaczego zaczęły znikać dzieci. Odbywało się to dokładnie tak samo jak w Limehouse. Aby dotrzeć do Limehouse, należy podążyć na wschód, wzdłuż szerokiego koryta rzeki Isis, zatłoczonej płynącymi powoli barkami z cegłami, łodziami obciążonymi asfaltem i statkami towarowymi przewożącymi zboże. Trzeba skręcić na południe w pobliżu Henley i Maidenhead, minąć Teddington, miejsce, do którego sięgają wody Oceanu Niemieckiego, potem przejechać Mortlake, obok domu wspaniałego magika doktora Dee, minąć Falkenshall, gdzie rozciągają się ogrody przyjemności, połyskujące fontannami i trzepoczące chorągwiami w dzień, migoczące lampionami i sztucznymi ogniami w nocy, przejść obok Pałacu White Hall, w którym Król co tydzień zwołuje Radę Stanu, minąć Mieniącą Się Wieżę, ociekającą strumyczkami ciekłego ołowiu, bez końca sączącego się do kadzi z ciemną wodą, a potem ruszyć jeszcze dalej w dół, aż do miejsca, gdzie rzeka, tutaj szeroka i brudna, zmienia kierunek, skręcając łukiem na południe. W tym właśnie miejscu leży Limehouse i tutaj mieszka dziecko, które zniknie. Chłopiec nazywa się Tony Makarios. Jego matka sądzi, że jej syn ma dziewięć lat, ale biedna kobieta ma kiepską, zniszczoną przez alkohol pamięć, toteż mały równie dobrze może mieć osiem, jak i dziesięć lat. Nazwisko nosi greckie, ale tak jak w przypadku wieku, matka nie jest pewna tożsamości jego ojca, a chłopiec wygląda bardziej na Chińczyka niż Greka; wśród jego przodków ze strony matki znajduje się także Irlandczyk, Skraeling i Hindus. Tony nie jest zbyt bystry, ale charakteryzuje go pewna szczególna wrażliwość, która czasami podpowiada mu, aby szybko uściskał swą matkę i lepkimi ustami ucałował jej policzki. Biedna kobieta jest zwykle zbyt zamroczona, aby sama okazała czułość synowi, reaguje jednak równie czule, jeśli tylko pojmuje, co się wokół niej dzieje. W chwili obecnej Tony włóczy się po rynku przy ulicy Pasztetowej i czuje głód. Jest wczesny wieczór, a on nie dostał w domu nic do jedzenia. Ma wprawdzie w kieszeni szylinga, którego dał mu jakiś żołnierz za przekazanie wiadomości pewnej dziewczynie, ale chłopiec nie zamierza marnować monety na jedzenie. Po co, skoro potrafi niemal wszystko podwędzić, i to prawie bez wysiłku. Wędruje więc po rynku, wśród straganów ze starymi ubraniami, horoskopami, owocami rozmaitych gatunków i kramem sprzedawcy smażonych ryb. Idzie, a na ramieniu ma swą małą dajmonę, wróbla, który z uwagą spogląda to w tym, to w tamtym kierunku; a kiedy straganiarka i jej dajmon patrzą w inną stronę, rozlega się wesołe ćwierknięcie, a wtedy Tony błyskawicznie wysuwa rękę, która równie szybko wraca pod luźną koszulę z jabłkiem, potem z kilkoma orzeszkami, wreszcie z gorącym pasztecikiem. Straganiarka dostrzega jednak ruch jego ręki i krzyczy; jej dajmon w postaci kota skacze, ale wróbel chłopca jest już wysoko, a sam Tony niemal w połowie ulicy. Jego ucieczce towarzyszą przekleństwa i obelgi, szybko jednak milkną. Chłopiec zatrzymuje się na stopniach Kaplicy Świętej Katarzyny, gdzie siada i wyjmuje zgniecioną parującą zdobycz, która zostawiła tłuste ślady na jego koszuli. Tony’ego ktoś jednak obserwuje. W drzwiach Kaplicy, kilka schodków nad chłopcem stoi jakaś dama w długim żółto – czerwonym płaszczu podszytym lisim futrem, piękna młoda pani o ciemnych włosach, lśniących subtelnie w ciemnym, obszytym futrem kapturze. Być może właśnie kończy się nabożeństwo, ponieważ z Kaplicy sączy się światło, słychać organy, a dama trzyma w ręku wysadzany klejnotami brewiarz. Tony jednak nic o tym nie wie. Ma zadowoloną buzię, a zęby zatapia głęboko w pasztecik; palce u nóg podkurczył, złączył gołe podeszwy stóp i siedzi, przeżuwając i połykając, podczas gdy jego dajmona zmienia się w mysz i zaczyna czyścić wąsiki. Spod podszytego lisim futrem płaszcza wysuwa się dajmon młodej damy. Ma postać małpy, jednak nie jest to zwyczajna małpa, jej sierść bowiem jest długa, jedwabista i połyskuje bardzo jaskrawym odcieniem złota. Powoli, cal po calu, małpa posuwa się ku chłopcu i siada kilka stopni nad nim. Wtedy mysz coś wyczuwa i znowu zmienia się we wróbla, który zadziera łepek, rozgląda się, a potem skacze po kamiennych schodach stopień czy dwa w kierunku dajmona damy. Dwa dajmony obserwują się przez chwilę. Małpa powoli wyciąga łapkę. Jest czarna, paznokcie maja postać całkowicie zrogowaciałych pazurów. Ruchy zwierzątka są łagodne i zapraszające. Wróbel nie potrafi się oprzeć. Skacze, coraz bardziej zbliżając się do małpy, w końcu podfruwa i siada na łapie złotego zwierzęcia. Małpa podnosi wróbla i przypatruje mu się uważnie, potem wstaje i wraca do swojej pani, zabierając ze sobą dajmonę chłopca. Dama pochyla pachnącą głowę i coś szepcze. Wtedy Tony się odwraca. Nie może się powstrzymać, by nie krzyknąć. – Ratter! – woła podniesionym głosem z pełnymi ustami, nieco zatrwożony. Wróbel ćwierka, więc Tony stwierdza, że chyba jest bezpieczny, przełyka kęs, a potem już tylko patrzy. – Witaj – odzywa się piękna dama. – Jak masz na imię? – Tony. – Gdzie mieszkasz, Tony? – Clarice Walk. – Co jest w tym paszteciku? – Befsztyk. – Lubisz słodkie kakao? – Tak! – Przygotowałam go akurat zbyt dużo jak dla mnie samej. Pójdziesz ze mną i pomożesz mi je wypić? Chłopiec jest już stracony. Był zresztą stracony w momencie, gdy jego niezbyt bystra dajmona wskoczyła małpie na łapę. Teraz oboje podążają za piękną, młodą damą i jej złotą małpą ulicą Duńską, potem wzdłuż Nabrzeża Kata i w dół Schodami Króla Jerzego aż do małych zielonych drzwi z boku wysokiego magazynu. Kobieta stuka, drzwi się otwierają; cała czwórka wchodzi i drzwi zamykają się. Tony nigdy już nie wyjdzie – przynajmniej nie tymi drzwiami; i nigdy już nie zobaczy swojej matki. Biedna, stale pijana kobieta pomyśli, że uciekł, i ilekroć sobie o nim przypomni, będzie się obarczać winą i zanosić płaczem ze zmartwienia. Mały Tony Makarios nie był jedynym dzieckiem, które schwytała dama ze złotą małpą. W piwniczce magazynu zobaczył tuzin sobie podobnych chłopców i dziewcząt, z których żadne nie ukończyło jeszcze dwunastu lat; wszystkie miały bardzo podobną przeszłość i żadne nie było pewne swojego wieku. Wspólną ich cechę stanowiło to – czego nowo przybyły chłopiec oczywiście nie zauważył – że żadne z dzieci tkwiących w tej ciepłej, zaparowanej piwniczce nie osiągnęło jeszcze wieku dojrzałości. Uprzejma dama patrzyła, jak Tony siada na ławce pod ścianą, i poleciła milczącej służącej, aby nalała mu kubeczek kakao z rondla na żelaznym piecu. Chłopiec zjadł resztę swojego pasztecika i wypił słodki gorący płyn, nie zwracając przy tym zbytniej uwagi na otoczenie; pozostałe dzieci również na niego nie patrzyły, był bowiem za mały, aby stanowić zagrożenie, a jednocześnie zbyt obojętny, aby posłużyć jako obiekt ewentualnych szyderstw. Jakiś chłopiec zadał nagle pytanie, które cisnęło się na usta także pozostałym dzieciom. – Hej! Po co nas pani tu trzyma? Wyglądał na małego łotra. Na górnej wardze miał ciemne ślady po kakao, na ramieniu dajmonę w postaci ponurego, czarnego szczura. Dama stała przy drzwiach, pogrążona w rozmowie z otyłym mężczyzną o rysach kapitana żeglugi morskiej, a kiedy się odwróciła, by odpowiedzieć, w świetle syczącej lampy naftowej wyglądała tak anielsko, że wszystkie dzieci zamilkły. – Potrzebujemy waszej pomocy – wyjaśniła. – Nie odmówicie nam jej chyba, prawda? Nikt nie odpowiedział. Wszyscy tylko patrzyli, nagle onieśmieleni. Nigdy nie widzieli takiej damy. Była tak śliczna, słodka i uprzejma, że wydawało im się, iż nie zasłużyli na swoje szczęście i że o cokolwiek ta pani ich poprosi, zrobią to dla niej z największą przyjemnością, aby tylko pozostać w jej towarzystwie trochę dłużej. Dama wytłumaczyła im, że udadzą się w podróż. Będą dobrze karmieni i ciepło ubierani, a ci, którzy chcą, mogą napisać list do rodziców, aby ich zapewnić, że są bezpieczni. Kapitan Magnusson wkrótce weźmie ich na pokład swego statku, a potem, kiedy warunki atmosferyczne będą odpowiednie, wypłyną na pełne morze, obierając kurs na północ. Nieliczni, którzy chcieli wysłać wiadomość do domu, zasiedli wokół pięknej damy, która pisała kilka linijek pod ich dyktando i, pozwoliwszy im narysować niezdarny krzyżyk u dołu strony, składała kolejne kartki i wkładała je do kopert, pisząc na nich podawane przez dzieci adresy. Tony również chciał przekazać informację matce, świetnie sobie jednak zdawał sprawę z tego, że ona nie umie czytać. Pociągnął więc damę za rękaw płaszcza i szepnął, że chciałby powiedzieć swojej mamie, dokąd jedzie i o innych rzeczach, a piękna pani przekrzywiła wdzięcznie główkę i pochyliła się w stronę jego brudnego, małego ciałka, aby wszystko usłyszeć, po czym pogłaskała go po głowie i obiecała spełnić prośbę. Potem dzieci zebrały się wokół niej, aby ją pożegnać. Złota małpa pogłaskała wszystkie dajmony, a dzieci po kolei dotykały lisiego futra na szczęście, a może przyciągane mocą lub dobrocią damy. Pożegnała je wszystkie i poleciła opiece łysego kapitana. Została na nabrzeżu, a dzieci weszły na pokład. Parowiec ruszył. Niebo pociemniało, rzeka zabłysła drgającymi światłami. Dama stała na nabrzeżu i machała do chwili, aż zniknęły jej z oczu wszystkie twarzyczki. Następnie odwróciła się i z przytuloną do piersi złotą małpą wróciła do środka; wrzuciła małą kupkę listów do pieca, po czym wyszła i ruszyła z powrotem w stronę Kaplicy. Dzieci z nizin społecznych łatwo było skusić i niepostrzeżenie porwać, jednak w końcu ludzie zauważyli, że znikają, i policja – choć niechętnie – podjęła działanie. Przez jakiś czas nikogo nie porwano. Ale plotka już krążyła i stopniowo zaczęła zmieniać się i rozprzestrzeniać, a wtedy zniknęło kilkoro dzieci w Norwich, później w Sheffield, wreszcie w Manchesterze. Ludzie z tych miast, którzy słyszeli o wcześniejszych zniknięciach w innych miejscach, wymieniali spostrzeżenia i przekazywali plotkę dalej. Powstała legenda o tajemniczej grupie czarowników, którzy z pomocą czarów porywają dzieci. Jedni mówili, że ich przywódczynią jest piękna dama, drudzy, że wysoki mężczyzna o czerwonych oczach, jeszcze inni, że młodzieniec, który potrafi się śmiać i śpiewać swoim ofiarom tak pięknie, że podążają za nim niczym owieczki. Na pytanie, dokąd zabierano zaginione dzieci, każdy odpowiadał inaczej, każdy miał własną teorię. Niektórzy mówili, że idą do Piekła, pod ziemię, do Zaczarowanej Krainy. Inni twierdzili, że istnieje farma, na której trzyma się dzieci; są tam tuczone, a potem zjadane. Jeszcze inni byli pewni, że dzieci ktoś sprzedaje bogatym Tatarom, a ci robią z nich swoich niewolników... I tak dalej. Jedyną kwestią, co do której zgadzali się wszyscy, była nazwa niewidzialnych porywaczy. Należało ich jakoś nazwać, w przeciwnym razie trudno byłoby o nich mówić, a rozmowa na ten temat – zwłaszcza gdy było się bezpiecznym i przebywało w zaciszu domu albo Kolegium Jordana – dla wielu osób stanowiła przyjemność. Nazwa ta powstała jakoś samoistnie i nikt nie wiedział, skąd się wzięła. Nazywano ich Grobalami. – Nie zostawaj do późna na dworze, bo cię zabiorą Grobale! – przestrzegali niektórzy. – Moja kuzynka w Northampton zna pewną kobietę, której małego synka zabrali Grobale... – oświadczał ktoś. – Grobale byli w Stratfordzie. Podobno posuwają się na południe! Można było też usłyszeć: – Zabawmy się w dzieci i Grobalów! Taką propozycję złożyła Lyra Rogerowi, kuchennemu chłopcu z Kolegium Jordana. A Roger poszedłby za nią nawet na koniec świata. – Jak się w to bawi? – Ty się ukrywasz, ja cię znajduję i rozcinam nożem, dokładnie tak, jak to robią Grobale. – Nie wiesz, co oni robią. Może wcale tak nie postępują. – Boisz się ich – ucieszyła się Lyra. – Widzę, że się ich boisz. – Nie. I tak w nich nie wierzę. – Ja wierzę – stwierdziła dziewczynka stanowczo. – Ale się ich nie boję. Zachowam się po prostu tak jak mój wuj, gdy ostatnim razem był w Jordanie. Widziałam to na własne oczy. W Sali Seniorów pojawił się pewien nieuprzejmy gość. Wuj posłał mu tylko jedno spojrzenie i mężczyzna od razu padł martwy, tocząc pianę z ust. – To nieprawda – odparł Roger z powątpiewaniem. – Nigdy nikt nie wspomniał o tym w Kuchni. Zresztą tobie nie wolno wchodzić do Sali Seniorów. – Nie mówili o tym w Kuchni dlatego, że nikt po prostu nie powiedziałby o czymś takim służącym. A ja naprawdę byłam w Sali Seniorów. Mój wuj zawsze tak postępuje. W ten sam sposób pokonał kilku Tatarów, którzy go kiedyś pochwycili. Związali go i chcieli mu wyciąć wnętrzności, jednak kiedy pierwszy mężczyzna podszedł z nożem, mój wuj tylko na niego spojrzał i napastnik padł martwy. Zbliżył się kolejny, i wuj również go zabił. Potem następnego... Aż w końcu został tylko jeden. Wuj rzekł mu, że zostawi go przy życiu, jeśli Tatar go rozwiąże, więc tamten przeciął więzy, a mój wuj i tak go zabił, aby go ukarać. Roger był jeszcze mniej pewny prawdziwości tej historii niż opowieści o Grobalach, ale pomysł na zabawę był zbyt dobry, aby go zmarnować, więc zaczęli się bawić w Lorda Asriela i umierających Tatarów, używając sorbetu jako piany. Gra ta stanowiła jednak tylko namiastkę, ponieważ Lyra nadal chciała się bawić w dzieci i Grobalów. Udało jej się zaciągnąć Rogera do piwnic z winem, gdzie weszli dzięki zapasowemu kompletowi kluczy Majordomusa. Razem przeszli przez wielkie pomieszczenia, gdzie pod grubymi pajęczynami leżały butelki należącego do Kolegium tokaju, kanaryjskiej sherry, burgunda i brantwijna. Nad nimi wznosiły się średniowieczne kamienne łuki, wspierane przez filary o grubości dziesięciu drzew, a pod stopami leżały kamienie różnej wielkości. Wszędzie dokoła w rzędach stały stelaże, a na nich butelki i baryłki. Widok był naprawdę fascynujący, toteż dzieci znowu zapomniały o Grobalach i w napięciu, trzymając świece w drżących dłoniach, chodziły po podziemiach. Zaglądały w każdy mroczny kąt, a Lyrę coraz bardziej ciekawiła odpowiedź na pytanie: jak smakuje wino? Istniał łatwy sposób, aby się przekonać. Lyra – mimo gorących protestów Rogera – wzięła najbrudniejszą, najbardziej omszałą butelkę, jaką zdołała wyszukać i, ponieważ nie miała żadnego przyrządu, którym mogłaby wyjąć korek, bez namysłu stłukła szyjkę. Dzieci usiadły w najdalszym rogu piwnicy i piły nieznany, karmazynowy płyn, zastanawiając się, kiedy się upiją i skąd będą wiedziały, że ta chwila już nastąpiła. Smak wina nie przypadł Lyrze specjalnie do gustu, ale musiała przyznać, że jest niezwykły i trudny do określenia. Bardzo zabawne było zachowanie obu dajmonów, które z każdą chwilą wydawały się coraz bardziej zamroczone: przewracały się, chichotały bez powodu i zmieniały postacie; próbowały wyglądać jak chimery i jeden starał się być brzydszy od drugiego. W końcu prawie równocześnie dzieci odkryły, jak czuje się człowiek pijany. – I oni naprawdę to lubią?! – Roger z trudem chwytał oddech po męczących wymiotach. – Tak – odrzekła równie chora dziewczynka, po czym dodała z uporem: – Ja też to lubię. To wydarzenie uświadomiło Lyrze jedno – że zabawa w Grobalów prowadzi w interesujące miejsca. Pamiętała słowa wuja wypowiedziane podczas ostatniego spotkania i zaczęła zwiedzać podziemia, znacznie rozleglejsze niż część naziemna. Kolegium Jordana, graniczące z jednej strony z Kolegium Świętego Michała, z drugiej z Kolegium Gabriela (za Jordanem znajdowała się Biblioteka Uniwersytecka), w średniowieczu zaczęło się rozbudowywać coraz głębiej pod ziemią, niczym jakiś ogromny grzyb, którego system korzeniowy rozrasta się na przestrzeni wielu akrów. Wydrążone pod Jordanem tunele, szyby, krypty, piwnice i schody ciągnęły się przez kilkaset jardów wokół Kolegium, więc budowla stała na terenie podziurawionym pod ziemią niczym szwajcarski ser. A teraz, gdy Lyra odkryła w sobie zamiłowanie do badania lochów, porzuciła dotychczasowy plac zabaw – nierówne Alpy dachów Kolegium – i zagłębiła się wraz z Rogerem w katakumby. Tym samym zabawa w Grobów zmieniła się w polowania na nich. Czyż nie było prawdopodobne, że czają się poza zasięgiem ludzkiego wzroku, czyli pod ziemią? I tak pewnego dnia Lyra i Roger dotarli do krypty pod Kaplicą. Właśnie tam chowano kolejnych Rektorów, a każdy z nich spoczywał w osobnej, okutej ołowiem dębowej trumnie; stały one w niszach wzdłuż kamiennych ścian. Na trumnach znajdowały się kamienne tabliczki z nazwiskami zmarłych: Simon Le Clerk, Rektor (1765–1789), Cerebaton Requiescant in pace – Co to znaczy? – spytał Roger. – Pierwsza część to imię i nazwisko, a ostatnia jest po łacinie. Te daty w środku oznaczają okres, w którym był Rektorem. Słowo po nich musi być imieniem jego dajmony. Szli dalej w ciszy, odczytując kolejne napisy. Francis Lyall, Rektor (1748–1765), Zohariel Requiescant in pace Ignatus Cole, Rektor (1745–1748), Musca Requiescant in pace Na każdej trumnie znajdowała się również mosiężna płytka z wizerunkiem innej istoty: jedna była bazyliszkiem, druga – piękną wróżką, trzecia – wężem, kolejna – małpą. Lyra doszła do wniosku, że są to podobizny dajmon nieżyjących mężczyzn. Wiedziała, że kiedy człowiek dorasta, jego dajmon traci możliwość zmieniania kształtów i przybiera postać, w której pozostaje aż do śmierci. – W tych trumnach są szkielety! – szepnął Roger. – Rozkładające się ciała – odparła cicho Lyra. A robaki i larwy są w ich oczodołach... – Tu na dole muszą być duchy – zauważył Roger, drżąc, choć myśl ta najwyraźniej sprawiała mu też przyjemność. Za pierwszą kryptą dzieci znalazły przejście zastawione rzędami kamiennych półek; każdą podzielono na kwadratowe kasetony, w których spoczywały czaszki. Dajmona Rogera stojąca obok niego podkuliła ogon, zadrżała i cicho zaskowyczała. – Cicho – powiedział Roger. Lyra nie mogła dostrzec Pantalaimona, ale wiedziała, że spoczywa na jej ramieniu pod postacią ćmy i prawdopodobnie również drży. Podniosła rękę i delikatnie zdjęła z półki najbliższą czaszkę. – Co robisz? – spytał Roger. – Nie wolno ci ich dotykać! Lyra oglądała ją, nie zwracając na niego uwagi. Nagle z otworu u podstawy czaszki coś wypadło, przeleciało jej przez palce i zadźwięczało, uderzając o podłogę. Dziewczynka w trwodze niemal upuściła czaszkę. – To moneta! – oświadczył Roger, dotykając po omacku przedmiotu. – Tu może być skarb! Przybliżył monetę do świecy i oboje wpatrzyli się w krążek szeroko otwartymi oczyma. Okazało się, że nie jest to moneta, ale mały dysk z brązu z niezbyt dopracowanym grawerunkiem przedstawiającym kota. – Przypomina te na trumnach – stwierdziła Lyra. – To jego dajmona. Na pewno! – Lepiej ją odłóż – oznajmił Roger niepewnym tonem. Lyra odwróciła czaszkę, wsunęła krążek z powrotem w miejsce odwiecznego spoczynku, po czym odłożyła czaszkę na półkę. Dzieci zauważyły, że we wszystkich pozostałych czaszkach znajdowały się monety z dajmonami, przedstawiające towarzysza życia ich właściciela; człowiek i jego dajmon pozostawali więc razem nawet po śmierci. – Jak sądzisz, kim byli za życia? – spytała Lyra. – Przypuszczam, że Uczonymi. Tylko Rektorzy mają trumny. W ciągu ubiegłych stuleci zmarło prawdopodobnie tak wielu Uczonych, że nie starczyłoby podziemi, aby ich wszystkich pochować, odcinano im więc głowy, które tu spoczywają. To przecież najważniejsza część człowieka. Lyra i Roger nie znaleźli wprawdzie Grobalów, jednak katakumby pod Kaplicą zapewniły im zajęcie na kilka dni. Kiedyś Lyra dla żartu pozamieniała monety z dajmonami leżące w czaszkach zmarłych Uczonych. Pantalaimona tak bardzo poruszyła ta zabawa, że przybrał postać nietoperza i zaczął latać w tę i z powrotem, wydając przenikliwe piski i uderzając dziewczynkę skrzydłami w twarz, ona jednak nie zwracała na to uwagi: żart był zbyt dobry, aby z niego zrezygnować. Tyle że później spotkała ją kara za ten postępek. W nocy, gdy spała w swoim narożnym pokoiku na dwunastym piętrze, przyśnił jej się koszmar i obudziła się z krzykiem. Dwie postaci w togach stały przy jej łóżku, wyciągając swoje kościste palce, potem odrzuciły kaptury i pokazały okrwawione szyje w miejscach, gdzie powinny zaczynać się głowy. Dopiero kiedy Pantalaimon zmienił się w lwa i zaryczał na nie, ze strachem wycofały się, znikając w ścianie, aż widoczne były jedynie ich ramiona, potem kościste żółtoszare dłonie, następnie tylko powykrzywiane palce, wreszcie całkiem się rozwiały. Gdy Lyra wstała rano, natychmiast zbiegła do katakumb i odłożyła krążki z dajmonami na właściwe miejsca. – Przepraszam! Przepraszam! – szeptała do czaszek. Katakumby były o wiele większe niż piwnice z winem, jednak nie ciągnęły się bez końca. Kiedy Lyra i Roger przetrząsnęli każdy ich kąt i upewnili się, że nie ma tam Grobalów, postanowili skierować swoją uwagę gdzie indziej, jednakże gdy po raz ostatni opuszczali kryptę, dostrzegł ich Kanonik i wezwał do Kaplicy. Kanonik był zażywnym, starszym mężczyzną znanym jako Ojciec Heyst. Do jego obowiązków należało odprawianie wszystkich mszy dla członków Kolegium, wygłaszanie kazań, odprawianie modłów i wysłuchiwanie spowiedzi. Kiedy Lyra była młodsza, pragnął sprawować nad nią duchową opiekę, ale skonfundowała go szelmowska obojętność dziewczynki i jej nieszczera skrucha. Uznał, że Lyra nie jest osobą rokującą nadzieję w sensie duchowym. Kiedy dzieci usłyszały wołanie Kanonika, odwróciły się niechętnie i powłócząc nogami, weszły w półmrok wielkiej, cuchnącej stęchlizną Kaplicy. Tu i ówdzie przed obrazami świętych migotały świece, z chóru, gdzie prowadzono naprawy, dochodził cichy, daleki stukot; jakiś służący polerował mosiężny pulpit. Ojciec Heyst skinął na nich z drzwi zakrystii. – Gdzie byliście? – spytał. – Kilka razy widziałem, jak tu wchodziliście. Po co? W jego tonie nie było oskarżenia, wyczuwało się raczej szczere zainteresowanie. Siedząca na jego ramieniu dajmona szybko wysunęła w stronę dzieci jaszczurczy język. – Chcieliśmy zwiedzić kryptę – odparła Lyra. – W jakim celu? – Trumny... Pragnęliśmy zobaczyć trumny – wyjaśniła. – Ale po co? Wzruszyła ramionami. Taka zawsze była jej odpowiedź, gdy ktoś uparcie ją wypytywał. – A ty – ciągnął starzec, zwracając się do Rogera. Dajmona chłopca w postaci teriera niespokojnie merdała ogonem, aby zjednać przychylność mężczyzny. – Jak się nazywasz? – Roger, Ojcze. – Jesteś chyba służącym? Gdzie pracujesz? – W Kuchni, Ojcze. – Nie powinieneś być tam teraz? – Tak, Ojcze. – W takim razie idź. Roger odwrócił się i ruszył pędem. Jego przyjaciółka przestąpiła z nogi na nogę. – A jeśli chodzi o ciebie, Lyro – dodał Ojciec Heyst. – Cieszy mnie, że przejawiasz zainteresowanie sprawami Kaplicy. Masz szczęście, dziecko, widzisz bowiem wokół całą naszą przeszłość. – Mhmm – mruknęła Lyra. – Dziwi mnie, że wybierasz sobie takich towarzyszy. Czujesz się samotna? – Nie – odparła. – Czy... tęsknisz za towarzystwem innych dzieci? – Nie. – Nie myślę o Rogerze, chłopcu kuchennym. Myślę o dzieciach tak jak ty szlachetnie urodzonych. Chciałabyś mieć takich przyjaciół? – Nie. – Ale może jakieś koleżanki... – Nie. – Widzisz, nikt z nas nie chciałby, żebyś tęskniła za przyjemnościami i rozrywkami dzieciństwa. Czasami myślę, Lyro, że musisz być bardzo samotna, żyjąc tu wśród starych Uczonych. Czy tak się czujesz? – Nie. Mężczyzna złożył dłonie. Najwyraźniej nie przychodziło mu do głowy żadne inne pytanie, które mógłby zadać stojącemu przed nim upartemu dziecku. – Jeśli cię coś martwi – odezwał się w końcu – zawsze możesz przyjść i mi o tym powiedzieć. Mam nadzieję, że wiesz o tym? – Tak – odrzekła. – Rozmawiasz ze swoimi spowiednikami? – Tak. – Grzeczna dziewczynka. No dobrze, idź już. Z ledwie powstrzymywanym westchnieniem ulgi Lyra odwróciła się i odeszła, ponieważ nie znalazła Grobalów pod ziemią, pragnąc kontynuować poszukiwania, wróciła na ulice, gdzie czuła się jak w domu. Po jakimś czasie, gdy niemal przestała się nimi interesować, Grobale pojawili się w Oksfordzie. Pierwszy raz Lyra usłyszała o tym, gdy zaginął chłopiec ze znanej jej cygańskiej rodziny. Zdarzyło się to w czasie Końskiego Targu. Basen kanału był zatłoczony łodziami i krypami z kupcami i podróżnikami, a nabrzeża w Jerycho lśniły od połyskującej uprzęży. Wszędzie słychać było stukot kopyt i krzyki targujących się. Lyra zawsze lubiła Koński Targ; oprócz szansy na przejażdżkę na wysłużonym koniu jarmark stwarzał też mnóstwo okazji do wywoływania dziecięcych wojen. A tym razem dziewczynka miała wspaniały plan. Zainspirowana własnym pomysłem sprzed roku, zamierzała tym razem posunąć się dalej: porwać łódź i (zanim zostanie schwytana) odbyć na niej prawdziwą podróż. Pomyślała, że gdyby ona i jej przyjaciele z kuchni kolegiów dotarli aż do Abingdon, mogliby zniszczyć groblę... W tym roku jednak wojnę i inne zabawy odsunięto na dalszy plan. Kiedy bowiem Lyra wraz z paroma urwisami włóczyła się w porannym słońcu wzdłuż stoczni w Port Meadow, podając sobie skradzionego papierosa i ostentacyjnie wydmuchując dym, usłyszała czyjś krzyk. Znała ten głos. – No więc, co z nim zrobiłeś, półgłówku jeden?! Był to potężny głos, choć kobiecy; jego właścicielka miała chyba płuca z mosiądzu. Lyra odruchowo rozejrzała się wokół, ponieważ głos należał do Ma Costy, która już dwa razy dała dziewczynce mocnego klapsa, choć za trzecim razem wręczyła jej gorący pierniczek. Rodzinę Costów poważano za wspaniałą, okazałą łódź. Byli to książęta wśród Cyganów, a Lyra bardzo podziwiała matronę rodu, jednak jeszcze przez jakiś czas zamierzała jej unikać, ponieważ to właśnie jej łódź uprowadziła przed rokiem. Jeden z towarzyszy Lyry, widząc zamieszanie, odruchowo podniósł z ziemi kamień, dziewczynka jednak stwierdziła: – Odłóż go. Ma jest rozgniewana. Mogłaby złamać ci kręgosłup jak gałązkę. Ściśle rzecz biorąc, Ma Costa wyglądała raczej na zaniepokojoną niż rozgniewaną. Mężczyzna, do którego mówiła – handlarz koni – wzruszył ramionami i rozłożył ręce. – No cóż, nie wiem – oświadczył. – W jednej chwili był, w następnej znikał. Nigdy nie widziałem, dokąd szedł... – Pomagał ci! Pilnował twoich wściekłych koni! – W takim razie powinien tu zostać, prawda? Ucieczka w czasie pracy... Handlarz nie powiedział już nic więcej, ponieważ Ma Costa nagle wymierzyła mu potężny cios w bok głowy i zarzuciła takim stekiem przekleństw, że mężczyzna z krzykiem rzucił się do ucieczki. Widząc to, inni znajdujący się w pobliżu handlarze koni zaczęli z niego drwić, a jakieś przestraszone źrebię stanęło dęba. – Co się dzieje? – spytała Lyra cygańskie dziecko, które z otwartą buzią przyglądało się zdarzeniom. – O co Ma się piekli? – Chodzi o jej syna – odparło dziecko. – O Billy’ego. Ma Costa myśli chyba, że zabrali go Grobale. To całkiem możliwe. Sam go nie widziałem od... – Grobale? Więc przybyli do Oksfordu? Mały Cyganek odwrócił się, wskazał na Lyrę i zawołał do przyjaciół, którzy obserwowali zdenerwowaną kobietę: – Ona nie wie, co się dzieje! Nie wie, że Grobale są tutaj! Pół tuzina dzieci przybrało szydercze miny, a Lyra wyrzuciła papierosa, rozpoznając sygnał do kłótni. Wszystkie dajmony wyglądały teraz wojowniczo: każde z dzieci miało teraz obok siebie kły, szpony lub zjeżone futro; Pantalaimon, pogardzając ograniczoną wyobraźnią cygańskich dajmonów, zmienił się w smoka wielkości ogara. Zanim jednak rozgorzała bitwa, podeszła do nich Ma Costa. Odepchnęła dwa cygańskie dajmony na bok i z zaciśniętymi pięściami stanęła przed Lyrą. – Widziałaś go? – zapytała dziewczynkę. – Widziałaś Billy’ego? – Nie – odparła Lyra. – Dopiero co tu dotarliśmy. Nie widziałam Billy’ego od miesięcy. Dajmon Ma Costy, jastrząb, krążył dziewczynce nad głową, dziko łypiąc żółtymi oczyma. Lyra poczuła strach. Jeśli jakiegoś dziecka nie było od kilku godzin, nikt nie martwił się o nie bardziej niż Cyganie, bo w dobrze zorganizowanym, zintegrowanym świecie mieszkańców łodzi wszystkie dzieci traktowano jak bezcenny skarb i niemal nadmiernie je kochano. Każda matka wiedziała, że jeśli malec zniknie jej z oczu, zauważy go inny przedstawiciel społeczności, który instynktownie będzie go chronił. A teraz Ma Costa, królowa wśród Cyganów, bała się o swoje zaginione dziecko. Co też mogło się przydarzyć chłopcu? Ma Costa przez chwilę rozmyślała, patrząc ponad głowami dzieci, a potem odwróciła się i pobiegła przez tłum na nabrzeże, gromkim głosem przywołując synka. Dzieci natychmiast znowu zwróciły się ku sobie, jednak w obliczu smutku kobiety ich wrogość zniknęła. – A kim są ci Grobale? – spytał Simon Parslow, jeden z towarzyszy Lyry. Odpowiedział mu cygański chłopiec: – No wiesz... Kradną dzieci w całym kraju. To piraci.. – Nie są piratami – poprawił go drugi Cygan. – To kanibale. I stąd ich nazwa. – Chodzi ci o to, że jedzą dzieci? – spytał inny przyjaciel Lyry, kuchenny chłopiec ze Świętego Michała nazwiskiem Hugh Lovat. – Tego nikt nie wie – odparł pierwszy Cygan. – Zabierają je, a potem nikt już więcej nie spotyka tych dzieciaków. – Wszyscy o tym słyszeliśmy – stwierdziła Lyra. – My już od miesięcy bawiliśmy się w dzieci i Grobalów, zanim wy w ogóle się o nich dowiedzieliście. Ale mogę się założyć, że nikt ich nigdy nie widział. – Oni widzieli – odrzekł któryś z chłopców. – Kim więc są? – Lyra spojrzała we wskazanym kierunku. – To wy ich widzieliście? Skąd wiecie, że nie chodzi o jedną osobę? – Charlie ich widział w Banbury – powiedziała mała Cyganka. – Przyszli i rozmawiali z pewną damą, podczas gdy jakiś mężczyzna wyprowadził jej małego synka do ogrodu. – Zgadza się! – zawołał piskliwie Charlie. – Widziałem, jak go zabierali! – Jak wyglądali? – spytała Lyra. – No... Nie widziałem dokładnie – odparł Charlie. – Ale zauważyłem ich samochód – dodał szybko. – Przyjechali białą ciężarówką. Wsadzili małego do auta i pędem odjechali. – Ale dlaczego nazywa się ich Grobalami? – spytała Lyra. – Ponieważ jedzą dzieci – powtórzył młodziutki Cygan. – Ktoś nam to tłumaczył w Northampton. Byli tam, i w ogóle. Jedna dziewczynka w Northampton mówiła, że kiedy ci ludzie zabierali jej brata, powiedzieli jej, że zamierzają go zjeść. Wszyscy o tym wiedzą. Porywają je, pieką i zjadają. Stojąca w pobliżu cygańska dziewczynka zaczęła głośno płakać. – To jest kuzynka Billy’ego – wyjaśnił Charlie. – Kto ostatni widział Billy’ego? – spytała Lyra. – Ja – odpowiedziało jej pół tuzina głosów. – Widziałem, jak trzymał starego konia Johnny’ego Fiorelli... – A ja przy sprzedawcy irysów jabłkowych... – Ja widziałem, jak się huśtał na dźwigu... Lyra wysłuchała z uwagą wszystkich głosów i doszła do wniosku, że mniej więcej od dwóch godzin żadne z dzieci nie widziało zaginionego chłopca. – Więc – podsumowała – przed dwiema godzinami musieli tu być Grobale... Wszystkie dzieci rozejrzały się wokół, drżąc mimo ciepłego słońca, tłumnego nabrzeża, znajomych zapachów smoły, koni i tytoniu. Kłopot polegał na tym, że żadne z nich nie wiedziało, jak wyglądają Grobale, więc każdy obcy mógł być jednym z nich, i to właśnie Lyra powiedziała swoim przerażonym towarzyszom. Wszyscy, zarówno dzieci z kolegiów, jak i Cyganie, patrzyli teraz na nią jak w obraz. – Muszą przecież wyglądać jak zwykli ludzie, w przeciwnym razie natychmiast zostaliby rozpoznani – wyjaśniła. – Gdyby chodzili tylko w nocy, mogliby się ukrywać. Jednak jeśli poruszają się w biały dzień, muszą wyglądać zwyczajnie. I dlatego każdy z tych ludzi może być Grobalem... – Tamci nie – zaprzeczył niepewnie mały Cygan. – Znam ich wszystkich. – W porządku, ci nie, ale wszyscy pozostali tak – zauważyła Lyra. – Chodźmy ich poszukać! I ich białego samochodu! W grupce zawrzało. Wkrótce przyłączyli się do nich inni młodzi poszukiwacze i po niedługim czasie trzydzieścioro albo i więcej cygańskich dzieci rozbiegło się po całym nabrzeżu. Zaglądały do stajni, wspinały się na dźwigi i wyciągi w stoczni, przeskakiwały ogrodzenia i przeszukiwały szeroką łąkę, huśtały się w piętnaścioro na stojącym nad zieloną wodą starym moście obrotowym, przebiegały wąskie uliczki Jerycho, pędziły wśród małych, ceglanych domów o spadzistych dachach i wbiegały do wspaniałej, zwieńczonej masywną wieżą Kaplicy Świętego Barnaby Chemika. Połowa dzieci nie wiedziała, czego właściwie szukają, i uważała, że to jakaś zabawa, jednak te, które towarzyszyły Lyrze, odczuwały lęk za każdym razem, kiedy ujrzały jakąś samotną postać idącą alejką albo stojącą w ciemnościach Kaplicy. Czy to aby nie Grobal? Nie spotkali, rzecz jasna, żadnego Grobala. W końcu, bez sukcesów i z dręczącą wszystkich świadomością, że Billy naprawdę zaginął, poszukiwania zakończono. Kiedy Lyra i dwóch chłopców z kolegiów opuszczali Jerycho, gdyż nadszedł czas kolacji, dostrzegli, że Cyganie zebrali się na nabrzeżu obok miejsca, gdzie cumowała łódź Costów. Niektóre kobiety krzyczały głośno, a rozgniewani mężczyźni stali w grupach. Wszystkie dajmony były niespokojne, latały nerwowo lub warczały na każdy cień. – Założę się, że Grobale nie ośmielą się przyjść tutaj – oświadczyła Lyra Simonowi Parslowowi, gdy we dwoje przekroczyli próg wielkiej Portierni Jordana. – Chyba tak – odparł chłopiec niepewnie. – Ale wiem, że na Rynku zaginęła dziewczynka. – Kto? – spytała Lyra. Znała większość dzieci z Rynku, ale nic o tym nie słyszała. – Jessie Reynolds, od rymarza. Nie było jej wczoraj w porze zamykania sklepów, a poszła tylko po rybę na kolację dla ojca. Nie wróciła i od tej pory nikt jej nie widział, a przeszukano cały Rynek i wszystko dokoła. – Nic o tym nie słyszałam! – krzyknęła oburzona Lyra. Zastanawiała się, jak to możliwe, że ta informacja nie dotarła do jej uszu. – Cóż, to było zaledwie wczoraj. Do tej chwili może już wróciła... – Zamierzam się tego dowiedzieć – rzuciła Lyra i wypadła z Portierni. Nie udało jej się jednak wyjść przez bramę, ponieważ zawołał ją Portier. – Lyro, zaczekaj! Nie wolno ci już wyjść dziś wieczorem. Rozkaz Rektora. – Dlaczego? – Mówię ci, że taki jest rozkaz Rektora. Powiedział, że jeśli wrócisz, masz zostać w Kolegium. – Akurat! – krzyknęła dziewczynka i wybiegła na zewnątrz, zanim starzec zdołał się ruszyć z progu. Przebiegła wąską ulicę i zbiegła w aleję, gdzie stały nierozładowane ciężarówki z produktami dla Rynku Towarowego. Była już pora zamykania, na Rynku znajdowało się więc kilka ciężarówek, a przy głównej bramie naprzeciwko wysokiej kamiennej ściany Kolegium Świętego Michała stała grupka młodych mężczyzn. Palili papierosy i rozmawiali. Lyra znała jednego z nich – szesnastolatka, którego podziwiała, ponieważ potrafił pluć dalej niż ktokolwiek inny, więc podeszła i cierpliwie czekała, aż ją zauważy. – Czego chcesz? – spytał w końcu. – Czy Jessie Reynolds zniknęła? – Tak. Dlaczego pytasz? – Ponieważ dzisiaj zniknął też cygański chłopiec. – Oni zawsze się gubią, ci Cyganie. Znikają po każdym Końskim Targu. – Tak jak i konie – dodał jeden z jego przyjaciół. – Dzieciak to co innego – powiedziała Lyra. – Szukaliśmy go całe popołudnie i dzieci powiedziały, że zabrali go Grobale. – Kto? – Grobale – powtórzyła. – Nie słyszeliście o nich? Dla kilku mężczyzn była to nowość i mimo ordynarnych komentarzy wysłuchali z uwagą tego, co mówiła Lyra. – Grobale – zaśmiał się znajomy Lyry, który miał na imię Dick. – To głupie. Do Cyganów pasują takie głupie pomysły. – Podobno parę tygodni temu Grobale byli w Banbury – upierała się Lyra. – Zniknęło tam pięcioro dzieci. Teraz prawdopodobnie przyjechali do Oksfordu, aby je porywać. Na pewno to oni zabrali Jessie. – Słyszałem, że na drodze do Cowley zaginął jakiś dzieciak – powiedział jeden z chłopców. – Teraz sobie przypominam. Była tam wczoraj moja ciotka, która sprzedaje ryby i frytki, i przywiozła tę wiadomość... Jakiś mały chłopiec... Ale nie słyszałem nic o Grobalach. Nie istnieją naprawdę. To pewnie tylko taka plotka. – Ależ istnieją! – powiedziała Lyra. – Cyganie ich widzieli. Podobno jedzą schwytane dzieci... Przerwała w pół zdania, ponieważ nagle coś sobie przypomniała. Podczas tego dziwnego wieczoru, który spędziła ukryta w Sali Seniorów, Lord Asriel pokazywał zdjęcie mężczyzny trzymającego pręt, do którego wnikały promienie światła; obok niego znajdowała się mała figurka, otoczona bledszą poświatą. Wuj Lyry powiedział, że to jest dziecko, i ktoś spytał, czy dziecko to jest oderwane, a wuj odparł, że nie... Dziewczynka skojarzyła sobie, że „oderwany” znaczy to samo co „odcięty”. A wtedy przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl: gdzie jest Roger? Nie widziała go od rana... Nagle poczuła strach. Pantalaimon w postaci miniaturowego lwa wskoczył jej na ręce i warknął. Dziewczynka pożegnała się z mężczyznami i szybko wróciła na ulicę Turla, a następnie ile sił w nogach pobiegła do Portierni Jordana. Wpadła do środka za swoim dajmonem, który miał teraz postać geparda. Portier był wściekły. – Musiałem zadzwonić do Rektora i wszystko mu powiedzieć – oznajmił. – Wcale mu się to nie spodobało Nie chciałbym być w twojej skórze... – Gdzie Roger? – przerwała mu. – Nie widziałem go. Jemu też się dostanie. Kiedy złapie go pan Cawston... Lyra pobiegła do Kuchni. Wpadła do ciepłego i zaparowanego pomieszczenia, w którym panowała gorączkowa krzątanina. – Gdzie Roger?! – krzyknęła. – Zmiataj, Lyro! Jesteśmy zajęci! – Ale gdzie jest? Wrócił czy nie? Najwyraźniej nikogo to nie interesowało. – Gdzie jest? Musiałeś coś słyszeć! – Lyra krzyczała na Kucharza, który trzepnął ją w ucho i z krzykiem wyrzucił z Kuchni. Pasztetnik Bernie na próżno próbował ją uspokoić. – Dostali go! Ci cholerni Grobale! Psiakrew, powinno się ich wyłapać i pozabijać! Nienawidzę ich! Wcale was nie interesuje los Rogera... – Lyro, wszyscy dbamy o niego... – Wcale nie, gdyby tak było, rzucilibyście od razu pracę i poszli go szukać! Was też nienawidzę! – Może istnieć tuzin powodów, dla których Roger się nie zjawił. Uspokój się i posłuchaj: mamy niecałą godzinę, by przygotować i podać kolację. Rektor przyjmuje gości w Rezydencji. Będą tam jedli, a to oznacza, że Kucharz musi zanosić wszystkie dania natychmiast po ich sporządzeniu, aby nie były zimne... Lyro, życie musi toczyć się dalej. Jestem pewien, że Roger się pojawi... Lyra odwróciła się i wybiegła z Kuchni, przewracając stos srebrnych pokryw na półmiski i lekceważąc wybuchy gniewu. Pospiesznie zbiegła po schodach, przebiegła Dziedziniec między Kaplicą i Pielgrzymią Wieżą i wpadła do Czworoboku Yaxleya, gdzie znajdowały się najstarsze budynki Kolegium. Pantalaimon w postaci miniaturowego geparda pędził przed nią i jako pierwszy wbiegł na szczyt schodów, gdzie mieściła się sypialnia Lyry. Dziewczynka pchnęła drzwi, weszła do środka, przyciągnęła do okna rozklekotane krzesło, wspięła się na nie, otworzyła okno i wyszła na zewnątrz. Tuż pod oknem znajdowała się szeroka na stopę kamienna rynna o wzmocnionych ołowiem brzegach; Lyra na niej stanęła i natychmiast zaczęła się wspinać po chropowatych dachówkach, aż znalazła się na najwyższej krawędzi dachu. Otworzyła usta i wrzasnęła. Pantalaimon, który na dachu zawsze stawał się ptakiem, krążył teraz wokół dziewczynki, skrzecząc jak gawron. Wieczorne niebo miało kolor brzoskwini, moreli i śmietany – lekkie małe obłoki podobne do lodów śmietankowych na tle bezmiernego pomarańczowego nieba. Wokół Lyry znajdowały się strzeliste iglice i wieże Oksfordu; większość była równie wysoka jak budynek, na którego dachu stała. Po obu stronach, na wschód i zachód, rozpościerały się zielone lasy Château–Vert i White Ham. Gdzieś krakały gawrony, dzwoniły dzwony, a w Oxpens głośne dudnienie silnika gazowego oznajmiło start wieczornego zeppelina z Królewską Pocztą do Londynu. Dziewczynka obserwowała, jak sterowiec wznosi się ponad iglicę Kaplicy Świętego Michała; z tej odległości miał wielkość koniuszka małego palca Lyry, potem stawał się coraz mniejszy, aż był już tylko kropką na perłowym niebie. Lyra obróciła się i spojrzała w dół na zacieniony Dziedziniec, gdzie ubrani na czarno Uczeni zaczynali już zmierzać, pojedynczo lub dwójkami, ku Jadalni. Ich dajmony kroczyły dumnie, frunęły majestatycznie lub spokojnie siedziały na ramionach mężczyzn. W Refektarzu zapaliły się światła i Lyra widziała, jak witrażowe okna stopniowo zaczynają się jarzyć, gdy służący zapala naftowe lampy na kolejnych stołach. Zadźwięczał dzwonek Kamerdynera, oznajmiając, że do kolacji pozostało pół godziny. Był to świat Lyry i dziewczynka pragnęła, by pozostał taki na zawsze, jednak zdawała sobie sprawę, że wokół niej wiele się zmienia, odkąd ktoś zaczął porywać dzieci Usiadła na krawędzi dachu i oparła brodę na dłoniach. – Musimy go uratować, Pantalaimonie – powiedziała. – To będzie niebezpieczne – odrzekł gawronim głosem, siedząc na kominie. – Jasne! Wiem o tym. – Pamiętasz, co mówili w Sali Seniorów. – Co? – Coś o dziecku w Arktyce, które nie przyciągało Pyłu. – Mówili, że to jest pełne dziecko... Co myślisz na ten temat? – Hm, może to właśnie zamierzają zrobić Rogerowi, Cyganom i innym dzieciom. – Co takiego? – No... Jak twoim zdaniem brzmi słowo przeciwstawne do „pełny”? – Nie wiem. Może przecinają je na pół. Przypuszczam, że dzieci zostają ich niewolnikami. Byłoby to bardziej użyteczne. Prawdopodobnie tamci mają kopalnie. Kopalnie uranu dla statków atomowych. Założę się, że tak jest. Może kiedyś wysyłali dorosłych na dół do kopalni i ci zginęli, więc zaczęli wykorzystywać dzieci, ponieważ są tańsze. Tak właśnie zrobią z Rogerem. – Myślę... Jednak to, co myślał Pantalaimon, musiało poczekać, ponieważ ktoś zaczął krzyczeć z dołu. – Lyro! Lyro! Chodź tu w tej chwili! Rozległo się też łomotanie w ramę okienną. Lyra znała ten głos i niecierpliwość jego właścicielki – pani Lonsdale, Gospodyni. Przed nią nigdzie nie można się było ukryć. Z zaciśniętymi ustami Lyra ześlizgnęła się z dachu, zsunęła rynną, a potem wdrapała się przez okno do pokoju. Pani Lonsdale nalewała wody do małej, wyszczerbionej miski; jej zajęciu towarzyszyło głośne stękanie i stukotanie rur. – Ile razy ci mówiłam, żebyś tam nie wchodziła. Spójrz na siebie! Tylko popatrz na swoją sukienkę... jest brudna! Zdejmij ją od razu i umyj się, a ja tymczasem poszukam czegoś przyzwoitego i niepodartego. Dlaczego nie możesz się nosić czysto i schludnie... Lyra była jeszcze zbyt nadąsana, aby zapytać, dlaczego musi się myć i przebierać, uważała zresztą, że dorośli nigdy nie podają dzieciom prawdziwych powodów swego postępowania. Bez słowa więc zdjęła przez głowę sukienkę, rzuciła ją na wąskie łóżko i zaczęła się pobieżnie myć. Pantalaimon, teraz pod postacią kanarka, skakał coraz bliżej dajmona pani Lonsdale, flegmatycznego psa rasy retriever, bezskutecznie próbując go rozgniewać. – Zobacz, co jest w tej szafie! Wszystko leży bezładnie! Od tygodni niczego nie powiesiłaś! Spójrz na te zagniecenia... Spójrz na to, spójrz na tamto... Lyra nie miała ochoty patrzeć. Zamknęła oczy, wycierając twarz małym ręcznikiem. – Będziesz musiała włożyć takie wygniecione. Nie ma czasu na prasowanie. Mój Boże, dziewczyno, zobacz, w jakim stanie są twoje kolana... – Nie chcę na nic patrzeć – burknęła Lyra. Pani Lonsdale klepnęła ją w nogę. – Umyj je – nakazała srogim tonem. – Zmyj ten brud. – Po co? – spytała Lyra w końcu. – Zazwyczaj nie myję kolan. Nikt nie będzie na nie patrzył. Po co mam to wszystko robić? Ty także nie dbasz o Rogera ani trochę bardziej niż Kucharz. Tylko ja... Kolejne klepnięcie w drugą nogę. – Dość tych nonsensów. Nazywam się Parslow, tak samo jak ojciec Rogera, który jest moim dalekim kuzynem. Założę się, że nie wiedziałaś o tym, ponieważ nigdy o to nie spytałaś, panno Lyro. Nigdy ci to nie przyszło do głowy. I nie strofuj mnie, że się nie interesuję tym chłopcem. Bóg wie, że dbam zarówno o niego, jak i o ciebie, chociaż wcale nie powinnam, bo niewiele dajesz mi ku temu powodów i nigdy nie słyszałam żadnego podziękowania. Kobieta chwyciła ręcznik i potarła kolana Lyry tak mocno, że skóra dziewczynki stała się jaskraworóżowa i piekąca, ale czysta. – Musisz dobrze wyglądać, ponieważ zjesz kolację z Rektorem i jego gośćmi. Spodziewam się, że zachowasz się odpowiednio. Mów tylko wtedy, kiedy będą się do ciebie odzywać, bądź skromna i uprzejma, uśmiechaj się ładnie i nigdy nie odpowiadaj „nie wiem”, kiedy ktoś ci zada pytanie. Gospodyni włożyła najlepszą sukienkę na chude plecy Lyry, dokładnie wygładziła materiał, wyciągnęła czerwoną wstążkę z plątaniny w szufladzie i uczesała włosy dziewczynki twardą szczotką. – Gdyby mnie zawiadomili wcześniej, mogłabym ci umyć włosy. Cóż, nie jest źle. Jeśli nie będą ci się przyglądać ze zbyt bliskiej odległości... No, teraz stań prosto. Gdzie są twoje lakierki? Pięć minut później Lyra stukała do drzwi Rezydencji Rektora, wspaniałego, choć nieco ponurego domu, który był skrzydłem Czworoboku Yaxleya, a na jego tyłach znajdował się Ogród Biblioteczny. Pantalaimon, teraz – z uprzejmości – gronostaj, łasił się do swej pani. Drzwi otworzył służący Rektora, Cousins, stary wróg Lyry. Tym razem jednak oboje wiedzieli, że należy ogłosić rozejm. – Pani Lonsdale powiedziała mi, żebym przyszła – oświadczyła Lyra. – Tak – odparł Cousins, odsuwając się na bok. – Rektor jest w Salonie. Służący skierował dziewczynkę do wielkiego pokoju z którego rozciągał się widok na Ogród Biblioteczny Dzięki wąskiej przerwie między Biblioteką a Pielgrzymią Wieżą do środka wpadały ostatnie promienie słońca oświetlając siedzących, i Lyra natychmiast odgadła dlaczego kolacji nie podano w Refektarzu: trzy osoby spośród gości były kobietami. – Ach, Lyro – zaczął Rektor. – Bardzo się cieszę, że mogłaś przyjść. Cousins, mógłbyś podać dziewczynce coś zimnego do picia? Pani Rektor, chyba nie zna pani naszej Lyry... To bratanica Lorda Asriela, jak pani z pewnością pamięta... Hanna Relf była Rektorem jednego z żeńskich kolegiów, starszą, siwowłosą damą, której dajmon miał postać małej szerokonosej małpy. Lyra uścisnęła damie dłoń z największą uprzejmością, na jaką potrafiła się zdobyć, po czym przedstawiono ją pozostałym gościom, którzy – tak jak Pani Rektor – byli Uczonymi z innych kolegiów, a przy tym osobami zupełnie nieinteresującymi. Wreszcie Rektor dotarł z dziewczynką do ostatniego gościa. – Pani Coulter – oznajmił z powagą – oto nasza Lyra. Lyro, przywitaj się z panią Coulter. – Witaj, Lyro – powiedziała dama. Była piękna i młoda. Lśniące czarne włosy okalały jej policzki, a dajmon miał postać małpy o złotej sierści. Aletheiometr – Mam nadzieję, że usiądziesz blisko mnie przy kolacji – zagaiła pani Coulter, robiąc na sofie miejsce dla Lyry. – Nie czuję się najpewniej w tej wspaniałej Rezydencji. Musisz mi pokazać, którego noża i widelca powinnam użyć. – Jest pani Uczoną? – spytała Lyra. Dotąd patrzyła na Uczone z typową dla mieszkańca Kolegium Jordana pogardą: uważała, że są to biedne istoty, których nie należy traktować poważnie, zwierzęta przebrane w kostiumy i grające role w nieznanej sobie sztuce. Pani Coulter nie była jednakże podobna do żadnej ze znanych Lyrze Uczonych, a już z pewnością bardzo się różniła od dwóch poważnych, starych dam, które również gościł tego wieczoru Rektor. W gruncie rzeczy Lyra zadała to pytanie, spodziewając się zaprzeczenia. Pani Coulter była osobą tak uroczą, że dziewczynka patrzyła na nią z zachwytem i ledwie mogła oderwać od niej oczy. – Właściwie nie – odparła dama. – Jestem członkinią kolegium Pani Rektor, ale przeważnie pracuję poza Oksfordem... Opowiedz mi o sobie, Lyro. Zawsze mieszkałaś w Kolegium Jordana? W ciągu pięciu minut Lyra opowiedziała kobiecie wszystko o swoim półdzikim życiu: o ulubionych trasach na szczytach dachów, o bitwie na Gliniankach, o chwili, w której wraz z Rogerem chcieli złapać i upiec gawrona, o zamiarze przejęcia cygańskiej łodzi i pożeglowania do Abingdon... Zwierzyła się nawet (rozejrzawszy się wcześniej i ściszywszy głos) z psikusa, który wraz z Rogerem spłatali czaszkom w krypcie. – A te duchy po prostu wtargnęły do mojej sypialni! I przyszły bez głów! Nie mogły mówić, wydawały z siebie tylko coś w rodzaju bulgotu, jednak bardzo dobrze wiedziałam, czego chcą. Więc następnego dnia rano zeszłam do krypty i odłożyłam monety na miejsce. W przeciwnym razie prawdopodobnie by mnie zabiły. – Więc nie lękasz się niebezpieczeństw? – spytała pani Coulter z podziwem w głosie. Jadły już kolację i – tak jak wcześniej życzyła sobie dama – siedziały koło siebie. Lyra zupełnie zignorowała Bibliotekarza zajmującego miejsce po jej drugiej stronie i w trakcie posiłku rozmawiała tylko z panią Coulter. Kiedy panie przeszły na kawę, Hanna Relf spytała: – Powiedz mi, Lyro, czy zamierzają cię posłać do szkoły? Dziewczynka przybrała obojętną minę. – Nie... wiem – odparła. – Prawdopodobnie nie – dodała dla bezpieczeństwa. – Nie chciałabym narażać ich na kłopoty – stwierdziła skromnie. – Albo na koszty. Lepiej chyba będzie, jeśli po prostu zostanę w Jordanie i będą mnie uczyć tutejsi Uczeni, ilekroć znajdą trochę czasu. Co im się bardzo często zdarza... – A twój wuj, Lord Asriel, nie ma jakichś planów wobec ciebie? – spytała druga dama, która była Uczoną w innym żeńskim kolegium. – Ma – odrzekła Lyra. – Sądzę, że ma. Nie są one jednak związane ze szkołą. Zamierza mnie zabrać na północ następnym razem, kiedy przyjedzie. – Pamiętam, że mówił mi o tym – wtrąciła pani Coulter. Lyra zamrugała oczyma. Dwie Uczone bardzo nieznacznie wyprostowały się na krzesłach, chociaż ich dajmony – jako dobrze wychowane albo nadmiernie ociężałe – jedynie wymieniły spojrzenia. – Spotkałam go w Królewskim Instytucie Arktycznym – ciągnęła pani Coulter. – Prawdę powiedziawszy, jestem tu dziś po części właśnie z tego powodu. – Jest pani również badaczką? – spytała Lyra. – W pewnym sensie tak. Wiele razy byłam na Północy. W zeszłym roku spędziłam trzy miesiące na Grenlandii, gdzie poczyniłam obserwacje Zorzy. Słowa wypowiedziane przez panią Coulter sprawiły, że od tej chwili wszyscy pozostali goście Rektora przestali się dla Lyry liczyć. Wpatrywała się w piękną kobietę szeroko otwartymi oczyma i w milczeniu słuchała jak urzeczona jej opowieści o budowaniu igloo, polowaniu na foki i negocjacjach z lapońskimi czarownicami. Dwie Uczone nie miały nic ekscytującego do dodania, więc siedziały w milczeniu, póki nie weszli mężczyźni. Później, kiedy goście przygotowywali się do wyjścia, Rektor powiedział: – Zostań jeszcze chwilę, Lyro. Chciałbym z tobą porozmawiać. Idź do mojego gabinetu, usiądź tam i poczekaj. Lyra, zmęczona, a równocześnie bardzo zaintrygowana, postąpiła, jak kazał. Służący Cousins zaprowadził ją do gabinetu i najwyraźniej celowo zostawił otwarte drzwi, aby móc ją obserwować z holu, gdzie pomagał gościom włożyć płaszcze. Lyra obserwowała panią Coulter, choć dama jej nie widziała, a potem do gabinetu wszedł Rektor i zamknął za sobą drzwi. Usiadł ciężko w fotelu przy kominku. Jego dajmona sfrunęła na oparcie i usiadła obok głowy mężczyzny; stare oczy kruka spoczęły na Lyrze. Lampa zasyczała łagodnie, kiedy Rektor się odezwał: – A więc, Lyro, rozmawiałaś z panią Coulter. Podobało ci się to, co mówiła? – O tak! – To prawdziwa dama. – Jest wspaniała. To najmilsza osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam. Rektor westchnął. W czarnym garniturze i czarnym krawacie tak bardzo przypominał swoją dajmonę, jak tylko człowiek może przypominać ptaka, i nagle Lyra pomyślała, że pewnego dnia, całkiem niedługo, starzec zostanie pochowany w krypcie pod Kaplicą, a jakiś artysta wygraweruje wizerunek jego dajmony na mosiężnej płycie na trumnie; jej imię znajdzie się obok jego nazwiska. – Powinienem był wcześniej znaleźć czas na rozmowę z tobą, Lyro – odezwał się Rektor po kilku sekundach milczenia. – Zamierzałem to zrobić w odpowiednim momencie, ale zdaje mi się, że sprawy zaszły dalej, niż sądziłem. Byłaś bezpieczna tu, w Jordanie, moja droga. I sądzę, że czułaś się szczęśliwa. Nie było ci łatwo być nam posłuszną, ale bardzo cię lubimy. Nie jesteś złym dzieckiem. Masz w sobie sporo dobroci i słodyczy, chociaż także dużo stanowczości. Te cechy bardzo ci się wkrótce przydadzą. W wielkim świecie dzieją się sprawy, przed którymi pragnąłem cię ochronić... To znaczy, trzymałem cię tu, w Jordanie, by cię chronić... Jednak nie jest to już dłużej możliwe. Lyra patrzyła na niego bez słowa. Dokąd zamierzają ją wysłać? – Wiedziałaś, że kiedyś będziesz musiała pójść do szkoły – kontynuował starzec. – Nauczyliśmy cię tutaj pewnych rzeczy, ale nie robiliśmy tego ani dobrze, ani w sposób systematyczny. Nasza wiedza bowiem jest innego rodzaju. Ty musisz poznać sprawy, o których starzy mężczyźni nie mają pojęcia, zwłaszcza że jesteś już w odpowiednim wieku... Zdawałaś sobie chyba z tego sprawę? Nie jesteś też dzieckiem służącej. Nie mogliśmy cię więc oddać do adopcji jakiejś rodzinie z miasta. Może i zadbaliby o ciebie na swój sposób, jednak twoje potrzeby są odmienne. Czy mnie rozumiesz, Lyro? Chcę ci powiedzieć, że ten okres twojego życia, który wiązał się z Kolegium Jordana, dobiegł końca. – Nie – powiedziała – nie chcę opuścić Jordana. Lubię to miejsce. Chcę tu zostać na zawsze. – Kiedy człowiek jest młody, sądzi, że wszystko trwa wiecznie. Niestety, prawda jest inna, Lyro. Nie minie wiele czasu... najwyżej parę lat... i staniesz się młodą kobietą, już nie dzieckiem. Młodą damą. I wierz mi, wtedy zrozumiesz, że Kolegium Jordana nie jest miejscem, w którym żyje się łatwo czy przyjemnie. – Ale tu jest mój dom! – Tak. Teraz jednak potrzebujesz czegoś innego. – Ale nie szkoły. Nie zamierzam chodzić do szkoły. – Potrzebujesz kobiecego towarzystwa. Kobiecego przewodnictwa. Słowo „kobiecy” natychmiast skojarzyło się dziewczynce ze starymi damami, Uczonymi, i mimo woli przybrała niezadowoloną minę. Być wygnaną ze wspaniałego Jordana, opuścić to miejsce słynne z majestatu i mądrości jego Uczonych, po to tylko, aby zamieszkać w obskurnym ceglanym pensjonacie żeńskiego kolegium przy północnym krańcu Oksfordu! Dzielić czas z zaniedbanymi kobietami, Uczonymi, które pachniały kapustą i środkiem antymolowym jak te dwie na kolacji! Rektor zobaczył jej minę, dostrzegł również, że oczy Pantalaimona, który miał obecnie postać tchórza, błyskają czerwienią, i powiedział: – Ale przypuśćmy, że byłaby to pani Coulter? W jednej chwili futro Pantalaimona zmieniło się z szorstkiego i brązowego w puszyste i białe. Lyra otworzyła szerzej oczy. – Naprawdę? – Jest znajomą Lorda Asriela. Widzisz, twojego wuja bardzo niepokoi sprawa opieki nad tobą i kiedy pani Coulter usłyszała o tobie, natychmiast zaoferowała pomoc. Hm, tak przy okazji, nie ma pana Coultera; ta dama jest wdową, jej mąż zginął tragicznie przed laty. Zanim więc o to zapytasz, ugryź się w język. Lyra ochoczo pokiwała głową i z nadzieją w głosie spytała: – I naprawdę zamierza... mogłaby się mną zaopiekować? – Chciałabyś tego? – Tak! Ledwie mogła usiedzieć. Rektor uśmiechnął się. Uśmiechał się tak rzadko, że nie miał w tym wprawy, i gdyby ktoś się teraz bacznie przyglądał jego twarzy (Lyra niczego nie zauważyła), uznałby jego minę za grymas smutku. – Cóż, może więc zaprosimy ją do nas, aby ustalić szczegóły – powiedział. Wyszedł z pokoju, a kiedy w minutę później wrócił z panią Coulter, Lyra stała, ponieważ była zbyt podniecona, aby usiedzieć w miejscu. Kobieta uśmiechnęła się do dziewczynki, a jej dajmon obnażył białe zęby w radosnym, chochlikowatym uśmieszku. Kiedy pani Coulter mijała Lyrę, idąc do wskazanego jej fotela, dotknęła na krótką chwilę włosów dziewczynki; Lyra poczuła ciepło i zarumieniła się. Gdy Rektor nalał damie trochę brantwijna, pani Coulter spytała: – Więc zdaje się, Lyro, że przyjmę asystentkę? – Tak – odparła dziewczynka. W tym momencie zgodziłaby się na wszystko. – Mam sporo pracy i potrzebuję pomocy. – Potrafię pracować! – I może będziemy musiały podróżować. – To mi nie przeszkadza. Chętnie wszędzie pojadę. – Jednak wyprawa może być niebezpieczna. Może trzeba się będzie udać na Północ. Lyra oniemiała. Potem usłyszała swój głos: – Wkrótce? Pani Coulter roześmiała się i odparła: – Być może. Jednak naprawdę będziesz musiała bardzo ciężko popracować. Musisz się nauczyć matematyki, nawigacji i geografii nieba. – Pani mnie będzie uczyła? – Tak. A poza tym będziesz mi musiała pomagać: robić notatki, porządkować moje papiery, dokonywać rozmaitych obliczeń w zakresie podstawowym i tak dalej. A ponieważ odwiedzimy pewne ważne osobistości, kupię ci piękne ubrania. Wiele się musisz nauczyć, Lyro. – Nie przeszkadza mi to. Chcę się uczyć. – Jestem pewna. Kiedy wrócisz do Kolegium Jordana, będziesz słynną podróżniczką. Jutro o świcie odlatujemy pierwszym porannym zeppelinem, więc lepiej idź już i od razu połóż się do łóżka. Zobaczymy się przy śniadaniu. Dobrej nocy! – Dobranoc – odparła Lyra i, przypominając sobie nieliczne zasady, które jej wpojono, przy drzwiach odwróciła się i powiedziała: – Dobranoc, Rektorze. Starzec skinął głową. – Śpij dobrze – odrzekł. – I dziękuję – dodała w stronę pani Coulter. W końcu zasnęła, chociaż Pantalaimon tak długo nie chciał się ułożyć, aż musiała na niego krzyknąć, a wtedy z żalu zmienił się w jeża. Było jeszcze ciemno, kiedy ktoś ją obudził, potrząsając. – Lyra... Obudź się, dziecko. To była pani Lonsdale, która pochylała się nad Lyrą ze świecą w dłoni. Mówiła cicho, wolną ręką trzymała dziewczynkę. – Posłuchaj mnie. Rektor chce się z tobą zobaczyć zanim spotkasz się z panią Coulter przy śniadaniu. Wstań szybko i biegnij do Rezydencji. Przejdź przez ogród i zastukaj w oszklone drzwi gabinetu. Rozumiesz? Zupełnie już rozbudzona, podniecona Lyra skinęła głową i wsunęła gołe stopy w buty, które postawiła przed nią pani Lonsdale. – Nie przejmuj się myciem, zrobisz to później. Idź prosto do Rektora i natychmiast wracaj. Zacznę wszystko pakować i przygotuję ci ubranie. Pospiesz się. Ciemny Dziedziniec nadal wypełniało lodowate, nocne powietrze. Niebo pstrzyły ostatnie gwiazdy, jednak na wschodzie, ponad Refektarzem zaczęło się już rozjaśniać. Lyra wbiegła do Ogrodu Bibliotecznego, gdzie stanęła na moment zupełnie nieruchomo, patrząc w górę na kamienne wieżyczki Kaplicy, perłowozieloną kopułę Budynku Sheldona i pomalowaną na biało latarnię Biblioteki. Świadoma, że musi opuścić to miejsce, zastanawiała się, czy bardzo będzie za nim tęsknić. Coś poruszyło się w oknie gabinetu i na chwilę rozjarzyło się światło. Lyra przypomniała sobie, po co tu przyszła, i zastukała w szklane drzwi, które prawie natychmiast się otworzyły. – Grzeczna dziewczynka. Wejdź szybko, nie mamy wiele czasu – odezwał się Rektor i, natychmiast gdy Lyra weszła, zaciągnął zasłonę w drzwiach. Był już ubrany w swój zwykły czarny strój. – Jednak nie jadę? – spytała Lyra. – Jedziesz. Nie mogę temu zapobiec – odparł Rektor, ale dziewczynka nie zwróciła uwagi, jak zastanawiające było to stwierdzenie. – Lyro, zamierzam coś ci dać, ale musisz mi obiecać, że utrzymasz w tajemnicy fakt posiadania tego przedmiotu. Przysięgasz? – Tak – odparła. Mężczyzna podszedł do biurka i wyjął z szuflady małą paczuszkę owiniętą w czarny aksamit. Kiedy rozwinął materiał, Lyra zobaczyła coś przypominającego wielki zegarek czy też mały budzik: gruby dysk z mosiądzu i kryształu. To mógł być kompas albo coś w tym rodzaju. – Co to jest? – spytała. – Aletheiometr. Jeden z sześciu, jakie kiedykolwiek wykonano. Lyro, proszę cię ponownie: nie mów o nim nikomu. Będzie lepiej, jeśli pani Coulter o niczym się nie dowie. Twój wuj... – Ale do czego to służy? – Mówi prawdę. Będziesz musiała sama się nauczyć interpretować jego odpowiedzi... Teraz idź... Robi się jaśniej... Biegnij z powrotem do pokoju, zanim ktoś cię zobaczy. Rektor owinął przyrząd aksamitem i włożył w ręce dziewczynki. Urządzenie okazało się niespodziewanie ciężkie. Mężczyzna delikatnie położył dłonie na policzkach Lyry i trzymał je przez chwilę. Podnosząc na niego oczy, spytała: – Co pan chciał powiedzieć o wuju Asrielu? – Twój wuj podarował ten aletheiometr Kolegium Jordana kilka lat temu. Może Lord... Zanim jednak zdołał dokończyć zdanie, rozległo się ciche, choć natarczywe stukanie do drzwi. Lyra poczuła, że ręce Rektora zadrżały. – Szybko, dziecko – szepnął. – Siły tego świata są bardzo potężne. Mężczyznami i kobietami kierują moce o wiele silniejsze, niż możesz to sobie wyobrazić. Wszyscy dryfujemy zgodnie z tym prądem... Niech ci się wiedzie, Lyro. Błogosławię cię, dziecko, błogosławię. Zatrzymaj dla siebie moje rady. – Dziękuję, Rektorze – odpowiedziała grzecznie. Kurczowo przyciskając pakunek do piersi, opuściła gabinet. Gdy wychodziła przez drzwi do ogrodu, spojrzała za siebie przez krótką chwilę i dostrzegła, że dajmona Rektora obserwuje ją z parapetu. Niebo było już jaśniejsze; w powietrzu czuło się świeży poranny wietrzyk. – Co tam masz? – spytała pani Lonsdale, zamykając poobijaną walizeczkę. – Eee... Rektor mi to dał. Nie mogę schować do walizki? – Za późno. Już jej nie otworzę. Musisz włożyć do kieszeni płaszcza. Idź szybko do Jadalni. Nie każ im czekać... Kiedy Lyra pożegnała się z kilkoma służącymi, którzy byli na górze, i z panią Lonsdale, przypomniała sobie o Rogerze i poczuła się winna, że nie pomyślała o nim ani razu od chwili poznania pani Coulter. Jak szybko potoczyły się wydarzenia! A teraz leciała do Londynu; siedziała przy oknie w zeppelinie. Ostre pazurki tylnych łapek Pantalaimona–gronostaja wbijały się w jej udo, natomiast przednie łapy zwierzątka spoczywały na szybie, przez którą wyglądało. Naprzeciwko Lyry siedziała pani Coulter. Początkowo przeglądała jakieś papiery, ale szybko je odłożyła i zaczęła rozmawiać z dziewczynką. Cóż to była za wspaniała rozmowa! Lyra była nią wręcz upojona. Nie mówiły tym razem o Północy, ale o Londynie, o restauracjach i salach balowych, o przyjęciach w ambasadach lub ministerstwach, o intrygach między White Hall i Westminsterem. Lyrę rewelacje te chyba fascynowały bardziej niż zmieniający się w dole krajobraz. Temu, co mówiła pani Coulter, towarzyszyła aura dorosłości; było w jej opowiadaniu coś niepokojącego, ale jednocześnie powabnego: atmosfera życia w przepychu. Wylądowały w Ogrodach Falkeshall. Lyra widziała łódź płynącą szeroką brunatną rzeką, wspaniały pałac na nabrzeżu, gdzie panią Coulter powitał tęgi komisarz (ktoś w rodzaju portiera z medalami), mrugając przy tym do Lyry, która potraktowała go obojętnie. A potem mieszkanie... Lyra niemal straciła oddech. Widziała dużo pięknych rzeczy w swoim krótkim życiu, ale było to piękno Kolegium Jordana i Oksfordu – dostojne, kamienne i surowe. W Jordanie zauważała wiele wspaniałości, jednak w gruncie rzeczy nic nie było naprawdę ładne, natomiast w mieszkaniu pani Coulter wszystko wydawało się śliczne. Przede wszystkim było jasno, dzięki szerokim oknom wychodzącym na południe i ścianom pokrytym delikatną, pasiastą, złoto–białą tapetą. A poza tym... Czarujące obrazy w złoconych ramach, szkło wyglądające na antyczne, fantazyjne kinkiety dźwigające anbaryczne lampy, które rzucały postrzępione cienie; falbanki na poduszkach, kwieciste lambrekiny zasłaniające karnisz, pod stopami miękki zielony dywan z liściastym wzorem; całą powierzchnię mebli zastawiono przedmiotami, które przyciągały oczy Lyry – pięknymi małymi chińskimi puzderkami, pastuszkami i arlekinami z porcelany. Pani Coulter reagowała uśmiechem na zachwyt dziewczynki. – Tak, Lyro – stwierdziła – chcę ci tak wiele pokazać. Zdejmij płaszcz i idź do łazienki. Możesz się tam umyć, a potem pójdziemy coś zjeść i zrobimy zakupy. Łazienka również wydała się dziewczynce prześliczna. Lyra była przyzwyczajona do mycia się twardym, żółtym mydłem, w wyszczerbionej misce, wodą, która, z trudem sącząc się z kranów, była w najlepszym razie ledwie letnia i często zabarwiona rdzą. Tutaj woda była gorąca, mydło różowo–różane i pachnące, ręczniki puchate i miękkie niczym obłoczki. A wokół krawędzi lustra z przyciemnionego szkła znajdowały się małe różowe światełka, toteż gdy Lyra przejrzała się w zwierciadle, zobaczyła delikatnie oświetloną postać całkiem niepodobną do tej, jaką znała. Pantalaimon, który naśladował kształt dajmona pani Coulter, przykucnął na krawędzi wanny i stroił miny do dziewczynki. Lyra wepchnęła go do mydlanej wody i wtedy przypomniała sobie o aletheiometrze pozostawionym w kieszeni płaszcza, który powiesiła na krześle w innym pomieszczeniu. A obiecała przecież Rektorowi, że pani Coulter się nie dowie... Och, cóż za kłopotliwa sytuacja! Pani Coulter jest taka miła i mądra, a Rektor próbował przecież otruć Lorda Asriela, co Lyra widziała na własne oczy... Któremu z tych dwojga winna była większe posłuszeństwo? Wytarła się szybko do sucha i pospieszyła z powrotem do salonu, gdzie jej płaszcz leżał nietknięty. – Gotowa? – spytała pani Coulter. – Pomyślałam, że może pójdziemy na obiad do Królewskiego Instytutu Arktycznego. Jestem jedną z jego nielicznych członkiń, więc bez skrupułów mogę wykorzystać posiadane przywileje. Szły dwadzieścia minut piechotą, zanim dotarły do kamiennego budynku o wspaniałej fasadzie. Weszły do środka i usiadły w dużej jadalni. Na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami jaskrawo połyskiwała srebrna zastawa. Zjadły tam wątróbkę cielęcą i bekon. – Cielęca wątróbka jest bardzo smaczna – powiedziała pani Coulter. – Równie dobra jest focza, jednak jeśli będziesz w Arktyce, pamiętaj, że nie wolno ci jeść wątroby niedźwiedziej. Zawiera truciznę, od której można umrzeć w kilka minut. Kiedy jadły, pani Coulter zwróciła uwagę Lyry na kilku członków Instytutu, zajmujących sąsiednie stoliki. – Widzisz tego starszego dżentelmena w czerwonym krawacie? To pułkownik Carborn. Jako pierwszy przeleciał balonem nad biegunem północnym. A ten wysoki mężczyzna przy oknie, który właśnie wstaje, to doktor Złamana Strzała. – Jest Skraelingiem? – Tak. To on zaznaczył na mapach prądy oceaniczne Wielkiego Oceanu Północnego... Lyra patrzyła na tych wspaniałych ludzi z ciekawością i lękiem. Byli uczonymi, nie można było mieć co do tego wątpliwości, ale byli także odkrywcami. Doktor Złamana Strzała z pewnością wiedział o niedźwiedzich wątrobach... Lyra wątpiła, by Bibliotekarz z Kolegium Jordana zdawał sobie sprawę z ich szkodliwości. Po obiedzie pani Coulter pokazała dziewczynce niektóre z cennych arktycznych pamiątek zebranych w Bibliotece Instytutowej – harpun, którym zabito wielkiego wieloryba Grimssdura, kamień z inskrypcją wyrzeźbioną w jakimś nieznanym języku, znaleziony w dłoni poszukiwacza nazwiskiem Lord Rukh, który zamarzł w swoim namiocie, broń, której używał kapitan Hudson podczas swojej słynnej wyprawy do Krainy Van Tierena. Kobieta opowiadała dziewczynce historię każdego z nich i Lyra czuła, jak w jej sercu rośnie podziw dla tych wspaniałych, odważnych, nieznanych bohaterów. Następnie poszły na zakupy. W ten nadzwyczajny dzień wszystko stanowiło dla Lyry nowe doświadczenie, jednak zakupy były najbardziej oszałamiające. Wejść do ogromnego budynku pełnego pięknych ubrań, gdzie pozwalają ci je przymierzać, gdzie przeglądasz się w lustrach... A ubrania były takie piękne... Dotychczas Lyra otrzymywała stroje od pani Lonsdale; wiele z nich wcześniej nosił ktoś inny, często były mocno pocerowane. Rzadko dostawała coś nowego, a jeśli już to nastąpiło, ubranie wybierano ze względu na przydatność, a nie ku ozdobie. No i nigdy jeszcze Lyra nie decydowała o tym sama. A teraz... pani Coulter doradzała jej i w dodatku płaciła za wszystko... Gdy skończyły przymierzanie, Lyra była zarumieniona, a jej oczy lśniły z radości. Pani Coulter poleciła, by większość rzeczy spakowano i dostarczono do jej mieszkania. Tylko kilka ubrań wzięły ze sobą, wracając do domu. Potem była kąpiel z białą pachnącą pianą. Pani Coulter weszła do łazienki, aby umyć Lyrze włosy, i nie tarła jej skóry ani nie drapała, jak to robiła pani Lonsdale. Była delikatna. Pantalaimon obserwował wszystko z nieskrywaną ciekawością, póki pani Coulter nie spojrzała na niego surowo, a on natychmiast odgadł, co miała na myśli, i stanął tyłem, odwracając skromnie oczy od kobiecych tajemnic; tak samo postępowała złota małpa. Wcześniej Pantalaimon nigdy nie musiał odwracać wzroku od Lyry. Potem, po kąpieli, dziewczynka otrzymała ciepły napój z mleka i ziół, nową flanelową koszulę nocną w kwiaty z koronkowym brzegiem, kapcie z owczej skóry ufarbowanej na jasny błękit. I wreszcie znalazła się w łóżku. Jakie to łóżko było miękkie! Jakie łagodne anbaryczne światło padało z lampki na nocnym stoliczku! I jaka przytulna była sypialnia z małymi szafkami, toaletką i komodą, do których trafią nowe ubrania Lyry, z dywanem od ściany do ściany i pięknymi zasłonami w kosmiczny wzorek – z gwiazdami, księżycami i planetami! Lyra leżała sztywno, zbyt zmęczona, aby zasnąć, zbyt oczarowana, aby pytać o cokolwiek. Kiedy pani Coulter cicho życzyła jej dobrej nocy i wyszła, Pantalaimon szarpnął dziewczynkę za włosy. Odpędziła go, on jednak szepnął: – Gdzie ten przedmiot? Wiedziała od razu, co miał na myśli. Jej stary, wytarty płaszcz wisiał w szafie. W kilka sekund później Lyra siedziała z powrotem na łóżku wyprostowana, ze skrzyżowanymi nogami. Pantalaimon obserwował, jak jego pani delikatnie odwija czarny aksamit i ogląda otrzymany od Rektora przyrząd. – Jak on go nazwał? – szepnęła. – Aletheiometr. Nie miało sensu pytać, co oznacza to słowo. Przyrząd ciążył jej w dłoniach, kryształowa szybka połyskiwała, mosiężna obudowa została wykonana z dużą starannością Urządzenie wyglądało jak zegar albo kompas, ponieważ w punkty wokół tarczy wycelowane były wskazówki, jednak zamiast cyfr czy nazw stron świata tarczę zdobiło mnóstwo małych obrazków. Każdy z nich wyrysowany był z nadzwyczajną precyzją, jak gdyby kość słoniową pomalowano najdelikatniejszym i najcieńszym pędzlem z sobolowego włosia. Lyra obracała instrument, aby obejrzeć je wszystkie. Dostrzegła kotwicę, klepsydrę zwieńczoną czaszką, byka, ul... Było ich w sumie trzydzieści sześć i dziewczynka nie miała najmniejszego pojęcia, co oznaczają. – Popatrz, tu jest kółko – zauważył Pantalaimon. – Sprawdź, czy potrafisz to nakręcić. Właściwie na przyrządzie znajdowały się trzy małe kółka zębate i każde z nich poruszało jedną z trzech krótszych wskazówek, które obracały się wokół tarczy w równomiernych, dużych odstępach. Wskazówki można było ustawić dowolnie, a gdy nieruchomiały, każda z nich zatrzymywała się przy innym obrazku. Czwarta wskazówka była dłuższa i cieńsza od pozostałych trzech i chyba wykonana z twardszego metalu. Różniła się od innych także tym, że w przeciwieństwie do krótszych jej ruchu Lyra zupełnie nie potrafiła kontrolować; wskazówka bezładnie huśtała się, niczym igła kompasu, tyle że nigdy się nie zatrzymywała w tym samym miejscu. – Końcówka „metr” oznacza miarę – przypomniał jej Pantalaimon. – Jak w przypadku termometru. Kapelan nam to powiedział. – Tak, ale co z tą drugą częścią nazwy? Jest zdecydowanie trudniejsza do wyjaśnienia – odpowiedziała szeptem. – Jak sądzisz, do czego to służy? Żadne z nich nie znało odpowiedzi na to pytanie. Lyra spędziła sporo czasu, obracając wskazówki i czekając, by zatrzymały się przy którymś z symboli (anioł, hełm, delfin, kula, lutnia, cyrkiel, świeca, piorun, koń), i obserwując, jak długa igła huśta się bez końca. Chociaż dziewczynka nie rozumiała sensu tych obrotów, intrygowało ją i zachwycało skomplikowane urządzenie. Pantalaimon zmienił się w mysz, aby maksymalnie przybliżyć się do przyrządu, i położył maleńkie łapki na jego krawędzi, a gdy patrzył, jak igła się kołysze, jego okrągłe czarne oczka z zaciekawienia błyszczały coraz bardziej. – Dlaczego, twoim zdaniem, Rektor zaczął mówić o Lordzie Asrielu? – spytała. – Może mamy przechować to urządzenie i oddać je wujowi. – Ale przecież Rektor zamierzał go otruć! A może jest przeciwnie? Może chciał, aby mu go nie dawać. – Nie – zaprzeczył Pantalaimon – to przed nią miałaś je chronić... Rozległo się ciche stukanie do drzwi, po czym dał się słyszeć głos pani Coulter: – Lyro, radziłabym zgasić światło. Jesteś zmęczona, a jutro będziemy bardzo zajęte. Lyra szybko wsunęła aletheiometr pod koc. – Dobrze, pani Coulter – odparła. – Zatem dobranoc. – Dobranoc. Dziewczynka położyła się i wyłączyła światło. Zanim zasnęła, wcisnęła aletheiometr pod poduszkę, ot tak, na wszelki wypadek. Przyjęcie koktajlowe W następnych dniach Lyra nie odstępowała ani na krok pani Coulter, jak gdyby była jej dajmonem. Dama znała wiele osób i spotykała się z nimi w rozmaitych miejscach. Bywało, że rankiem szły do Królewskiego Instytutu Arktycznego na spotkanie geografów, gdzie Lyra siedziała cicho z boku i słuchała, a później towarzyszyła swej opiekunce w eleganckiej restauracji na obiedzie z jakimś politykiem albo duchownym. Podczas posiłku pani Coulter i jej przyjaciele zajmowali się również Lyrą i zamawiali dla niej specjalne dania, a ona uczyła się sztuki jedzenia szparagów albo poznawała smak cielęcych nerek. A po południu często wyruszały na kolejne zakupy, ponieważ protektorka Lyry przygotowywała wyposażenie na wyprawę; musiały więc kupić futra, nieprzemakalne płaszcze i śniegowce, a także śpiwory, noże i przybory rysunkowe, z których dziewczynka bardzo się cieszyła. Potem szły na herbatę z kilkoma damami, bardzo eleganckimi, choć nie zawsze tak pięknymi czy utalentowanymi jak pani Coulter. Były to kobiety tak bardzo niepodobne do Uczonych czy też matron z cygańskich łodzi albo służących z Kolegium, że wydawały się reprezentować niemal inną płeć; było w nich coś niebezpiecznego, a poza tym posiadały takie przymioty, jak elegancja, urok i wdzięk. Lyrę ładnie ubierano na takie okazje, a damy rozpieszczały ją i wciągały do swych błyskotliwych i subtelnych rozmów, które dotyczyły głównie innych ludzi: jakiegoś artysty, polityka albo pary kochanków. Kiedy nadchodził wieczór, pani Coulter często zabierała swą protegowaną do teatru, gdzie dziewczynce znowu trafiała się okazja do rozmowy ze wspaniałymi ludźmi, którzy podziwiali jej opiekunkę. Pani Coulter znała najwyraźniej wszystkie ważne osobistości w Londynie. W przerwach między tymi zajęciami uczyła Lyrę podstaw geografii i matematyki. Wiedza dziewczynki miała wiele luk (zasób posiadanych informacji wyglądał jak mapa świata mocno nadgryziona przez myszy), ponieważ w Kolegium Jordana nauczano ją w sposób fragmentaryczny i chaotyczny; młodsi Uczeni starali się przekazywać jej bardzo szczegółowe dane z jakiegoś przedmiotu. Nudne lekcje ciągnęły się mniej więcej przez tydzień lub do chwili, gdy Lyra „zapominała” o wyznaczonym terminie, co zresztą jej nauczyciel przyjmował z wielką ulgą. Zdarzało się też, że Uczony zapomniał, czego miał ją uczyć, i zupełnie niezrozumiale opowiadał jej o problemach swoich aktualnych badań, niezależnie od tego, jak trudnej dziedziny dotyczyły. Nic więc dziwnego, że wiedza dziewczynki była niejednolita. Wiedziała sporo o atomach, cząstkach elementarnych i ładunkach anbaromagnetycznych, znała cztery podstawowe siły i różne inne szczegóły związane z teologią eksperymentalną, nie miała natomiast pojęcia o Układzie Słonecznym. Kiedy pani Coulter zauważyła ten brak w wiedzy swej podopiecznej i wyjaśniła jej, że Ziemia i pozostałe pięć planet obracają się wokół Słońca, Lyra roześmiała się głośno, sądząc, że to żart. Jednakże dziewczynka była bardzo gorliwa i usilnie pragnęła się popisać posiadanymi informacjami na temat różnych kwestii, toteż kiedy pani Coulter zaczęła jej opowiadać o elektronach, wtrąciła ze znawstwem: – Tak, to są cząsteczki naładowane negatywnie. Coś w rodzaju Pyłu, tyle że Pył nie jest naładowany. Gdy tylko wymieniła to słowo, dajmon pani Coulter błyskawicznie podniósł łeb i spojrzał na Lyrę, a złote futro na jego małym ciałku podniosło się i zjeżyło, jak gdyby również było naładowane. Pani Coulter położyła dłoń na grzbiecie zwierzęcia. – Pył? – spytała. – Ta–ak. No–o, taki z przestrzeni. Po prostu Pył. – Co o nim wiesz, Lyro? – Och, pochodzi z przestrzeni i oświetla ludzi. Jeśli ktoś ma odpowiedni aparat fotograficzny, może to dostrzec. Aha, nie oświetla dzieci. Nie działa na nie. – Jak się o tym dowiedziałaś? W tym momencie Lyra uświadomiła sobie, że w pokoju panuje jakieś ogromne napięcie; Pantalaimon wpełzł jej na kolana i mocno dygotał. – Powiedział mi to ktoś w Jordanie – odparła dziewczynka wymijająco. – Nie pamiętam kto. Zapewne jeden z Uczonych. – Było to podczas jednej z twoich lekcji? – Tak, to możliwe. A może usłyszałam od kogoś przypadkiem? Tak, raczej tak. Pewien Uczony, który, zdaje mi się, był z Nowej Danii, rozmawiał o Pyle z Kapelanem. Akurat przechodziłam i zatrzymałam się, ponieważ to, co mówił, brzmiało tak interesująco, że nie potrafiłam się powstrzymać. Tak, pewnie wtedy o nim usłyszałam. – Rozumiem – stwierdziła pani Coulter. – Czy dobrze zapamiętałam? A może nie zrozumiałam właściwie? – No cóż, nie wiem. Jestem przekonana, że wiesz na ten temat o wiele więcej niż ja. Wróćmy do elektronów... Później Pantalaimon powiedział do swej małej właścicielki: – Wiesz, że na jej dajmonie zjeżyło się chyba całe futro? Dostrzegłem to, ponieważ byłem tuż za nim. Ona chwyciła go za sierść tak mocno, że aż jej kłykcie zbielały. Szkoda, że tego nie widziałaś. Był taki zjeżony... Sądziłem, że ten małpiszon na ciebie skoczy. Reakcja dajmona pani Coulter była z pewnością bardzo dziwna i ani Lyra, ani Pantalaimon nie potrafili zrozumieć jej przyczyny. Były też inne lekcje, podczas których wiedzę przekazywano w sposób tak ciekawy, że Lyra wcale nie odczuwała trudu edukacji; należała do nich nauka mycia włosów oraz znajdowanie odpowiedzi na rozmaite pytania: jak ocenić, które kolory pasują do danej osoby, jak odmówić komuś przysługi w czarujący sposób, tak aby się nie obraził, jak nałożyć szminkę na usta czy puder na twarz, jak używać perfum. Niektórych z tych umiejętności pani Coulter nie uczyła swej podopiecznej w sposób bezpośredni, ale wiedziała, że Lyra obserwuje ją podczas robienia makijażu, i starała się, aby dziewczynka zauważyła, gdzie przechowuje kosmetyki. Dała jej też wystarczająco dużo swobody i czasu, aby mogła je obejrzeć i wypróbować. Czas mijał i jesień ustępowała miejsca zimie. Od czasu do czasu Lyra wspominała Kolegium Jordana, ale wszystko, co się z nim wiązało, wydawało jej się małe i skromne w porównaniu z aktywnym, pracowitym życiem, które prowadziła teraz. Często myślała o Rogerze, a wtedy odczuwała niepokój, jednak za chwilę trzeba było pójść do opery, włożyć nową sukienkę albo odwiedzić Królewski Instytut Arktyczny, toteż szybko zapominała o nim. Lyra mieszkała w Londynie już od mniej więcej sześciu tygodni, gdy pani Coulter zdecydowała się wydać przyjęcie koktajlowe. Dziewczynka przypuszczała, że jej opiekunka ma jakąś okazję do świętowania, chociaż pani Coulter nigdy jej nie powiedziała, o co chodzi. Zamówiła kwiaty, ustaliła z dostawcą rodzaj i ilość kanapek oraz napojów i cały wieczór omawiała ze swą protegowaną skład gości. – Musimy zaprosić Arcybiskupa. Nie mogę go pominąć, chociaż jest to okropny stary snob. W mieście gości teraz Lord Boreal, który bywa zabawny. I księżniczka Postnikova. Sądzisz, że byłoby właściwe zaprosić Erika Anderssona? Zastanawiam się, czy to będzie na miejscu... Erik Andersson był aktualnie najmodniejszym tancerzem. Lyra nie miała pojęcia, co to znaczy „na miejscu”, ale z przyjemnością udzielała rad pani Coulter. Sumiennie, choć z okropnymi błędami, zapisywała wszystkie nazwiska, jakie sugerowała jej opiekunka, a potem wykreślała niektóre, jeśli pani Coulter decydowała się jednak nie zapraszać danej osoby. Gdy dziewczynka położyła się do łóżka, Pantalaimon szepnął z poduszki: – Ona nie zamierza pojechać na Północ! Będzie nas tu trzymać do końca świata. Kiedy uciekamy? – Ależ pojedziemy na Północ – odparła szeptem Lyra. – Po prostu jej nie lubisz. Cóż, to niedobrze, ponieważ ja ją lubię. Po co uczyłaby nas nawigacji i innych rzeczy, gdyby nie planowała zabrać nas na Północ? – Nie chce, żebyś się zniecierpliwiła, to dlatego. Chyba nie masz zamiaru, wystrojona, sterczeć na przyjęciu i robić słodkie miny? Ona cię traktuje jak ulubione zwierzątko. Lyra odwróciła się do niego plecami i zamknęła oczy. W słowach Pantalaimona było jednak ziarno prawdy, Dziewczynka już wcześniej zaczęła odczuwać ograniczenia i ciasnotę tego „kulturalnego” życia, niezależnie od tego, jak bardzo było luksusowe. Oddałaby wszystko za jeden dzień spędzony ze swoimi starymi przyjaciółmi z Oksfordu, za bitwę na Gliniankach i gonitwę wzdłuż kanału. Była jednak nadal uprzejma i grzeczna wobec pani Coulter – ponieważ wciąż wierzyła, że opiekunka nie zwodzi jej i rzeczywiście wkrótce wyjadą na Północ. Marzyła, że spotkają tam Lorda Asriela. Może on i pani Coulter zakochają się w sobie, pobiorą i adoptują Lyrę, a potem uwolnią Rogera z rąk Grobalów. Po południu przed przyjęciem pani Coulter zabrała Lyrę do modnego salonu piękności, gdzie fryzjer umył i ufryzował jej sztywne ciemnoblond włosy, a manikiurzystka opiłowała i wypolerowała paznokcie. Pomalowano jej także lekko rzęsy i usta, ucząc jednocześnie, jak może to zrobić sama. Potem poszły odebrać nową sukienkę, którą pani Coulter zamówiła dla dziewczynki, i kupiły lakierki. Wreszcie nadeszła pora, by wrócić do mieszkania, wybrać kwiaty do wazonów i przygotować się na przyjęcie gości. – Zostaw plecaczek, kochanie – powiedziała pani Coulter, kiedy Lyra wyszła z sypialni śliczna i elegancka. Aby mieć aletheiometr stale przy sobie, Lyra wszędzie nosiła ze sobą biały skórzany plecaczek. Pani Coulter, która układała stłoczone w wazonie róże, zauważyła, że dziewczynka nie zareagowała na polecenie, i spojrzała ostro na drzwi do jej pokoju. – Och, pani Coulter, tak bardzo go lubię! – Nie w domu, Lyro. Noszenie plecaka we własnym domu wygląda absurdalnie. Zdejmij go natychmiast i chodź tu, pomożesz mi wybrać kieliszki... Nie tyle zgryźliwy ton, co słowa „we własnym domu” sprawiły, że Lyra uparcie trwała przy swoim. Pantalaimon opadł na podłogę i natychmiast zamienił się w tchórza, zginając grzbiet przy nogach dziewczynki. Ośmielona tą przemianą Lyra powiedziała: – Nie. Ten plecak to jedyna rzecz, którą naprawdę lubię nosić. Sądzę, że bardzo pasuje... Nie dokończyła zdania, ponieważ dajmon pani Coulter błyskawicznie zeskoczył z sofy. Złota futrzana kulka przygniotła Pantalaimona do dywanu, zanim ten zdołał się ruszyć. Lyra krzyczała – najpierw z trwogi, potem ze strachu i bólu. Pantalaimon, wygięty w nienaturalny sposób, piszczał i warczał, jednak nie potrafił się wywinąć z uścisku przeciwnika, który pokonał go w kilka sekund. Teraz przednią czarną łapą małpa mocno trzymała dajmona Lyry za gardło, dwiema tylnymi ściskała jego przednie kończyny, czwartą łapą chwyciła uszy Pantalaimona i ciągnęła, jak gdyby zamierzała je oderwać. Nie czyniła tego z gniewem, ale obojętnie, z siłą, która nadawała jej przerażający wygląd, a przy tym sprawiała Pantalaimonowi i Lyrze wielki ból. Przerażona Lyra łkała. – Nie! Proszę! Przestań nas ranić! Pani Coulter podniosła oczy znad kwiatów. – Więc zrób, jak powiedziałam – rzuciła. – Obiecuję! Złota małpa odstąpiła od swej ofiary, jak gdyby nagle znudziła się zabawą. Pantalaimon pospiesznie pobiegł do swej właścicielki, a Lyra podniosła go i przytuliła do policzka, całując i głaszcząc. – No, szybciej, Lyro – powiedziała pani Coulter. Dziewczynka odwróciła się obrażona i weszła do sypialni. Zatrzasnęła za sobą drzwi, które za chwilę ponownie się otworzyły. Pani Coulter stała za progiem. – Lyro, jeśli będziesz się zachowywać w tak ordynarny i plebejski sposób, doprowadzisz do starcia, którego z pewnością nie wygrasz. Natychmiast wyrzuć tę torbę, daruj sobie te kose spojrzenia i nigdy więcej nie trzaskaj drzwiami, zwłaszcza w mojej obecności. Za parę minut zaczną się schodzić goście i musisz się zachowywać idealnie, masz być słodka, czarująca, niewinna, grzeczna i miła. Tego sobie życzę, czy mnie rozumiesz, Lyro? – Tak, pani Coulter. – W takim razie pocałuj mnie. Pochyliła się lekko i nadstawiła policzek. Aby ją pocałować, dziewczynka musiała stanąć na palcach. Poczuła gładkość policzka kobiety i nieco nieprzyjemny dziwnie metaliczny zapach jej ciała. Odeszła i położyła plecaczek na toaletce, potem udała się za panią Coulter do salonu. – Co sądzisz o tych kwiatach, moja droga? – spytała opiekunka tak słodkim tonem, jak gdyby nic się nie stało. – Przypuszczam, że trudno powiedzieć cokolwiek złego o różach, przeciwnie, aż zbyt wiele pochwał... Czy dostawcy przynieśli wystarczająco dużo lodu? Bądź tak dobra, idź do kuchni i spytaj. Ciepłe drinki to coś obrzydliwego... Lyra doszła do wniosku, że całkiem łatwo jest udawać osóbkę wesołą i czarującą, chociaż zdawała sobie sprawę z rozgoryczenia Pantalaimona i jego nienawiści do złotej małpy. Zadźwięczał dzwonek u drzwi i wkrótce pokój zapełnił się modnie ubranymi damami i przystojnymi bądź dystyngowanymi dżentelmenami. Lyra chodziła między nimi, proponując kanapki lub uśmiechając się słodko i udzielając uprzejmych odpowiedzi na ich pytania. Czuła się rzeczywiście jak ulubione zwierzątko zebranych; w chwili, gdy o tym pomyślała, Pantalaimon rozwinął skrzydła szczygła i zaćwierkał głośno. Lyra rozumiała jego wesołość – cieszył się, że udowodnił jej, iż miał rację – i zaczęła się zachowywać z nieco większą rezerwą. – A gdzie chodzisz do szkoły, moja droga? – spytała starsza dama, przyglądając się Lyrze przez lorgnon. – Nie chodzę do szkoły – odparła dziewczynka. – Naprawdę? Sądziłam, że twoja matka posłała cię do swojej starej szkoły. To naprawdę bardzo dobre miejsce... Lyra była zaskoczona pomyłką starej damy. – Och! Ona nie jest moją matką! Ja tylko jej pomagam. Jestem jej osobistą asystentką – oświadczyła z wielką powagą. – Rozumiem. A kim są twoi rodzice? Zanim Lyra odpowiedziała, znowu musiała się zastanowić, co tamta miała na myśli. – Moi rodzice byli hrabią i hrabiną – wyjaśniła. – Oboje zginęli w wypadku aeronautycznym na Północy. – Co to za hrabia? – Hrabia Belacqua. Był bratem Lorda Asriela. Dajmon starej damy, szkarłatna ara, jakby zirytowany przestąpił z jednej łapy na drugą. Stara dama zaczęła marszczyć brwi z ciekawości, więc Lyra uśmiechnęła się słodko i ruszyła dalej. Przechodziła obok kilku mężczyzn i młodej kobiety, stojących w pobliżu dużej sofy, gdy usłyszała słowo „Pył”. Wiedziała wystarczająco dużo o życiu towarzyskim, aby zorientować się, że oni flirtują, i teraz patrzyła zafascynowana, chociaż jeszcze bardziej zainteresował ją fakt, że któreś z nich wspomniało o Pyle; zatrzymała się, aby posłuchać. Mężczyźni wyglądali na Uczonych; z tonu, jakim młoda kobieta zadała im pytanie, Lyra wywnioskowała, że jest prawdopodobnie studentką. – Odkrył go pewien Rosjanin... Proszę mi przerwać, jeśli mówię coś, o czym już pani wie – powiedział mężczyzna w średnim wieku, na którego młoda kobieta patrzyła z podziwem. – Mężczyzna ten nazywał się Rusakow, więc Pył określa się na jego cześć mianem Cząsteczek Rusakowa. Są to cząstki elementarne, które nie oddziałują w żaden sposób z innymi... Bardzo trudno to wykryć, jednak naprawdę nadzwyczajne jest coś innego, można mianowicie odnieść wrażenie, że one są przyciągane przez ludzkie istoty. – Naprawdę? – spytała młoda kobieta, otwierając szeroko oczy. – A jeszcze bardziej niezwykłe – kontynuował mężczyzna – jest to, iż niektóre ludzkie istoty przyciągają je mocniej niż inne. Ściśle rzecz biorąc, przyciągają je dorośli, a dzieci nie. Przynajmniej nie do wieku dojrzewania... To właśnie jest prawdziwy powód – mówiący zniżył głos, przybliżając się do młodej kobiety i kładąc jej szybkim ruchem rękę na ramieniu – dla którego powołano Radę Oblacyjną. Więcej na ten temat mogłaby pani powiedzieć nasza miła gospodyni. – Doprawdy? Czyżby była związana z Radą? – Moja droga, to właśnie ona stanowi Radę Oblacyjną. To był w całości jej projekt... Mężczyzna chciał jeszcze coś dodać, kiedy napotkał wzrok Lyry. Posłała mu obojętne spojrzenie, a on zapewne wypił trochę za dużo albo chciał zrobić wrażenie na młodej kobiecie, ponieważ rzekł: – Ta mała dama wie wszystko na ten temat, jestem tego pewien. Tobie nie grozi Rada Oblacyjną, prawda, moja droga? – Och, nie – odparła Lyra. – Mnie tu nic nie grozi. Przedtem mieszkałam w Oksfordzie i tam było naprawdę niebezpiecznie. Byli na przykład Cyganie, którzy porywali dzieci i sprzedawali je Turkom jako niewolników. A w Port Meadow podczas pełni księżyca ze starego żeńskiego klasztoru przy Godstow wychodził wilkołak. Słyszałam raz jego wycie. I byli tam Grobale... – O tym właśnie myślałem – wtrącił mężczyzna. – Tak się właśnie nazywa Radę Oblacyjną, prawda? – Grobale? – spytała młoda kobieta. – Co za dziwne słowo? Dlaczego nazywa się ich w ten sposób? Lyra już miała opowiedzieć jedną z krwawych historyjek, które wymyśliła, by przerażać nimi oksfordzkie dzieci, jednak mężczyzna był szybszy. – Od pierwszych liter, nie zorientowała się pani? Generalna Rada Oblacyjną. To w gruncie rzeczy bardzo stara idea. W średniowieczu rodzice oddawali swoje pociechy Kościołowi na zakonników i zakonnice. Te nieszczęsne dzieci nazywano oblatami. Słowo to oznacza ofiarę, ofiarowanie... coś w tym rodzaju. Przypomnieli sobie o tym badacze Pyłu... Nasza mała przyjaciółka z pewnością wie o wszystkim. Może pójdziesz i porozmawiasz z Lordem Borealem? – skierował to pytanie bezpośrednio do Lyry. – Jestem pewien, że chciałby poznać protegowaną pani Coulter... To ten mężczyzna z siwymi włosami i dajmonem w postaci węża. Chciał się najwyraźniej pozbyć Lyry, aby porozmawiać z młodą kobietą. Dziewczynka od razu to zrozumiała. Jednak kobietę najwyraźniej bardziej interesowała Lyra, toteż odsunęła się od mężczyzny i zawołała: – Poczekaj chwilkę... Jak ci na imię? – Lyra. – Jestem Adele Starminster, dziennikarka. Mogę zamienić z tobą słówko na osobności? Lyra uważała za zupełnie naturalne, iż ludzie chcą z nią rozmawiać, więc odparła po prostu: – Tak. Dajmon kobiety w postaci motyla uniósł się w powietrze i rozglądał na wszystkie strony, potem szepnął coś do ucha swej właścicielce, a wtedy Adele Starminster stwierdziła: – Chodźmy na ławeczkę przy oknie. Było to ulubione miejsce Lyry. Okno wychodziło na rzekę i o wieczornej porze zarówno w czarnej wodzie o wysokiej fali, jak i nad nią na przeciwległym, południowym brzegu jaskrawo połyskiwały światła. W górę rzeki płynął rząd ciągniętych przez holownik barek. Adele Starminster usiadła, a potem przesunęła się, aby zrobić dziewczynce miejsce obok siebie, na wyściełanym siedzeniu. – Zdaje mi się, że profesor Docker mówił, że coś cię łączy z panią Coulter? – Tak. – Co takiego? Nie jesteś chyba jej córką? Wiedziałabym coś o tym... – Nie! – odrzekła Lyra. – Jasne, że nie. Jestem jej osobistą asystentką. – Osobistą asystentką? Nie jesteś trochę za młoda? Myślałam, że łączy was pokrewieństwo. Jaka ona jest? – Bardzo bystra – powiedziała Lyra. Jeszcze poprzedniego wieczoru powiedziałaby dużo więcej, teraz jednak wszystko się zmieniło. – Tak, ale prywatnie – nalegała Adele Starminster. – Czy jest przyjacielska, niecierpliwa albo jeszcze inna? Mieszkasz z nią tutaj? Jaka jest na co dzień? – Bardzo miła – odparła powoli Lyra. – Co robisz? W jaki sposób jej pomagasz? – Wykonuję obliczenia i takie tam różne rzeczy. Podobne do nawigacji. – Ach, rozumiem... A skąd pochodzisz? Przypomnij mi, jak masz na imię? – Lyra. Jestem z Oksfordu. – Dlaczego pani Coulter przywiozła cię tutaj... Kobieta przerwała nagle, ponieważ obok niej stanęła właśnie opiekunka dziewczynki. Widząc, w jaki sposób Adele Starminster podniosła na nią oczy, i obserwując podniecenie, z jakim dajmon fruwał wokół jej głowy, Lyra wywnioskowała, że młoda kobieta prawdopodobnie nie powinna być na tym przyjęciu. – Nie znam pani nazwiska – odezwała się pani Coulter bardzo cicho – ale dowiem się w ciągu pięciu minut, a potem nigdzie już nie znajdzie pani pracy jako dziennikarka. Teraz proszę spokojnie wstać i wyjść bez zbędnego zamieszania. Zajmę się także osobą, która panią tu wprowadziła. Pani Coulter wyglądała, jak gdyby była naładowana jakąś anbaryczną mocą. Nawet pachniała w tej chwili inaczej: jej ciało wydzielało zapach przypominający swąd rozpalonego metalu. Lyra poczuła go już wcześniej, teraz jednak widziała, jak reaguje na niego ktoś inny – biedna Adele Starminster nie miała dość siły, by się przeciwstawić. Motyl sfrunął jej na ramię, zatrzepotał kilka razy pięknymi skrzydełkami, po czym zemdlał, a jego właścicielka również ledwie trzymała się na nogach. Zgarbiła się lekko, niezgrabnie przeszła wśród tłumu rozgadanych hałaśliwych gości i wyszła z salonu. Jedną ręką dotykała ramienia, przytrzymując zemdlonego dajmona. – O co jej chodziło? – zagadnęła Lyrę pani Coulter. – Nie powiedziałam jej niczego ważnego – odparła dziewczynka. – O co pytała? – Tylko o to, czym się zajmuję, kim jestem i tego typu sprawy. Kiedy to mówiła, zauważyła, że pani Coulter jest sama; nie było przy niej dajmona. Jak to możliwe? W chwilę później jednak złota małpa zjawiła się u jej boku. Kobieta opuściła rękę, ujęła dłonią łapkę dajmona i podniosła go lekko na ramię. Od razu się uspokoiła. – Jeśli podejdzie do ciebie ktoś jeszcze, kto będzie z całą pewnością wyglądał na osobę niezaproszoną, odszukaj mnie i powiadom, dobrze, moja droga? Gorący, metaliczny swąd ulatniał się. Lyra pomyślała, że może go sobie tylko wyimaginowała. Znowu czuła znajomy zapach opiekunki, a także aromat róż, dymu z cygaretki i perfumy innych kobiet. Pani Coulter uśmiechnęła się do dziewczynki. Jej uśmiech zdawał się mówić: „Ty i ja świetnie się rozumiemy w tych sprawach, nieprawdaż?”. Potem ruszyła powitać następnych gości. Pantalaimon szeptał Lyrze w ucho: – W czasie, gdy stała tutaj, jej dajmon był w naszej sypialni. Szpiegował. Wie o aletheiometrze! Lyra wiedziała, że Pantalaimon prawdopodobnie ma rację, jednak nic nie mogła na to poradzić. Co powiedział tamten profesor o Grobalach? Lyra rozejrzała się, aby go odnaleźć, ale gdy go zobaczyła, akurat komisarz (w wieczorowym stroju służącego) i jakiś drugi mężczyzna przytrzymując profesora za ramiona, szeptali mu coś do ucha. Mężczyzna zbladł i wyszedł za nimi na zewnątrz. Wszystko trwało nie dłużej niż parę sekund i zostało przeprowadzone w sposób tak dyskretny, że prawie nikt niczego nie zauważył. Lyra jednak poczuła osobliwy niepokój. Wędrowała przez dwie duże sale, w których odbywało się przyjęcie, na wpół słuchając toczących się wokół rozmów, na wpół interesując się smakiem koktajli, których nigdy wcześniej nie wolno jej było próbować. Ale jej niepokój rósł. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś ją obserwuje, dopóki nie podszedł do niej komisarz i nie powiedział: – Panno Lyro, tamten dżentelmen przy kominku chciałby z panią porozmawiać. To Lord Boreal, gdyby panienka nie wiedziała. Lyra spojrzała we wskazanym kierunku. Siwowłosy mężczyzna o dostojnym wyglądzie patrzył wprost na nią, a gdy ich oczy się spotkały, skinął głową i dał znak ręką. Dziewczynka podeszła do niego niechętnie, choć była nieco zaintrygowana. – Dobry wieczór, dziecko – powiedział. Miał mocny i władczy głos. Łuski pokrywające głowę jego dajmony w postaci węża oraz jej szmaragdowe oczy błyskały w świetle wiszącej na pobliskiej ścianie lampy z ciętego szkła. – Dobry wieczór – odrzekła Lyra. – Jak się ma mój stary przyjaciel, Rektor Kolegium Jordana? – Bardzo dobrze, dziękuję. – Przypuszczam, że było im wszystkim bardzo smutno rozstać się z tobą. – Tak. – A... Pani Coulter zleca ci dużo pracy? Czego cię uczy? Ponieważ Lyra czuła się niepewnie, a jednocześnie miała ochotę zbuntować się przeciwko całej tej sytuacji, nie odpowiedziała na to protekcjonalne pytanie zgodnie z prawdą ani też nie wymyśliła żadnej nadzwyczajnej riposty. – Uczę się o Cząsteczkach Rusakowa i o Radzie Oblacyjnej – odpowiedziała. Wydawało jej się, że mężczyzna natychmiast tak się skoncentrował, jakby skupiał się na promieniu latarni anbarycznej. Lord Boreal zachłannie wpatrywał się w Lyrę. – Przypuszczam, że powiesz mi, co wiesz – stwierdził. – Robią eksperymenty na Północy – zaczęła Lyra. Czuła w sobie wielką odwagę. – Jak doktor Grumman. – Mów dalej. – Wykonują fotografie szczególnego rodzaju, na których można zobaczyć Pył. Jeśli na zdjęciu widać mężczyznę, dociera do niego światło, jeśli dziecko, nie ma światła... Przynajmniej nie tak dużo. – Pani Coulter pokazywała ci takie zdjęcie? Lyra zawahała się. Nie mogła przytaknąć, ponieważ nie była przyzwyczajona do aż takich kłamstw. – Nie – odparła po chwili. – Widziałam je w Kolegium Jordana. – Kto ci je pokazał? – Tak naprawdę nie pokazywał go mnie – przyznała się dziewczynka. – Po prostu przechodziłam i zobaczyłam je. A potem mojego przyjaciela Rogera zabrała Rada Oblacyjna. Ale... – Kto ci pokazał to zdjęcie? – Mój wuj Asriel. – Kiedy? – Gdy był ostatnim razem w Kolegium Jordana. – Ach tak. Co jeszcze słyszałaś? Zdaje się, że wspomniałaś o Radzie Oblacyjnej? – Tak. Jednak tej nazwy nie słyszałam od wuja Usłyszałam ją tutaj. Lyra uświadomiła sobie, że mówi prawdę. Lord Boreal patrzył na nią z uwagą. Posłała mu najbardziej niewinne spojrzenie. W końcu mężczyzna skinął głową. – W takim razie pani Coulter najwyraźniej zdecydowała, że jesteś już gotowa, by jej pomóc w tej pracy. Interesujące. Brałaś już w tym udział? – Nie – odrzekła. O czym ten człowiek mówił? Pantalaimon sprytnie przybrał postać ćmy – najbardziej ze wszystkich pozbawioną wyrazu – dzięki czemu nie zdradzał jej wątpliwości; siebie samej Lyra była pewna, wiedziała, że niezależnie od tego, co się zdarzy, potrafi zachować niewinną minę. – A powiedziała ci, co się przydarza dzieciom? – Nie, tego mi nie mówiła. Wiem tylko, że ma to związek z Pyłem i że te dzieci to coś w rodzaju ofiary. Pomyślała, że znowu nie było to właściwie kłamstwo. Nie powiedziała przecież, że mówiła jej o tym sama pani Coulter. – „Ofiara” to zbyt dramatyczne określenie. Zauważ, że ten eksperyment służy nie tylko nam, ale także im samym... No, a poza tym wszystkie dzieci tak bardzo się garną do pani Coulter. Dlatego jest dla nas taka cenna. Dzieci powinny z chęcią uczestniczyć w eksperymencie, a któż mógłby jej odmówić? Jeśli zamierza wykorzystać także ciebie, abyś je we wszystko wprowadziła, tym lepiej. Bardzo mnie to cieszy. Mężczyzna uśmiechnął się do Lyry w taki sposób, w jaki uśmiechała się czasem pani Coulter: jak gdyby on i jego młoda rozmówczyni byli ludźmi wtajemniczonymi w jakiś sekret. Dziewczynka odwzajemniła się uprzejmym uśmiechem, a wtedy Lord Boreal odwrócił się od niej i zaczął rozmowę z kimś innym. Lyra i Pantalaimon potrafili wzajemnie odczuwać swój strach. Miała teraz ochotę odejść i porozmawiać z nim sam na sam, chociaż prawdę powiedziawszy, najbardziej pragnęłaby opuścić to mieszkanie i wrócić do Kolegium Jordana, do swojej małej skromnej sypialni na dwunastym piętrze. I chciałaby też odszukać Lorda Asriela... Jak gdyby w odpowiedzi na to ostatnie życzenie, Lyra usłyszała, jak ktoś wymienia nazwisko wuja i pod pretekstem wzięcia kanapki ze stojącego na stole talerza przysunęła się do najbliższej grupki gości. Jakiś mężczyzna w biskupiej purpurze mówił: – ...Nie, nie sądzę, żeby Lord Asriel niepokoił nas przez jakiś czas. – Powiedziałeś, że gdzieś go trzymają? – W fortecy Svalbard. Tak mi doniesiono. Strzegą go panserbjorne, wiecie, te pancerne niedźwiedzie. Straszliwe stworzenia! W żaden sposób nie zdoła im uciec. Prawda wygląda tak, że teraz droga jest wolna, nic nie stoi na przeszkodzie... – Ostatnie eksperymenty potwierdziły to, w co zawsze wierzyłem: że Pył jest emanacją samej tajemniczej zasady i... – Czyżbym słyszał zoroastriańską herezję? – To, co kiedyś uważano za herezję... – A gdybyśmy mogli wyizolować tę tajemniczą zasadę... – Powiedziałeś: Svalbard? – Pancerne niedźwiedzie... – Rada Oblacyjna... – Te dzieci nie cierpią, jestem tego pewna... – Lord Asriel uwięziony... Lyra doszła do wniosku, że usłyszała już dosyć. Odwróciła się i poruszając się równie cicho jak jej dajmon w postaci ćmy, weszła do swojej sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Hałas przyjęcia natychmiast przycichł. – No i co? – szepnęła, a Pantalaimon na jej ramieniu zmienił się w szczygła. – Zamierzasz uciec? – zapytał również szeptem – Pewnie. Jeśli wymkniemy się teraz, gdy są tu ci wszyscy ludzie, może nie zauważy naszej nieobecności przez jakiś czas. – Ale on zauważy... Pantalaimon miał na myśli dajmona pani Coulter. Na samą myśl o jego złotej postaci Lyra poczuła mdłości ze strachu. – Tym razem będę z nim walczył – oznajmił odważnie Pantalaimon. – Mogę się przeobrażać, a on nie. Zmienię się tak szybko, że nie będzie w stanie utrzymać mnie w swoim uścisku. Tym razem zwyciężę, zobaczysz. Lyra w zamyśleniu pokiwała głową. W co powinna się ubrać? W jaki sposób wyjść, aby jej nie zauważono? – Będziesz musiał pójść na zwiady – szepnęła. – Jak tylko droga będzie wolna, zaczniemy biec. Zmień się w ćmę – dodała. – Pamiętaj, w tej sekundzie, gdy nikt nie będzie patrzył... Otworzyła drzwi na szerokość kilku centymetrów i Pantalaimon wyfrunął przez szczelinę. Wyglądał jak ciemna plama na tle korytarza rozjaśnionego światłem w kolorze ciepłego różu. W tym czasie Lyra pospiesznie narzuciła na siebie najcieplejsze ubranie, a kilka innych wepchnęła do mocnej jedwabnej torby ze sklepu z modną odzieżą, który odwiedziły po południu. Pani Coulter równie często jak prezentami obdarowywała Lyrę pieniędzmi i chociaż dziewczynka dość lekkomyślnie je wydawała, zostało jej sporo suwerenów, które włożyła do kieszeni ciemnego płaszcza z wilczej skóry. Owinęła aletheiometr w czarny aksamitny materiał. Czy ten wstrętny małpiszon go znalazł? Zapewne. I z pewnością powiedział o nim swej właścicielce. Och, gdybym ukryła go lepiej, pomyślała. Podeszła na palcach do drzwi. Na szczęście jej pokój znajdował się najbliżej drzwi frontowych, a większość gości przebywała w dwóch dużych pomieszczeniach w przeciwległym końcu holu. Słychać było głośne rozmowy, śmiech, cichy szum spuszczanej w toalecie wody, brzęk szkła. Nagle Pantalaimon odezwał się cieniutkim głosikiem ćmy: – Teraz! Szybko! Lyra wyślizgnęła się z sypialni do holu i po kilku sekundach otwierała już frontowe drzwi mieszkania. W chwilę później zamknęła je cicho i ze swoim dajmonem, znowu w postaci szczygła, zbiegła po schodach i szybko uciekła. Sieć Szybko oddaliła się od rzeki, ponieważ nabrzeże było szerokie i dobrze oświetlone. Między nim a Królewskim Instytutem Arktycznym znajdowała się plątanina wąskich uliczek, ale Instytut wydał się Lyrze jedynym miejscem, do którego na pewno trafi, więc bez zastanowienia wpadła w ten mroczny labirynt. Gdybyż tylko znała Londyn tak dobrze jak Oksford! Wiedziałaby wówczas, których ulic unikać, gdzie można ukraść trochę jedzenia albo nawet (co najważniejsze), do których drzwi zapukać w poszukiwaniu schronienia. W tę zimną noc we wszystkich ciemnych alejach panował ruch i tętniło sekretne życie, o którym Lyra nie miała pojęcia. Pantalaimon zmienił się w żbika i penetrował mrok kocim wzrokiem. Często zatrzymywał się, jeżąc sierść, i wtedy dziewczynka odwracała się od wejścia, w które właśnie zamierzała się skierować. Noc wypełniały hałasy: wybuchy pijackiego śmiechu, śpiew dwu mężczyzn o ochrypłych głosach, klekotanie i wycie jakiejś kiepsko naoliwionej maszyny w suterenie. Lyra szła ostrożnie, wybierając miejsca zacienione i wąskie alejki. Jej zmysły wyostrzyły się, wzmocnione zmysłami jej dajmona. Od czasu do czasu musiała przejść szerszą i lepiej oświetloną ulicę, gdzie dzwoniły tramwaje, a nad nimi iskrzyły się anbaryczne przewody. W Londynie obowiązywały inne zasady przechodzenia przez ulicę, jednak dziewczynka ich nie znała, a kiedy ktoś coś do niej wołał, natychmiast rzucała się do ucieczki. Mimo wszystko czuła się wspaniale, bo znowu była wolna. Wiedziała, że biegnący obok niej na kocich łapach Pantalaimon również cieszy się swobodą otwartej przestrzeni, nawet jeśli otaczało ich brudne londyńskie powietrze, ciężkie od wyziewów, sadzy i drgające od hałasu. Lyra wiedziała, że niebawem będą musieli przemyśleć znaczenie słów, które usłyszeli w mieszkaniu pani Coulter, ale zdawała sobie sprawę, że pora nie jest odpowiednia. Najpierw powinni znaleźć miejsce na nocleg. Na skrzyżowaniu, tuż przy rogu dużego domu towarowego, którego okna olśniewająco błyszczały ponad mokrym chodnikiem, znajdował się bar kawowy: mały barak na kołach z kontuarem pod drewnianą klapą, która podnosiła się jak markiza. W środku jarzyło się żółte światło i unosił zapach kawy. Ubrany w biały fartuch właściciel pochylał się nad kontuarem, rozmawiając z kilkoma klientami. Bar wyglądał kusząco. Lyra szła już godzinę, czuła zimno i wilgoć. Z Pantalaimonem w postaci wróbla podeszła do lady i podniosła rękę, aby zwrócić uwagę właściciela. – Proszę filiżankę kawy i kanapkę z szynką – powiedziała. – O tak późnej porze nie powinnaś przebywać poza domem, moja droga – zauważył jakiś dżentelmen; miał cylinder i biały jedwabny szalik. – Ta–ak – odparła, odwracając się od niego, aby spojrzeć na ruchliwe skrzyżowanie. Pobliski teatr właśnie pustoszał i tłumy ludzi dreptały po oświetlonym foyer, czekając na taksówki i wkładając płaszcze. Po przeciwnej stronie znajdowało się wejście stacji kolejki podziemnej; po schodach wchodziło i schodziło jeszcze więcej osób. – Proszę, kochanie – powiedział właściciel baru. Dwa szylingi. – Pozwól, że za ciebie zapłacę – odezwał się mężczyzna w cylindrze. Lyra pomyślała: dlaczego nie? Potrafię biec szybciej niż on, a może później będę potrzebowała całej kwoty, jaką posiadam. Mężczyzna w cylindrze rzucił monetę na ladę i uśmiechnął się do dziewczynki. Jego dajmoną był lemur, który czepiał się klapy płaszcza mężczyzny i okrągłymi oczyma wpatrywał się w Lyrę. Jadła kanapkę i nadal patrzyła na ruchliwą ulicę. Nie miała pojęcia, gdzie jest, ponieważ nigdy nie widziała planu Londynu. Nie wiedziała nawet, jak duże jest to miasto i jak długo będzie musiała iść, aby się znaleźć na wsi. – Jak masz na imię? – spytał mężczyzna. – Alice. – Jakie ładne imię. Pozwól, że wleję ci kropelkę do kawy... To cię rozgrzeje... Odkręcił nakrętkę srebrnej flaszki. – Nie lubię tego – stwierdziła Lyra. – Wolę samą kawę. – Założę się, że nigdy przedtem nie piłaś takiej brandy. – Piłam. Byłam strasznie chora. Wypiłam całą butelkę albo prawie całą... – Wyglądasz na taką – mruknął mężczyzna, przechylając buteleczkę nad własną filiżanką. – Dokąd idziesz tak całkiem sama? – Do mojego ojca. – A kim on jest? – Mordercą. – Kim? – Powiedziałam, że jest mordercą. To jego profesja. Ma dziś wieczorem robotę. Niosę mu czyste ubrania, ponieważ zwykle jest cały we krwi, gdy kończy pracę. – Ach! Żartujesz! – To nie żarty. Lemur cicho miauknął i wdrapał się powoli na kark mężczyzny, skąd patrzył na Lyrę, która niespiesznie wypiła kawę i zjadła ostatni kęs kanapki. – Dobranoc – rzuciła. – Nadchodzi ojciec. Wygląda na trochę rozgniewanego. Mężczyzna w cylindrze rozejrzał się, a Lyra podążyła ku tłumowi osób wychodzących z teatru. Chciałaby pojechać metrem (pani Coulter powiedziała jej, że nie jest to odpowiedni środek transportu dla ludzi z ich klasy), ale bała się, że się zgubi pod ziemią. Wolała być na otwartej przestrzeni, aby, jeśli zajdzie potrzeba, mieć możliwość ucieczki. Ruszyła dalej. Ulice stały się ciemniejsze i bardziej puste. Mżyło, ale nawet gdyby nie było chmur, niebo nad miastem zbyt rozjaśniały światła, aby móc zobaczyć gwiazdy. Pantalaimon twierdził, że idą na północ, ale Lyra nie była tego taka pewna. Mijali niekończące się ulice, zabudowane niewielkimi, identycznymi ceglanymi domami z ogródkami tak małymi, że mieściły się w nich zaledwie kontenery na śmieci, wielkie posępne fabryki za drucianym ogrodzeniem, z jednym anbarycznym światłem jarzącym się smutno wysoko na ścianie i stróżem nocnym drzemiącym przy piecyku koksowym. Od czasu do czasu pojawiały się smętne kaplice, różniące się od magazynów jedynie wiszącym na frontowej ścianie krzyżem. Gdy Lyra spróbowała otworzyć drzwi jednej z nich, usłyszała jęk z ławki stojącej dalej w mroku. Uświadomiła sobie, że kruchta pełna jest śpiących ludzi, i uciekła. – Gdzie będziemy spać, Pan? – spytała, kiedy zmęczeni szli ulicą pełną zamkniętych i zrujnowanych sklepów. – Na czyimś progu. – Nie chcemy przecież, aby ktoś nas zobaczył. Wszyscy są tacy gadatliwi. – Tam jest kanał... Pantalaimon patrzył w dół bocznej uliczki po lewej stronie. Rzeczywiście, mroczny, lśniący pas oznaczał wodę, a kiedy ostrożnie tam zeszli, zobaczyli basen kanału. Przy nabrzeżach zacumowano mniej więcej tuzin barek, niektóre były głęboko zanurzone – obciążone towarami dryfowały pod dźwigami podobnymi do szubienic. Z okna jednej z drewnianych nadbudówek docierało niewyraźne światło, a z żelaznego komina snuła się niteczka dymu. Poza tym świeciły się jedynie lampy umieszczone wysoko na ścianach magazynów lub ramionach dźwigów; reszta terenu pozostawała w ciemnościach. Nabrzeża były zastawione stosami beczek ze spirytusem węglowym, stertami wielkich, drewnianych kłód oraz zarzucone zwojami pokrytego kauczukiem kabla. Lyra na palcach podeszła do barki i zajrzała przez okno nadbudówki. W środku jakiś starzec palił fajkę, czytając historyjkę obrazkową w gazecie; jego dajmona w postaci spaniela spała zwinięta na stole. Kiedy Lyra patrzyła, mężczyzna wstał, podszedł do żelaznego piecyka i wrócił z poczerniałym imbrykiem, z którego wlał trochę gorącej wody do pękniętego kubka, a następnie zabrał się ponownie do czytania. – Czy powinniśmy go poprosić, aby nas wpuścił, Pan? – szepnęła dziewczynka, ale jej dajmon najwyraźniej nie słuchał. Wydawał się roztargniony i zmieniał postacie – był nietoperzem, sową, znowu żbikiem. Lyra rozejrzała się, szukając przyczyny jego paniki, aż wreszcie odkryła źródło niebezpieczeństwa: z obu stron nadbiegało w jej kierunku dwóch mężczyzn, ten znajdujący się bliżej Lyry trzymał w rękach wielką sieć. Pantalaimon krzyknął chrapliwie, przybrał postać lamparta, skoczył na dajmonę mężczyzny z siecią – dziką, okrutną lisicę – i odrzucił ją w tył, tak że wpadła pod nogi swego pana. Mężczyzna zaklął i odskoczył na bok, a Lyra przebiegła obok niego ku pustej przestrzeni nabrzeża. Wiedziała, że najgorzej jest być przypartym do muru. Pantalaimon, teraz jako orzeł, leciał za nią, krzycząc: – Na lewo! Na lewo! Dziewczynka skręciła i dostrzegła szczelinę między baryłkami ze spirytusem węglowym a krawędzią zardzewiałej metalowej budy i rzuciła się w tym kierunku szybko niczym pocisk. Zapomniała jednak o sieci! Nagle usłyszała w powietrzu szum i coś smagnęło ją po policzku i mocno zapiekło – obrzydliwe nasmołowane sznury cięły ją po twarzy i ramionach, ręce miała skrępowane i przyciśnięte do ciała. Lyra upadła, daremnie krzycząc i szarpiąc się. – Pan! Pan! Niestety lisica już kąsała kocią postać Pantalaimona. Dziewczynka poczuła ból we własnym ciele, a kiedy jej dajmon upadł, głośno zaszlochała. Jeden z mężczyzn szybko wiązał ją sznurem, owijając powróz wokół rąk, nóg, szyi, tułowia i głowy, turlając ją przy tym po mokrej ziemi. Lyra była bezradna, niczym mucha schwytana przez pająka. Biedny ranny Pan wlókł się ku niej w towarzystwie lisicy, która stale kąsała mu grzbiet, i nawet nie miał dość siły, by zmienić postać. Natomiast drugi mężczyzna leżał w kałuży krwi, ze strzałą w szyi... Nagle napastnik krępujący Lyrę również go dostrzegł. Pantalaimon usiadł i mrugał oczyma, a potem dał się słyszeć głuchy odgłos i mężczyzna z siecią, dławiąc się i z trudem łapiąc powietrze, upadł na Lyrę, która widząc że on krwawi, krzyknęła przerażona. Później dziewczynka zobaczyła czyjeś biegnące stopy i kogoś, kto odciągnął mężczyznę na bok i pochylił się nad nim. Jakieś ręce podniosły Lyrę, nóż ciął i rozrywał siatkę, aż strzępy odpadły jeden po drugim. Dziewczynka zerwała resztę więzów, po czym rzuciła się, aby przytulić Pantalaimona. Klęcząc, podniosła głowę, chcąc przyjrzeć się nowo przybyłym. Byli to trzej ciemno ubrani mężczyźni; jeden z nich uzbrojony w łuk, pozostali w noże. Kiedy dziewczynka spoglądała na nich, łucznik zadał pytanie: – Czy ty nie jesteś przypadkiem Lyra? Znajomy głos, jednak dziewczynka nie potrafiła go skojarzyć z osobą, póki mężczyzna nie podszedł bliżej. Wtedy światło padło na jego twarz, oświetlając również dajmonę–sokoła na jego ramieniu, i Lyra już wiedziała. To był Cygan! Prawdziwy oksfordzki Cygan! – Tony Costa – przypomniał jej. – Pamiętasz? Bawiłaś się kiedyś przy łodziach w Jerycho z moim bratem Billym, zanim porwali go Grobale. – Och, Boże, Pan, jesteśmy bezpieczni! – załkała dziewczynka, jednak nagle zatrwożyła ją pewna myśl: przecież łódź, którą porwała przed rokiem, należała do Costów. Jeśli on o tym pamięta... – Lepiej chodź z nami – powiedział Tony. – Jesteś sama? – Tak. Uciekłam... – W porządku, nie czas teraz na opowieści. Nic nie mów. Jaxerze, przesuń ciała tamtych w cień. Kerimie, rozejrzyj się po okolicy. Lyra wstała na drżących nogach, trzymając przy piersi Pantalaimona w postaci żbika, który wyciągał szyję starając się coś zobaczyć; poszła za jego przykładem, rozumiejąc, o co mu chodzi, i nagle również tego ciekawa: co się stało z dajmonami zabitych? Zauważyła, że marniały, zanikały i rozpraszały się niczym atomy dymu, przytulając się do martwych ciał swoich właścicieli. Pantalaimon odwrócił łeb, a Lyra ze łzami w oczach ruszyła za Tonym Costą. – Co tu robicie? – spytała. – Bądź cicho! Mamy wystarczająco dużo kłopotów bez twoich pytań. Nie trzeba nam ich więcej. Porozmawiamy na łodzi. Przeprowadził ją po małym drewnianym mostku na środek kanału. Pozostali dwaj mężczyźni kroczyli za nimi w milczeniu. Tony skręcił wzdłuż nabrzeża i wszedł na drewniany falochron, z którego zeszli na pokład łodzi. Tu otworzył na oścież drzwi do kabiny. – Wejdź! – rzucił. – Szybko. Lyra zrobiła, jak kazał, dotykając jedwabnej torby (której pilnowała jak oka w głowie, nawet gdy tkwiła unieruchomiona w sieci), aby się upewnić, że nadal jest w niej aletheiometr. W długiej wąskiej kabinie, w świetle wiszącej na haku latarni dostrzegła potężną, siwowłosą kobietę, która siedziała przy stole, czytając gazetę. Lyra rozpoznała matkę Billy’ego. – Kto to? – spytała kobieta. – Czy to czasem nie Lyra? – Zgadza się. Ma, musimy odpłynąć. Zabiliśmy dwóch mężczyzn przy basenie. Myśleliśmy, że to Grobale, ale chyba byli tureckimi handlarzami. Złapali Lyrę. Zresztą mniejsza o szczegóły, porozmawiamy w drodze. – Chodź tu, dziecko – odezwała się Ma Costa. Dziewczynka podeszła do niej szczęśliwa, ale i zalękniona, ponieważ Ma Costa miała ręce jak maczugi i na pewno pamiętała, że Lyra napadła na jej łódź z Rogerem i innymi dziećmi z kolegiów. Jednak cygańska matrona tylko dotknęła dłońmi policzków Lyry, a jej dajmon, piękny szary pies z wyglądu przypominający wilka, pochylił się łagodnie i polizał po głowie Pantalaimona–żbika. Potem Ma Costa otoczyła Lyrę ramionami i przycisnęła ją do piersi. – Nie wiem, co tu robisz, ale na pewno jesteś zmęczona. Możesz spać na koi Billy’ego, a ja zaraz zrobię ci coś gorącego do picia. Usiądź sobie tam, dziecko. Wyglądało na to, że korsarstwo zostało Lyrze wybaczone albo przynajmniej zapomniane. Dziewczynka usiadła na wyściełanej ławie przy wyblakłym od częstego szorowania blacie sosnowego stołu. W tym samym momencie rozległ się warkot gazowego silnika. – Dokąd płyniemy? – spytała Lyra. Ma Costa postawiła rondel z mlekiem na żelaznym piecu i odsunęła kratę, aby rozpalić ogień. – Daleko stąd. Porozmawiamy o wszystkim rano. Nie powiedziała nic więcej. Podała Lyrze kubek mleka, a potem, kołysząc się, chodziła po pokładzie płynącej łodzi, od czasu do czasu wymieniając szeptem uwagi z mężczyznami. Lyra sączyła mleko. Uniosła brzeg zasłonki na oknie i obserwowała mijane ciemne nabrzeża. Kilka minut później spała już głęboko. Obudziła się na wąskiej koi. Gdzieś niżej pod nią przyjemnie warkotał silnik. Usiadła, uderzyła głową o sufit, zaklęła, pomacała wokół siebie, po czym podniosła się, tym razem ostrożniej, i rozejrzała. W słabym, szarym świetle dostrzegła trzy inne koje. Wszystkie były puste i starannie posłane: jedna znajdowała się pod tą, na której spała, dwie pozostałe przy przeciwległej ścianie maleńkiej kabiny. Lyra odwróciła się na bok i stwierdziła, że ma na sobie jedynie ciepłą bieliznę. Sukienka i płaszcz z wilczej skóry, starannie złożone, leżały na koi razem z jedwabną torbą. Aletheiometr był na swoim miejscu. Dziewczynka ubrała się szybko i wyszła drzwiami po drugiej stronie kajuty. Znalazła się w kabinie z piecem. Było tam ciepło i pusto. Za oknami dostrzegła unoszącą się po obu stronach szarą mgłę; sporadycznie pojawiały się ciemne kształty, kształty, które mogły być budynkami albo drzewami. Zanim udało jej się wyjść na pokład, otworzyły się zewnętrzne drzwi i weszła Ma Costa, okutana w stary tweedowy płaszcz, na którym lśniły krople wilgoci niczym tysiące maleńkich pereł. – Dobrze spałaś? – spytała, sięgając po patelnię. – Usiądź tu, a ja zrobię śniadanie. Nie stój, tu jest za mało miejsca. – Gdzie jesteśmy? – spytała Lyra. – Na Wielkim Kanale Węzłowym. Nie pokazuj się na górze, dziecko. Żebym cię tam nie widziała! Mamy kłopoty. Ma Costa pokroiła kilka plasterków bekonu, wrzuciła na patelnię, a potem rozbiła na nie jajko. – Jakie kłopoty? – Nic wielkiego. Poradzimy sobie z nimi, jeśli tylko nikt cię nie zobaczy. Nie powiedziała nic więcej, póki Lyra nie zjadła śniadania. W pewnym momencie łódź zwolniła, coś uderzyło o burtę i rozległy się gniewne męskie głosy. Potem jednak czyjś żart rozładował sytuację. Mężczyźni roześmiali się, głosy się oddaliły, a łódź popłynęła dalej. Do kabiny wszedł Tony Costa. Tak jak matka był mokry od rosy. Potrząsnął nad piecem wełnianym kapeluszem, krople wody pryskały i syczały. – Co jej powiemy, Ma? – Najpierw pytaj, potem mów. Tony nalał kawy do cynowego kubka i usiadł. Był potężnym mężczyzną o śniadej cerze i teraz, gdy Lyra widziała go w świetle dziennym, zauważyła w jego twarzy ponurą srogość. – To prawda – stwierdził. – Teraz powiedz nam, co robiłaś w Londynie, Lyro. Sądziliśmy, że porwali cię Grobale. – Mieszkałam tam z pewną damą... Lyra chaotycznie opowiedziała całą historię. Przeskakując z tematu na temat, poinformowała Cyganów prawie o wszystkim – nie zdradziła jedynie, że posiada aletheiometr. – A potem ostatniej nocy na przyjęciu koktajlowym dowiedziałam się, co naprawdę robią. Pani Coulter jest jedną z Grobalów i zamierzała mnie wykorzystać, abym jej pomogła schwytać jeszcze więcej dzieciaków. A to, co robią... Ma Costa wyszła z kabiny do kokpitu. Tony czekał, aż drzwi się zamkną, potem powiedział: – Wiemy, co robią. Przynajmniej częściowo. Wiemy, że dzieci nie wracają. Oni zabierają je na Północ, daleko od wszelkich dróg, i wykorzystują do eksperymentów. Początkowo sądziliśmy, że wypróbowują na nich nowe leki i szczepionki, ale nie przyszedł nam do głowy żaden powód, by nagle eksperymentować z tak wieloma dziećmi. Wtedy pomyśleliśmy o Tatarach, zastanawialiśmy się, czy nie istnieje jakaś sekretna syberyjska umowa. Przecież Tatarzy chcieli się dostać na Północ, by tak jak wszyscy korzystać z węglowego spirytusu i kopalni ogniowych, a jeszcze dodatkowo pojawiły się plotki o wojnie. Sądziliśmy, że może Grobale przekupują tatarskich oficerów, dając im dzieci, jako że Tatarzy je jedzą, prawda? Pieką je i zjadają. – To nieprawda! – zaprzeczyła Lyra. – Ależ prawda. Wiele można by mówić... Słyszałaś kiedyś o Nälkäinenach? – Nie – odparła Lyra. – Pani Coulter nigdy o nich nie wspomniała. Kim są? – To duchy, które mieszkają w lasach Północy. Są wielkości naszych dzieci, tyle że nie mają głów. Wyczuwają w jakiś sposób drogę, poruszają się w nocy. Jeśli spałabyś w lesie, złapaliby cię i nie byłoby sposobu, by im się wyrwać. Nälkäineny to słowo pochodzące z Północy... Są jeszcze Wysysacze, także niebezpieczni. Unoszą się w powietrzu. Czasem przechodzisz wśród nich, możesz też natrafić na nich w jeżynach. W chwili gdy cię dotkną, uchodzi z ciebie cała siła. Przy tym nie są zbyt dobrze widoczni, można dostrzec jedynie migotanie w powietrzu. Albo Bezdeszni... – Kim oni są? – To na pół martwi wojownicy. Być żywym to jedna sprawa, być martwym – druga, jednak najgorszy jest żywot na wpół zabitego. Bezdeszni po prostu nie mogą umrzeć, a od życia już się całkowicie oddalili. Stale wędrują. Określa się ich tym mianem ze względu na wyrządzoną im krzywdę. – Jaką krzywdę? – spytała Lyra z szeroko otwartymi oczyma. – Północni Tatarzy rozcięli im żebra i wyrwali płuca. To prawdziwa sztuka zrobić coś takiego i przy tym nie zabić ofiary. Bezdeszni „żyją” tylko dzięki swoim dajmonom, które im ręcznie wpompowują powietrze. W rezultacie nieszczęsne istoty znajdują się między oddechem a jego brakiem, między życiem a śmiercią. Są w połowie martwi, w połowie żywi. Ich dajmony muszą pompować powietrze dzień i noc, inaczej tamci umrą. Słyszałem, że czasami można się natknąć na cały pluton Bezdesznych. No i są jeszcze panserbjorne. Mówiono ci o nich? Słowo to oznacza pancerne niedźwiedzie. Coś w rodzaju niedźwiedzia polarnego, tyle że... – Tak! Słyszałam o nich! Ostatniej nocy jeden z mężczyzn powiedział, że mój wuj, Lord Asriel, został uwięziony w fortecy strzeżonej przez pancerne niedźwiedzie. – Jest tam teraz? A co robił na Północy? – Prowadził badania. Jednak z tego, co mówił o nim ten mężczyzna, wywnioskowałam, że chyba nie jest po stronie Grobali. Wydawali się raczej zadowoleni z faktu że jest w więzieniu. – Cóż, jeśli pilnują go pancerne niedźwiedzie, nie wydostanie się w żaden sposób. One są jak najemnicy rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Sprzedają swe umiejętności każdemu, kto zapłaci. Są silniejsze od ludzi i świetnie znają sztukę kucia żelaza, zwłaszcza żelaza meteorycznego. Wykuwają z niego wielkie zbroje, którymi osłaniają swoje ciała. Od wieków napadają Skraelingów. To niebezpieczni zabójcy, naprawdę bezlitośni. Ale zawsze dotrzymują słowa. Ten, kto prowadzi z nimi interesy, może w pełni na nich polegać. Lyra, wystraszona, zastanawiała się nad tymi niesamowitymi opowieściami. – Ma nie lubi słuchać o Północy – odezwał się Tony po kilku chwilach milczenia. – Z powodu tego, co się przydarzyło Billy’emu. Wiemy, że zabrano go na Północ. – Skąd wiecie? – Złapaliśmy jednego z Grobalów i skłoniliśmy go do mówienia. Dzięki temu właśnie trochę wiemy o nich i o tym, co robią. Tamci dwaj ostatniej nocy nie należeli do nich, ponieważ zbyt niezdarnie próbowali cię porwać. Gdyby byli Grobalami, wzięlibyśmy ich żywcem. Bo widzisz, nam, Cyganom, ci Grobale wyjątkowo już zaleźli za skórę i teraz zamierzamy się zebrać i wspólnie zdecydować, jak postąpić. Przybyliśmy do Londynu po zapasy i dlatego spotkaliśmy się na nabrzeżu wczorajszej nocy. Teraz udajemy się na Żuławy na zgromadzenie, które nazywamy Zlotem. Jestem pewien, że uradzimy, by wysłać grupę ratunkową, ale najpierw wymienimy informacje i uzupełnimy naszą wiedzę. W każdym razie ja tak bym zdecydował, gdybym był Johnem Faa. – Kim jest John Faa? – Królem Cyganów. – Naprawdę zamierzacie uratować dzieci? A co z Rogerem? – Kto to jest Roger? – Chłopiec kuchenny z Kolegium Jordana. Porwano go tak samo jak Billy’ego na dzień przed moim wyjazdem z panią Coulter. Założę się, że gdyby mnie porwano, pojechałby na Północ, by mnie uwolnić. Jeśli zamierzacie uratować Billy’ego, chcę pojechać z wami, aby ocalić Rogera. I wuja Asriela, pomyślała. Ale nie powiedziała tego głośno. John Faa Od chwili gdy Lyra wyznaczyła sobie zadanie do wykonania, poczuła się o wiele lepiej. Asystowanie pani Coulter było całkiem przyjemne, jednak Pantalaimon miał rację: w gruncie rzeczy Lyra nie wykonywała żadnej pracy i była tylko ładnym domowym zwierzątkiem. Na cygańskiej łodzi natomiast przydzielono jej prawdziwe zajęcia, a Ma Costa sprawdzała, czy dziewczynka się z nich wywiązuje. Lyra sprzątała więc, zamiatała, obierała ziemniaki i parzyła herbatę, smarowała panewki wału napędowego, czyściła śrubę z wodorostów, zmywała naczynia, otwierała bramy śluzy, przywiązywała łódź do pachołków cumowniczych i w ciągu paru dni tak bardzo się tam zadomowiła, jak gdyby urodziła się Cyganką. Nie zauważyła jednej rzeczy – Costowie stawali sil czujni, ilekroć widzieli, że dziewczynką interesują się mieszkańcy lądu. Nie zdawała sobie sprawy, że jest tak ważną osobą i że pani Coulter i Rada Oblacyjna wszędzie jej szukają. Przez całą drogę Tony słyszał plotki w nadwodnych pubach. Mówiono, że policja bez słowa wyjaśnienia robi obławy w domach, farmach, obejściach i fabrykach w poszukiwaniu jakiejś zaginionej dziewczynki. Było to dość dziwne, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele dzieci zaginęło w ostatnim czasie i nikt ich nie szukał, Cyganie i ludzie z lądu byli tym faktem jednakowo poruszeni i zdenerwowani. Ale najważniejszy powód zainteresowania Costów Lyrą dziewczynka miała poznać dopiero za kilka dni. W każdym razie musiała zostawać pod pokładem, ilekroć łódź mijała stróżówkę dozorcy śluzy, któryś z basenów kanału czy też jakieś inne miejsce, w którym można się było natknąć na ciekawskich wałkoni. Kiedyś Costowie przepływali przez pewne miasto, w którym policja przeszukiwała wszystkie łodzie na kanale, tamując ruch w obu kierunkach, ale i tym razem potrafili sobie poradzić. Pod koją Ma Costy znajdowała się sekretna kryjówka i Lyra musiała w niej przeleżeć, zdrętwiała, całe dwie godziny, podczas gdy policja bez powodzenia przetrząsała łódź. – Jak to się stało, że ich dajmony mnie nie znalazły? – spytała później, a Ma pokazała jej, że sekretne pomieszczenie obito drewnem cedrowym, które działa na dajmony usypiająco. Dziewczynka przypomniała sobie w tym momencie, że Pantalaimon spędził cały ten czas, rozkosznie śpiąc przy jej głowie. Powoli, robiąc wiele postojów i objazdów, łódź Costów zbliżała się do Żuław – leżącego we wschodniej Anglii rozległego i nigdy w pełni nie opisanego na mapach obszaru niekończących się bagien. Najdalsze peryferie tych podmokłych terenów mieszały się z dopływami i zatoczkami płytkiego morza, którego południowy brzeg należał do Holandii. Własne Żuławy Holendrzy osuszyli i chronili za pomocą tam. Zresztą i we wschodniej Anglii osiedliło się sporo osób tej narodowości, toteż język tutejszych Żuławian był mocno nasycony holendryzmami. Pozostało tu jednak sporo terenów nie osuszonych, nieobsianych i niezamieszkanych. W najdzikszych środkowych regionach, gdzie w wodzie ślizgały się węgorze i gromadziły wodne ptaki, gdzie błyskały bagienne ogniki, a ścieżki wiodły bezradnych podróżników na zatratę w bagnach i moczarach, Cyganie znaleźli sobie bezpieczne miejsce zgromadzeń. I teraz przez tysiąc krętych kanałów, rzecznych dopływów i strumieni płynęły cygańskie łodzie ku Byanplats, jedynemu na setkach mil kwadratowych bagien i mokradeł miejscu, w którym teren lekko się podnosił. Żyło tam sporo stałych mieszkańców, były nabrzeża, mola i Rynek Węgorzowy. W samym środku Byanplats znajdował się także stary budynek, w którym organizowano spotkania. Toteż kiedy ogłoszono datę Zlotu (inaczej nazywanego Cygańskim Wezwaniem lub Zgromadzeniem), łodzie wypełniły wszelkie drogi wodne tak gęsto, że można by przejść milę, przeskakując z pokładu na pokład, tak przynajmniej mówiono. Na Żuławach rządzili więc Cyganie. Nikt inny nie ośmieliłby się tam wtargnąć, a póki Cyganie utrzymywali pokój i handlowali uczciwie, mieszkańcy lądu przymykali oko na ciągły przemyt i sporadyczne wendety. Z drugiej strony jednakże, jeśli woda wyrzucała na brzeg jakieś ciało (albo jeśli się zaplątało w sieci), ludzie z lądu mówili: no cóż, to był tylko jakiś Cygan. Lyra oczarowana słuchała opowieści przekazywanych przez mieszkańców bagien – o wielkim duchu–psie imieniem Czarnobrzuchy oraz o błędnych ognikach bagiennych, powstających z baniek wrzącej czarodziejskiej oliwy – i zanim jeszcze dotarli na Żuławy, zaczęła się już sama uważać za Cygankę. Wkrótce pozbyła się oksfordzkiego akcentu i stopniowo przyswajała sobie coraz więcej cech typowych dla cygańskiej mowy wraz z niezbędnymi żuławsko–holenderskimi słowami. W końcu Ma Costa postanowiła przypomnieć dziewczynce o kilku sprawach. – Nie jesteś Cyganką, Lyro. Możesz sobie ćwiczyć naszą mowę, musisz jednak pamiętać, że Cyganie to nie tylko język. Są w naszej kulturze, że tak powiem obrazowo, głębiny i silne prądy, ponieważ od początku jesteśmy związani z wodą. Ty natomiast wywodzisz się z ognia i dlatego najbardziej ci się podobają bagienne ogniki... I takie też jest twoje miejsce w cygańskim porządku. Masz w swojej duszy czarodziejską oliwę. Zwodnicze z ciebie dziecko. Lyra poczuła się dotknięta. – Nigdy nikogo nie zwodziłam! Spytaj, kogo chcesz... Nie było oczywiście kogo spytać, toteż Ma Costa roześmiała się dobrotliwie. – Nie pojmujesz, że prawię ci komplementy, gąsiątko? – mruknęła czule i Lyra uspokoiła się, chociaż niczego nie zrozumiała. Kiedy dotarli do Byanplats, był wieczór i słońce opadało w plamę krwawego nieba. Płaska wyspa i miejsce spotkań, Zaal, były czarne i wydawały się wypukłe na tle światła, podobnie zresztą jak inne budynki. W nieruchomym powietrzu snuły się nitki dymu, a ze stłoczonych obok siebie łodzi dochodziły zapachy smażonej ryby, tytoniu i spirytusu jenniverowego. Zatrzymali się przy samym Zaalu, cumując w miejscu, które – jak wyjaśnił Lyrze Tony – było odwiedzane przez ich rodzinę od pokoleń. Potem Ma Costa postawiła na ogniu patelnię z parą tłustych węgorzy, które zaczęły skwierczeć, oraz kociołek na ziemniaczane piure. Tony i Kerim natłuścili włosy, włożyli najlepsze skórzane kurtki i chustki w błękitne groszki, wsunęli na palce srebrne pierścienie i poszli się przywitać ze starymi przyjaciółmi z okolicznych łodzi i wypić szklaneczkę czy dwie w najbliższym barze. Wrócili z ważnymi wiadomościami. – Przybyliśmy dokładnie na czas. Zlot jest dzisiejszej nocy. A wiecie, o czym najwięcej się mówi w mieście? Że zaginiona dziewczynka przebywa na którejś z cygańskich łodzi i że się zjawi na dzisiejszym Zlocie! Roześmiał się głośno i poczochrał włosy Lyry. Od czasu jak wpłynęli na Żuławy, coraz bardziej poprawiał mu się nastrój, jak gdyby dotychczasowa ponura srogość stanowiła jedynie maskę. A Lyra odczuwała coraz większe podniecenie, toteż zjadła szybko, zmyła naczynia, uczesała włosy, wsunęła aletheiometr do kieszeni płaszcza z wilczej skóry i wyskoczyła na brzeg, wraz z innymi rodzinami wspinając się na stok, do Zaalu. Wcześniej sądziła, że Tony żartuje, wkrótce jednak stwierdziła, że miał rację (a może po prostu mniej wyglądała na Cygankę, niż sądziła), ponieważ wiele osób jej się przyglądało, a dzieci nawet wskazywały ją palcami. Po chwili, gdy dotarli do wielkich drzwi Zaalu, szli już sami, a z obu stron otaczał ich tłum, który rozstępował się, aby na nich patrzeć i robić im miejsce. Wtedy Lyra zaczęła się naprawdę denerwować. Trzymała się blisko Ma Costy, a Pantalaimon – aby uspokoić swą panią – postanowił stać się jak największym stworzeniem i przybrał postać pantery. Ma Costa z trudem wchodziła na stopnie, ale nie zatrzymywała się; Tony i Kerim kroczyli po jej obu stronach dumnie niczym książęta. Sala była oświetlona lampami naftowymi, toteż twarze i postaci zgromadzonych były dość dobrze widoczne, natomiast wysokie krokwie pozostawały w ciemnościach. Uczestnicy Zlotu musieli sobie szukać miejsc stojących, ponieważ ławki były już zajęte, a rodziny siedziały stłoczone – dzieci na kolanach matek, natomiast dajmony kuliły się u stóp swych właścicieli lub przysiadały w miejscach, gdzie nie przeszkadzały ludziom, na przykład na chropowatych drewnianych ścianach. Z przodu Zaalu znajdowało się podwyższenie, na którym stało osiem rzeźbionych krzeseł. Gdy tylko Lyra i Costowie znaleźli trochę wolnego miejsca i stanęli pod ścianą (nie było już miejsc siedzących), z mroku za trybuną wyłoniło się ośmiu mężczyzn, którzy zatrzymali się przed krzesłami. Po sali przebiegł szmer podniecenia, następnie jedni zaczęli uciszać drugich i przesuwać się ku najbliższym ławkom. Wreszcie na widowni zapadło milczenie i siedmiu spośród mężczyzn na podwyższeniu usiadło. Ósmy miał ponad siedemdziesiąt lat, ale był wysoki, tęgawy i dobrze zbudowany. Jak wielu Cyganów, ubrany był w gładką, płócienną kurtkę i kraciastą koszulę, wyróżniał się jednakże otaczającą go aurą siły i władzy. Lyra potrafiła ją rozpoznać, coś podobnego bowiem wyczuwała w obecności wuja Asriela i Rektora Jordana. Dajmoną mężczyzny była wrona, bardzo podobna do kruka Rektora. – To John Faa, król Zachodnich Cyganów – szepnął Tony. John Faa zaczął powoli przemawiać niskim, mocnym głosem: – Cyganie! Witam was na Zlocie. Przybyliśmy tu, aby wysłuchać naszych opowieści i zdecydować, jakie podjąć działania. Wszyscy wiecie, o co chodzi. Jest tu wiele rodzin, którym zaginęło dziecko, a niektóre straciły nawet dwoje. Dzieci te zostały porwane. Dodam, że mieszkańcy lądu również tracą dzieci, nie możemy więc ich oskarżać... Obecnie mówi się zwłaszcza o jednym dziecku i pewnej nagrodzie. Powiem wam prawdę, aby położyć kres wszelkim plotkom. Chodzi o dziewczynkę nazwiskiem Lyra Belacqua, poszukiwaną przez policję lądową, Za wydanie małej wyznaczono nagrodę tysiąca suwerenów. Jest to dziecko mieszkańców lądu, ale znajduje się pod naszą opieką i wśród nas pozostanie. Chcę podkreślić, że każdego, kogo skuszą te suwereny, spotka okrutna kara. Nie znajdzie kryjówki ani na lądzie, ani na wodzie. Nie oddamy dziewczynki. Lyra poczuła, że się rumieni aż po same uszy, a Pantalaimon, pragnąc stać się niewidoczny, zmienił się w brązową ćmę. Oczy wszystkich zwróciły się ku nim a Lyra podniosła głowę i wpatrzyła się w Ma Costę, szukając u niej pomocy. Na szczęście John Faa nie kontynuował tego wątku. – Wracając do naszych spraw – mówił – chcę wam powiedzieć, że gadanie nic nam nie pomoże. Jeśli chcemy zmienić istniejący stan rzeczy, musimy działać. Grobale, ci porywacze dzieci, zabierają swoich więźniów w pewne miejsce znajdujące się na dalekiej Północy, w lodowej krainie. Nie wiemy, co tam z nimi robią. Jedni ludzie mówią, że je zabijają, drudzy twierdzą coś innego. Prawdy niestety nie znamy, wiemy jednakże, że ich działalność wspiera policja i duchowieństwo. Mało tego, pomagają im wszelkie instytucje lądowe. Pamiętajcie o tym. Musimy założyć, że władze wiedzą, co się dzieje, i że nam nie pomogą, nawet jeśli będą w stanie. Na podstawie wszystkich faktów przyznaję, że mój zamysł nie jest łatwy do wykonania. I dlatego potrzebuję waszej zgody. A sugeruję, by wyznaczyć i wysłać na Północ oddział żołnierzy, którzy uratują dzieci i przywiozą je z powrotem całe i zdrowe. Proponuję, żebyśmy poświęcili dla tej sprawy nasze złoto i wykorzystali całą zręczność i odwagę. Słucham cię, Raymondzie van Gerrit. Jeden z mężczyzn w tłumie podniósł wcześniej rękę i teraz John Faa usiadł, aby ten mógł przemówić. – Przepraszam, Lordzie Faa. W niewoli poza naszymi potomkami przebywają także dzieci mieszkańców lądu. Czy uważasz, że powinniśmy uratować także tamte? John Faa wstał i odpowiedział: – Raymondzie, czy sądzisz, że powinniśmy przejść całą tę niebezpieczną drogę, by uratować dzieci, a potem powiedzieć niektórym z nich, że mogą wrócić do domu, a reszcie kazać pozostać? Nie, z pewnością jesteś zbyt dobrym człowiekiem, aby w ten sposób postąpić. No więc, drodzy przyjaciele, czy zgadzacie się na mój projekt? Pytanie najwyraźniej zaskoczyło zgromadzonych, ponieważ na moment się zawahali. Później jednak głośne krzyki aprobaty wypełniły salę, a dłonie podniosły się do oklasków. Niektórzy wygrażali pięściami dalekiemu wrogowi i rozległo się wiele podnieconych głosów. Krokwie Zaalu zatrzęsły się i w ciemności dziesiątki śpiących na żerdziach ptaków zbudziło się i ze strachu poderwało z grzęd, trzepocząc skrzydłami, a na zebranych posypały się miliony drobinek kurzu. John Faa przez minutę pozwolił, by trwała wrzawa, a następnie znowu podniósł rękę, nakazując tym gestem milczenie. – Przygotowanie wyprawy zajmie nieco czasu. Chcę, aby naczelnicy rodzin zwiększyli podatki i zebrali cło. Spotkamy się tu ponownie za trzy dni. Teraz zamierzam porozmawiać ze wspomnianą przeze mnie dziewczynką, a potem wraz z Ojcem Coramem stworzymy szczegółowy plan, który przedstawię podczas następnego zebrania. Życzę wam wszystkim dobrej nocy. Jego ogromna postać oraz szczere słowa wystarczyły, aby uspokoić zebranych. Cyganie zaczęli opuszczać Zaal, wychodząc przez wielkie drzwi na mroźne powietrze. Szli na swoje łodzie albo do zatłoczonych barów niewielkiej osady. – Kim byli pozostali mężczyźni na trybunie? – Lyra spytała Ma Costę. – Naczelnicy sześciu rodzin, a ten ostatni to Ojciec Coram. Łatwo było rozpoznać, którego miała na myśli, ponieważ mężczyzna ten był najstarszy z całej ósemki. Chodził o lasce i przez cały czas, gdy siedział za Johnem Faa, trząsł się, jakby cierpiał na malarię. – Chodź – powiedział Tony. – Zabiorę cię na górę abyś mogła złożyć uszanowanie naszemu królowi. Nazywaj go Lordem Faa. Nie wiem, o co cię zapyta, ale powiedz mu całą prawdę. Pantalaimon miał teraz postać wróbla i siedział na ramieniu Lyry, rozglądając się z zaciekawieniem. Pazurki mocno wbijał w płaszcz swej pani, która podążała za Tonym przez tłum ku trybunie. Tony podniósł ją i postawił na podwyższeniu. Wiedząc że patrzą na nią wszyscy, którzy jeszcze zostali w sali, świadoma swej „wartości” – tego tysiąca suwerenów – dziewczynka zarumieniła się i zawahała. Pantalaimon skoczył na jej piersi i, zmieniwszy się w żbika, usiadł na jej ramionach; prychając, rozglądał się wokół. Lyra poczuła, że ktoś ją lekko popycha, i zrobiła krok do przodu, ku Johnowi Faa. Był to mężczyzna srogi, potężnie zbudowany i o tak kamiennym obliczu, że zdawał się raczej kamiennym filarem niż człowiekiem, jednak pochylił się i wyciągnął rękę, którą dziewczynka uścisnęła. Jej rączka nieomal zniknęła w jego ogromnej dłoni. – Witaj, Lyro – odezwał się. Będąc tak blisko niego, Lyra poczuła, że jego głos jest silny jak grzmot. Dziewczynka była zdenerwowana, głównie z powodu Pantalaimona, zauważyła jednak, że kamienne oblicze Johna Faa nieco łagodnieje. Czuła, że traktuje ją z dużą delikatnością. – Witaj, Lordzie Faa – szepnęła. – Wejdź do sali obrad. Porozmawiamy – powiedział John Faa. – Karmią cię odpowiednio, ci Costowie? – Och tak. Na kolację jedliśmy węgorze. – Zapewne prawdziwe żuławskie węgorze. Sala obrad była przestronnym pomieszczeniem z dużym kominkiem, kredensami uginającymi się pod ciężarem sreber i porcelany oraz ciężkim, wielokrotnie przez lata polerowanym stołem, przy którym stało dwanaście krzeseł. Prawie wszyscy mężczyźni z trybuny gdzieś zniknęli – stał jedynie trzęsący się starzec. John Faa pomógł mu zająć miejsce przy stole. – Teraz usiądź tu, po mojej prawicy – powiedział John Faa do Lyry, a sam zajął krzesło u szczytu stołu. Dziewczynka usiadła naprzeciwko Ojca Corama; trochę przerażała ją podobna do trupiej czaszki głowa starca i nieustanny dygot jego ciała. Dajmona mężczyzny była dużą, piękną kotką w barwach jesieni, która majestatycznie przeszła wzdłuż stołu z dumnie podniesionym ogonem, z dużym taktem obejrzała Pantalaimona i na krótką chwilę dotknęła go nosem, po czym usadowiła się na kolanach Ojca Corama, przymykając oczy i cicho mrucząc. Jakaś kobieta, której Lyra wcześniej nie zauważyła, wyszła z mroku z tacą i postawiła ją przy Johnie Faa, po czym dygnęła i odeszła. John Faa nalał z kamionkowego naczynia do małych kieliszków jennivera dla siebie i Ojca Corama oraz wina dla Lyry. – No więc – zagaił John Faa. – Uciekłaś, Lyro. – Tak. – A kim była dama, od której uciekłaś? – Nazywa się pani Coulter. Myślałam, że jest miła, ale później się dowiedziałam, że należy do Grobalów. Słyszałam od kogoś, kim są ci Grobale. To określenie pochodzi od pierwszych liter nazwy Generalnej Rady Oblacyjnej, a pani Coulter zarządza tą Radą, która była jej pomysłem. I oni wszyscy pracują nad jakimś projektem, nie wiem jakim... Zamierzali mnie skłonić, abym im pomogła łapać dzieci. Tyle że nie wiedzieli... – O czym? – No... Po pierwsze, nie wiedzieli, że znam niektóre z porwanych dzieci. Zaginął mój przyjaciel Roger, chłopiec kuchenny z Kolegium Jordana. Znałam też Billy’ego Costę i pewną dziewczynkę z Rynku Towarowego w Oksfordzie. A po drugie... Chodzi o mojego wuja, Lorda Asriela. Słyszałam, jak mówili o jego podróżach na północ, ale zdaje się, że on nie ma nic wspólnego z Grobalami. Kiedy szpiegowałam Rektora i Uczonych z Jordana ukryłam się w Sali Seniorów, gdzie nikomu poza nimi nie wolno wchodzić. Usłyszałam tam opowieść wuja o jego ekspedycji na Północ i o Pyle, który widział. Przywiózł też głowę Stanislausa Grummana, w której Tatarzy zrobili dziurę. A teraz Grobale uwięzili Lorda Asriela i trzymają go gdzieś w zamknięciu. Jest strzeżony przez pancerne niedźwiedzie. A ja chcę go uratować. Lyra popatrzyła na nich śmiało i buńczucznie. Siedziała na krześle i była tak mała na tle wysokiego rzeźbionego oparcia, że dwaj starcy nie mogli powstrzymać rozbawienia. Uśmiech Ojca Corama był niepewny, przelotny i nieodgadniony – mignął na twarzy mężczyzny jak blask słoneczny w wietrzny marcowy dzień, natomiast uśmiech Johna Faa wydawał się ciepły, szczery i przez dłuższą chwilę nie znikał z jego oblicza. – Lepiej opowiedz nam, co twój wuj mówił tamtego wieczoru – polecił John Faa. – Nie pomijaj niczego, Mów wszystko. Lyra opowiedziała więc, nieco dokładniej niż Costom, co widziała i słyszała w Sali Seniorów. Bała się Johna Faa, a – paradoksalnie – najbardziej obawiała się jego uprzejmości. Kiedy skończyła mówić, odezwał się, dotąd milczący, Ojciec Coram. Głos miał silny i melodyjny, o takim bogactwie tonów, które można by porównać z liczbą odcieni futra jego dajmony. – Ten Pył... – powiedział. – Czy określili go kiedyś inną nazwą, Lyro? – Nie. Tylko tym jednym słowem. Pani Coulter powiedziała mi, że są to elementarne cząstki, ale nazywała je Pyłem. – A czy oni sądzą, że eksperymentując z dziećmi dowiedzą się o nim czegoś więcej? – Tak. Ale nie znam szczegółów. Och, ale mój wuj użył innej nazwy... I... Zapomniałam wam o czymś powiedzieć. Pokazał im taki jeden slajd. Jutrzenka... – Co takiego? – spytał John Faa. – Zorza – powiedział Ojciec Coram. – Zgadza się, Lyro? – Ta–ak, właśnie. I w światłach tej Jutrzenki znajdowało się coś w rodzaju miasta. Wieże, kościoły i kopuły... Przypominało trochę Oksford, tak w każdym razie pomyślałam, gdy je zobaczyłam. Zdaje mi się, że wuja Asriela bardzo interesowało to miasto, jednak Rektora i innych Uczonych ciekawił raczej Pył. Podobnie jak panią Coulter, Lorda Boreala i innych. – Rozumiem – stwierdził Ojciec Coram. – To bardzo interesujące. – Teraz, Lyro – oświadczył John Faa – zamierzam ci o czymś powiedzieć. Tu obecny Ojciec Coram to bardzo mądry człowiek. Jest jasnowidzem. Bada wszystko, co się wiąże z Pyłem, Grobalami, Lordem Asrielem, a także z tobą! Za każdym razem, kiedy Costowie albo któraś z pół tuzina innych rodzin wracała z Oksfordu, przywoziła trochę nowin. O tobie, dziecko. Zdawałaś sobie z tego sprawę? Lyra potrząsnęła głową. Poczuła strach. Pantalaimon mruczał zbyt cicho, aby ktoś mógł go usłyszeć, ale dziewczynka wyczuwała jego drżenie koniuszkami palców zagłębionymi w jego futrze. – Tak, tak – potwierdził John Faa. – Do Ojca Corama, którego widzisz tu przed sobą, docierały informacje o wszystkich twoich postępkach. Lyra nie mogła się powstrzymać i wykrzyknęła: – Naprawdę jej nie zniszczyliśmy! Mówię szczerze! To było tylko kilka grud błota! I nigdy nie odpłynęliśmy zbyt daleko... – O czym ty mówisz, dziecko? – spytał John Faa. Ojciec Coram roześmiał się. Gdy się śmiał, dygotanie ustało a jego twarz ożywiła się i odmłodniała. Lyrze jednak nie było do śmiechu. Drżącymi ustami dodała: – A nawet gdybyśmy znaleźli korek, nie wyjęlibyśmy go! To był tylko żart. Nie zatopilibyśmy jej, nigdy! Teraz John Faa również zaczął się śmiać. Uderzył wielką dłonią w stół tak mocno, że zabrzęczały kieliszki. Jego potężne ramiona trzęsły się i musiał wytrzeć łzy z oczu. Lyra nigdy nie widziała czegoś podobnego i nigdy nie słyszała takiego ryku; wydawało jej się, że śmieje się góra. – Och, tak – powiedział, kiedy znowu był w stanie mówić – o łodzi także słyszeliśmy, dziecko! Zdaje się, że do dzisiaj wszyscy przypominają o tym Costom. Ludzie radzą Tony’emu: „Lepiej zatrudnij stróża swojej łodzi. Wszędzie jest pełno małych dzikich dziewczynek”. Och, tak, ta historia obiegła całe Żuławy. Ale nie zamierzamy cię za to karać. Nie! Uspokój się. Popatrzył na Ojca Corama i obaj starcy ponownie się roześmiali, choć tym razem mniej gwałtownie. A Lyra uspokoiła się i poczuła, że jest bezpieczna. W końcu John Faa potrząsnął głową i na powrót spoważniał. – Chciałem ci tylko powiedzieć, Lyro, że interesujemy się tobą od dziecka. Właściwie od niemowlęcia. Powinnaś się dowiedzieć, co o tobie wiemy. Nie mam pojęcia, co ci powiedzieli w Kolegium Jordana o twoim pochodzeniu, ale i tak nie znają całej prawdy. Czy kiedykolwiek mówili ci o twoich rodzicach? Pytanie to całkowicie zaskoczyło Lyrę. – Tak – odparła. – Powiedzieli mi, że byłam... Opowiadali, że oni... Powiedzieli, że Lord Asriel przywiózł mnie do Kolegium, ponieważ moja matka i ojciec zginęli w katastrofie statku powietrznego. – Ach tak? No cóż, dziecko, zamierzam opowiedzieć ci tę historię, to znaczy prawdziwą historię... Wiem, że jest prawdziwa, ponieważ opowiedziała mi ją pewna Cyganka, a Cyganie zawsze mówią prawdę Johnowi Faa i Ojcu Coramowi. Chodzi o to, Lyro, że twój ojciec nigdy nie zginął w żadnej katastrofie, ponieważ jest nim Lord Asriel. Lyra była tak oszołomiona, że nawet nie mogła się ruszyć. – A oto, co się zdarzyło – ciągnął John Faa. – Kiedy Lord Asriel był młodym mężczyzną, dokonywał odkryć na północy i zdobył wielki majątek. Był nieustraszony, skory do gniewu i porywczy. Twoja matka także była osóbką o gorącej krwi; nie tak dobrze urodzoną jak on, ale bardzo bystrą. Została nawet Uczoną, a ci, którzy ją znali, sławili jej urodę. Ona i twój ojciec zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Kłopot jednak w tym, że twoja matka była już wtedy mężatką. Poślubiła wcześniej pewnego polityka, który był członkiem partii królewskiej, jednym z najbliższych doradców Króla i człowiekiem bardzo wpływowym. No i kiedy twoja matka stwierdziła, że jest w ciąży, bała się powiedzieć mężowi, że nie jest ojcem dziecka. A kiedy się urodziłaś, okazało się, że jesteś podobna do twojego prawdziwego ojca, więc matka pomyślała, że najlepiej będzie cię ukryć i ogłosić, że umarłaś. Wysłano cię do hrabstwa Oksford – ciągnął po chwili – gdzie miał majątek twój ojciec, i oddano pod opiekę pewnej cygańskiej mamce. Ktoś jednak doniósł o wszystkim mężowi twojej matki, który szybko tam przybył i wtargnął do chatki Cyganki. Twojej opiekunce udało się uciec do rezydencji Lorda Asriela, ale mężczyzna podążył za nią w morderczym szale. Twego ojca nie było akurat w domu, ponieważ polował, powiadomiono go jednak i wrócił na czas. Mąż twojej matki stał akurat u dołu wielkich schodów. Jeszcze moment, a sforsowałby drzwi garderoby, w której ukrywała się Cyganka z tobą na ręku. Lord Asriel zaatakował mężczyznę. Walczyli i twój ojciec zwyciężył, zabijając napastnika. Cyganka wszystko słyszała i widziała, Lyro, i od niej wiemy o tej historii – kontynuował Lord Faa. – Odbył się wielki proces. Twój ojciec nie należy do ludzi, którzy wypierają się swych czynów albo zatajają prawdę, toteż sędziowie mieli problem. Rzeczywiście zabił i przelał krew, ale bronił przecież swego domu i dziecka przed intruzem. Z drugiej strony jednak, prawo pozwala mężczyźnie mścić się za gwałt dokonany na żonie i prawnicy zabitego twierdzili, że właśnie tego przestępstwa dopuścił się Lord Asriel. Proces ciągnął się tygodniami, spisano całe tomy argumentów obrony i oskarżenia. W końcu sędziowie ukarali Lorda Asriela konfiskatą majątku i całej ziemi, czyniąc go biedakiem. A wcześniej był bogatszy niż Król... Jeśli chodzi o twoją matkę, nie chciała mieć z całą sprawą nic wspólnego, podobnie zresztą jak z tobą. Po prostu nie interesowała się tym. Twoja piastunka mówiła mi, że bardzo się obawiała, jak twoja matka cię potraktuje w przyszłości, ponieważ była to kobieta pełna pogardy i dumy. Taka jest twoja historia – stwierdził cygański król. – Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, może zostałabyś wychowana przez Cyganów, jako że twoja mamka błagała sąd, aby pozwolił jej zaopiekować się tobą. Niestety, my, Cyganie, niewielki mamy posłuch i poważanie u sędziów, toteż sąd zadecydował, że masz zostać umieszczona w Klasztorze, i tak też się stało: trafiłaś do Sióstr Obedientek w Watlington. Z pewnością tego nie pamiętasz... Lord Asriel nie mógł jednakże tego zaakceptować. Nienawidził księży, mnichów i zakonnic, a ponieważ był człowiekiem despotycznym, po prostu przyjechał pewnego dnia do Klasztoru i porwał cię. Sam nie chciał się tobą opiekować, nie zamierzał też oddać cię Cyganom, więc zabrał cię do Kolegium Jordana. Miał śmiałość zlekceważyć orzeczenie sądu... No cóż, prawo usankcjonowało w końcu całą sprawę. Lord Asriel wrócił do swoich badań, a ty dorastałaś w Kolegium Jordana. Twój ojciec nakazał Rektorowi, aby nigdy nie dopuścił do ciebie twojej matki. Taki postawił warunek. Powiedział, że gdyby kiedykolwiek próbowała się z tobą skontaktować, należy temu zapobiec i bezzwłocznie go o tym fakcie powiadomić. Teraz bowiem cały gniew twojego ojca obrócił się przeciwko niej. Rektor obiecał sumiennie przestrzegać tego zalecenia. I tak spokojnie mijał czas, aż nagle rozpoczęło się to całe zamieszanie związane z Pyłem. Mędrcy w całym kraju i wszędzie na świecie – zarówno mężczyźni, jak i kobiety – zaczęli o nim rozprawiać. Dla nas sprawa ta nie miała żadnego znaczenia, dopóki nie zaczęto porywać naszych dzieci. Wtedy my również się nim zainteresowaliśmy. A mamy krewnych i znajomych we wszystkich miejscach na świecie, także w Kolegium Jordana. Nie wiedziałaś o tym, ale był tam ktoś, kto cię pilnował i opowiadał nam o wszystkim, ponieważ nadal interesowaliśmy się tobą, a Cyganka, która cię piastowała, nigdy nie przestała się o ciebie martwić. – Kto mnie pilnował? – spytała Lyra. Czuła się ogromnie ważna i niepokoił ją fakt, że wszystkie jej postępki były przedmiotem troski ludzi, którzy przebywali tak daleko od niej. – Służący z kuchni, Bernie Johansen, Pasztetnik. Jest półkrwi Cyganem. Założę się, że nie miałaś o tym pojęcia. Bernie był spokojnym samotnikiem i należał do nielicznych osób, których dajmony były tej samej płci, co ich właściciele. Lyra przypomniała sobie, że właśnie na Berniego nakrzyczała w rozpaczy tamtego wieczoru, kiedy porwano Rogera. A on o wszystkim opowiadał Cyganom! Lyrę zdumiała ta myśl. – W każdym razie – podjął John Faa – dotarło do nas, że wyjechałaś z Kolegium Jordana. Dowiedzieliśmy się też, że stało się to w czasie, gdy uwięziono Lorda Asriela, więc nie mógł temu zapobiec. Pamiętaliśmy, czego zakazał Rektorowi, i przypomniało nam się także że polityk, którego zabił Lord Asriel, czyli mąż twojej matki, nazywał się Edward Coulter. – Pani Coulter? – spytała Lyra, bardzo zaskoczona. – Ona chyba nie jest moją matką?! – Właśnie jest. Gdyby twój ojciec nie przebywał w niewoli, nigdy by mu się nie ośmieliła przeciwstawić Nadal mieszkałabyś w Jordanie, nieświadoma niczego. Pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego Rektor zezwolił na twój wyjazd. Nie potrafię odgadnąć, z jakiego powodu tak postąpił. Był przecież za ciebie odpowiedzialny. Może – i to jest jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy – Coulter ma nad nim jakąś władzę... Lyra nagle zrozumiała osobliwe zachowanie Rektora rankiem w dniu jej wyjazdu. – Nie zamierzał... – zaczęła, próbując sobie wszystko dokładnie przypomnieć. – Chciał się ze mną zobaczyć tamtego ranka i miałam nie mówić o tym pani Coulter... W ten sposób chciał mnie przed czymś uchronić... – Przerwała i spojrzała na obu starców z uwagą, a następnie zdecydowała się powiedzieć całą prawdę o wieczorze w Sali Seniorów. – Bo widzicie... Zdarzyło się coś jeszcze. Tego wieczoru, kiedy ukryłam się w Sali Seniorów, widziałam, jak Rektor zamierza otruć Lorda Asriela. Wsypał mu do wina jakiś proszek. Powiedziałam o tym wujowi, a on zepchnął karafkę ze stołu i wylał płyn. Więc uratowałam mu życie. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego Rektor chciał otruć wuja, ponieważ zawsze był taki miły. A tego ranka, gdy wyjeżdżałam, posłał po mnie wcześnie i musiałam w sekrecie pójść do jego gabinetu, tak aby nikt nie wiedział... Rzekł wtedy... – Lyra skupiła się, usiłując sobie przypomnieć, co dokładnie powiedział Rektor, jednak jej się to nie udało. Potrząsnęła głową. – Zdołałam zrozumieć tylko jedno: dał mi pewną rzecz, którą miałam ukryć przed nią... przed panią Coulter. Przypuszczam, że wam chyba mogę powiedzieć... Poszperała w kieszeni płaszcza z wilczej skóry i wyjęła zawiniętą w aksamit paczuszkę. Położyła ją na stole i poczuła, że oczy obu mężczyzn skupiają się na niej niczym reflektory. We wzroku Johna Faa była jedynie wielka ciekawość, natomiast twarz Ojca Corama ożywiła się, znamionując wiedzę i zrozumienie. Kiedy Lyra rozpakowała aletheiometr, Ojciec Coram odezwał się: – Nigdy nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę któryś z nich. To czytnik symboli. Czy Rektor wyjaśnił ci jego działanie, dziecko? – Nie. Powiedział, że będę musiała sama je poznać. I nazwał go aletheiometrem. – Co to znaczy? – spytał John Faa, zwracając się do swego towarzysza. – To greckie słowo. Przypuszczam, że pochodzi od słowa aletheia, czyli prawda. To miernik prawdy. Czy dowiedziałaś się już, jak go używać? – spytał Lyrę. – Nie. Potrafię sprawić, aby trzy krótkie wskazówki pokazały obrazki, jednak nie umiem poruszyć tej długiej. Przesuwa się, jak jej się podoba. Chociaż czasami, kiedy jestem skoncentrowana, udaje mi się skłonić długą igłę, by obróciła się tam i z powrotem. Wystarczy, że pomyślę, i tak się dzieje, ale rzadko... – O co chodzi, Ojcze Coramie? – spytał John Faa. – Jak to wszystko rozumieć? – Obrazki dokoła obręczy – wyjaśnił Ojciec Coram, delikatnie ujmując przyrząd pod bacznym, skupionym spojrzeniem Johna Faa – to symbole. Każdy z nich ma całą masę znaczeń. Weźmy kotwicę, o tę. Jej podstawowe znaczenie to nadzieja, ponieważ nadzieja trzyma cię tak mocno jak kotwica trzyma się dna. Drugim znaczeniem jest stałość i nieugiętość, trzecim przeszkoda lub środek zapobiegawczy. Czwarte znaczenie to morze. I tak dalej, aż do dziesięciu czy dwunastu, a może i bez końca... – I ty znasz je wszystkie? – Znam niektóre, ale aby odczytać je precyzyjnie potrzebowałbym książki. Widziałem jedną i wiem, gdzie się znajduje, ale to daleko stąd. – Wrócimy do tego – powiedział John Faa. – Powiedz jeszcze o sposobie działania. – Są trzy wskazówki, które można ustawić – wyjaśnił Ojciec Coram – i używa się ich, by zadać pytanie. Ze względu na mnogość znaczeń, wskazując trzy symbole możesz zadać każde pytanie, jakie ci tylko przyjdzie do głowy. Kiedy już postawisz pytanie, ostatnia wskazówka obróci się sama i wskaże po kolei kilka symboli, które złożą się na odpowiedź. – Ale skąd ta wskazówka wie, o jakim znaczeniu symbolu myślisz, formułując pytanie? – spytał John Faa. – Och, sama z siebie niczego nie wie. Cały układ działa jedynie wówczas, gdy pytający intensywnie skupia się na pytaniu i myśli o odpowiednich znaczeniach. Trzeba znać je wszystkie, a może ich być tysiąc albo i więcej. Poza tym musisz o nich myśleć, nie irytując się i nie wymuszając odpowiedzi. Po prostu trzeba obserwować wędrującą igłę. Kiedy wykona pełny obrót, będziesz znać odpowiedź. Wiem, jak ten przyrząd działa, ponieważ widziałem, jak kiedyś używał go pewien mędrzec w Uppsali. To był ten jedyny raz, gdy oglądałem owo urządzenie. Lyro, czy wiesz, jakie są niespotykane? – Rektor powiedział mi, że zrobiono tylko sześć – odparła Lyra. – Chyba tak. W każdym razie, nie jest ich wiele. – Udało ci się utrzymać jego posiadanie w sekrecie przed panią Coulter, tak jak polecił ci Rektor? – Tak. Chociaż jej dajmon wchodził do mojego pokoju i jestem pewna, że go znalazł. – Rozumiem. No cóż, Lyro, nie wiem, czy kiedykolwiek poznamy całą prawdę, ale na razie mogę się podzielić z tobą moimi domysłami. Lord Asriel nakazał Rektorowi, aby się tobą opiekował i trzymał cię z daleka od twojej matki. Przez mniej więcej dziesięć lat wywiązywał się z tego zadania znakomicie. Potem duchowni zaprzyjaźnieni z panią Coulter pomogli jej założyć tę Radę Oblacyjna... Trudno powiedzieć, do jakich celów. Pani Coulter jest na swój sposób tak potężna jak Lord Asriel. Oboje twoi rodzice to ludzie ambitni, o bardzo silnych osobowościach, a Rektor Jordana trzymał cię z dala od nich. Jednak Rektor musi dbać o wiele spraw. Z pewnością najważniejsze jest dla niego Kolegium i Uczeni. Więc jeśli widzi, że coś im zagraża, musi ich bronić różnymi sposobami. A Kościół w ostatnich czasach coraz bardziej się panoszy, Lyro. Powstają rady, które zajmują się rozmaitymi sprawami. Mówi się o wskrzeszeniu Biura do Spraw Inkwizycji, Boże broń! A Rektor powinien z tymi potęgami postępować dyplomatycznie. Kolegium Jordana musi się znajdować po właściwej stronie, inaczej nie przetrwa. – O ciebie Rektor także bardzo się niepokoi, dziecko – dodał Ojciec Coram. – Bernie Johansen zawsze był tego pewny. Ciągle nam powtarzał, że Rektor Jordana i inni Uczeni kochają cię jak własne dziecko. Zrobiliby wszystko, żebyś tylko była bezpieczna, i to nie jedynie z powodu danej Lordowi Asrielowi obietnicy, ale z ojcowskiej miłości do ciebie. Jeśli więc Rektor oddał cię pani Coulter, mimo tego, co przyrzekł Lordowi Asrielowi, musiał uważać, że będziesz z nią bezpieczniejsza niż w Kolegium Jordana. Taka jest prawda, mimo pozorów. A kiedy wsypywał truciznę do wina Lorda Asriela, sądził zapewne, że jest on osobą zagrażającą wielu ludziom, może nawet wszystkim ludziom na świecie. Moim zdaniem Rektora zmuszono do dokonania straszliwego wyboru: między mniejszym a większym złem. Gdyby podjął nieodpowiednią decyzję, szkody byłyby jeszcze większe. Boże chroń mnie przed tego rodzaju wyborem... A kiedy musiał pozwolić ci odejść, wręczył ci czytnik symboli i kazał go strzec. Zastanawiam się, po co ci go dał, skoro nie umiesz się nim posługiwać. Nie potrafię odgadnąć co zamyślał... – Powiedział mi, że kilka lat temu Lord Asriel podarował ten aletheiometr Kolegium Jordana – powiedziała Lyra, usiłując sobie przypomnieć słowa Rektora. – Chciał powiedzieć coś jeszcze, a wtedy ktoś zapukał do drzwi i musiał zamilknąć. Może chciał, żebym strzegła aletheiometru także przed Lordem Asrielem. – Albo wręcz przeciwnie – wtrącił John Faa. – Co masz na myśli, Johnie? – spytał Ojciec Coram – Może chciał poprosić Lyrę, aby zwróciła czytnik Lordowi Asrielowi jako rekompensatę za próbę otrucia. Może sądził, że niebezpieczeństwo ze strony Lorda już minęło albo że potrafi on wyczytać jakąś mądrość z tego przyrządu i wykorzystać ją do swoich celów. Jeśli Lord Asriel jest w niewoli, czytnik mógłby mu pomóc się uwolnić. No cóż, Lyro, lepiej weź ten przyrząd i nadal go pilnuj. Skoro udawało ci się go strzec do tej pory, nie mam wątpliwości, że nadal będzie u ciebie bezpieczny. Ale może nadejdzie czas, kiedy trzeba będzie zasięgnąć jego rady, i wtedy poprosimy cię o wypożyczenie go. Owinął przyrząd w aksamit i przesunął w kierunku dziewczynki. Lyrze cisnęło się na usta mnóstwo pytań, jednak nagle poczuła nieśmiałość wobec tego zwalistego mężczyzny o małych oczach, które – ukryte wśród fałd i zmarszczek – wpatrywały się w nią bacznie, choć jednocześnie życzliwie. Musiała jednak o coś zapytać: – Kim była Cyganka, która mnie piastowała? – No, to oczywiście matka Billy’ego Costy. Nie powiedziała ci o tym, ponieważ jej zabroniłem, ale wie o czym tu rozmawiamy. Nikt nie chce przed tobą niczego ukrywać. – Najlepiej idź do niej teraz, dziecko. Masz sporo do przemyślenia. Za trzy dni czeka nas jeszcze jedno zebranie, na którym przedyskutujemy następne posunięcia. Sprawuj się dobrze, Lyro, życzę ci dobrej nocy. – Dobranoc, Lordzie Faa. Dobranoc, Ojcze Coramie – odpowiedziała uprzejmie, przyciskając do piersi jednocześnie aletheiometr i Pantalaimona. Obaj starcy uśmiechnęli się do niej dobrodusznie. Za drzwiami sali obrad czekała Ma Costa. Jak gdyby nic się nie zdarzyło od dnia urodzin Lyry, cygańska matrona objęła wielkimi ramionami dziewczynkę i ucałowała, a następnie zaniosła ją do łóżka. Rozczarowanie Lyra musiała wszystko przemyśleć i zrozumieć sens minionych wydarzeń. Stwierdziła, że nie jest to łatwa sprawa, której wystarczy poświęcić jeden dzień. Lorda Asriela mogła ostatecznie uznać za swojego ojca, ale nie potrafiła zaakceptować pani Coulter jako swej matki. Dodatkowo kłopotliwa była myśl, że jeszcze parę miesięcy temu informacja taka sprawiłaby jej radość. Lyra miała jednak taki charakter, że nigdy się niczym nie przejmowała zbyt długo, zwłaszcza że trzeba było zwiedzić żuławskie miasto i zadziwić opowieściami wiele cygańskich dzieci. Zanim upłynęły trzy dni, stała się znawczynią cygańskich łodzi (przynajmniej we własnej opinii) i zebrała grupkę urwisów, przed którymi snuła opowieści o swym potężnym i tak niesprawiedliwie uwięzionym ojcu. – Pewnego wieczoru gościem na kolacji w Jordanie był turecki ambasador, który otrzymał od samego Sułtana rozkaz zabicia mojego ojca. Miał na palcu pierścień z wydrążonym i wypełnionym trucizną kamieniem. Kiedy przyniesiono wino, Turek pochylił się nad kieliszkiem mojego ojca i wsypał truciznę. Zrobił to tak szybko, że nikt inny nie zauważył, jednak... – Jaka to była trucizna? – zapytała dziewczynka o pociągłej twarzy. – Trucizna z jadu tureckiego węża – wymyśliła Lyra na poczekaniu – którego łapie się, wabiąc go grą na flecie, a potem daje mu się gąbkę nasączoną miodem. Wąż kąsa i nie może uwolnić zębów, wtedy chwyta się go i wyciska truciznę z gruczołów jadowych. Tak czy owak, mój ojciec dostrzegł, co zrobił Turek, i powiedział: „Panowie, chcę zaproponować toast przyjaźni między Kolegium Jordana a Kolegium z Izmiru”, czyli kolegium, do którego należał turecki ambasador. „Aby okazać naszą gotowość do przyjaźni z wami”, powiedział, „wymieńmy się kieliszkami. Niech jeden wypije z kieliszka drugiego”. i ambasador znalazł się w ogromnym kłopocie. Nie wypadało odmówić, ponieważ byłby to wielki afront, a wypić wina też nie mógł, wiedział przecież, że jest zatrute. Zbladł jak ściana i zemdlał przy stole. A kiedy przyszedł do siebie, wszyscy nadal znajdowali się na swoich miejscach, patrząc na niego i czekając. Miał do wyboru: wypić truciznę albo wyznać swój postępek. – I co zrobił? – Wypił wino. Minęło całe pięć minut, zanim umarł, a przez ten czas cierpiał straszliwe katusze. – Widziałaś, jak to się stało? – Nie, ponieważ dziewczętom nie wolno siedzieć przy stole profesorskim. Ale widziałam później ciało. Jego skóra była straszliwie wysuszona, niczym skórka starego jabłka, a oczy wyszły mu na wierzch. Ściśle rzecz biorąc, trzeba mu je było wepchnąć z powrotem w oczodoły... I tak dalej... Tymczasem na krańcach Żuław policja stukała do wszystkich drzwi, przeszukiwała poddasza i przybudówki, sprawdzała dokumenty i przesłuchiwała wszystkie osoby, które twierdziły, że widziały niewysoką blondyneczkę. W Oksfordzie prowadzono jeszcze dokładniejsze poszukiwania. Kolegium Jordana przetrząśnięto od najbardziej zakurzonego gabinetu po najciemniejszą piwnicę, podobnie kolegia Gabriela i Świętego Michała, aż dyrektorzy wszystkich placówek wystosowali wspólna notę protestacyjną, domagając się przestrzegania ich odwiecznych praw. O tych poszukiwaniach Lyra miała niewielkie pojęcie – zwracała jedynie uwagę na nieustanny warkot gazowych silników statków powietrznych przecinających niebo. Wprawdzie były one niewidoczne, ponieważ chmury wisiały nisko, a zgodnie z regulaminem nad terenami podmokłymi statki musiały utrzymywać odpowiednią wysokość, ale któż mógł wiedzieć, jakich pomysłowych lunet i innych tego typu przyrządów używała policja? Dlatego też ilekroć Lyra słyszała lecący statek powietrzny, ukrywała się lub nakładała na swe charakterystyczne jasne włosy kaptur nieprzemakalnego płaszcza. Lyra szczegółowo wypytała Ma Costę o swe pochodzenie. Wplatała kolejne wydarzenia w coś na kształt pamięciowego gobelinu, który stawał się jeszcze bardziej barwny i krwawy niż opowieści, które wymyślała, by szokować inne dzieci... I przeżywała stale na nowo ucieczkę z chatki, ukrywanie się w garderobie, wypowiedziane surowym tonem wyzwanie na pojedynek, szczęk mieczy... – Mieczy? Wielki Boże, dziewczyno, ty chyba śnisz na jawie – powiedziała Ma Costa. – Mąż twej matki miał pistolet, a twój ojciec wytrącił mu go z ręki i powalił napastnika jednym ciosem. Potem rozległy się dwa strzały. Dziwię się, że nie pamiętasz. Powinnaś zapamiętać, mimo że byłaś taka mała. Pierwszy strzelił Edward Coulter. Dobył broni i wypalił, a później Lord Asriel, który po raz drugi wyszarpnął mu pistolet z dłoni, obrócił się w jego kierunku i wystrzelił mu prosto między oczy. Rozwalił mu czaszkę, a potem mówi do mnie, chłodny i opanowany: „Niech pani wyjdzie, pani Costa, i proszę przynieść dziecko”, ponieważ ty i twój dajmon strasznie głośno płakaliście, Lord Asriel wziął cię na ręce i kołysał, a następnie posadził cię na ramionach i chodził po korytarzu; miał bardzo dobry humor, mimo że u jego stóp leżał martwy mężczyzna. Polecił przynieść wina, a mnie kazał umyć podłogę. Gdy Ma Costa kończyła czwarty raz opowiadać tę historię, Lyra była absolutnie pewna, że pamięta całe zdarzenie, a nawet sama dopowiadała takie szczegóły, jak kolor płaszcza pana Coultera oraz płaszczy i futer wiszących w garderobie. Cyganka śmiała się dobrodusznie. Kiedy Lyra była sama, wyjmowała aletheiometr i ślęczała nad obrazkami niczym zakochana nad zdjęciem wybranka. Każdy wizerunek ma wiele znaczeń, myślała. Dlaczego nie miałabym ich poznać? Czyż nie jestem córką Lorda Asriela? Pamiętając o słowach Ojca Corama, próbowała skupić myśli na trzech wybranych przypadkowo symbolach i tak obracać wskazówkami, aby się przy nich zatrzymały. Stwierdziła, że jeśli od niechcenia wzięła w dłonie aletheiometr i spojrzała na niego obojętnie, jednocześnie jednak myśląc o nim, długa wskazówka zaczynała się poruszać bardziej celowo. Igła już nie wykonywała chaotycznych obrotów wokół tarczy, ale przesuwała się łagodnie od jednego obrazka do następnego. Czasem zatrzymywała się przy trzech symbolach, czasem przy dwóch, innym razem przy pięciu lub więcej, i chociaż Lyra nic z ich układu nie rozumiała, opanowywała ją dziwna, głęboka i błoga radość, jakiej dotąd nie znała. Pantalaimon – czasami jako kot, czasami w postaci myszy kulił się nad przyrządem, poruszając łebkiem w ślad za obracającą się wskazówką. Raz czy dwa razy wspólnie odkryli znaczenie jakiegoś obrazka, a wtedy Lyra poczuła coś, co skojarzyło jej się z promieniem słońca przecinającym chmury i oświetlającym linię wielkich wzgórz w oddali – było to coś niezwykłego i zupełnie niespodziewanego. Odczuwała wtedy to samo silne wzruszenie, które ogarniało ją od dawna za każdym razem, gdy słyszała słowo „Północ”. I tak minęły trzy dni, spędzone na bieganinie między łodziami a Zaalem, aż nadszedł wieczór drugiego Zlotu. Sala była chyba jeszcze bardziej zatłoczona niż poprzednim razem. Lyra i Costowie przyszli odpowiednio wcześnie, zajęli więc miejsca w ławach na przedzie, a gdy w migających światłach można było dostrzec, że sala jest pełna, John Faa i Ojciec Coram pojawili się na podwyższeniu i usiedli za stołem. John Faa nie prosił o ciszę – nie musiał. Wystarczyło, że położył wielkie dłonie płasko na stole i popatrzył na stojących lub siedzących poniżej ludzi, a wrzawa natychmiast cichła. – Wiem – zaczął – że zrobiliście to, o co prosiłem, a rezultaty przewyższyły moje oczekiwania. Teraz poproszę tu do siebie naczelników sześciu rodzin, którzy przekażą nam zebrane złoto i powiedzą, ilu ludzi mogą wyznaczyć. Nicholasie Rokeby, podejdź jako pierwszy. Ogromny mężczyzna z czarną brodą wspiął się na podwyższenie i położył na stole ciężką skórzaną torbę. – Oto nasze złoto – oświadczył. – Wybraliśmy też trzydziestu ośmiu ludzi. – Dziękuję, Nicholasie – powiedział John Faa, a Ojciec Coram zapisał liczbę na kartce. Mężczyzna stanął z tyłu trybuny, John Faa natomiast wywołał następnego, a potem kolejnego – każdy wstawał, kładł torbę na stole i ogłaszał liczbę ochotników, których udało mu się zgromadzić. Costowie należeli do rodu Stefańskich, a Tony był naturalnie jednym z pierwszych mężczyzn, którzy zgłosili się na wyprawę. Lyra zauważyła, jak jego dajmona–sokół przestępuje z łapy na łapę i rozpościera skrzydła, gdy Stefański kładł przed Johnem Faa pieniądze i obiecywał dwudziestu trzech ludzi. Kiedy szósty naczelnik rodu stanął z tyłu, Ojciec Coram pokazał kartkę Johnowi Faa, który wstał i znowu przemówił do zebranych: – Przyjaciele, zebraliśmy stu siedemdziesięciu ochotników. Dziękuję wam, jestem z was dumny. Co do złota, bardzo dobrze wiem, jak trudne było zebranie go i wyciągnięcie z dna waszych kufrów. Gorąco dziękuję za wasze poświęcenie. Nasz plan jest następujący: mamy zamiar wynająć statek, pożeglować na Północ, odnaleźć dzieci i je uwolnić. Z tego, co wiemy, może nas czekać walka. Nie będzie to nasza pierwsza ani ostatnia bitwa, jednak nigdy jeszcze nie musieliśmy walczyć z porywaczami dzieci. Będziemy musieli postępować w sposób niezwykle przebiegły... Nie zamierzamy wrócić bez dzieci. Tak, Dirku Vries, słucham cię. Wstał jakiś mężczyzna i spytał: – Lordzie Faa, czy wiesz, dlaczego porwali nasze dzieci? – Słyszeliśmy, że chodzi o kwestie teologiczne. Robią jakiś eksperyment, jednak jego cel nie jest nam znany. Prawdę powiedziawszy, nie wiemy nawet, czy w ogóle robią im krzywdę. Ale niezależnie od tego, jak postępują – dobrze czy źle – nie mają prawa zabierać naszych dzieci, porywać ich rodzicom. Słucham, Raymondzie van Gerrit. Mężczyzna, który przemówił na pierwszym zebraniu, wstał teraz i powiedział: – To dziecko, o którym mówiłeś, Lordzie Faa... Ta dziewczynka, której szukają i która siedzi teraz w pierwszym rzędzie... Słyszałem, że przeszukano wszystkie domy ludności mieszkającej wokół Żuław. Mówi się też, że istnieje ugrupowanie w Parlamencie, które optuje za odebraniem nam starych przywilejów. I to wszystko z jej powodu. Tak, przyjaciele – dodał, przekrzykując głosy poruszonych słuchaczy – zamierzają cofnąć nam prawo do swobodnego wpływania na Żuławy i wypływania... Dlatego, Lordzie Faa, musisz nam powiedzieć, kim jest dziecko, przez które mamy takie kłopoty. Słyszałem, że nie jest Cyganką. Czemu więc mamy ukrywać dziecko z lądu, jeśli naraża to cały nasz naród na niebezpieczeństwo? Lyra podniosła oczy na potężną postać Johna Faa. Serce waliło jej tak głośno, że ledwie zdołała usłyszeć pierwsze słowa odpowiedzi cygańskiego króla. – Powiedz otwarcie, Raymondzie, nie bój się – powiedział. – Chcesz, abyśmy wydali tę dziewczynkę tym od których uciekła, zgadza się? Mężczyzna stał, marszcząc brwi, ale nic nie odpowiedział. – No cóż, może chcesz tego, a może nie – ciągnął John Faa. – Jeśli jednak któreś z was potrzebuje powodów, aby postępować uczciwie, niech się zastanowi nad tym, co powiem teraz. Dziewczynka jest córką Lorda Asriela. Tym, co nie pamiętają, muszę przypomnieć, że to właśnie Lord Asriel wstawił się u Turków w sprawie Sama Broekmana, tym samym ratując mu życie. Pozwolił też, by cygańskie łodzie mogły bezpłatnie przepływać przez leżące na jego włościach kanały. To on doprowadził do anulowania Uchwały Kanałowej w Parlamencie, ku naszej ogromnej i trwałej korzyści. To on walczył dniem i nocą z powodzią w roku pięćdziesiątym trzecim i dwukrotnie sam zanurkował, wyławiając z wody młodego Ruuda i Nellie Koopman. Zapomnieliście już o tym wszystkim? Powinniście się wstydzić... I teraz tego właśnie Lorda Asriela uwięziono w najdalszych, najzimniejszych i najmroczniejszych północnych regionach, w svalbardzkiej fortecy. Czy musze wam mówić, jakie stworzenia go tam strzegą? Jego małą córeczkę powierzono naszej opiece, a Raymond van Gernt oddałby ją władzom, aby mieć spokój. Zgadza się, Raymondzie? Wstań i odpowiedz, człowieku. Jednak Raymond van Gerrit w którymś momencie tej tyrady opadł na krzesło i nic już nie było w stanie zmusić go do powstania. Przez wielką salę przeleciał szmer dezaprobaty, a Lyra poczuła wstyd, który zapewne odczuwał mężczyzna. Równocześnie była bardzo dumna z dzielnego ojca. John Faa odwrócił się i przebiegł wzrokiem po innych mężczyznach na podwyższeniu. – Nicholasie Rokeby, przydzielam ci zadanie znalezienia odpowiedniego statku. Będziesz nim także dowodził, gdy wyruszymy. Adamie Stefański, chcę, abyś się zajął zaopatrzeniem w broń i amunicję. Będziesz dowodził walką. Rogerze van Poppel, zgromadzisz inne zapasy: od żywności po ciepłe ubrania. Simonie Hartmann, mianuję cię skarbnikiem. Będziesz sprawdzał, czy właściwie wydajemy nasze złoto. Benjaminie de Ruyter, chcę, abyś się zajął szpiegowaniem. Musimy się dowiedzieć wielu kwestii i tobie zlecam to zadanie. Raporty będziesz składał Ojcu Coramowi. Michaelu Canzona, ciebie czynię odpowiedzialnym za koordynację pracy pierwszych czterech naczelników, a raporty osobiście masz zdawać mnie. Mianuję cię także moim następcą. Jeśli zginę, przejmiesz dowodzenie... Teraz zgodnie z obyczajem wydam pewne ogólne dyspozycje. Jeśli ktoś z was ma jakieś wątpliwości, mówcie swobodnie. Po chwili wstała jedna z kobiet. – Lordzie Faa, czyżbyście nie zamierzali zabrać na wyprawę żadnych kobiet? Opiekowałyby się odnalezionymi dziećmi... – Nie, Nell. I bez tego będziemy mieli mało miejsca. A odnalezionymi dziećmi zaopiekujemy się z pewnością lepiej niż ich aktualni protektorzy. – Jednak przypuśćmy, że nie uda wam się ich uratować bez kobiet przebranych za strażniczki czy piastunki? Co wtedy? – Hm, nie pomyślałem o takiej sytuacji – przyznał John Faa. – Obiecuję ci, że zastanowimy się dokładnie nad tą kwestią na późniejszym posiedzeniu w sali obrad. Kobieta usiadła, a wtedy wstał jakiś mężczyzna. – Lordzie Faa, powiedziałeś, że Lord Asriel znajduje się w niewoli. Czy do naszego planu należy uratowanie również jego? Jeśli tak i jeśli rzeczywiście pilnują go niedźwiedzie, to pragnę ci zwrócić uwagę, że przeciwko ich potędze nie wystarczy stu siedemdziesięciu ludzi. Nie wiem, czy Lord Asriel jest naszym aż tak dobrym przyjacielem, aby... – Nie mylisz się, Adriaanie Braks. Na razie moim zamierzeniem jest dowiedzieć się jak najwięcej. A gdy już będziemy na Północy, zobaczymy, czy wiedza ta przyda nam się także w sprawie Lorda Asriela. Może uda nam się pomóc mu, a może nie, ale co do jednego na pewno możesz mi zaufać: dostarczonego przez was złota i naszych ludzi z pewnością nie wykorzystamy do innych celów poza najważniejszym, czyli odnalezieniem dzieci i sprowadzeniem ich do domu. Wstała następna kobieta. – Lordzie Faa, nie wiemy, co Grobale mogli zrobić naszym dzieciom. Słyszeliśmy tylko plotki i przerażające opowieści. Mówiono nam o dzieciach bez głów, dzieciach przeciętych na pół i zszytych jedno z drugim; tego typu pogłoski są zbyt potworne, aby o nich nawet wspominać. Naprawdę nie zamierzam nikogo straszyć, ale wszyscy słyszeliśmy takie historie, chcę więc powiedzieć otwarcie: jeśli odkryjecie coś ohydnego, Lordzie Faa, spodziewam się, że straszliwie się zemścicie, i mam nadzieję, że waszych dłoni nie powstrzyma litość czy szlachetność, że zadacie śmiertelny cios i ukarzecie ich za tę potworną niegodziwość. Jestem pewna, że mówię w imieniu wszystkich matek, którym Grobale porwali dziecko. Kiedy usiadła, zewsząd rozległy się głośne szepty poparcia. W całym Zaalu głowy zebranych kiwały się z aprobatą. John Faa poczekał, aż zapadnie cisza, a wtedy oświadczył: – Nic mnie nie powstrzyma, Margaret, jedynie sąd. Jeśli nie znajdę Grobali na Północy, dopadnę ich na Południu. Ale reakcja przedwczesna nawet o jeden dzień ma ten sam skutek, co chybienie celu. Wiem, że przemawia przez ciebie porywczość. Jeśli jednak zawładnie wami nienawiść, przyjaciele, ulegniecie temu, przed czym zawsze was ostrzegałem: przedłożycie zemstę ponad zadanie, które musicie wykonać. Pierwszą sprawą jest ratować, potem dopiero karać. W tym przypadku nie chodzi bowiem o zemstę. Jeśli uratujemy dzieci, a nie uda nam się ukarać Grobalów, główne zadanie i tak uznamy za wykonane. Gdybyśmy jednak postawili sobie za cel ukaranie winnych i z tego powodu stracilibyśmy szansę uratowania dzieci, ponieślibyśmy klęskę. Jednak – ciągnął cygański król – bądź pewna jednego, Margaret. Kiedy nadejdzie pora kary, zadamy im taki cios, że już się nie pozbierają. Po prostu będą bezsilni. Osaczymy ich i zniszczymy. Pokonamy i zetrzemy na proch, który rozwieje wiatr. Mój pistolet przeczuwa walkę, przyjaciele. Nie strzelał od czasu, gdy zabiłem tatarskiego chana na stepach Kazachstanu; jest w mojej łodzi i czeka, potrafi bowiem wyczuć krew w północnym wietrze. Przemówił do mnie ostatniej nocy, a ja mu odparłem: „Wkrótce wyruszamy, mój drogi, wkrótce”. Margaret, możesz się martwić o sto rzeczy, ale z pewnością nie o to, że serce Johna Faa jest zbyt miękkie, aby rozprawić się z wrogiem w odpowiednim momencie. A ta chwila nadejdzie, ale musimy się kierować zdrowym rozsądkiem, a nie nienawiścią... Czy ktoś jeszcze chce przemówić? Proszę, mówcie – dodał na koniec. Nikt się jednak nie odezwał, toteż John Faa wziął dzwonek i zamachał nim energicznie; rozległo się głośne dzwonienie które wypełniło całą salę, aż zabrzęczały krokwie. John Faa i inni mężczyźni opuścili trybunę i udali się do sali obrad. Lyra była nieco rozczarowana. Czy ona również ma wyjść? Widząc jej markotną minę, Tony roześmiał się. – Muszą zaplanować wyprawę – wyjaśnił. – Ty odegrałaś już swoją rolę, Lyro, a teraz pora na Johna Faa i radę, którą zwołał. – Ależ nie odegrałam jeszcze żadnej roli! – zaprotestowała Lyra, podążając niechętnie za osobami, które opuszczały salę, a potem schodziły brukowaną drogą ku nabrzeżu. – Uciekłam jedynie od pani Coulter! A to dopiero początek. Chcę pojechać na Północ. – Powiem ci coś – stwierdził Tony. – Przywiozę ci stamtąd ząb morsa. Naprawdę! Dziewczynka popatrzyła na niego spode łba, Pantalaimon natomiast zaczął stroić małpie miny do dajmony Tony’ego, która pogardliwie zamknęła brązowe oczy. Lyra dotarła do nabrzeża i wałęsała się z nowymi towarzyszami. Machali nad ciemną wodą latarniami na sznurkach, aby wabić ryby o wyłupiastych oczach. Ryby podpływały powoli, a wtedy dzieci celowały w nie zaostrzonymi kijami, przeważnie nie trafiając. Jednak myśli Lyry zaprzątał John Faa i sala obrad, toteż niedługo później biegiem wróciła do Zaalu drogą wybrukowaną kocimi łbami. Przez okno dostrzegła, że w sali obrad pali się światło. Okno znajdowało się zbyt wysoko, aby mogła przez nie zajrzeć, dotarł do niej jednakże cichy szmer głosów. Podeszła więc do drzwi i zastukała w nie mocno pięć razy. Głosy umilkły, zaszurało po podłodze czyjeś krzesło, a potem drzwi się otworzyły, zalewając schody ciepłym naftowym światłem. – O co chodzi? – spytał mężczyzna, który otworzył drzwi. Za jego plecami Lyra dostrzegła innych mężczyzn zebranych wokół stołu, na którym leżały starannie ułożone stosy złota, a także papiery, pióra, stały kieliszki i kamionkowe naczynie z jenniverem. – Chcę pojechać na Północ – oznajmiła Lyra głośno, aby wszyscy zebrani mogli ją usłyszeć. – Chcę pomóc wam ratować dzieci. Tak sobie postanowiłam, kiedy uciekłam od pani Coulter. A jeszcze wcześniej miałam zamiar wyprawić się tam, by ocalić mojego przyjaciela Rogera, porwanego przez Grobalów chłopca kuchennego Jordana. Chcę pojechać i wam pomóc. Znam się na nawigacji i potrafię dokonywać anbaromagnetycznych odczytów Zorzy, wiem też, jakie części niedźwiedzia są jadalne i wiele innych użytecznych rzeczy. Będzie wam przykro, jeśli dotrzecie tam beze mnie, a potem uświadomicie sobie, że mnie potrzebujecie. Poza tym, tak jak powiedziała pani Nell, możecie potrzebować też kobiet do jakichś zadań... Cóż, dzieci też mogą się przydać. Powinniście więc mnie zabrać. Lordzie Faa, proszę mi wybaczyć, że przerwałam waszą rozmowę. Lyra znajdowała się teraz wewnątrz sali i wszyscy mężczyźni i ich dajmony obserwowali ją, niektórzy z rozbawieniem, inni z irytacją. Jednakże Lyra skupiła wzrok tylko na cygańskim królu. Pantalaimon siedział na jej ramieniu, kocie oczy żbika płonęły zielenią. Wreszcie odezwał się John Faa: – Lyro, zrozum. Nie możemy cię narażać na takie niebezpieczeństwo. Zostań tutaj i pomagaj Ma Coście, a będziesz bezpieczna. Oto twoje zadanie. – Ale ja się uczę odczytywać odpowiedzi aletheiometru. Z każdym dniem idzie mi coraz lepiej! Potrzebujecie tej umiejętności! John Faa potrząsnął głową. – Nie – odparł. – Wiem, że bardzo chcesz jechać na północ, jednak sądzę, że nawet pani Coulter nie zamierzała cię tam zabrać. Jeśli chcesz zobaczyć Północ, musisz poczekać, aż skończy się całe to zamieszanie. Teraz odejdź. Pantalaimon prychnął cicho, ale dajmona Johna Faa zerwała się z oparcia krzesła i przyleciała do niego. Nie zamierzała grozić dziewczynce i jej dajmonowi, chciała im jedynie przypomnieć o dobrych manierach. Wrona przeleciała więc Lyrze nad głową, po czym pofrunęła z powrotem do Johna Faa. Lyra odwróciła się na pięcie i odeszła. Ktoś zamknął za nią drzwi z głośnym trzaśnięciem. – I tak pojedziemy! – oświadczyła Pantalaimonowi. – Będą nas próbowali powstrzymać, ale i tak pojedziemy! Szpiedzy Przez kilka następnych dni Lyra obmyśliła tuzin planów i niecierpliwie je odrzuciła. Ponieważ wszystkie one zakładały wycieczkę na gapę, dziewczynka rozglądała się po wąskiej krypie i zastanawiała, gdzie mogłaby się ukryć. Nic jej nie przychodziło do głowy, była jednak pewna, że prawdziwa wyprawa wymaga odpowiedniego statku, a znała wystarczająco dużo historyjek na ten temat, aby wyobrażać sobie najrozmaitsze rodzaje kryjówek na dużym okręcie: łodzie ratunkowe, ładownia, zęzy (cokolwiek to słowo znaczyło). Jednak najpierw musi się dostać na statek, a opuszczenie Żuław oznaczało podróż na sposób cygański. Zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby dotarła na brzeg na własną rękę, mogłaby się ukryć na niewłaściwym statku. Dziwnie byłoby tkwić przez jakiś czas – na przykład – w łodzi ratunkowej, a potem nagle się obudzić w drodze do Górnej Brazylii. Tymczasem wokół dniem i nocą trwały prace związane z przygotowaniem wyprawy. Lyra kręciła się koło Adama Stefańskiego, obserwując, jak dobiera ochotników do oddziału bojowego. Przypominała Rogerowi van Poppelowi o zabraniu różnych przedmiotów: czy pamięta na przykład o okularach przeciwśnieżnych? Czy zna najlepsze miejsce, gdzie można kupić mapy Arktyki? Najchętniej jednak pomagałaby Benjaminowi de Ruerowi, szpiegowi, ten jednak wymknął się wczesnym rankiem następnego dnia po drugim Zlocie i nikt, rzecz jasna, nie potrafił powiedzieć, dokąd się udał ani kiedy wróci. Lyra przyłączyła się więc do Ojca Corama. – Sądzę, że najbardziej przydam się tobie, Ojcze Coramie – oświadczyła – ponieważ prawdopodobnie wiem więcej o Grobalach niż ktokolwiek inny, jako że byłam niemal jedną z nich. Z pewnością będziesz mnie potrzebował. Pomogę ci zrozumieć informacje pana de Ruytera. Starzec zlitował się nad rozochoconą dziewczynką i nie odprawił jej. Rozmawiał z nią i słuchał jej wspomnień o Oksfordzie i o pani Coulter. Przyglądał się też, jak próbuje posługiwać się aletheiometrem. – Gdzie jest ta książka z symbolami? – spytała go pewnego dnia. – W Heidelbergu – odparł. – Czy istnieje tylko jedna? – Może są też inne, jednak tę jedną widziałem na własne oczy. – Założę się, że jest jakaś w Bibliotece Bodleya w Oksfordzie – zauważyła. Ledwie mogła oderwać oczy od dajmony Ojca Corama, która była najpiękniejszą istotą, jaką Lyra kiedykolwiek widziała. Kiedy Pantalaimon stawał się kotem, był chudy, wyleniały i miał szorstką sierść, natomiast Sophonax – bo tak brzmiało imię dajmony – była stworzeniem złotookim, poruszającym się z niezwykłą gracją co najmniej dwa razy większym od przeciętnego kota, miała też piękne, gęste futro. Kiedy oświetlał ją blask słońca, ujawniało się więcej odcieni beżu, brązu, ciemnej zieleni, orzecha, żółci, złota, rudości i mahoniu, niż Lyra potrafiła nazwać. Pragnęła dotknąć tej wielobarwnej kotki i przytulić policzek do jej futra, ale oczywiście nigdy się nie ośmieliła; dotknięcie czyjegoś dajmona bowiem uważano za najgorsze z możliwych uchybień wobec etykiety. Dajmony mogły się oczywiście dotykać nawzajem, podobnie jak walczyć ze sobą, natomiast zakaz kontaktów człowieka i dajmona innej osoby był tak zakorzeniony w tradycji, że nawet podczas bitew żaden żołnierz nie miał prawa dotknąć dajmona przeciwnika. Było to bezwzględnie zakazane. Lyra nie mogła sobie przypomnieć, kto jej o tym powiedział; może nikt. Po prostu o tym wiedziała równie instynktownie, jak czuła, że mdłości są rzeczą nieprzyjemną, a dobre samopoczucie – cudowną. Chociaż podziwiała futro Sophonax i zastanawiała się, jakie może być w dotyku, nigdy nie zrobiła najmniejszego nawet ruchu, aby go dotknąć, i wiedziała, że nigdy się na coś takiego nie poważy. Sophonax – zgrabna, zdrowa i piękna – stanowiła absolutne przeciwieństwo leciwego i słabego Ojca Corama. Lyra myślała, że może jest chory albo cierpi z powodu paraliżu, podpierał się bowiem dwiema laskami, i stale drżał niczym listek osiki. Umysł miał jednakże przenikliwy i bystry, toteż dziewczynka bardzo szybko pokochała go zarówno za jego wiedzę, jak i za stanowczość, jaką wobec niej przejawiał. – Co oznacza ta klepsydra, Ojcze Coramie? – spytała, gdy pewnego słonecznego poranka oglądali aletheiometr na łodzi starca. – Stale się pojawia. – Jeśli przyjrzysz się uważniej, łatwo znajdziesz rozwiązanie. Widzisz ten mały przedmiot na jej wierzchołku? Co to takiego? Lyra zmrużyła oczy i przypatrzyła się rysunkowi. – Czaszka. – Co ona twoim zdaniem może oznaczać? – Śmierć... – Zgadza się. Jednym ze znaczeń klepsydry jest śmierć. Ściśle rzecz ujmując, to drugie znaczenie pod względem ważności. Pierwsze to czas. – Wiesz, co zauważyłam, Ojcze Coramie? Główna wskazówka zatrzymuje się przy niej podczas drugiego obrotu! Podczas pierwszego lekko drga przy klepsydrze a podczas drugiego tam się zatrzymuje. Czy chodzi więc o drugie znaczenie? – Być może. A jakie zadałaś pytanie, Lyro? – Zastanawiam się... – zaczęła, po czym przerwała ponieważ zaskoczył ją fakt, iż sformułowała pytanie właściwie nie zdając sobie z tego sprawy. – Zestawiam te trzy obrazki, ponieważ... Myślę o panu de Ruyterze... Łączę węża, tygiel i ul, aby spytać, jak sobie radzi z tym szpiegowaniem i... – Dlaczego właśnie te trzy symbole? – Ponieważ pomyślałam, że wąż jest przebiegły, i taki winien być szpieg, tygiel natomiast może oznaczać wiedzę, ponieważ kojarzy się z eksperymentem, a tym jest w pewnym sensie nauka... Ul to ciężka praca, ponieważ pszczoły zawsze mocno się trudzą. No, a z tej ciężkiej pracy i przebiegłości rodzi się wiedza i na tym właśnie, moim zdaniem, polega działalność szpiega. Wskazałam więc na te trzy znaki i pomyślałam pytanie, a wskazówka zatrzymała się przy śmierci... Sądzisz, że ten przyrząd naprawdę dobrze działa, Ojcze Coramie? – Działa dobrze, Lyro. Nie wiemy jednak, czy odczytujemy właściwie jego wskazania. To trudna sztuka. Zastanawiam się, czy... Zanim zdołał dokończyć zdanie, rozległ się natarczywy łomot do drzwi, po czym wszedł młody Cygan. – Przepraszam, Ojcze Coramie, właśnie wrócił Jacob Huismans... jest ciężko ranny. – Był z Benjaminem de Ruyterem – szepnął Ojciec Coram. – Co się stało? – Nie powiedział jeszcze – odrzekł młody mężczyzna. – Lepiej chodź szybko, Ojcze Coramie. On długo nie pożyje, ma krwotok wewnętrzny... Ojciec Coram i Lyra wymienili spojrzenia pełne trwogi. Trwało to zaledwie sekundę, po czym Ojciec Coram pokuśtykał o swoich laskach tak prędko, jak tylko mógł; jego dajmona kroczyła przed nim. Lyra ruszyła za nimi, podskakując ze zniecierpliwienia. Młody Cygan zaprowadził ich do łodzi przycumowanej przy burakowym nabrzeżu. Kobieta w czerwonym flanelowym fartuchu przytrzymała przed nimi otwarte drzwi. Ojciec Coram, widząc, jak podejrzliwie spojrzała na Lyrę powiedział: – Dziewczynka koniecznie musi usłyszeć, co ma do powiedzenia Jacob, moja droga. To ważne. Kobieta wprowadziła ich do środka, a potem wycofała się; jej dajmon w postaci wiewiórki usadowił się cicho na drewnianym zegarze. Na koi pod pstrokatą narzutą leżał mężczyzna, którego blada twarz była wilgotna od potu. Oczy mu płonęły. – Posłałam po medyka, Ojcze Coramie – powiedziała kobieta drżącym głosem. – Proszę go nie męczyć. Bardzo cierpi. Dopiero co dotarł tu z łodzi Petera Hawkera. – Gdzie jest teraz Peter? – Cumuje łódź. To on kazał mi po ciebie posłać. – Bardzo dobrze postąpiłaś. Jacobie, czy mnie słyszysz? Mężczyzna potoczył wokół oczyma i dostrzegł Ojca Corama, który siedział na koi blisko niego. – Witam, Ojcze Coramie – wymamrotał. Lyra popatrzyła na dajmonę rannego. Była to fretka, która leżała teraz skulona i zupełnie nieruchoma, ale nie spała, jako że oczy miała otwarte; były równie szkliste jak oczy jej pana. – Co się stało? – spytał Ojciec Coram. – Benjamin nie żyje – padła odpowiedź. – A Gerarda złapano. Jego głos był chrapliwy, a oddech płytki. Kiedy zamilkł jego dajmona wyprostowała się mimo bólu i polizała jego policzek. Czerpiąc z tego siłę, mężczyzna kontynuował: – Włamywaliśmy się do Ministerstwa Teologii, ponieważ Benjamin usłyszał od jednego ze schwytanych przez nas Grobalów, że tam właśnie znajduje się ich centrala, z której płyną wszystkie polecenia... Znowu przerwał. – Schwytaliście Grobalów? – spytał Ojciec Coram. Jacob pokiwał głową i spojrzał na swą dajmonę. Niezwykłe było, by dajmony odzywały się do innych osób zamiast swych właścicieli, jednak czasami się to zdarzało, i taka sytuacja miała miejsce teraz. – Pochwyciliśmy trzech Grobalów w Clerkenwell – przemówiła dajmona – i zmusiliśmy ich, aby nam powiedzieli, dla kogo pracują, skąd dostają rozkazy i tak dalej. Nie wiedzieli, gdzie przetrzymywane są dzieci. Przypuszczali tylko, że na Północy w Laponii... Musiała przerwać i przez chwilę jedynie dyszała; jej mała pierś poruszała się szybko, po czym dajmona podjęła temat: – No i ci Grobale wspomnieli nam o Ministerstwie Teologii i o Lordzie Borealu. Benjamin oświadczył, że wraz z Gerardem Hookiem powinniśmy się włamać do Ministerstwa, a Frans Broekman i Tom Mendham mają pojechać i przepytać Lorda Boreala. – Zrobili to? – Nie wiemy, Ojcze Coramie, gdyż nie wrócili. Jednak podejrzewamy, że jak tylko zbliżyli się do Lorda Boreala, zostali zabici. – Wróćmy do Benjamina – odezwał się Ojciec Coram, słysząc, że oddech Jacoba staje się coraz bardziej chrapliwy, i widząc, jak oczy mężczyzny zaciskają się z bólu. Dajmona Jacoba cicho miauknęła pełna niepokoju i oddania, a kobieta zbliżyła się o krok czy dwa, przyciskając ręce do ust; nie odezwała się jednak, a dajmona kontynuowała słabiutkim głosikiem: – Benjamin, Gerard i my poszliśmy do Ministerstwa w White Hall i znaleźliśmy tam małe boczne drzwi, które nie były zbytnio strzeżone. My zostaliśmy na czatach na zewnątrz, podczas gdy Benjamin i Gerard poradzili sobie z zamkiem i weszli do środka. Nie byli w środku nawet minuty, kiedy usłyszeliśmy przerażający krzyk i dajmona Benjamina wyfrunęła. Zaczęła kiwać do nas, wzywając pomocy, po czym z powrotem wleciała do środka, a my wyjęliśmy nóż i wbiegliśmy za nią. W pomieszczeniu panowała ciemność, ale widzieliśmy poruszające się gwałtownie kształty oraz słyszeliśmy głośne dźwięki, które nas zmyliły i przeraziły. Rozglądaliśmy się i nagle gdzieś w górze dostrzegliśmy jakąś okropną kotłowaninę. Potem rozległ się straszliwy krzyk, a następnie Benjamin i jego dajmona spadli z wysokiego piętra; dajmona Benjamina do ostatniej chwili szarpała się i trzepotała, pragnąc podtrzymać swego pana w locie, jednak wszystko na próżno, ponieważ oboje upadli na kamienną podłogę i zginęli na miejscu. Nie widzieliśmy Gerarda, ale słyszeliśmy, jak jęczy, i byliśmy zbyt przerażeni i oszołomieni, aby się poruszyć, a później nadleciała strzała i wbiła nam się głęboko... Głos dajmony był teraz jeszcze słabszy, a z ust jej rannego pana wydobył się jęk bólu. Ojciec Coram pochylił się do przodu i delikatnie odciągnął narzutę. W zakrzepłej krwi można było dostrzec sterczący z ciała mężczyzny pierzasty koniec strzały. Grot wbił się tak głęboko w pierś biednego człowieka, że drzewce wystawało jedynie około sześciu cali ponad skórę. Lyra poczuła, że robi jej się słabo. Na nabrzeżu rozległy się kroki i ludzkie głosy. Ojciec Coram usiadł prosto i oświadczył: – Idzie lekarz, Jacobie. Zostawimy cię teraz. Porozmawiamy dłużej, kiedy poczujesz się lepiej. Wychodząc, poklepał kobietę po ramieniu. Na nabrzeżu Lyra trzymała się bardzo blisko niego, ponieważ zbierał się tam już tłum; ludzie szeptali i gestykulowali Ojciec Coram polecił Peterowi Hawkerowi, aby natychmiast zawiadomił Johna Faa, a następnie zauważył: – Lyro, jak tylko się dowiemy, czy Jacob przeżyje musimy znów porozmawiać o aletheiometrze. Teraz dziecko, idź i zajmij się czymś. Poślemy po ciebie. Lyra odeszła więc sama. Dotarła na zarośnięty trzcinami brzeg, gdzie usiadła i zaczęła rzucać błotem w wodę. Wiedziała jedno: nie odczuwała ani zadowolenia, ani dumy z tego powodu, że potrafi zrozumieć wskazania aletheiometru – jedynym uczuciem był strach. Najwyraźniej siła, która sprawia, że wskazówka porusza się i zatrzymuje w odpowiednich miejscach, zna – niczym istoty inteligentne – rozmaite fakty. – Uważam, że jest to jakiś rodzaj ducha – powiedziała i przez moment kusiło ją, aby rzucić ten mały przedmiocik w sam środek bagna. – Gdyby był w nim duch, dostrzegłbym go – odrzekł Pantalaimon. – Jak tego starego upiora w Godstow. Zauważyłem go, mimo że ty nic nie widziałaś. – Jest wiele rodzajów duchów – wyjaśniła Lyra z dezaprobatą. – Nie potrafisz dostrzegać wszystkich. Przypomnij sobie tych starych martwych Uczonych bez głów. Widziałam ich. – Ależ to był tylko nocny koszmar. – Wcale nie. To były prawdziwe duchy i dobrze o tym wiesz. Jednak duch, który porusza tą diabelską wskazówką, jest zupełnie innego rodzaju. – Może to nie jest duch – powtórzył z uporem Pantalaimon. – A cóż innego? – To mogą być... Cząstki elementarne. Lyra prychnęła drwiąco. – Ależ tak! – upierał się jej dajmon. – Pamiętasz fotowiatrak z Gabriela? No więc... W Kolegium Gabriela znajdował się święty przedmiot, który przechowywano na głównym ołtarzu Kaplicy w (Lyra uświadomiła to sobie w tym momencie) czarnym aksamitnym materiale, takim jak okrycie aletheiometru. Widziała ten przedmiot, kiedy towarzyszyła Bibliotekarzowi z Jordana podczas odprawianej tam mszy. Przy inwokacji Kanonik podniósł materiał i w półmroku dziewczynka dostrzegła szklaną kopułę, wewnątrz której znajdowało się coś, czego z powodu odległości nie była w stanie rozpoznać. Dopiero gdy mężczyzna pociągnął za sznurek od żaluzji i promienie słońca dokładnie oświetliły kopułę, obiekt stał się widoczny: był to mały przedmiot wyglądem przypominający wiatrowskaz z czterema śmigłami, po jednej stronie czarnymi, po drugiej – białymi, które zaczęły wirować, gdy tylko pochwyciły światło. Kanonik wyjaśnił, że działanie przedmiotu ilustruje kazanie, a dotyczyło ono ciemności, czyli niewiedzy, która ucieka przed światłem, a światło przyciąga mądrość. Tego, co powiedział, Lyra nie zrozumiała, ale szybkie śmigi urządzenia były naprawdę zachwycające, niezależnie od tego, co znaczyły. Kiedy wracali do Jordana, Bibliotekarz powiedział dziewczynce, że ten ruch wywołały fotony. Więc być może Pantalaimon miał rację. Jeśli cząstki elementarne potrafiły obracać śmigłami fotowiatraka, bez wątpienia mogłyby też poruszać wskazówką. Kwestia ta jednak cały czas dręczyła dziewczynkę. – Lyro! Lyro! Głos należał do Tony’ego Costy, który machał do niej z nabrzeża. – Chodź tu zaraz! – zawołał. – Masz się spotkać z Johnem Faa w Zaalu. Biegnij, dziewczyno, to bardzo pilne. Lyra stanęła przed Johnem Faa. Towarzyszył mu Ojciec Coram i inni przywódcy. Na jego twarzy malował się niepokój. – Lyro, dziecko – odezwał się bez wstępów król Cyganów – Ojciec Coram powiedział mi, jak zinterpretowałaś wskazanie tego przyrządu. Przykro mi to mówić ale biedny Jacob właśnie zmarł. Mimo wszystko będziemy cię musieli zabrać ze sobą na Północ, choć muszę dodać, iż podejmuję tę decyzję pełen obaw. Martwi mnie ta konieczność, ale najwyraźniej nie mamy innego wyjścia. Wyruszamy w drogę, jak tylko pochowamy Jacoba zgodnie z obrządkiem. Zrozum mnie dobrze, Lyro: jedziesz z nami, ale nie jest to powód do radości czy triumfu. Wszystkich nas czekają kłopoty i niebezpieczeństwa. Oddaję cię pod opiekę Ojca Corama. Nie sprawiaj mu kłopotu i nie narażaj się na ryzyko, w przeciwnym razie bowiem poczujesz siłę mego gniewu. Teraz biegnij opowiedzieć wszystko Ma Coście i przygotować się do wyjazdu. Następne dwa tygodnie były najpracowitszym okresem w całym dotychczasowym życiu Lyry. Była zajęta, ale nie musiała się zbytnio spieszyć – wręcz przeciwnie, towarzyszyły jej nudne chwile bezczynności, ukrywania się w wilgotnych nieprzyjemnych schowkach, obserwacji posępnego, nasiąkniętego deszczem jesiennego krajobrazu, który przetaczał się za oknem, oraz ponownego ukrywania się. Musiała też sypiać wśród wyziewów gazowego silnika, przez co każdego ranka budziła się z ogromnym bólem głowy i – a to było najgorsze ze wszystkiego – nie wolno jej było biegać wzdłuż brzegu, wchodzić na pokład, pomagać przy otwieraniu bram śluz ani łapać liny cumowniczej rzucanej ze śluzy. Po prostu musiała przebywać w ukryciu. Tony Costa opowiedział jej plotkę zasłyszaną w przybrzeżnych barach: że w całym królestwie trwają poszukiwania małej jasnowłosej dziewczynki, że wyznaczono dużą nagrodę dla tego, kto ją złapie, i surową karę dla wszystkich, którzy ją ukryją. Krążyły także inne dziwaczne plotki: mówiono, że poszukiwana dziewczynka to jedyne dziecko, któremu udało się uciec Grobalom, i że zna ona straszliwe sekrety. Inni twierdzili, że nie jest wcale ludzkim dzieckiem, ale parą duchów (w postaci dziecka i dajmona), wysłanych przez moce piekielne do tego świata w celu poczynienia wielkich zniszczeń. Kolejna plotka mówiła, że dziewczynka nie jest dzieckiem, ale zmniejszoną za pomocą magii całkowicie dorosłą osobą, która pozostając na żołdzie Tatarów, przybyła szpiegować poczciwych Anglików i przygotować tatarską inwazję. Lyra słuchała tych opowieści najpierw z wesołą miną, później zniechęcona. Wszyscy ci ludzie tak bardzo jej nienawidzili i tak się jej obawiali! Pragnęła wydostać się z tej wąskiej, małej kabiny, dotrzeć wreszcie na Północ, w bezmierne śniegi pod płonącą Zorzą. A czasami chciała nawet wrócić do Kolegium Jordana i wdrapywać się z Rogerem na dachy, słuchać brzęczenia dzwonka Kamerdynera oznajmiającego, że do kolacji pozostało pół godziny, słuchać kuchennego łoskotu, hałasu i pokrzykiwań... W takich chwilach nostalgii szczerze pragnęła cofnąć się do tamtych dni, chciała, aby nic się nie zmieniło, aby mogła na zawsze być Lyrą z Kolegium Jordana. Z nudy i irytacji wyrywał ją jedynie aletheiometr. Zadawała mu pytania każdego dnia, czasami z Ojcem Coramem, czasami sama, i stwierdzała, że coraz większą przyjemność sprawia jej umiejętność interpretacji obrazków. Stopniowo nauczyła się rozpoznawać nowe symbole i czuła się jak ktoś, kto po długim wypatrywaniu wreszcie dostrzega w oddali upragnione góry oświetlone promieniami słońca. Starała się wyjaśnić Ojcu Coramowi własne odczucia. – Wydaje mi się, że rozmawiam z jakimiś ludźmi, tylko że nie do końca potrafię ich zrozumieć, więc jest mi trochę głupio, ponieważ są ode mnie bystrzejsi. To urządzenie jest takie mądre, Ojcze Coramie! Jak gdyby wiedziało wszystko na świecie... prawie wszystko! Pani Coulter była inteligentna i wiedziała naprawdę sporo, ale to jest inny rodzaj wiedzy... Nazywa się to chyba rozumieniem... Ojciec Coram zaczął zadawać pytania, a Lyra usiłowała znaleźć na nie odpowiedzi. – Co robi teraz pani Coulter? – spytał i dziewczynka natychmiast poruszyła wskazówkami. – Mów mi, co robisz – poprosił. – No cóż, Madonna to pani Coulter, a kiedy kładę tam rękę, myślę: „moja matka”. Mrówka oznacza „być zajętym”, to łatwe. To jest też kluczowe słowo. Klepsydra to „czas”, a część drogi w dół oznacza „teraz”. No, a w tej chwili po prostu skupiam myśli na pytaniu. – A skąd wiesz, gdzie szukać tych znaczeń? – W pewnym sensie je widzę. Albo raczej czuję. Przypomina to schodzenie w nocy po drabinie, gdy stawiasz po omacku stopy i, nie wiadomo skąd, wiesz, że masz przed sobą jeszcze jeden szczebel. Skupiam się na czymś, a wtedy wyczuwam znaczenie. Potem łączę wszystkie znaczenia ze sobą. Podobnie jak wówczas, gdy ogniskujesz na czymś wzrok. – Skoncentruj się więc i powiedz mi, jaka jest odpowiedź. Lyra skupiła się. Długa wskazówka zaczęła się od razu kołysać; zatrzymywała się, potem poruszała w precyzyjnej serii zamaszystych łuków i pauz. Poruszała się z taką gracją i tak energicznie, że Lyra, patrząc na nią, czuła się jak młody ptak, który uczy się latać. Ojciec Coram, obserwując ją przez stół, notował miejsca, gdzie zatrzymywała się wskazówka, i patrzył na dziewczynkę, która odrzucała włosy z twarzy i zagryzała nieznacznie dolna wargę. Oczy Lyry podążały na początku za wskazówką, jednak potem – kiedy ruchy igły się powtarzały – dziewczynka zaczęła wodzić wzrokiem po tarczy, zatrzymując spojrzenie wcale nie w przypadkowych miejscach. Ojciec Coram był niezłym szachistą i wiedział, w jaki sposób gracze patrzą na planszę (można odnieść wrażenie, że biegły szachista przewiduje pewne posunięcia i ich wpływ na wynik gry, toteż spogląda ciągle na ważne figury, lekceważąc inne. Lyra patrzyła na tarczę w podobny sposób i widziała coś, czego Ojciec Coram nie potrafił dostrzec. Wskazówka zatrzymała się przy piorunie, dziecku, wężu, słoniu i jakimś stworzeniu, którego Lyra nie umiała nazwać: było to coś w rodzaju jaszczurki z dużymi oczyma i ogonem owiniętym wokół gałązki, na której siedziało. Kolejność za każdym razem się powtarzała. – Co oznacza ta jaszczurka? – spytał Ojciec Coram, przeszkadzając jej w koncentracji. – To wszystko nie ma sensu... Chyba błędnie interpretuję pewne obrazki. Piorun, moim zdaniem, oznacza gniew, a dziecko to zapewne ja... Już prawie odkryłam znaczenie jaszczurki, ale odezwałeś się do mnie, Ojcze Coramie, i przepadło. Widzisz, wskazówka znowu się huśta, jak chce. – No tak, przepraszam, Lyro. Nie jesteś zmęczona? Może chcesz odpocząć? – Nie – odparła. Policzki miała jednak zarumienione, a jej oczy błyszczały. Wyglądała na zdenerwowaną i nadmiernie podnieconą, choć być może przyczyną tych objawów było przymusowe przebywanie w kabinie. Ojciec Coram wyjrzał przez okno. Było prawie ciemno, a oni zbliżali się do wybrzeża. Szerokie, brunatne, spienione wody ujścia rzeki rozlewały się pod posępnym niebem w kierunku odległego skupiska zbiorników ze spirytusem węglowym, zardzewiałego i pokrytego pajęczyną rurociągu, obok rafinerii, z której unosił się w chmury gęsty, ciemny dym. – Gdzie jesteśmy? – spytała Lyra. – Mogę wyjść na chwilę na zewnątrz, Ojcze Coramie? – To Colby – wyjaśnił. – Przy ujściu rzeki Cole Kiedy dotrzemy do miasta, zacumujemy przy Rynku Wędzarskim i pójdziemy pieszo do doków. Dotrzemy tam za godzinę czy dwie... Robiło się ciemno i na wodzie nigdzie w zasięgu wzroku nie poruszało się nic poza ich łodzią i daleką barką z węglem płynącą ku rafinerii, a Lyra wyglądała na zmęczoną i od tak dawna przebywała w pomieszczeniu, że Ojciec Coram dodał: – Hm, nic się chyba nie stanie, jeśli spędzisz kilka minut na powietrzu. Nie nazwę go świeżym, bo takie nie będzie, póki nie wypłyniemy w morze... Uważam, że możesz trochę posiedzieć na pokładzie, dopóki za bardzo nie zbliżymy się do miasta. Lyra aż podskoczyła z radości, a Pantalaimon natychmiast zmienił się w mewę, gotową rozpostrzeć skrzydła na wietrze. Na zewnątrz było zimno i chociaż dziewczynka dobrze się opatuliła, wkrótce zaczęła drżeć. Jej dajmon natomiast fruwał wysoko, głośno pokrzykując z rozkoszy. Zawracał, kołował, wylatywał albo przed dziób łodzi, albo za jej rufę. Lyra cieszyła się wraz z nim i w myślach podjudzała go, aby prowokował do wyścigu samicę kormorana, dajmonę starego sternika. Ta jednak ignorowała go i sennie siedziała na uchwycie rumpla blisko swego właściciela. Na tym brzydkim brunatnym terenie nie było śladu życia, a ciszę przerywał jedynie monotonny warkot silnika i przytłumione pluskanie wody pod dziobem. Ciężkie chmury wisiały nisko, nie przynosząc deszczu; powietrze pod nimi było zadymione. Jedynie dokazujący Pantalaimon miał w sobie radość. W pewnej chwili, gdy wzbił się wysoko w górę, poruszając szerokimi skrzydłami, białymi na tle szarości, coś czarnego rzuciło się w jego kierunku i zaatakowało go. Pantalaimon poczuł uderzenie, a potem wielki ból. Lyra krzyknęła, cierpiąc wraz z nim. Kolejne małe czarne stworzenie przyłączyło się do pierwszego; nie poruszały się jak ptaki, raczej jak latające chrząszcze: ciężkie, niezgrabne, lecące z monotonnym bzyczeniem. Kiedy Pantalaimon spadał, próbując nakierować się na łódź i w ramiona zrozpaczonej Lyry, czarne insekty nadal go atakowały, złowieszczo bucząc i bzycząc. Dziewczynka zdrętwiała ze strachu Pantalaimona i własnego, wtedy jednak coś przesunęło się obok niej i ruszyło w górę. Była to dajmona sternika. Mimo że wydawała się niezgrabna i ciężka, jej lot był szybki i równomierny. Łeb poruszał się w prawo i w lewo – widać było trzepoczące czarne skrzydła i białe pióra – aż mały czarny insekt spadł na smołowany dach kabiny tuż przy stopach Lyry w tym samym momencie, gdy Pantalaimon wylądował w wyciągniętych ramionach swej pani. Zanim dziewczynka zdołała go pocieszyć, zmienił się w żbika i skoczył na dziwaczne stworzenie, zgarniając je łapą z krawędzi dachu, skąd usiłowało uciec. Pantalaimon przytrzymał insekta mocno pazurami, po czym spojrzał w górę na ciemniejące niebo, gdzie widać było czarne skrzydła kormorana, który krążył, rozglądając się za drugim intruzem. Potem ptak wrócił i wykrakał coś do sternika, który powiedział: – Odleciał. Nie pozwól uciec temu drugiemu. Masz... – opróżnił cynowy kubek z resztek płynu, po czym rzucił naczynie Lyrze. Dziewczynka błyskawicznie przykryła stworzenie, które bzyczało i buczało niczym mały silnik. – Trzymaj go mocno! – krzyknął Ojciec Coram zza pleców Lyry, po czym przyklęknął i wsunął kawałek kartki pod kubek. – Co to jest, Ojcze Coramie? – spytała dziewczynka drżącym głosem. – Chodźmy pod pokład i przypatrzmy mu się. Weź ostrożnie kubek, Lyro, i mocno trzymaj. Przechodząc obok dajmony sternika, dziewczynka popatrzyła na nią, zamierzała jej bowiem podziękować, stare oczy ptaka były jednak zamknięte, podziękowała więc sternikowi. – Trzeba było zostać pod pokładem – mruknął tylko w odpowiedzi. Zaniosła cynowy kubek do kabiny, a Ojciec Coram wyszukał kufel od piwa. Przytrzymał kubek dnem do góry nad kuflem, a potem wysunął kartkę, która znajdowała się między naczyniami. Stworzenie wpadło do kufla. Starzec podniósł go na wysokość oczu i przytrzymał, aby mogli dokładnie obejrzeć bzyczącego insekta. Był niemal tak długi jak kciuk Lyry i miał ciemnozieloną barwę. Skrzydła rozprostował niczym zrywająca się do lotu biedronka i uderzał nimi tak wściekle, że zlewały się w plamę, a sześć szponiastych nóg drapało gładkie szkło. – Co to jest? – zapytała dziewczynka. Pantalaimon, nadal w postaci żbika, kulił się na stole obok naczynia. Jego zielone oczy podążały za krążącym w kuflu stworzeniem. – Gdybyś próbowała to zbadać – odparł Ojciec Coram – okazałoby się, że nie jest żywą istotą. W każdym razie, ani zwierzęciem, ani owadem. Widziałem kiedyś ten twór i nigdy nie przypuszczałem, że zobaczę go ponownie, zwłaszcza tak daleko na północy. Są z Afryki. W środku znajduje się mechanizm zegarowy na sprężynce, natomiast w samym sercu zaklęto złego ducha. – Ale kto go wysłał? – Nie musisz nawet odczytywać symboli, Lyro. Możesz zgadnąć tak samo łatwo jak ja. – Pani Coulter? – Oczywiście. W swoim czasie badała nie tylko Północ, ale także dzikie południowe obszary. Ostatni raz widziałem takiego stwora w Maroku. Są śmiertelnie niebezpieczne, tak długo bowiem jak duch jest w środku, mechanizm nie może się zatrzymać, jeśli natomiast uwolnisz ducha, zabije on pierwszą istotę, na jaką się natknie. – Na kogo polował? – Szpiegował. Przeklinam się za głupotę, że pozwoliłem ci wyjść na pokład. No i nie powinienem ci przeszkadzać, gdy odczytywałaś symbole. – Teraz rozumiem! – krzyknęła Lyra w nagłym ożywieniu. – Jaszczurka oznacza powietrze! Wiedziałam, ale nie mogłam zrozumieć związku, potem próbowałam coś wymyślić, ale mi umknęło. – Ach, teraz i ja wszystko rozumiem – wtrącił Ojciec Coram. – To nie jest jaszczurka, ale kameleon, ot co. A oznacza powietrze dlatego, że nie musi jeść ani pić, żyje samym powietrzem. – A słoń... – To Afryka – wyjaśnił. Spojrzeli po sobie. Każde odkrycie związane z aletheiometrem wywoływało w obojgu coraz większe przerażenie potęgą urządzenia. – Aletheiometr powiedział nam o tym – zauważyła Lyra. – Powinniśmy byli go słuchać. A co zrobimy z tym mechanizmem, Ojcze Coramie? Możemy go zabić albo zniszczyć? – Nie wiem, czy można go zniszczyć. Na razie musimy go po prostu trzymać w szczelnie zamkniętym pojemniku i nigdy nie wypuszczać. Bardziej mnie martwi ten, który uciekł. Poleci teraz do pani Coulter z wiadomością, że cię widział. Niech mnie diabli, Lyro, ależ ze mnie głupiec. Podszedł do kredensu i wyjął puszkę po tytoniu, która miała średnicę mniej więcej trzech cali. Przechowywano w niej śrubki, ale ojciec Coram wysypał je i wytarł wnętrze pojemniczka szmatką, po czym przykrył kufel kartką i odwrócił. Podczas przekładania stwora jedna z jego nóg wymknęła się sprytnie i z zaskakującą siłą odtrąciła puszkę. Na szczęście ostatecznie udało się go schwytać a pokrywka pojemnika została mocno zakręcona. – Natychmiast gdy dostaniemy się na statek, dla pewności zalutuję krawędzie – oznajmił Ojciec Coram. – Ten mechanizm nigdy się nie psuje? – Psują się zwykłe mechanizmy, a ten nie jest zwykły. Tak jak powiedziałem, działanie urządzenia zależne jest od siły złego ducha. A im zawzięciej walczy, tym bardziej wzrasta jego moc. Teraz schowamy to paskudztwo... Owinął puszkę flanelą, aby stłumić bezustanne bzyczenie, po czym włożył pakunek pod swoją koję. Było już ciemno i Lyra obserwowała przez okno zbliżające się światła Colby. Ciężkie powietrze gęstniało w mgłę, a do czasu, gdy Cyganie zacumowali przy nabrzeżu przed Rynkiem Wędzarskim, wszystko w zasięgu wzroku stało się niewyraźne i zamazane. Mrok stopniowo zmieniał się w perłowe, srebrnoszare welony opadające na magazyny, dźwigi, drewniane stragany i granitowe, wielokominowe budynki, od których nazwano rynek; dniem i nocą wisiały w nich ryby, wędząc się w aromatycznym dymie drewna dębowego. Kominy wysyłały gęsty dym w wilgotne, zimne powietrze i Lyrze zdawało się, że przyjemne opary wędzonych węgorzy, makreli i łupaczy wydzielają się zewsząd, nawet z kocich łbów na drodze. Dziewczynka, ubrana w nieprzemakalny płaszcz z wielkim kapturem zakrywającym jej jasne włosy, szła między Ojcem Coramem i sternikiem. Wszystkie trzy dajmony były czujne – obserwowały ulice za zakrętem, oglądały się za siebie, słuchały najlżejszych kroków. Na szczęście byli jedynymi ludźmi w polu widzenia. Wszyscy obywatele Colby przebywali w domach, prawdopodobnie sączyli jenniver, siedząc obok włączonych piecyków. Troje podróżników nie dostrzegło nikogo na drodze do doku, a pierwszym napotkanym osobnikiem był pilnujący bram Tony Costa. – Dzięki Bogu, że dotarliście – odezwał się cicho, przepuszczając ich. – Właśnie słyszeliśmy, że zastrzelono Jacka Verhoevena, a jego łódź zatonęła. Nikt nie wiedział, gdzie jesteście. John Faa stoi już na pokładzie i chce zaraz wyruszać. Lyra uznała, że statek jest wspaniały: miał pomost dla sternika, komin śródokręcia, wysoko położony forkasztel i duży żuraw masztowy nad przykrytym brezentem włazem. Żółte światło połyskiwało w iluminatorach i na mostku, białe – na szczycie masztu. Na pokładzie trzech czy czterech mężczyzn pracowało przy czymś, czego dziewczynka nie mogła dostrzec. Wbiegła na statek drewnianym trapem, wyprzedziwszy Ojca Corama; na pokładzie z ciekawością rozejrzała się dokoła. Pantalaimon od razu zmienił się w małpę i wspiął na dźwig, Lyra jednak sprowadziła go z powrotem na dół, Ojciec Coram bowiem chciał, aby weszli do wnętrza, czyli – jak to się mówi na statku – pod pokład. Dziewczynka pokonała kilka schodków w dół – nazywano je „zejściem pod pokład” – i znalazła się w małej salce, gdzie John Faa rozmawiał cicho z Nicholasem Rokebym, Cyganem odpowiedzialnym za statek. John Faa nigdy niczego nie robił pospiesznie. Lyra czekała, aby się przywitać, on jednak skończył najpierw dyskusję na temat przypływu i dowodzenia statkiem, a dopiero później odwrócił się do nowo przybyłych. – Dobry wieczór, przyjaciele – zagaił. – Biedny Jack Verhoeven nie żyje, pewnie już słyszeliście. A jego chłopców schwytano. – My także mamy smutne nowiny – odparł Ojciec Coram i opowiedział o spotkaniu z latającymi złymi duchami. John Faa potrząsnął swoją majestatyczną głową, ale nie zganił ich. – Gdzie teraz jest ten stwór? – spytał. Ojciec Coram wyjął puszkę po tytoniu i postawił na stole. Dobiegło z niej wściekłe bzyczenie. Stworzenie tak szalało w puszce, że powoli zaczęła się poruszać po drewnianym blacie. – Słyszałem o tych diabelskich mechanizmach, ale nigdy żadnego nie widziałem – powiedział John Faa. – Nie ma sposobu, by je ujarzmić i zawrócić z drogi, wiem to na pewno. Nie ma też sensu obciążać go ołowiem i wrzucać do oceanu, ponieważ pewnego dnia puszka przerdzewieje, zły duch wydostanie się na zewnątrz i dosięgnie Lyry, gdziekolwiek dziewczynka będzie. Nie, musimy go zatrzymać i być bardzo czujni. Jako że Lyra była jedyną przedstawicielką swojej płci na pokładzie (ponieważ John Faa po długim zastanawianiu zdecydował się jednak nie zabierać kobiet), miała kabinę tylko dla siebie. Szczerze mówiąc, nie była to szczególnie wspaniała kabina, lecz pomieszczenie niewiele większe niż szafa z koją i włazem (tak nazywano iluminator). Cały swój niewielki dobytek dziewczynka zmieściła w szufladzie pod koją i przejęta wybiegła z kajuty, aby się pochylić nad barierką i obserwować, jak Anglia znika w dali (niestety większa część lądu zniknęła wcześniej we mgle). Jednak pędząca woda, podmuchy wiatru, światła statku, mocno jarzące się w ciemnościach, warkot silnika, zapachy soli, ryb i spirytusu węglowego same w sobie były wystarczająco podniecające. Nie minęło wiele czasu, a już kolejne doznania zaczęły towarzyszyć tamtym, statek bowiem zaczął huśtać. Ocean Niemiecki był wzburzony. Kiedy zawołano Lyrę na dół na kolację, stwierdziła, że jest mniej głodna, niż sądziła, i niebawem zdecydowała, że dobrze byłoby położyć się do łóżka, choćby przez wzgląd na Pantalaimona, ponieważ biedne stworzenie czuło się bardzo nieswojo. I tak zaczęła się podróż Lyry na Północ. Część druga Bolvangar Konsul i niedźwiedź John Faa zdecydował wraz z innymi mężczyznami, że udadzą się do Trollesundu, głównego portu Laponii. W mieście miały swój Konsulat czarownice, a cygański król wiedział, że bez ich pomocy – a przynajmniej przyjaznej neutralności – nie uda się uratować porwanych dzieci. Przedstawił swój pomysł Lyrze i Ojcu Coramowi nazajutrz, kiedy choroba morska dziewczynki nieco ustąpiła. Tego dnia słońce świeciło jaskrawo, zielone fale roztrzaskiwały się o dziób statku, a potem cofały, pozostawiając po sobie białe strumienie piany. Lyra wyszła na pokład – dmuchała bryza, a jak okiem sięgnąć morze kołysało się i połyskiwało światłem – i poczuła jedynie niewielkie mdłości. Pantalaimon już wcześniej odkrył, jak przyjemny jest żywot morskich ptaków i zmienił się najpierw w mewę, potem w petrela burzowego; Lyra była więc zbyt zaabsorbowana obserwowaniem ślizgającego się po falach radosnego dajmona, aby zastanawiać się nad własnymi cierpieniami szczura lądowego. John Faa, Ojciec Coram oraz dwóch czy trzech innych Cyganów siedziało na rufie statku i, grzejąc się w mocnym słońcu, rozmyślało nad następnymi decyzjami – Zdaje się, że Ojciec Coram zna lapońskie czarownice – odezwał się John Faa. – A jeśli się nie mylę, któraś nawet ma wobec niego pewne zobowiązania. – Zgadza się, Johnie – przytaknął Ojciec Coram. – Było to wprawdzie przed czterdziestoma laty, ale cóż to znaczy dla czarownicy. Niektóre z nich żyją wielokrotnie dłużej. – Jakie to zobowiązanie, Ojcze Coramie? – spytaj Adam Stefański, mężczyzna odpowiedzialny za grupę bojową. – Uratowałem życie pewnej czarownicy – wyjaśnił Ojciec Coram. – Zauważyłem kiedyś, jak spadała, zraniona przez ścigającego ją wielkiego czerwonego ptaka. Nigdy przedtem takiego nie widziałem. Czarownica wpadła w bagno, popłynąłem więc jej poszukać. Gdy ją znalazłem, topiła się. Wciągnąłem ją na pokład mojej łodzi i zastrzeliłem napastnika, który niestety wpadł do wody. Przypominał ptaki z gatunku bąków, tyle że był ogniście czerwony. Mężczyźni byli przejęci opowieścią Ojca Corama. – A kiedy wciągnąłem czarownicę do łodzi – opowiadał starzec – przeżyłem ogromny wstrząs, ponieważ ta młoda kobieta nie posiadała dajmona. Było to równie niezwykłe, jak gdyby powiedział: „Kobieta nie miała głowy”, i wszyscy byli zaszokowani jego słowami. Zadrżeli, a ich dajmony jeżyły się, otrząsały albo skrzekliwie krakały i ludzie musieli je uspokajać. Pantalaimon przytulił się do piersi Lyry; ich serca zabiły zgodnym rytmem. – Tak mi się przynajmniej zdawało – dodał Ojciec Coram. – Ponieważ spadła z nieba, byłem niemal pewny, że jest czarownicą. Wyglądała dokładnie tak samo jak każda młoda kobieta, tyle że była szczuplejsza i ładniejsza niż większość kobiet, jednak brak dajmona stanowił dla mnie przykrą niespodziankę. – Czy to znaczy, że czarownice w ogóle nie mają dajmonów? – zapytał inny mężczyzna, nazwiskiem Michael Canzona. – Przypuszczam, że ich dajmony są niewidzialne – twierdził Adam Stefański. – Może był tam przez cały czas a Ojciec Coram po prostu go nie widział. – Nie, nie masz racji, Adamie – odrzekł starzec. – Wcale go tam nie było. Czarownice po prostu posiadają moc, która pozwala im oddalać się od własnych dajmonów na o wiele większą odległość, niż udałoby się to nam, ludziom. Jeśli trzeba, mogą wysłać dajmony daleko w każdym kierunku – w chmury albo głęboko w ocean. A ta czarownica, którą uratowałem, była u mnie już ponad godzinę, kiedy jej dajmon w końcu wrócił. Przybył oczywiście dlatego, że poczuł jej strach i ból. Poza tym sądzę, chociaż nigdy tego nie potwierdziła, że wielki czerwony ptak, który ją ścigał i którego zastrzeliłem, był dajmonem innej wiedźmy. Boże! Zadrżałem na samą myśl o tym. Gdybym wiedział, powstrzymałbym moją dłoń, jednak niestety stało się. W każdym razie nie mogło być cienia wątpliwości, że uratowałem czarownicy życie. Wiedziała o tym i dlatego oświadczyła, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował pomocy, mogę ją wezwać. Jakiś czas później pomogła mi, kiedy Skraelingowie postrzelili mnie zatrutą strzałą. Łączyły nas także inne sprawy... Nie widziałem jej od wielu lat, ale na pewno mnie pamięta. – Czy ona mieszka w Trollesundzie? – Nie, nie. Czarownice mieszkają w lasach i w tundrze. Nie można ich spotkać w portach morskich wśród kobiet i mężczyzn. Ich natura każe im przebywać w miejscach trudno dostępnych. W Trollesundzie mają jednakże konsula, który z pewnością przekaże każdą wiadomość. Lyra pragnęła dowiedzieć się więcej o czarownicach ale mężczyźni zaczęli teraz rozmawiać o paliwie i zapasach, toteż zniecierpliwiła się i poszła zwiedzić pozostałą część statku. Wędrowała po pokładzie ku dziobowi i wkrótce zawarła znajomość z jednym ze starych marynarzy, prztykając w niego pestkami, które zostawiła sobie ze zjedzonego po śniadaniu jabłka. Mężczyzna miał na imię Jerry. Był mocno zbudowany i z natury raczej spokojny, a kiedy obrzucił Lyrę przekleństwami a ona odwzajemniła się tym samym, zostali wielkimi przyjaciółmi. Dzięki opiece i radom marynarza dziewczynka uświadomiła sobie, że praca zapobiega morskiej chorobie i że nawet takie zajęcie jak szorowanie pokładu może dawać satysfakcję, jeśli wykonuje się je na sposób prawdziwie marynarski. Bardzo się przejęła tym „marynarskim sposobem”, toteż później złożyła po marynarsku koce na swojej koi i włożyła dobytek do szafki; na określenie wykonywanych przez siebie czynności zaczęła też używać słowa „sztautować” zamiast „sprzątać”. Po dwóch dniach na morzu Lyra uznała, że jest stworzona do takiego życia. Poznała już statek od maszynowni po mostek i wkrótce była po imieniu z całą załogą. Raz kapitan Rokeby zgodził się, by dała sygnał holenderskiej fregacie – uczyniła to, pociągając dźwigienkę gwizdka parowego, kucharzowi pomogła mieszać śliwkowy budyń, a jedynie ostry zakaz Johna Faa powstrzymał ją przed wspięciem się na fokmaszt, by obejrzeć horyzont z bocianiego gniazda. Przez cały czas płynęli na północ i z każdym dniem robiło się chłodniej. Przetrząsnęli ładownie statku w poszukiwaniu nieprzemakalnego płaszcza, który po zmniejszeniu pasowałby na dziewczynkę, a Jerry pokazał swej małej przyjaciółce, jak szyć; była to sztuka, której Lyra uczyła się chętnie, mimo że pogardzała nią w Jordanie, lekceważąc wskazówki pani Lonsdale. Marynarz pomógł jej uszyć nieprzemakalny woreczek na aletheiometr, który nosiła przypasany wokół talii, na wypadek, jak mówiła, gdyby wpadła do morza. Skoro tylko umieściła w bezpiecznym miejscu powierzony jej opiece przyrząd, mogła stać na pokładzie w nieprzemakalnym płaszczu i, trzymając się kurczowo balustrady, wystawiać na ukłucia igiełek pyłu wodnego, rozpryskiwanych nad dziobem fal. Od czasu do czasu odczuwała jeszcze objawy morskiej choroby, zwłaszcza kiedy wzmagał się wiatr i statek zanurzał się ciężko lub przeskakiwał ponad grzywami szarozielonych fal. Zadaniem Pantalaimona było wówczas odrywać swoją właścicielkę od myśli o mdłościach – zmieniał się więc w petrela burzowego i ślizgał po falach, a Lyra odczuwała jego bezgraniczną radość z pokonywania pędu wiatru i wody i zapominała o chorobie. Czasem jej dajmon próbował nawet zmieniać się w rybę, a pewnego razu przyłączył się do stada delfinów, ku ich zaskoczeniu i radości. Lyra stała, drżąc, na pokładzie dziobowym i śmiała się zachwycona, kiedy jej ukochany Pantalaimon, lśniący i zwinny, wyskoczył z wody z połową tuzina innych chyżych, szarych kształtów. Była to przyjemność, ale nie bezgraniczna, ponieważ łączyła się z bólem i strachem. Przypuśćmy, myślała, że pragnienie zostania delfinem będzie większe niż miłość do niej. Co wtedy? Jej przyjaciel marynarz znajdował się akurat w pobliżu i przerwał rozkładanie brezentowego przykrycia przedniego włazu, aby spojrzeć na dajmona dziewczynki, który ślizgał się po falach i skakał wraz z delfinami. Jego własna dajmona w postaci mewy siedziała na kabestanie z głową wsuniętą pod skrzydło. Jerry w mig pojął, co czuje Lyra. – Pamiętam – odezwał się – że kiedy po raz pierwszy znalazłem się na morzu, byłem bardzo młodym chłopakiem i moja Belisaria nie ukształtowała się jeszcze w jednej formie; uwielbiała wówczas być morświnem i bałem się, że pozostanie w tej postaci. Na moim pierwszym statku pływał pewien stary marynarz, który nigdy nie mógł schodzić na brzeg, jako że jego dajmona miała postać delfina i nie mogła żyć na lądzie. Był to znakomity żeglarz, najlepszy nawigator, jakiego kiedykolwiek znałem, i mógł zrobić majątek na rybołówstwie... Nie był jednak w pełni szczęśliwy, w końcu umarł i został pochowany w morzu. – Dlaczego dajmony muszą przybierać jedną postać? – spytała Lyra. – Chciałabym, aby Pantalaimon zawsze mógł się zmieniać. Tak jak teraz. – Ach, dajmony zawsze ostatecznie przybierają jeden kształt. Jest to związane z dorastaniem. Nadejdzie czas, kiedy zmęczą cię jego zmiany i zapragniesz, by się ustabilizował. – Nigdy tego nie zechcę! – Ależ tak, zechcesz. Tak jak wszystkie dziewczęta, w końcu zapragniesz dorosnąć. Cóż, powiem ci, że ukształtowana forma ma również pewne zalety. – Jakie? – Na przykład wiedzę o sobie. Popatrz na starą Belarię. Jest mewą, a to oznacza, że ja również jestem w pewnym sensie mewą. Nie mam dostojnego wyglądu, nie jestem wspaniały ani piękny, ale jestem mocnym starym facetem; potrafię przetrwać wszędzie i zawsze znajdę sobie trochę jedzenia i towarzystwo. Warto wiedzieć o sobie takie rzeczy. Kiedy twój dajmon się ukształtuje, również dowiesz się wiele o sobie. – A jeśli dajmon ukształtuje się w jakiejś postaci, która się nie spodoba właścicielowi? – Hm, w takim przypadku człowiek może być niezadowolony, prawda? Jest wiele osób, które chciałyby mieć dajmona–lwa, a w końcu trafia im się pudel. I póki nie nauczą się cieszyć z tego, kim są, będą się denerwować Ale to są jałowe uczucia. Jednak nawet po tej rozmowie Lyra była przekonana, że nigdy nie dorośnie. Pewnego poranka w powietrzu pojawił się inny zapach i statek zaczął się poruszać inaczej – zamiast zanurzać się i wynurzać, energicznie kołysał się z boku na bok. Lyra znalazła się na pokładzie niemal w minutę po przebudzeniu i chciwie wpatrywała się w ląd: ponieważ od dawna widziała wokół tylko wodę, widok ten wydał jej się niezwykły. Mimo że byli na morzu jedynie kilka dni, Lyra miała wrażenie, że płynęli wiele miesięcy. Przed statkiem wyrosła góra o zielonych stokach i ośnieżonym wierzchołku, u podnóża której leżało małe miasto i port. Dziewczynka dostrzegła drewniane domy o stromych dachach, wieżę kaplicy, dźwigi w porcie oraz chmary kołujących i krzyczących rybitw. Pachniało rybami, chociaż z tym aromatem mieszały się także zapachy lądowe: sosnowej żywicy, ziemi, zwierzęcego piżma oraz czegoś chłodnego, czystego i orzeźwiającego, może śniegu. Wszystko to składało się na zapach Północy. Wokół statku baraszkowały foki, wystawiając ponad wodę zabawne pyski, po czym bez jednego plusku zanurzały się ponownie. Wiatr, który porywał kropelki wody ze spienionych fal, był straszliwie zimny i smagał ciało Lyry, przenikając nawet przez płaszcz z wilczej skóry. Dziewczynce z zimna zesztywniały dłonie i zdrętwiała twarz. Pantalaimon przybrał wprawdzie postać gronostaja i ogrzewał jej szyję, ale i tak było za zimno, aby pozostawać na zewnątrz bez ruchu, toteż Lyra po kilku minutach musiała porzucić obserwowanie fok. Zeszła pod pokład, zjadła owsiankę na śniadanie i wyglądała przez iluminator w salonie. W porcie woda była spokojna, a kiedy podpływali do mocnego falochronu, Lyra poczuła się nieswojo z powodu długotrwałego braku ruchu. Wraz z Pantalaimonem obserwowała, jak statek powoli i ociężale posuwa się ku nabrzeżu. Podczas następnej godziny donośny warkot silnika przeszedł w cichy, przytłumiony i słychać było głosy wykrzykujące polecenia lub pytania. Wreszcie rzucono liny, opuszczono schodnie i otwarto włazy. – Chodź, Lyro – powiedział Ojciec Coram. – Wszystko już masz spakowane? Cały jej dobytek został spakowany w czasie, gdy dziewczynka obserwowała ląd. Teraz musiała jedynie pobiec do kabiny i wziąć torbę. Była gotowa. Po zejściu na ląd razem z Ojcem Coramem miała odwiedzić dom Konsula Czarownic. Odnalezienie go nie zajęło im dużo czasu, bo miasteczko wokół portu było niewielkie; a podobnej wielkości jak dom Konsula były jedynie dwa budynki – kaplica i siedziba Gubernatora. Konsul Czarownic mieszkał w pomalowanym na zielono drewnianym domu, który widać było z morskiego brzegu, a kiedy zadzwonili do drzwi, głośne brzęczenie dzwonka rozległo się na całej cichej ulicy. Służący wskazał im drogę do małego saloniku i podał kawę, a po niedługim czasie przyszedł ich powitać Konsul; tęgi mężczyzna nazwiskiem Martin Lanselius. Miał rumianą twarz i był ubrany w klasyczny, czarny garnitur. Jego dajmoną był mały wąż o barwie równie głębokiej i olśniewającej zieleni jak oczy jej właściciela, które stanowiły zresztą jedyny szczegół łączący mężczyznę z czarownicami. Tak przynajmniej sądziła Lyra, choć niewiele wiedziała o lapońskich czarownicach. – W czym mogę panu pomóc, Ojcze Coramie? – spytał Konsul. – Chodzi o dwie sprawy, doktorze Lanselius. Po pierwsze, pragnę się pilnie skontaktować z pewną dama, którą spotkałem wiele lat temu w bagiennej części Wschodniej Anglii. Jej nazwisko brzmi Serafina Pekkala. Doktor Lanselius zanotował nazwisko srebrnym ołówkiem. – Jak dawno temu miało miejsce to spotkanie? – spytał. – To musiało być ze czterdzieści lat temu. Ale sądzę, że mnie pamięta. – A jaka jest druga sprawa? – Reprezentuję wiele cygańskich rodzin, które utraciły dzieci. Mamy powód wierzyć, że istnieje organizacja porywaczy dzieci, naszych i innych... Zabierają je na Północ w jakimś nieznanym celu. Chciałbym wiedzieć, czy pan i pański lud słyszeliście o czymś, co mogłoby nam pomóc. Doktor Lanselius spokojnie pił kawę. – Istnieje oczywiście możliwość, że w naszych stronach ktoś zajmuje się czymś takim – powiedział ostrożnie. – Jednak zdaje pan sobie chyba sprawę, że stosunki między moim ludem i mieszkańcami Północy są niezwykle serdeczne. Trudno byłoby mi umotywować naruszenie tej idealnej równowagi. Ojciec Coram pokiwał głową, jak gdyby bardzo dobrze rozumiał problem Konsula. – Pragnę pana zapewnić – oświadczył – że nie niepokoiłbym pana, gdybym mógł uzyskać te informacje w inny sposób. Dlatego właśnie spytałem najpierw o tę czarownicę. Teraz doktor Lanselius pokiwał głową, jak gdyby świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co mówi Ojciec Coram. Lyra z ciekawością i respektem obserwowała tę grę. Wiedziała, że Konsul Czarownic musi podjąć decyzję. – No cóż – stwierdził w końcu. – Ma pan zapewne świadomość, że pańskie imię nie jest nam obce, Ojcze Coramie. Po pierwsze, Serafina Pekkala jest obecnie królową klanu czarownic znad Jeziora Enara, a co do pańskiego drugiego pytania, to proszę zapomnieć, że informacje otrzymał pan ode mnie. – Oczywiście! – No cóż, tu, w mieście, znajduje się filia spółki pod nazwą Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Badań Północy, która rzekomo zajmuje się poszukiwaniem minerałów, ale w gruncie rzeczy kontrolowana jest przez organizację o nazwie Generalna Rada Oblacyjna Londynu. Z tego, co mi wiadomo, przywożą tu dzieci. W mieście niewiele osób o tym wie; także tutejszy rząd oficjalnie nie jest niczego świadom. Zresztą dzieci nie pozostają długo w Trollesundzie. Szybko zostają wywożone gdzieś dalej, w głąb kraju. – Wie pan dokąd, doktorze Lanselius? – Nie. Proszę mi wierzyć, że powiedziałbym, gdybym wiedział. – A czy wie pan, co się tam z nimi dzieje? Po raz pierwszy doktor Lanselius spojrzał na Lyrę. Odpowiedziała mu lekko otępiałym spojrzeniem. Mały zielony wąż dajmona podniósł głowę z kołnierza Konsula i wyszeptał coś, niemal muskając językiem ucho mężczyzny. – W związku z tą sprawą słyszałem określenie „proces Maystadta”, sądzę jednak, że używają go, aby ukryć właściwą nazwę tego, co robią. Do moich uszu dotarło także słowo „rozdzielenie”, nie potrafiłbym jednakże powiedzieć, do czego się ono odnosi. – Czy obecnie są w mieście jakieś dzieci? – spytał Ojciec Coram, głaszcząc futro siedzącej mu na kolanach dajmony. Lyra zauważyła, że kotka nie mruczy i wygląda na czujną. – Nie, nie sądzę – odparł doktor Lanselius. – Grupa mniej więcej dwadzieściorga dzieci przybyła tydzień temu i wyjechała przedwczoraj. – Ach! Tak niedawno? W takim razie daje nam to trochę nadziei. W jaki sposób podróżowali, doktorze Lanselius? – Saniami. – I nie ma pan pojęcia, dokąd się udali? – Niestety, nie. Nie interesujemy się tą sprawą. – Rozumiem i dziękuję za wszystkie szczere odpowiedzi Jeśli pan łaskaw, pozwolę sobie na jeszcze jedno pytanie. O co spytałby pan Konsula Czarownic, gdyby pan był na moim miejscu? Po raz pierwszy doktor Lanselius się uśmiechnął. – Zapytałbym, gdzie można wynająć pancernego niedźwiedzia – odparł. Lyra usiadła prosto i poczuła tuż przy swoich dłoniach bicie serca Pantalaimona. – Z tego, co wiem, pancerne niedźwiedzie pozostają na usługach Rady Oblacyjnej – powiedział zaskoczony Ojciec Coram. – A więc także Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Badań Północy, czy jak tam siebie sami nazywają. – Jest przynajmniej jeden, który im nie służy. Znajdziecie go w stanicy sań przy końcu ulicy Langlokur. Zarabia tam obecnie na życie, jednak budzi w psach tak wielką wściekłość i strach, że zapewne nie popracuje długo. – Jest więc renegatem? – Najwyraźniej. Nazywa się Iorek Byrnison. Gdybym był na pańskim miejscu, wynająłbym go, zwłaszcza że nie powinno to panu nastręczyć zbytnich trudności. Lyra ledwie mogła spokojnie usiedzieć na krześle. Ojciec Coram znał jednak etykietę tego typu spotkań, toteż spokojnie nałożył sobie na talerz kolejny kawałek korzennego miodownika. Zaczął jeść, a doktor Lanselius zwrócił się w tym czasie do Lyry. – Podobno posiadasz aletheiometr – stwierdził ku jej wielkiemu zaskoczeniu. Zastanawiała się, skąd może o tym wiedzieć. – Tak – odparła, a potem, nakłoniona uszczypnięciem przez Pantalaimona, dodała: – Chciałby go pan obejrzeć? – Bardzo. Przez chwilę gmerała w wodoodpornym woreczku, po czym wręczyła mężczyźnie aksamitną paczuszkę. Konsul rozwinął ją i z wielką ostrożnością podniósł ku górze, patrząc w szybkę niczym uczony oglądający rzadki manuskrypt. – Niezwykły! – oznajmił. – Widziałem kiedyś jeden egzemplarz, ale nie był tak wspaniały jak ten. Czy masz księgę interpretacyjną? – Nie... – zaczęła Lyra, jednak zanim zdołała coś dodać, odezwał się Ojciec Coram. – Nie. A wielka szkoda. Mimo że Lyra posiada aletheiometr, i tak nie potrafi zrozumieć jego odpowiedzi. Te obrazki są równie tajemnicze jak atramentowe kleksy, na których podstawie Hindusi odczytują przyszłość. A najbliższa znana mi księga interpretacyjna znajduje się w Opactwie Świętego Jana w Heidelbergu. Lyra rozumiała, dlaczego to powiedział: nie chciał aby doktor Lanselius zdawał sobie sprawę z mocy dziewczynki. Jednak równocześnie zauważyła coś, czego Ojciec Coram nie dostrzegł: szczególny niepokój dajmony doktora Lanseliusa. Spojrzawszy na nią, od razu wiedziała, że nie należy udawać, toteż szybko stwierdziła: – Właściwie, to umiem interpretować odpowiedzi. Powiedziała to po części do doktora Lanseliusa, po części do Ojca Corama, a Konsul odpowiedział: – Jesteś bardzo mądra. A skąd masz ten przyrząd? – Dał mi go Rektor Kolegium Jordana w Oksfordzie – odrzekła. – Doktorze Lanselius, czy wie pan, kto je wytwarza? – Podobno wynaleziono je w Pradze – odparł Konsul. – Zdaje mi się, że Uczony, który zbudował pierwszy aletheiometr, próbował odkryć sposób mierzenia wpływów planet zgodnie z pojęciami astrologicznymi. Zamierzał wykonać urządzenie, które będzie reagować na Marsa czy Wenus, tak jak kompas reaguje na kierunek północny. Nie udało mu się to, jednak mechanizm, który stworzył, wyraźnie na coś reagował, chociaż nikt nie wiedział, na co. – A skąd wzięły się symbole? – Pochodzą z siedemnastego stulecia. Wtedy wszędzie widniały rozmaite symbole i godła. Budynki i obrazy projektowano w taki sposób, by można je było czytać niczym książki. Każdy symbol posiada kilka znaczeń. Gdybyś miała właściwy słownik, mogłabyś odczytywać samą Naturę. Niemal nikogo nie zaskakiwało, że filozofowie używali symboliki swoich czasów do interpretacji wiedzy pochodzącej ze źródeł tajemnych. Wiesz pewnie, że nie posługiwano się nią przez mniej więcej dwa stulecia. Konsul oddał aletheiometr Lyrze i dodał: – Mogę ci zadać pytanie? W jaki sposób interpretujesz obrazki, skoro nie posiadasz księgi symboli? – Po prostu nie koncentruję się na żadnej myśli, a potem dzieje się tak, jak gdybym patrzyła w wodę. Trzeba pozwolić oczom znaleźć odpowiedni punkt, ponieważ potrzebny jest tylko jeden... Coś w tym rodzaju – dodała i speszyła się. – Zastanawiam się, czy mogłabyś mi to zademonstrować – powiedział. Lyra spojrzała na Ojca Corama. Chciała się zgodzić, ale czekała na jego aprobatę. Starzec pokiwał głową. – O co mam spytać? – zapytała Lyra. – Jakie są intencje Tatarów wobec Kamczatki? Pytanie nie było trudne. Lyra ustawiła wskazówki na wielbłąda, który oznaczał Azję, czyli Tatarów, na róg obfitości oznaczający Kamczatkę, na której znajdowały się kopalnie złota, oraz na mrówkę, która była symbolem działania, oznaczała też cel i zamiar. Potem usiadła nieruchomo, starając się, by jej umysł skupił wszystkie trzy poziomy znaczeń w jedno, i odprężyła się, czekając na odpowiedź, która pojawiła się prawie natychmiast. Długa igła zadrżała przy delfinie, hełmie, dziecku i kotwicy, tańcząc pomiędzy nimi przez chwilę, po czym dotarła do tygla. Był to skomplikowany wzorzec, za którym oczy Lyry podążały bez wahania, jednak stanowił zagadkę dla obu mężczyzn. Kiedy wskazówka obróciła się kilka razy, Lyra podniosła oczy, mrugając parokrotnie, jak gdyby wychodziła z transu. – Zamierzają udawać, że zaatakują, jednak w rzeczywistości nie zrobią tego, ponieważ Kamczatka leży zbyt daleko i musieliby za bardzo rozproszyć swoje siły – wyjaśniła. – Możesz mi powiedzieć, w jaki sposób doszłaś do takiego wniosku? – Na początku pojawił się delfin, a jednym z jego głębszych znaczeń jest gra... coś w rodzaju figlarności – tłumaczyła. – Wiem, że chodzi właśnie o to znaczenie, ponieważ wskazówka zatrzymała się kilka razy, i to właśnie w tym miejscu, nigdzie indziej. A hełm wprawdzie oznacza wojnę, ale w połączeniu z delfinem znaczy „udawać, że się idzie na wojnę”, a ogólnie coś, czego nie robi się na serio. Dziecko natomiast oznacza... hm, trudność... Że trudno byłoby im zaatakować to miejsce. I jeszcze kotwica, która tłumaczy, dlaczego: w tym przypadku dlatego, że ich oddziały są rozciągnięte jak napięty łańcuch kotwiczny i nie mogą już rozproszyć się bardziej... Po prostu to widzę, proszę pana. Doktor Lanselius pokiwał głową. – Znakomicie – oświadczył. – Jestem ci bardzo wdzięczny i nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłaś. Potem popatrzył dziwnie na Ojca Corama i po raz kolejny na Lyrę. – Mogę cię poprosić o jeszcze jeden pokaz? – spytał dziewczynkę. – Na dziedzińcu za domem znajdziesz na ścianie sporo wiszących gałązek sosny obłocznej. Jednej z nich używała Serafina Pekkala, innych nie. Możesz mi powiedzieć, która do niej należy? – Tak! – odparła Lyra, zawsze gotowa prezentować swoje umiejętności, po czym wzięła aletheiometr i pospiesznie wyszła. Nigdy nie widziała sosny obłocznej i pragnęła ją zobaczyć, ponieważ wiedźmy używały jej gałęzi do latania. W czasie nieobecności dziewczynki Konsul zapytał: – Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, kim jest to dziecko? – To córka Lorda Asriela – odparł Ojciec Coram. – A jej matką jest pani Coulter z Rady Oblacyjnej. – A oprócz tego? Stary Cygan potrząsnął głową. – Nie – odparł. – Nic więcej mi się nie nasuwa. Wiem jednak, że jest to niezwykła, niewinna istota i z pewnością nie pozwoliłbym jej skrzywdzić. Nie mam pojęcia, w jaki sposób nauczyła się interpretować wskazania tego przyrządu, ale wierzę w to, co mówi. A dlaczego pan pyta, doktorze Lanselius? Czy pan coś o niej wie? – Czarownice mówiły o tym dziecku od stuleci – odpowiedział Konsul. – Ponieważ żyją niezwykle blisko miejsca, gdzie zasłona między światami jest cienka, a w głosach przechodzących między światami istot słyszą od czasu do czasu szepty nieśmiertelnych. Głosy te wspominają o takim właśnie dziecku, którego przeznaczenie może się wypełnić jedynie w innym świecie – nie w naszym, ale daleko poza nim. Bez tego dziecka wszyscy umrzemy. Tak w każdym razie mówią czarownice. Tyle że dziewczynka musi wypełnić swoje zadanie w sposób nieświadomy, ponieważ nasze ocalenie leży właśnie w jej niewiedzy. Rozumie pan to, Ojcze Coramie? – Nie – odparł Ojciec Coram – nie mogę powiedzieć, że rozumiem. – Chodzi o to, że należy pozwolić małej popełniać pomyłki. Musimy mieć nadzieję, że ich nie popełni, jednak w żaden sposób nie możemy kierować jej poczynaniami. Cieszę się, że ujrzałem to dziecko przed śmiercią. – Ale jak pan rozpoznał, że Lyra jest właśnie tym niezwykłym dzieckiem? I co pan miał na myśli, mówiąc o istotach, które przechodzą między światami? Nie potrafię zrozumieć, doktorze Lanselius, chociaż uważam pana za uczciwego człowieka... Jednak zanim Konsul zdążył odpowiedzieć Ojcu Coramowi, otworzyły się drzwi i do środka wpadła Lyra. Z triumfem niosła w ręku gałązkę sosny. – To ta! – krzyknęła. – Sprawdziłam wszystkie i jestem pewna, że chodzi właśnie o tę. Konsul przyjrzał się z uwagą gałęzi, a potem skinął głową. – Zgadza się – stwierdził. – Cóż, Lyro, to niewiarygodne. Masz szczęście, że posiadasz taki przyrząd i życzę ci szczęścia przy dalszych interpretacjach Chciałbym dać ci coś na pamiątkę... Wziął gałąź i odłamał z niej kawałek. – Czy ona na niej latała? – spytała poruszona Lyra. – Tak. Nie mogę dać ci całej, ponieważ potrzebuję jej, by się kontaktować z Serafiną Pekkalą, ale ten kawałek ci wystarczy. Dbaj o niego. – Oczywiście – powiedziała z zapałem dziewczynka. – Dziękuję. Wsunęła gałązkę do woreczka z aletheiometrem. Ojciec Coram dotknął gałązki sosny, jak gdyby na szczęście, i na jego twarzy pojawił się wyraz, jakiego Lyra nigdy przedtem nie widziała: coś w rodzaju tęsknoty. Konsul odprowadził gości do drzwi, gdzie uścisnął dłoń najpierw Ojcu Coramowi, a następnie Lyrze. – Mam nadzieję, że ci się w życiu poszczęści – oświadczył i stanął na progu w przenikliwym zimnie, aby obserwować, jak jego goście odchodzą uliczką. – Znał odpowiedź na temat Tatarów już wcześniej – zauważyła Lyra. – Aletheiometr mi powiedział, ale nie zdradziłam się z tym. Myślę, że to była próba. – Tak, sądzę, że cię sprawdzał, dziecko. I dobrze postąpiłaś, że byłaś uprzejma, ponieważ jego wiedza jest ogromnie rozległa. Nie można mieć pewności, co już wie... A ta rada na temat niedźwiedzia była naprawdę użyteczna. Gdyby nie Konsul, nie dowiedzielibyśmy się o takiej możliwości. Ojciec Coram i Lyra znaleźli drogę do stanicy, która okazała się szeregiem betonowych magazynów na pokrytym zaroślami polu nieużytków, gdzie rzadkie chwasty rosły między szarymi skałami i kałużami zmrożonego błota. Gbur w biurze powiedział im, że mogą się spotkać z niedźwiedziem po pracy o godzinie osiemnastej, muszą jednakże przybyć punktualnie, ponieważ Iorek idzie zwykle prosto na podwórze za bar Einarssona, gdzie dostaje drinka. Tymczasem Ojciec Coram zabrał Lyrę do najlepszego w mieście sklepu z konfekcją i kupił jej kilka ciepłych ubrań, na przykład futrzane okrycie z kapturem uszyte ze skóry renifera. Sierść renifera jest krótka i dobrze izoluje; kaptur natomiast był podszyty futrem rosomaka, ponieważ łatwo strząsnąć z niego lód, który tworzy się podczas oddychania. Zakupili także bieliznę, kozaki ze skóry młodego renifera i jedwabne rękawiczki do wkładania pod duże futrzane rękawice. Buty i rękawice wykonano z bardzo mocnej skóry z przednich nóg renifera, a podeszwy butów – ze skóry foki brodatej; skóra ta dorównuje wytrzymałością skórze morsa, jest jednak lżejsza. Na koniec kupili nieprzemakalną pelerynę, tak dużą, że całkowicie okryła Lyrę; peleryna wykonana była z półprzezroczystego jelita foczego. W tym wszystkim, a także w jedwabnym szaliku wokół szyi, wełnianej czapce na uszach i dużym kapturze naciągniętym na głowę, dziewczynce było zbyt ciepło. Zdawała sobie jednak sprawę, że udają się w rejony o wiele chłodniejsze niż tutejszy. John Faa nadzorował rozładunek statku i ucieszył się, słysząc o tym, co powiedział Konsul Czarownic, a jeszcze bardziej, gdy się dowiedział o niedźwiedziu. – Pójdziemy do niego tego wieczoru – stwierdził. – Rozmawiałeś już kiedyś z takim stworzeniem, Ojcze Coramie? – Tak. Brałem też udział w walce z jednym z nich chociaż nie osobiście, dzięki Bogu. Musimy być gotowi na pertraktacje, Johnie. Nie wątpię, że zażąda wiele Będzie też zapewne gburowaty i niepokorny, ale mimo to dobrze byłoby go pozyskać. – Tak, z pewnością. A co z twoją czarownicą? – No cóż, przebywa daleko stąd i jest obecnie królową klanu – odparł Ojciec Coram. – Mam nadzieję, że Konsulowi uda się ją zawiadomić, jednak czekanie na odpowiedź zajmie zapewne sporo czasu. – Ach, tak. A teraz powiem ci, stary przyjacielu, czego ja się dowiedziałem. John Faa wyraźnie się niecierpliwił, pragnąc koniecznie o czymś opowiedzieć Ojcu Coramowi i Lyrze. Okazało się, że spotkał się na nabrzeżu z pewnym podróżnikiem z Nowej Danii, mężczyzną nazwiskiem Lee Scoresby, który pochodził z kraju o nazwie Teksas i dysponował balonem. Ekspedycja, do której miał nadzieję się przyłączyć, została odwołana z braku funduszy, zanim jeszcze opuściła Amsterdam, więc aeronauta był w tej chwili bez pracy. – Ojcze Coramie, pomyśl, czego możemy dokonać z pomocą aeronauty! – powiedział z zapałem John Faa, zacierając wielkie dłonie. – Zaangażowałem go, oczywiście. Pomysł przybycia tutaj okazuje się doprawdy bardzo szczęśliwy. – Mielibyśmy więcej szczęścia, gdybyśmy wiedzieli dokładnie, dokąd powinniśmy się teraz udać – mruknął Ojciec Coram. Nic jednak nie mogło ostudzić podniecenia, jakie John Faa odczuwał na myśl o wyprawie. Gdy zapadła ciemność, a zapasy i sprzęt zostały bezpiecznie wyładowane i stały na nabrzeżu, Ojciec Coram i Lyra poszli wzdłuż brzegu poszukać baru Einarssona. Znaleźli go dość szybko. Była to buda z surowego betonu: nad jej drzwiami nieregularnie migał czerwony neonowy napis, a ze środka przez zaparowane okna dobiegały dźwięki hałaśliwych rozmów. Pełna dołów alejka prowadziła obok budy do żelaznej bramy, przez którą wchodziło się na podwórze od tyłu, gdzie na podłożu z zamarzniętego błota stała dziwaczna przybudówka. Na jej tle w przyćmionym świetle padającym z tylnego okna baru widać było zgarbioną postać – olbrzymi jasny kształt ogryzający kawał mięsiwa trzymany w przednich łapach. Lyrze zdawało się, że dostrzega poplamiony krwią pysk, wrogie, czarne oczka i brudne, splątane żółtawe futro. Ogryzając udziec, niedźwiedź wydawał obrzydliwe odgłosy: warczał, mlaskał i cmokał. Ojciec Coram stanął przy bramie i zawołał: – Iorku Byrnisonie! Niedźwiedź przerwał jedzenie. Mężczyźnie i dziewczynce wydawało się, że wielkie stworzenie patrzy bezpośrednio na nich, nie byli jednak w stanie wyczytać czegokolwiek z wyrazu jego pyska. – Iorku Byrnisonie! – powtórzył Ojciec Coram. – Czy mogę z tobą porozmawiać? Serce Lyry waliło mocno, ponieważ coś w postawie niedźwiedzia sprawiło, że poczuła jednocześnie zimno, strach i jego brutalną, choć kontrolowaną przez inteligencję siłę. Inteligencja ta nie przypominała ludzkiej, zresztą niedźwiedzie w ogóle w żaden sposób nie przypominały istot ludzkich, choćby dlatego, że nie posiadały dajmonów. Ogólnie rzecz biorąc, ta dziwaczna, nieco niezdarna, pochłaniająca mięso postać nie przypominała żadnego innego stworzenia, jakie Lyra potrafiłaby sobie wyobrazić jeszcze kilka godzin wcześniej. Poczuła naraz głęboki podziw, choć jednocześnie zrobiło jej się żal tej istoty samotnie pędzącej żywot. Niedźwiedź upuścił w błoto udziec renifera i opadł przednimi łapami na bramę. Potem wyprostował się ociężale – był wysoki na dziesięć, a może więcej stóp – jak gdyby pragnął pokazać, jaki jest potężny i dać im do zrozumienia, że brama stanowi zupełnie bezużyteczną barierę. Z tej wysokości zapytał: – Kim jesteście? Głos miał tak mocny, że wydawało się, iż drży od niego ziemia, a odór, który buchał od ciała stworzenia, był nie do zniesienia. – Jestem Ojciec Coram od Cyganów ze Wschodniej Anglii. A ta dziewczynka to Lyra Belacqua. – Czego chcecie? – Chcemy zaproponować ci pracę, Iorku Byrnisonie – Mam już pracę. Niedźwiedź znowu opadł na cztery łapy. Ponieważ jego głos był taki dudniący, bardzo trudno było dosłyszeć w nim ironię czy gniew. – Czym się zajmujesz w stanicy sań? – spytał Ojciec Coram. – Naprawiam zepsutą maszynerię i wyroby z żelaza. Przenoszę też ciężkie przedmioty. – Czy to odpowiednia praca dla panserbjorna? – Dobrze płatna. Drzwi baru, które znajdowały się za niedźwiedziem, uchyliły się nieco i jakiś mężczyzna wystawił wielki gliniany dzban, po czym podniósł oczy i przypatrzył się całej trójce. – Co to za ludzie? – spytał niedźwiedzia. – Obcy – padła odpowiedź. Barman spojrzał w taki sposób, jak gdyby zamierzał zapytać o coś jeszcze, ale niedźwiedź wykonał ku niemu nagły ruch i strwożony mężczyzna szybko zamknął drzwi. Niedźwiedź zagiął pazury na uchu dzbana i podniósł go do ust. Lyrę uderzył w nos zapach czystego spirytusu. Po kilku łykach niedźwiedź odstawił dzban i odwrócił się, by ugryźć kawał mięsa. Pozornie nie zwracał uwagi na Ojca Corama i Lyrę, jednak w chwilę później odezwał się ponownie: – A jaką pracę oferujecie? – Walkę, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – odrzekł Ojciec Coram. – Wybieramy się na Północ w poszukiwaniu miejsca, gdzie więzione są porwane dzieci. Kiedy je znajdziemy, będziemy musieli walczyć, by je uwolnić. Następnie przywieziemy je z powrotem. – A czym zapłacicie? – Nie wiem, co ci zaproponować, Iorku Byrnisonie. Jeśli pragniesz złota, mamy je. – Niewłaściwa odpowiedź. – Czym ci płacą w stanicy sań? – Dają mi mięso i spirytus. Niedźwiedź zamilkł, upuścił na wpół ogryzioną kość i podniósł do pyska dzban. Znowu pił mocny spirytus niczym wodę. – Wybacz moje pytanie, Iorku Byrnisonie – odezwał się Ojciec Coram – ale mógłbyś wieść wolne, dumne życie na lodowcu, polując na foki i morsy, albo pójść na wojnę i walczyć, by zdobyć wspaniałe łupy. Cóż cię trzyma w Trollesundzie i barze Einarssona? Lyra poczuła, że cała drży. Pomyślała, że takie pytanie, które było prawie obraźliwe, może niepotrzebnie rozwścieczyć to wielkie stworzenie, i zamyśliła się nad odwagą Ojca Corama. Iorek Byrnison odstawił dzban i zbliżył się do bramy, aby zajrzeć w twarz starca. Ojciec Coram nie cofnął się przed jego spojrzeniem. – Znam rozcinaczy dzieci, których szukacie – powiedział niedźwiedź. – Opuścili miasto przedwczoraj i udali się na Północ z dużą liczbą małych więźniów. Nikt wam o nich nawet nie wspomni, bo wszyscy udają, że niczego nie widzą, ponieważ rozcinacze kojarzą się tu z pieniędzmi i interesem. Mnie jednak nie podobają się ci ludzie, więc odpowiem ci uprzejmie. Jestem tu i piję spirytus, gdyż mężczyźni z tego miasta zabrali mi pancerz, bez którego mogę wprawdzie polować na foki ale nie mogę iść na wojnę. A jestem pancernym niedźwiedziem, toteż wojna jest morzem, w którym pływam i powietrzem, którym oddycham. Mieszkańcy miasta dali mi spirytus i pozwolili go pić, aż zasnąłem, a wtedy zabrali mi pancerz. Gdybym wiedział, gdzie go schowali rozdarłbym to miasto na strzępy, aby go odzyskać. Jeśli potrzebne wam moje usługi, cena jest taka: zwróćcie mi pancerz. Zróbcie to, a będę służył waszej wyprawie do końca: albo padnę martwy, albo zwyciężymy. Ceną jest pancerz. Kiedy dostanę go z powrotem, nigdy już nie będę potrzebował spirytusu. Pancerz Po powrocie na statek Ojciec Coram, John Faa i inni przywódcy długo konferowali w salonie, Lyra natomiast poszła do swojej kabiny zasięgnąć rady aletheiometru. W ciągu pięciu minut wiedziała dokładnie, gdzie jest pancerz niedźwiedzia i dlaczego tak trudno go odzyskać. Zastanawiała się, czy iść do salonu i powiedzieć o tym Johnowi Faa i pozostałym mężczyznom, zdecydowała jednak, że jeśli zechcą się dowiedzieć, sami ją spytają. Pomyślała, że może zresztą już wiedzą. Leżała na koi, myśląc o tym dzikim, potężnym niedźwiedziu, o nonszalancji, z jaką pił ognisty spirytus, i jego samotności w brudnej przybudówce. Jakże odmienne było życie człowieka, zawsze posiadającego przy sobie dajmona, z którym mógł porozmawiać! Na cichym nieruchomym statku, nie słysząc ciągłego skrzypienia metalowych i drewnianych części, dudnienia silnika i pędu wody za burtą, Lyra powoli zasypiała. Na poduszce obok spał Pantalaimon. Dziewczynka śniła akurat o swoim uwięzionym ojcu, kiedy nagle bez powodu się obudziła. Nie miała pojęcia, która jest godzina. W kabinie migotało słabe światełko uznała je za blask księżyca. W tym blasku dostrzegła swoje nowe ciepłe ubrania; leżały złożone w kącie kajuty. Gdy tylko je zobaczyła, natychmiast zapragnęła znowu je przymierzyć, a następnie postanowiła wyjść na pokład i w minutę później już otwierała drzwi na szczycie schodów. Gdy znalazła się na pokładzie, od razu zauważyła, że z niebem dzieje się coś dziwnego. W pierwszym momencie przyszło jej do głowy, iż są to poruszające się i dziwnie drżące chmury, jednak Pantalaimon wyszeptał: – Zorza! Zaskoczenie było tak silne, że Lyra – aby nie upaść – musiała się chwycić barierki. Blask, którego piękno było ledwie możliwe do wyobrażenia, wypełniał niebo na Północy. Wielkie welony delikatnego światła drżały, spływały z nieba. Były bladozielone, różanoróżowe i tak przezroczyste jak najcieńszy materiał, natomiast ich dolny brzeg miał barwę głębokiego i płomiennego karmazynu, kolor ogni piekielnych. Pasma Zorzy kołysały się i migotały z większą swobodą i gracją niż niejeden zręczny tancerz. Lyrze zdawało się, że nawet słyszy ich odgłosy: daleki szmer. Na sekundę sercem dziewczynki zawładnęło jakieś przedziwne uczucie; podobnie czuła się, będąc blisko niedźwiedzia. Widok poruszył ją: był tak piękny, że wydał jej się prawie święty. Łzy napłynęły jej do oczu i rozszczepiły światło w tysiąc pryzmatycznych tęcz. Po chwili poczuła, że wpada w ten sam trans, w którym była, gdy czekała na odpowiedzi aletheiometru. Pomyślała, że może to samo zjawisko, które porusza wskazówką aletheiometru, tworzy także jasność Zorzy. Może to Pył... Przypomniała sobie, że kiedyś już przyszła jej taka myśl do głowy, jednak natychmiast umknęła i dopiero teraz Lyra ją sobie uświadomiła. Patrzyła intensywnie w Zorzę i nagle za welonami jasności i strumieniami przezroczystych barw uformował się obraz miasta: wieże, kopuły, świątynie w kolorze miodu, kolumnady, szerokie aleje i oświetlony słońcem park. Zakręciło jej się w głowie, jak gdyby patrzyła nie w górę, lecz w dół, i to w ogromną przepaść, wprost nie do przebycia. Pomyślała, że to miasto jest zapewne odległe o cały wszechświat. Coś jednak najwyraźniej przybywało z tamtego świata i Lyra spróbowała skupić wzrok na poruszającym się obiekcie; nagle zrobiło jej się słabo, ponieważ ten mały przedmiot nie był częścią Zorzy ani odległego, leżącego za nią wszechświata. Obiekt znajdował się na niebie ponad konturami miasta, a kiedy dziewczynka widziała go już wyraźnie, w pełni rozbudzona, miasto na niebie zniknęło. Obiekt przybliżył się i okrążał statek. Potem poszybował w dół, żwawo poruszając wielkimi skrzydłami, i usiadł na drewnianym dachu o kilka jardów od Lyry. W blasku Zorzy dziewczynka zobaczyła wspaniałego ptaka, pięknego siwego gąsiora, którego głowę zdobiło pasemko jaskrawej bieli. W dodatku nie był to ptak, ale dajmon, chociaż nigdzie w pobliżu nie było żadnego człowieka. Fakt ten napełnił dziewczynkę strachem tak wielkim, że niemal przyprawiał ją o mdłości. – Gdzie jest Ojciec Coram? – spytał ptak. I nagle Lyra uświadomiła sobie, kim jest ten piękny gąsior – był to z pewnością dajmon Serafiny Pekkali, królowej klanu, czarownicy, przyjaciółki Ojca Corama. – Ja... on jest... pójdę i przyprowadzę go... – odpowiedziała Lyra, jąkając się. Potem odwróciła się i popędziła schodkami pod pokład, do kabiny, którą zajmował starzec. Otworzyła drzwi i krzyknęła w ciemność: – Ojcze Coramie! Przybył dajmon twojej czarownicy! Czeka na pokładzie! Przyleciał tu zupełnie sam... Widziałam, jak wzleciał z... – Poproś go, aby poczekał na rufie, dziecko – przerwał jej starzec. Gąsior majestatycznym krokiem dotarł na rufę statku, tam się rozejrzał. Był tak elegancki i równocześnie dziki, że wywoływał w Lyrze zarówno fascynację, jak i strach. Dziewczynka poczuła się tak, jak gdyby zmuszona był zabawiać ducha. Na szczęście nadszedł Ojciec Coram, owinięty w ciepłe okrycie, a tuż za nim postępował John Faa. Obaj starcy pokłonili się ptakowi z respektem, a ich dajmony także okazały gościowi szacunek. – Witam – zagaił Ojciec Coram. – Jestem szczęśliwy i dumny, że cię znowu widzę, Kaiso. Pragniesz wejść do środka, czy może wolisz zostać tutaj na otwartej przestrzeni? – Wolałbym zostać na zewnątrz, Ojcze Coramie. Czy jednak wy jesteście wystarczająco ciepło ubrani? Czarownice i ich dajmony nie odczuwały chłodu, wiedziały jednak, że ludziom bywa zimno. Ojciec Coram zapewnił gąsiora, że wszyscy mają na sobie ciepłe ubrania, i zapytał: – Jak się miewa Serafina Pekkala? – Przesyła ci pozdrowienia, Ojcze Coramie. Jest zdrowa i pełna sił. Kim są twoi towarzysze? Ojciec Coram przedstawił Lyrę i Johna Faa. Dajmon–gąsior spojrzał uważnie na dziewczynkę. – Słyszałem o tym dziecku – stwierdził. – Mówi się o niej wśród czarownic. Wyruszasz więc na wojnę? – Nie na wojnę, Kaiso. Jedziemy uwolnić dzieci, które nam porwano, i mam nadzieję, że czarownice nam w tym pomogą. – Nie wszystkie. Niektóre klany pracują dla łowców Pyłu. – Czy tak nazywacie ludzi z Rady Oblacyjnej? – Nie wiem nic o takiej Radzie. Mówię o łowcach Pyłu którzy przybyli na nasze tereny dziesięć lat temu. Przywieźli ze sobą przyrządy naukowe, zapłacili nam za pozwolenie wybudowania na naszych ziemiach stacji badawczej i traktowali nas uprzejmie. – Co to jest Pyl? – Pochodzi z nieba. Niektórzy mówią, że zawsze tam był, inni, że opada od niedawna. Pewne jest natomiast, że kiedy ludzie uświadamiają sobie jego obecność, zaczynają odczuwać wielki strach i nic ich nie może powstrzymać przed próbą odkrycia jego istoty. Ale to nie jest sprawa czarownic. – A gdzie są teraz ci łowcy Pyłu? – O cztery dni stąd na północny wschód, w miejscu zwanym Bolvangar. Ponieważ nasz klan nie zawierał z nimi żadnej umowy, a poza tym mamy wobec ciebie stary dług, Ojcze Coramie, przybyłem, by ci doradzić, jak można znaleźć tych łowców. Ojciec Coram uśmiechnął się, a John Faa z zadowolenia aż klasnął w wielkie dłonie. – Dziękuję ci bardzo, sir – powiedział do gąsiora. – Powiedz nam, czy wiesz coś więcej o łowcach Pyłu? Co robią w tym Bolvangarze? – Postawili budynki z metalu i betonu, zbudowali też jakieś podziemne pomieszczenia. Opalają je spirytusem węglowym, który sprowadzają wielkim kosztem. Nie wiem, co robią, ale w odległości wielu mil wokół tego miejsca panuje atmosfera nienawiści i strachu. Czarownice potrafią dostrzegać to, czego ludzie nie widzą. Zwierzęta także trzymają się od nich z dala. Nie latają tam żadne ptaki, a lemingi i lisy uciekają. Stąd nazwa tego miejsca: Bolvangar, czyli pole zła. Tamci wprawdzie tak go nie nazywają, mówią o nim Stacja... Ale dla wszystkich pozostałych miejsce to nosi nazwę Bolvangar. – A w jaki sposób się bronią? – Mają po swojej stronie grupę Północnych Tatarów uzbrojonych w karabiny. Są to dobrzy żołnierze, choć brakuje im wprawy, ponieważ od czasu zbudowania osady nikt jej nigdy nie zaatakował. Otacza ją zresztą ogrodzenie pod napięciem anbarycznym. Być może są tam również inne środki obrony, o których nie wiemy ponieważ, jak mówię, nie interesujemy się tymi ludźmi. Lyra aż paliła się, by zadać pytanie. Gąsior wyczuł to i popatrzył na nią, jak gdyby na znak przyzwolenia – Dlaczego czarownice o mnie mówią? – spytała. – Ze względu na twojego ojca i jego wiedzę o innych światach – odrzekł dajmon. Stwierdzenie to zaszokowało troje ludzi. Lyra popatrzyła najpierw na Ojca Corama, który odwzajemnił jej spojrzenie, potem na Johna Faa, którego mina świadczyła o zakłopotaniu. – Wiedzę o innych światach? – spytał. – Wybacz sir, ale jakie to mogą być światy? Masz na myśli gwiazdy? – Ależ nie. – Może myślisz o światach w sensie duchowym? – zapytał Ojciec Coram. – Również nie. – Chodzi o to miasto w Zorzy? – wtrąciła Lyra. – Właśnie o nie, prawda? Gąsior zwrócił ku niej wspaniałą głowę. Oczy miał czarne, otoczone cienką linią pięknego szafiru, a spojrzenie – niezwykle intensywne. – Tak – odparł. – Czarownice od tysięcy lat wiedzą o innych światach, które czasami można zobaczyć w Zorzy Północnej. Światy te wcale nie są częścią naszego wszechświata; nawet najdalsze gwiazdy należą do niego, ale tamte światy nie. Zorza ukazuje nam całkowicie odmienny wszechświat. Nie leży daleko od naszego i przenika się z nim. Tu, na pokładzie tego statku, istnieją miliony innych wszechświatów, nieświadomych siebie nawzajem... Gąsior podniósł skrzydła i rozpostarł je szeroko, a następnie ponownie złożył. – Tym ruchem – wyjaśnił – właśnie odgarnąłem dziesięć milionów innych światów, a nikt w nich nawet tego nie zauważył. Jesteśmy od tych światów w tak bliskiej odległości, na uderzenie serca, ale nie możemy nigdy dotknąć, zobaczyć ani usłyszeć żadnego z nich. Jedynie w Zorzy północnej... – A dlaczego właśnie tam? – spytał Ojciec Coram. – – Ponieważ naładowane cząsteczki w Zorzy mają właściwość rozrzedzania materii świata, toteż na krótki czas można ujrzeć drugą stronę. Czarownice wiedzą o tym od dawna, choć rzadko na ten temat rozmawiają. – Wiem, że mój ojciec w to wierzy – oświadczyła Lyra – ponieważ słyszałam, jak o tym mówił i pokazywał zdjęcia Zorzy. – Czy te światy mają coś wspólnego z Pyłem? – spytał John Faa. – Któż to może wiedzieć? – odrzekł pytaniem gąsior. – Mogę wam powiedzieć jedynie, że łowców Pyłu tak on przeraża, jak gdyby był śmiertelną trucizną. Z tego właśnie powodu uwięzili Lorda Asriela. – To znaczy dlaczego? – spytała Lyra. – Sądzą, że Lord Asriel zamierza wykorzystać w jakiś sposób Pył, aby postawić most między naszym światem a tym za Zorzą. Wiadomość ta sprawiła dziewczynce wielką przyjemność. Usłyszała, jak Ojciec Coram pyta: – A rzeczywiście zamierza? – Tak – odparł gąsior. – Tamci wątpią, że mu się uda, i uważają, że jest szalony, skoro w ogóle wierzy w istnienie innych światów. Jednak taka jest prawda – to jest właśnie jego celem. Lord Asriel to człowiek ambitny i łowcy Pyłu obawiają się, iż może im pokrzyżować plany, więc zawarli układ z pancernymi niedźwiedziami, które go schwytały i uwięziły w Svalbardzie, daleko stąd. Mówi się, że zgodnie z tą umową łowcy pomogli zdobyć władzę nowemu królowi niedźwiedzi. – Czy czarownice chcą, aby Lord Asriel zbudował ten most? – wtrąciła Lyra. – Są po jego stronie czy przeciwko niemu? – Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Po pierwsze, czarownice nie są zjednoczone i istnieją pomiędzy nimi wielkie różnice zdań. Po drugie, most Lorda Asriela może mieć znaczenie w wojnach, które czarownice toczą z rozmaitymi potęgami, a niektóre z nich należą do świata duchowego. Posiadanie mostu, jeśli kiedykolwiek powstanie, będzie się wiązało z ogromnymi korzyściami. Wreszcie po trzecie, klan Serafiny Pekkali – czyli nasz klan – nie należy jeszcze do żadnego sojuszu, chociaż bardzo się nas ponagla, byśmy się opowiedzieli po którejś ze stron. Jak widzicie, są to kwestie wielkiej polityki i niełatwo sobie z nimi poradzić. – A co z niedźwiedziami? – spytała Lyra. – Po czyjej są stronie? – Zawsze po stronie płacącego. Nie interesują ich te wszystkie kwestie, nie mają dajmonów i w ogóle nie obchodzą ich problemy ludzi. Tak przynajmniej dotąd postępowały, chociaż słyszeliśmy, że ich nowy król zaczął wprowadzać zmiany... W każdym razie, łowcy Pyłu zapłacili niedźwiedziom za uwięzienie Lorda Asriela, toteż będą go trzymać w Svalbardzie, póki ostatnia kropla krwi nie wysączy się z ciała ostatniego żywego niedźwiedzia. – Ale nie wszystkie niedźwiedzie są takie! – powiedziała Lyra. – Jednego nie ma w Svalbardzie. To banita i pojedzie z nami. Gąsior posłał Lyrze kolejne przenikliwe spojrzenie. Tym razem jednak wyczuła jego chłód i zaskoczenie. Ojciec Coram drgnął niespokojnie i powiedział: – Niestety, Lyro, nie sądzę, żeby z nami pojechał. Słyszeliśmy, że terminuje tu jako robotnik. Nie jest wolny, tak jak sądziliśmy uprzednio, ale odbywa karę. Póki nie wypełni zobowiązania, nie może sobą rozporządzać ani nigdzie jechać, z pancerzem czy bez niego. Poza tym i tak nie może tam wrócić. – Ależ powiedział, że go oszukali! Że go upili i okradli! – Słyszeliśmy coś innego – stwierdził John Faa. – niebezpieczny łobuz, tak właśnie nam powiedziano. – Jeśli... – Lyra była tak oburzona, że ledwie mogła mówić – ...jeśli aletheiometr coś mi powie, wiem, że to prawda. Spytałam go i dowiedziałam się, że niedźwiedź mówił szczerze, iż go oszukano. To tamci opowiadają kłamstwa, nie on. Ja mu wierzę, Lordzie Faa! Ojcze Coramie, ty również go widziałeś i wierzysz mu, prawda? – Sądziłem, że wierzę, dziecko. Jednak nie jestem taki pewny jak ty. – Ale czego oni się boją? Sądzą, że pozabija wszystkich wokół, jak tylko nałoży zbroję? Przecież mógłby i teraz zabić tuziny ludzi! – Już to zrobił – powiedział John Faa. – Może nie tuziny, ale na pewno kilku. Kiedy mu odebrano pancerz, zaczął go szukać i dostał szału. Napadł na posterunek policji, na bank i nie wiem na co jeszcze... Zabił przynajmniej dwóch ludzi. Jedynym powodem, dla którego go nie zastrzelili, jest jego zdumiewająca zręczność w obróbce metali, toteż postanowili go wykorzystać jako robotnika. – Chyba niewolnika! – krzyknęła zapalczywie Lyra. – Nie mieli prawa! – Weź pod uwagę, że mogli go zastrzelić za zabójstwa, których się dopuścił, jednak tego nie zrobili. Skazali go na pracę dla miasta dopóty, dopóki nie spłaci szkód. – Johnie – powiedział Ojciec Coram – nie wiem, Jakie jest twoje zdanie, ale ja sądzę, że nigdy mu nie oddadzą pancerza. Im dłużej ci ludzie będą go przetrzymywać, tym bardziej będzie rozwścieczony, gdy mu go wreszcie zwrócą. – Jednak jeśli to my przekażemy mu pancerz pojedzie z nami i już im nie narobi kłopotów – stwierdziła Lyra. – Obiecuję, Lordzie Faa. – A jak zamierzasz zdobyć jego zbroję? – Wiem, gdzie jest! Zapadło milczenie i wszyscy troje zdali sobie sprawę, że dajmon czarownicy nieprzerwanie wpatruje się Lyrę. Dziewczynka i dwaj starcy patrzyli na niego, podobnie jak ich dajmony, które dotąd zachowywały się w sposób niezwykle uprzejmy, skromnie odwracając oczy od tego dziwnego, samotnego, pozbawionego właściciela stworzenia. – Nie zaskoczę cię chyba, Lyro – odezwał się gąsior – jeśli ci powiem, że aletheiometr jest kolejnym powodem, dla którego interesują się tobą czarownice. Nasz Konsul opowiedział nam o twojej wizycie dzisiejszego ranka. Sądzę, że to właśnie doktor Lanselius wspomniał wam o niedźwiedziu. – Tak – pokiwał głową John Faa. – A potem dziewczynka i Ojciec Coram poszli porozmawiać z tym stworzeniem. Sądzę, że Lyra ma rację, jednak jeśli nie uszanujemy prawa tych ludzi, wplączemy się jedynie w spór, a najważniejszy jest w tej chwili pośpiech. Trzeba ruszyć do Bolvangaru, z niedźwiedziem czy bez niego. – Ach, nie widziałeś go, Johnie – wtrącił Ojciec Coram. – Ja wierzę Lyrze. Myślę, że moglibyśmy za niego poręczyć. A ten niedźwiedź może bardzo wiele zmienić. – Jakie jest pańskie zdanie w tej kwestii, sir? – spytał John Faa dajmona czarownicy. – Niewiele mamy wspólnego z niedźwiedziami, a ich pragnienia są dla nas tak dziwaczne, jak nasze dla nich. Jeśli ten niedźwiedź jest banitą, może jest mniej godzien zaufania, niż mówi się o przedstawicielach jego gatunku. Sami musicie podjąć decyzję. – Tak też zrobimy – oznajmił Ojciec Coram zdecydowanym tonem. – Teraz jednak, sir, może nam pan powie, jak się stąd dostać do Bolvangaru. Gąsior zaczął wyjaśniać. Mówił o dolinach i wzgórzach, o linii drzew i tundrze, o gwiazdach wskazujących drogę. Lyra słuchała przez chwilę, a potem położyła się na plecach na leżaku, z Pantalaimonem owiniętym wokół jej szyi, i rozmyślała o wspaniałej wizji, którą przyniósł ze sobą gąsior–dajmon. Most między dwoma światami... Pomysł wspanialszy niż wszystko, co Lyra potrafiłaby wymyślić! I to właśnie jej wielki ojciec go stworzy. Pomyślała, że jak tylko uratują dzieci, pojedzie do Svalbardu z niedźwiedziem i z aletheiometrem, którego użyje, aby uwolnić Lorda Asriela. A później razem zbudują most i jako pierwsi przejdą po nim na drugą stronę... W nocy prawdopodobnie John Faa zaniósł Lyrę na jej koję, ponieważ tam się ocknęła. Blade słońce stało na niebie niemal w zenicie – z perspektywy Lyry o szerokość dłoni nad horyzontem – i dziewczynka uświadomiła sobie, że jest prawie południe i że wkrótce, im dalej na północ, wcale nie będzie widać słońca. Ubrała się szybko i wybiegła na pokład, gdzie nic szczególnego się nie działo. Wszystkie zapasy już wyładowano, czekały wynajęte sanie i psie zaprzęgi, przygotowania do wyprawy zakończono. Większość Cyganów siedziała w zadymionej, ustawionej frontem do morza kafejce. Przy długich drewnianych stołach jedli korzenne ciastka i popijali mocną, słodką kawę; słychać było syk i skrzypienie starych anbarycznych lamp. – Gdzie jest Lord Faa? – spytała, siadając obok Tony’ego Costy i jego przyjaciół. – I Ojciec Coram? Czy może starają się odzyskać niedźwiedzi pancerz? – Rozmawiają o tym z Burmistrzem, aby przekazał wiadomość Gubernatorowi. A więc widziałaś tego niedźwiedzia, Lyro? – Tak! – odparła dziewczynka, po czym opowiedziała całą historię nieszczęsnego zwierzęcia. Podczas gdy mówiła, ktoś przysunął sobie krzesło i przysiadł się do grupy przy stole. – Więc rozmawiałaś ze starym Iorkiem? – spytał. Dziewczynka popatrzyła ze zdziwieniem na nowo przybyłego. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z cienkim czarnym wąsikiem i wąskimi, niebieskimi oczyma: na jego twarzy malował się wyraz nonszalancji, ironii i rozbawienia. Już na pierwszy rzut oka zrobił na niej spore wrażenie, nie była jednak pewna, czy czuje do niego sympatię, czy może niechęć. Dajmoną mężczyzny był nędzny, bardzo chudy zając, który wyglądał na równie wytrzymałego jak jego właściciel. Nieznajomy wyciągnął do niej rękę i Lyra potrząsnęła nią ostrożnie. – Lee Scoresby – przedstawił się. – Aeronauta! – wykrzyknęła. – A gdzie pański balon? Mogę do niego wsiąść? – Niestety, jest zapakowany, panienko. Jesteś zapewne tą słynną Lyrą. Powiedz więc, jak wyglądała rozmowa z Iorkiem Byrnisonem? – Zna go pan? – Walczyłem u jego boku w kampanii tunguskiej. Do diabła, znam Iorka od lat. Niedźwiedzie to skomplikowane istoty, ale ten jest bez dwóch zdań najniezwyklejszy ze wszystkich. Hm, czy któryś z panów ma ochotę pograć na pieniążki? W ręku mężczyzny pojawiła się talia kart. Potasował je głośno. – Słyszałem, że przedstawiciele waszego ludu są biegli w grach karcianych – mówił Lee Scoresby, przy czym jedną ręką przekładał i tasował karty, drugą wyławiał cygaro z kieszeni na piersi – i pomyślałem, że nie odmówicie prostemu teksaskiemu podróżnikowi, który pragnie się zmierzyć z wami na tym polu. Co wy na to, panowie? Cyganie szczycili się talentem do kart, toteż teraz wielu nich wyglądało na zainteresowanych. Przystawili swoje krzesła. W czasie gdy uzgadniali z nowo przybyłym, w co grać i za jakie stawki, dajmona Lee Scoresby’ego, patrząc na Pantalaimona, wskazała na swoje uszy. Dajmon Lyry natychmiast zrozumiał gest, zmienił się w wiewiórkę i podskoczył lekko do boku zajęczycy, która zaczęła mówić na tyle głośno, że Lyra usłyszała jej słowa: – Idźcie do niedźwiedzia i powiedzcie mu wprost, co wiecie. Jak tylko miejscowi zorientują się, co planujecie, od razu przeniosą jego pancerz w inne miejsce. Lyra wstała, zabierając ze sobą korzenne ciastko. Nikt nie zauważył jej odejścia; Lee Scoresby już rozdawał karty i oczy wszystkich podejrzliwych skupiły się na jego dłoniach. W coraz słabszym popołudniowym świetle dziewczynka znalazła drogę do stanicy sań. Wiedziała, że słusznie postępuje, choć równocześnie czuła niepokój, a nawet lekki strach. Wielki niedźwiedź pracował przy największych betonowych budach. Lyra zatrzymała się przed otwartą bramą i patrzyła. Iorek Byrnison naprawiał właśnie roztrzaskany ciągnik z silnikiem gazowym; metalowa pokrywa silnika była skręcona i wykrzywiona, a jedna z płóz wygięta w górę. Niedźwiedź podniósł blachę tak lekko, jak gdyby to był karton, i obracał ją na wszystkie strony w wielkich łapach, dokładnie ją oglądając, po czym postawił tylną łapę na jednym rogu i skręcił całą powierzchnię w taki sposób, że wyrównał wszystkie zgięcia i przywrócił blasze pierwotną formę. Następnie oparł ją o ścianę i podniósł jedną łapą ciężki ciągnik, kładąc go na boku i przechylając, aby obejrzeć wygiętą płozę. Gdy skończył, zauważył Lyrę, a dziewczynka, spoglądając na jego potężne cielsko o groźnym wyglądzie, poczuła zimne ukłucie strachu. Patrzyła na niego przez płot z odległości około czterdziestu jardów i pomyślała, że jednym susem mógłby do niej doskoczyć i rozedrzeć ją niczym pajęczynę. Przerażona, już zamierzała się odwrócić i uciec, ale Pantalaimon zawołał: – Zaczekaj! Pozwól mi z nim porozmawiać. Zmienił się w rybołówkę i zanim Lyra zdążyła mu odpowiedzieć, przeleciał przez ogrodzenie i pas zamarzniętej ziemi między nim i niedźwiedziem. Dalej znajdowała się otwarta brama i dziewczynka mogła tamtędy wejść za swoim dajmonem, ale ociągała się. Pantalaimon patrzył na nią przez chwilę, a następnie zmienił się w borsuka. Lyra wiedziała, na jaki wpadł pomysł. Dajmony mogły się oddalać nie więcej niż o kilka jardów od swoich właścicieli, toteż gdyby dziewczynka nadal stała przy płocie, a on pozostał ptakiem, nie mógłby się zbliżyć do niedźwiedzia; zamierzał więc zmusić ją do ruchu. Rozgniewała się, a jednocześnie źle poczuła, Pantalaimon bowiem wbił pazury w ziemię i parł do przodu. Dziewczynka czuła ból głęboko w piersi, a także smutek i miłość. Wiedziała, że jej dajmon czuje to samo, ponieważ w Jordanie wielokrotnie sprawdzali, jak daleko mogą się od siebie oddalić; każdy powrót przynosił ogromną ulgę. Borsuk przesunął się trochę do przodu. – Nie, Pan! Jednak nie zatrzymał się. Niedźwiedź bez ruchu obserwował całą scenę. Ból w sercu Lyry stawał się coraz trudniejszy do zniesienia, chciało jej się płakać. – Pan... Wreszcie dziewczynka zmuszona była przejść przez bramę, idąc po zamarzniętym błocie ku swemu dajmonowi, który zmienił się teraz w żbika i skoczył jej w ramiona; mocno przywarli do siebie i tak trwali przez dłuższą chwilę, drżąc i łkając z ulgi. – Myślałam, że naprawdę to zrobisz... – Nie... – Czułam tak wielki ból, że trudno uwierzyć... A później Lyra ze złością otarła łzy i wysmarkała nos. Pantalaimon skulił się w jej ramionach i wiedziała, że raczej umrze, niż pozwoli im się kiedykolwiek rozdzielić, poczuć ten straszliwy smutek, który przyprawił ją niemal o szaleństwo z żalu i strachu. Nawet gdyby umarła, nadal byliby razem, jak Uczeni w krypcie w Jordanie... Nagle dziewczynka i jej dajmon podnieśli oczy na samotnego niedźwiedzia. Stworzenie bez dajmona! Było samo, zawsze samotne. Lyra poczuła tak wielki żal, że chcąc okazać mu współczucie, prawie wyciągnęła rękę, aby dotknąć zbitego w kudły futra; powstrzymała ją jedynie grzeczność i jego zimny, dziki wzrok. – Iorku Byrnisonie – odezwała się. – O co chodzi? – Lord Faa i Ojciec Coram poszli spróbować odzyskać twój pancerz. Niedźwiedź nie poruszył się ani nie odezwał. Jasne było, co myśli o szansie powodzenia ich misji. – Ja jednak wiem, gdzie on jest – dodała – i gdybym ci powiedziała, mógłbyś go sam odebrać. Tyle że nie... – Skąd wiesz, gdzie jest? – Posiadam czytnik symboli i sądzę, że powinnam ci przekazać tę informację, ponieważ tak haniebnie cię oszukano. Moim zdaniem to nie było w porządku. Nie powinni byli tego zrobić. John Faa zamierza dyskutować na ten temat z Burmistrzem, jednak niezależnie od tego, co mu powie, prawdopodobnie nie oddadzą ci zbroi. Jeśli ci powiem, gdzie ona jest, czy pojedziesz z nami i pomożesz nam uratować dzieci z Bolvangaru? – Tak. Nie chciała być wścibska, ale nie mogła powstrzymać ciekawości. W końcu spytała: – Iorku Byrnisonie, dlaczego po prostu nie wykujesz sobie nowego pancerza z tego metalu? – Ponieważ jest bezwartościowy. Popatrz – dodał, po czym jedną łapą podniósł pokrywę silnika, rozciął ją pazurem drugiej, jak gdyby otwierał otwieraczem blaszaną puszkę. – Mój pancerz jest wykonany z niebiańskiego żelaza i pasuje tylko na mnie. Dla niedźwiedzia pancerz to jego dusza, dokładnie tak jak twój dajmon dla ciebie. Nie możesz go przecież zastąpić – powiedział wskazując na Pantalaimona – lalką wypchaną trocinami. To jest właśnie ta różnica. No więc, gdzie jest mój pancerz? – Słuchaj, musisz mi obiecać, że nie będziesz się mścił. Tamci ludzie postąpili niewłaściwie, zabierając ci pancerz, ale proszę cię, pogódź się z tym. – Zgoda. Żadnej zemsty po odzyskaniu pancerza Wiedz jednak, że gdy pójdę po niego, nikt mnie nie powstrzyma. Jeśli staną mi na drodze, zginą. – Zbroja jest ukryta w piwnicy plebanii – powiedziała Lyra. – Ksiądz sądzi, że jest w niej dusza, i próbuje ją z niej wyjąć. W każdym razie, pancerz tam właśnie leży. Niedźwiedź stanął na tylnych łapach i spojrzał na zachód; ostatnie promienie słońca zabarwiły jego pysk pięknymi odcieniami żółci i bieli; w mroku jaśniał kremowo. Lyra poczuła, jak z tego wielkiego stworzenia promieniuje moc niczym fale gorąca z grzejnika. – Muszę pracować do zachodu słońca – oświadczył. – Rano dałem słowo tutejszemu mistrzowi. Jestem mu winien jeszcze kilka minut pracy. – Z miejsca, w którym stoję, widać, że słońce zachodzi – zauważyła dziewczynka, ponieważ z jej perspektywy żółta kula rzeczywiście znikała za skalistym cyplem na południowym zachodzie. Niedźwiedź opadł na przednie łapy. – To prawda – odparł. Jego łeb znajdował się teraz w cieniu, tak jak jej. – Jak się nazywasz, dziecko? – Lyra Belacqua. – W takim razie mam wobec ciebie dług, Lyro Belacqua – stwierdził. Potem odwrócił się i pobiegł. Poruszał się tak szybko po zamarzniętej ziemi, że dziewczynka żadną miarą nie była w stanie dotrzymać mu kroku. Biegła jednak, a jej dajmon zmieniony w mewę wzleciał do góry, pragnąc obserwować poczynania niedźwiedzia; Pantalaimon wołał do niej z góry, wskazując drogę. Iorek Byrnison wybiegł ze stanicy i gnał przed siebie wąska uliczką. Później skręcił w główną ulicę miasta, mijając dziedziniec rezydencji Burmistrza, gdzie w nieruchomym powietrzu wisiała flaga, a wartownik sztywno maszerował w tę i z powrotem. Następnie niedźwiedź zbiegł ze wzgórza na końcu ulicy, przy której mieszkał Konsul Czarownic. Do tego czasu wartownik uświadomił sobie, co się dzieje; próbował ochłonąć i podjąć jakąś decyzje, jednak Iorek Byrnison skręcił już za róg w pobliżu portu. Ludzie zatrzymywali się i patrzyli albo szybko uciekali z drogi. Wartownik wystrzelił dwukrotnie w powietrze, po czym zaczął zbiegać ze wzgórza za niedźwiedziem. Nie szło mu to łatwo, ponieważ ciągle ślizgał się po oblodzonym zboczu. Odzyskiwał równowagę, chwytając się najbliższej poręczy. Lyra była niedaleko za nim. Kiedy mijała dom Burmistrza, dostrzegła kilka osób, które właśnie wychodziły na dziedziniec, zaciekawione zamieszaniem, i wydało jej się, że widzi wśród nich Ojca Corama; wtedy jednak straciła dom z pola widzenia, pędząc dalej ulicą ku narożnikowi, za który już skręcił ścigający niedźwiedzia wartownik. Plebania była starsza niż większość miejscowych budynków; zbudowano ją z kosztownych cegieł. Do frontowych drzwi prowadziły trzy schodki, tyle że drzwi zmieniły się teraz w wiszące i sterczące szczapy, a z wnętrza domu dochodziły krzyki i odgłosy roztrzaskiwania i łamania mebli. Wartownik zawahał się, stając przed budynkiem, trzymał jednakże karabin w pogotowiu; potem, gdy przechodnie zaczęli się zbierać, a mieszkańcy domów po przeciwnej stronie ulicy rzucili się do okien, stwierdził, że musi zareagować, i oddał strzał w powietrze, a następnie wbiegł do środka. W chwilę później Lyrze wydało się, że cały dom drży w posadach. W trzech oknach pękły szyby, dachówki zsuwały się z dachu jedna po drugiej, aż nagle wybiegła z plebanii przerażona służąca, za którą dreptał, machając skrzydłami i gdacząc, jej dajmon w postaci kury. Z wnętrza domu dobiegł kolejny strzał, a potem czyjś przeraźliwy wrzask sprawił, że służąca też zaczęła krzyczeć. Niczym wystrzelony z armaty wypadł teraz z budynku sam ksiądz, który pędził z dziko trzepoczącą skrzydłami dajmoną w postaci pelikana; widać było, że zraniono jego dumę. Nagle Lyra usłyszała wykrzykiwane rozkazy i odwróciła się, a wtedy zobaczyła wybiegający zza rogu oddział uzbrojonych policjantów – niektórzy z pistoletami, inni z karabinami – a w niedalekiej odległości za nimi szedł John Faa i zdenerwowany otyły Burmistrz. Przerażające odgłosy dobiegające z plebanii sprawiły, że wszyscy patrzyli w tę stronę. Okno tuż nad ziemią, za którym najwyraźniej znajdowała się piwnica, zostało roztrzaskane; słychać było brzęk rozbijanego szkła oraz trzask odrywanego i łamanego drewna. Wartownik, który wszedł do domu za Iorkiem Byrnisonem, wybiegł teraz i z karabinem gotowym do strzału stanął przed okienkiem piwnicznym, by z zewnątrz stawić czoło niedźwiedziowi. Nagle okno rozwarło się całkowicie i wyskoczył przez nie Iorek Byrnison, niedźwiedź w pancerzu. Bez pancerza wyglądał groźnie, a w nim – wręcz przerażająco. Zbroja była rdzawoczerwona, poszczególne jej części niedokładnie skute: wielkie blachy powyginanego, pordzewiałego metalu ocierały się o siebie, zgrzytając i skrzypiąc. Przód hełmu był tak samo wysunięty jak pysk jego właściciela; w hełmie znajdowały się szczeliny na oczy, a dolna część szczęki pozostawała odkryta, aby niedźwiedź mógł gryźć i rozdzierać ofiarę zębami. Wartownik wypalił kilka razy, a policjanci także strzelali z karabinów, celując w niedźwiedzia, jednak Iorek Byrnison strząsał tylko z siebie ich kule niczym krople deszczu. Potem, zanim wartownik zdołał uciec, niedźwiedź, skrzypiąc i szczękając metalem, skoczył do przodu i powalił biednego człowieka na ziemię. Dajmona wartownika, suka rasy husky, rzuciła się do gardła niedźwiedzia, ale Iorek Byrnison nie zwrócił na nią uwagi, jak gdyby była muchą. Ogromną łapą przyciągnął do siebie wartownika, rozwarł szczęki i wsunął w nie głowę nieszczęśnika. Lyra potrafiła dokładnie przewidzieć, co się zdarzy: niedźwiedź zmiażdży czaszkę mężczyzny, a później rozegra się krwawa bitwa, wiele osób zginie, a oni będą musieli odłożyć podróż, z niedźwiedziem czy bez niego. Nie zastanawiając się nawet przez chwilę, dziewczynka rzuciła się przed siebie i wsunęła rękę w szczelinę, która pojawiła się między hełmem a wielką powierzchnią pancerza ponad ramionami niedźwiedzia. Kiedy zwierzę pochylało głowę, Lyra wcześniej dostrzegła tam ledwie widoczny między pordzewiałymi krawędziami metalu fragment żółtobiałego futra. Teraz zagłębiła w nie palce, a Pantalaimon natychmiast przyleciał i zmienił się w żbika, gotów jej bronić; Iorek Byrnison pozostał jednakże nieruchomy, a karabinierzy wstrzymali ogień. – Iorku! – wykrzyknęła stłumionym głosem dziewczynka. – Pamiętasz? Jesteś mi winien przysługę. Teraz właśnie możesz spłacić swój dług. Zrób, jak mi obiecałeś, i nie walcz z tymi ludźmi. Po prostu odwróć się i odejdź ze mną. Potrzebujemy cię, Iorku, a ty nie możesz tu zostać, chodź więc ze mną do portu. Nawet się nie odwracaj. Niech Ojciec Coram i Lord Faa porozmawiają z mieszkańcami, a na pewno dobrze załatwią całą sprawę. Puść wolno tego człowieka i chodźmy... Niedźwiedź powoli otworzył paszczę, z której wysunęła się zakrwawiona głowa mężczyzny. Zemdlony wartownik upadł na ziemię, a jego dajmona przysiadła obok tuląc się do niego. Tymczasem niedźwiedź odszedł wraz z Lyrą. Nikt się nie poruszył. Ludzie stali i obserwowali, jak wielkie zwierzę porzuca swoją ofiarę na rozkaz małej dziewczynki, której dajmonem był dziki kot, a potem rozstąpili się, by zrobić przejście tej dziwnej grupie. Iorek ciężkim krokiem przeszedł między nimi u boku Lyry. Skierowali się do portu. Dziewczynka skoncentrowała się całkowicie na niedźwiedziu, toteż nie dostrzegła zamieszania, które zapanowało, gdy gapie poczuli się bezpieczni, nie zdawała sobie sprawy, jak wielki gniew odczuwali do potężnego stworzenia. Szła obok lorka, a Pantalaimon kroczył przed nimi, jak gdyby torował im drogę. Kiedy dotarli do portu, niedźwiedź opuścił głowę i odpiął pazurem hełm, pozwalając, aby z brzękiem upadł na zamarzniętą ziemię. Z kafejki wyszli Cyganie; zorientowali się, że coś się stało, i teraz w blasku anbarycznych świateł z pokładu statku obserwowali, jak Iorek Byrnison strząsa z siebie resztki zbroi i zostawia je w stosie na nabrzeżu. Nie odezwawszy się do nikogo, wszedł do wody. Zanurzył się bez jednego plusku, po czym zniknął. – Co się stało? – spytał Tony Costa, słysząc głosy wzburzonych mieszkańców miasta i przedstawicieli policji, którzy kierowali się do portu. Lyra opowiedziała mu całą historię tak dokładnie, jak tylko potrafiła. – A gdzie poszedł teraz? – spytał. – Czyżby po prostu zostawił zbroję na nabrzeżu? Przecież zabiorą ją, jak tylko tu dotrą! Lyra także się tego obawiała, patrząc, jak zza rogu wyłania się pierwszy policjant, za nim kolejni, a następnie Burmistrz, ksiądz oraz dwudziestu czy trzydziestu gapiów. Za nimi z trudem usiłowali nadążyć John Faa i Ojciec Coram. Kiedy jednak wszyscy dotarli na nabrzeże, zatrzymali się ponieważ wcześniej zjawił się tam ktoś inny. Na zbroi niedźwiedzia usiadł wysoki osobnik, założywszy nogę na nogę. Był to Lee Scoresby, w ręku którego znajdował się pistolet o najdłuższej lufie, jaką Lyra kiedykolwiek widziała; aeronauta niedbale celował w wielki brzuch Burmistrza. – Zdaje się, że nie najlepiej opiekowałeś się pan pancerzem mojego przyjaciela – zagaił przyjacielskim tonem. – No sam pan popatrz na tę rdzę! Nie zaskoczyłoby mnie również, gdybym znalazł w niej mole. Stój tam, gdzie jesteś, nieruchomo i spokojnie! I niech nikt się nie rusza, póki niedźwiedź nie wróci ze smarem. Albo możecie iść do domu i poczytać gazetę. Wybór należy do was. – Jest tam! – krzyknął Tony, wskazując rampę na drugim końcu nabrzeża, gdzie z wody wyłaniał się Iorek Byrnison, ciągnąc jakiś ciemny przedmiot. Gdy wyszedł na nabrzeże, otrząsnął się, rozpryskując wokół wielkie krople wody, aż jego gęste futro się nastroszyło. Następnie pochylił się, ponownie wziął w zęby coś ciemnego i dużego i ciągnął w stronę pancerza. Ciemny przedmiot okazał się martwą foką. – Iorku – odezwał się aeronauta, wstając leniwie. Pistolet nadal trzymał wycelowany w Burmistrza. – Witam cię. Niedźwiedź podniósł oczy i warknął krótko, po czym jedną łapą rozdarł ciało foki. Lyra obserwowała zafascynowana, jak zdejmuje skórę i wydziera pasy tłustego mięsa, a następnie naciera nimi cały pancerz, najstaranniej zaś te miejsca, gdzie blachy nachodziły na siebie. – Jesteś z tymi ludźmi? – spytał niedźwiedź Lee Scoresby’ego podczas pracy. – Tak. Zdaje mi się, że obu nas zatrudniono, Iorku. – Gdzie twój balon? – spytała Lyra Teksańczyka. – Spakowany w dwóch saniach – odparł.– A oto nasz szef. John Faa, Ojciec Coram i Burmistrz zbliżyli się do nich wraz z czterema zbrojnymi policjantami. – Niedźwiedziu! – krzyknął Burmistrz wysokim skrzekliwym głosem. – Pozwalam ci odjechać z tymi ludźmi. Pamiętaj jednak, że jeśli pojawisz się ponownie w granicach miasta, nie będzie dla ciebie litości. Iorek Byrnison nie zwrócił na te słowa najmniejszej uwagi i kontynuował nacieranie pancerza foczym tłuszczem; robił to z taką dokładnością, troską i czułością, że jego stosunek do zbroi skojarzył się Lyrze z jej własnym przywiązaniem do Pantalaimona. W istocie było tak, jak powiedział jej niedźwiedź: pancerz stanowił jego duszę. Burmistrz i policjanci wycofali się, a pozostali ludzie powoli odwracali się i rozchodzili, chociaż kilku zostało na swoich miejscach. John Faa przyłożył dłonie do ust i zawołał: – Cyganie! Wszyscy byli gotowi do drogi. Od chwili gdy skończyli przeładunek, oczekiwali na sygnał do wyjazdu. Sanie były przygotowane, psy czekały na postronkach. – Czas wyruszać, przyjaciele – oznajmił John Faa. – Jesteśmy odpowiednio zaopatrzeni i znamy kierunek, w którym powinniśmy się udać. Panie Scoresby, skończył pan załadunek? – Jestem gotów do drogi, Lordzie Faa. – A ty, Iorku Byrnisonie? – Kiedy się przyodzieję – mruknął niedźwiedź. Skończył oliwić pancerz. Nie chcąc marnować foczego mięsa, chwycił martwe zwierzę w zęby i rzucił je na tył większych sań Lee Scoresby’ego, potem zaczął nakładać pancerz. Widok był zadziwiający, niedźwiedź bowiem z niezwykłą łatwością radził sobie z grubymi prawie na cal warstwami metalu – lekko kołysał poszczególnymi fragmentami i narzucał je na siebie, jak gdyby wkładał jedwabne togi. Założył zbroję w niespełna minutę i w tym czasie ani razu nie zadźwięczał zgrzyt zardzewiałego żelastwa. Pancerz został świetnie naoliwiony. Po niecałych trzydziestu minutach ekspedycja znajdowała się już w drodze na północ. Pędzące pod niebem z milionami gwiazd i mocno połyskującym księżycem sanie kołysały się i stukotały na bruzdach i kamieniach. Gdy dotarli do gładkiego śniegu na obrzeżach miasta, psy chętnie przyspieszyły kroku, a ruch sań stał się szybki i łagodny. Lyra siedziała z tyłu sań Ojca Corama, opatulona tak dokładnie, że widać jej było tylko oczy. W pewnej chwili szepnęła do Pantalaimona: – Widzisz Iorka? – Biegnie obok sań Lee Scoresby’ego – odparł jej dajmon w postaci gronostaja, obejrzawszy się za siebie. Potem ponownie przytulił się do jej kaptura z rosomaczego futra. Przed podróżnikami, ponad górami na północy, zaczęły się jarzyć i drżeć blade łuki i pętle Zorzy. Lyra dostrzegła je przez na wpół zamknięte powieki i choć senna, poczuła przyjemny dreszcz. Była naprawdę szczęśliwa, że jedzie na Północ, a nad nią wisi Zorza. Pantalaimon walczył z jej sennością, nie udało mu się jednak jej pokonać; w końcu zmienił się w mysz i skulił się wewnątrz kaptura dziewczynki. Doznał nieprzyjemnego wrażenia, którym jednak mógłby się z nią podzielić dopiero po przebudzeniu. Może to była kuna, może złudzenie, a może jakiś niewinny, miejscowy duszek – w każdym razie Pantalaimonowi zdawało się, że coś podąża w ślad za rzędem sań, przeskakując lekko z gałęzi na gałąź rosnących blisko siebie sosen. Dajmon Lyry czuł się nieswojo, ponieważ stworzenie to kojarzyło mu się z pewną małpą. Zaginiony chłopiec Podróżowali przez wiele godzin, a potem zatrzymali się na posiłek. W czasie gdy mężczyźni rozpalali ogniska i topili śnieg na wodę, a Iorek Byrnison obserwował, jak Lee Scoresby piecze focze mięso, John Faa odezwał się do dziewczynki: – Czy jest wystarczająco jasno, abyś mogła odczytać symbole? Księżyc powoli zachodził. Światło Zorzy było jaskrawsze niż księżycowe, jednak niestałe. Na szczęście dziewczynka miała dobry wzrok. Pogrzebała w futrze i wyjęła czarne aksamitne zawiniątko. – Tak – odparła. – Zresztą znam już na pamięć położenie większości znaków. O co mam spytać aletheiometr, Lordzie Faa? – Chcę wiedzieć więcej o sposobach obrony tej ich stacji, Bolvangaru – powiedział. Dziewczynka poruszyła wskazówki niemal mechanicznie, ustawiając je na hełm, gryfa i tygiel, a następnie skupiła się na skomplikowanym trójwymiarowym diagramie. Igła od razu zaczęła się kołysać, a jej taniec przypominał lot pszczoły niosącej wiadomość do ula. Dziewczynka obserwowała wielką wskazówkę ze spokojem, przekonana, że prędzej czy później odgadnie wszystkie znaczenia; i rzeczywiście po jakimś czasie odpowiedź zaczęła się klarować. Lyra pozwoliła igle jeszcze chwilę potańczyć, aż była pewna, że wszystko właściwie zrozumiała. – Jest dokładnie tak, jak powiedział dajmon czarownicy, Lordzie Faa. W stacji przebywa grupa Tatarów, którzy jej strzegą, jest też drut pod napięciem. W gruncie rzeczy tamci nie spodziewają się, że ktoś ich zaatakuje. Tak mówi czytnik symboli. Tyle że, Lordzie Faa... – Co takiego, dziecko? – Urządzenie mówi coś jeszcze. W dolinie nad jeziorem znajduje się wioska, której mieszkańcy nękani są przez ducha. John Faa potrząsnął niecierpliwie głową i rzucił: – To nie ma teraz znaczenia. W tych lasach z pewnością grasuje mnóstwo różnych duchów. Powiedz mi jeszcze o tych Tatarach. Na przykład, ilu ich jest? Jak są uzbrojeni? Lyra posłusznie spytała aletheiometr i przekazała odpowiedź: – Jest tam sześćdziesięciu mężczyzn z karabinami; mają też kilka większych dział, coś w rodzaju armat. A także miotacze ognia. A ich dajmony są wilkami. Wszystkie. Jej słowa wywołały ożywienie wśród starszych Cyganów, którzy brali kiedyś udział w rozmaitych kampaniach. – Ci z syberyjskich pułków mają za dajmony wilki – zauważył jeden z mężczyzn. – Nigdy nie spotkałem bardziej zawziętych – powiedział John Faa. – Będziemy musieli walczyć jak tygrysy. Trzeba też zasięgnąć rady niedźwiedzia. Z tego, co wiem, jest przebiegłym wojownikiem. Lyra zniecierpliwiła się i wtrąciła: – Ale, Lordzie Faa, ten duch... Sądzę, że to duch jednego z tych dzieci! – No cóż, nawet jeśli tak jest, Lyro, nie wiem jak moglibyśmy mu pomóc. Sześćdziesięciu syberyjskich strzelców, miotacze ognia... Panie Scoresby, może pan tu podejść na chwilkę? Aeronauta podszedł do sań, a Lyra w tym czasie wymknęła się do niedźwiedzia. – Iorku, podróżowałeś już wcześniej tą drogą? – spytała go. – Raz – odrzekł głębokim, stanowczym głosem. – Jest tu wioska w pobliżu, prawda? – Po drugiej stronie wzgórza – odparł, spoglądając na rzadko rosnące drzewa. – Czy to daleko? – Dla ciebie czy dla mnie? – Dla mnie – szepnęła. – Zbyt daleko. Choć dla mnie całkiem blisko. – Ile czasu zajęłoby ci dotarcie tam? – Do następnego wschodu księżyca mogę trzy razy pobiec tam i wrócić. – Widzisz, Iorku, mam taki czytnik symboli, który mówi mi o różnych sprawach, i teraz mi powiedział, że w tej wiosce muszę spełnić ważne zadanie. Tyle że Lord Faa nie pozwoli mi tam pójść. Chce szybko ruszyć w dalszą drogę. Wiem, że to jest bardzo ważne, jednak jeśli nie pójdę do wioski i nie sprawdzę, co się tam dzieje, być może nigdy się nie dowiemy, co naprawdę robią Grobale. Niedźwiedź nic nie powiedział. Usiadł wyprostowany jak człowiek, wielkie łapy złożył na udach i ciemnymi oczyma wpatrywał się w Lyrę. Wiedział, że dziewczynka czegoś od niego chce. Wtedy odezwał się Pantalaimon: – Mógłbyś nas tam zabrać, a potem dogonić sanie? – Tak. Dałem jednak słowo Lordowi Faa, że będę posłuszny tylko jemu, nikomu innemu. – A jeśli otrzymam jego zgodę? – spytała Lyra. – Wtedy cię tam zaniosę. Lyra odwróciła się i pobiegła z powrotem przez śnieg. – Lordzie Faa! Iorek Byrnison może mnie przenieść przez góry do wioski, dowiemy się, co się tam znajduje, a potem dogonimy wasze sanie. Niedźwiedź zna drogę – dodała ponaglająco. – Wiem, że muszę to zrobić. Ojcze Coramie, pamiętasz, jak było z tym kameleonem? Nie rozumiałam początkowo odpowiedzi, jednak wszystko się sprawdziło, o czym przekonaliśmy się bardzo szybko. Sadzę, że tym razem będzie podobnie. Nie potrafię do końca zrozumieć, co mówi urządzenie, wiem jednak, że sprawa jest bardzo ważna. Iorek Byrnison zna drogę i twierdzi, że do następnego wschodu księżyca może trzykrotnie pobiec tam i wrócić, a z nikim chyba nie będę bezpieczniejsza niż z nim, prawda? Tyle że niedźwiedź nie pójdzie tam bez pozwolenia Lorda Faa. Zapadło milczenie. Ojciec Coram westchnął. John Faa marszczył brwi, a jego twarz wewnątrz futrzanego kaptura wyrażała nieugiętość. Zanim jednak przemówił, wtrącił się aeronauta: – Lordzie Faa, jeśli Iorek Byrnison zaniesie tam dziewczynkę, będzie równie bezpieczna, jak gdyby została tutaj z nami. Wszystkie niedźwiedzie zawsze dotrzymują słowa, a Iorka znam od wielu lat i nic w świecie nie może sprawić, aby złamał dane komuś słowo. Powierzcie mu opiekę nad małą, a on na pewno nie popełni żadnego błędu. A jeśli chodzi o szybkość, potrafi biec godzinami i nie czuje zmęczenia. – Dlaczego jednak nie mielibyśmy posłać tam ludzi? – spytał John Faa. – Musieliby iść piechotą – zauważyła Lyra. – Nie sposób przecież przejechać przez te góry. Iorek Byrnison potrafi się poruszać po tej krainie o wiele szybciej niż ludzie, a ja jestem bardzo lekka, więc nie będę mu ciążyć. Obiecuję, Lordzie Faa, że nie zostanę tam ani chwili dłużej, niż będzie konieczne, nie powiem nikomu ani słowa na nasz temat i nie wplączę się w żadną niebezpieczną sytuację. – Jesteś pewna, że musisz tam iść? Że czytnik symboli cię nie oszukuje? – Nigdy tego nie robi, Lordzie Faa. Nie sądzę, by miał takie możliwości. Cygański król potarł podbródek. – Hm, jeśli ci się uda, może otrzymamy jakieś nowe informacje. Iorku Byrnisonie! – zawołał. – Chcesz zrobić to, o co prosi Lyra? – Wypełniam pańskie rozkazy, Lordzie Faa. Każ mi zabrać do wioski dziewczynkę, a wykonam polecenie. – Dobrze więc. Masz zabrać ją tam, gdzie zechce się udać, i zrobić tak, jak ci rozkaże. Lyro, pozwalam ci tam jechać. – Dziękuję, Lordzie Faa. – Ruszaj na poszukiwania, a kiedy je skończysz, natychmiast do nas wracaj. Iorku Byrnisonie, ruszamy w dalszą drogę, będziesz więc nas musiał dogonić. Niedźwiedź pokiwał wielkim łbem. – Są w wiosce jacyś żołnierze? – spytał Lyrę. – Będę potrzebował pancerza? Bez niego poruszam się szybciej. – Nie ma nikogo – odparła dziewczynka. – Jestem tego pewna, Iorku. Dziękuję, Lordzie Faa, obiecuję zrobić, jak każesz. Tony Costa dał Lyrze do żucia kawałek suszonego foczego mięsa i dziewczynka wraz z Pantalaimonem w postaci myszy, siedzącym wewnątrz jej kaptura, wspięła się na grzbiet potężnego niedźwiedzia, chwytając za jego futro dłońmi w rękawicach; wąski muskularny grzbiet zwierzęcia znajdował się teraz między jej kolanami. Futro Iorka było cudownie gęste, a siła niedźwiedzia, której ogrom Lyra natychmiast wyczuła, wręcz przytłaczająca. Lekko, jak gdyby nie miał na grzbiecie żadnego ciężaru, Iorek odwrócił się i pobiegł susami ku wzgórzom i niskim drzewom. Minęło trochę czasu, zanim Lyra przywykła do tego kołyszącego ruchu, a kiedy się już przyzwyczaiła, poczuła dziką radość. Jadę na niedźwiedziu, pomyślała. Nad ich głowami drgała Zorza w postaci złotych łuków i pętli, a wokół panował ostry arktyczny chłód i absolutna cisza Północy. Pędzące po śniegu łapy Iorka Byrnisona nie czyniły niemal żadnego hałasu. Ponieważ znajdowali się na skraju tundry, drzewa były tu rzadkie i karłowate, a na ścieżce pojawiały się jeżyny i inne krzewy. Niedźwiedź pędził przez nie, rwąc pędy, jak gdyby były tylko pajęczynami. Wśród odłamków czarnej skały wspięli się na niskie wzgórze, a wkrótce znaleźli się poza zasięgiem wzroku ludzi, których zostawili za sobą. Lyra miała ochotę porozmawiać z niedźwiedziem – gdyby był człowiekiem, z pewnością zdążyłaby się już z nim zaprzyjaźnić – jednak ogromne stworzenie zachowywało się dziwacznie i gwałtownie, poza tym emanował z niego taki chłód, że chyba po raz pierwszy w życiu czuła się naprawdę onieśmielona. Kiedy więc pancerny niedźwiedź niezmordowanie pędził wielkimi susami naprzód, dziewczynka siedziała, kołysząc się lekko wraz z nim, i nie odzywała się. Przypuszczała, że jej milczenie bardziej mu odpowiada, a przy tym wydawało się jej, że w jego oczach jest jedynie szczebioczącym dzieckiem, które dopiero co wyrosło z pieluch. Wcześniej Lyra rzadko się zastanawiała nad sobą i w chwili obecnej uznała to doświadczenie za interesujące, choć nieprzyjemne; właściwie w pewnym sensie bardzo przypominało jazdę na niedźwiedziu. Iorek Byrnison posuwał się szybko, poruszając jednocześnie raz prawymi, raz lewymi łapami i kołysząc się silnie z boku na bok w równomiernym rytmie. Po chwili jednakże dziewczynka stwierdziła, że nie potrafi tak po prostu siedzieć bez ruchu; wolałaby aktywniej uczestniczyć w podróży. Niedźwiedź biegł już godzinę, może trochę dłużej, i Lyra była już cała zesztywniała i obolała, ale bardzo szczęśliwa, zwłaszcza kiedy Iorek Byrnison wreszcie zwolnił i zatrzymał się. – Spójrz w górę – powiedział. Lyra podniosła oczy, po czym przetarła je dłonią, była bowiem tak zziębnięta, że łzy zamazywały jej obraz Kiedy wreszcie przyjrzała się dokładniej niebu, niemal straciła oddech. Zorza stała się bladym i drżącym światełkiem, gwiazdy natomiast połyskiwały jaskrawo niczym diamenty, a na tle tego ogromnego ciemnego, lecz błyszczącego nieboskłonu ze wschodu i południa pędziły ku północy maleńkie czarne punkciki. – Czy to ptaki? – spytała dziewczynka. – Nie, czarownice – odparł niedźwiedź. – Czarownice! Co one tu robią? – Może lecą na wojnę. Nigdy przedtem nie widziałem tak wielu naraz. – Znasz jakieś czarownice, Iorku? – Służyłem kiedyś u kilku, a z niektórymi także walczyłem. Oto widok, który mógłby przerazić Lorda Faa. Jeśli lecą, by pomóc waszym wrogom, wszyscy powinniście odczuwać lęk. – Lorda Faa z pewnością trudno zastraszyć. Ty również się nie boisz, prawda? – Jeszcze nie. A kiedy będę się bał, zwalczę strach. Po powrocie lepiej jednak powiedzieć Lordowi Faa o tych czarownicach. Ludzie mogli ich nie zauważyć. Od tej chwili niedźwiedź poruszał się nieco wolniej i Lyra nadal mogła obserwować niebo, aż jej oczy znowu zaszkliły się lodowatymi łzami i przestała widzieć niezliczone czarownice lecące na północ. W końcu Iorek Byrnison zatrzymał się i powiedział: – Oto wioska. Spojrzeli w dół poprzecinanego szczelinami, urwistego zbocza, na skupisko drewnianych domów położonych obok rozległego, niezwykle płaskiego zaśnieżonego obszaru, który Lyra uznała za zamarznięte jezioro. Drewniany pomost potwierdził jej domysły. Dziewczynka i niedźwiedź znajdowali się nie dalej niż o pięć minut drogi od tego miejsca. – Co chcesz zrobić? – spytał niedźwiedź. Lyra ześlizgnęła się z jego grzbietu i stwierdziła, że nie może ustać na nogach. Twarz miała zesztywniała z zimna, a nogi drżące, przywarła jednak do futra Iorka i trwała tak w bezruchu, póki się trochę nie rozgrzała. – W tej wiosce jest dziecko, duch albo coś w tym rodzaju – wyjaśniła. – Może zresztą coś innego, nie wiem na pewno. Chcę pójść, znaleźć go i, jeśli zdołam, zabrać do Lorda Faa i pozostałych. Myślałam, że to duch, jednak czytnik symboli powiedział mi coś, czego nie zrozumiałam. – Jeśli znajduje się na dworze – zauważył niedźwiedź – lepiej, żeby miał kryjówkę. – Nie sądzę, aby był martwy... – ciągnęła Lyra, chociaż wcale nie była tego taka pewna. Aletheiometr dał jej jakąś przedziwną, a w dodatku alarmującą odpowiedź. Jestem przecież córką Lorda Asriela, pomyślała z dumą. A kto znajduje się pod moimi rozkazami? Potężny niedźwiedź. Jakże mogłabym w takiej sytuacji odczuwać strach? – Chodźmy się rozejrzeć – zaproponowała. Wspięła się ponownie na grzbiet zwierzęcia, a ono ruszyło w dół zbocza: Iorek nie biegł już, raczej kroczył majestatycznie. Psy z wioski wyczuły nadejście obcych i zaczęły wściekle ujadać. Renifery w zagrodzie kręciły się nerwowo, ich rogi uderzały o ogrodzenie niczym suche kije. W bezwietrznym powietrzu każdy dźwięk było słychać na sporą odległość. Kiedy dotarli do pierwszych domów, Lyra rozejrzała się w prawo i w lewo, z trudem wpatrując się w półmrok, ponieważ Zorza już zbladła, a do wzejścia księżyca pozostało jeszcze dużo czasu. Tu i tam, pod grubo pokrytymi śniegiem dachami migotało światło, a dziewczynce wydawało się, że za niektórymi szybami widzi blade twarze. Wyobraziła sobie, jak bardzo zdziwieni są ci ludzie, patrzący na dziecko jadące na wielkim niedźwiedziu. W środku małej wioski, obok pomostu i śnieżnych kopców – zapewne wyciągniętych na brzeg łodzi – znajdował się pusty plac. Ujadanie psów było tak ogłuszające, że zdaniem Lyry obudziło wszystkich mieszkańców. Nagle otworzyły się drzwi i z domu wyszedł mężczyzna z karabinem w ręku. Jego dajmona w postaci rosomaka, strącając śnieg, wskoczyła na stertę drew obok drzwi. Lyra natychmiast zsunęła się z grzbietu niedźwiedzia i stanęła między mężczyzną a Iorkiem Byrnisonem. Pamiętała, że to właśnie ona przekonywała niedźwiedzia, że nie będzie mu potrzebny pancerz. Mężczyzna odezwał się słowami, których dziewczynka nie zrozumiała. Na szczęście Iorek odpowiedział w tym samym języku. Mężczyzna wydał z siebie cichy okrzyk strachu. – Sądzi, że jesteśmy diabłami – przetłumaczył Lyrze niedźwiedź. – Co mam mu odpowiedzieć? – Powiedz, że wprawdzie my nie jesteśmy diabłami, ale mamy przyjaciół, którzy nimi są. I że szukamy... dziecka, dziwnego dziecka. Gdy Iorek przełożył jej słowa, mężczyzna wskazał jakieś odległe miejsce po prawej stronie i szybko coś dodał. – Pyta, czy przybyliśmy zabrać to dziecko – wyjaśnił niedźwiedź – ponieważ oni się go boją. Próbowali je stąd wywieźć, ale ciągle wraca. – Powiedz mu, że zabierzemy je ze sobą, niech jednak wiedzą, że źle je potraktowali. Gdzie jest dziecko? Mężczyzna odpowiedział, gestykulując ze strachem. Lyra bała się, że przypadkowo wypali z karabinu, kiedy jednak skończył mówić, natychmiast pospiesznie wrócił do wnętrza domu, zamykając za sobą drzwi. Teraz dziewczynka dostrzegła twarze we wszystkich oknach. – Gdzie jest to dziecko? – spytała ponownie. – W rybiarni – odrzekł Iorek, po czym odwrócił się i zaczął biec ku brzegowi jeziora. Lyra podążyła za nim. Była bardzo zdenerwowana. Niedźwiedź skierował się do wąskiej, drewnianej budy, co jakiś czas podnosząc głowę i węsząc, a kiedy dotarł do drzwi, zatrzymał się i powiedział: – Jest tu, w środku. Serce Lyry biło tak szybko, że z trudem mogła oddychać. Podniosła rękę, chcąc zastukać do drzwi, uznała jednak taki gest za absurdalny, toteż głęboko zaczerpnęła powietrza, aby zawołać, ale stwierdziła, że nie wie, co powiedzieć. A w dodatku było tak ciemno! Powinna była zabrać latarnię... Nie miała wyboru, zwłaszcza że nie chciała, aby niedźwiedź dostrzegł jej lęk – musiała tam wejść. Przypomniała sobie, jak Iorek mówił o pokonywaniu własnego strachu, i postanowiła przezwyciężyć swój lęk. Podniosła skobel ze skóry renifera i mocno pociągnęła, otwierając z trzaskiem przymarznięte drzwi. Odgarnęła nogą śnieg, który zebrał się w progu, i otworzyła drzwi na oścież. Pantalaimon w postaci gronostaja nie był zbyt pomocny, biegał w tę i z powrotem po ścieżce – blady cień na śniegu – i wydawał z siebie ciche piski przerażenia. – Pan, na miłość Boską! – wrzasnęła. – Zmień się w nietoperza i poszukaj... Jednak Pantalaimon nie wykonał polecenia ani się nie odezwał. Lyra nigdy nie widziała, żeby zachowywał się w ten sposób, z wyjątkiem jednej sytuacji, kiedy wraz z Rogerem w krypcie w Jordanie włożyli monety z wizerunkami dajmonów do niewłaściwych czaszek. Teraz był jeszcze bardziej przerażony niż jego właścicielka. Natomiast Iorek Byrnison leżał blisko drzwi w śniegu i obserwował całą scenę w milczeniu. – Wyjdź! – krzyknęła Lyra najgłośniej, jak mogła –. Wyjdź! Nie odpowiedział jej żaden dźwięk. Dziewczynka otworzyła trochę szerzej drzwi, a zamieniony w kota Pantalaimon wskoczył jej na ramię i, przytulając się do niej lamentował: – Odejdź! Nie zostawaj tu! Och, Lyra, chodź stąd! Wracajmy! Próbując go uspokoić, Lyra zdała sobie jednocześnie sprawę z faktu, że Iorek Byrnison wstaje. Odwróciła się, a wtedy zobaczyła biegnącą z wioski postać z latarnią w dłoni. Kiedy osobnik podbiegł na odległość głosu, podniósł latarnię, oświetlając własną twarz: był to starzec o szerokiej, pomarszczonej twarzy i oczach niemal niewidocznych w gąszczu zmarszczek. Jego dajmoną był arktyczny lis. Mężczyzna odezwał się, a Iorek Byrnison przetłumaczył Lyrze jego słowa: – Mówi, że nie jest to jedyne takie dziecko. Widział w lesie wiele podobnych. Czasami szybko umierają, czasami nie. Uważa, że ten mały jest wyjątkowo wytrzymały. Mówi, że lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł. – Spytaj, czy mogę pożyczyć latarnię – poprosiła Lyra. Niedźwiedź przetłumaczył i mężczyzna wręczył dziewczynce latarnię, kiwając energicznie głową. Lyra doszła do wniosku, że przybiegł do nich właśnie w tym celu, i podziękowała mu za fatygę, a on skinął głową i cofnął się, by być daleko od niej, od chaty i od niedźwiedzia. Lyrę uderzyła nagła myśl: a jeśli tym dzieckiem jest Roger? Modliła się z całą mocą, aby tak nie było. Pantalaimon, znowu w postaci gronostaja, przylgnął do niej; małe pazury wbiły się głęboko w płaszcz dziewczynki. Podniosła wysoko latarnię i zrobiła krok do środka, a wtedy zobaczyła, jaką krzywdę robi dzieciom Rada Oblacyjna i na czym polega ofiara, jaką one składają. Przy drewnianym stojaku do suszenia ryb kulił się mały chłopiec. Nad nim wisiały rzędem wypatroszone, sztywne jak deski filety. Chłopiec przyciskał do piersi kawałek ryby, równie kurczowo, jak Lyra trzymała Pantalaimona: obiema rękami, mocno, przy sercu. Przytulał kawałek suszonej ryby – ponieważ nie miał dajmona! Grobale odcięli mu go! To właśnie było „rozdzielenie” i tak właśnie wyglądało „oderwane” dziecko. Szermierka W pierwszej chwili Lyra chciała odwrócić się i uciec albo zwymiotować. Ludzka istota pozbawiona dajmona była dla niej jak ktoś bez twarzy albo z rozciętymi żebrami i wydartym sercem: było to coś nienaturalnego i niesamowitego, coś, co należało do świata nocnych koszmarów, a nie do codziennego, normalnego życia. Lyra przytuliła do siebie Pantalaimona. Zakręciło jej się w głowie, poczuła mdłości i zimny pot na ciele. – Ratter – odezwał się chłopiec. – Macie moją Ratter? Dziewczynka nie miała wątpliwości, kogo ma na myśli. – Nie – odparła. Jej głos wyrażał słabość i przerażenie, które odczuwała. Potem spytała: – Jak się nazywasz? – Tony Makarios – odrzekł. – Gdzie moja Ratter? – Nie wiem... – zaczęła dziewczynka, po czym z trudem przełknęła ślinę, aby opanować mdłości. – Grobale... – Nie mogła jednak dokończyć zdania, musiała bowiem wyjść z szopy. Usiadła w śniegu – sama, choć oczywiście niezupełnie sama, ponieważ zawsze był z nią Pantalaimon, więc tak naprawdę nigdy nie bywała samotna. Och, gdyby ktoś zabrał go jej, tak jak temu małemu chłopcu odebrano jego Ratter, stałaby się najgorsza rzecz na świecie! Lyra uświadomiła sobie, że szlocha, Pantalaimon także kwilił. Oboje bardzo żałowali półchłopca i współczuli mu. Nagle Lyra wstała. – Chodź tu! – zawołała drżącym głosem. – Tony, wyjdź. Zabierzemy cię w bezpieczne miejsce. W rybiarni coś się poruszyło, po czym w drzwiach pojawił się chłopiec; nadal ściskał w dłoni suszoną rybę. Ubrany był dość ciepło – w watowany, pikowany płaszcz ze wzmocnionego jedwabiu węglowego i futrzane buty, które wydawały się zniszczone i nie najlepiej na niego pasowały. Na zewnątrz, w jaskrawszym świetle dochodzącym z bladych smug Zorzy i pokrytej śniegiem ziemi, wyglądał jeszcze bardziej żałośnie niż w środku. Mieszkaniec wioski, który przyniósł latarnię, odszedłszy na kilka jardów, zawołał coś do nich. – Mówi, że musisz zapłacić za rybę – wyjaśnił dziewczynce Iorek Byrnison. Lyra chciała rozkazać niedźwiedziowi, aby od razu zabił mężczyznę, jednak powstrzymała się i powiedziała: – Zabieramy dziecko na ich prośbę. Niech za to zapłacą tą jedną rybą. Niedźwiedź przetłumaczył. Mężczyzna wymamrotał coś, ale dłużej się nie spierał. Lyra postawiła latarnię na śniegu, wzięła półchłopca za rękę i podprowadziła go do niedźwiedzia. Malec szedł bezradnie, nie okazując strachu przed ogromnym białym zwierzęciem, które stało tak blisko, a kiedy Lyra pomogła mu się usadowić na grzbiecie Iorka, powiedział jedynie: – Nie wiem, gdzie jest moja Ratter. – My również tego nie wiemy, Tony – odparła Lyra. – Ale dowiemy się... I ukarzemy Grobalów. Obiecuje ci, że to zrobimy! Iorku, mogę z nim usiąść? – Mój pancerz jest o wiele cięższy niż para dzieci – odrzekł tylko. Dziewczynka wdrapała się więc na grzbiet niedźwiedzia, usiadła za Tonym, i chłopiec przylgnął do długiego sztywnego futra zwierzęcia. Pantalaimon usadowił się wewnątrz kaptura swej pani, ciepły, bliski i przepełniony litością. Lyra wiedziała, że miał ochotę wyciągnąć łapkę i przytulić małe półdziecko, polizać je, pogładzić i rozgrzać, tak jak zrobiłaby dajmona chłopca. Jednak powszechnie obowiązujące tabu uniemożliwiało taki gest. Opuścili wioskę i ruszyli w górę ku wzgórzu. Mieszkańcy wioski, jawnie okazując strach i ulgę, patrzyli jak mała dziewczynka i wielki biały niedźwiedź zabierają straszliwie okaleczone stworzenie. Lyra przez jakiś czas odczuwała na przemian mdłości i współczucie; na szczęście zwyciężyła litość i dziewczynka otoczyła ramionami małe, chude ciało chłopca i przez całą drogę podtrzymywała go, aby nie spadł. Powrotna podróż była o wiele trudniejsza, jednak mimo wszystko mijała szybciej, chociaż było bardzo zimno. Iorek Byrnison był niezmordowany, a Lyra dobrze trzymała się na grzbiecie niedźwiedzia. Zmarznięty chłopczyk w jej ramionach był tak lekki, że z łatwością mogła go ochraniać, choć równocześnie wydawał się całkowicie bezwolny, siedział sztywno i bezwładnie. Od czasu do czasu odzywał się. – Co powiedziałeś? – spytała w pewnej chwili Lyra. – Pytam, czy Ratter będzie wiedziała, gdzie jestem? – Ta–ak, z pewnością. Znajdzie cię albo my znajdziemy ją. Trzymaj się teraz mocno, Tony. Już niedaleko... Niedźwiedź biegł susami naprzód. Póki nie dogonili Cyganów, Lyra nie miała pojęcia, jak bardzo jest zmęczona. Sanie właśnie zatrzymały się, aby dać odpocząć psom, i nagle Lyrę otoczyli przyjaciele: Ojciec Coram, John Faa, Lee Scoresby. Wszyscy rzucili się gwałtownie, by pomóc jej zsiąść, a później wycofali się w milczeniu, gdy zobaczyli dziecko, które przyjechało z Lyrą. Dziewczynka była tak zesztywniała, że nie mogła nawet rozluźnić ramion, którymi otaczała chłopca, i John Faa łagodnie odciągał od siebie dwoje dzieci, a potem podniósł Lyrę i zdjął z grzbietu niedźwiedzia. – Na Boga miłosiernego, cóż to jest? – zapytał. – Lyro, dziecko, kogo znalazłaś? – Wołają na niego Tony – wymamrotała zmarzniętymi ustami. – Odcięto jego dajmonę. Tak właśnie postępują z dziećmi Grobale. Przerażeni mężczyźni cofnęli się, jednak w tym momencie ku zaskoczeniu znużonej Lyry odezwał się niedźwiedź, strofując wszystkich. – Wstydźcie się! Pomyślcie, na co ta dziewczynka się poważyła! Nie wiem, czy rzeczywiście jesteśmy o tyle od niej tchórzliwsi, ale nie wypada tak jawnie okazywać strachu. Wstydźcie się. – Masz rację, Iorku Byrnisonie – oświadczył John Faa i odwrócił się, aby wydać polecenia. – Rozpalcie ognisko i zagrzejcie trochę zupy. Dla obojga. Ojcze Coramie, czy twój szałas jest gotowy? – Tak, Johnie. Przyprowadźcie Lyrę, aby się ogrzała... – I chłopca – dodał ktoś inny. – Na pewno może zjeść i ogrzać się, mimo że... Lyra chciała powiedzieć Johnowi Faa o czarownicach, wszyscy byli jednak bardzo zajęci, a ona straszliwie zmęczona. W ciągu kilku chwil zajaśniało światło latarni, uniósł się dym z płonących drew, postacie spieszyły w różnych kierunkach, a dziewczynka poczuła lekkie uszczypnięcie w ucho zębów gronostaja–Pantalaimona, po czym ocknęła się. O parę cali od swej twarzy dostrzegła niedźwiedzi pysk. – Czarownice – szepnął Pantalaimon. – Zawołałem Iorka. – Och, tak – mruknęła Lyra. – Iorku, dziękuję ci że zabrałeś mnie do wioski i z powrotem. Mogę zapomnieć, że miałam powiedzieć Johnowi Faa o czarownicach, więc proszę cię, zrób to za mnie. Usłyszała, że niedźwiedź się zgadza, a potem ponownie zapadła w zasłużony sen. Kiedy się obudziła, już prawie nastał świt. Niebo na południowym wschodzie było blade, a powietrze wypełniała szara mgła, w której poruszali się Cyganie; wyglądali jak wielkie duchy. Ładowali sanie i zaprzęgali psy. Lyra dostrzegła to wszystko z prowizorycznego szałasu ustawionego nad saniami Ojca Corama, gdzie leżała pod stosem futer. Pantalaimon obudził się przed nią i próbował właśnie przybrać postać arktycznego lisa. Potem wrócił do swej ulubionej formy – gronostaja. Iorek Byrnison spał obok na śniegu, z łbem ułożonym na wielkich łapach, natomiast Ojciec Coram był już na nogach, krzątając się z pośpiechem, ale natychmiast gdy zobaczył Pantalaimona, pokuśtykał, by delikatnie obudzić dziewczynkę. Zobaczyła, że nadchodzi, i usiadła wyprostowana. Pragnęła z nim porozmawiać. – Ojcze Coramie, wiem już, co oznaczał symbol, którego nie mogłam pojąć! Aletheiometr ciągle powtarzał „ptak” i „nie”, co nie miało dla mnie sensu, ponieważ znaczyło: „nie ma dajmona”. Nie rozumiałam, bo sądziłam, że to nie jest możliwe... Ale... O co chodzi? – Lyro, przykro mi, że muszę ci to powiedzieć po tym wszystkim, co zrobiłaś, ale niestety chłopiec godzinę temu zmarł. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, bez przerwy się kręcił i szukał swojej dajmony, pytając, gdzie jest i czy wkrótce wróci. Nie wypuszczał z rąk tego suchego, starego kawałka ryby, jak gdyby sądził... Och, nie potrafię o tym mówić, dziecko... W końcu jednak zamknął oczy i znieruchomiał... Była to pierwsza chwila, kiedy wyglądał spokojnie, wtedy przypominał wszystkie zmarłe osoby, których dajmony odeszły zgodnie z prawami natury. Nasi ludzie próbowali wykopać grób dla chłopca, ale ziemia jest twarda jak skała, więc John Faa nakazał rozpalić ogień i skremować ciało, aby nie stało się łupem padlinożerców. Dziecko – kontynuował po chwili – byłaś bardzo dzielna, a przy tym zrobiłaś dobry uczynek i jestem z ciebie dumny. Teraz, gdy już wiemy, do jakiej potwornej podłości zdolni są ci ludzie, jeszcze wyraźniej niż dotąd jawi nam się obowiązek, który musimy spełnić. Ty natomiast powinnaś odpocząć i coś zjeść, ponieważ tak szybko zasnęłaś ubiegłej nocy, że nie zdążyłaś się posilić, a przy takiej temperaturze trzeba jeść, inaczej organizm słabnie... Ojciec Coram wyglądał na bardzo zaniepokojonego, kręcił się, układał futra, zaciskał wokół sań liny i usiłował rozplątać psie postronki. – Ojcze Coramie, gdzie jest ciało? Czy już zostało spalone? – Nie, Lyro, leży tam. – Chcę pójść je zobaczyć. Nie mógł jej tego zabronić. Wiedział zresztą, że miała już do czynienia z gorszymi rzeczami niż martwe dziecko, i zdawał sobie sprawę z tego, iż ten widok może ją uspokoić. Lyra wraz z Pantalaimonem, spokojnie skaczącym przy jej nodze w postaci zająca bielaka, pomaszerowała wzdłuż rzędu sań do miejsca, gdzie kilku mężczyzn stawiało stos. Ciało chłopca przykryte kraciastym kocem leżało obok ścieżki. Dziewczynka klęknęła i podniosła koc rękoma w rękawicach. Jeden z mężczyzn chciał ją powstrzymać, Pozostali jednak potrząsnęli głowami. Podczas gdy Lyra przyglądała się szczupłej, mizernej twarzy zmarłego, zbliżył się Pantalaimon. Dziewczynka zdjęła rękawiczkę i dotknęła gołą dłonią zimnych jak marmur oczu chłopca; Ojciec Coram miał rację: biedny mały Tony Makarios nie różnił się od innych zmarłych istot ludzkich, których dajmony odeszły. Och, gdyby zabrano mi Pantalaimona... pomyślała, po czym przygarnęła go do siebie i bardzo mocno przytuliła. A mały Tony miał jedynie nędzny kawałek... Dziewczynka chciała zobaczyć, gdzie jest ryba. Odsunęła koc. Ryby nie było. Lyra natychmiast wstała, wściekle błyskając oczyma na stojących niedaleko mężczyzn. – Gdzie jest jego ryba? Spojrzeli zaskoczeni i niepewni, o czym mówi, chociaż niektóre spośród ich dajmon najwyraźniej zrozumiały pytanie i spoglądały po sobie. Jeden z mężczyzn zaczął się nerwowo uśmiechać. – Nie ważcie się śmiać! Zabiję was, jeśli będziecie się z niego śmiali! To była jedyna rzecz, którą mógł do siebie tulić... Tylko tę starą suszoną rybę miał za dajmona, tylko ją mógł kochać i szanować! Kto mu ją zabrał? Gdzie jest?! Pantalaimon warczał zmieniony teraz w irbisa, niemal identycznego jak dajmona Lorda Asriela, ale dziewczynka tego nie dostrzegała, gdyż myślała tylko o wyrządzonej zmarłemu dziecku krzywdzie. – Spokojnie, Lyro – powiedział jeden z mężczyzn. Spokojnie, dziecko. – Kto ją zabrał?! – wykrzyknęła znowu i Cygan odsunął się o krok, widząc, jak bardzo jest wściekła. – Nie wiedziałem... – rzekł inny mężczyzna przepraszającym tonem. – Myślałem, że to tylko jego pożywienie. Zabrałem mu ją z ręki, ponieważ sądziłem, że w ten sposób okażę mu szacunek. To wszystko, Lyro. – Gdzie ona jest? – Nie wiedziałem, że jest mu potrzebna, więc dałem ją moim psom. Bardzo cię przepraszam. – Nie mnie powinieneś przepraszać, lecz jego – odparła Lyra, po czym szybko odwróciła się, uklękła i położyła dłoń na lodowatym policzku martwego chłopca. Wtedy przyszedł jej do głowy pewien pomysł i zaczęła szperać po kieszeniach. Kiedy rozpięła płaszcz, poczuła zimno, jednak po kilku sekundach znalazła to, czego szukała. Wyjęła z portmonetki złotą monetę, a następnie znowu dokładnie się zapięła. – Chcę pożyczyć twój nóż – powiedziała do mężczyzny, który zabrał chłopcu rybę, a kiedy Cygan wręczył jej nóż, spytała Pantalaimona: – Jak miała na imię? Jej dajmon oczywiście natychmiast zrozumiał pytanie i odrzekł: – Ratter. Lyra mocno przytrzymała monetę w lewej ręce i, posługując się nożem niczym ołówkiem, wyryła głęboko w złocie imię dajmony. – Mam nadzieję, że to wystarczy, jeśli potraktujemy cię tak, jak się traktuje Uczonych w Jordanie – wyszeptała w stronę Tony’ego i rozsunęła mu zęby, aby wsunąć monetę do ust. Było to trudne, ale udało się, i w końcu dziewczynka ponownie zamknęła usta zmarłego. Potem oddała mężczyźnie nóż i odwróciła się, aby wrócić do Ojca Corama. Starzec podał jej kubek zupy prosto znad ognia i Lyra zaczęła łapczywie pić gorący płyn. – Jak sobie poradzimy z tymi czarownicami, Ojcze Coramie? – spytała. – Zastanawiam się, czy była wśród nich twoja znajoma. – Moja czarownica? Nie sądzę, Lyro. Zresztą mogły lecieć dokądkolwiek. Mają tak wiele własnych spraw. Są to często rzeczy, których my, zwykli śmiertelnicy, nawet nie potrafimy dostrzec. Atakują je na przykład tajemnicze choroby, które nam nie czynią żadnej szkody. Powody ich wojen są dla nas całkowicie niepojęte, podobnie jak ich radości i smutki, przypominające maleńkie zakwitające roślinki w tundrze... Żałuję jednak że nie widziałem ich w locie, Lyro, żałuję, że nie dane mi było zobaczyć takiego widoku... Teraz wypij zupę do dna. Chcesz jeszcze? Mamy też świeżo upieczony chleb Zjedz, dziecko, ponieważ wkrótce wyruszamy w drogę. Jedzenie przywróciło Lyrze energię i lód w jej duszy zaczął powoli topnieć. Wraz z innymi patrzyła, jak półchłopczyka złożono na stosie pogrzebowym, a podczas modlitw odprawianych przez Johna Faa skłoniła głowę i zamknęła oczy. Mężczyźni spryskali drewno spirytusem węglowym, przyłożyli zapałki i stos natychmiast zapłonął. Kiedy upewnili się, że ciało zostało całkowicie spalone, wyruszyli w dalszą drogę. Podróż była upiorna, ponieważ wkrótce zaczął padać śnieg i świat z wolna zredukował się do szarych cieni pędzących przed nimi psów, kołyszących się i skrzypiących sań, kąsającego zimna i wirujących wszędzie dużych płatków trochę ciemniejszych od nieba i nieco jaśniejszych niż ziemia. Przez cały czas psy kontynuowały bieg; ogony podniosły wysoko i ziajały, wydychając parę. Podróżnicy jechali coraz dalej na północ, a w tym czasie nastało blade południe, a potem znowu mrok zaczął spowijać świat. Zatrzymali się, aby coś zjeść, wypić, odpocząć w dolinie między wzgórzami i sprawdzić, czy podążają we właściwym kierunku. Podczas gdy John Faa zastanawiał się wraz z Lee Scoresbym, w jaki sposób najlepiej wykorzystać balon, Lyrze przypomniał się schwytany szpiegujący insekt, spytała więc Ojca Corama, co się stało z puszką po tytoniu, w której uwięził stwora. – Jest szczelnie zamknięta – odpowiedział.– Znajduje się na dnie torby na narzędzia, ale nie możesz go zobaczyć, ponieważ jeszcze na pokładzie statku zalutowałem puszkę, tak jak ci obiecałem. Prawdę mówiąc, nie wiem, co z nim zrobić; może trzeba by go wrzucić do kopalni ogniowej, może tu zostawić. Nie musisz się jednak martwić, Lyro, póki mam go pod swoją opieką, jesteś bezpieczna. Przy pierwszej okazji dziewczynka zagłębiła rękę w sztywną od mrozu płócienną torbę na narzędzia i wyjęła małą cynową puszkę. Jeszcze zanim jej dotknęła, usłyszała brzęczenie. Podczas gdy Ojciec Coram rozmawiał z innymi przywódcami, wzięła puszkę, udała się z nią do Iorka Byrnisona i przedstawiła pomysł, który przyszedł jej do głowy w chwili, gdy przypomniała sobie, jak łatwo niedźwiedź wyginał metal osłaniający silnik ciągnika. Iorek wysłuchał dziewczynki, po czym chwycił przykrywkę od puszki na suchary i szybkim ruchem zgiął ją w mały, płaski walec. Lyrę po raz kolejny zdumiała zręczność niedźwiedzia: odmiennie niż większość przedstawicieli swego gatunku, on i członkowie jego rodu mieli nietypowo osadzone pazury kciuków, którymi mogli przytrzymywać przedmioty podczas pracy. Iorek potrafił ponadto łatwo ocenić twardość i giętkość metali; wystarczyło, że teraz zważył kawałek blachy w łapach, zgiął ją lekko, a potem odgiął, przesuwając po powierzchni pazurem, aby zaznaczyć miejsca zgięcia. Tak długo wyginał blachę, aż powstała puszka, do której niedźwiedź dopasował przykrywkę. Na prośbę Lyry wykonał dwa takie pojemniki: jeden tego samego rozmiaru co puszka po tytoniu, drugi nieco większy – aby mieściła się w nim puszka z insektem, obłożona ze wszystkich stron kępkami włosia oraz kawałkami mchów i porostów dla stłumienia dźwięków wydawanych przez mechanicznego szpiega. Mniejsza puszka była tej samej wielkości i kształtu, co aletheiometr. Kiedy niedźwiedź skończył i zaczął ogryzać zamarznięty na kamień reniferowy udziec, Lyra usiadła obok. – Iorku – zaczęła – czy jest smutno, gdy się nie ma dajmona? Czy czujesz się samotny? – Samotny? – powtórzył. – Nie wiem... Ludzie mówią, że jest zimno, ale ja nie wiem, co to znaczy, ponieważ nie marznę. Podobnie jest ze słowem „samotny”. Niedźwiedź został stworzony, by był sam. – A co z tymi ze Svalbardu? – spytała dziewczynka. – Są ich tam tysiące, prawda? Tak słyszałam. Niedźwiedź nic nie odpowiedział, przełamał jedynie kość, towarzyszący temu odgłos przypominał pękanie kłody. – Przepraszam, Iorku – szepnęła Lyra. – Mam nadzieję, że cię nie obraziłam. Jestem po prostu ciekawa. Widzisz, z powodu mojego ojca szczególnie mnie interesują niedźwiedzie ze Svalbardu. – Kim on jest? – To Lord Asriel. A one go uwięziły w Svalbardzie. Sądzę, że zdradzili go Grobale i zapłacili niedźwiedziom, aby go pilnowały. – Nic o tym nie wiem. Nie jestem svalbardzkim niedźwiedziem. – Sądziłam, że jesteś... – Nie. Byłem nim kiedyś, ale już nie jestem. Zostałem wyrzucony ze Svalbardu w ramach kary za zabicie innego niedźwiedzia. Pozbawiono mnie stanowiska, bogactw oraz pancerza i wysłano, bym żył na obrzeżach świata ludzi. Walczyłem, kiedy mnie do tego wynajmowano, albo pracowałem, wykonując ciężkie zadania. Wszelkie wspomnienia utopiłem w czystym spirytusie. – Dlaczego zabiłeś tamtego niedźwiedzia? – Zrobiłem to w gniewie. Wśród niedźwiedzi zdarza się, że jeden zwraca się przeciwko drugiemu, ja jednak straciłem nad sobą panowanie i go zabiłem, poniosłem więc słuszną karę. – A byłeś osobą znaną i majętną – zauważyła Lyra ze zdziwieniem. – Dokładnie tak jak mój ojciec, Iorku. Z nim stało się podobnie... Było to tuż po moim urodzeniu. Również kogoś zabił i odebrano mu z tego powodu cały majątek. Stało się to jednakże na długo przedtem, zanim uwięziono go w Svalbardzie, o którym nic nie wiem. Słyszałam jedynie, że znajduje się bardzo daleko na północy... Czy to miejsce jest całe pokryte lodem? Można się tam dostać po zamarzniętym morzu? – Nie z tego wybrzeża. Od strony południowej morze jest czasami skute lodem, zwykle jednak nie. Potrzebowałabyś łodzi. – A może balonu? – Tak, ale balon wymaga odpowiedniego wiatru. Niedźwiedź ugryzł reniferowy udziec, a Lyra przypomniała sobie czarownice na nocnym niebie i przeleciała jej przez głowę szalona myśl. Nic jednak nie powiedziała, wypytała natomiast Iorka Byrnisona o Svalbard i słuchała chętnie jego opowieści o sunących powoli lodowcach, o skałach i lodowych krach, gdzie przebywają duże stada błyskających kłami morsów, o morzach obfitujących w foki, o narwalach, których długie, białe zęby wystają ponad lodowatą wodę, o wielkim ponurym skalistym wybrzeżu, o wysokich na tysiąc stóp lub wyższych klifach, gdzie gnieżdżą się cuchnące kliwuchy, które atakują przechodzących wędrowców, o szybach wydobywczych kopalni węglowych i kopalniach ogniowych, w których niedźwiedzie–kowale kują żelazo, przekuwając je w zbroje... – Skoro zabrali ci twój pancerz, Iorku, skąd masz ten? – Wykułem go sobie w Nowej Zembli z niebiańskiego metalu. Póki tego nie zrobiłem, nie byłem w pełni niedźwiedziem. Więc możecie wykuwać sobie dusze... – zadumała się Lyra, uświadamiając sobie, że na świecie jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wie. – A kto jest Królem Svalbardu? – ciągnęła. – Czy niedźwiedzie mają Króla? – Nazywa się Iofur Raknison. To nazwisko wywołało w umyśle dziewczynki jakieś dalekie skojarzenie. Z pewnością słyszała je już wcześniej, ale gdzie? Nie wymówił go z pewnością niedźwiedź ani żaden z Cyganów... Pamiętała, że głos, który je wymienił, należał do Uczonego, to był głos kogoś pedantycznego, dokładnego i wyniosłego, kogoś z Kolegium Jordana. Lyra skupiła się, próbując sobie przypomnieć. Wiedziała, że bardzo dobrze zna tego człowieka. Wreszcie sobie przypomniała: Sala Seniorów, Uczeni słuchający Lorda Asriela, a o Iofurze Raknisonie mówił profesor Palmeru. Użył też słowa panserbjorne, którego Lyra nie znała; nie wiedziała też, że Iofur Raknison jest niedźwiedziem. A cóż takiego powiedział profesor? Że król Svalbardu jest próżny i lubi pochlebstwa. Mówił coś jeszcze, ale co? Gdybyż tylko mogła sobie przypomnieć... Jednak od tej pory tak wiele się zdarzyło... – Jeśli twój ojciec jest więźniem svalbardzkich niedźwiedzi – przerwał jej rozmyślania Iorek Byrnison – nie ucieknie im. Nie ma tam drewna, by mógł zbudować łódź. Choć jeśli jest panem wielkiego rodu, z pewnością traktują go dobrze. Na pewno dali mu dom, służącego, jedzenie i opał. – Czy niedźwiedzie można pokonać, Iorku? – Nie. – A można je oszukać? Iorek Byrnison przestał ogryzać kość i popatrzył przenikliwie na dziewczynkę. Potem odparł: – Nigdy nie zdołasz pokonać pancernych niedźwiedzi. Widziałaś przecież mój pancerz. Teraz przyjrzyj się mojej broni. Odłożył mięso i wyciągnął łapy, wewnętrzną stroną ku górze. Lyra spojrzała uważnie. Czarne łapy pokryte były zrogowaciałą skórą grubości co najmniej cala; wszystkie pazury miały długość przynajmniej równą długości dłoni Lyry i były ostre jak nóż. Iorek pozwolił zdziwionej dziewczynce przebiec po nich palcami. – Jedno uderzenie i miażdżę łapą foczą czaszkę – dodał – łamię ludzki kręgosłup lub odrywam kończynę. Potrafię też gryźć. Gdybyś mnie nie powstrzymała w Trollesundzie, zrobiłbym miazgę z głowy tamtego mężczyzny. Tyle o naszej sile, a co do oszukania nas... Jest to po prostu niemożliwe. Udowodnić ci? Weź kij i udawaj, że ze mną walczysz. Lyrze nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z chęcią oderwała gałąź ośnieżonego krzewu, odcięła wszystkie boczne odroślą i zaczęła nią smagać na boki niczym rapierem. Iorek Byrnison usiadł na pośladkach i, położywszy przednie łapy na udach, czekał na cios. Dziewczynka podeszła, a następnie zamierzyła się na niedźwiedzia, nie miała jednak szczególnej ochoty go atakować, ponieważ siedząc w bezruchu, wyglądał na nastawionego absolutnie pokojowo. Wywijała więc tylko kijem, nie chcąc uderzyć niedźwiedzia. Mimo że pozorowała atak wielokrotnie, Iorek ani razu nie poruszył się więcej niż o cal. W końcu zdecydowała się niezbyt mocno go ukłuć. Chciała tylko dotknąć kijem jego brzucha, jednak niedźwiedź błyskawicznym ruchem wyciągnął przed siebie łapę. Kij natychmiast wypadł z ręki dziewczynki i poszybował na bok. Zaskoczona Lyra ponowiła próbę, ale rezultat był identyczny, Iorek poruszał się o wiele szybciej i pewniej niż ona. W końcu postanowiła uderzyć go naprawdę, atakując kijem niczym floretem, kij jednak ani razu nawet się nie otarł o ciało zwierzęcia. Wydawało się, że niedźwiedź odgaduje jej myśli, nawet zanim sama postanowi, jak postąpić, toteż kiedy usiłowała trafić go w głowę, wielka łapa wyrzucała jej z ręki kij, a kiedy dziewczynka robiła fintę, Iorek wcale się nie poruszał. Rozwścieczyło to w końcu Lyrę i rozjuszona zaatakowała z furią, machając, dźgając i tnąc, jednak nie udało jej się ani razu dotknąć jego łap, które poruszały się szybko i precyzyjnie, odparowując ciosy. W końcu dziewczynka przestraszyła się i przestała walczyć. Z powodu grubego ubrania była spocona i wyczerpana; ciężko oddychała, podczas gdy niedźwiedź niewzruszenie siedział na tylnych łapach. Gdyby miał w rękach prawdziwy miecz o morderczym ostrzu nie umiałaby nawet drasnąć swego potężnego przeciwnika. – Założę się, że potrafisz także łapać kule – wydyszała, po czym wyrzuciła kij. – Jak ci się to udaje? – Ponieważ nie jestem człowiekiem – odparł. – Dlatego też nigdy nie zdołasz oszukać niedźwiedzia. Widzimy każdy podstęp i pułapkę tak wyraźnie jak własne łapy. Umiemy patrzeć w taki sposób, jakiego ludzie już nie pamiętają. Powinnaś wiedzieć, o czym mówię, jako że potrafisz zrozumieć odpowiedzi czytnika symboli. – To nie to samo – powiedziała. Bardziej się teraz bała niedźwiedzia niż wtedy, gdy widziała jego gniew. – Ależ zupełnie to samo – odrzekł. – Z tego, co zrozumiałem, potrafisz interpretować odpowiedzi, ponieważ jesteś dzieckiem. Dorośli już tego nie umieją. Ja i ludzie podczas walki to tak jak ty i dorośli wobec czytnika symboli. – Może masz rację – powiedziała. Była zakłopotana i zniechęcona. – To znaczy, że gdy dorosnę, nie będę już pamiętała, jak wyjaśnić znaczenie tych obrazków? – Nie wiem. Nigdy nie widziałem czytnika symboli ani nikogo, kto potrafiłby się nim posługiwać. Może po prostu różnisz się od pozostałych ludzi. Iorek Byrnison znowu opadł na cztery łapy, chwycił udziec i wrócił do przerwanego posiłku. Lyra rozpięła futro, ale natychmiast poczuła dotkliwe zimno i musiała się ponownie zapiąć. Cały ten epizod bardzo ją zaniepokoił. Miała ochotę zasięgnąć rady aletheiometru, było jednak na to zbyt chłodno, a poza tym Cyganie chcieli już ruszać w drogę. Dziewczynka wzięła więc cynowe puszki wykonane dla niej przez Iorka Byrnisona; pustą włożyła z powrotem do torby na narzędzia Ojca Corama, a tę, w której znajdował się insekt, wsunęła wraz z aletheiometrem do woreczka przy pasie. Była zadowolona, że znowu wyruszają. Przywódcy uradzili z Lee Scoresbym, że kiedy dotrą do następnego miejsca postoju, napompują balon i Teksańczyk poleci na powietrzne przeszpiegi. Lyra, rzecz jasna, chciała lecieć wraz z nim i oczywiście jej tego zabroniono. Jechała z nim jednak w saniach i niepokoiła go pytaniami. – Panie Scoresby, w jaki sposób doleciałby pan do Svalbardu? – Trzeba mieć sterowiec z silnikiem gazowym, taki jak zeppelin, a jeśli nie, to przynajmniej musi wiać silny południowy wiatr. Ale do diabła, nie ośmieliłbym się tam polecieć. Widziałaś kiedykolwiek Svalbard? To przecież najbardziej lodowate, niegościnne i zapomniane przez Boga i ludzi miejsce na całym świecie. – Po prostu się zastanawiałam, czy Iorek Byrnison chce wracać... – Zabiliby go. Jest przecież wygnańcem. Gdyby tylko postawił tam łapę, rozerwaliby go na kawałki. – A w jaki sposób pompuje pan swój balon, panie Scoresby? – Istnieją dwa sposoby. Mogę uzyskać wodór, polewając kwasem siarkowym żelazne opiłki. Należy zgromadzić wydzielający się gaz i stopniowo napełniać balon. Drugi sposób polega na znalezieniu ujścia gazu ziemnego; znajdują się one w pobliżu kopalni ogniowych. Tu pod ziemią jest wiele gazu, podobnie jak ropy naftowej. Jeśli to konieczne, potrafię uzyskać gaz zarówno z ropy, jak i z węgla. Nie jest to trudne. Najszybszy sposób jednakże to użyć gazu ziemnego. Dobre ujście gazowe napełnia balon w godzinę. – Jak wiele osób może pan zabrać? – Nawet sześć, gdy trzeba. – Czy balon mógłby unieść Iorka Byrnisona w pancerzu? – Już się to zdarzyło. Uratowałem go kiedyś przed Tatarami, którzy zamierzali wziąć go głodem. Było to podczas kampanii tunguskiej. Przyleciałem i zabrałem go. Łatwo się mówi, ale do diabła, musiałem obliczyć w przybliżeniu ciężar tego wielkiego niedźwiedzia. A potem trzeba było mieć nadzieję, że znajdziemy gaz ziemny pod lodowym fortem. Wprawdzie wydawało mi się, że teren jest odpowiedni, by w nim kopać, ale widzisz, aby zniżyć lot, muszę wypuścić z balonu sporo gazu, a żeby się powtórnie wznieść w powietrze, potrzebna jest następna duża ilość. W każdym razie, udało się, a niedźwiedź był wtedy w pancerzu. – Panie Scoresby, słyszał pan o tym, że Tatarzy robią ludziom w głowach otwory? – Tak, oczywiście. Wiercą je od tysiącleci. W kampanii tunguskiej schwytaliśmy pięciu żywych Tatarów i trzech z nich miało w czaszkach otwory. Jeden miał nawet dwa... – Więc robią te dziury sobie nawzajem?! – Zgadza się. Najpierw wycinają małe półkole skóry, którą podnoszą, obnażając czaszkę, potem bardzo ostrożnie, aby nie naruszyć mózgu, wycinają w niej maleńkie kółeczko, a następnie zszywają skórę na czaszce. – Sądziłam, że robią to swoim wrogom! – Do diabła, nie. To ogromny przywilej. Drążą te otwory, aby przez nie mogli do nich przemówić bogowie. – Czy słyszał pan kiedyś o odkrywcy nazwiskiem Stanislaus Grumman? – Grumman? Pewnie. Kiedy przelatywałem nad Jenisejem dwa lata temu, spotkałem jednego z członków jego wyprawy. Grumman zamierzał zamieszkać wśród tamtejszych plemion tatarskich. Szczerze mówiąc, sądzę, że jemu również wydrążono otwór w czaszce. Jest to część ceremonii inicjacyjnej, chociaż mężczyzna, który mi o tym opowiadał, niewiele na ten temat wiedział. – Więc... Gdyby był kimś w rodzaju honorowego Tatara raczej by go nie zabili? – Zabili? Chcesz powiedzieć, że nie żyje? – No tak. Widziałam jego głowę – oświadczyła dumnie Lyra. – Mój ojciec ją znalazł. Widziałam, jak pokazywał ją Uczonym w Kolegium Jordana w Oksfordzie. Oskalpowali go i tak dalej... – Kto go oskalpował? – No cóż, Tatarzy... Tak przynajmniej sądzili Uczeni... Ale może to ktoś inny... – Może to wcale nie była głowa Grummana – przerwał jej Lee Scoresby. – Może twój ojciec chciał wprowadzić Uczonych w błąd. – Przypuszczam, że to możliwe – odparła Lyra w zamyśleniu. – Prosił ich przecież o fundusze. – Kiedy zobaczyli głowę, dali mu pieniądze? – Tak. – Niezła sztuczka. Takie widoki zawsze ludzi szokują, nikt nie lubi oglądać śmierci ze zbyt bliskiej odległości. – Zwłaszcza Uczeni – zgodziła się Lyra. – No cóż, znasz ich lepiej niż ja. Jeśli to jednak była głowa Grummana, założę się, że to nie Tatarzy zdjęli z niej skalp. Oni skalpują wrogów, nie własnych ludzi, a jego traktowali jak swego. Podczas dalszej drogi Lyra zastanawiała się nad całą sprawą. Miała tak wiele naprawdę trudnych kwestii do przemyślenia: Grobale, ich okrucieństwo i strach przed Pyłem, miasto w Zorzy, ojciec uwięziony w Svalbardzie, matka... A ona sama? I jeszcze aletheiometr, czarownice lecące na północ, biedny mały Tony Makarios, mechaniczny insekt–szpieg, niezwykła szermierka z Iorkiem Byrnisonem... Dziewczynka zasnęła. A karawana sań z każdą godziną coraz bardziej zbliżała się do Bolvangaru. Światła Bolvangaru Ojca Corama i Johna Faa bardzo martwiło, że nie mieli żadnych wiadomości o pani Coulter, starali się jednak, by Lyra nie wiedziała, jak mocno się niepokoją. Nie przypuszczali, że dziewczynka także się martwi, bała się bowiem pani Coulter i często o niej myślała. Zaakceptowała fakt, że Lord Asriel jest jej ojcem, nigdy jednak nie miała zamiaru zmienić swego stosunku do matki. Powodem jej złego samopoczucia był dajmon pani Coulter, złota małpa, do której Pantalaimon czuł obrzydzenie i która – dziewczynka była co do tego przekonana – grzebała w jej rzeczach i z pewnością znalazła aletheiometr. Lyra była ścigana; zdawała sobie z tego sprawę i uważała, że głupotą byłoby myśleć inaczej. Wyraźnym tego dowodem był szpiegujący insekt. Kiedy jednak wróg ich zaatakował, nie była nim pani Coulter. Cyganie planowali postój, aby dać odpocząć psom, naprawić parę sań i przygotować broń do szturmu na Bolvangar. John Faa miał nadzieję, że Lee Scoresby zdoła znaleźć wystarczającą ilość gazu ziemnego, aby napełnić mniejszy z dwóch balonów, a potem wznieść się nim i polecieć na zwiady. Jednak aeronauta – który znał się na zmianach pogody tak dobrze jak żeglarze – podejrzewał, że nadchodzi mgła. I miał niestety rację, ponieważ natychmiast gdy się zatrzymali, otoczyła ich mgła gęsta jak mleko i Lee Scoresby oświadczył, że balonu nic nie będzie widać. Nie pozostało mu więc nic innego, jak poprzestać na sprawdzeniu sprzętu, chociaż był przekonany, że wszystko i tak jest w porządku. A wtedy nagle z ciemności wyleciał grad strzał. Od razu dosięgły trzech Cyganów, którzy skonali tak cicho, że nikt niczego nie usłyszał i dopiero gdy ich ciała upadły z hałasem na psi zaprzęg i leżały nieruchomo, najbliżej stojący zauważyli, że coś się dzieje. Jednak wtedy było już za późno, ponieważ zaświstały kolejne strzały. Kilku mężczyzn spojrzało w górę. Zaskoczył ich szybki, nieregularny stukot – odgłosy strzał uderzających w drewno lub w zamarznięte płótno. Pierwszy zareagował John Faa i zaczął wykrzykiwać rozkazy z sań znajdujących się w środku zaprzęgów. Jego ludzie natychmiast ruszyli, by wypełnić polecenia, choć ręce mieli zgrabiałe, a nogi zesztywniałe. Wtedy z ciemności wyleciał kolejny grad strzał i wielu śmiertelnie ugodzonych Cyganów padło na ziemię. Lyra znajdowała się na otwartej przestrzeni i nad jej głową przelatywały strzały. Pantalaimon zmienił się w lamparta, toteż usłyszał strzałę lecącą w kierunku dziewczynki i w odpowiednim momencie przewrócił Lyrę na ziemię, dzięki czemu uniknęła śmierci. Ścierając śnieg z powiek, dziewczynka przeturlała się na bok i usiłowała zobaczyć, co się wokół niej dzieje. Wydawało jej się, że w półmroku wszystko wręcz kipi od zamieszania i drży od hałasu. Usłyszała potężny ryk Iorka Byrnisona i chrzęst jego pancerza, kiedy pancerny niedźwiedź wyskoczył z sań i ruszył do walki; natychmiast rozległy się ludzkie krzyki, zwierzęce warczenie oraz odgłosy bitwy. Najgłośniejsze były krzyki przerażonych Cyganów i ryk atakującego, rozwścieczonego niedźwiedzia. Kim byli napastnicy? Lyra nie była w stanie ich dostrzec. Aby bronić sań, jej towarzysze w panice biegali wokół zaprzęgów, ale w ten sposób (zauważyła to nawet dziewczynka) jedynie wystawiali się na cel. W grubych rękawicach trudno im było strzelać z karabinów. Lyra usłyszała zaledwie cztery czy pięć strzałów, natomiast świst strzał był niemal nieprzerwany i z każdą minutą coraz więcej mężczyzn padało na ziemię. Och, Johnie Faa, pomyślała udręczona dziewczynka. Nie przewidziałeś takiej sytuacji, a ja ci w żaden sposób nie pomogłam! Nie było jednak czasu na robienie sobie wyrzutów, ponieważ nagle do uszu Lyry dotarło głośne warknięcie Pantalaimona i inny dajmon zaatakował go i powalił tak gwałtownie, że dziewczynka zupełnie straciła oddech, a potem czyjeś ręce sięgnęły po nią i podniosły, stłumiły jej krzyk okropnie cuchnącymi rękawicami, przerzuciły ją w powietrzu w inne ramiona, które z powrotem mocno pchnęły ją w śnieg. Była oszołomiona i pozbawiona tchu, bolało ją całe ciało. Ktoś pociągnął ją za ramiona, niemal wyrywając je ze stawów, związał nadgarstki i naciągnął jej na głowę kaptur, aby stłumić wrzaski, ponieważ dziewczynka krzyczała przeraźliwie: – Iorku! Iorku Byrnisonie! Pomóż mi! Czy niedźwiedź ją słyszał? Nie wiedziała; napastnicy przerzucali ją z miejsca na miejsce, aż w końcu spoczęła na jakiejś twardej płaszczyźnie, która nagle zaczęła się przechylać i kołysać jak sanie. Do uszu dziewczynki docierały jeszcze odgłosy walki. Słyszała ryk Iorka Byrnisona, który jednak coraz bardziej cichł, podczas gdy ona leżała z wykręconymi ramionami na nierównej powierzchni i szlochała z gniewu i strachu. Głosy wokół niej przemawiały w jakimś dziwacznym języku. – Pan! – sapnęła. – Jestem tutaj, cii... pomogę ci oddychać. Nie ruszaj się. Jego mysie łapki tak długo szarpały kaptur, aż usta dziewczynki wyswobodziły się. Lyra natychmiast głęboko zaczerpnęła lodowatego powietrza. – Kim oni są? – szepnęła. – Wyglądają jak Tatarzy. Zdaje mi się, że któryś z nich trafił Johna Faa. – Nie... – Widziałem, jak król padał. A przecież powinien być przygotowany na taki atak. Wiesz o tym... – Ależ trzeba mu było pomóc! Powinniśmy obserwować aletheiometr! – Cicho. Udawaj, że jesteś nieprzytomna. Rozległ się świst smagającego bicza i skowyt popędzanych psów. Sądząc po szarpnięciach i podskokach, Lyra wywnioskowała, że poruszają się bardzo szybko, i chociaż wytężyła słuch, nie dosłyszała już niemal żadnych odgłosów bitwy, jedynie stłumione z powodu odległości odgłosy strzałów, a potem już tylko zgrzyty, pęd powietrza i tupot psich łap biegnących po śniegu. – Zabiorą nas do Grobalów – szepnęła. Od razu obojgu przyszło na myśl słowo „oderwany” i Lyra poczuła ogromny strach, a Pantalaimon mocno się do niej przytulił. – Będę walczył – oświadczył. – Ja również. Pozabijam ich. – Tak samo postąpi Iorek, kiedy się dowie. Rozetrze ich na proch. – Jak daleko jesteśmy od Bolvangaru? Pantalaimon nie wiedział. Jechali prawdopodobnie niecały dzień. Po tak długim czasie ciało dziewczynki było bardzo obolałe i zdrętwiałe. Nagle pojazd nieco zwolnił i ktoś gwałtownym ruchem ściągnął jej kaptur. Podniosła oczy na szeroką azjatycką twarz w kapturze z futra rosomaka, oświetloną migotliwym światłem lampy. W czarnych oczach mężczyzny pojawiły się błyski zadowolenia, zwłaszcza kiedy spod płaszcza Lyry wyślizgnął się Pantalaimon w postaci gronostaja i z prychnięciem obnażył białe zęby. Dajmona mężczyzny, duży gruby rosomak, warknęła, ale Pantalaimon się nie cofnął. Azjata chwycił Lyrę pod pachy, posadził i oparł o brzeg sań. Dziewczynka ciągle zsuwała się na boki, ponieważ nadal miała związane za plecami ręce, toteż mężczyzna uwolnił jej dłonie i zamiast tego związał nogi w kostkach. Poprzez padający śnieg i gęstą mgłę Lyra zauważyła, jak ogromnym osobnikiem jest napastnik, podobnie zresztą jak siedzący na przedzie sań poganiacz. Obaj z łatwością utrzymywali równowagę w saniach i widać było, że w przeciwieństwie do Cyganów są w tej krainie bardzo zadomowieni. Mężczyzna odezwał się, ale dziewczynka niczego nie zrozumiała. Zagadał w innym języku, również bez rezultatu. W końcu odezwał się łamaną angielszczyzną. – Twoje imię? Pantalaimon zjeżył się ostrzegawczo i Lyra od razu wiedziała, co chciał jej przekazać. Najwyraźniej ci ludzie nie wiedzieli, kim jest ich zdobycz! Nie porwali jej, ponieważ była córką pani Coulter. W takim razie może wcale nie pracują dla Grobalów. – Lizzie Brooks – odparła. – Lizi Brugz – powtórzył Azjata. – Zabieramy cię w miłe miejsce. Tam być miłe ludzie. – Kim jesteście? – Samojedzi. Łowcy. – Dokąd mnie zabieracie? – Miłe miejsce. Miłe ludzie. Masz panserbjorna? – Dla ochrony. – Niedobry! Ha, niedźwiedź niedobry! Dostaliśmy cię i tak! Roześmiał się głośno. Lyra zapanowała nad sobą i nic nie odpowiedziała. – Kto tamci ludzie? – spytał po chwili mężczyzna, wskazując w kierunku, z którego przybyli. – Kupcy. – Kupcy... Czym handlować? – Futrami, spirytusem – odparła. – Tytoniem. – Sprzedają tytoń, kupują futra? – Tak. Mężczyzna rzekł coś do swojego towarzysza, który odpowiedział mu krótko. Przez cały czas sanie pędziły naprzód. Lyra podciągnęła się wyżej i próbowała zobaczyć, dokąd się kierują; niestety bezskutecznie, śnieg bowiem padał gęsto, a niebo było ciemne. Za bardzo zmarzła, aby przyglądać się dłużej, więc położyła się ponownie. Wiedziała, co myśli Pantalaimon, a on słyszał jej myśli. Starali się nie wpadać w panikę, jednak myśl, że John Faa nie żyje, nie dawała im spokoju. A co się stało z Ojcem Coramem? I czy Iorek zabił pozostałych Samojedów? Czy Cyganie kiedykolwiek zdołają ją znaleźć? Po raz pierwszy zaczęła się trochę nad sobą użalać. Minęło sporo czasu. Mężczyzna potrząsnął ją za ramię, a potem wręczył kawałek suszonego reniferowego mięsa. Cuchnęło i było twarde, jednak Lyra odczuwała wielki głód, a poza tym mięso było sycące. Żując je, poczuła się nieco lepiej. Powoli wsunęła rękę pod futro i upewniła się, że aletheiometr znajduje się na swoim miejscu, a potem ostrożnie wyjęła puszkę z insektem i wsunęła za cholewę futrzanego buta. Pantalaimon w postaci myszy wpełzł tam również, zepchnął puszkę jak najniżej i ukrył pod sztylpą ze skóry renifera. Dziewczynka zamknęła oczy. Strach wyczerpał ją do cna i wkrótce zapadła w niespokojny sen. Obudziła się, kiedy ruch sań nagle stał się łagodniejszy. Gdy otworzyła oczy, dostrzegła nad sobą migające światła, które wydały jej się tak oślepiające, że musiał naciągnąć kaptur, zanim mogła powtórnie spojrzeć. Jej ciało było bardzo zesztywniałe i zziębnięte, zdołała się jednak trochę podciągnąć i zobaczyć, że sanie jadą szybko między szeregiem wysokich słupków; na każdym znajdowało się jaskrawe anbaryczne światło. Dziewczynce udało się również zauważyć, że minąwszy otwartą metalową bramę na końcu alei świateł, wjechali na pusty obszar przypominający rynek, arenę lub sportowe boisko. Teren był idealnie płaski, biały i szeroki na około sto jardów. Okalał go wysoki metalowy płot. Sanie zatrzymały się po drugiej stronie placu przed niskim budynkiem, a raczej szeregiem niskich budynków mocno przysypanych śniegiem. Lyra nie miała pewności, wydawało jej się jednak, że są to domy połączone tunelami. W pobliżu stał gruby metalowy maszt, który coś jej przypominał, chociaż dziewczynka nie potrafiłaby powiedzieć co. Zanim zdołała dokładniej przyjrzeć się otoczeniu, mężczyzna w saniach przeciął powróz krępujący jej kostki i pociągnął ją mocno. W tym czasie poganiacz krzyczał na psy, usiłując je uciszyć. W budynku oddalonym o kilka jardów otworzyły się drzwi i pojawiło się w nich anbaryczne światło, świecące niczym reflektor. Napastnik Lyry, nie puszczając sznura, popchnął ją naprzód niczym trofeum i coś powiedział. Stojąca w drzwiach postać w watowanym skafandrze ze wzmocnionego jedwabiu odpowiedziała w tym samym języku, a wtedy dziewczynka dostrzegła twarz osobnika: nie był Samojedem ani Tatarem, wyglądał raczej jak Uczeni z Jordana. Wpatrzył się w nią, a potem – z wielką uwagą – w Pantalaimona. Samojed przemówił znowu, a człowiek z Bolvangaru spytał Lyrę: – Mówisz po angielsku? – Tak – odparła. – Czy twój dajmon zawsze ma tę postać? Cóż za nieoczekiwane pytanie! Lyra gapiła się na mężczyznę, niezdolna udzielić odpowiedzi. Pantalaimon jednak zareagował po swojemu, zmieniwszy się w sokoła, potem zerwał się z ramienia swej pani i rzucił na dajmonę mężczyzny, wielkiego świstaka, który szybkim ruchem pacnął łapą Pantalaimona, a następnie splunął, podczas gdy dajmon dziewczynki kołował w powietrzu. – Rozumiem – powiedział mężczyzna bardzo zadowolonym tonem. Pantalaimon wrócił na ramię Lyry. Samojedzi patrzyli wyczekująco na mężczyznę z Bolvangaru, aż ten skinął głową i zdjął rękawice, by sięgnąć do kieszeni. Wyjął z niej sakiewkę i odliczył tuzin ciężkich monet, które włożył w rękę łowcy. Azjaci przeliczyli pieniądze, a potem starannie je schowali, podzieliwszy się równo po połowie. Następnie nie oglądając się już, wsiedli do sań. Poganiacz trzasnął batem i krzyknął na psy, po czym odjechali po szerokim białym placu, w stronę alei świateł. Sanie nabrały prędkości i w końcu Samojedzi zniknęli w ciemnościach. Mężczyzna znowu otworzył drzwi. – Wchodź szybko – przynaglił. – Tu jest ciepło i przyjemnie. Nie stój na tym zimnie. Jak się nazywasz? Mówił jak Anglik, bez żadnego akcentu, który Lyra mogłaby rozpoznać. Jego głos skojarzył się dziewczynce z ludźmi, których spotykała u pani Coulter: wpływowymi, bystrymi i wykształconymi. – Lizzie Brooks – odparła. – Wejdź, Lizzie. Dobrze tu o ciebie zadbamy, nie martw się. Wydawał się bardziej zmarznięty niż ona, mimo że Lyra spędziła na zewnątrz tak długi czas. Niecierpliwił się, chcąc znowu znaleźć się w cieple. Dziewczynka zdecydowała się grać na zwłokę, udając tępą i ospałą ociągała się więc i powłóczyła nogami, gdy wchodziła do budynku przez wysoki próg. Drzwi były podwójne, dzieliła je szeroka przestrzeń, aby nie uciekało zbyt dużo ciepłego powietrza. Kiedy Lyra i mężczyzna przeszli przez wewnętrzne drzwi, dziewczynka poczuła gorąco niemal niemożliwe do zniesienia, toteż natychmiast rozpięła futro i odrzuciła kaptur. Znajdowali się teraz w pomieszczeniu o powierzchni około ośmiu stóp kwadratowych. Korytarz rozwidlał się na prawo i lewo, a przed Lyrą stało coś w rodzaju pulpitu rejestracyjnego, jakie znajdują się w szpitalach. Cały hol był mocno oświetlony, błyszczały lśniące białe powierzchnie i nierdzewna stal. W powietrzu unosiła się znajoma woń bekonu i kawy, a także słaby szpitalny zapach. Ze wszystkich ścian dochodził dziwny szum, niemal zbyt cichy, by go usłyszeć, jednak taki, do którego trzeba przywyknąć, inaczej człowiek może oszaleć. Siedzący przy uchu Lyry Pantalaimon, obecnie w postaci szczygła, wyszeptał: – Udawaj tępą i ospałą. Bądź naprawdę ślamazarna i nierozgarnięta. Dorośli patrzyli na nią. Poza mężczyzną, który ją wprowadził, był tam drugi – ubrany w biały fartuch – oraz kobieta w stroju pielęgniarki. – To Angielka – powiedział pierwszy mężczyzna. – Zdaje się, że od kupców. – Czy to byli zwykli łowcy? Wszystko odbyło się tak jak zawsze? – To samo plemię, o ile wiem. Siostro Claro, mogłabyś się nią zająć? – Oczywiście, doktorze. Chodź ze mną, moja droga – poleciła pielęgniarka i Lyra posłusznie podążyła za nią. Szły krótkim korytarzem. Po prawej stronie znajdowało się kilkoro drzwi, po lewej stołówka, z której dochodził szczęk noży i widelców, szmer głosów oraz dolatywały intensywniejsze zapachy gotowanych potraw. Lyra podejrzewała, że pielęgniarka jest mniej więcej w tym samym wieku, co pani Coulter. Była energiczna i zręczna, a jednocześnie wydawała się zupełnie niewrażliwa, byłaby w stanie zszyć ranę albo zmienić bandaż ale z pewnością nigdy nie potrafiłaby opowiedzieć dziecku bajki. Jej dajmonem (kiedy Lyra to zauważyła, przeszedł ją dreszcz) był mały, biały, wesoły pies (po chwili dziewczynka nie pamiętała, dlaczego jego widok tak ją zmroził). – Jak się nazywasz, moja droga? – spytała pielęgniarka, otwierając ciężkie drzwi. – Lizzie. – Tylko Lizzie? – Lizzie Brooks. – A ile masz lat? – Jedenaście. Lyrze mówiono, że jest niska jak na swój wiek. Nigdy przedtem fakt ten nie miał dla niej znaczenia, teraz jednakże doszła do wniosku, że odmładzając się wobec obcych, ma większą szansę pokazać Lizzie jako osóbkę bardziej nieśmiałą, nerwową i niezbyt rozgarniętą. Dla podkreślenia tych cech, kiedy weszła do sali, wzdrygnęła się, pozorując lęk. Oczekiwała pytań, skąd pochodzi i jak się tu znalazła, toteż przygotowała sobie odpowiedzi. Okazało się jednak, że pielęgniarce brakuje nie tylko wyobraźni, pozbawiona była również ciekawości. Czemu się jednak dziwić? Wszak Bolvangar znajdował się daleko od Londynu, a dzieci przybywały tu przez cały czas. Dajmon siostry Clary, który truchtał krok w krok za nią, był dokładnie taki sam jak ona: energiczny i niczym nie zainteresowany. W sali, do której weszły, znajdował się tapczan, stół, dwa krzesła, szuflady na akta, szklana szafka z lekarstwami i bandażami oraz umywalka. Gdy znalazły się w środku, pielęgniarka natychmiast wzięła od Lyry wierzchnie okrycie i rzuciła je na lśniącą podłogę. – Zdejmij resztę, moja droga – powiedziała. – Sprawdzimy szybko, czy jesteś czysta i zdrowa, czy nie masz odmrożeń lub sińców, a potem znajdziemy jakieś ładne czyste ubranie. Pójdziesz także pod prysznic – dodała, ponieważ dziewczynka nie przebierała się i nie myła od kilku dni, co trudno było ukryć w ciepłym pomieszczeniu. Pantalaimon zatrzepotał skrzydłami na znak protestu, ale Lyra powstrzymała go gniewnym spojrzeniem. Jej dajmon usadowił się więc na tapczanie na czas, gdy jedna po drugiej spadały części stroju Lyry, ku jej oburzeniu i wstydowi. Postanowiła jednak zachowywać się jak uległe, głupiutkie dziecko. – Odłóż również tę sakiewkę na pieniążki, Lizzie – dodała pielęgniarka, po czym sama odwiązała jej od pasa woreczek z aletheiometrem. Zamierzała go rzucić na stos wraz z innymi rzeczami Lyry, ale zatrzymała się, wyczuwając ostrą krawędź aletheiometru. – Co to jest? – spytała i rozwinęła ceratkę. – To tylko taka zabawka – odparła Lyra. – Jest moja. – Tak, tak, nikt ci jej nie odbierze, moja droga – stwierdziła siostra Clara, rozwijając czarny aksamit. – Jest naprawdę ładna, wygląda jak kompas. Ale nie możesz jej wziąć pod prysznic – powiedziała, odkładając aletheiometr i rozsuwając jedwabną zasłonkę kabiny prysznicowej. Lyra niechętnie wsunęła się pod strumień ciepłej wody i namydliła, a Pantalaimon w tym czasie usadowił się na karniszu. Oboje wiedzieli, że nie powinien być zbyt wesoły czy żwawy, ponieważ dajmony osób tępych są równie ospałe jak ich właściciele. Kiedy Lyra umyła się i wytarła, pielęgniarka zmierzyła jej temperaturę, zajrzała w oczy, uszy i gardło, potem zmierzyła jej wzrost i umieściła na wadze, wreszcie sporządziła notatkę na tabliczce. Później wręczyła dziewczynce piżamę i szlafrok. Były czyste i dobrej jakości, tak jak płaszcz Tony’ego Makariosa, jednak wyglądały – podobnie jak jego rzeczy – na używane. Lyra poczuła się bardzo nieswojo. – To nie moje – zauważyła. – Zgadza się, moja droga. Twoje rzeczy trzeba będzie porządnie uprać. – Dostanę je z powrotem? – Sądzę, że tak. Tak, na pewno. – Co to za miejsce? – Nazywamy je Stacją Doświadczalną. Odpowiedź ta jej nie wystarczyła, przypuszczała jednak, że ktoś taki jak Lizzie Brooks nie domagałby się dodatkowych informacji, nie zapytała więc o nic więcej; włożyła otrzymaną piżamę i szlafrok. – Chcę z powrotem moją zabawkę – powiedziała stanowczo, gdy już się ubrała. – Weź ją, moja droga – odparła pielęgniarka. – Może jednak wolałabyś dostać miłego wełnianego niedźwiadka? Albo ładną lalkę? Otworzyła szufladę, gdzie leżało kilka miękkich zabawek, które wyglądały jak zwłoki. Lyra zmusiła się, by stać przez kilka sekund i udawać, że się zastanawia, po czym wyjęła szmacianą lalkę z dużymi, pustymi oczyma. Nigdy nie miała lalki, ale wiedziała, co należy zrobić, i przycisnęła ją powolnym ruchem do piersi. – A co z moją sakiewką? – spytała. – Lubię w niej trzymać moją zabawkę. – Weź ją więc, moja droga – powiedziała siostra Clara, wypełniając jakiś różowy formularz. Lyra podciągnęła piżamę i zawiązała nieprzemakalny woreczek dokoła talii. – Co z moim płaszczem i butami? – zapytała – I moimi rękawicami oraz innymi rzeczami? – Wyczyścimy je dla ciebie – odruchowo odparła kobieta. Wtedy zadzwonił telefon. W czasie, gdy pielęgniarka rozmawiała, Lyra pochyliła się szybko, odnalazła puszkę z insektem i włożyła ją do woreczka z aletheiometrem. – Chodź, Lizzie – powiedziała pielęgniarka, odkładając słuchawkę. – Damy ci coś do jedzenia. Przypuszczam, że jesteś głodna. Lyra podążyła za siostrą Clarą do stołówki. Stał tam tuzin okrągłych białych stolików, pokrytych okruchami i lepkimi kółkami w miejscach, gdzie niechlujnie stawiano szklanki z napojami. Brudne talerze i sztućce leżały na stalowym wózku. Pomieszczenie pozbawione było okien, jednak iluzję światła i przestrzeni dawała jedna ściana z ogromnym zdjęciem pokazującym tropikalną plażę, z pogodnie niebieskim niebem, białym piaskiem i palmami kokosowymi. Mężczyzna, który odebrał ją od Samojedów, wziął tacę z okienka. – Jedz – powiedział. Nie było potrzeby się głodzić, więc Lyra ze smakiem zjadła gulasz i tłuczone ziemniaki. Potem były brzoskwinie z puszki i lody. Kiedy jadła, mężczyzna i pielęgniarka rozmawiali cicho przy drugim stoliku, a gdy dziewczynka skończyła, pielęgniarka przyniosła jej szklankę gorącego mleka i zabrała tacę. Mężczyzna podszedł do jej stolika i usiadł naprzeciwko. Jego dajmona, świstak, nie była tak obojętna i niczym nie zainteresowana jak pies siostry Clary, siedziała jednak uprzejmie na ramieniu swego właściciela. Obserwowała wszystko w milczeniu i przysłuchiwała się rozmowie. – No, Lizzie – spytał. – Najadłaś się? – Tak, dziękuję. – Chciałbym, żebyś mi powiedziała, skąd pochodzisz? Potrafisz odpowiedzieć na to pytanie? – Z Londynu – odparła. – A co robisz tak daleko na północy? – Jechałam z moim ojcem – wymamrotała. Miała oczy spuszczone, unikając wzroku świstaka, i próbowała przybrać minę, jak gdyby zaraz chciała się rozpłakać. – Z ojcem? Rozumiem. A co on porabia w tej części świata? – Handluje. Przybyliśmy tu z ładunkiem tytoniu z Nowej Danii i kupowaliśmy futra. – Czy twój ojciec był sam? – Nie. Z moimi wujami i kilkoma innymi mężczyznami – odrzekła wymijająco, ponieważ nie miała pojęcia, co powiedział mężczyźnie samojedzki łowca. – Dlaczego ojciec zabrał cię w tę podróż, Lizzie? – Ponieważ dwa lata temu zabrał mojego brata i obiecał, że zabierze mnie następnym razem, więc ciągle go prosiłam, aż w końcu się zgodził. – A ile masz lat? – Jedenaście. – No dobrze. Cóż, jesteś małą szczęściarą. Łowcy, którzy cię znaleźli, przywieźli cię w najlepsze z możliwych miejsc. – Wcale mnie nie znaleźli – zauważyła z powątpiewaniem. – Odbyła się walka. Było ich wielu i mieli strzały... – Och, to nieprawda. Sądzę, że oddaliłaś się od grupy twojego ojca i zgubiłaś. Byłaś sama. Ci myśliwi znaleźli cię i przywieźli wprost tutaj. Właśnie to się zdarzyło, Lizzie. – Widziałam walkę – upierała się. – Strzelali z łuków i... Chcieli mojego ojca... – dodała głośniej i poczuła, że zaczyna płakać. – Hm, jesteś tu całkiem bezpieczna. Zostaniesz tu póki po ciebie nie przyjedzie – oznajmił lekarz. – Ale widziałam, jak strzelali! – Ach, wydawało ci się. To się często zdarza w dotkliwym chłodzie, Lizzie. Zasnęłaś i miałaś złe sny, a teraz nie potrafisz oddzielić prawdy od koszmaru. Nie martw się, nie było żadnej walki. Twój ojciec jest cały i zdrowy. Teraz będzie cię szukał i wkrótce tu przyjedzie jest to bowiem jedyne zamieszkane miejsce w odległości setek mil. Cóż to będzie za niespodzianka dla niego, gdy zobaczy, że nic ci się nie stało! Teraz siostra Clara zabierze cię do sypialni, gdzie spotkasz kilka innych dziewczynek i chłopców, którzy dokładnie tak jak ty zgubili się na tym pustkowiu. Idź więc spać, a rano odbędziemy kolejną pogawędkę. Lyra wstała, ściskając kurczowo lalkę. Pantalaimon wskoczył na ramię swej pani, a pielęgniarka otworzyła drzwi, aby ich wyprowadzić. Przechodziły przez kolejne korytarze i dziewczynka była już rzeczywiście zmęczona i tak śpiąca, że stale ziewała i ledwie była w stanie podnosić stopy w otrzymanych od pielęgniarki wełnianych bamboszach. Pantalaimon także opadał z sił, więc zmienił się w mysz i usadowił wewnątrz kieszeni szlafroka dziewczynki. Lyra dostrzegła jeszcze tylko rząd łóżek, wiele dziecięcych twarzy, poduszkę, a potem zasnęła. Ktoś nią potrząsał, a ona od razu dotknęła pasa; obie puszki nadal były na swoim miejscu. Wówczas spróbowała otworzyć oczy; zrobiła to z trudem, ponieważ chyba nigdy nie czuła się tak bardzo śpiąca. – Obudź się! Obudź! Słowa te szeptało nad nią kilka osób. Z wielkim wysiłkiem, jak gdyby wtaczała głaz pod górę, dziewczynka zmusiła się do przebudzenia. W mrocznym świetle docierającym z zawieszonej nad drzwiami żarówki o bardzo małej mocy Lyra zobaczyła trzy dziewczynki. Widziała je jeszcze bardzo niewyraźnie, dostrzegła jednakże, że współlokatorki są mniej więcej w jej wieku. Mówiły po angielsku. – Obudziła się. – Dali jej pigułkę nasenną. Na pewno... – Jak masz na imię? – Lizzie – wymamrotała. – Czy przybył nowy transport dzieci? – zapytała jedna z dziewczynek. – Nie wiem. Chyba tylko ja. – Gdzie cię dopadli? Lyra usiłowała usiąść. Nie pamiętała, żeby ktoś jej dawał pigułkę nasenną, jednak mogła się znajdować w mleku, które wypiła. W jej głowie pulsował lekki ból. – Gdzie się znajduje miejsce, w którym jesteśmy? – W środku pustkowia. Zresztą nic nam o tym nie mówią. – Zwykle przywożą więcej dzieci... – A co tu robią? – zdołała zapytać Lyra. Starała się otrząsnąć z resztek snu, Pantalaimon bardzo jej w tym pomagał. – Nie wiemy – odparła najrozmowniejsza z dziewczynek. Była wysoka, rudowłosa, ruchliwa i mówiła z silnym londyńskim akcentem. – W jakimś sensie mierzą nas i robią różne testy i... – Badają Pył – wtrąciła druga dziewczynka, przyjacielska, pulchna i ciemnowłosa. – Nie wiesz tego na pewno – odrzekła pierwsza. – Badają go – dodała trzecia, bardzo szczuplutka; tuliła do siebie dajmona w postaci królika. – Słyszałam, jak o tym rozmawiali. – W każdym razie zabierają nas jedno po drugim. Nikt jeszcze nie wrócił – podsumowała rudowłosa. – Jest też ten chłopiec – zaczęła pulchna dziewczynka. – Uważa, że... – Nie mów jej tego! – wykrzyknęła ruda. – Jeszcze za wcześnie. – Więc są tu również chłopcy? – spytała Lyra. – Tak. Jest nas dużo. Chyba ze trzydzieścioro. – Więcej – stwierdziła pulchna. – Raczej ze czterdzieścioro. – Tyle że ciągle nas ubywa – zauważyła ruda. – Zwykle przywożą całą gromadkę, a kiedy jest nas sporo wtedy jedno po drugim znika. – To Grobale – wyjaśniła pulchna. – Na pewno o nich słyszałaś. Wszyscy się ich baliśmy, zanim nas złapali... Lyra rozbudziła się już niemal całkowicie. Dajmony dwóch dziewczynek (z wyjątkiem królika) czatowały przy drzwiach, a żadna z nich nie mówiła głośniej niż szeptem. Lyra spytała swoje współlokatorki o imiona. Rudowłosa miała na imię Annie, pulchna brunetka – Bella, szczupła – Martha. Nie znały imion chłopców, ponieważ przedstawicieli obu płci przetrzymywano przez większość czasu z dala od siebie. Dziewczynki zgodnie stwierdziły, że nie są źle traktowane. – Jest w porządku – oznajmiła Bella. – Nie ma zbyt dużo zajęć. Poddają nas tylko testom i każą wykonywać różne ćwiczenia, a później ważą nas, mierzą nam temperaturę i tak dalej. W gruncie rzeczy jest nudno. – Chyba że przylatuje pani Coulter – wtrąciła Annie. Lyra z trudem powstrzymała się od krzyku, a Pantalaimon zatrzepotał skrzydłami tak gwałtownie, że zauważyły to pozostałe dziewczynki. – Jest nerwowy – wytłumaczyła Lyra, uspokajając dajmona. – Chyba nam dali jakąś pigułkę nasenną, tak jak mówiłyście, ponieważ przez cały czas chce nam się spać. Kim jest pani Coulter? – To ona nas schwytała, a przynajmniej większość z nas – wyjaśniła Martha. – Wszyscy o niej mówią, wszystkie dzieci. Kiedy przylatuje, wiadomo, że któreś z nas zniknie. – Lubi patrzeć na dzieci i obserwować te eksperymenty. Ten chłopiec, Simon, uważa, że oni nas zabijają, pani Coulter się temu przygląda. – Zabijają?! – spytała Lyra, drżąc. – Pewnie tak. Przecież nikt nie wraca. – Robią coś także naszym dajmonom – dodała Bella – Ważą je, mierzą, i tak dalej... – Dotykają waszych dajmonów?! – Nie, na Boga! Stawiają wagę w danym miejscu i twój dajmon musi na nią wejść i przybierać różne formy, a tamci w tym czasie robią notatki i zdjęcia. I ciągle zamykają nas w takiej szafce, gdzie badają Pył. Robią to przez cały czas, bez końca. – Co to za pył? – spytała Lyra. – Tego nie wiemy – odrzekła Annie. – Chyba coś z kosmosu. Takie niewidoczne. Jeśli go nie ma wokół ciebie, to dobrze. Ale każdy go w końcu przyciąga. – Wiesz, co jeszcze mówił Simon? – powiedziała Bella. – Że Tatarzy robią sobie dziury w czaszkach, aby wszedł przez nie Pył. – Eee, co on tam wie – prychnęła pogardliwie Annie. – Może zapytam panią Coulter, kiedy się tu zjawi następnym razem. – Nie ośmieliłabyś się! – oświadczyła z podziwem Martha. – Zapytam. – A kiedy przyleci? – spytała Lyra. – Pojutrze – odparła Annie. Po plecach Lyry przeszedł zimny dreszcz przerażenia, a Pantalaimon przysunął się bardzo blisko swej pani. Dziewczynka uświadomiła sobie, że został jej jeden dzień na znalezienie Rogera i odkrycie wszystkiego, co możliwe na temat tego miejsca. Potem musi uciec albo zostać uratowana. Jednak, jeśli wszyscy Cyganie zginęli, kto pomoże dzieciom przeżyć na tym lodowym pustkowiu? Inne dziewczynki nadal rozmawiały, lecz Lyra i Pantalaimon skulili się na łóżku i próbowali nawzajem rozgrzać. Wiedzieli, że w zasięgu setek mil dokoła największą władzę ma strach. Klatki z dajmonami Lyra nie lubiła zbyt wiele rozmyślać, była dzieckiem praktycznym i optymistycznie nastawionym do świata, ale nie grzeszyła wyobraźnią. Gdyby ją miała, z pewnością nie mogłaby myśleć poważnie, że istnieje szansa uratowania Rogera i ucieczki z Bolvangaru. Gdyby jednak dopuszczała taką możliwość, natychmiast znalazłaby wiele przeszkód, z których powodu taka akcja skazana by była na niepowodzenie. Doświadczony kłamca wcale nie musi mieć dużej wyobraźni; w gruncie rzeczy, wielu z nich w ogóle jej nie ma i dlatego właśnie potrafią kłamać w tak przekonujący sposób. W każdym razie uwięziona przez Radę Oblacyjną Lyra wcale się o siebie nie martwiła; właściwie nie obawiała się także o los Cyganów. Byli przecież dobrymi żołnierzami. Pantalaimon powiedział wprawdzie, że widział, jak Samojedzi zastrzelili Johna Faa, mógł się jednak pomylić albo cygański król został jedynie ranny. Mówiła sobie, że pechowo się stało, że wpadła w ręce azjatyckich łowców, ale była pewna, iż Cyganie z pewnością wkrótce przybędą ją uratować. A gdyby im się to nie udało, powtarzała sobie, z pewnością nic nie powstrzyma Iorka Byrnisona przed wydostaniem jej stąd. Wtedy polecą balonem Lee Scoresby’ego do Svalbardu i uratują Lorda Asriela. Dla Lyry rozwiązanie całej sytuacji było właśnie takie proste. Toteż gdy następnego ranka przebudziła się w sypialni, przepełniała ją ciekawość i była gotowa na wszystko co miał przynieść dzień. Chciała też zobaczyć Rogera, a ściśle rzecz biorąc – pragnęła zobaczyć go pierwsza, zanim on ją dostrzeże. Nie czekała długo. Dzieci, śpiące w kilku sypialniach budziły o godzinie wpół do siódmej opiekujące się nimi pielęgniarki. Dzieci myły się, ubierały i szły grupami na śniadanie do stołówki. I tam właśnie był Roger. Siedział z pięcioma innymi chłopcami przy stojącym tuż przy drzwiach stole. Kolejka do okienka, gdzie wydawano posiłek, przechodziła tuż obok niego, toteż Lyra w odpowiednim momencie udała, że upuszcza chusteczkę i kuca, by ją podnieść, pochylając się nisko obok krzesła swego przyjaciela, a wtedy Pantalaimon odezwał się do dajmony Rogera, Salcilii. Miała postać zięby i zatrzepotała skrzydłami tak gwałtownie, że dajmon Lyry musiał się zmienić w kota i skoczyć na nią, aby zmusić ją do szeptu. Takie nagłe ataki lub utarczki między dziecięcymi dajmonami były na szczęście na porządku dziennym, toteż nikt nie zwrócił większej uwagi na ptaka i jego prześladowcę, jednak twarz Rogera od razu zbladła. Lyra nigdy nie widziała nikogo tak bladego. Chłopiec podniósł oczy na Lyrę, patrzącą na niego obojętnie i wyniośle, i rumieniec powrócił mu na policzki, a na twarzy malowały się nadzieja, podniecenie i radość. Na szczęście Pantalaimon potrząsnął mocno Salcilią, powstrzymując tym sposobem Rogera przed okrzykiem powitania i radosnym podskokiem na widok towarzyszki zabaw z Jordana. Lyra odwróciła wzrok, zachowując się tak lekceważąco, jak tylko potrafiła, i potoczyła oczyma po swoich nowych przyjaciółkach, zostawiając Pantalaimona, aby wyjaśnił, co trzeba, dajmonie Rogera. Cztery dziewczynki wzięły tace z płatkami kukurydzianymi i grzankami, usiadły razem i tworząc ścisłą grupkę, która nie zamierzała do siebie dopuścić nikogo innego, zaczęły plotkować. Nie można utrzymać wielkiej grupy dzieci w jednym miejscu przez długi czas, nie wyznaczając im do wykonania wielu zadań, więc w pewnym sensie Bolvangar prowadzono jak szkołę. W rozkładzie zajęć była gimnastyka i różnego rodzaju „sztuki”. Chłopcy i dziewczęta przebywali oddzielnie z wyjątkiem przerw i posiłków, toteż Lyra dopiero później, po półtoragodzinnych lekcjach szycia, prowadzonych przez jedną z pielęgniarek, miała okazję porozmawiać z Rogerem. Spotkanie musiało jednakże wyglądać naturalnie, co stanowiło pewną trudność. Wszystkie dzieci w Bolvangarze były mniej więcej w tym samym wieku; w tym okresie chłopcy i dziewczynki trzymają się oddzielnie, a przedstawiciele jednej płci jawnie lekceważą płeć przeciwną. Okazja do rozmowy ponownie nadarzyła się w stołówce, kiedy dzieci weszły się napić i zjeść ciastka. Lyra wysłała Pantalaimona w postaci muchy, aby porozmawiał ze Salcilią na ścianie obok ich stolika, podczas gdy ona i Roger spokojnie siedzieli w oddzielnych grupkach. Trudno było rozmawiać, gdy uwaga dajmona skupiona była na czymś innym, więc Lyra piła mleko z ponurą, buntowniczą miną. Połową swego umysłu wsłuchiwała się w rozmowę między dajmonami i niemal nie słyszała, o czym mówią jej towarzyszki, ale w pewnej chwili dotarło do niej, że dziewczynka z jasnymi włosami wymawia znajome nazwisko. Gdy Lyra je usłyszała, bezwiednie usiadła wyprostowana. Było to nazwisko Tony’ego Makariosa. Kiedy uwaga Lyry skierowała się ku blondynce, Pantalaimon musiał przerwać szeptaną konwersację z dajmoną Rogera a Lyra i Roger wsłuchali się w rozmowę na temat zaginionego chłopca. – A ja wiem, dlaczego go zabrali – szepnęła blondynka do zebranych blisko niej dzieci. – Bo jego dajmon się nie zmieniała. Oni myśleli, że on jest starszy, niż na to wyglądał albo niż mu się wydawało. Prawda jest jednak taka, że dajmona Tony’ego nie zmieniała się zbyt często ponieważ on nie myślał za wiele. Nie był zbyt bystry, ja raz widziałam, jak się zmieniła... Miała na imię Ratter – Dlaczego oni tak bardzo się interesują dajmonami? – spytała Lyra. – Tego nikt nie wie – odparła blondynka. – Ja wiem – odezwał się jeden z chłopców, którzy przysłuchiwali się rozmowie. – Zabijają nasze dajmony, a potem patrzą, czy przeżyjemy. – Dlaczego robią to samo z kolejnymi dziećmi? – spytał ktoś. – Wystarczyłoby spróbować raz, nieprawdaż? – Ja naprawdę wiem, co robią – stwierdziła pierwsza dziewczynka. Skupiła teraz na sobie uwagę wszystkich. Ponieważ jednak dzieci nie chciały, aby przedstawiciele personelu dowiedzieli się, o czym rozmawiają, musiały przybrać dziwne, na wpół niedbałe, obojętne miny, mimo że słuchały z zachłanną ciekawością. – Skąd? – spytało któreś z dzieci. – Byłam z Tonym, kiedy po niego przyszli. Siedzieliśmy w magazynie bielizny – wyjaśniła. Zarumieniła się mocno. Prawdopodobnie spodziewała się szyderstw i docinków, ale nikt się nie odezwał. Wszystkie dzieci były smutne i żadne się nawet nie uśmiechnęło. Dziewczynka kontynuowała: – Siedział cicho, a potem weszła pielęgniarka, ta o bardzo spokojnym głosie, i powiedziała: „Chodź, Tony, wiem, że tam jesteś, chodź, nie skrzywdzimy cię...”. „Co się stanie?”, spytał, a ona odparła: „Po prostu położę cię spać a potem zrobimy ci małą operację, po której obudzisz się cały i zdrów”. Tony jednak nie wierzył. Mówił... – Otwory! – krzyknął ktoś. – Drążą otwory w naszych głowach jak Tatarzy! Założę się! – Cicho bądź! Co jeszcze powiedziała pielęgniarka? – wtrąciło się inne dziecko. W tym momencie zebrało się ich wokół stolika ponad tuzin. Dajmony tak samo mocno jak ich właściciele pragnęły poznać odpowiedź na to pytanie. Wszyscy czekali w napięciu, natarczywi i z szeroko otwartymi oczyma. – Tony chciał wiedzieć, co zamierzają zrobić z Ratter – podjęła blondynka. – A pielęgniarka odparła: „Nic, także będzie spała, dokładnie tak jak w nocy, gdy śpicie oboje”. Tony powiedział: „Zamierzacie ją zabić, prawda? Wiem, że tak jest. Wszyscy wiemy, co tu się dzieje”. Pielęgniarka odparła: „Nie, oczywiście, że nie. To tylko zabieg. Naprawdę małe cięcie. To by cię nawet nie zabolało, ale dla pewności wolimy cię uśpić”. W całej sali panowała teraz cisza. Nadzorująca pielęgniarka wyszła na moment, a kuchenne okienko było zamknięte, toteż nikt ich nie mógł usłyszeć. – Jakiego rodzaju cięcie? – spytał jakiś chłopiec. Mówił cicho przerażonym głosem. – Czy powiedziała, co to za cięcie? – Nie, powiedziała tylko: „Sprawi ono, że staniesz się doroślejszy”. Dodała, że wszyscy muszą się temu poddać i ze z tego właśnie powodu dajmony dorosłych nie zmieniają postaci tak jak nasze. Że je przycinają, by ustalić jeden i ten sam kształt na zawsze, i że w ten sposób stajemy się dojrzali. – Ale... – Czy to znaczy... – Że niby wszyscy dorośli mieli to cięcie? – A co z... Nagle wszystkie głosy umilkły, jak gdyby także ucięte i wszystkie oczy zwróciły się na drzwi. Stała w nich siostra Clara, jak zwykle uprzejma, łagodna i energiczna, obok niej natomiast zobaczyli mężczyznę w białym fartuchu, którego Lyra wcześniej nie widziała. – Bridget McGinn – powiedział. Blondynka wstała, drżąc i przyciskając do piersi dajmona w postaci wiewiórki. – Słucham, proszę pana – odezwała się ledwie słyszalnym głosem. – Dopij swój napój i chodź z siostrą Clarą – oświadczył. – Reszta dzieci niech biegnie do swoich klas. Dzieci posłusznie postawiły kubki na wózku z nierdzewnej stali, a następnie wyszły w milczeniu. Na Bridget McGinn nie patrzył nikt poza Lyrą, która dostrzegła, że twarz blondynki jest blada ze strachu. Resztę przedpołudnia dziewczynki spędziły na gimnastyce. W Stacji znajdowała się mała sala gimnastyczna, ponieważ trudno byłoby ćwiczyć na dworze podczas długiej nocy polarnej. Dzieci pod nadzorem pielęgniarki na zmianę grały tam lub wykonywały ćwiczenia. Uformowano zespoły i zaczęła się zabawa piłką, a Lyra, która nigdy tak nie grała, początkowo nie bardzo wiedziała, co robić. Ponieważ jednak była szybka i wysportowana, a poza tym posiadała wrodzone cechy przywódcze, wkrótce zdała sobie sprawę, że znajduje w tej zabawie sporą przyjemność. Krzyki dzieci oraz wrzaski i piski dajmonów wypełniły małą salę gimnastyczną, a Lyra szybko zapomniała, jak wiele zła ją otacza. Taki zresztą był cel tych ćwiczeń. W porze obiadu, kiedy dzieci znowu stały w kolejce do stołówki, Lyra poczuła, że Pantalaimon cmoka na znak, że rozpoznał znajomą osobę. Dziewczynka odwróciła się i tuż za sobą zobaczyła Billy’ego Costę. – Roger mówił mi, że tu jesteś – mruknął chłopiec. – Jedzie tu twój brat, John Faa i cała grupa Cyganów – powiedziała. – Zabiorą cię do domu. Billy niemalże krzyknął głośno z radości, zdołał jednak zmienić krzyk w kaszel. – Masz mnie nazywać Lizzie – dodała Lyra. – Nie zwracaj się do mnie moim prawdziwym imieniem. I musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz o tym miejscu. Usiedli przy stoliku we trójkę z Rogerem. Spotkanie w porze obiadowej wydawało się łatwiejsze, ponieważ dzieci przez cały czas chodziły między stolikami i kuchennym okienkiem, a stołówka była zatłoczona. Wśród szczęku noży, widelców i talerzy Billy i Roger opowiedzieli Lyrze to, czego się dowiedzieli. Billy usłyszał od jednej z pielęgniarek, że dzieci, które przeszły operację, zabierane są często do burs położonych dalej na południe; mogło to tłumaczyć, dlaczego Tony Makarios był sam w lesie koło wioski. A Roger miał do powiedzenia coś jeszcze bardziej interesującego. – Znalazłem kryjówkę – oznajmił z dumą. – Co takiego? Gdzie? – Widzisz ten obrazek... – miał na myśli duże zdjęcie tropikalnej plaży. – Jeśli spojrzysz w górny prawy róg, zobaczysz płytę sufitową... Sufit składał się z wielkich prostokątnych płyt umieszczonych w ramie z metalowych listew, a róg płyty położonej nad obrazkiem lekko się wyginał. – Zauważyłem to – wyjaśnił Roger – i przyszło mi do głowy, że z innymi może być podobnie, zacząłem je podnosić i okazało się, że wszystkie są luźne. Można je zdjąć. Ja i jeden chłopiec, zanim go zabrali, sprawdziliśmy pewnej nocy sufit w naszej sypialni i stwierdziliśmy, że nad płytami znajduje się wolna przestrzeń. Można się wczołgać do środka... – Można się czołgać po suficie? Jak daleko? – Nie wiem. Przeszliśmy tylko kawałek. Sądziliśmy, że kiedy nadejdzie pora, będziemy się tam mogli ukryć, chociaż obawiam się, że i tak by nas znaleźli. Lyrze sufit skojarzył się nie z kryjówką, a raczej z drogą ucieczki. Pomyślała, że jest to najciekawsza informacja, jaką usłyszała od chwili przybycia tutaj. Niestety w tym momencie musiała przerwać rozmowę z chłopcami, ponieważ jeden z lekarzy zastukał w stół łyżeczką i zaczął mówić. – Słuchajcie, dzieci – powiedział. – Słuchajcie uważnie. Często musimy tu ćwiczyć alarm przeciwpożarowy. Bardzo ważne, żebyśmy wszyscy w przypadku zagrożenia ubrali się odpowiednio i bez paniki dotarli na zewnątrz. Odbędziemy więc dziś po południu próbny alarm. Kiedy zabrzęczy dzwonek, przerwijcie wasze zajęcia i wypełniajcie polecenia stojącej najbliżej was osoby dorosłej. Pamiętajcie, w którą stronę zostaniecie skierowani, ponieważ jeśli rzeczywiście wybuchnie pożar, właśnie w tamtym kierunku powinniście pójść. Niezły pomysł, mruknęła do siebie Lyra, myśląc, że może uda jej się jakoś wykorzystać tę sytuację. Podczas pierwszej części popołudnia Lyrę i cztery inne dziewczynki badano na obecność Pyłu. Lekarze nie wyjaśnili im, co robią, ale łatwo było się domyślić. Dziewczynki wprowadzano jedną po drugiej do laboratorium. Fakt ten oczywiście przeraził je wszystkie. Jakże byłoby to straszne, pomyślała Lyra, gdybym teraz straciła życie i to bez najmniejszej okazji do walki! Najwyraźniej jednak nie zamierzano jej jeszcze poddać operacji. – Chcemy dokonać pewnych pomiarów – wytłumaczył lekarz. Lyra zauważyła, że wszyscy dorośli w Bolvangarze byli bardzo do siebie podobni, niemal nie do rozróżnienia. Mężczyźni wyglądali prawie identycznie w białych fartuchach, z notesami i ołówkami, a kobiety wydawały się siostrami – wszystkie miały na sobie pielęgniarskie uniformy i charakteryzowały się osobliwą, spokojną uprzejmością. – Mierzono mnie wczoraj – zaprotestowała Lyra. – Ale dziś dokonujemy innych pomiarów. Stań na tej metalowej płycie... Och, najpierw zdejmij buty. Jeśli chcesz, trzymaj swojego dajmona. Patrz przed siebie o tak, na to zielone światełko. Grzeczna dziewczynka. Coś błysnęło. Lekarz kazał Lyrze odwracać twarz w różne strony, raz w lewo, raz w prawo i za każdym razem coś trzaskało i błyskało. – Dobrze. Teraz podejdź do tej maszyny i włóż rękę w rurę. Obiecuję, że nic ci się nie stanie. Wyprostuj palce. Właśnie tak. – Co właściwie mierzycie? – spytała. – Pył? – Kto ci powiedział o Pyle? – Jedna z dziewczynek, nie znam jej imienia. Powiedziała, że wszędzie otacza nas Pył. Ja nie jestem brudna, przynajmniej tak sądzę... Wczoraj brałam prysznic. – Och, to jest innego rodzaju Pył. Nie można go zobaczyć w zwykły sposób. To szczególny rodzaj... Teraz zaciśnij pięść... Dobrze. Tak. Pomacaj wokół siebie, znajdziesz tam uchwyt... Masz go? Trzymaj. Grzeczna mała. Włóż drugą rękę w ten sam sposób... Połóż ją na tym mosiężnym kloszu. Dobrze. Świetnie. Teraz poczujesz lekkie mrowienie. Nie martw się, to tylko prąd anbaryczny o bardzo niskim natężeniu... Pantalaimon, w postaci żbika, krążył podejrzliwie i ostrożnie wokół aparatury. Wracał i ocierał się o Lyrę. Do tej pory dziewczynka była przekonana, że jeszcze nie zamierzają jej poddać operacji i że jej kamuflaż jako Lizzie Brooks jest bezpieczny, zaryzykowała więc pytanie. – Dlaczego odcinacie ludziom dajmony? – Co? Kto ci naopowiadał takich rzeczy? – Ta dziewczynka, nie znam jej imienia. Powiedziała, że odcinacie dzieciom dajmony. – Nonsens... Mężczyzna wyglądał na wstrząśniętego jej pytaniem. – Zabieracie jedno po drugim i dzieci te nigdy nie wracają – ciągnęła Lyra. – Dlatego też niektóre osoby uważają, że je zabijacie, inne natomiast twierdzą coś odmiennego... A ta dziewczynka mówiła mi, że odcinacie... – To nieprawda. Kiedy zabieramy dzieci, oznacza to iż nadszedł czas, aby się przeniosły w inne miejsce. Po prostu dorastają. Obawiam się, że twoja przyjaciółka trwoży się bez powodu. Niepotrzebnie! Nawet o czymś takim nie pomyśleliśmy. A kim jest ta młoda osóbka? – Przyjechałam zaledwie wczoraj, nie poznałam jeszcze imion żadnych dzieci. – Jak wygląda? – Nie pamiętam. Miała chyba brązowe włosy... jasnobrązowe... może... Nie wiem. Lekarz rozmawiał cicho z pielęgniarką. Podczas gdy konferowali, Lyra obserwowała ich dajmony. Dajmonem pielęgniarki był ładny ptak, dokładnie tak samo grzeczny i pozbawiony ciekawości jak pies siostry Clary, natomiast dajmona lekarza była wielką, ociężałą ćmą. Oba trwały w niemal całkowitym bezruchu. Nie spały, ponieważ ptak błyskał oczyma, a czułki ćmy poruszały się flegmatycznie, ale nie były ożywione, tak jak Lyra zresztą podejrzewała. No cóż, pomyślała, może naprawdę niczym się nie niepokoją i może nie są niczego ciekawe... Lekarz nagle wrócił i badanie trwało dalej. Dziewczynka i Pantalaimon zostali oddzielnie zważeni, lekarz patrzył na Lyrę przez jakiś ekran, zmierzył częstotliwość uderzeń jej serca, umieściwszy ją pod małą dyszą, z której wydobywał się syk i zapach przypominający świeże powietrze. W połowie jednego z testów zaczął głośno brzęczeć dzwonek, dzwonienie nie ustawało. – Alarm przeciwpożarowy – oznajmił z westchnieniem lekarz. – No dobrze, Lizzie, idź za siostrą Betty. – Ale wszystkie okrycia są na dole w budynku sypialnianym, doktorze, a ona nie może wyjść na dwór w takim stroju. Powinnyśmy chyba najpierw pójść po rzeczy, jak pan sądzi? Mężczyzna najwyraźniej się zdenerwował, że przerwano mu eksperyment; zirytowany strzelił palcami. – Zdawało mi się, że została pani przeszkolona, moja droga – odparł. – Jak można w taki sposób traktować ludzi pracy?! – Kiedy przyjechałam wczoraj – powiedziała Lyra pomocnie – siostra Clara włożyła moje rzeczy do szafy w pierwszej sali, do której weszłyśmy. To bardzo blisko. Mogłabym je zabrać. – Dobry pomysł! – ucieszyła się pielęgniarka. – W takim razie, pospieszmy się. Ledwie tłumiąc radość, Lyra poszła za pielęgniarką do sali, gdzie odnalazła swoje rzeczy: futro, getry, buty i włożyła je szybko, podczas gdy pielęgniarka ubierała się w skafander ze wzmocnionego jedwabiu. Potem pospiesznie wyszły na zewnątrz. Po rozległym terenie przed głównymi budynkami kręciło się mniej więcej sto osób, dorosłych i dzieci, niektórzy byli podnieceni, inni rozgniewani, większość – zdezorientowana. – Widzicie? – spytał któryś z dorosłych. – Warto było to zrobić choćby po to, aby sobie wyobrazić, jaki chaos zapanowałby, gdyby naprawdę wybuchł pożar. Ktoś dmuchał w gwizdek i machał rękoma, nikt jednak nie zwracał na niego większej uwagi. Lyra dostrzegła Rogera i skinęła na niego. Roger szarpnął Billy’ego Costę za ramię i wkrótce cała trójka spotkała się pośród biegających dzieci. – Nikt nie zauważy, jeśli się trochę oddalimy i rozejrzymy – zaproponowała Lyra. – Policzenie wszystkich zabierze im całe wieki, możemy zresztą później powiedzieć, że poszliśmy po prostu za kimś innym i zgubiliśmy się. Poczekali, aż dorośli skierują się w inną stronę, a potem Lyra zgarnęła trochę śniegu, ubiła w luźną, sypką kule i nie celując, cisnęła nią w tłum. W jednej chwili wszystkie dzieci poszły w jej ślady i w powietrzu śmigały śniegowe kulki. Krzyki i dziecięcy śmiech całkowicie zagłuszyły wrzaski dorosłych, którzy próbowali ponownie zapanować nad grupą, a wtedy dziewczynka i dwaj chłopcy skręcili za róg, znikając wszystkim z pola widzenia. Śnieg był tak gęsty, że nie mogli się szybko poruszać, nie miało to jednak znaczenia, i tak bowiem nikt za nimi nie szedł. Lyra, Roger i Billy wspięli się na zakrzywiony dach jednego z tuneli i znaleźli na nieznanym sobie terenie. W księżycowej poświacie regularne wzgórki i doliny wyglądały osobliwie; pod czarnym niebem cały świat był obsypany bielą i oświetlony przez lampy, które otaczały pusty obszar. – Czego szukamy? – spytał Billy. – Nie wiem. Ale chociaż się rozejrzyjmy – odparła Lyra i poprowadziła chłopców do przysadzistego, masywnego budynku stojącego nieco na uboczu. Na rogu świeciło anbaryczne światełko o małej mocy. Gwar z tyłu był nadal głośny, chociaż nieco odleglejszy. Najwyraźniej dzieci skorzystały ze swobody i Lyra miała nadzieję, że będą się bawić jak najdłużej. Obeszła budynek, szukając okna. Jego dach znajdował się zaledwie mniej więcej siedem stóp nad ziemią; w przeciwieństwie do innych domów, budynek ten nie miał zadaszonego tunelu, który łączyłby go ze Stacją. Lyra nie znalazła okna, ale dostrzegła drzwi. Widniał na nich wymalowany czerwonymi literami napis: WSTĘP SUROWO WZBRONIONY. Dziewczynka zamierzała właśnie podjąć próbę otwarcia drzwi, ale zanim nacisnęła klamkę, Roger powiedział: – Patrzcie! Ptak! Albo... „Albo” oznaczało wątpliwość, stworzenie bowiem, które runęło z czarnego nieba, wcale nie było ptakiem, Lyra jednak widziała je już wcześniej. – Dajmon czarownicy! Gąsior lądował, machając wielkimi skrzydłami i wzbijając tumany śnieżnego pyłu. – Witam cię, Lyro – zagaił. – Towarzyszyłem ci aż tutaj, chociaż mnie nie widziałaś. Czekałem, abyś wyszła na dwór. Co się dzieje? Opowiedziała mu szybko. – Gdzie są Cyganie? – spytała. – Czy John Faa jest bezpieczny? Czy odparto Samojedów? – Większość Cyganów jest bezpieczna. John Faa został ranny, chociaż niezbyt poważnie. Ludzie, którzy cię tu przywieźli, to łowcy i łupieżcy, często napadający podróżników. Potrafią poruszać się znacznie szybciej niż większe grupy, toteż Cyganie znajdują się jeszcze o dzień drogi stąd. Dwaj chłopcy patrzyli ze strachem na gąsiora–dajmona i na rozmawiającą z nim Lyrę. Nigdy wcześniej oczywiście nie widzieli dajmona bez właściciela, a o czarownicach nie wiedzieli zbyt dużo. – Słuchajcie – powiedziała do nich dziewczynka – lepiej idźcie się rozejrzeć. Billy, ty pójdziesz w tamtą stronę, a ty, Roger, obserwuj miejsce, z którego przyszliśmy. Nie jesteśmy daleko od nich. Chłopcy pobiegli, aby spełnić jej polecenia, a wtedy Lyra odwróciła się ponownie do drzwi. – Dlaczego chcesz tam wejść? – spytał gąsior. – Chodzi o to, czym ci ludzie zajmują się tu, w Bolvangarze. Odcinają... – zniżyła głos. – ...odcinają ludziom dajmony. Dzieciom. Sądzę, że mogą to robić właśnie w tym budynku. A w każdym razie na pewno coś tutaj jest i zamierzam sprawdzić, co to takiego. Tyle że drzwi są zamknięte... – Mogę je otworzyć – stwierdził gąsior i uderzył raz czy dwa razy skrzydłami, wzbijając w górę śnieg przy drzwiach, a dziewczynka usłyszała zgrzyt obracanego zamka. – Wchodź ostrożnie – doradził dajmon. Lyra pociągnęła drzwi ku sobie; otwierając je, odsunęła leżący śnieg, po czym wślizgnęła się do środka Gąsior–dajmon wszedł za nią. Pantalaimon był poruszony i przerażony, nie chciał jednak, aby dajmon czarownicy dostrzegł jego strach, toteż przyfrunął do piersi Lyry i schronił się pod jej futrem. W chwili, gdy oczy Lyry przyzwyczaiły się do światła, dziewczynka zrozumiała przyczynę zachowania swego dajmona. W szeregu szklanych gablotek na półkach pod ścianami znajdowały się dajmony „oderwanych” dzieci: widmowe kształty kotów, ptaków, szczurów lub innych stworzeń; wszystkie były bardzo oszołomione, przerażone i niemal tak słabo widoczne jak dym. Gąsior wydał z siebie gniewny okrzyk, a Lyra zawołała do trzymanego kurczowo przy piersi Pantalaimona: – Nie patrz! Nie patrz! – Gdzie są właściciele tych dajmonów? – spytał gąsior, trzęsąc się z wściekłości. Lyra opowiedziała nieśmiało o swoim spotkaniu z małym Tonym Makariosem i patrzyła przez ramię na biedne uwięzione dajmony, które gromadziły się z przodu gablot, przyciskając do szkła niemal przezroczyste łepki. Lyra słyszała ciche krzyki bólu i cierpienia. W mrocznym świetle słabych anbarycznych żarówek była w stanie dostrzec, że na każdej gablocie znajduje się kartka z nazwiskiem. Na jednej z czterech czy pięciu pustych gablot widniał napis: „Tony Makarios”. – Chcę wypuścić te biedne istoty! – krzyknęła szaleńczo – Rozbiję szkło i je wypuszczę... Rozejrzała się wokół za jakimś ciężkim przedmiotem, niczego jednak nie znalazła. – Poczekaj – powiedział wówczas gąsior. Był dajmonem czarownicy, osobnikiem dużo starszym od dziewczynki i silniejszym, musiała go więc posłuchać. – Trzeba zrobić to w taki sposób, aby tamci ludzie sądzili, że ktoś z nich po prostu zapomniał zamknąć pomieszczenie na klucz i zostawił pootwierane klatki – wyjaśnił. – Gdyby zobaczyli stłuczone szkło i ślady stóp na śniegu, sądzisz, że nie znaleźliby odpowiedzialnej za to osoby? Jak długo, twoim zdaniem, byłabyś bezpieczna? A musisz przecież wytrwać do czasu, aż przybędą Cyganie. Teraz zrób dokładnie to, co powiem: weź garść śniegu, a kiedy dam ci znak, rzuć trochę po kolei na każdą klatkę. Lyra wybiegła na zewnątrz. Roger i Billy nadal stali na czatach, a z terenu przed budynkami ciągle dochodziły odgłosy pisków i śmiechów. Minęło wszakże dopiero kilka minut. Dziewczynka obiema rękami chwyciła wielką garść lekkiego, sypkiego śniegu, a potem wróciła do ptaka. Rzuciła trochę śniegu na każdą klatkę, a wtedy z gardła gąsiora wydobyło się mlaśnięcie i zatrzaski gablot rozwarły się. Kiedy otworzyła wszystkie klatki, podniosła przednią szybkę pierwszej, oswobadzając słabą samiczkę wróbla, która natychmiast upadła na ziemię, ponieważ nie miała siły latać. Gąsior z czułością pochylił się nad nią i trącił ją dziobem, a wtedy wróbel zmienił się w mysz, która słaniała się zakłopotana. Pantalaimon zeskoczył, aby ją pocieszyć. Lyra pracowała szybko i w krótkim czasie wszystkie dajmony znalazły się na wolności. Niektóre usiłowały mówić, zebrawszy się u jej stóp, i nawet próbowały szarpać jej sztylpy, chociaż powstrzymywało je tabu. Dziewczynka wiedziała, dlaczego się tak zachowują – biedne istoty tęskniły za bliskim, ludzkim ciepłem ciał swoich właścicieli; podobnie jak czasami Pantalaimon, pragnęły, by przycisnąć je do piersi. – Teraz szybko – polecił gąsior. – Lyro, musisz pobiec z powrotem i wmieszać się w tłum dzieci. Bądź dzielna. Cyganie przybędą najszybciej, jak to możliwe. Muszę pomóc tym biednym dajmonom odnaleźć ich właścicieli... – Podszedł bliżej i powiedział cicho: – Ale nigdy już ponownie nie staną się jednością, zostali bowiem rozłączeni na zawsze. Jest to najnikczemniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem... Nie ma czasu, nie zacieraj więc swoich śladów. Sam to zrobię. Pospiesz się... – Och, poczekaj! Zanim odejdę, proszę, powiedz mi... Czarownice... latają, prawda? Nie śniło mi się, gdy widziałam je pewnej nocy na niebie? – Nie, dziecko. Ale dlaczego pytasz? – Czy mogłyby pociągnąć balon? – Bez wątpienia, lecz... – Czy Serafina Pekkala tu przyleci? – Nie ma teraz czasu, aby wyjaśniać politykę narodów czarownic. Mamy do czynienia z potężnymi siłami, a Serafina Pekkala musi strzec interesów swego klanu. Nie można jednak pozwolić, aby rozprzestrzeniło się zło, które dzieje się tutaj... Lyro, musisz już wracać. Biegnij! Lyra ruszyła pędem, a Roger, który z szeroko otwartymi oczyma obserwował, jak widmowe dajmony wylatują z budynku, przedzierał się w stronę dziewczynki przez gęsty śnieg. – One są... Tak jak w krypcie w Jordanie... To dajmony! – Tak, ale cicho sza. Nie mów o tym Billy’emu. Nie mów na razie nikomu. Wracajmy. Stojący za nimi gąsior uderzał potężnie skrzydłami, zasypując śniegiem ślady, które zostawili. Wokół ptaka zbierały się samotne dajmony; krzyczały smutno z poczucia straty i tęsknoty. Kiedy gąsior skończył zacierać ślady butów, odwrócił się do stada zgromadzonych blisko niego bladych dajmonów. Przemówił do nich, a one, jeden po drugim, zmieniały postacie (chociaż widać było, że kosztuje je to bardzo wiele wysiłku), aż wszystkie stały się ptakami i jak świeżo opierzone pisklęta podążyły za dajmonem czarownicy. Trzepotały przy tym skrzydłami, upadały, biegły za gąsiorem przez śnieg; Wreszcie, z wielkim trudem, unosiły się w powietrze, tworząc nierówną linię; widmowe i upiorne na tle bardzo ciemnego nieba, powoli nabierały wysokości. Niektóre z nich były słabe i chore, a inne nagle traciły zapał i zaczynały opadać – w takiej sytuacji jednak wspaniały siwy gąsior odwracał się i zachęcał nieszczęsnego dajmona do dalszego lotu. Po dłuższej chwili cały ich klucz zniknął w głębokich ciemnościach. Roger szarpał Lyrę za ramię. – Szybko! – krzyknął. – Są prawie gotowi. Ruszyli z powrotem, aby się przyłączyć do Billy’ego, który kiwał do nich zza narożnika głównego budynku. Dzieci były zmęczone, a może dorosłym udało się częściowo odzyskać kontrolę, w każdym razie chłopcy i dziewczęta stali już w nierównej kolejce przed głównymi drzwiami, poszturchując się i przepychając. Lyra i jej dwaj towarzysze wyślizgnęli się zza rogu i wmieszali w tłum. Zanim się rozstali, Lyra powiedziała: – Rozpowiedzcie wśród chłopców, że mają być w każdej chwili gotowi do ucieczki. Zawiadomimy ich, gdzie się znajdują ich kurtki i buty, a oni muszą być przygotowani na natychmiastową ucieczkę, gdy tylko otrzymają sygnał. I niech zachowają tę informację w absolutnej tajemnicy. Rozumiecie? Billy skinął głową, a Roger zapytał: – Jaki to będzie sygnał? – Dzwonek alarmu przeciwpożarowego – odparła Lyra. – Kiedy nadejdzie czas, włączę go. Czekali, aż zostaną policzeni. Gdyby ludzie z Rady Oblacyjnej mieli coś wspólnego ze szkolnictwem, z pewnością potrafiliby lepiej zaaranżować ćwiczenia: ponieważ jednak nie podzielono dzieci na grupy, trzeba było odczytać całą listę nazwisk i sprawdzić, czy są wszyscy, oczywiście, listy tej nie przygotowano w porządku alfabetycznym. Żaden z dorosłych nie umiał również utrzymać w ryzach tak dużej liczby dzieci. Nadal panowało więc zamieszanie, mimo że wszystkie stały już niemal zupełnie spokojnie. Lyra obserwowała dorosłych i zauważyła ich ślamazarność. Jasne było, że sobie nie radzą. Byli niezdarni i opieszali. Zarządzili ćwiczenia przeciwpożarowe, ale nie mieli pojęcia, gdzie należy przechowywać okrycia, nie potrafili też skłonić dzieci, by stały spokojnie w rzędach. Dziewczynka dostrzegła to wszystko i pomyślała, że może wykorzystać ich niezaradność. Prawie skończyli czytać listę, kiedy znowu coś odciągnęło ich uwagę. Z punktu widzenia Lyry stało się najgorsze. Dziewczynka wraz z innymi usłyszała nowy dźwięk. Głowy zebranych zaczęły się podnosić i lustrować ciemne niebo w poszukiwaniu zeppelina, którego gazowy silnik głośno warkotał w nieruchomym powietrzu. Na szczęście nadlatywał z kierunku przeciwnego niż ten, w którym odleciał siwy gąsior, ale był to jedyny pocieszający szczegół. Maszyna szybko się zbliżała, a wówczas przez tłum przeszedł szmer podniecenia. Duży, smukły, srebrny obiekt pojawił się nad aleją świateł, zapaliły się też światła zeppelina od dzioba ku ogonowi, a pod kadłubem dostrzec można było kabinę. Pilot zmniejszył prędkość i rozpoczął skomplikowany manewr obniżania wysokości. Lyra dowiedziała się teraz, do czego służył gruby maszt: był to, rzecz jasna, maszt cumowniczy. Kiedy dorośli wprowadzili dzieci do wnętrza budynku (wszystkie stale odwracały się i obserwowały sterowiec), przedstawiciele personelu wspięli się po drabinkach na maszt i zaczęli mocować liny cumownicze. Silnik ryczał, śnieg wirował, unosząc się z ziemi, a w oknach kabiny pojawiły się twarze pasażerów. Lyra przyjrzała im się. Nie było mowy o pomyłce, Pantalaimon całym ciałem przylgnął do swojej właścicielki, zmienił się w żbika i zasyczał nienawistnie, ponieważ w oknie dostrzegł piękną ciemnowłosą głowę pani Coulter; na kolanach matki dziewczynki spoczywał dajmon w kolorze złota. Srebrna gilotyna Lyra natychmiast ukryła głowę pod kapturem z rosomaka i, powłócząc nogami, weszła przez podwójne drzwi wraz z innymi dziećmi. Pomyślała, że będzie miała później wystarczająco dużo czasu, aby się martwić o to, co powie, kiedy stanie twarzą w twarz z matką; wcześniej czekało ją inne zadanie, z którym musiała sobie poradzić – trzeba było ukryć ubranie tam, skąd będzie mogła wziąć je w każdej chwili, nie pytając nikogo o pozwolenie. Na szczęście w budynku panował chaos. Dorośli popędzali dzieci, chcąc opróżnić korytarz dla gości z zeppelina, toteż nikt nie patrzył na Lyrę. Dziewczynka zdjęła płaszcz, getry i buty i zwinęła wszystko w jak najmniejszy tobołek, a następnie zaczęła się przepychać przez zatłoczone korytarze do sypialni. Gdy znalazła się w środku, szybkim ruchem pchnęła do narożnika szafkę, stanęła na niej i próbowała unieść w górę jedną z sufitowych płyt. Płyta podniosła się, dokładnie tak jak mówił Roger; Lyra wsunęła w powstały otwór buty i getry. Po chwili zastanowienia wyjęła z woreczka aletheiometr i ukryła go w najgłębszej kieszeni futra, które również umieściła w skrytce w suficie. Zeskoczyła, ustawiła szafkę na miejscu i szepnęła do Pantalaimona: – Zanim nas zauważy, musimy po prostu udawać niezbyt rozgarniętych, a potem powiemy, że nas porwano. Ani słowa o Cyganach, a zwłaszcza o Iorku Byrnisonie. Lyra zdała sobie właśnie sprawę z czegoś, o czym dotąd nie miała pojęcia: że najbardziej boi się pani Coulter. Ze wszystkimi pozostałymi sprawami, nawet z odrażającym procesem rozdzielania dajmonów i ludzi, potrafiła się jakoś pogodzić; była dostatecznie silna, jednak myśl o tej słodkiej twarzy i łagodnym głosie oraz widok złotej swawolnej małpy wystarczały, by bladła, czuła mdłości i zawroty głowy. Na szczęście Cyganie byli niedaleko. Pomyśl o tym, powiedziała do siebie dziewczynka. Myśl o Iorku Byrnisonie. I nie zdradź się, dodała w myślach, po czym ruszyła ku stołówce, z której dochodziły głośne hałasy. Dzieci stały w kolejce po gorące napoje. Niektóre ciągle jeszcze miały na sobie skafandry ze wzmocnionego jedwabiu. Wszystkie rozmowy dotyczyły zeppelina i jego pasażerki. – To była ona!... Z małpą–dajmonem... – Ciebie także porwała? – Obiecała, że napisze do mojej mamy i taty, ale założę się, że tego nie zrobiła... – Nigdy nam nie powiedziała o zabitych dzieciach. Nigdy ani słowa. – Najgorszy jest ten małpiszon... Schwytał moją Karossę i prawie ją zabił... Czułem się taki słaby... Dzieci najwyraźniej były równie przerażone jak Lyra. Odnalazła stolik Annie i pozostałych koleżanek i usiadła przy nim. – Słuchajcie... – zaczęła. – Potraficie dotrzymać sekretu? – Tak! Trzy płonące ciekawością twarze obróciły się ku niej. – Istnieje plan ucieczki – powiedziała cicho. – Nadchodzą pewni ludzie, którzy nas uratują. Przybędą mniej więcej w ciągu doby. Może szybciej. Musimy się przygotować, żeby natychmiast, gdy otrzymamy sygnał, włożyć ciepłe ubrania i wybiec na zewnątrz. Trzeba to zrobić błyskawicznie. Musimy szybko uciekać. Jednak jeśli nie znajdziemy płaszczy, butów i rękawic, umrzemy z zimna. – Jaki to będzie sygnał? – zapytała Annie. – Dzwonek przeciwpożarowy, taki jak dziś po południu. Wszystko zostało już zorganizowane. Muszą się o tym dowiedzieć dzieci, ale nikt z dorosłych! Zwłaszcza przed panią Coulter nie wolno się z niczym zdradzić! Oczy dziewczynek błysnęły nadzieją i podnieceniem, a w chwilę później wiadomość o planowanej ucieczce przekazywano sobie w całej stołówce z ust do ust. Lyra zauważyła, że atmosfera się zmieniła. Na dworze dzieci były pełne energii i chęci do zabawy, natomiast potem, kiedy zobaczyły panią Coulter, poczuły tłumiony, ale wręcz histeryczny strach. Teraz rozmawiały tylko na jeden temat i zachowywały się tak, jak gdyby nagle znalazły cel w życiu. Lyra zdziwiła się, gdy uświadomiła sobie, jak ważna jest nadzieja. Przez cały czas dziewczynka z uwagą obserwowała otwarte drzwi do sali, gotowa w każdej chwili pochylić głowę. Na korytarzu rozległy się głosy dorosłych, a potem na sekundę pojawiła się pani Coulter, która zajrzała do środka i uśmiechnęła się do radosnych, ciepło ubranych i dobrze odżywionych dzieci, popijających gorące napoje i zajadających ciasto. Ujrzawszy ją, dzieci zaczęły szeptać, a później zamilkły i znieruchomiały. Wszystkie oczy zwróciły się na panią Coulter. Kobieta znowu się uśmiechnęła i bez słowa ruszyła dalej. Stopniowo rozmowy rozpoczęły się na nowo. – Dokąd pójdą porozmawiać? – spytała Lyra. – Pewnie do sali konferencyjnej – odparła Annie. – Zabrali nas tam kiedyś – dodała, mając na myśli siebie i swego dajmona. – Było około dwudziestu dorosłych i jeden z nich miał jakiś wykład, a ja musiałam stać obok niego i robić, co mi kazał; chciał sprawdzić, jak daleko może ode mnie odejść Kyrillion... Potem mężczyzna mnie zahipnotyzował i robił inne eksperymenty... To duża sala z wieloma krzesłami, stołami i małą mównicą. Znajduje się za głównym biurem. Och, założę się, że będą udawali przed nią, iż świetnie sobie radzili podczas ćwiczeń przeciwpożarowych. Moim zdaniem, ona przeraża ich tak samo jak nas... Przez resztę dnia Lyra trzymała się blisko dziewcząt. Obserwowała wszystko wokół, rzadko się odzywała i, ogólnie mówiąc, starała się nie zwracać niczyjej uwagi. Po południu odbyła się jeszcze gimnastyka i lekcja szycia, następnie podano kolację, po której skierowano dzieci do świetlicy – dużej, zaniedbanej sali ze stolikami do gier planszowych, nielicznymi postrzępionymi książkami i stołem do ping–ponga. W pewnej chwili Lyra i inne dzieci zdały sobie sprawę, że coś się stało, ponieważ dorośli zaczęli się kręcić po sali lub zaniepokojeni przystawali w grupkach i rozmawiali nerwowo. Lyra podejrzewała, że odkryli ucieczkę dajmonów i zastanawiają się, jak do niej doszło. Na szczęście nie widziała pani Coulter. Kiedy nadeszła pora, by udać się do łóżek, uświadomiła sobie, że musi wtajemniczyć w swój plan współlokatorki. – Słuchajcie... – zaczęła. – Czy oni przychodzą czasem sprawdzić, czy śpimy? – Zaglądają tu tylko raz – odparła Bella. – Ale machają latarkami na lewo i prawo i właściwie nie patrzą. – To dobrze, ponieważ zamierzam wyjść i trochę się rozejrzeć. Jest taka droga przez sufit, którą pokazał mi pewien chłopiec... Wyjaśniła im to szczegółowo. Zanim skończyła, Annie wykrzyknęła: – Pójdę z tobą! – Nie, nie, lepiej, jeśli pójdzie tylko jedna osoba. Mogłybyście później powiedzieć, że spałyście i nie wiecie dokąd się udałam. – Ale gdybym poszła z tobą... – Złapaliby nas obie – dokończyła Lyra. Dajmony dwóch dziewcząt patrzyły na siebie: Pantalaimon–żbik i Kyrillion w postaci lisa. Drżały. Pantalaimon wydał z siebie najcichszy pomruk i obnażył zęby, a Kyrillion odwrócił się w bok i zaczął obojętnie czyścić sobie futro. – W takim razie zostanę – odparła zrezygnowana Annie. Całkiem często można było oglądać takie potyczki między dajmonami dzieci, powszechne były również podobne zakończenia – gdy jeden dajmon dawał znak, że akceptuje dominację drugiego. Ich właściciele akceptowali rezultat rozgrywki na ogół bez urazy i Lyra wiedziała, że Annie zrobi to, o co ją prosiła. Wszystkie dziewczynki przyniosły ubrania, aby ułożyć je w łóżku Lyry; gdy skończyły, łóżko wyglądało tak, jak gdyby dziewczynka rzeczywiście w nim spała. Przyrzekły też mówić, że nic nie wiedzą o jej zniknięciu. Potem Lyra stanęła przy drzwiach, aby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, po czym wskoczyła na szafkę, podniosła płytę sufitową, podciągnęła się w górę i zniknęła w otworze. – Tylko nic nie mówcie – szepnęła w dół do trzech obserwujących ją twarzy. Potem opuściła płytę na miejsce i rozejrzała się wokół. Znalazła się w wąskim, metalowym kanale wspartym na szkielecie z belek i podpór. Sufitowe płyty były dość przezroczyste, toteż drogę rozjaśniało przyćmione światło z dołu i w jego słabym blasku Lyra oglądała kanał (wysoki na zaledwie dwie stopy). W środku znajdowały się metalowe przewody i rurki; Lyra pomyślała, że jeśli będzie się poruszała po metalowych częściach, nie obciążając sufitowych płyt, i będzie zachowywała się cicho, może bez przeszkód dotrzeć z jednego końca Stacji do drugiego. – Czuję się, jak gdybyśmy wrócili do Jordana, Pan – szepnęła. – Znowu zaglądamy do Sali Seniorów... – Gdybyś tam nie poszła, nie znaleźlibyśmy się tutaj – burknął równie cicho. – W takim razie, muszę to wszystko naprawić, zgadza się? Lyra ustaliła swoje położenie nad Stacją, domyśliła się, gdzie się znajduje sala konferencyjna, a potem ruszyła w tamtym kierunku. Wędrówka nie była łatwa. Dziewczynka musiała się poruszać na czworakach, ponieważ korytarz był bardzo niski, nie mogła więc nawet iść pochylona, a bardzo często trzeba się było przeciskać pod dużymi, czterograniastymi przewodami albo przechodzić ponad rurami grzewczymi. Przypuszczała, że metalowy kanał, w którym się przemieszczała, biegnie za szczytami wewnętrznych ścian; był jednak bardzo wąski i miał ostre krawędzie, tak ostre, że dziewczynka skaleczyła sobie o nie dłonie i kolano. Po pewnym czasie bolało ją całe ciało, była brudna i czuła się zupełnie zdrętwiała. Mniej więcej wiedziała, gdzie się znajduje, i przez cały czas dostrzegała ciemny przedmiot – futro leżące na płytach nad jej sypialnią – dzięki czemu powinna z łatwością znaleźć drogę powrotną. Wiedziała, które pomieszczenia pod nią są puste, ponieważ płyty nad nimi były ciemne; od czasu do czasu słyszała hałasy z dołu i zatrzymywała się, aby posłuchać, były to jednakże głosy kucharzy w kuchni albo pielęgniarek w sali, którą Lyra – z powodu skojarzeń z Kolegium Jordana – uznała za ich salonik. Nie rozmawiali o niczym interesującym, ruszyła więc dalej. W końcu dotarła w rejon, gdzie wedle jej kalkulacji powinna się znajdować sala konferencyjna; i rzeczywiście, był to obszar pozbawiony rur, a przewody klimatyzacyjne i grzewcze schodziły się i opadały przy jednym końcu; wszystkie oświetlone płyty tworzyły szeroki, równy prostokąt. Lyra przyłożyła ucho do jednej z płyt i dotarł do niej szmer męskich głosów, wiedziała więc, że znajduje się we właściwym miejscu. Przysłuchiwała się uważnie, a następnie ruszyła powoli naprzód, aż znalazła się tuż nad mówiącymi. Tam ułożyła się płasko i przekrzywiła głowę na bok, aby nie uronić ani słowa. Od czasu do czasu słychać było brzęk sztućców albo dźwięk szkła uderzającego o szkło (podczas nalewania napojów), doszła więc do wniosku, że zebrani jedzą w sali kolację, jednocześnie rozmawiając. Policzyła, że słyszy cztery głosy: pani Coulter i trzech mężczyzn. Dyskusja dotyczyła ucieczki dajmonów. – A kto jest odpowiedzialny za nadzór nad tym odcinkiem? – spytała pani Coulter łagodnym, melodyjnym głosem. – Stażysta nazwiskiem McKay – odrzekł jeden z mężczyzn. – Tyle że sala była również zabezpieczona na wypadek takiej sytuacji odpowiednimi mechanizmami... – Które nie działały – dokończyła kobieta. – Ależ, z całym szacunkiem, pani Coulter, działały. McKay zapewnił nas, że dobrze zamknął wszystkie klatki, zanim wyszedł dziś z budynku punktualnie o jedenastej. Zewnętrzne drzwi nie powinny być oczywiście w takim przypadku otwarte, ponieważ stażysta wszedł i wyszedł drzwiami wewnętrznymi, tak jak zwykle. Istnieje kod, który trzeba wprowadzić do urządzenia kontrolującego zamki. Widzieliśmy nagranie, na którym McKay wstukuje kod. Zresztą, gdyby tego nie zrobił, włączyłby się alarm. – Jednak później się nie włączył – mruknęła pani Coulter. – Ależ włączył się! Niestety zadzwonił, kiedy wszyscy znajdowaliśmy się na zewnątrz, biorąc udział w ćwiczeniach przeciwpożarowych. – A gdy wróciliście do środka... – Na nieszczęście oba alarmy umieszczone są w tym samym obwodzie anbarycznym. Jest to usterka, którą trzeba będzie naprawić. W każdym razie po ćwiczeniach wraz z dzwonkiem wyłączyliśmy alarm laboratoryjny. Nawet teraz można to sprawdzić na nagraniu. Dodam również, że do chwili pani niespodziewanego przybycia, pani Coulter, i jeśli zechce pani sobie przypomnieć, spotkania z całym zespołem badawczym, które pani natychmiast zwołała w swoim pokoju, nikt z nas nie mógł się znajdować w pobliżu laboratorium. – Rozumiem – podsumowała chłodno pani Coulter. – Ktoś musiał uwolnić dajmony podczas alarmu przeciwpożarowego. Z tego powodu lista podejrzanych rozszerza się o wszystkich dorosłych, którzy znajdują się w Stacji. Wzięliście to pod uwagę? – A czy pani wzięła pod uwagę, że mogło to zrobić któreś z dzieci? – spytał ktoś inny. Pani Coulter milczała, a inny mężczyzna kontynuował myśl pierwszego: – Każdy dorosły miał do spełnienia jakieś zadanie. Wszystkie wymagały pełnej koncentracji i zostały właściwie wykonane. W zasadzie nikt z personelu nie miał możliwości otwarcia drzwi. Nikt, powtarzam... Albo więc specjalnie w tym celu przybył ktoś z zewnątrz, albo któreś z dzieci w jakiś sposób dotarło do laboratorium, otworzyło drzwi i klatki, a następnie wróciło przed główny budynek. – Co robicie, aby się tego dowiedzieć? – spytała. – Nie, nie, nie mówcie mi. Proszę zrozumieć, doktorze Cooper, nie krytykuję was ze złej woli. Musimy jednakże zachować naprawdę nadzwyczajną ostrożność. Skandalicznym uchybieniem było podłączenie obu alarmów w tym samym obwodzie. Natychmiast należy to poprawić. Jeśli chodzi o śledztwo... Może mógłby w nim pomóc oficer tatarski odpowiedzialny za straże? Proszę rozważyć taką możliwość. A właśnie, gdzie się znajdowali Tatarzy podczas alarmu przeciwpożarowego? Przypuszczam, że znacie panowie odpowiedź na to pytanie. – Tak – odparł mężczyzna znużonym głosem. – Wszyscy strażnicy zajęci byli patrolowaniem. Istnieją nagrania... – Jestem pewna, że zrobicie, co w waszej mocy – przerwała mu pani Coulter. – No cóż, wielka szkoda W tej chwili jednak nie będziemy już tej sprawy dłużej roztrząsać. Powiedzcie mi lepiej o nowym rozdzielaczu. Lyra poczuła dreszcz strachu. Słowo to mogło oznaczać tylko jedno. – Ach! To prawdziwy postęp – powiedział lekarz. Najwyraźniej poczuł ulgę, że temat rozmowy się zmienił. – Przy pierwszym modelu nigdy nie udało nam się zmniejszyć do zera ryzyka, że pacjent umrze z powodu szoku, natomiast nowy rozdzielacz został pod tym względem niezwykle ulepszony. – A i tak Skraelingowie robią to lepiej jedynie za pomocą własnych dłoni – mruknął mężczyzna, który dotąd się nie odzywał. – Stulecia praktyki – odparł drugi. – Po prostu „rozdzieranie” stanowiło przez jakiś czas jedyną opcję – powiedział główny mówca – chociaż muszę przyznać, że dla dorosłych operatorów nie było to przyjemne zadanie. Jak pamiętacie, musieliśmy wielu z nich zwolnić, ponieważ zaczynali odczuwać lęk spowodowany stresem. Pierwszym dużym udogodnieniem było zastosowanie narkozy w połączeniu z anbarycznym skalpelem Maystadta. Dzięki temu udało nam się obniżyć liczbę zgonów spowodowanych szokiem poniżej pięciu procent. – A nowe urządzenie? – spytała pani Coulter. Lyra drżała i krew szumiała jej w uszach. Pantalaimon w postaci gronostaja przycisnął się ze wszystkich sił do jej boku i szepnął: – Spokojnie, Lyro, nie zrobią tego... Nie pozwolimy im... – Tak, to było ciekawe odkrycie i dało nam klucz do nowej metody. Dokonał tego sam Lord Asriel. Odkrył, że stop magnezu i tytanu posiada właściwość izolowania ciała od dajmona. Nawiasem mówiąc, co się dzieje z Lordem Asrielem? – Czyżby pan nie słyszał? – odrzekła pani Coulter. – Lord Asriel został skazany na śmierć. Wyrok jest w zawieszeniu. Jednym z warunków jego wygnania do Svalbardu była całkowita rezygnacja z pracy badawczej. Niestety, jakimś sposobem zdołał sobie sprowadzić książki oraz materiały i rozwinął swoje heretyckie eksperymenty do tak niebezpiecznego stopnia, że naprawdę nie można darować mu kary. W każdym razie Konsystorska Komisja Dyscyplinarna zaczęła dyskutować kwestię wyroku śmierci i prawdopodobnie zostanie on wykonany. Ale wróćmy do waszego nowego przyrządu, doktorze. Jak działa? – Ach... tak... Wyrok śmierci, mówi pani? Miłosierny Boże... Przykro mi. A nowy instrument? Badamy, co się stanie, kiedy dokonamy rozdzielenia dajmona i pacjenta w stanie pełnej świadomości, czego oczywiście nie można było sprawdzić w procesie Maystadta. Stworzyliśmy coś w rodzaju gilotyny... Tak, sądzę, że tak to można nazwać. Ostrze wykonano właśnie ze stopu magnezowo–tytanowego. Dziecko zostaje umieszczone w komorze o wyglądzie małej kabiny, dajmon w drugiej, podobnej. Komory łączy siatka z tego samego stopu... Opuszczamy ostrze, przecinając połączenie między nimi, a dziecko i dajmon stają się wówczas odrębnymi istotami. – Chciałabym zobaczyć ten eksperyment – powiedziała pani Coulter. – Mam nadzieję, że wkrótce mi to zaprezentujecie, panowie. Teraz jednak jestem zmęczona i udam się chyba na spoczynek. Jutro chciałabym zobaczyć wszystkie dzieci. Dowiemy się, kto otworzył drzwi. Rozległ się łoskot odsuwanych krzeseł, wymienianych uprzejmości, zamykanych drzwi. Potem Lyra usłyszała jak pozostali ponownie siadają i kontynuują rozmowę choć o wiele ciszej. – Co na to Lord Asriel? – Wydaje mi się, że zupełnie inaczej postrzega naturę Pyłu. To kwestia zasadnicza. Jego sposób myślenia jest rzeczywiście bardzo heretycki, a Konsystorska Komisja Dyscyplinarna nie zamierza tolerować żadnych innych interpretacji niż przyjęte. A poza tym Lord Asriel pragnie eksperymentować... – Eksperymentować? Z Pyłem? – Cicho! Nie tak głośno... – Sądzisz, że Coulter napisze nieprzychylny raport? – Nie, chyba nie. Uważam, że bardzo dobrze sobie z nią poradziłeś. – Martwi mnie jej postawa... – Chcesz powiedzieć, że nie podchodzi do tego w sposób naukowy? – Właśnie. Wykazuje zbyt osobiste zainteresowanie. Nie lubię używać tego słowa, ale wydaje mi się prawie upiorna. – Chyba przesadzasz... – Ależ przypomnij sobie pierwsze eksperymenty! Pamiętasz, jak się niecierpliwiła, aby zobaczyć rozdzielenie... Lyra nie mogła się powstrzymać i cichy krzyk wydobył się z jej ust, a jednocześnie – ponieważ była spięta i rozdygotana – niechcący uderzyła stopą o metalową podporę. – Co to było? – Coś w suficie... – Szybko! Dziewczynka usłyszała łoskot przewracanych krzeseł, tupot biegnących nóg, szuranie przesuwanego po podłodze stołu. Próbowała rzucić się do ucieczki, ale znajdowała się w zbyt małej przestrzeni i zdołała się przesunąć po suficie zaledwie o kilka jardów, kiedy płyta obok niej uniosła się i w otworze pojawiła się twarz zaskoczonego mężczyzny. Byli tak blisko siebie, że Lyra mogłaby policzyć wszystkie włosy w jego wąsie. Mężczyzna był niemal tak samo przerażony jak ona, miał jednak większą swobodę ruchów, toteż szybko wsunął rękę w szczelinę i chwycił dziewczynkę za ramię. – To dziecko! – Nie pozwól mu uciec... Lyra zatopiła zęby w wielką piegowatą dłoń. Mężczyzna krzyknął, lecz jej nie puścił, nawet gdy ugryzła go do krwi. Pantalaimon warczał i prychał, nic jednak nie pomagało, jako że napastnik był o wiele silniejszy niż dziewczynka, a poza tym ciągnął tak mocno, aż musiała rozluźnić uchwyt drugiej ręki, którą rozpaczliwie i kurczowo trzymała się podpory. Górną połową ciała znajdowała się już w sali. Nie wydała z siebie jeszcze żadnego dźwięku. Trzymając nogi ponad ostrą metalową krawędzią, szarpała się, drapała, gryzła, szczypała i pluła z zajadłą furią. Mężczyźni sapali, charczeli z bólu lub wysiłku, jednak przez cały czas ciągnęli ją w dół. Nagle Lyra poczuła się tak, jak gdyby opuściły ją wszystkie siły. Wydawało jej się, że jakaś dziwna ręka sięgnęła wprost do jej wnętrza i pozbawiła dziewczynkę najcenniejszej mocy. Poczuła osobliwą słabość, oszołomienie i zmęczenie. Osłabiona walką z wysiłkiem dostrzegła, co się stało. Jeden z mężczyzn trzymał Pantalaimona! Chwycił go w ręce, a jej biedny dajmon trząsł się i niemal odchodził od zmysłów z przerażenia i odrazy. Przybrał wcześniej postać żbika i teraz jego futro zmatowiało z osłabienia, niemal strzelając iskrami prądu anbarycznego... Wyrywał się do swojej pani, a ona wyciągała do niego ręce... Upadli na podłogę. Byli bezbronni. Dziewczynka całą sobą poczuła dłonie, które dotykały jej dajmona... A było to przecież zakazane! Nie wolno tknąć dajmona innej osoby! To było złe! – Przyszła tu sama? Mężczyzna wpatrywał się w sufit. – Chyba tak... – Kto to jest? – Nowe dziecko. – To, które Samojedzi... – Tak. – Nie przypuszczasz, że to ona... te dajmony... – Możliwe. Ale z pewnością nie sama, prawda? – Czy powinniśmy powiedzieć... – Sądzę, że to by pogorszyło sprawę... – Zgadzam się. Lepiej, żeby Coulter się nie dowiedziała. – Ale co zrobimy? – Mała nie może wrócić do innych dzieci. – Tak, to niemożliwe! – Zdaje mi się, że możemy zrobić tylko jedno. – Od razu? Teraz? – Musimy. Nie można tego tak zostawić do rana. Coulter chce obserwować eksperyment. – Możemy to zrobić sami. Nie ma potrzeby informować dodatkowych osób. Mężczyzna, który był tu chyba najważniejszy, ten, który nie trzymał ani Lyry, ani Pantalaimona, postukał paznokciem kciuka w przednie zęby. Jego oczy stale się poruszały, rzucając nerwowe spojrzenia na wszystkie strony. W końcu skinął głową. – Tak. Zróbmy to zaraz – powiedział. – W przeciwnym razie mała wszystko wygada. A zabieg przynajmniej temu przeszkodzi. Nie będzie pamiętała, kim jest, co widziała i słyszała... Do dzieła. Lyra nie była w stanie się odezwać. Ledwie mogła oddychać. Dała się poprowadzić przez Stację, pustymi, białymi korytarzami, obok pokojów szumiących od anbarycznej mocy, obok sypialni, w których spały dzieci, a przy nich, na poduszkach spoczywały dajmony, dzieląc sny swoich właścicieli. Przez całą drogę dziewczynka obserwowała Pantalaimona, a on wyciągał do niej łapki; nie przestawali patrzeć sobie w oczy. Nagle znaleźli się przed drzwiami, które otworzono za pomocą wielkiego koła. Rozległ się syk powietrza i oczom Lyry ukazała się jasno oświetlona komora, oślepiająca bielą kafli i elementami ze stali nierdzewnej. Strach, odczuwany przez dziewczynkę, sprawiał jej niemal fizyczny ból, który zresztą stał się prawdziwy, kiedy mężczyźni odciągnęli Lyrę od Pantalaimona i ustawili ich po przeciwnych stronach wielkiej przegrody z jasnosrebrnej siatki, nad którą znajdowało się ogromne ostrze tej samej metalicznej barwy. Miało rozdzielić ich na zawsze. Lyrze wrócił w końcu głos i wrzasnęła. Krzyk odbił się echem od lśniących powierzchni, było jednak za późno, ponieważ ciężkie drzwi zamknęły się już z sykiem. Teraz, nawet gdyby krzyczała przez wiele godzin, żaden dźwięk i tak nie byłby słyszalny poza pomieszczeniem. Pantalaimon zareagował natychmiast. Zmieniając kształty, stał się lwem, później orłem – zdołał się wyswobodzić z trzymających go mocnych rąk i rzucił się na mężczyzn, zajadle drapiąc pazurami i gwałtownie uderzając wielkimi skrzydłami, po czym przybierał postacie wilka, niedźwiedzia, tchórza... I rzucał się, warczał, drapał. Kolejne transformacje następowały po sobie zbyt szybko, aby je rozróżnić, a Pantalaimon skakał, latał, uchylał się, przemieszczając z jednego miejsca w drugie, podczas gdy mężczyźni niezdarnie i bezradnie machali rękoma, chwytając jedynie puste powietrze. Niestety napastnicy również mieli dajmony, toteż Lyra i Pantalaimon mieli przeciwko sobie nie trzech wrogów; ale sześcioro. Wyglądało na to, że borsuk, sowa i pawian równie mocno jak ich właściciele pragną dopaść Pantalaimona, mimo że dziewczynka krzyczała do nich: – Dlaczego?! Dlaczego to robicie?! Wstawcie się za nami! Nie powinniście im pomagać! Lyra kopała i gryzła jeszcze bardziej zajadle, póki trzymający ją mężczyzna nie stracił oddechu – wtedy rozluźnił na chwilę uścisk i dziewczynka uwolniła się Pantalaimon natychmiast skoczył ku niej jak iskra, Lyra porwała go w objęcia i przytuliła do obolałej piersi, a on wbił żbicze pazury w jej ciało; każde ukłucie bólu sprawiało jej teraz niemal przyjemność. – Nigdy! Przenigdy! – krzyczała. Oparła się o ścianę, gotowa bronić go aż do śmierci obojga. Rzucili się na nią ponownie: trzech brutalnych mężczyzn przeciwko oszołomionemu i przerażonemu dziecku. Oderwali od niej Pantalaimona. Ją umieścili po jednej stronie metalowej siatki, a jego – szarpiącego się bezgłośnie – ciągnęli na drugą stronę. Rozdzielono ich, ale Pantalaimon ciągle jeszcze był częścią jej istoty; nadal byli połączeni. Jeszcze przez mniej więcej sekundę dajmon miał być jej duszą. Mimo sapania mężczyzn oraz głośnego, dzikiego skowytu jej dajmona, dziewczynka usłyszała jakiś szum i dostrzegła, jak jeden z mężczyzn (krwawiąc z nosa) zaczyna włączać jakieś przełączniki. Pozostali dwaj patrzyli w górę i jej oczy podążyły za ich wzrokiem. Wielkie, jasnosrebrne ostrze powoli opadało i błyskało, odbijając światło. Lyra pomyślała, że to ostatni moment w jej pełnym życiu. – Co tu się dzieje? Miły, śpiewny głos. Jej głos! Nagle wszystko się zatrzymało. – Co robicie? I kim jest to dziec... Pani Coulter nie dokończyła ostatniego słowa, ponieważ nagle rozpoznała Lyrę. Przez łzy dziewczynka zobaczyła, że kobieta zachwiała się i kurczowo chwyciła ławki; jej piękna, wręcz doskonała twarz skrzywiła się w grymasie wstrętu i przerażenia. – Lyro... – wyszeptała. Złota małpa błyskawicznie oderwała się od boku swej właścicielki i wyszarpnęła Pantalaimona zza siatki; Lyra wydostała się sama. Pantalaimon wyrwał się z troskliwych łap dajmona pani Coulter i rzucił się w ramiona swej właścicielki. – Nigdy, nigdy... – wydyszała dziewczynka w kocie futro; Pantalaimon przycisnął się do jej piersi i ich serca zabiły zgodnym rytmem. Przylgnęli do siebie niczym ocaleni z morskiej katastrofy drżący na pustym wybrzeżu rozbitkowie. Lyra niewyraźnie słyszała głos pani Coulter, która rozmawiała z mężczyznami, nie potrafiła jednak nawet zinterpretować jej tonu. Potem kobieta i dziewczynka wyszły z tej potwornej sali; pani Coulter na wpół niosła, na wpół podtrzymywała Lyrę podczas drogi korytarzem. Wreszcie pojawiły się drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia, Lyra poczuła zapach perfum i zobaczyła łagodne światło. Pani Coulter delikatnie położyła córkę na łóżku. Lyra otaczała ramieniem Pantalaimona z taką siłą, że aż cała się trzęsła. Czuła dłoń głaskającą ją po głowie. – Moje drogie, kochane dziecko – odezwał się słodki glos. – W jaki sposób tu trafiłaś? Czarownice Lyra mimowolnie jęczała i drżała. Miała wrażenie, jak gdyby ktoś wyciągnął ją przed chwilą z tak zimnej wody, że jej serce zdążyło nieomal zamarznąć. Pantalaimon leżał na jej gołej skórze, pod ubraniem, częściowo tylko skupiony na uczuciu do niej, ale jednocześnie przez cały czas wpatrzony w pochłoniętą przygotowywaniem jakiejś mikstury panią Coulter oraz w złotą małpę, której twarde małe pazurki przesunęły się po ciele Lyry tak lekko i szybko, że tylko Pantalaimon mógł to zauważyć. Małpa wyczuła przy talii dziewczynki nieprzemakalny woreczek z puszką. – Usiądź, moja droga, i wypij to – powiedziała pani Coulter i delikatne ramię otoczyło plecy dziewczynki i pomogło jej się podnieść. Lyra zacisnęła zęby, ale rozluźniła je niemal natychmiast, gdy Pantalaimon przekazał jej myśl: będziemy bezpieczni jedynie tak długo, jak długo będziemy udawać. Dziewczynka otworzyła oczy i stwierdziła, że są wypełnione łzami. Ku swemu zaskoczeniu i wstydowi zaczęła szlochać. Pani Coulter powiedziała coś ze współczuciem, a potem wsunęła kubek z napojem w łapkę małpy i wytarła Lyrze oczy pachnącą chusteczką. – Płacz, jak długo chcesz, kochanie – powiedziała łagodnie, a dziewczynka postanowiła jak najszybciej przestać. Starała się powstrzymać łzy, zacisnęła więc usta i zdławiła szloch, który ciągle wstrząsał jej piersią. Pantalaimon grał w ustaloną grę, którą można by nazwać: „okpij ich i wystrychnij na dudków”. Zmienił się w mysz, opuścił rękę Lyry, bojaźliwie podpełzł do małpy i powąchał napój, który trzymała w łapie. Był to zwykły napar z rumianku, nic więcej. Pantalaimon wszedł więc z powrotem na ramię Lyry i szepnął: – Wypij to. Dziewczynka usiadła i wzięła w obie ręce gorący kubek, na przemian dmuchając, aby ostudzić płyn, i pijąc go małymi łykami. Oczy miała spuszczone. Musiała udawać bardziej niż kiedykolwiek. – Lyro, kochanie – mruknęła pani Coulter, głaszcząc ją po włosach. – Już myślałam, że na zawsze cię utraciłam! Co się stało? Zgubiłaś się? Ktoś porwał cię z mieszkania? – Ta–ak – szepnęła Lyra. – Kto to był, moja droga? – Mężczyzna i kobieta. – Spośród gości na przyjęciu? – Tak sądzę. Powiedzieli, że pani potrzebuje czegoś z dołu, więc poszłam to przynieść, a wtedy złapali mnie i wywieźli gdzieś samochodem. Kiedy auto się zatrzymało, wyskoczyłam szybko, uciekłam i nigdy mnie nie złapali. Tyle że nie wiedziałam, gdzie jestem... Kolejny szloch, tym razem słabszy, wstrząsnął nią na krótko, i Lyra z łatwością mogła udawać, że jej płacz wywołała własna opowieść. – Więc błądziłam i próbowałam znaleźć drogę powrotną, a wtedy schwytali mnie Grobale... Wepchnęli mnie do ciężarówki z innymi dziećmi i zabrali gdzieś do dużego budynku, nie wiem gdzie... Z każdą upływającą sekundą, z każdym wypowiadanym zdaniem dziewczynka czuła, jak wracają jej siły. Teraz, kiedy robiła coś równocześnie trudnego, swojskiego i nieprzewidywalnego w skutkach, czyli kłamała, czuła znowu jakąś władzę, miała to samo skomplikowane poczucie kontroli, jakie dawał jej aletheiometr. Miała zachować ostrożność, aby nie powiedzieć jakiejś oczywistej bzdury, trzeba było mówić ogólnikowo na temat pewnych spraw i na poczekaniu wymyślić mające pozory prawdopodobieństwa szczegóły: jednym słowem musiała stworzyć oryginalną opowieść. – Jak długo cię trzymali w tym budynku? – spytała pani Coulter. Rejs Lyry z Cyganami wzdłuż kanałów zajął kilka tygodni: teraz trzeba było się wyliczyć z tego czasu, dziewczynka wymyśliła więc podróż z Grobalami do Trollesundu, potem przedstawiła ucieczkę, szczegółowo opisując miasto, opowiedziała o długim czasie, jaki spędziła jako sprzątaczka w barze Einarssona, a później o tymczasowej pracy dla rodziny farmerów w głębi kraju, wreszcie o schwytaniu przez Samojedów i podróży do Bolvangaru. – I chcieli... Zamierzali odciąć... – Cicho, moja droga, cicho. Dowiem się, co się dzieje. – Ale dlaczego chcieli tak mnie skrzywdzić? Nigdy nie zrobiłam nic złego! Wszystkie dzieciaki boją się tego, co tu się dzieje, i nikt nic nie wie na pewno. To straszne! Najgorsze ze wszystkiego... Dlaczego to robią, pani Coulter? Czemu są tacy okrutni? – No, już dobrze, uspokój się... Przy mnie jesteś bezpieczna, moja droga. Nigdy ci tego nie zrobią. Teraz, kiedy wiem, że jesteś tutaj, nigdy już nie znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Nikt cię nie skrzywdzi, Lyro, kochanie. Nikt cię nigdy nie zrani... – Ale robią to innym dzieciom! Dlaczego? – Ach, moja kochana... – Chodzi o Pył, prawda? – Czy tak ci powiedzieli? Lekarze? Powiedzieli ci o Pyle? – Dzieci o nim wiedzą. Wszystkie stale o nim rozmawiają, chociaż żadne dokładnie niczego nie wie! A mnie prawie to zrobili... Musi mi pani powiedzieć! Nie ma pani prawa trzymać tego w tajemnicy! Już nie! – Lyro... Lyro, kochanie, to są ważne, trudne sprawy.. Pył i inne problemy. Dzieci nie powinny się tym martwić. Lekarze robią to dla ich dobra, moja kochana. Pył jest czymś złym, niewłaściwym, niegodziwym i nikczemnym. Dorośli i ich dajmony są już zarażeni Pyłem, nie ma dla nich ratunku. Jest za późno. Im już nie można pomóc... Natomiast szybka operacja u dziecka sprawia, że staje się ono bezpieczne. Pył nigdy go już nie dosięgnie. Dzieci są bezpieczne, szczęśliwe i... Lyra pomyślała o małym Tonym Makariosie. Pochyliła się nagle do przodu i poczuła mdłości... Pani Coulter odsunęła się i czekała, aż dziewczynka poczuje się lepiej. – Już w porządku, moja droga? Idź do łazienki... Lyra przełknęła z trudem ślinę i otarła oczy. – Nie musicie nam tego robić – powiedziała. – Po prostu zostawcie nas w spokoju. Założę się, że gdyby Lord Asriel wiedział, co robicie, nie pozwoliłby wam na to. Wam nie przeszkadza Pył, ani jemu, ani tobie, Rektorowi Jordana i wszystkim innym dorosłym... Jakoś z nim żyjecie. Kiedy tylko się stąd wydostanę, powiem o tym wszystkim dzieciom na świecie. A poza tym, skoro ten zabieg jest taki konieczny, dlaczego nie pozwoliła Pani, aby wykonali go na mnie? Gdyby był dobry, nie przeszkodziłaby im pani. Wręcz przeciwnie, byłaby pani zadowolona. Pani Coulter potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutnym, mądrym uśmiechem. – Kochanie – zaczęła – wiele dobrych rzeczy czasem nas rani i to naturalne, że niektórych to niepokoi, że ciebie przeraża... Ale to nie znaczy, że zabiera ci się dajmona. On ciągle z tobą jest! O mój Boże, wielu tutejszych dorosłych przeszło tę operację. Pielęgniarki wyglądają na szczęśliwe, nie sądzisz? Lyra zamrugała oczyma. Nagle zrozumiała dziwną obojętność tych kobiet i ich brak zainteresowania wszystkim, co ich otacza, a także lunatyczny sposób, w jaki poruszały się ich małe dajmony. Nic nie odpowiedziała, zamyśliła się i mocno zacisnęła usta. – Kochanie, nikt nigdy nie zrobiłby dziecku żadnej operacji bez wcześniejszych testów. I nikt w ostatnim tysiącleciu nie próbował całkowicie oderwać dziecięcego dajmona! My wykonujemy jedynie małe cięcie, które uspokaja nerwowego dajmona na zawsze! Widzisz, kochanie, kiedy jesteś młoda, twój dajmon jest cudownym przyjacielem i towarzyszem, jednak w wieku, nazywanym okresem dojrzewania, do którego obecnie się zbliżasz, dajmony przynoszą jedynie rozmaite kłopotliwe myśli i uczucia i dopuszczają do ciebie Pył. Szybka, niegroźna operacja sprawia, że człowiek nigdy więcej się nie niepokoi. Twój dajmon zostaje z tobą, tyle że... Po prostu nie jesteście tak ściśle połączeni. Można powiedzieć, że staje się kimś... kimś w rodzaju ulubionego zwierzątka. Najlepszego zwierzątka na świecie! Nie chciałabyś mieć takiego? Och, ty nikczemna kłamczucho, pomyślała Lyra, co za bezczelne łgarstwa! Zresztą, nawet gdyby Lyra nie zdawała sobie sprawy z tego faktu (gdyby nie widziała Tony’ego Makariosa i dajmonów uwięzionych w klatkach), zareagowałaby na te słowa z równie silną wściekłością i nienawiścią. Jej droga dusza, ukochany towarzysz jej serca miałby zostać odcięty i zredukowany do małego, truchtającego pieszczoszka? Lyra niemal płonęła nienawiścią, a Pantalaimon w jej ramionach, w postaci tchórza – najbrzydszej i najbardziej złośliwej ze wszystkich – warknął. Żadne z nich się jednak nie odezwało. Lyra trzymała mocno swego dajmona i pozwoliła, by pani Coulter gładziła jej włosy. – Wypij rumianek – powiedziała łagodnie. – Każę ci tu dostawić łóżko. Nie ma potrzeby, abyś wracała i dzieliła sypialnię z innymi dziewczynkami. Nareszcie wróciła do mnie moja mała asystentka. Moja ulubienica! Najlepsza pomocnica na świecie. Czy wiesz, że szukając ciebie, kochanie, przetrząsnęłam cały Londyn? Że na mój rozkaz policja przeszukała wszystkie miasta w kraju. Och, tak bardzo za tobą tęskniłam! Brakuje mi słów, by wyrazić, jaka jestem szczęśliwa, że cię znalazłam... Przez cały czas złota małpa kręciła się niespokojnie – w jednej chwili siadała na stole, machając ogonem, w następnej przywierała do pani Coulter i cicho szeptała jej coś do ucha, a potem kroczyła po podłodze z wyprostowanym ogonem. Dajmon pani Coulter zdradzał oczywiście niecierpliwość swojej właścicielki i w końcu kobieta nie wytrzymała. – Lyro, moja droga – zaczęła – zdaje mi się, że Rektor Jordana dał ci coś przed wyjazdem. Mam rację? Dał ci aletheiometr. Problem w tym, że przyrząd ten nie należał do niego, ale został jedynie oddany pod jego opiekę. Urządzenie to jest naprawdę zbyt cenne, aby je nosić ze sobą... Wiesz, że na całym świecie istnieją tylko dwa albo trzy! Myślę, że Rektor dał ci je w nadziei, że przekażesz je Lordowi Asrielowi. Powiedział ci, żebyś mi o nim nie mówiła, zgadza się? Lyra wykrzywiła usta. – Tak, rozumiem. No cóż, nic się nie stało, kochanie, Ponieważ mi nie powiedziałaś, prawda? Nie złamałaś żadnych obietnic. Tylko widzisz, moja droga, tym przyrządem naprawdę trzeba się odpowiednio zaopiekować. Obawiam się, że jest zbyt delikatny i niespotykany, aby dłużej ryzykować jego zniszczenie. – Dlaczego Lord Asriel nie powinien go otrzymać? – spytała Lyra, nie poruszając się. – Z powodu swojej działalności. Wiesz, że zesłano go na wygnanie, ponieważ zamyślał pewną niebezpieczną i nikczemną rzecz. Potrzebuje aletheiometru do zakończenia swego planu. Wierz mi, moja droga, nie można pozwolić, by osiągnął swój cel. Rektor Jordana bardzo się pomylił. Lord Asriel nie może dostać tego urządzenia! Teraz, kiedy znasz prawdę, może byłoby lepiej gdybyś oddała je mnie? To by ci oszczędziło problemów, nie musiałabyś go nosić i martwić się o nie... Nie musiałabyś się nim opiekować i łamać sobie główki aby pojąć, do czego może służyć taka głupia, stara zabawka... Lyra zastanawiała się, jak to możliwe, że kiedyś uważała tę kobietę za fascynującą i miłą. – Więc... Jeśli masz go przy sobie, moja droga, naprawdę lepiej powierz go mojej opiece. Jest na tym pasku wokół twojej talii, prawda? Tak, to bardzo pomysłowa skrytka... Ręce pani Coulter znalazły się nagle na spódniczce Lyry i zaczęły odpinać woreczek ze sztywnej ceraty. Lyra napięła mięśnie. Złota małpa przycupnęła na skraju łóżka i, drżąc z ciekawości, podniosła czarne łapki do pyska. Pani Coulter odpięła Lyrze pasek, potem rozsunęła woreczek. Oddychała szybko. Wyjęła paczuszkę, rozwinęła czarny aksamitny materiał i znalazła cynową puszkę wykonaną przez Iorka Byrnisona. Pantalaimon znowu zmienił się w kota i sprężył do skoku. Lyra opuściła nogi na podłogę i przygotowała się, by w odpowiednim momencie uciec. – A cóż to? – spytała wesoło pani Coulter. – Jaka zabawna stara puszka! Włożyłaś go tutaj, moja droga, aby się nie zniszczył? I ten mech... Widzę, że byłaś bardzo ostrożna. O, druga puszka w środku! I to zespawana! Kto to zrobił? Pani Coulter za bardzo chciała otworzyć pojemnik, by czekać na odpowiedź. Wyjęła z torebki wielofunkcyjny scyzoryk, odgięła ostry nożyk i wbiła pod pokrywkę. Wściekłe brzęczenie natychmiast wypełniło pokój. Lyra i Pantalaimon siedzieli bez ruchu. Zaintrygowana pani Coulter podważyła pokrywkę, a małpa pochyliła się, aby spojrzeć. W tym momencie czarny insekt szybko opuścił puszkę i z całym impetem uderzył złotego dajmona w pyszczek. Małpa zapiszczała i odskoczyła w tył. Ból i strach poczuła także pani Coulter, również więc krzyknęła, a wtedy mały, diabelski mechanizm zaczął pełznąć po jej piersi i gardle ku twarzy. Lyra bez wahania skoczyła do drzwi tuż za Pantalaimonem, otworzyła je i zaczęła uciekać szybciej niż kiedykolwiek w życiu. – Alarm przeciwpożarowy! – zawołał pędzący przed nią Pantalaimon. Na następnym narożniku dziewczynka dostrzegła guzik za szybką, którą stłukła jednym szybkim ruchem. Biegła dalej, kierując się do części sypialnianej, gdzie wcisnęła następny przycisk alarmowy, a potem jeszcze jeden. Ludzie zaczęli wybiegać na korytarz, rozglądając się na wszystkie strony w poszukiwaniu ognia. Do tego czasu Lyra znalazła się przed kuchnią. Pantalaimon przekazał jej pewną szybką myśl, toteż wpadła do środka. W chwilę później odkręciła wszystkie gazowe kurki i zapaliła zapałkę przy najbliższym palniku. Później zdjęła z półki torbę z mąką i cisnęła nią w krawędź stołu, ponieważ słyszała, że mąka wybucha, gdy znajdzie się blisko płomienia. W powietrzu zawirował biały pył. Lyra wybiegła z kuchni i pędem skierowała się ku swojej sypialni. Korytarze były teraz zatłoczone: dzieci biegały we wszystkie strony, ożywione i podniecone, ponieważ otrzymały już informację o planowanej ucieczce. Najstarsze (prowadząc za sobą grupki młodszych) kierowały się do szatni, w których znajdowały się ich ubrania. Dorośli próbowali zapanować nad sytuacja, nie mieli jednak pojęcia, co się dzieje. Wszędzie pełno było krzyczących, przepychających się, gestykulujących i ponaglających się nawzajem dzieci. Lyra i Pantalaimon przedzierali się uparcie ku sypialni dziewczynki. Gdy tylko tam dotarli, budynkiem wstrząsnął silny wybuch. Pozostałe dziewczynki już uciekły, toteż pokój był pusty. Lyra przyciągnęła do rogu szafkę, wspięła się na nią, wyciągnęła ubranie ze skrytki w suficie i obmacała futro w poszukiwaniu aletheiometru. Znajdował się na swoim miejscu. Szybko się ubrała i naciągnęła kaptur, a wtedy Pantalaimon latający przy drzwiach w postaci wróbla zawołał: – Teraz! Lyra wybiegła. Korytarzem ku głównemu wyjściu biegła grupa dzieci, które na szczęście zdobyły ciepłe ubrania, i dziewczynka przyłączyła się do nich. Pociła się, serce jej łomotało; wiedziała, że albo ucieknie, albo zginie. Droga była zablokowana. Ogień z kuchni rozprzestrzeniał się szybko. Trudno powiedzieć, co eksplodowało – mąka czy gaz – w każdym razie wybuch zerwał część dachu. Uciekinierzy wspinali się po pokrzywionych podporach i wiązarach i wychodzili na świeże, zimne powietrze. Czuć było silny zapach gazu. Wtedy doszło do kolejnej eksplozji, była głośniejsza i bliższa niż pierwsza. Podmuch powietrza przewrócił wiele osób i zewsząd rozległy się krzyki strachu i bólu. Lyra z trudem utrzymała się na nogach, a Pantalaimon wołał: „Tędy! Tędy!”. Inne dajmony także krzyczały i szarpały się. Lyra uważnie szła po gruzie. Powietrze, którym oddychała, było lodowate, toteż miała nadzieję, że wszystkim dzieciom udało się znaleźć kurtki i buty. Pomyślała: Cóż to za bezsens – uciec ze Stacji tylko po to, by umrzeć z zimna. Wtedy wokół pojawił się ogień. Kiedy wydostała się na dach, dostrzegła pod nocnym niebem płomienie liżące krawędzie ogromnego otworu z boku budynku. Przy głównym wyjściu kłębił się tłum dzieci i dorosłych, tym razem dorośli byli bardziej przestraszeni, a dzieci po prostu przerażone. – Roger! Roger! – zawołała Lyra, a Pantalaimon w postaci bystrookiej sowy, pohukując, dał swojej właścicielce znak, że dostrzegł jej przyjaciela. Chwilę później dzieci się odnalazły. – Powiedz wszystkim, żeby szli za mną! – krzyknęła Lyra w ucho chłopca. – Nie pójdą... Wszyscy są tacy wystraszeni... – Powiedz im, co stało się z dziećmi, które zniknęły! Powiedz, że lekarze wielkimi nożami odcięli im dajmony! Opowiedz, co widziałeś dziś po południu... Powiedz o tych wszystkich dajmonach, które wypuściliśmy! Wyjaśnij im, co się z nimi stanie, jeśli nie uciekną! Roger gapił się na nią ze zdumieniem, potem jednak ochłonął i pobiegł do najbliższej grupy dzieci. Lyra podbiegła do innej. Kiedy wiadomość się rozeszła, niektóre dzieci zaczęły krzyczeć ze strachu, każde przyciskało do siebie dajmona. – Chodźcie ze mną! – zawołała głośno Lyra. – Nadchodzi pomoc! Musimy uciec ze Stacji! Szybciej, biegnijmy! Dzieci ruszyły za nią. Opuściły ogrodzony teren i skierowały się ku oświetlonej alei. Na mocno ubitym śniegu słychać było tupot i skrzypienie ich butów. Za nimi panował chaos: dorośli krzyczeli, rozległ się huk i łomot, gdy zawaliła się kolejna część budynku. Iskry trysnęły w powietrze, zafalowały płomienie, rozległy się dźwięki przywodzące na myśl rozdzieranie materiału. Potem pojawił się inny odgłos, bardzo bliski i przerażający. Lyra nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszała, ale od razu zrozumiała, co oznacza: było to wycie wilków – dajmon tatarskich strażników. Słysząc je, dziewczynka poczuła słabość w całym ciele, a wiele dzieci przeraziło się i stanęło w miejscu. Szybkimi, równymi susami biegł w ich kierunku pierwszy z wartowników, w rękach trzymał gotowy do strzału karabin, a obok niego pędziło potężne, szare stworzenie – wilczyca. Później pojawili się kolejni Tatarzy. Wszyscy ubrani byli w kolczugi i wydawali się nie mieć oczu – w każdym razie, nie było ich widać za szczelinami wyciętymi w hełmach; dostrzec można było jedynie płonące żółto ślepia ponad ociekającymi śliną szczękami ich dajmon oraz przypominające oczy wyloty luf karabinów. Lyra zawahała się. Nawet przez chwilę nie wyobrażała sobie, że te wilki będą tak przerażające. W dodatku teraz, kiedy wiedziała, jak łatwo przychodzi ludziom z Bolvangaru przełamywanie tabu, niemal zamarła na myśl o tych ociekających śliną zębach... Tatarzy zatrzymali się niedaleko grupy dzieci, a następnie ustawili w szeregu przy bramie prowadzącej w aleję świateł, ich dajmony stały obok, równie zdyscyplinowane i wyćwiczone, jak oni sami. Po chwili, kiedy nadbiegli kolejni strażnicy, za pierwszą linią stanęła druga, a Lyra pomyślała z rozpaczą, że przecież dzieci nie są w stanie walczyć z żołnierzami. Nie była to z pewnością bitwa na oksfordzkich Gliniankach, gdy dziewczynka wraz z przyjaciółmi ciskała grudami błota w dzieci ceglarzy. A może jednak! Przypomniała sobie, jak rzuciła garść gliny prosto w szeroką twarz pewnego ceglarskiego syna, który zamierzał ją zaatakować. Chłopiec zatrzymał się, aby zetrzeć glinę, a wtedy ruszyły na niego dzieci z miasta. Lyra natychmiast uświadomiła sobie, że teraz także stoi na czymś, co nadaje się do walki. Śnieg! Tak samo jak podczas popołudniowego alarmu, tyle że tym razem nie dla zabawy, zgarnęła garść białego puchu i cisnęła w stojącego najbliżej niej Tatara. – Celujcie w oczy! – krzyknęła do swoich towarzyszy i rzuciła następną kulę. Inne dzieci przyłączyły się do niej, a wtedy czyjś dajmon wpadł na pomysł, by podfrunąć do napastnika i skierować śnieżkę prosto w szczelinę w hełmie, wszystkie inne dajmony natychmiast poszły w jego ślady i kilka sekund później Tatarzy zaczęli się miotać, prychać, przeklinać, próbując usunąć śnieg z wąskich szczelin hełmów. – Uciekajcie! – krzyknęła Lyra i rzuciła się ku bramie prowadzącej w aleję świateł. Wszystkie dzieci, uchylając się przed kłapiącymi wilczymi paszczami, gromadnie popędziły za nią przez aleję. Kierowały się ku ciemnej otwartej przestrzeni. Za sobą usłyszały chrapliwy okrzyk tatarskiego oficera, odgłos towarzyszący ładowaniu dwudziestu karabinów i kolejną komendę. Później słychać było już tylko tupot biegnących małych uciekinierów i ich głośne sapanie. Tatarzy celowali. Lyra wiedziała, że z pewnością nie chybią. Zanim jednak strażnicy zdążyli wystrzelić, jeden z nich zaczął rozpaczliwie łapać oddech, drugi natomiast krzyknął zaskoczony. Lyra zatrzymała się i odwróciła, a wówczas zobaczyła leżącego na śniegu mężczyznę, z którego pleców sterczała szaropióra strzała. Ranny wił się, szarpał i kaszlał krwią, natomiast pozostali wartownicy rozglądali się na wszystkie strony, szukając łucznika; nigdzie go jednak nie było. Wtedy kolejna strzała nadleciała z nieba i trafiła w kark drugiego mężczyznę, który natychmiast upadł. Oficer krzyknął i wszyscy podnieśli oczy na ciemne niebo. – Czarownice! – stwierdził Pantalaimon. Rzeczywiście: dostojne, czarne postacie przesuwały się wysoko w górze. Towarzyszył im szum i świst powietrza wśród igieł gałęzi sosny obłocznej, na których latały. Lyra zauważyła, że jedna z czarownic zniża lot, wypuszcza strzałę i w chwilę później kolejny Tatar upadł na ziemię. Wówczas wszyscy strażnicy wycelowali karabiny w górę i wypalili w ciemność, strzelali na oślep do cieni i chmur. Odpowiedzią był deszcz strzał. Dowódca Azjatów, widząc, że dzieciom już się prawie udało uciec, rozkazał swoim ludziom natychmiast ruszyć za nimi w pościg. Najpierw kilkoro, potem coraz więcej dzieci zaczęło krzyczeć. Nie biegły już, zatrzymały się, zdezorientowane i przerażone – zwłaszcza widokiem ogromnej postaci, która pędziła wprost na nich z ciemnej przestrzeni za aleją świateł. – Iorek Byrnison! – krzyknęła Lyra z całych sił. Jej serce przepełniała radość. Pancerny niedźwiedź posuwał się lekko, jak gdyby nie miał na sobie żadnego ciężaru. Błyskawicznie przebiegł obok Lyry i rzucił się na Tatarów, rozpędzając ich na wszystkie strony, oraz ich dajmony. Potem, szybki i silny, zatrzymał się i zadał dwa potężne ciosy – w lewo i w prawo, uderzając dwóch najbliższych strażników. Wtedy skoczyła na niego wilczyca–dajmona. Niedźwiedź uderzył ją w powietrzu i zwierzę upadło w śnieg, ociekając krwią, potem zawarczało i zawyło, w końcu zniknęło. Jej właściciel umarł od razu. Tatarski oficer nie wahał się, widząc, że jego ludzie zostali zaatakowani z dwóch stron. Wydał krzykliwie kilka rozkazów, a wtedy jego żołnierze podzielili się na dwa oddziały: zadaniem pierwszego była próba odpędzenia czarownic, a drugiego (większego) – bitwa z niedźwiedziem. Wszyscy Tatarzy byli świetnie wyszkoleni i walczyli w tak skoordynowany sposób, jak gdyby odbywali ćwiczenia. Utworzyli czteroosobowe grupki, a wyznaczeni żołnierze w odpowiednim momencie przyklękali na jedno kolano i wypalali z karabinów. Żaden się nie cofnął ani o cal, mimo iż potężny Iorek pędził prosto ku nim. W chwilę później pierwsi z nich padli martwi. Niedźwiedź znowu zaatakował – uderzał, warczał, miażdżył – a pociski przelatywały obok niego niczym osy lub muchy, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Lyra przynaglała dzieci do dalszej drogi, kierując je w ciemność za aleją świateł. Wiedziała, że muszą uciekać, ponieważ od walecznych Tatarów o wiele niebezpieczniejsi byli dorośli z Bolvangaru. Wołała więc do dzieci, kiwała na nie i ponaglała, pragnąc skłonić do dalszej wędrówki. Światła za nimi tworzyły długie cienie na śniegu, a wtedy Lyra uświadomiła sobie, że jej serce rwie się ku głębokiej ciemności arktycznej nocy i ku orzeźwiającemu chłodowi. Kochała swobodę tak samo mocno jak Pantalaimon, który – obecnie w postaci królika – rozkoszował się własnym biegiem. – Dokąd idziemy? – spytał ktoś. – Nie ma tu nic poza śniegiem! – Nadchodzi pomoc – odpowiedziała im Lyra. – Pięćdziesięciu Cyganów albo więcej. Założę się, że są wśród nich krewni wielu z was. Wszystkie cygańskie rodziny, które straciły dziecko, przysłały swego przedstawiciela. – Ja nie jestem Cyganem – stwierdził jakiś chłopiec. – To nie ma znaczenia. I tak cię ze sobą zabiorą. – A niby dokąd? – spytał ktoś płaczliwym tonem. – Do domu – odparła Lyra. – Przybyłam tu, by was uratować, i sprowadziłam Cyganów, którzy odwiozą was z powrotem do domów. Musimy przejść jeszcze kawałek, a wtedy na pewno się na nich natkniemy. Niedźwiedź podróżował z nimi, więc nie mogą być daleko stąd! – Widzieliście tego niedźwiedzia?! – krzyknął z zapałem jeden z chłopców. – Kiedy uderzył dajmonę Tatara, mężczyzna umarł, jakby ktoś trafił go prosto w serce. Właśnie tak! – Nie wiedziałem, że można zabić dajmona – wtrącił ktoś inny. Wszystkie dzieci mówiły naraz, podniecenie i ulga rozwiązały im języki. Dla Lyry nie miało to znaczenia, ważne było jedynie, by przez cały czas szły. – Czy naprawdę ci ludzie tam... – spytała jakaś dziewczynka – robią takie rzeczy? – Tak – odrzekła Lyra. – Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę człowieka bez dajmona. Jednak zanim się tutaj znalazłam, spotkałam samotnego chłopca, który ciągle pytał o swoją dajmonę. Chciał wiedzieć, gdzie jest i czy ją odszuka. Mały nazywał się Tony Makarios. – Znam go! – powiedział ktoś, a inni zawtórowali. – Ta–ak, zabrali go mniej więcej tydzień temu... – No cóż, odcięto mu dajmonę – stwierdziła Lyra, wiedząc, co w tym momencie czują dzieci. – Niedługo po tym, jak go znaleźliśmy, umarł. A wszystkie oderwane dajmony zamykali w klatkach w tamtym budynku na uboczu. – To prawda – dodał Roger. – Lyra wypuściła je w trakcie ćwiczeń przeciwpożarowych. – Tak, widziałem je! – zauważył Billy Costa. – Początkowo nie wiedziałem, co to takiego, ale zobaczyłem, jak odlatywały za gęsią. – Dlaczego ci ludzie to robią? – zapytał jakiś chłopiec. – Dlaczego odcinają nam dajmony? To przecież tortura! Po co to robią? – Z powodu Pyłu – zasugerował ktoś z powątpiewaniem. Chłopiec jednak zaśmiał się lekceważąco. – Pył?! – stwierdził. – Nie ma czegoś takiego! Oni to sobie wymyślili! Ja w to nie wierzę. – Hej! – zawołał ktoś inny. – Zobaczcie, co się dzieje z zeppelinem! Wszyscy się obejrzeli. Za łuną świateł, tam gdzie nadal trwała walka, wielki, długi powietrzny statek nie kołysał się już przy maszcie cumowniczym – teraz koniec liny zwisał luźno, a w pobliżu unosiła się jakaś kula... – Balon Lee Scoresby’ego! – krzyknęła Lyra i radośnie klasnęła rękoma w rękawicach. Inne dzieci wydawały się zaniepokojone. Lyra ponagliła je do dalszej drogi, zastanawiając się równocześnie, jak aeronaucie udało się dotrzeć balonem tak daleko na północ. Było jasne, jaki ma zamiar – chciał napełnić balon gazem z zeppelina, przy okazji uniemożliwiając tamtym pościg! – Chodźcie. Musimy przez cały czas iść, w przeciwnym razie zamarzniemy – wyjaśniła dzieciom, ponieważ niektóre z nich drżały i płakały z powodu zimna, a ich dajmony popiskiwały cienkimi głosikami. Pantalaimon uznał te odgłosy za irytujące, zmienił się w rosomaka i warknął na wiewiórkę – leżącego w bezruchu na ramieniu i popiskującego cicho dajmona jednej z dziewczynek. – Wejdź pod skafander! Przybierz większy kształt i ogrzej swoją panią! – polecił, a przerażony dajmon dziewczynki od razu wpełzł pod okrycie ze wzmocnionego jedwabiu. Kłopot polegał na tym, że wzmocniony węglowy jedwab nie był tak ciepły jak futro, mimo iż skafandry były dodatkowo watowane. Niektóre dzieci wyglądały w wielkich kurtkach jak idące purchawki, ale ich odzienie wykonano w fabrykach i warsztatach z dala od zimnych terenów i na północy nie zabezpieczało dostatecznie przed mrozem. Futro Lyry było nieco zniszczone i cuchnące, jednak bardzo dobrze trzymało ciepło. – Jeśli wkrótce nie znajdziemy Cyganów, dzieci nie przeżyją – szepnęła dziewczynka do Pantalaimona – Muszą więc iść bez przerwy – odparł. – Jeśli tylko się położą, zginą. Pamiętasz, co mówił Ojciec Coram... Opowiedział on dziewczynce wiele historii o swoich podróżach na Północ, podobnie zresztą jak pani Coulter, która stale podkreślała prawdziwość swych opowieści. W każdym razie oboje byli zgodni co do jednego – gdy jest zimno, ciągle trzeba być w ruchu. – Jak długo będziemy tak szli? – spytał mały chłopiec. – Ona każe nam iść tam, gdzie nas zabiją – stwierdziła jakaś dziewczynka. – Lepiej być tu niż w Stacji – mruknął ktoś. – Wcale tak nie uważam! Tam przynajmniej było ciepło. Jedzenie, gorące napoje i... – Ale teraz wszystko się spaliło! – Co my tu robimy? Założę się, że umrzemy z głodu... Myśli Lyry wypełniały niewesołe pytania, które krążyły w jej głowie niczym latające czarownice, szybkie i niemożliwe do uchwycenia. Dziewczynce wydawało się, że gdzieś niedaleko czeka ją coś wspaniałego i wzruszającego, czego w dodatku zupełnie nie rozumiała. Myśl ta spowodowała przypływ siły i Lyra najpierw wyciągnęła jakąś dziewczynkę z zaspy, potem ponagliła ociągającego się chłopca, wreszcie zawołała do wszystkich: – Idźmy dalej! Podążajmy po śladach niedźwiedzia! Przyjechał tu z Cyganami, więc jego trop doprowadzi nas do miejsca, gdzie się znajdują! Chodźmy. Z nieba zaczęły padać duże płatki śniegu. Lyra uświadomiła sobie, że wkrótce zupełnie zakryją ślady Iorka Byrnisona. Teraz, kiedy odeszli już daleko od świateł Bolvangaru, a łuna pożaru stanowiła jedynie słabą poświatę, tylko nikły odblask pokrytej śniegiem ziemi rozświetlał mrok. Gęste chmury przesłoniły niebo, nie było więc widać ani księżyca, ani Zorzy. Jednak przypatrzywszy się dokładniej, dzieci dostrzegły głęboki szlak, który Iorek Byrnison wyżłobił w śniegu. Lyra zachęcała je do dalszej drogi, zmuszała, niemal niosła niektóre z nich, przeklinała, popychała, ciągnęła, wspierała czule, ilekroć było to konieczne, a Pantalaimon (który zajmował się dajmonami) mówił jej, jak należy postępować z każdym dzieckiem. Dziewczynka powtarzała w myślach co jakiś czas, że doprowadzi je wszystkie do celu. Przyjechałam tutaj, mówiła sobie, aby je uratować i uda mi się to. Roger podążył za jej przykładem, a Billy Costa prowadził grupę, ponieważ miał o wiele lepszy wzrok niż większość dzieci. Wkrótce padał już tak gęsty śnieg, że uciekinierzy musieli iść bardzo blisko siebie, aby się nie zgubić, a Lyra pomyślała, że gdyby położyli się obok siebie i starali się ogrzewać nawzajem, to może... Gdyby wykopać duże nisze w śniegu... Nagle nadstawiła ucha. Usłyszała warkot silnika. Nie był to głośny huk zeppelina, ale jakiś wyższy, przypominający brzęczenie szerszenia dźwięk, który raz się przybliżał, raz oddalał. Słychać też było wycie... Psy zaprzęgowe? Odgłos również wydawał się daleki i trudno było mieć pewność co do jego pochodzenia, zagłuszały go miliony spadających śnieżnych płatków; jego natężenie zmieniało się wraz z mocą wiatru – najgłośniejszy był podczas najostrzejszych podmuchów. Mógł zwiastować zarówno zbliżające się cygańskie psy zaprzęgowe, jak i dzikie duchy tundry albo nawet uwolnione dajmony, lamentujące za utraconymi dziećmi. Lyra dostrzegała wokół także światła, ale nie miała pojęcia, czy istnieją naprawdę... Na śniegu nie mogło być chyba żadnych świateł, prawda? To chyba również musiały być duchy... Chyba że się zgubili, zatoczyli koło i znowu zmierzają w stronę Bolvangaru... Jednak nie, światła rzeczywiście istniały i nie pochodziły ze Stacji, ponieważ nie były białe, oślepiające i anbaryczne, ale małe i żółte – światła poruszających się latarni. Skowyt także się nasilał i zanim Lyra zdążyła się upewnić, że nie śni, znalazła się wśród znajomych postaci, a mężczyźni w futrach unosili ją na wysokość twarzy: potężne ramię Johna Faa podniosło ją lekko z ziemi, a Ojciec Coram śmiał się radośnie. Poprzez zadymkę dziewczynka zauważyła, jak Cyganie biorą dzieci do sań, przykrywają je futrami i dają do żucia focze mięso. Dostrzegła Tony’ego Costę, który ściskał Billy’ego, a potem poklepywał go lekko, rubasznie szturchał, po czym znowu go do siebie tulił i potrząsał nim wesoło. A Roger... – Roger jedzie z nami – oświadczyła Ojcu Coramowi. – Przede wszystkim po niego tu przyjechałam. Wrócimy w końcu do Jordana. A co to za hałas? Znowu rozległ się warkot silnika, był głośniejszy niż bzyczenie dziesięciu tysięcy szpiegujących insektów. Nagle Lyra poczuła uderzenie, które powaliło ją na ziemię, a Pantalaimon nie mógł jej obronić, ponieważ złota małpa... Pani Coulter... Złota małpa szarpała, gryzła i drapała Pantalaimona, który tak szybko zmieniał postacie, że trudno było skupić na nim wzrok, i walczył: żądląc, wierzgając, drapiąc pazurami. Pani Coulter tymczasem, z płonącą twarzą częściowo ukrytą w futrze, ciągnęła Lyrę na tył motorowych sań. Dziewczynka walczyła równie zajadle jak jej dajmon. Padał tak gęsty śnieg, że zdawało jej się, że są w tej zamieci odizolowani od świata, a anbaryczne przednie reflektory sań oświetlały jedynie czystą biel wirujących płatków. Ziemię widać było ledwie na kilka cali przed nimi. – Pomóżcie! – wrzasnęła Lyra do Cyganów, którzy znajdowali się właśnie tam, za zasłoną padającego śniegu, i nic nie zauważyli. – Ratunku! Ojcze Coramie! Lordzie Faa! Och, Boże, pomocy! Pani Coulter piskliwym głosem wykrzyczała rozkaz w języku północnych Tatarów i nagle pojawił się cały ich oddział uzbrojony w karabiny; ludziom towarzyszyły warczące wilki – ich dajmony. Oficer dostrzegł, że pani Coulter ma problemy z Lyra, i podniósł dziewczynkę jedną ręką, jak gdyby była lalką, a następnie wrzucił ją na sanie. Upadła ogłuszona i oszołomiona. Gdy Cyganie zorientowali się, co się dzieje, wypalił karabin, potem następny. Tyle że strzelanie do celu, którego nie sposób zobaczyć, jest niebezpieczne, nie widać nawet, kto znajduje się obok. Tatarzy, w zwartej grupie otaczającej sanie, strzelali przed siebie w śnieg, Cyganie jednakże nie ośmielili się odpowiedzieć ogniem, bali się bowiem, że mogliby trafić Lyrę. Dziewczynka poczuła straszliwą gorycz i jeszcze większe zmęczenie. Ciągle była oszołomiona i szumiało jej w głowie, ale podciągnęła się i usiadła, szukając wzrokiem Pantalaimona. Jej dajmon nadal rozpaczliwie walczył w jednej wybranej postaci – rosomaka. Mocno zwarł szczęki na złotej łapie i nie puszczał. A kto się znajdował obok niego? Czy to nie Roger? Tak, to był on. Bił panią Coulter pięściami i kopał nogami, walił głową w jej głowę, aż w końcu przewrócił go jakiś Tatar, zamachnąwszy się na niego, jak gdyby odganiał muchę. Całość wydawała się teraz Lyrze urojeniem: biel, czerń, szybki trzepot zieleni, postrzępione cienie, światło... Silny podmuch podniósł ze wszystkich stron firanki śniegu i Lyra nagle dostrzegła Iorka Byrnisona; usłyszała szczęk i zgrzyt żelaza o żelazo. W chwilę później wielkie szczęki kłapały na prawo i lewo, łapa rozdzierała przykrytą kolczugą pierś, pojawiły się białe zęby, czarne żelazo, czerwone wilgotne futro... A wtedy coś silnie pociągnęło dziewczynkę wysoko w górę. W ostatnim momencie chwyciła także Rogera wydzierając go z rąk pani Coulter i przytulając mocno do siebie; dajmony dzieci zmieniły się w ptaki i pisząc, trzepotały zaskoczone, ponieważ wszędzie wokół także latały jakieś postacie. Wreszcie Lyra zobaczyła w powietrzu obok siebie czarownicę – jeden z tych eleganckich, lekko postrzępionych, czarnych cieni – która znajdowała się wysoko w powietrzu, ale równocześnie tak blisko, że można było jej dotknąć. W gołych rękach trzymała łuk i akurat natężyła mięśnie bladych, gołych ramion (w tym mroźnym powietrzu!), naciągnęła cięciwę, a potem wypuściła strzałę w szczelinę hełmu znajdującego się zaledwie trzy stopy od niej Tatara... Strzała poszybowała w wyznaczonym kierunku i wilczyca – dajmona mężczyzny – rozpłynęła się w półskoku, nawet zanim jej właściciel upadł na ziemię. W górę! W powietrzu ktoś schwytał i zagarnął Lyrę i Rogera, a w chwilę później dwójka dzieci trzymała się słabnącymi palcami gałęzi z sosny obłocznej, na której siedziała wyprostowana młoda czarownica, z gracją utrzymując równowagę. Potem czarownica przechyliła gałąź w lewo i przed oczyma dzieci ukazało się coś ogromnego; była to ziemia. Upadli na nią, w śnieg, tuż obok kosza balonu Lee Scoresby’ego. – Wskakuj do środka, Lyro! – zawołał Teksańczyk – i oczywiście twój przyjaciel także. Widziałaś gdzieś niedźwiedzia? Lyra dostrzegła trzy czarownice, które przywiązywały linę wokół skały, cumując wielki balon. – Wsiadaj! – krzyknęła do Rogera i wdrapała się na obite skórą obrzeże kosza, po czym wpadła w leżący w środku biały puch. W następnym momencie dołączył do niej Roger, a potem jakiś potężny odgłos, coś pomiędzy rykiem a warczeniem, sprawił, że ziemia niemal się zatrzęsła. – Chodź, Iorku! Na pokład, stary druhu! – zawołał Lee Scoresby i z boku do kosza balonu wszedł niedźwiedź. Jego pojawieniu się towarzyszyło straszliwe skrzypienie wikliny i uginającego się drewna. Potem lekki podmuch wiatru rozproszył na chwilę mgłę i śnieg i w nagle powstałym prześwicie Lyra zobaczyła, co się wokół nich dzieje. Dostrzegła grupę Cyganów, którzy pod dowództwem Johna Faa atakowali Tatarów i spychali ich z powrotem w stronę płonących zgliszcz Bolvangaru. Widziała, jak inni Cyganie pomagają dzieciom wsiąść bezpiecznie do sań, a potem dokładnie opatulają je futrami. Zobaczyła Ojca Corama, który kręcił się niespokojnie, kuśtykając o lasce, a jego dajmona – kotka w barwach jesieni – skakała po śniegu i rozglądała się na wszystkie strony. – Ojcze Coramie! – krzyknęła Lyra. – Tutaj jestem! Starzec usłyszał ją i podniósł głowę, aby spojrzeć w górę. Zaskoczony, spoglądał na balon szarpiący się na linie, którą trzymały czarownice, i na machającą mu z kosza dziewczynkę. – Lyro! – zawołał. – Nic ci nie jest, dziecko?! Jesteś bezpieczna? – Nigdy nie czułam się bezpieczniej! – odkrzyknęła. – Do zobaczenia, Ojcze Coramie! Do widzenia! Zabierzcie wszystkie dzieci do domu! – Na pewno, pókim żyw! Niech ci się wiedzie, drogie dziecko... Niech ci się wiedzie, moja mała Lyro... W tym momencie aeronauta, machnąwszy ręką dał znak do odlotu i czarownice puściły linę. Balon zerwał się natychmiast i począł się unosić w gęste od śniegu powietrze z taką prędkością, że Lyra nie wierzyła własnym oczom. Po chwili ziemia zniknęła we mgle, a balon nadal leciał w górę, coraz prędzej, tak szybko, że dziewczynka pomyślała, że chyba żadna rakieta nie opuszcza ziemi w szybszym tempie. Trzymając się, leżeli wraz z Rogerem na podłodze gondoli, obezwładnieni siłą przyspieszenia. Lee Scoresby śmiał się i wydawał z siebie dzikie teksaskie okrzyki radości. Iorek Byrnison spokojnie odpinał pancerz, odczepiając zwinnie pazurem wszystkie połączenia, a potem zdejmował poszczególne części i rzucał je na stertę. Gdzieś na zewnątrz balonu świst powietrza przelatującego przez igły sosny obłocznej i postrzępione cienie świadczyły o tym, że wysoko w powietrzu czarownice dotrzymują im towarzystwa. Lyra stopniowo odzyskiwała równowagę, a jej oddech i tętno uspokoiły się. Dziewczynka usiadła i rozejrzała się. Kosz był o wiele większy, niż sądziła. Przy bocznych ściankach stały stelaże z przyrządami badawczymi, leżały też stosy futer, butle z gazem oraz wiele innych rzeczy, ale Lyra nie potrafiła ich zidentyfikować. – Czy to chmura? – spytała. – Ma się rozumieć. Otul swego przyjaciela futrem, zanim ci się zmieni w sopel lodu. Jest zimno, a będzie jeszcze zimniej. – Jak nas znaleźliście? – Dzięki czarownicom. Jest wśród nich pewna dama, która pragnie z tobą porozmawiać. Kiedy miniemy chmurę, zorientujemy się, gdzie jesteśmy, a wtedy możemy spokojnie gawędzić. – Iorku – powiedziała Lyra – dziękuję, że przyszedłeś. Niedźwiedź chrząknął, po czym usiadł i zaczął zlizywać krew z futra. Z powodu jego olbrzymiego ciężaru kosz przechylał się na jedną stronę, jednak nie miało to najwyraźniej znaczenia. Roger trochę się obawiał wielkiego zwierzęcia, ale Iorek Byrnison nie zwracał na niego większej uwagi niż na płatki śniegu. Lyra trzymała się kurczowo obrzeża kosza, który – gdy stała – sięgał jej aż do podbródka, i wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w gęstą mgłę. Kilka sekund później balon całkowicie wydobył się z chmury, lecz nadal w szybkim tempie wznosił się w niebiosa. Cóż to był za widok! Nad koszem znajdowała się ogromna czasza balonu. A ponad nim płonęła Zorza, która wydała się Lyrze jaśniejsza i wspanialsza niż kiedykolwiek przedtem. Zorza świeciła wszędzie lub prawie wszędzie wokół nich; niemal stanowili jej część. Wielkie żarzące się pasma drżały, a następnie rozdzielały się niczym poruszające się anielskie skrzydła; luminescencyjny blask kaskadami spływał w dół niewidocznych turni, by spocząć w wirujących kałużach, albo tworzył ogromne wodospady. Lyrę całkowicie oszołomił ten widok, potem jednak spojrzała w dół i dostrzegła coś jeszcze bardziej zdumiewającego. We wszystkich kierunkach, jak okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągało się nieprzerwane morze bieli. Wznosiły się na nim pagórki, otwierały mgliste przepaście, jednak przede wszystkim krajobraz wyglądał jak lita lodowa powierzchnia. Na jej tle widać było małe, czarne postacie, nieco postrzępione cienie – czarownice lecące na gałęziach z sosny obłocznej pojedynczo, dwójkami lub w większych grupkach. Posuwały się szybko i bez najmniejszego wysiłku: unosiły się w górę, ku balonowi, a sterując nim, przechylały się raz w jedną, raz w drugą stronę. Jedna z nich, łuczniczka, która uwolniła Lyrę z rąk pani Coulter, stała tuż obok kosza i dziewczynka po raz pierwszy widziała ją wyraźnie. Kobieta była młoda – z pewnością młodsza od matki dziewczynki. Miała piękne, jasnozielone oczy i tak jak wszystkie czarownice ubrana była w lekki strój z pasów czarnego jedwabiu; nie nosiła futra, kaptura ani rękawic. Wyglądało na to, że w ogóle nie czuje zimna. Jej czoło opasywał prosty łańcuszek z małymi, czerwonymi kwiatkami. Siedziała o jard od zaskoczonej Lyry na gałęzi z sosny obłocznej niczym na łagodnym koniu i kierowała nią tak dobrze jak najwspanialszy jeździec – Masz na imię Lyra? – Tak. A pani jest Serafina Pekkala? – Zgadza się. Lyra natychmiast zrozumiała, dlaczego Ojciec Coram kochał tę czarownicę i dlaczego uczucie to złamało mu serce, chociaż wcześniej właściwie nie zdawała sobie sprawy z żadnego z tych faktów. Ojciec Coram się zestarzał, był leciwym, chorym człowiekiem, natomiast Serafina Pekkala wyglądała na osobę młodszą od niego o kilka pokoleń. – Masz czytnik symboli? – spytała czarownica, głosem tak podobnym do subtelnego, dziwnego śpiewu, który towarzyszył pojawieniu się Zorzy, że Lyra słuchała wypowiadanych przez nią słów z rozkoszą, ledwie rozumiejąc ich sens. – Tak. Mam go w kieszeni. Jest bezpieczny. Szum wielkich skrzydeł powiadomił dziewczynkę o przybyciu następnego gościa, który w chwilę później już szybował obok czarownicy. Siwy gąsior–dajmon odezwał się krótko, a potem zakołował i szerokim kręgiem okrążał balon, który nadal się wznosił. – Cyganie napadli na Bolvangar – powiedziała Serafina Pekkala. – Zabili dwudziestu dwóch strażników i dziewięć osób z personelu. Podpalili także niektóre budynki i zamierzają całkowicie zniszczyć to miejsce. – Co z panią Coulter? – Żadnego śladu. Serafina Pekkala wydała z siebie dziki okrzyk; na ten sygnał inne czarownice ruszyły ku balonowi. – Panie Scoresby – powiedziała. – Lina. – Pani, jestem bardzo wdzięczny. Nadal się wznosimy i potrwa to jeszcze przez jakiś czas. Ile was trzeba, abyście pociągnęły nas na północ? – Jesteśmy silne – odparła i była to cała jej odpowiedź. Lee Scoresby mocował zwój mocnej liny do pokrytego skórą żelaznego pierścienia, służącego do nawijania biegnących nad czaszą balonu sznurów, które trzymały kosz. Kiedy lina została solidnie zamocowana, aeronauta rzucił wolny jej koniec; natychmiast przyleciało ku niej sześć czarownic, chwyciło linę i pociągnęło, kierując gałęzie z sosny obłocznej ku Gwieździe Polarnej. Kiedy balon zaczął się poruszać w tym kierunku, Pantalaimon zmienił się w mewę, usiadł na krawędzi kosza i patrzył. Dajmona Rogera także przyszła popatrzeć, ale dość szybko odeszła do swego właściciela, ponieważ Roger zasnął, podobnie zresztą jak Iorek Byrnison. Czuwał tylko Lee Scoresby, wolno żując cienkie cygaro i obserwując przyrządy. – Powiedz mi, Lyro – odezwała się Serafina Pekkala. – Wiesz, dlaczego lecisz do Lorda Asriela? Dziewczynka zdumiała się. – Oczywiście! Aby wręczyć mu aletheiometr – odparła. Do tej pory nie zastanawiała się nad tym pytaniem, odpowiedź na nie była dla niej oczywista. Nagle przypomniała sobie pierwszy powód, który pojawił się tak dawno, że już prawie o nim zapomniała. – Albo... Aby mu pomóc w ucieczce. Tak... Chcemy mu pomóc wydostać się stamtąd. W chwili jednak, gdy wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie niewykonalność takiego zadania. Ucieczka ze Svalbardu? To przecież było niemożliwe! – W każdym razie, chcemy spróbować – dodała stanowczo. – A dlaczego pani pyta? – Muszę ci chyba powiedzieć o kilku sprawach – stwierdziła Serafina Pekkala. – O Pyle? Ta kwestia była dla dziewczynki najważniejsza. – Tak, między innymi... Teraz jednak jesteś zmęczona, a czeka nas długi lot. Porozmawiamy, kiedy się obudzisz. Lyra szeroko ziewnęła; było to długie, zdrowe ziewnięcie. Mimo wysiłków dziewczynka nie potrafiła pokonać ogarniającej ją senności. Serafina Pekkala wyciągnęła rękę ponad obrzeżem kosza i dotknęła oczu Lyry, a gdy dziewczynka osunęła się na podłogę, Pantalaimon sfrunął do niej, zmienił się w gronostaja i podczołgał w ulubione miejsce do spania przy szyi swojej właścicielki. Czarownica leciała ze stałą prędkością obok kosza balonu kierującego się ku Svalbardowi. Część trzecia Svalbard Mgła i lód Lee Scoresby okrył Lyrę futrem. Dziewczynka przytuliła się do Rogera i dzieci spały blisko siebie, podczas gdy balon zmierzał ku biegunowi. Aeronauta od czasu do czasu sprawdzał przyrządy, żuł cygaro, którego nigdy nie zapalał z powodu bliskości łatwopalnego wodoru, i mocniej otulał się futrem. – Ta mała dziewczynka jest dość ważna, prawda? – spytał po kilku minutach. – Tak. Ale ona nigdy się nie dowie, jak bardzo jest ważna – odparła Serafina Pekkala. – Czy to znaczy, że grozi nam zbrojny pościg? Proszę mnie dobrze zrozumieć, jestem człowiekiem praktycznym, który żyje ze swojego balonu. Nie mogę sobie pozwolić na to, aby narzędzie mojej pracy eksplodowało lub zostało rozerwane na strzępy bez jakiegoś wcześniej ustalonego odszkodowania. Proszę mi wierzyć, że nie próbuję umniejszyć znaczenia tej ekspedycji, ale John Faa i Cyganie zapłacili mi kwotę, która stanowi wynagrodzenie za mój czas, talent i przeciętne zużycie balonu, to wszystko. Nie było mowy o ubezpieczeniu na wypadek walki. A muszę dodać, pani, że jeśli wylądujemy z Iorkiem Byrnisonem w Svalbardzie, zostanie to odebrane jako wypowiedzenie wojny. – Rozejrzał się z uwagą, po czym wypluł kawałek tytoniu za burtę. – Chciałbym więc wiedzieć, czy należy się spodziewać szkód i awantur – zakończył. – Może dojść do walki – oświadczyła Serafina Pekkala. – Ale pan już przecież walczył. – Jasne, walczę, kiedy ktoś mi za to zapłaci. Jednak sądziłem, że w tym przypadku wystarczy zawrzeć zwykła umowę transportową i zgodnie z takim kontraktem mi zapłacono. Teraz natomiast się zastanawiam, jak daleko sięga moja odpowiedzialność za, hm, transport. Czy na przykład muszę ryzykować życie i utratę sprzętu w wojnie z niedźwiedziami? Nie wiem też, czy ta mała nie ma równie zajadłych wrogów w Svalbardzie jak ci w Bolvangarze. Wspominam o tym, ot tak, dla podtrzymania rozmowy... – Panie Scoresby – odrzekła czarownica – chciałabym odpowiedzieć na pańskie pytania, lecz nie potrafię. Mogę panu jedynie powiedzieć, że my wszyscy, ludzie, czarownice, niedźwiedzie... bierzemy już udział w pewnej wojnie, chociaż wielu z nas o tym nie wie. Niezależnie od tego, czy w Svalbardzie będzie pan musiał stawić czoło niebezpieczeństwu i czy uda się panu odlecieć bez szwanku, jest pan rekrutem, człowiekiem pod bronią, żołnierzem... – No cóż, w takim razie wydaje mi się to trochę niesprawiedliwe. Moim zdaniem człowiek powinien mieć wybór. Sam musi podjąć decyzję, czy chce walczyć. – To tak jakby pan powiedział, że człowiek powinien zdecydować, czy chce się urodzić. – Och, ja wszakże preferuję wybór – upierał się aeronauta. – Wolę wybierać zadania do wykonania, miejsca, do których się udaję, jedzenie, które jem, i towarzyszy, z którymi siadam i gawędzę. Czy ty, pani, nie pragniesz od czasu do czasu móc wybrać? Serafina Pekkala zastanowiła się nad jego pytaniem, a potem odparła: – Być może nie rozumiemy w ten sam sposób słowa „wybór”, panie Scoresby. Czarownice niczego nie posiadają, więc nie interesuje ich ochrona przedmiotów ani zarobkowanie... a co się tyczy wyboru pomiędzy dwiema rzeczami, kiedy ktoś, tak jak my, żyje przez kilkaset lat, wie, że każda okazja znowu kiedyś nadejdzie. Czarownice mają inne potrzeby niż ludzie. Pan, na przykład, musi reperować swój balon i utrzymywać go w dobrym stanie, co wymaga czasu i starań, my natomiast, gdy pragniemy polecieć, odłamujemy po prostu gałąź z sosny obłocznej. W ten sposób można porównać mnóstwo kwestii. Nie odczuwamy chłodu, nie potrzebujemy więc ciepłych ubrań. Nie mamy żadnych środków płatności. Całe nasze życie opiera się na wzajemnej pomocy. Jeśli jakaś czarownica czegoś potrzebuje, druga po prostu jej to daje. Kiedy wybucha wojna, nie zastanawiamy się nad kosztami, nie rozważamy, czy powinnyśmy walczyć. Nie zastanawiamy się również nad pojęciem honoru, jak to czynią niedźwiedzie. Obraza dla niedźwiedzia to śmierć. Dla nas... to coś niepojętego. Jak można w ogóle uchybić czarownicy? A jeśli komuś się uda, jakie to może mieć znaczenie? – No cóż, w pewnym sensie zgadzam się tobą, pani. Nie będziemy się spierać o różnice. Mam jednak nadzieję, że rozumiesz mój dylemat. Jestem zwykłym aeronautą i chciałbym dokończyć żywota w jako takim komforcie. Kupić małą farmę, parę sztuk bydła, kilka koni... Weź pod uwagę, że nie mówię o żadnych zbytkach. Nie marzy mi się pałac ani posiadanie niewolników czy stosów złota, a jedynie własny dom, praca i wieczorna szklanka bourbona. Niestety wszystko kosztuje, latam więc, w zamian dostając gotówkę, a po każdej pracy wpłacam trochę pieniędzy na konto oszczędnościowe banku Wells Fargo. Kiedy uzbieram wystarczającą kwotę, pani, sprzedam balon i kupię bilet na rejs parowcem do Port Galveston w Teksasie i nigdy więcej nie opuszczę ziemi. – Oto kolejna różnica między nami, panie Scoresby. Czarownica prędzej zrezygnuje z oddychania niż z latania. Tylko w górze czujemy się naprawdę sobą. – Rozumiem to, pani, i zazdroszczę wam tego uczucia. Dla mnie jest to jedynie praca.. Uważam siebie za kogoś w rodzaju mechanika, który równie dobrze mógłby regulować zawory w gazowym silniku albo zakładać obwody anbaryczne. Po prostu wybrałem latanie, i to był całkowicie wolny wybór. W każdym razie, z tych właśnie względów niespodziewana wojna na mojej drodze wydaje mi się czymś, hm, trochę kłopotliwym. – Kłótnia Iorka Byrnisona z królem niedźwiedzi to część historii – powiedziała czarownica. – A przeznaczeniem tego dziecka jest odegrać w niej ważną rolę. – Mówi pani o przeznaczeniu – zdziwił się aeronauta – jak gdyby musiało się ono wypełnić. Nie jestem pewien, czy mi się to podoba... Chyba równie mało, jak ta wojna, w którą mnie wciągacie. Powiedz mi, jeśli łaska, pani, gdzie w tym wszystkim miejsce dla mojej wolnej woli? Dodam, że to dziecko ma, moim zdaniem, bardziej nieugiętą wolę niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek spotkałem, toteż nie potrafię uwierzyć, gdy mówi mi pani, że mała jest jedynie czymś w rodzaju zaprogramowanej zabawki losu, którego nie jest w stanie sama zmienić... – Wszyscy jesteśmy narzędziami w rękach losu, musimy jednakże postępować w taki sposób, jak gdyby było inaczej – odparła czarownica. – W przeciwnym razie pozostaje nam umrzeć z desperacji. Z tym dzieckiem wiąże się ciekawe proroctwo: za sprawą tej dziewczynki ma się wypełnić przeznaczenie, ona doprowadzi wszystko do końca... Musi jednakże dokonać tego bezwiednie i w sposób naturalny. Jeśli się dowie, jakie jest jej zadanie, misja się nie uda. Mało tego, wówczas śmierć ogarnie wszystkie światy i na zawsze zatriumfuje rozpacz. Wszystkie wszechświaty staną się jedynie połączonymi ze sobą trybikami, ślepe i puste, bez myśli, bez uczuć, bez życia... Oboje popatrzyli na Lyrę, której uśpiona twarz (jedynie niewielką jej część mogli dostrzec spod kaptura) przybrała wyraz uporu i stanowczości. – Sądzę, że o pewnych sprawach wie – powiedział aeronauta. – W każdym razie najwyraźniej jest na wszystko przygotowana. A co z tym chłopcem? Wie pani, że dziewczynka przebyła całą tę drogę, aby go uwolnić z rąk tamtych maniaków? Byli towarzyszami zabaw, zdaje mi się, w Oksfordzie... Czy pani o tym wiedziała? – Tak. Wiem, że przeznaczenie używa Lyry jako posłańca, który ma coś przekazać jej ojcu. Przebyła całą tę drogę w poszukiwaniu zaginionego przyjaciela i nie wie, że przeznaczenie zabrało go na Północ właśnie po to, aby za nim podążyła i dotarła do ojca. – Hm, tak więc to pani rozumie? Po raz pierwszy czarownica spojrzała na niego niepewnie. – Tak mi się wydaje... Nie jesteśmy jednak w stanie w pełni odczytać ciemności, panie Scoresby. Bardzo możliwe, że się mylę. – A dlaczego bierze pani udział w tym wszystkim, jeśli wolno spytać? – Uważamy, że to, co robią ludzie w Bolvangarze, jest złe. Lyra jest ich wrogiem, więc my stałyśmy się jej przyjaciółkami. To wystarczy, aby się opowiedzieć po jej stronie, choć jest jeszcze jedna kwestia – mianowicie przyjaźń mego klanu dla ludu cygańskiego, która sięga czasów, kiedy Ojciec Coram uratował mi życie. Pragniemy się odwdzięczyć, pomagając im. A oni z kolei mają zobowiązania wobec Lorda Asriela. – Rozumiem. Ciągniecie więc balon do Svalbard przez wzgląd na Cyganów. Czy w ramach tej przyjaźni zaholujecie go również z powrotem? Czy też będę musiał poczekać na pomyślny wiatr i tymczasem liczyć na dobry humor niedźwiedzi? Proszę nie brać mi za złe tego pytania, ale muszę wiedzieć, co mnie czeka. – Jeśli będziemy w stanie pomóc panu wrócić do Trollesundu, panie Scoresby, z pewnością to zrobimy. Nie wiem jednak, co nas spotka w Svalbardzie. Nowy król niedźwiedzi dokonał wielu zmian, a stare zwyczaje są w niełasce, toteż lądowanie może być trudne. Nie wiem w jaki sposób Lyra zamierza odnaleźć swego ojca. Nie mam też pojęcia, jakie są zamiary Iorka Byrnisona, wiem jedynie, że jego los jest związany z losem dziewczynki. – Ja również nie znam zamiarów tego niedźwiedzia, pani. Sądzę, że ma pełnić funkcję jej opiekuna czy obrońcy. Widzi pani, ona pomogła mu odzyskać pancerz. Któż może wiedzieć, co czują niedźwiedzie... Jednak jeśli niedźwiedź potrafi kochać człowieka, z pewnością Iorek kocha tę małą. A co do lądowania w Svalbardzie, nigdy nie było łatwe, choć wasze wsparcie może nam pomóc i zdecydowanie poprawia mi samopoczucie. Jeśli mogę się jakoś odwdzięczyć, wystarczy, pani, że mnie powiadomisz... A czy możesz mi powiedzieć, po której stronie jesteśmy w tej niewidocznej wojnie? – Oboje jesteśmy po stronie Lyry. – Och, bez wątpienia. Lecieli dalej. Pod nimi wisiały chmury, toteż trudno było ocenić, jak szybko się poruszają. W innej sytuacji balon pozostawałby nieruchomy albo leciał z prędkością wiatru. Teraz jednak ciągnęły go czarownice, toteż poruszał się szybciej niż powietrze i czasem stawiał opór, ponieważ jego czasza miała nieaerodynamiczny kształt i wiele jej brakowało do wspaniałej gładkości zeppelina. Skutkiem tego kosz chwiał się na wszystkie strony, szarpiąc o wiele bardziej niż zwykle. Lee Scoresby jednak cenił wygodę o wiele mniej niż przyrządy balonu, a poza tym od czasu do czasu sprawdzał, czy nie poluzowały się wiązania, którymi kosz przymocowany był do głównych podpór. Według wysokościomierza znajdowali się na wysokości dziesięciu tysięcy stóp. Temperatura wynosiła minus dwadzieścia stopni. Aeronauta latał już w niższej temperaturze, ale w chwili obecnej nie miał ochoty marznąć ani wystawiać się na podmuchy wiatru, toteż rozwinął warstwę brezentu, którego czasem używał jako namiotu, i przykrył nią całe wnętrze kosza, szczególnie starannie otulając dwoje dzieci, a potem oparł się plecami o ogromny grzbiet swego starego towarzysza broni, Iorka Byrnisona, i zasnął. Kiedy Lyra się obudziła, księżyc stał wysoko na niebie i cały świat w zasięgu wzroku – od przetaczających się pod nimi chmur po igiełki szronu i lodowe sople na olinowaniu balonu – połyskiwał srebrem. W koszu wszyscy spali: Roger, Lee Scoresby i niedźwiedź. Obok kosza jednakże unosiła się wytrwale królowa klanu czarownic. – Jak daleko do Svalbardu? – spytała Lyra. – Jeśli nie napotkamy przeciwnych wiatrów, powinniśmy dolecieć za niecałe dwanaście godzin. – Gdzie wylądujemy? – To zależy od pogody. Postaramy się jednak uniknąć klifów, żyją tam bowiem stworzenia, które polują na wszystko, co się porusza. Najlepiej byłoby wylądować w samym środku kraju, tuż obok pałacu Iofura Raknisona. – Co będzie, gdy odszukamy Lorda Asriela? Zechce wrócić do Oksfordu? Czy powinnam mu powiedzieć, że wiem, iż jest moim ojcem? Może nadal będzie wolał udawać, że jest moim wujem. Ledwie go przecież znam... – Lord Asriel nie zechce wrócić do Oksfordu, Lyro. Trzeba wykonać pewne zadanie w drugim świecie, a tylko twój ojciec potrafi postawić most nad przepaścią między oboma światami. Tyle że potrzebuje czegoś do pomocy... – Aletheiometru! – krzyknęła Lyra. – Rektor Jordana dał mi go i chciał mi chyba coś powiedzieć o Lordzie Asrielu, ale mu przerwano... Wiedziałam, że tak naprawdę nie zamierzał go otruć. Czy mój ojciec chciałby spytać przyrząd, jak zbudować ten most? Założę się, że mogłabym mu pomóc. Potrafię interpretować obrazki jak nikt inny. – Nie wiem – odparła Serafina Pekkala. – Trudno powiedzieć, jak Lord Asriel tego dokona i jakie będzie później jego zadanie. Istnieją moce, które do nas przemawiają, ale są też inne, potężniejsze siły. I są tajemnice... – Aletheiometr powiedziałby mi! Mogłabym spytać nawet teraz... Było jednak zbyt chłodno i Lyra mogłaby nie utrzymać urządzenia w dłoniach. Na samą myśl o zimnie i mocnym wietrze opatuliła się dokładniej futrem i mocno naciągnęła kaptur, pozostawiając jedynie szparę na oczy. Daleko przed balonem i nieco poniżej niego widać było długą linę. Sześć czy siedem czarownic, lecących na gałęziach z sosny obłocznej, ciągnęło balon. Gwiazdy świeciły tak jaskrawo, lodowato i intensywnie jak diamenty. – Dlaczego czarownicom nie jest zimno, Serafino Pekkala? – Odczuwamy zimno, jednak to nie jest istotne, ponieważ nam nie szkodzi. Gdybyśmy włożyły ciepłe stroje, obce byłyby nam inne doznania, takie jak subtelne dźwięczenie gwiazd, muzyka Zorzy albo – najprzyjemniejszy ze wszystkiego – jedwabisty dotyk światła księżycowego na naszej skórze. Warto z tych powodów trochę pomarznąć. – Czy ja mogę odczuwać coś takiego? – Nie. Gdybyś zdjęła futro, umarłabyś z zimna, lepiej więc tego nie rób. – Jak długo żyją czarownice? Ojciec Coram twierdzi, że setki lat. Pani jednak wcale nie wygląda staro. – Mam około trzystu lat. Nasza najstarsza czarownica–matka ma prawie tysiąc. Pewnego dnia przyjdzie po nią Yambe Akka, podobnie jak po mnie. To bogini śmierci. Przychodzi i uśmiecha się, a wtedy wiesz, że nadszedł czas, by umrzeć. – A co z mężczyznami? Czy w waszych klanach są tylko kobiety? – Są mężczyźni, którzy nam służą, jak Konsul w Trollesundzie. Innych bierzemy sobie za kochanków lub mężów. Jesteś zbyt młoda, aby zrozumieć to, co ci powiem, Lyro, jednak później pojmiesz moje słowa: mężczyźni żyją krótko niczym motyle. To stworzenia jednego sezonu. Kochamy ich, ponieważ są odważni, dumni i piękni, ale umierają niemal od razu – tak szybko, że nasze serca stale krwawią z tego powodu. Rodzimy im dzieci. Dziewczynki są czarownicami, chłopcy – zwykłymi ludźmi. Nasi synowie odchodzą w okamgnieniu: pokonani, zabici, straceni. Kiedy dorastają, myślą, że są nieśmiertelni, i tylko ich matki znają prawdę. Każda następna śmierć dziecka jest boleśniejsza, aż w końcu z rozpaczy pękają nasze serca. Może wtedy przychodzi po nas Yambe Akka, która jest starsza niż tundra. Dla niej życie czarownicy jest zapewne tak krótkie, jak dla nas życie naszych mężczyzn. – Kochała pani Ojca Corama? – Tak. Czy on o tym wie? – Wiem, że kocha panią. – Kiedy mnie uratował, był silnym dumnym młodzieńcem wielkiej urody. Pokochałam go od razu. Zmieniłam swoje zwyczaje, porzuciłam dźwięczenie gwiazd i muzykę Zorzy. Nigdy tego nie żałowałam i nadal oddałabym wszystko, aby być zwykłą cygańską żoną, mieszkać z nim na łodzi, gotować mu, dzielić z nim łoże i rodzić mu dzieci. Nie można jednak stać się kimś innym, można co najwyżej zmienić własne upodobania. Jestem czarownicą, on – człowiekiem. Zostałam z nim przez wystarczająco długi czas, aby wychować nasze dziecko... – Nigdy o tym nie wspominał! Czy to była dziewczynka? Czarownica? – Nie. To był chłopiec i umarł podczas wielkiej epidemii czterdzieści lat temu. Choroba przyszła ze wschodu. Biedny malec... Miał żywot krótki jak jętka. Jego śmierć była ciosem dla Corama, a mnie krwawiło serce. A potem dostałam wiadomość, że muszę wrócić do swego ludu, ponieważ Yambe Akka zabrała moją matkę i miałam przejąć jej obowiązki jako królowej klanu. Więc odleciałam. – I nigdy później już nie spotkała pani Ojca Corama? – Nie, ale słyszałam o jego czynach. Dotarło do mnie, że Skraelingowie zranili go zatrutą strzałą, więc posłałam mu zioła i zaklęcia, które miały mu pomóc odzyskać zdrowie, nie byłam jednak wystarczająco silna, aby się z nim zobaczyć. Słyszałam, że był załamany po moim odejściu, że studiował i czytał, wzbogacał wiedzę. Byłam dumna z niego i z jego dobroci. Trzymałam się jednak z dala, zresztą czasy były niebezpieczne dla moich czarownic i zagrażały nam wojny z innymi klanami, a poza tym, myślałam, że o mnie zapomniał i znalazł sobie zwykłą kobietę, którą pojął za żonę... – Nigdy się nie ożenił – przerwała jej Lyra kategorycznym tonem. – Powinna się pani z nim spotkać jak najprędzej. Ciągle panią kocha, wiem, że tak jest. – Ale będzie się wstydził swego wieku, a ja nie chcę, by czuł się skrępowany. – W takim razie powinna pani przynajmniej posłać mu wiadomość. Takie jest moje zdanie. Serafina Pekkala przez długi czas nic nie mówiła. Pantalaimon zmienił się w mewę i pofrunął na sekundę do jej gałęzi. Chciał pokazać swoją odwagę i odwagę swojej właścicielki. Wtedy Lyra spytała: – Dlaczego ludzie mają dajmony, Serafino Pekkala? – Wszyscy o to pytają, nikt jednak nie zna odpowiedzi. Odkąd istnieją ludzkie istoty, odtąd istnieją i dajmony. To nas odróżnia od zwierząt. – Tak! Rzeczywiście się od nich różnimy... Na przykład od niedźwiedzi. Są dziwne... prawda? Wydaje się, że zachowują się jak my, a potem nagle robią coś nieprzewidywalnego i uświadamiasz sobie, że nigdy ich nie rozumiesz... Ale wiesz, co mi mówił Iorek? Że jego pancerz jest dla niego tym, czym dajmon dla człowieka. „To jest moja dusza”, tak mi powiedział. Tyle że tu widzę kolejną różnicę między nami, ponieważ on sam sobie wykuwa pancerz. Kiedy go wygnali, zabrali mu zbroję, a on znalazł trochę niebiańskiego żelaza i wykuł sobie nowy pancerz, jak gdyby tworząc nową duszę. My nie potrafimy powoływać do życia dajmonów. Potem ludzie w Trollesundzie upili go spirytusem i ukradli mu ten nowy pancerz, ale ja się dowiedziałam, gdzie jest, i pomogłam mu go odzyskać... Zastanawiam się jednak, po co on leci do Svalbardu? Będą tam z nim walczyć. Mogą go zabić... Kocham Iorka. Kocham go tak bardzo, że wolałabym, aby z nami nie leciał. – Czy mówił ci, kim jest? – Znam tylko jego nazwisko. Tyle nam powiedział wasz Konsul w Trollesundzie. – Iorek jest wysoko urodzony. Jest księciem. W gruncie rzeczy, gdyby nie popełnił wielkiej zbrodni, byłby teraz królem niedźwiedzi. – Mówił mi, że ich król nazywa się Iofur Raknison. – Iofur Raknison został królem, kiedy wygnano Iorka. Iofur również jest księciem, w przeciwnym razie nie mógłby rządzić. Przy tym jest sprytny, i to w sposób typowy dla ludzi – zawiera przymierza i układy, nie żyje tak jak inne niedźwiedzie, nie mieszka w lodowym forcie, ale w nowo zbudowanym pałacu. Mówi też o konieczności wymiany ambasadorów z narodami ludzi, pragnie eksploatować kopalnie ogniowe przy pomocy waszych inżynierów... Jest niegłupi, a nawet bystry. Niektórzy mówią, że sprowokował Iorka do czynu, za który tamten został wygnany, a inni – że nawet jeśli tak nie było, każe wszystkim tak myśleć, ponieważ uważa, że dzięki temu zyskuje reputację osobnika zręcznego i przenikliwego. – Co właściwie zrobił Iorek? Widzi pani, kocham Iorka między innymi dlatego, że gdy myślę o jego czynie przypomina mi się ojciec, który również zabił, i z tego powodu został ukarany. W tym sensie wydają mi się podobni... Iorek powiedział mi, że zabił innego niedźwiedzia, ale nigdy nie poznałam okoliczności tego zdarzenia. – Walczyli o pewną niedźwiedzicę. Niedźwiedź, którego Iorek zabił, nie okazywał, że się poddaje, chociaż niedźwiedzie zwykle tak postępują, a było oczywiste, że Iorek jest silniejszy. Mimo swej dumy, niedźwiedzie zawsze potrafią uznać przewagę innego przedstawiciela swego gatunku i wtedy się poddają, jednak z jakiegoś powodu przeciwnik Iorka nie zrobił tego. Niektórzy mówią, że Iofur Raknison omamił go przed walką, może nakarmił go jakimiś ziołami... W każdym razie tamten młody niedźwiedź nie chciał się poddać, a Iorka Byrnisona poniósł gniew. Sprawę rozstrzygnięto szybko i zapadł wyrok, ponieważ Iorek powinien co najwyżej zranić, a nie zabić swego rywala. – Byłby więc królem... – zadumała się Lyra. – Słyszałam coś w Jordanie o Iofurze Raknisonie od Profesora Palmeru, który był na Północy i go poznał. Profesor opowiadał... Nie, żałuję, ale nie potrafię sobie przypomnieć, co mówił... Chyba użył podstępu, aby zostać królem, czy coś w tym rodzaju... Ale Iorek powiedział mi kiedyś, że niedźwiedzia nie można zmylić, i udowodnił mi to. Rzeczywiście nie udało mi się go omamić. A teraz się okazuje, że obaj zostali oszukani, on i ten drugi niedźwiedź. Może tylko niedźwiedź umie okpić niedźwiedzia, a człowiek nie. Chociaż... Ludzie w Trollesundzie oszukali Iorka, prawda? Upili go i ukradli mu pancerz. To przecież oszustwo... – Kiedy niedźwiedzie zachowują się niezgodnie ze swą naturą, gdy postępują jak ludzie, wtedy może łatwiej je nabrać – odparła Serafina Pekkala. – Żaden niedźwiedź normalnie nie pije przecież spirytusu. Iorek Byrnison pił, by zapomnieć o wstydzie wygnania, i dlatego ludziom w Trollesundzie udało się go oszukać. – Ach, tak – Lyra kiwnęła głową. Podobało jej się to, co powiedziała czarownica, podziwiała bowiem Iorka prawie bezgranicznie i była zadowolona, że znajduje potwierdzenie jego szlachetności. – Pani jest bardzo mądra – dodała. – Nie zrozumiałabym tego, gdyby mi pani nie wyjaśniła. Uważam, że jest pani inteligentniejsza od pani Coulter. Lecieli dalej. Lyra żuła kawałek foczego mięsa, który znalazła w kieszeni. – Serafino Pekkala – odezwała się po jakimś czasie. – Czym jest Pył? Pytam, bo mi się wydaje, że w całym tym zamieszaniu chodzi przede wszystkim o niego, tylko nikt mi nie powiedział, jaka jest jego natura. – Nie wiem – padła odpowiedź. – Czarownice nigdy się nie interesowały Pyłem. Wiem tylko, że księża lękają się go. Pani Coulter nie jest wprawdzie osobą duchowną, jest jednak ważną agentką Magistratury i właśnie ona założyła Radę Oblacyjna i przekonała Kościół, by dał fundusze na budowę Bolvangaru. Uczyniła to z powodu swego zainteresowania Pyłem. Trudno nam zrozumieć jej uczucia wobec tego zjawiska, istnieje jednak wiele rzeczy, których my, czarownice, nigdy nie pojmiemy. Wiemy na przykład, że Tatarzy drążą sobie otwory w czaszkach i zadziwia nas niesamowitość takiego pomysłu. Pył również jest czymś niezwykłym i dziwi nas, jednak nie zajmujemy się nim i nie zamierzamy odrywać się od naszych spraw, aby go badać. Zostawiamy to Kościołowi. – Kościołowi? – spytała Lyra. Nagle coś przyszło jej do głowy: przypomniała sobie rozmowę z Pantalaimonem na Żuławach na temat siły, która porusza igłą aletheiometru; pomyśleli wówczas o fotowiatraku na głównym ołtarzu w Kolegium Gabriela i cząsteczkach elementarnych tak lekko obracających łopatki. Tamtejszy Kanonik był szczerze przekonany, że istnieje związek tych cząstek z religią. – Może i tak – odezwała się w końcu, kiwając głową. – W końcu Kościół utrzymuje w tajemnicy przed światem większość interesujących go kwestii. Jednak wiele z nich to sprawy bardzo stare, a Pył, z tego, co wiem, jest zjawiskiem nowym. Zastanawiam się, czy Lord Asriel mógłby mi powiedzieć... Lyra znowu ziewnęła. – Lepiej się położę – powiedziała do Serafiny Pekkali – w przeciwnym razie mogę zamarznąć. Na ziemi bywało mi czasami zimno, jednak nigdy aż tak. Jeszcze trochę i umrę. – W takim razie połóż się i otul futrami. – Tak zrobię. Wprawdzie wolałabym umrzeć tutaj niż na ziemi, ale nie spieszy mi się... Kiedy nas wpychali pod tamto ostrze, myślałam, że już po nas... Oboje tak pomyśleliśmy. Och, to było naprawdę straszne! Teraz pośpimy. Proszę nas obudzić, gdy dotrzemy na miejsce – dodała Lyra i położyła się na stosie futer. Była zdrętwiała i obolała z powodu dotkliwego zimna. Przysunęła się jak najbliżej śpiącego Rogera. I tak czworo śpiących podróżników kontynuowało lot oblodzonym balonem ku skałom i lodowcom, kopalniom ogniowym i lodowym fortom Svalbardu. Serafina Pekkala krzyknęła na aeronautę, który natychmiast się obudził. Był osłabiony z zimna, ale po szarpnięciach kosza od razu się zorientował, że balon nie porusza się tak, jak powinien. Huśtał się gwałtownie, gdy silne porywy wiatru szarpały czaszą, a czarownice, ciągnące linę, utrzymywały ją z największym trudem. Gdyby puściły, balon natychmiast wypadłby z kursu – Lee Scoresby uświadomił to sobie, spojrzawszy na kompas – zniosłoby go w kierunku Nowej Zembli, ku której posuwałby się z prędkością prawie stu mil na godzinę. – Gdzie jesteśmy?! – Lyra usłyszała jego krzyk. Była na wpół rozbudzona, rozkojarzona z powodu ruchu kosza i tak zziębnięta, że zdrętwiało jej dosłownie całe ciało. Nie dosłyszała odpowiedzi czarownicy, ale przez szparę w kapturze widziała, jak oświetlony światłem anbarycznej latarni Lee Scoresby przytrzymuje się podpórki i ciągnie za linę czaszy balonu. Mocno szarpnął, jak gdyby musiał usunąć jakąś przeszkodę, podniósł głowę i wpatrzył się w mrok, wreszcie zamocował linę wokół kołka na pierścieniu zawieszenia. – Wypuszczam trochę gazu! – krzyknął do Serafiny Pekkali. – Opuścimy się. Lecimy zbyt wysoko. Czarownica krzyknęła coś w odpowiedzi, jednak Lyra ponownie nie zdołała usłyszeć jej słów. Roger również się budził; skrzypienie kosza było tak głośne, że obudziłoby najgłębiej śpiącego. Sen uniemożliwiało również silne kołysanie i gwałtowne szarpnięcia. Dajmona Rogera i Pantalaimon tuliły się do siebie jak papużki nierozłączki, a Lyra skoncentrowała się na sobie i starała się siedzieć nieruchomo i nie podskakiwać ze strachu. – W porządku – powiedział Roger. Jego głos sugerował, że chłopiec jest w znacznie pogodniejszym nastroju niż jego przyjaciółka. – Wkrótce wylądujemy i będzie można rozpalić ogień, aby się ogrzać. Mam w kieszeni trochę zapałek, które podwędziłem z kuchni w Bolvangarze. Balon rzeczywiście opadał, ponieważ w sekundę później otoczyła ich gęsta, zamarzająca chmura, której kłęby przelatywały nad koszem. Potem w jednej chwili zapadła ciemność. Była to najgęstsza mgła, jaką Lyra kiedykolwiek widziała. Po minucie lub dwóch Serafina Pekkala krzyknęła po raz kolejny, a wtedy aeronauta odwiązał linę z kołka i puścił. Lyra mimo skrzypienia kosza i skowytu wiatru w otaklowaniu usłyszała, a może tylko wyczuła, potężny huk wysoko w górze. Lee Scoresby dostrzegł jej przerażenie. – To zawór gazu! – zawołał. – Jest na sprężynie, utrzymuje gaz. Kiedy go opuszczę, trochę gazu ucieka z wierzchołka, balon stawia opór i opadamy. – Czy my prawie... Lyra nie dokończyła, ponieważ dostrzegła coś okropnego – po ściance kosza ku Lee Scoresby’emu pełzło brzydkie stworzenie rozmiaru połowy dorosłego człowieka. Miało skórzaste skrzydła i zakrzywione szpony oraz spłaszczony łeb z wyłupiastymi oczyma i szeroką paszczą; wydzielało obrzydliwy smród. Lyra nawet nie zdążyła krzyknąć, ponieważ Iorek Byrnison błyskawicznie wyciągnął w górę łapę i strząsnął stworzenie, które wypadło z kosza i z piskiem zniknęło pod balonem. – Kliwuch – wyjaśnił krótko niedźwiedź. W chwilę później zjawiła się Serafina Pekkala. Chwyciwszy się mocno krawędzi kosza, mówiła szybko: – Kliwuchy atakują. Musimy sprowadzić balon na ziemię, a potem się bronić. Te... Lyra jednakże nie usłyszała reszty wypowiedzi czarownicy, ponieważ zagłuszył ją przenikliwy dźwięk i balon zaczął się przechylać na bok. Potem potężne uderzenie cisnęło aeronautę i dzieci na jedną stronę kosza, gdzie leżały części pancerza Iorka Byrnisona. Niedźwiedź wyciągnął wielką łapę, aby przytrzymać troje ludzi, ponieważ kosz gwałtownie się trząsł. Serafina Pekkala zniknęła im z oczu. Hałas był przeraźliwy, a najgłośniej skrzeczały kliwuchy. Lyra widziała, jak lecą obok balonu i czuła ich odrażający smród. Później nastąpiło kolejne mocne szarpnięcie, które rzuciło wszystkich pasażerów na podłogę, a balon z przerażającą prędkością zaczął opadać, przez cały czas wirując. Lyrze wydawało się, że kosz oderwie się od czaszy i po prostu runie na ziemię. Po chwili znowu nastąpiła seria szarpnięć i trzasków i kosz począł się gwałtownie miotać z boku na bok, jak gdyby odbijał się od dwóch kamiennych ścian. W pewnym momencie Lyra dostrzegła, jak Lee Scoresby strzela z pistoletu o długiej lufie prosto w pysk jednego z kliwuchów. Potem mocno zacisnęła powieki i przywarła do futra Iorka Byrnisona; bała się jak nigdy dotąd. Skowyty, wrzaski, gwizd wiatru, skrzypienie kosza, przypominające jęk dręczonego zwierzęcia – powietrze wypełnił zatrważający hałas. Kolejny wstrząs był najsilniejszy ze wszystkich. Lyrę wyrzuciło z kosza, straciła oddech. Dłonie chwytały pustkę, a po chwili gdzieś wylądowała; zupełnie straciła orientację i nie wiedziała, gdzie góra, a gdzie dół. Jej twarz, ukryta niemal całkowicie w mocno naciągniętym kapturze, cała była osypana proszkiem – ostrymi, kłującymi, zimnymi kryształkami... Był to śnieg, dziewczynka wpadła bowiem w zaspę. Ciało miała tak obolałe, że ledwie mogła myśleć. Leżała niemal całkowicie nieruchomo przez wiele sekund, od czasu do czasu wypluwając śnieg, a potem z trudem zaczęła się poruszać, póki nie wygramoliła się na tyle, aby móc swobodniej oddychać. Nie odniosła żadnych obrażeń, brakowało jej jedynie tchu. Ostrożnie próbowała poruszać rękami, stopami ramionami, nogami i podnieść głowę. Widziała bardzo niewiele, ponieważ jej kaptur nadal był wypełniony śniegiem. Z wysiłkiem, jak gdyby każda jej ręka ważyła tonę, pozbyła się białego puchu, a potem rozejrzała dokoła. Miała przed sobą świat w odcieniach szarości – jasnych, ciemnych i niemal czarnych – na których tle niczym widma przesuwały się kłęby mgły. Jedynymi dźwiękami, jakie docierały do jej uszu, były dalekie piski latających wysoko w górze kliwuchów oraz huk fal rozbijających się o skały. – Iorku! – krzyknęła. Głos miała słaby i drżący. Spróbowała jeszcze raz, ale nikt jej nie odpowiedział. – Roger! – zawołała, z podobnym rezultatem. Poczuła się samotna w tym obcym świecie, ale oczywiście nigdy nie bywała sama i po chwili Pantalaimon w postaci myszy wypełzł spod jej futra, aby dotrzymać jej towarzystwa. – Sprawdziłem aletheiometr – powiedział. – Nic mu się nie stało. Żadna część się nie stłukła. – Jesteśmy zgubieni, Pan! – jęknęła. – Widziałeś te kliwuchy?! I pana Scoresby’ego, który do nich strzelał? Niech nam Bóg pomoże, jeśli te potwory przylecą tutaj... – Spróbujmy odnaleźć kosz – mruknął. – Chyba nie powinniśmy krzyczeć – zauważyła. – Raz to wprawdzie zrobiłam, ale nie chciałabym, żeby nas usłyszały te maszkary. Ciekawe, gdzie jesteśmy. – Może lepiej nie wiedzieć – stwierdził Pan. – Mogłoby się okazać, że jesteśmy na dnie urwiska, nie ma żadnej drogi w górę, a siedzące na szczycie kliwuchy dostrzegą nas, kiedy tylko mgła opadnie. Po kilku minutach odpoczynku Lyra pomacała wokół siebie i stwierdziła, że wylądowała w szczelinie między dwiema oblodzonymi skałami. Wszystko pokrywała marznąca mgła, z jednej strony – sądząc po odgłosach – z odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów dochodził huk fal, a z góry nadal docierały piski kliwuchów, chociaż dziewczynce wydawało się, że cichną. W mroku widziała nie dalej niż na dwa, trzy jardy; nawet zmieniony w sowę Pantalaimon był bezradny. Lyra mimo bólu ruszyła w drogę. Ślizgała się i zsuwała po chropowatych skałach. Szła w górę plaży, oddalając się od szumu fal. Niestety nie znalazła nic poza kamieniami i śniegiem, nie było najmniejszego śladu balonu ani któregoś z jego pasażerów. – Nie mogli przecież tak po prostu zniknąć – szepnęła z rozpaczą. Stojący trochę dalej Pantalaimon przybrał postać kota i znalazł cztery pęknięte ciężkie worki z piaskiem, który leżał częściowo rozrzucony wokół; zamarzł już prawie na kamień. – Balast – domyśliła się dziewczynka. – Wyrzucił je, aby znowu wzlecieć... Z trudem przełknęła ślinę, starając się zepchnąć grudę, którą czuła w gardle, i stłumić strach, który czuła w piersi, albo może jedno i drugie. – Och, Boże, jaka jestem przerażona – stwierdziła. – Mam nadzieję, że są bezpieczni. Pantalaimon wspiął się na jej ramiona, a potem, przybrawszy postać myszy, wczołgał się do kaptura, gdzie trudno go było dostrzec. Nagle Lyra usłyszała jakiś odgłos, przypominający drapanie o skałę, i odwróciła się, szukając źródła dźwięku. – Ior... Zdławiła słowo, zanim je wypowiedziała, ponieważ stojąca przed nią postać wcale nie była Iorkiem Byrnisonem. Był to nieznany jej niedźwiedź, ubrany w lśniący od zamarzniętej rosy pancerz; na hełmie miał pióropusz. Stał nieruchomo, jakieś sześć stóp od dziewczynki, która pomyślała, że są to jej ostatnie chwile. Niedźwiedź otworzył paszczę i zaryczał. Echo odbiło się od klifów i zagłuszyło dalekie piski kliwuchów. Z mgły wyszedł kolejny niedźwiedź, po nim jeszcze jeden. Lyra stała nieruchomo, zaciskając piąstki. Przez chwilę ogromne stworzenia nie poruszały się, w końcu pierwszy z nich spytał dziewczynkę: – Jak się nazywasz? – Lyra. – Skąd przybyłaś? – Z nieba. – Balonem? – Tak. – Chodź z nami. Jesteś naszym więźniem. No, ruszaj się. Szybko. Znużona i przerażona dziewczynka ruszyła, potykając się na ostrych i śliskich skałach. Podążając za niedźwiedziem, zastanawiała się, jak sobie poradzi w tej trudnej sytuacji. W niewoli Niedźwiedzie poprowadziły Lyrę w górę wąwozu, który znajdował się między klifami. Mgła była tu jeszcze gęstsza niż na brzegu. Skrzek kliwuchów i huk fal stawały się coraz cichsze i po jakimś czasie jedynym słyszalnym dźwiękiem był nieustanny krzyk mew. Dziewczynka i niedźwiedzie w milczeniu wspinali się na skały, wpadali w zaspy śnieżne i chociaż Lyra wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w otaczającą ich szarość i wytężała słuch, uświadomiła sobie, że może jest jedyną ludzką istotą w Svalbardzie; a Iorek może już nie żyć... Pierwszy niedźwiedź, dowódca, nie odzywał się do niej, póki nie znaleźli się na równym terenie. Wtedy się zatrzymali. Lyra oceniła po odgłosie fal, że dotarli na szczyt klifu, toteż starała się nie zbaczać z drogi, aby nie spaść w przepaść. – Spójrz w górę – powiedział do niej niedźwiedź, kiedy powiew wiatru rozproszył ciężką zasłonę mgły. Widoczność mimo wszystko nie była najlepsza, jednak dziewczynka dostrzegła, że stoi przed ogromną kamienną budowlą, która była tak wysoka jak najwyższa część Kolegium Jordana, ale o wiele masywniejsza, wszędzie znajdowały się rzeźby przedstawiające wydarzenia wojenne, pokazujące zwyciężające niedźwiedzie i poddających się Skraelingów, a także skutych łańcuchami Tatarów, pracujących w kopalniach ogniowych, zeppeliny, które ze wszystkich stron świata przywoziły podarunki i daniny dla króla niedźwiedzi Iofura Raknisona. Tak w każdym razie zinterpretował owe rzeźbienia niedźwiedź–sierżant, a ona zmuszona była uwierzyć mu na słowo, niewiele bowiem widziała, ponieważ każde wybrzuszenie i krawędź na bogato rzeźbionej fasadzie okupowały głuptaki i wydrzyki, które krakały, krzyczały i stale kołowały nad głowami idących; łajno ptaków zdążyło pokryć już każdą część budynku gęstymi maźnięciami brudnej bieli. Niedźwiedzie jednakże najwyraźniej nie zważały na brud. Bez większych ceregieli wprowadziły dziewczynkę pod ogromną arkadą na drogę do zamku – czyli zanieczyszczony ptasimi odchodami zamarznięty piach. Dalej znajdował się dziedziniec, wysokie schody i bramy, przy których stały niedźwiedzie w pancerzach. Wielkie stworzenia zatrzymywały wchodzących i wymagały od nich podania hasła. Ich zbroje były wypolerowane i błyszczące, wszystkie nosiły też pióropusze na hełmach. Lyra bezwiednie porównywała każdego napotkanego niedźwiedzia z Iorkiem Byrnisonem i zawsze wynik był korzystny dla jej przyjaciela, który wydawał się potężniejszy, miał więcej gracji, a jego pancerz stanowił prawdziwą ochronę – był zabarwioną rdzą, poplamioną kroplami krwi, powyginaną od stoczonych w niej walk zbroja, a nie elegancką, polakierowaną ozdobą, jak większość z tych, które dziewczynka widziała wokół. Wreszcie znaleźli się w środku. Im głębiej wchodzili, tym bardziej wzrastała temperatura. Coraz intensywniejszy stawał się również panujący w pałacu Iofura odór: był odrażający: mieszanina zjełczałego foczego tłuszczu, łajna, krwi i wszelkiego rodzaju odpadków. Dla ochłody Lyra zsunęła z głowy kaptur, ciągle jednak marszczyła nos. Miała przy tym nadzieję, że niedźwiedzie nie rozumieją ludzkich min i grymasów. Na korytarzach co kilka jardów znajdowały się żelazne podpory, a na nich lampy na tłuszcz wielorybi. Wśród migoczących cieni dziewczynka nie zawsze mogła dostrzec, dokąd niedźwiedzie ją prowadzą, toteż zupełnie straciła orientację. W końcu zatrzymali się przed ciężkimi żelaznymi drzwiami. Pancerny strażnik odsunął masywną zasuwę, otworzył drzwi, a sierżant nagle – niczym baran – tryknął Lyrę łbem i dziewczynka, fikając koziołka, przeleciała przez próg do ciemnego pomieszczenia. Zanim zdołała się podnieść, usłyszała szczęk zasuwanego rygla. W pomieszczeniu było bardzo ciemno, jednak Pantalaimon zmienił się w świetlika i roztaczał wokół bladą poświatę. Znajdowali się w wąskiej celi, której ściany pokrywała wilgoć, jedynym „meblem” była kamienna ława. W najdalszym kącie leżała sterta szmat, które Lyra uznała za legowisko dla więźnia. Więcej nie zdołała dojrzeć. Usiadła z Pantalaimonem na ramieniu i pomacała ubranie, szukając aletheiometru. – Chyba się trochę poobijał, Pan – szepnęła. – Mam nadzieję, że nadal działa. Pantalaimon sfrunął do jej nadgarstka i usiadł tam, przyświecając swej pani, która w tym czasie skupiała myśli na urządzeniu. Uświadomiła sobie niezwykłość swego talentu, dzięki któremu potrafiła mimo niebezpieczeństwa skoncentrować się na interpretacji odpowiedzi aletheiometru. Czuła się tak mocno z nim związana, że nawet najbardziej skomplikowane pytania natychmiast przekształcały się w niezbędne symbole. Obsługa aletheiometru przychodziła jej w sposób tak naturalny jak nakazywanie mięśniom, by poruszały kończynami: prawie o tym nie myślała. Lyra ustawiła wskazówki i zadała pytanie: – Gdzie jest Iorek? Odpowiedź przyszła natychmiast: – O dzień drogi stąd, tam bowiem doleciał balon po moim upadku. Spieszy jednak w naszą stronę. – A Roger? – Z Iorkiem. – Co zrobi Iorek? – Zamierza się dostać do pałacu i uratować mnie na przekór wszelkim trudnościom. Dziewczynka odłożyła aletheiometr. Była jeszcze bardziej zaniepokojona niż przedtem. – Nie przepuszczą go, prawda? – zapytała swego dajmona. – Jest ich tu zbyt wielu. Chciałabym być czarownicą, Pan, wtedy mógłbyś ode mnie odlecieć, znaleźć Iorka i przekazać mu wiadomość... I moglibyśmy wymyślić odpowiedni plan... Nagle Lyrę przeraziło coś jak nigdy w życiu, nieznany męski głos przemówił bowiem w ciemnościach o kilka stóp od niej. – Kim jesteś? – spytał. Skoczyła na równe nogi, krzycząc z trwogi. Pantalaimon od razu zmienił się w nietoperza, piszczał i latał nad głową swej pani, która oparła się o ścianę. – Mów! – mężczyzna odezwał się ponownie. – Kto tu jest? Odezwij się! No dalej, mów! – Zamień się jeszcze raz w świetlika, Pan – poleciła Lyra drżącym głosem. – Jednak nie zbliżaj się tam za bardzo. Mały drżący punkcik światła zatańczył w powietrzu, trzepocząc skrzydełkami wokół głowy obcego człowieka. Okazało, że w rogu celi nie leżała wcale sterta szmat, ale siwobrody mężczyzna przykuty łańcuchem do ściany. Oczy starca połyskiwały w świetle rzucanym przez Pantalaimona, a zmierzwione włosy zwisały aż do ramion. Jego dajmona, wąż o zmęczonym wyglądzie, leżała na kolanach swego właściciela, od czasu do czasu wysuwając język, zwłaszcza gdy Pantalaimon się zbliżał. – Jak się pan nazywa? – spytała Lyra. – Jotham Santelia – odparł starzec. – Jestem Profesorem Królewskim kosmologii na Uniwersytecie Gloucester. A ty kim jesteś? – Lyra Belacqua. Dlaczego tu pana zamknęli? – Zła wola i zazdrość... Skąd jesteś? No? – Z Kolegium Jordana – odparła. – Co? Z Oksfordu? – Zgadza się. – Czy ten łotr Trelawney jest tam nadal? Co? – Profesor Palmeru? Jest. – Doprawdy? Na Boga! Dawno temu powinni go zmusić do rezygnacji. Oszust! Plagiator! Pyszałek! Lyra chrząknęła. – Czy opublikował już pracę na temat fotonów promieni gamma? – spytał Profesor, patrząc z uwagą na dziewczynkę, która się cofnęła. – Nie wiem – odrzekła, a potem dodała: – Nie. Teraz sobie przypominam. Powiedział, że musi jeszcze sprawdzić pewne dane. Mówił, że zamierza również napisać o Pyle. Tak było. – Łajdak! Złodziej! Szubrawiec! Oszust! – krzyczał starzec i trząsł się tak gwałtownie, iż Lyra bała się, że mężczyzna dostał jakiegoś ataku. Dajmona ześlizgnęła się ospale z jego kolan, gdy Profesor zaczął uderzać się pięściami po goleniach, a z ust spłynęła mu ślina. – Tak – potwierdziła Lyra na wszelki wypadek – zawsze go uważałam za złodzieja. A także oszusta i tak dalej. Taka ocena w ustach małej, rozczochranej dziewczynki, która nagle pojawia się w celi mężczyzny (i zna obiekt jego obsesji) mogłaby się komuś wydać nieprawdopodobna, jednak Profesor Santelia tego nie zauważył. Nic dziwnego, pomyślała Lyra, ten biedny starzec jest przecież szalony. Przyszło jej jednak do głowy, że mężczyzna może mieć pewne informacje, które mogłaby wykorzystać. Usiadła więc ostrożnie obok niego, nie tak blisko, aby mógł jej dotknąć, jednak w wystarczającej odległości, aby blask rzucany przez Pantalaimona wyraźnie go oświetlał. – Profesor Trelawney na przykład często się chwalił – odezwała się – że bardzo dobrze zna króla niedźwiedzi... – Chwalił się tym?! Co? Powinnaś raczej powiedzieć, że się tym w kółko chełpi! To zwykły goguś, nic poza tym! I pirat! Nie przeprowadził nigdy żadnych badań! Wszystko ukradł lepszym od siebie! – Tak, to prawda! – zawołała Lyra żarliwie. – A kiedy już bada coś sam, robi to źle. – Zgadza się! To szczera prawda! Bez talentu, bez wyobraźni, oszust od stóp do głów! – To znaczy, na przykład... – zaczęła Lyra. – Założę się, że pan wie więcej od niego o niedźwiedziach... – O niedźwiedziach? – zdziwił się starzec. – Ha! Napisałem o nich rozprawę naukową! Dlatego właśnie mnie zamknęli. – Czyli dlaczego? – Wiem o nich zbyt wiele, ale nie mają odwagi mnie zabić. Nie ośmielają się tego zrobić, chociaż bardzo by chcieli. Rozumiesz... Mam przyjaciół. Tak! Potężnych przyjaciół. – Aha – powiedziała Lyra. – I założę się, że byłby pan wspaniałym nauczycielem – dodała. – Skoro ma pan taką wiedzę i doświadczenie. Nawet w przepastnych głębiach szaleństwa starca migotała najwyraźniej jeszcze jakaś odrobina zdrowego rozsądku, spojrzał bowiem na dziewczynkę ostro, jak gdyby podejrzewał ją o sarkazm. Lyra jednak od dawna wiedziała, jak sobie radzić z podejrzliwymi i szalonymi uczonymi, toteż posłała mu spojrzenie pełne tak szczerej uprzejmości i podziwu, że starzec natychmiast się uspokoił. – Nauczycielem – powtórzył – nauczycielem... Tak, mógłbym uczyć. Daj mi odpowiedniego ucznia, a rozpalę w jego umyśle prawdziwy ogień! – Pańska wiedza nie powinna tak się marnować – oświadczyła Lyra, zachęcając mężczyznę. – Powinna zostać przekazana dalej, tak aby ludzie pana zapamiętali. – Tak – potwierdził, kiwając z powagą głową. – To bardzo spostrzegawcza uwaga z twojej strony, dziecko. Jak ci na imię? – Lyra – powiedziała po raz drugi. – Czy mógłby mnie pan uczyć o niedźwiedziach? – O niedźwiedziach... – powtórzył z powątpiewaniem. – Prawdę mówiąc, chciałabym się dowiedzieć wszystkiego na temat kosmologii, Pyłu i tym podobnych problemów, wiem jednak, że nie jestem do tego wystarczająco bystra. Potrzebuje pan inteligentniejszych uczniów. Ale mogłabym się uczyć o niedźwiedziach. Mógłby mnie pan o nich nauczyć w ramach lekcji próbnych. Jeśli okażę się utalentowana, zajmiemy się poważniejszymi kwestiami, na przykład Pyłem. Starzec znowu pokiwał głową. – Tak – stwierdził – sądzę, że masz rację. Istnieje zależność między mikro – i makrokosmosem! Gwiazdy są żywe, dziecko. Wiedziałaś o tym? Wszystko żyje, wszędzie widać wspaniałą celowość! Wszechświat jest doskonale zaplanowany! Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Twoim obowiązkiem jest stale mi o tym przypominać. Dobrze, dobrze... Z rozpaczy o tym zapomniałem. Dobrze! Świetnie, moje dziecko! – Więc pan widział króla? Iofura Raknisona? – Tak. Oczywiście, że tak. Przyjechałem tu na jego zaproszenie, ponieważ zamierzał założyć uniwersytet. Miał zamiar mnie mianować Wicekanclerzem. To byłoby wyróżnienie w oczach Królewskiego Towarzystwa Arktycznego, prawda? Co? A ten łotr Trelawney miałby się z pyszna! Ha! – I co się stało? – Zdradzili mnie gorsi ode mnie. Między innymi, ma się rozumieć, Trelawney. Był tutaj, wiesz? W Svalbardzie. Szerzył kłamstwa na temat moich kwalifikacji i obrzucał mnie kalumniami. Kalumniami! Oszczerstwami! Kto odkrył ostateczny dowód na potwierdzenie hipotezy Barnarda–Stokesa, co? Tak, Santelia, właśnie ja. Trelawney nie mógł tego znieść. Kłamał jak najęty, aż Iofur Raknison zamknął mnie tutaj. Zobaczysz, wyjdę któregoś dnia. Zostanę Wicekanclerzem, tak, tak. A wtedy Trelawney przyczołga się do mnie, błagając o litość! Zobaczymy, czy Komisja do Spraw Publikacji przy Królewskim Towarzystwie Arktycznym spróbuje wtedy odrzucić moje rozprawy! Ha! Pokażę im wszystkim! – Może Iorek Byrnison uwierzy panu, kiedy wróci? – zadumała się Lyra. – Iorek Byrnison? Niedoczekanie. On nigdy nie wróci. – Jest w drodze. – W takim razie go zabiją. Iorek nie jest niedźwiedziem, lecz wygnańcem tak jak ja. Zhańbiony, rozumiesz? Nie ma prawa do żadnego z niedźwiedzich przywilejów. – Przypuśćmy jednak, że wróci – powiedziała Lyra. – Przypuśćmy, że wyzwie Iofura Raknisona do walki... – Och, nikt by mu na to nie pozwolił – oznajmił Profesor stanowczym tonem. – Iofur nigdy się nie poniży do tego, by przyznać Iorkowi Byrnisonowi prawo do pojedynku. Iorkowi nie przysługują żadne prawa. Mógłby równie dobrze być foką albo morsem zamiast niedźwiedziem... Albo jeszcze gorzej: mógłby być Tatarem lub Skraelingiem. Nikt nie będzie z nim walczył honorowo ponieważ nie jest uważany za niedźwiedzia, zabiliby go z miotaczy ognia, gdyby tylko się zbliżył. Nie ma nadziei. Ani litości. – Och – westchnęła Lyra. Była zrozpaczona. – A co z innymi tutejszymi więźniami? Wie pan, gdzie ich trzymają? – Innych więźniów? – Na przykład... Lorda Asriela. Nagle zachowanie Profesora zupełnie się zmieniło. Mężczyzna skulił się i cofnął aż pod ścianę, po czym potrząsnął głową. – Cicho! Usłyszą cię! – wyszeptał ostrzegawczo. – Dlaczego nie powinniśmy wymawiać nazwiska Lorda Asriela? – To zakazane! I bardzo niebezpieczne! Iofur Raknison zabronił! – Z jakiego powodu? – naciskała Lyra, przysuwając się bliżej i również szepcząc, aby nie trwożyć starca. – Iofur otrzymał od Rady Oblacyjnej specjalne polecenie uwięzienia Lorda Asriela – odszepnął Santelia. – Sama pani Coulter przyjechała tutaj i spotkała się z Iofurem. Zgodziła się na wszystko, czego żądał, byleby tylko trzymał Lorda Asriela z dala. Wiem o tym, ponieważ wówczas byłem jeszcze w łaskach króla. Tak, tak, poznałem panią Coulter! I odbyłem z nią długą rozmowę. Zrobiła na Iofurze niesamowite wrażenie... Nie przestawał o niej mówić. Spełniłby każde jej życzenie. Gdyby poprosiła, aby umieścił Lorda Asriela setki mil stąd, zrobiłby to. Wszystko dla pani Coulter, wszystko. Zamierza nazwać jej imieniem stolicę swego kraju. Wiedziałaś o tym? – Nie pozwoliłby więc nikomu na spotkanie z Lordem Asrielem? – Nie! Nigdy! Ale równocześnie obawia się go, wiesz? Tak, tak, tutejszy król toczy trudną grę. Jest jednak zręcznym graczem i potrafi nieźle manewrować. Trzyma Lorda Asriela w odosobnieniu, aby zadowolić panią Coulter, a z drugiej strony dba o swego więźnia w ten sposób, że daje mu wszelki sprzęt, jakiego Lord sobie zażyczy. Myślę, że taka równowaga nie może trwać zbyt długo. Zadowalanie obu stron to coś, hm, że tak powiem niestabilnego. Sytuacja z pewnością bardzo szybko się zmieni. Wiem to na pewno. – Naprawdę? – spytała Lyra, myśląc intensywnie o poprzednich słowach Profesora. – Tak. Język mojej dajmony potrafi wyczuć takie rzeczy. – Mój dajmon też to potrafi... Kiedy nas nakarmią Profesorze? – Nakarmią? – Muszą tu dawać od czasu do czasu coś do jedzenia, w przeciwnym razie umrzemy z głodu. Poza tym, na podłodze leżą kości. Chyba focze, prawda? – Focze... No, nie wiem. Możliwe. Lyra wstała i po omacku odszukała drogę do drzwi. Tak jak się spodziewała, nie miały klamki ani dziurki od klucza i były tak idealnie dopasowane przy suficie i podłodze, że do celi nie przenikało z korytarza żadne światło. Dziewczynka przycisnęła ucho do drzwi, niczego jednak nie usłyszała. Siedzący za nią starzec mamrotał coś do siebie, grzechocząc łańcuchem, kiedy ciężko przewracał się z boku na bok; w końcu zasnął i zaczął chrapać. Lyra wróciła na ławkę. Pantalaimon, zmęczony wydzielaniem światła, zmienił się w nietoperza, jedną ze swoich ulubionych postaci. Latał, trzepocząc skrzydłami i cicho popiskując, podczas gdy Lyra siedziała zamyślona i obgryzała paznokieć. Nagle zupełnie niespodziewanie przypomniała sobie, co Profesor Palmeru mówił w Sali Seniorów tak dawno temu. Myśl o tym męczyła ją od chwili, gdy Iorek Byrnison po raz pierwszy wspomniał imię Iofura Raknisona, i teraz wreszcie dokładnie pamiętała słowa Profesora Trelawneya: powiedział, że Iofur Raknison najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnie posiadać dajmona! Wtedy oczywiście nie rozumiała, co mógł mieć na myśli, zwłaszcza że zamiast znanego dziewczynce angielskiego słowa użył określenia panserbjorne, nie miała więc pojęcia, że Iofur Raknison jest niedźwiedziem, a nie człowiekiem. A skoro każdy człowiek posiadał dajmona, pragnienie Iofura nie miało dla Lyry sensu. Teraz jednak sprawa się wyjaśniła. Dziewczynka połączyła wszystkie posiadane na temat króla niedźwiedzi informacje i zrozumiała, że potężny Iofur Raknison chciał po prostu stać się istotą ludzką i posiadać dajmona. Kiedy Lyra uświadomiła to sobie, przyszedł jej do głowy plan, w jaki sposób skłonić niedźwiedziego króla, by zrobił coś, na co w innej sytuacji z pewnością nie przystałby. Gdyby plan się powiódł, Iorek Byrnison wróciłby na tron, a Lyra mogłaby się dostać tam, gdzie przetrzymywano Lorda Asriela, by wręczyć mu aletheiometr. Pomysł wykiełkował w głowie dziewczynki, ale Lyra nie miała odwagi rozważyć go szczegółowiej, bała się bowiem, że pryśnie tak jak bańka mydlana. Umiała jednak radzić sobie z tego typu myślami, toteż skupiając umysł na czymś innym, pozwoliła, by plan sam jej się ułożył w głowie. Lyra właśnie zasypiała, kiedy szczęknęły zasuwy i drzwi się otworzyły. Światło wlało się do celi i dziewczynka natychmiast zerwała się na równe nogi, szybko ukrywając Pantalaimona w kieszeni. W chwili gdy strażnik wsunął łeb, trzymając w zębach focze mięso, które zamierzał wrzucić do celi, dziewczynka już stała przed nim. – Zabierz mnie do Iofura Raknisona – rozkazała. – Będziesz miał kłopoty, jeśli tego nie zrobisz. To bardzo pilne. Niedźwiedź wypuścił mięso z paszczy i podniósł łeb. Lyrze nie było łatwo wyczytać cokolwiek z wyrazu jego pyska, strażnik wydał jej się jednak rozgniewany. – Chodzi o Iorka Byrnisona – dodała szybko. – Wiem o nim coś, co król powinien wiedzieć. – Powiedz mi, o co chodzi, a ja przekażę twoje słowa królowi – odparł niedźwiedź. – Nie byłoby rzeczą właściwą, gdyby ktoś poznał te informacje przed królem – oświadczyła Lyra. – Przykro mi, nie chcę być niegrzeczna, istnieje jednak zasada, że król musi się dowiedzieć pierwszy. Może niedźwiedź był tępy, a może nie, w każdym razie zawahał się, po czym wrzucił mięso do celi i wreszcie powiedział: – Dobrze więc. Chodź ze mną. Wyprowadził dziewczynkę na dwór, z czego była bardzo zadowolona. Mgła już się podniosła i widać było teraz gwiazdy, które połyskiwały ponad wysokimi ścianami otaczającymi dziedziniec. Strażnik naradził się z drugim niedźwiedziem, który przyszedł z nią porozmawiać. – Nie możesz się spotykać z Iofurem Raknisonem, kiedy masz na to ochotę – wyjaśnił. – Musisz poczekać, aż on zechce cię widzieć. – Ale to, co mam mu do powiedzenia, jest pilne – nalegała. – Chodzi o Iorka Byrnisona. Jestem pewna, że Jego Królewska Mość chciałby się tego dowiedzieć, nie mogę jednak wyjawić swoich informacji nikomu oprócz niego. Nie rozumiesz? To nie byłoby uprzejme. Gdyby król dowiedział się, jak postąpiliśmy, z pewnością rozgniewałby się jak nigdy dotąd. Najwyraźniej słowa Lyry musiały mieć w sobie coś z prawdy, ponieważ w przeciwnym razie nie udałoby się jej oszukać niedźwiedzia. Dziewczynka była przekonana, że jej interpretacja faktów jest właściwa: Iofur Raknison wprowadził tak wiele nowych zaleceń, iż żaden niedźwiedź nie miał jeszcze pewności, czy jego zachowanie jest z nimi zgodne, a Lyra dzięki temu mogła wykorzystać ich niepewność, aby się dostać do Iofura. W każdym razie strażnik udał się po poradę do niedźwiedzia wyższego stopniem i w wyniku tej rozmowy niedługo później dziewczynkę ponownie wprowadzono do Pałacu; jednak tym razem trafiła do królewskich apartamentów. Nie było tu bynajmniej czyściej, a ściśle rzecz biorąc, powietrze było nawet cięższe niż w celi, ponieważ wszystkie naturalne, raczej nieprzyjemne zapachy zduszono przesadnie dużą ilością perfum. Niedźwiedzie kazały dziewczynce poczekać w korytarzu, potem w przedpokoju, później przed wielkimi drzwiami, tymczasem same dyskutowały, spierały się i biegały tam i z powrotem. Lyra miała czas, by obejrzeć przesadny wystrój wnętrz: ściany pomalowano złotą farbą, która już odpadała płatami albo kruszyła się od wilgoci; kwieciste dywany uwalane były nieczystościami. W końcu wielkie drzwi otworzyły się od środka i Lyrę uderzył jeszcze intensywniejszy zapach dusznych perfum. Za drzwiami dostrzegła blask światła połowy z tuzina kandelabrów, karmazynowy dywan i pyski kilkunastu niedźwiedzi, wpatrujących się w dziewczynkę; żaden z nich nie był w pancerzu, natomiast wszystkie przystrojone: jeden miał złoty naszyjnik, kolejny – diadem z purpurowymi piórami, jeszcze inny – karmazynową szarfę. Co ciekawe, w sali było również mnóstwo mew i wydrzyków, które siedziały na gipsowym gzymsie, a od czasu do czasu fruwały, aby chwytać kawałki ryb, które wypadały z umieszczonych na kandelabrach gniazd innych ptaków. Pod przeciwległą ścianą sali znajdowało się podwyższenie, na którym stał wielki tron. Wykonano go z granitu, był więc trwały i masywny, jednak tak jak wiele innych rzeczy w Pałacu Iofura, został przesadnie przyozdobiony festonami i girlandami złoceń, które wyglądały jak świecidełka na stoku górskim. Na tronie siedział największy niedźwiedź, jakiego Lyra kiedykolwiek widziała. Iofur Raknison był jeszcze wyższy i potężniejszy niż Iorek, a jego pysk – o wiele bardziej ruchliwy i wyrazisty; wydawał się mieć jakieś ludzkie cechy, coś, czego Lyra nigdy nie widziała u Iorka. Kiedy Iofur popatrzył na nią, wydało jej się, że to spojrzenie człowieka podobnego do osób, które bywały u pani Coulter; typ subtelnego, choć jednocześnie silnego polityka. Niedźwiedzi król nosił na szyi ciężki złoty łańcuch, na którym wisiał zbytkowny klejnot, a pazury – długie na co najmniej sześć cali – miał przyozdobione złotymi listkami. Uosabiał ogromną siłę, energię i przebiegłość. Był osobnikiem tak wielkim, że bezsensownie przesadne dekoracje wcale nie wyglądały przy nim śmiesznie, wydawały się raczej barbarzyńskie i wspaniałe. Lyra zlękła się. Nagle pomysł oszukania Iofura wydał jej się zbyt niedopracowany. Miała wrażenie, że nie potrafi go odpowiednio przedstawić. Jednak nie było już odwrotu, podeszła więc trochę bliżej, a wtedy dostrzegła, że Iofur trzyma coś na kolanach; w taki sposób człowiek mógłby trzymać kota... albo dajmona. Była to duża wypchana kukła, manekin o pustej, głupiej ludzkiej twarzy. Lalka ubrana była w stylu pani Coulter i nawet nieco ją przypominała. Dziewczynka uświadomiła sobie, że niedźwiedzi król udaje, iż posiada dajmona, a wówczas wiedziała, że zadanie, które sobie wyznaczyła, powinno się udać. Poczuła się bezpieczna. Podeszła do tronu i skłoniła się bardzo nisko. Pantalaimon siedział nieruchomo w jej kieszeni. – Pozdrawiamy cię, wielki królu – odezwała się cicho. – A może raczej, ja cię pozdrawiam, bo on raczej nie... – Kto? – spytał król; jego głos był nieco wyższy, niż dziewczynka się spodziewała, ale pełen wyrazistych tonów i subtelności. Kiedy przemówił, zamachał łapą przed pyskiem, aby odpędzić siadające tam muchy. – Iorek Byrnison, Wasza Królewska Mość – odparła. – Mam ci coś bardzo ważnego i sekretnego do powiedzenia i sądzę, że powinnam przekazać te informacje w cztery oczy. – Czy to dotyczy Iorka Byrnisona? Lyra przybliżyła się do niedźwiedzia, ostrożnie stąpając po podłodze usianej ptasimi odchodami i odpędzając muchy brzęczące przy jej twarzy. – Coś o dajmonach – powiedziała tak cicho, że tylko Iofur mógł ją usłyszeć. Jego mina natychmiast się zmieniła. Dziewczynka nie potrafiła niczego wyczytać z wyrazu jego pyska, jednak nie miała wątpliwości, że swoimi słowami ogromnie zainteresowała króla. Pochylił się do przodu tak gwałtownie, że Lyra odskoczyła w bok, i wyryczał rozkaz do pozostałych niedźwiedzi. Wszystkie w jednej chwili skłoniły łby i cofnęły się do drzwi. Słysząc ryk Iofura, do lotu zerwały się ze skrzekiem przestraszone ptaki, przez chwilę krążyły pod powałą, aż wreszcie wróciły do gniazd. Kiedy z sali tronowej wyszli wszyscy z wyjątkiem Iofura Raknisona i Lyry, król odwrócił się skwapliwie do dziewczynki. – No? – spytał. – Powiedz mi, kim jesteś. I co z tymi dajmonami? – Jestem dajmoną, Wasza Królewska Mość – odrzekła Lyra. Niedźwiedź nie poruszył się nawet o cal. – Czyją? – zapytał. – Iorka Byrnisona. Było to najbardziej niebezpieczne stwierdzenie, jakie Lyra kiedykolwiek wypowiedziała, i dostrzegła wyraźnie, że jedynie zdumienie powstrzymało Iofura od natychmiastowego zabicia jej. Bez zwłoki kontynuowała: – Proszę, Wasza Królewska Mość, nie krzywdź mnie dopóki nie opowiem ci wszystkiego. Jak widzisz, przybyłam tu na własne ryzyko i nie mam żadnej broni, którą mogłabym cię zranić. W gruncie rzeczy pragnę ci pomóc i dlatego tu jestem. Iorek Byrnison to pierwszy niedźwiedź, który otrzymał dajmonę, jednak moim zdaniem taka istota należy się tobie. Uważałam, że powinnam być raczej twoją dajmoną niż jego i z tego powodu tu jestem. – Jak...? – wydukał, prawie pozbawiony tchu. – Jak niedźwiedź zdobył dajmonę? I dlaczego właśnie on?! I jakim sposobem znajdujesz się tak daleko od niego? Muchy, niczym maleńkie znaki zapytania, krążyły wokół jego łba. – Potrafię odejść tak daleko, ponieważ jestem podobna do dajmonów czarownic. Wiedziałeś, że mogą się oddalać od swoich właścicielek na setki mil? Tak, naprawdę... A jak mnie zdobył? Było to w Bolvangarze. Słyszałeś chyba o tym miejscu... Pani Coulter pewnie ci o nim opowiadała, choć prawdopodobnie nie powiedziała ci, czym się tam zajmują. – Odcinają... – zaczął. – Tak, odcinają, to część procesu zwanego rozdzielaniem. Ich działalność nie ogranicza się jednak do tego. Tworzą także sztuczne dajmony, eksperymentują na zwierzętach... Kiedy Iorek Byrnison o tym usłyszał, zaofiarował siebie do doświadczenia, które polegało na próbie stworzenia dla niego dajmony. Udało się, i tak powstałam. Mam na imię Lyra. Ludzie posiadają dajmony o kształtach zwierzęcych, natomiast dajmoną niedźwiedzia musi być człowiek. I ja jestem dajmoną Iorka. Potrafię wejrzeć w jego umysł i dowiedzieć się dokładnie, co robi, gdzie się znajduje i... – Gdzie więc jest teraz? – W Svalbardzie. Zmierza w naszą stronę, tak szybko jak tylko potrafi. – Po co? Czego chce? Jest chyba szaleńcem! Rozerwiemy go tu na strzępy! – Chce mnie. Przychodzi, aby mnie odebrać. Ja jednak nie chcę być jego dajmoną, Iofurze Raknisonie, ale twoją. Ludzie w Bolvangarze nie zamierzają już powtarzać eksperymentu, odkąd zdali sobie sprawę z tego, jak bardzo potężny jest niedźwiedź wraz ze swoją dajmoną. Iorek Byrnison zostanie więc jedynym niedźwiedziem, który kiedykolwiek miał dajmonę. Gdybym mu pomagała, mógłby poprowadzić wszystkie niedźwiedzie przeciwko tobie. Po to właśnie przybył do Svalbardu. Król niedźwiedzi zaryczał gniewnie. Ryczał tak głośno, że brzęczały kryształy w kandelabrach, wszystkie ptaki w wielkiej sali skrzeczały, a Lyrze dzwoniło w uszach. Mimo to stała spokojnie i czekała. – Z tego właśnie powodu kocham cię tak bardzo – powiedziała do Iofura Raknisona. – Ponieważ jesteś zarówno silny, jak i sprytny. I dlatego postanowiłam opuścić Iorka i przybyć, aby cię o wszystkim uprzedzić. Nie chcę, żeby on rządził niedźwiedziami. Ty musisz nimi władać. Wiedz, że istnieje sposób, aby odebrać mnie jemu i uczynić swoją dajmoną, ale musiałbyś walczyć z nim, mimo że jest wygnańcem. Chodzi mi o to, że nie możesz go zabić z miotaczy ognia albo czegoś w tym rodzaju, jeśli to bowiem zrobisz, zgasnę jak światło, umierając wraz z nim. – Ale ty... Jak możesz... – Mogę zostać twoją dajmoną – tłumaczyła – ale tylko wtedy, kiedy pokonasz Iorka Byrnisona w uczciwym pojedynku. Gdy się tak stanie, jego siła spłynie na ciebie, a mój umysł połączy się z twoim i staniemy się jedną osobą w dwóch, znających swe myśli postaciach. Będziesz mnie mógł również wysłać o wiele mil od siebie, abym dla ciebie szpiegowała albo zatrzymać mnie u swego boku. Pomogę ci poprowadzić niedźwiedzie na Bolvangar, jeśli taka będzie twoja wola. Zmusimy ludzi aby stworzyli kolejne dajmony dla twoich ulubionych niedźwiedzi. Albo – gdybyś chciał pozostać jedynym niedźwiedziem posiadającym dajmonę – możemy zrównać to miejsce z ziemią. Ty i ja, Iofurze Raknisonie możemy wspólnie dokonać wielkich rzeczy, wszystkiego co tylko sobie zamarzymy! Przez cały czas Lyra drżącą ręką trzymała Pantalaimona w kieszeni, a on siedział tak nieruchomo, jak tylko potrafił, w postaci możliwie najmniejszej myszy. Iofur Raknison chodził po sali. Wyglądał na bardzo podnieconego. – Pojedynek? – mruczał. – Mam walczyć z Iorkiem Byrnisonem? Niemożliwe! To wygnaniec! Jak mam to zrobić?! Jak mogę z nim walczyć? Czy to jedyny sposób? – spytał głośniej. – Jedyny – odparła Lyra, żałując, że tak jest, ponieważ Iofur Raknison z każdą minutą wydawał jej się większy i groźniejszy. Kochała Iorka z całego serca i równie mocno w niego wierzyła, ale nie była pewna, czy zdoła on pokonać tego najpotężniejszego z niedźwiedzi. Wiedziała jednak, że to jedyne wyjście. Lepsza uczciwa walka, choćby z najgroźniejszym przeciwnikiem, niż ogień z miotaczy. Nagle Iofur Raknison odwrócił się. – Udowodnij to! – zawołał. – Udowodnij, że jesteś dajmoną! – Proszę bardzo – odparła. – To łatwe. Potrafię się dowiedzieć czegoś, co wiesz tylko ty i nikt poza dajmoną nie mógłby poznać tego sekretu. – Powiedz mi więc, kim była pierwsza istota, jaką zabiłem. – Aby się tego dowiedzieć, muszę znaleźć się sama w pokoju – rzekła dziewczynka. – Kiedy już zostanę twoją dajmoną, będziesz mógł się przyglądać, jak to robię, zanim jednak się to stanie, nie możesz na mnie patrzeć. – Za tą salą znajduje się przedpokój. Wejdź tam i wróć, gdy poznasz odpowiedź. Lyra otworzyła drzwi i znalazła się w pomieszczeniu oświetlonym przez jedną pochodnię. Stała tam tylko mahoniowa szafka, pokryta zaśniedziałymi srebrnymi ornamentami. Dziewczynka wyjęła aletheiometr i spytała: – Gdzie jest teraz Iorek? – Cztery godziny stąd i biegnie coraz szybciej. – W jaki sposób mogę go zawiadomić, co robię? – Musisz mu zaufać. Pomyślała z niepokojem, że jej przyjaciel jest zapewne bardzo znużony. Potem uświadomiła sobie, że nie stosuje się do rady aletheiometru – miała przecież zaufać Iorkowi. Odrzuciła więc ponure myśli i zadała pytanie związane z Iofurem Raknisonem. – Jaka była pierwsza zabita przez niego istota? – Jego ojciec. Lyra pytała dalej i dowiedziała się, że Iofur jako młody niedźwiedź podczas swojej pierwszej wyprawy łowieckiej przebywał sam na lodowcu. Spotkał samotnego niedźwiedzia, pokłócili się, zaczęli walczyć i Iofur zabił przeciwnika. Kiedy dowiedział się później, że był to jego ojciec (niedźwiedzie są wychowywane przez matki i rzadko widują ojców), nie przyznał się do swego czynu. Oprócz Iofura nikt o tym nie wiedział. Dziewczynka odłożyła aletheiometr i zastanowiła się, jak powiedzieć o tym królowi. – Mów pochlebstwa! – szepnął Pantalaimon. – Tego właśnie pragnie. Lyra otworzyła drzwi. Iofur Raknison czekał na nią, na jego pysku widniał wyraz triumfu, przebiegłości, lęku i zachłanności jednocześnie. – Czy już wiesz? Dziewczynka uklękła przed nim i skłoniła głowę, aby dotknąć jego przedniej lewej (silniejszej, ponieważ niedźwiedzie są leworęczne) łapy. – Wybacz mi, Iofurze Raknisonie! – oświadczyła – Nie miałam pojęcia, że jesteś tak silny i wspaniały! – O co chodzi? Odpowiedz na moje pytanie! – Pierwszym stworzeniem, które zabiłeś, był twój ojciec. Sądzę, że jesteś bogiem, Iofurze Raknisonie. Tak musi być. Tylko bóg miałby siłę, aby się poważyć na taki czyn. – Więc wiesz! I potrafisz mnie zrozumieć? – Tak, ponieważ, tak jak ci powiedziałam, jestem dajmoną. – Odpowiedz mi na jeszcze jedno pytanie. Co mi obiecała pani Coulter, kiedy tu była? Lyra ponownie weszła do pustego pokoju i poprosiła aletheiometr o odpowiedź, po czym wróciła do niedźwiedzia. – Przyrzekła ci, że skłoni Magistraturę w Genewie, aby zgodziła się cię ochrzcić, nawet jeśli nie masz jeszcze dajmony. Obawiam się, Iofurze Raknisonie, że jej obietnica nie jest wiele warta, ponieważ nikt się na to nie zgodzi, póki nie zdobędziesz dajmony. Sądzę, że pani Coulter świetnie zdawała sobie z tego sprawę i po prostu cię okłamała. W każdym razie, kiedy zostanę twoją dajmoną, z pewnością udzielą ci chrztu, ponieważ wówczas nikt nie znajdzie już pretekstu do odmowy. Jeśli tego zażądasz, nikt nie ośmieli się z tobą spierać. – Tak... To prawda. Tak właśnie powiedziała, co do słowa. A więc mnie oszukała? Zaufałem jej, a ona mnie oszukała? – Tak. Ale ona już się nie liczy... Wybacz mi, Iofurze Raknisonie, że przerywam twoje rozmyślania, ale muszę ci powiedzieć, że Iorek Byrnison znajduje się zaledwie o cztery godziny drogi stąd, może więc powinieneś nakazać swoim strażnikom, by nie atakowali, gdy go zobaczą. Jeśli postanowisz walczyć z nim o mnie, musisz mu pozwolić wejść do Pałacu. – Eee... – A kiedy wejdzie, może lepiej będę udawać, że ciągle do niego należę... Powiem, że się zgubiłam albo coś w tym rodzaju. Nie domyśli się prawdy, a ja będę dla niego miła. Masz zamiar powiadomić inne niedźwiedzie, że jestem dajmoną Iorka i że będę do ciebie należeć, kiedy go pokonasz? – Nie wiem... Co powinienem zrobić? – Sądzę, że lepiej nic o tym nie wspominać. Kiedy już będziemy razem, wtedy każdą decyzję podejmiemy wspólnie, teraz natomiast pozwól, że ci coś doradzę. Uważam, że powinieneś w jakiś sposób wyjaśnić wszystkim pozostałym niedźwiedziom, dlaczego decydujesz się walczyć z Iorkiem jak z równym sobie niedźwiedziem, mimo że jest tylko wygnańcem. Nie zrozumieliby rzeczywistej przyczyny, musimy więc wymyślić jakiś inny powód. Oczywiście, i tak zrobią to, co im każesz, jednak jeśli zrozumieją twoje postępowanie, będą cię jeszcze bardziej podziwiać. – Zapewne. Co więc powinienem zrobić? – Powiedz im... że aby uczynić swoje królestwo absolutnie bezpiecznym, sam wezwałeś tu Iorka Byrnisona na pojedynek. Zwycięzca tej walki będzie rządził niedźwiedziami. Widzisz, na twoich podwładnych z pewnością zrobi wrażenie, jeśli oświadczysz, że Iorek przychodzi na twój rozkaz. Pomyślą, że jesteś potężny, skoro potrafisz wezwać kogoś z tak daleka. Powiedzą, że jesteś wszechmocny. – Tak... Wielki niedźwiedź był bezradny. Lyra niemal upajała się władzą, którą nad nim miała, i gdyby Pantalaimon nie uszczypnął jej mocno w rękę, przypominając o niebezpieczeństwie, w którym się znajdowali, być może zupełnie zatraciłaby poczucie proporcji. Otrząsnęła się jednak, skromnie zrobiła krok w tył i czekała. Potem obserwowała, jak niedźwiedzie pod kierownictwem podnieconego Iofura przygotowują pole walki dla niego i Iorka Byrnisona. Tymczasem Iorek zupełnie nieświadom tego zamieszania, zbliżał się do Pałacu. Lyra żałowała, że nie może mu powiedzieć, co go czeka – a miała to być walka o jego życie. Pojedynek Walki między niedźwiedziami były na porządku dziennym, a równocześnie traktowano je jak coś w rodzaju rytuału. Jednakże pojedynki, w których jeden niedźwiedź zabiłby drugiego, miały miejsce niezwykle rzadko – śmiertelny cios zdarzał się wówczas przypadkowo lub kiedy zwyciężający niedźwiedź błędnie zrozumiał sygnały dawane przez przeciwnika, tak jak Iorek Byrnison. Natomiast morderstwo (takie jak zabicie przez Iofura własnego ojca) było jeszcze rzadsze. Od czasu do czasu jednakże zdarzały się sytuacje sporne, których jedynym rozwiązaniem wydawała się walka na śmierć i życie i oficjalnie ten fakt ogłaszano. Gdy Iofur oświadczył, że Iorek Byrnison jest w drodze do Pałacu i wkrótce nastąpi pojedynek, natychmiast rozpoczęły się przygotowania. Pole walki zamieciono i wyrównano, a z kopalni ogniowych zjechali płatnerze, aby sprawdzić pancerz Iofura. Zbadali każdy nit, przetestowali każde ogniwo, a wszystkie blachy wypolerowali najdrobniejszym piaskiem. Taką samą uwagę zwrócono na pazury króla. Starto złote liście i każdy sześciocalowy szpon maksymalnie naostrzono i spiłowano. Lyra obserwowała całą tę procedurę z coraz większym strachem, wiedziała bowiem, że Iorkowi Byrnisonowi nikt nie poświęci najmniejszej uwagi. Jej przyjaciel biegł po śniegu już od prawie dwudziestu czterech godzin; bez odpoczynku i jedzenia. Może został ranny podczas upadku, myślała Lyra i zdała sobie sprawę, że naraziła go bez jego wiedzy na śmiertelną walkę. W pewnym momencie gdy Iofur Raknison sprawdzał ostrość swych pazurów na świeżo zabitym morsie, rozcinając skórę zwierzęcia niczym papier, a potem badał siłę swych niesamowitych ciosów na czaszce morsa (rozbił ją dwoma uderzeniami na miazgę), dziewczynka przeprosiła króla i wyszła, aby samotnie popłakać ze strachu. Nawet Pantalaimon, który zwykle w takich sytuacjach ją pocieszał, teraz nie miał nic optymistycznego do powiedzenia. Lyrze pozostało już tylko zasięgnąć rady aletheiometru. Urządzenie powiadomiło ją, że Iorek znajduje się o godzinę drogi od nich, i ponownie kazało dziewczynce zaufać niedźwiedziowi. Wydawało jej się (było to najtrudniejsze do interpretacji), że przyrząd strofuje ją za zadawanie dwukrotnie tego samego pytania. Wiadomość rozeszła się już wśród niedźwiedzi i wokół pola walki panował tłok. Najlepsze miejsca zajęła niedźwiedzia arystokracja, wyznaczono też specjalnie ogrodzony teren dla niedźwiedzic, wśród których nie zabrakło, rzecz jasna, żon Iofura. Lyra była ciekawa wyglądu i charakteru samic, ponieważ wiedziała o nich mało, nie było jednak czasu na zadawanie pytań. Trzymała się więc jak najbliżej Iofura Raknisona, obserwowała otaczających go dworzan, którzy domagali się, by uznano ich wyższość nad zwykłymi niedźwiedziami, i próbowała się domyślić znaczenia rozmaitych pióropuszy, symboli i innych znaków, które najwyraźniej nosiły wszystkie niedźwiedzie. Widziała też, że niektóre z najwyżej postawionych stworzeń miały małe manekiny przypominające szmacianą lalkę Iofura, i przyszło jej do głowy, że być może hołdując modzie, którą zainicjował ich król, usiłują mu się przypochlebić. Lyra odczuła szydercze zadowolenie, gdy zauważyła, że nie wiedzą, co zrobić z kukłami, skoro Iofur pozbył się swojej. Zapewne się zastanawiali, czy również powinni je wyrzucić. Czy są teraz w niełasce? Jak powinni postąpić? Lyra dostrzegła, że ta niepewność jest najbardziej dominującym uczuciem wśród dworzan. Zupełnie nie wiedzieli, jak się zachować. Nie byli podobni do Iorka Byrnisona, pewnego siebie i swoich przekonań; stale towarzyszył im niepokój, ciągle oglądali się jeden na drugiego i zerkali na Iofura. Z ciekawością obserwowali też dziewczynkę, która stała skromnie i bez słowa obok króla, a gdy dostrzegła, że jakiś niedźwiedź na nią spogląda, spuszczała oczy. Do tego czasu mgła już się podniosła i powietrze stało się przejrzyste; w południe, w chwili, gdy powinien przybyć Iorek, nagle pojaśniało niebo, jak gdyby zapowiadając szansę odmiany niekorzystnej sytuacji. Dziewczynka stała, lekko drżąc, na niewielkim wzniesieniu z mocno ubitego śniegu tuż na skraju pola walki. Podniosła głowę ku tej bladej jasności na niebie i z całego serca zapragnęła ujrzeć eleganckie, czarne postacie, które zniżają lot, by ją ocalić; chciała zobaczyć ukryte za zorzą miasto, w którym mogłaby bezpiecznie chodzić szerokimi bulwarami w słonecznym świetle, lub też szerokie ramiona Ma Costy, poczuć jej zapach i aromat gotowanych potraw. Ramiona objęłyby ją tak czule... Lyra uświadomiła sobie, że płacze. Łzy zamarzały niemal natychmiast po wypłynięciu z oczu; gdy je ocierała, czuła ból. Była tak bardzo przerażona... Niedźwiedzie, które nie potrafiły płakać, nie były w stanie zrozumieć, co się z nią dzieje; uważały najwyraźniej, że jest to jakiś bezsensowny, typowy dla ludzi proces. A Pantalaimon nie mógł jej niestety pocieszyć, jak to czynił zwykle w trudnych sytuacjach, chociaż gdy trzymała rękę w kieszeni, unieruchamiając mały mysi kształt dajmon ocierał się o jej palce. Obok niej kowale kończyli przegląd pancerza Iofura Raknisona, który stał niczym wielka, metalowa wieża lśniąc wypolerowaną stalą, gładkimi blachami inkrustowanymi pasami złota. Hełm niedźwiedzia otaczał górną część jego łba błyszczącym pancerzem srebra i szarości; na wysokości oczu znajdowały się szerokie szczeliny. Niżej ciało króla chroniła obcisła kolczuga. Gdy Lyra dostrzegła wszystkie te szczegóły, zdała sobie sprawę że po prostu zdradziła Iorka Byrnisona; ponieważ jej przyjaciel nie miał niczego takiego, pozbawiony więc był szans na zwycięstwo w pojedynku. Pancerz Iorka chronił jedynie jego grzbiet i boki. Dziewczynka popatrzyła na Iofura Raknisona, tak smukłego i potężnego, i poczuła mdłości, które były wynikiem strachu i poczucia winy. – Wybacz mi, Wasza Królewska Mość – odezwała się. – Czy pamiętasz, co ci powiedziałam wcześniej... Jej drżący głos zabrzmiał cicho i niewyraźnie. Iofur Raknison odwrócił ogromny łeb. Słowa dziewczynki odciągnęły jego uwagę od tarczy, którą podnosiły przed nim trzy niedźwiedzie; chciał ją właśnie smagnąć idealnie naostrzonymi pazurami. – Co? – Pamiętasz, powiedziałam ci, królu, że lepiej pójdę i porozmawiam najpierw z Iorkiem Byrnisonem, i będę udawać... Zanim jednak zdołała dokończyć zdanie, rozległ się ryk niedźwiedzi, które siedziały na wieży strażniczej. Wszyscy zebrani wiedzieli, co to oznacza, i podjęli wrzask z triumfem i ożywieniem w głosach. Najwyraźniej dostrzegli Iorka. – Proszę! – nalegała Lyra. – Oszukam go, zobaczysz. – Dobrze. Idź więc. Idź i ośmiel go! Iofur Raknison ledwie był w stanie mówić z wściekłości i podniecenia. Lyra odeszła więc od niego i ruszyła przez puste białe pole bitewne; zostawiała małe ślady stópek na śniegu. Niedźwiedzie stojące po drugiej stronie rozstąpiły się, by ją przepuścić. Kiedy ich wielkie ciała ciężko odsuwały się na boki, Lyra nagle zobaczyła ciemny horyzont na tle bladego światła. Zastanawiała się, gdzie jest Iorek Byrnison. Nie dostrzegła go, ale strażnica znajdowała się przecież wysoko i od dłuższej chwili było z niej widać to, czego Lyra jeszcze nie zauważyła. Dziewczynka szła naprzód przez śnieg, ponieważ nic innego nie przyszło jej do głowy. Iorek zobaczył ją pierwszy. Lyra usłyszała najpierw ciężkie kroki oraz głośny szczęk metalu, a po jakimś czasie stanął przed nią jej przyjaciel otoczony chmurą śnieżnego pyłu. – Och, Iorku! Zrobiłam straszną rzecz! Mój drogi, będziesz musiał walczyć z Iofurem Raknisonem, a ty nie jesteś gotowy... Jesteś zmęczony i głodny, a twój pancerz... – Jaką straszną rzecz? – Powiedziałam mu, że nadchodzisz, ponieważ dowiedziałam się tego z czytnika symboli. A Iofur desperacko pragnie być człowiekiem i mieć dajmonę, naprawdę za wszelką cenę... Więc go oszukałam, każąc mu myśleć, że jestem twoją dajmoną i że zamierzam cię opuścić, aby przejść pod jego opiekę, ale może to nastąpić tylko wtedy, gdy stanie z tobą do uczciwej walki. Uważałam, że w przeciwnym razie, drogi Iorku, nigdy nie pozwoliłby ci walczyć... Zamierzali po prostu strzelać z miotaczy, gdybyś się zbliżył... – Oszukałaś Iofura Raknisona? – Tak. Skłoniłam go do tego, by walczył z tobą zamiast po prostu cię zabić jako wygnańca... A zwycięzca tego pojedynku zostanie królem niedźwiedzi. Musiałam to zrobić, bo... – Belacqua? Nie. Od tej chwili nazywasz się Lyra Złotousta – stwierdził. – Chciałem walki właśnie z nim, niczego więcej. Chodź, mała dajmonko. Dziewczynka popatrzyła na Iorka Byrnisona, wynędzniałego i dzikiego niedźwiedzia w poobijanym pancerzu, a serce rosło jej z dumy. Poszli razem ku ciężkiej bryle Pałacu Iofura, gdzie znajdowało się pole przygotowane do walki. Niedźwiedzie zebrały się przy blankach, białe pyski wypełniły każde okno, a olbrzymie postacie stały niczym zwarty mur mglistej bieli, poznaczony czarnymi kropkami oczu i nosów. Stworzenia stojące najbliżej rozstąpiły się na boki, tworząc szpaler. Iorek Byrnison i jego dajmona szli powoli, a oczy dosłownie wszystkich niedźwiedzi skupiły się na tej parze. Iorek zatrzymał się na polu bitewnym naprzeciwko Iofura Raknisona. Król opuścił wzniesienie z ubitego śniegu i dwa niedźwiedzie z odległości kilku jardów patrzyły sobie śmiało w oczy. Lyra znajdowała się tak blisko Iorka, że wyczuwała, jak jego ciało drży niczym wielkie dynamo, wytwarzające potężne anbaryczne moce. Dotknęła na moment jego szyi przy krawędzi hełmu i powiedziała: – Walcz dzielnie, Iorku, mój drogi. Jesteś prawdziwym królem, a on nie. On jest nikim. Potem się odsunęła. – Niedźwiedzie! – ryknął Iorek Byrnison. Echo odbiło się od ścian Pałacu, aż przestraszone ptaki zerwały się z gniazd. – Warunki tej walki są następujące: jeśli Iofur Raknison mnie zabije, wtedy będzie królem do końca życia, bezpieczny od wszelkich wyzwań czy kłótni. Jeśli jednak ja go zabiję, zostanę królem i natychmiast rozkażę wam zrównać ten Pałac z ziemią, zniszczyć ten perfumowany dom będący pośmiewiskiem. Każę wrzucić całe złoto i marmur do morza. Metalem niedźwiedzi jest żelazo, nie złoto. Iofur Raknison splugawił Svalbard, więc przybyłem, aby go oczyścić. Iofurze Raknison, wyzywam cię. Wtedy Iofur skoczył krok czy dwa do przodu, jak gdyby ledwie mógł się powstrzymać od ataku. – Niedźwiedzie! – ryknął. – Iorek Byrnison przybył na mój rozkaz. Ściągnąłem go tutaj. To ja powinienem przedstawić warunki tej walki, a są one następujące: jeśli zabiję Iorka Byrnisona, jego ciało zostanie rozszarpane i rzucone kliwuchom. Łeb wystawimy na pokaz ponad Pałacem. Wymażemy wszelkie wspomnienia o Iorku i będzie sądzony za wielką zbrodnię każdy, kto wymówi jego imię... Iofur kontynuował, a potem dwaj wielcy przeciwnicy przemówili jeszcze raz. Była to rytualna formuła, której skrupulatnie przestrzegano. Lyra patrzyła na te dwa zupełnie odmienne od siebie niedźwiedzie: Iofura, emanującego zdrowiem i królewską siłą, ogromnego, dumnego i połyskującego wspaniałym uzbrojeniem, oraz Iorka, mniejszego (chociaż dziewczynka wcześniej nie podejrzewała, że może kiedykolwiek wydawać się mały i być źle wyposażony), w pordzewiałym i pogiętym pancerzu. Pomyślała jednak, że zbroja Iorka to przecież jego dusza. Sam ją wykuł, doskonale na niego pasowała i stanowili jedność. Iofur nie był zadowolony ze swojej zbroi; pragnął również innej duszy. Był nerwowy i jego zachowanie kontrastowało ze spokojem Iorka. Lyra zdawała sobie sprawę, że wszystkie niedźwiedzie przeprowadzają podobne porównanie. Ale Iorek i Iofur byli nie tylko dwoma przedstawicielami swego gatunku, uosabiali bowiem także dwa przeciwstawne typy niedźwiedziej natury, dwie przyszłości, dwa przeznaczenia. Każdy z nich oferował inny świat. Kiedy ich rytualna walka przeszła w drugą fazę, dwa niedźwiedzie zaczęły niespokojnie chodzić po śniegu; wysuwały łby do przodu i kołysały nimi. Widzowie nie poruszyli się, ale wszystkie oczy podążały za potężnymi przeciwnikami. W końcu wojownicy znieruchomieli, zamilkli i obserwowali jeden drugiego przez szerokość pola walki. Potem równocześnie ruszyli ku sobie z rykiem; śnieg zawirował wokół nich. Pędzili niczym dwie wielkie, znajdujące się na szczytach gór masy skalne poruszone trzęsieniem ziemi, które spadają po stoku, nabierając szybkości, przeskakując ponad przepaściami i rozłupując swym impetem drzewa, aż wreszcie natarli na siebie tak mocno, że obaj powinni zostać zmiażdżeni. Łomot, jaki spowodowało ich zwarcie, zagrzmiał w nieruchomym powietrzu i odbił się od ściany Pałacu, ale żadne z ogromnych stworzeń najwyraźniej nie odniosło widocznych obrażeń. Obaj upadli na bok; pierwszy podniósł się Iorek. Wygiął się gibko, skoczył i wziął się za bary z Iofurem, którego pancerz nadwerężyło zderzenie, toteż miał trudności z podniesieniem łba. Iorek natychmiast dostrzegł szczelinę w pancerzu przy szyi przeciwnika. Potrząsnął białym futrem, a potem wsunął pazury pod krawędź hełmu Iofura i szarpnął do przodu. Gdy Iofur odczuł na własnej skórze gniew tamtego, warknął i otrząsnął się (Lyra kiedyś widziała Iorka otrząsającego się z wody w podobny sposób; rozpryskiwał wtedy wokół ciężkie krople), a jego przeciwnik oderwał się od niego. Iofur wstał i, używając jedynie siły swych mięśni, wyprostował odgięty fragment pancerza; słychać było zgrzyt wyginanej stali. Potem rzucił się na Iorka, który ciągle jeszcze próbował się podnieść. Lyrze wydawało się, że czuje siłę tego nieprawdopodobnego ciosu, i niemal straciła oddech. Ziemia wyraźnie zatrzęsła się pod jej stopami. Jak Iorek mógłby to przeżyć, pomyślała. Usiłował się wywinąć w taki sposób, aby postawić łapy na ziemi, na razie jednak leżał na grzbiecie, a Iofur starał się zagłębić zęby w jego gardle, trysnęła krew. Jedna kropla spadła na ubranie Lyry; przycisnęła do niej rękę, jakby był to jakiś znak miłości. W następnej sekundzie Iorek wsunął pazury tylnych łap w ogniwa kolczugi Iofura i rozdarł metalową siatkę aż do dołu. Cały przód odpadł, a Iofur przechylił się na bok, aby obejrzeć szkodę. Iorek wykorzystał tę chwilę zwłoki i stanął wyprostowany. Przez moment dwa niedźwiedzie stały z dala od siebie, odzyskując oddech. Iofurowi przeszkadzała rozdarta kolczuga, która zamiast go chronić stała się obecnie zawadą: wlokła mu się wokół tylnych łap. Iorek jednakże wyglądał gorzej; rana przy szyi mocno krwawiła, ciężko dyszał. Mimo to skoczył na Iofura, zanim król zdołał wyplątać się z kolczugi, i powalił go na ziemię, po czym rzucił się ku odgiętej krawędzi hełmu, pod którą widać było część szyi wielkiego niedźwiedzia. Iofur odparł przeciwnika, a po chwili oba niedźwiedzie podjęły walkę, wyrzucając w górę fontanny śniegu, który rozpryskiwał się we wszystkich kierunkach i czasami trudno było dostrzec, który z wielkich rywali posiada przewagę. Lyra obserwowała pojedynek, ledwie oddychając i zaciskając dłonie tak mocno, że aż czuła ból. Przez chwilę miała wrażenie, że widzi, jak Iofur rozcina wielką ranę na brzuchu Iorka, jednak w chwilę później, gdy opadły tumany śniegu, dostrzegła, że oba niedźwiedzie stoją już na dwóch łapach niczym bokserzy. Iorek wymachiwał potężnymi pazurami przy pysku Iofura, a ten nie pozostawał mu dłużny. Lyra drżała, słysząc odgłosy tych ciosów. Ziemia trzęsła się, jak gdyby jakiś olbrzym kołysał kowalskim młotem, zbrojnym w pięć stalowych kolców... Żelazo szczękało o żelazo, zęby uderzały o zęby, łapy dudniły na twardej ziemi, słychać było chrapliwe sapanie. Śnieg wokół niedźwiedzi był czerwony od krwi – udeptane jardy karmazynowego błota. Pancerz Iofura był teraz w żałosnym stanie, poszczególne blachy – rozdarte i powykrzywiane, złota inkrustacja – powyrywana lub pomazana krwią; hełm gdzieś przepadł. Zbroja Iorka mimo całej swej brzydoty wyglądała dużo lepiej: pogięta, ale w zasadzie nietknięta, najwyraźniej całkiem nieźle wytrzymywała silne uderzenia łap niedźwiedziego króla i brutalne cięcia jego sześciocalowych pazurów. Niestety Iofur przewyższał przyjaciela Lyry wzrostem i siłą, a poza tym Iorek był zmęczony, głodny i stracił więcej krwi. Rzeczywiście na jego brzuchu widniała rana, rany były także na przednich łapach i szyi, podczas gdy Iofur miał okrwawioną jedynie dolną szczękę. Dziewczynka zapragnęła pomóc swemu drogiemu towarzyszowi, cóż jednak mogła zrobić? Sytuacja pogarszała się. Iorek kulał; ilekroć stawiał na ziemi lewą przednią łapę, widzowie dostrzegali, że kończyna ledwie wytrzymuje ciężar ciała wielkiego stworzenia. Prawie nie używał jej w walce, choć ciosy jego prawej łapy były słabsze i wyglądały niemal jak klepnięcia w porównaniu z potężnymi, miażdżącymi uderzeniami sprzed paru minut. Iofur oczywiście zauważył słabość przeciwnika i zaczął się z niego wyśmiewać, nie szczędząc mu epitetów. Nazywał go między innymi „skamlącym misiaczkiem”, „rdzojadem”, „zdechlakiem”. Przez cały czas zamachiwał się na niego z prawej i z lewej, a Iorek nie miał już siły odparowywać jego ciosów, cofał się więc tylko i co jakiś czas kucał, aby uniknąć razów szydzącego z niego króla niedźwiedzi. Lyra miała łzy w oczach. Pomyślała, że jej drogi, waleczny i nieustraszony obrońca zginie. W dodatku wiedziała, że musi na to patrzeć, ponieważ gdyby Iorek na nią spojrzał, powinien ujrzeć twarz płonącą zachętą, miłością i wiarą, a nie tchórzliwie odwrócony wzrok i opuszczone ze strachu ramiona. Patrzyła więc, ale z powodu łez wypełniających oczy niewiele widziała, choć nawet gdyby dostrzegła każdy szczegół, być może i tak nie zorientowałaby się, jaki podstęp szykuje Iorek. Iofur w każdym razie najwyraźniej niczego nie zauważył. Okazało się bowiem, że Iorek cofał się tylko po to, aby znaleźć suchy punkt oparcia dla tylnych łap oraz twardą skałę, od której mógłby się odbić do skoku. Poza tym jego z pozoru bezużyteczna lewa łapa była w rzeczywistości zdrowa i krzepka, a w dodatku – ponieważ przez cały czas ją oszczędzał – wypoczęta i gotowa do walki. Lyra wiedziała, że nie można oszukać niedźwiedzia, chyba, że jak sama to udowodniła, pragnie on być człowiekiem, dlatego właśnie Iorkowi udało się oszukać Iofura. W końcu przyjaciel dziewczynki znalazł to, czego szukał: skałę mocno osadzoną w wiecznej zmarzlinie. Oparł się o nią, napiął mięśnie tylnych łap i czekał na właściwy moment. Odpowiednia chwila nadeszła, kiedy Iofur wyprostował się, zaczął wykrzykiwać swój triumf i kpiąco obrócił ku Iorkowi łeb lewą stroną. Wtedy Iorek poruszył się. Niczym fala, która nabiera siły przez tysiąc mil oceanu i choć w głębokiej wodzie jest tylko niewielkim wirem, kiedy dociera do płycizn, wznosi się wysoko w niebo, przerażając mieszkańców brzegu, po czym rozbija się o ląd z ogromną mocą, tak Iorek Byrnison ruszył na Iofura – odbił się od twardej skały i uderzył mocno lewą łapą w obnażoną szczękę Iofura Raknisona. Cios był straszliwy: całkowicie oderwał dolną część szczęki niedźwiedziego króla, która przeleciała w powietrzu, rozpryskując krople krwi na śniegu w odległości kilku jardów. Czerwony język Iofura opadł na otwarte gardło. Niedźwiedź stracił nagle zdolność mówienia i gryzienia, stał się bezradny. Iorek nie zawahał się. Skoczył w stronę przeciwnika, zatopił zęby w jego gardle, szarpnął kilka razy, po czym podniósł wielkie cielsko z ziemi i opuścił jak gdyby Iofur był zaledwie leżącą na brzegu foką. Potem szarpnął mocniej i Iofur Raknison dokonał żywota. Pozostał jeszcze jeden rytuał, którego należał dopełnić. Iorek rozciął obnażoną pierś martwego króla oddarł futro, aż pojawiły się wąskie, biało–czerwone żebra podobne do wręg przewróconej łodzi, sięgnął do klatki piersiowej, wyrwał czerwone i parujące serce Iofura, po czym zjadł je w obecności poddanych. Wtedy rozległy się brawa i zapanowało straszliwe zamieszanie, gdy wszystkie niedźwiedzie naraz ruszyły naprzód, pragnąc złożyć hołd temu, który pokonał Iofura. Wśród wrzasku rozległ się głos Iorka Byrnisona: – Niedźwiedzie, kto jest waszym królem? – spytał. Zahuczało w odpowiedzi, jak gdyby wszystkie kamienie z dna oceanu podniosły się i opadły podczas sztormu: – Iorek Byrnison! Niedźwiedzie doskonale wiedziały, co robić. Natychmiast zrzuciły z siebie wszelkie odznaki, szarfy i diademy. Z pogardą deptały je łapami, w jednej chwili pragnąc o nich zapomnieć. Na powrót stały się prawdziwymi niedźwiedziami, a nie niepewnymi, udręczonymi półludźmi, którym stale ktoś uświadamia ich niższość wobec człowieka. Tłumnie wpadły do Pałacu, a następnie poczęły zrzucać z najwyższych wież wielkie bloki marmuru; potężnymi łapami wyszarpywały kamienie z umocnionych ścian, a potem ciskały w urwisko, aby roztrzaskały się na leżącym sto stóp niżej nabrzeżu. Iorek nie zwracał uwagi na ich działania. Odpiął pancerz i zamierzał opatrzyć sobie rany, zanim jednak zaczął to robić, podbiegła do niego Lyra. Tupiąc na zamarzniętym szkarłatnym śniegu, krzyczała do niedźwiedzi, aby wstrzymały się z całkowitym burzeniem Pałacu, ponieważ wewnątrz znajdują się więźniowie. Wielkie stworzenia nie słuchały dziewczynki, Iorek natomiast usłyszał ją i natychmiast zareagował. Gdy ryknął, jego poddani od razu się zatrzymali. – Czy to ludzie? – spytał Lyrę nowy król. – Tak... Iofur Raknison trzymał ich w lochach... Muszą wyjść i gdzieś się schronić, w przeciwnym razie zginą pod gradem spadających kamieni... Iorek szybko wydał odpowiednie polecenia i kilka niedźwiedzi pospieszyło do Pałacu, aby uwolnić więźniów. Lyra odwróciła się do swego przyjaciela. – Może ci pomogę... Sprawdzę, czy nie jesteś zbyt poważnie ranny, drogi Iorku... Och, jaka szkoda, że nie mam bandaży... To cięcie na twoim brzuchu wygląda dość paskudnie. Jakiś niedźwiedź położył u stóp Iorka garść sztywnej, zamarzniętej zielonej roślinności. – Pięciornik – powiedział Iorek. – Przyciśnij mi go do rany, Lyro, potem zaciśnij skórę, przyłóż trochę śniegu i przytrzymaj, póki nie zamarznie. Nie pozwolił żadnemu niedźwiedziowi, by się nim zajął, mimo gorliwości, jaką mu okazywali. Poza tym Lyra miała zręczne ręce i bardzo chciała mu pomóc. I tak mała dziewczynka pochyliła się nad ciałem wielkiego króla niedźwiedzi, przyłożyła mu do brzucha ziele pięciornika i zamroziła ranę, aż przestała krwawić. Kiedy Lyra skończyła, jej rękawice były całkowicie przesiąknięte krwią Iorka, jednak krwawienie zostało zatamowane. Do tego czasu wyszli z lochów więźniowie – mniej więcej tuzin mężczyzn, skulonych, drżących i mrużących oczy. Dziewczynka stwierdziła, że nie ma sensu rozmawiać z Profesorem, ponieważ biedak był szalony. Chciała się wprawdzie dowiedzieć, kim są pozostałe osoby, czekało na nią jednak wiele innych, pilniejszych czynności. Nie chciała odrywać od zajęć Iorka, który wydawał szybkie polecenia i kierował niedźwiedzie do różnych zadań, ale niepokoiła się o Rogera, Lee Scoresby’ego i czarownice, a poza tym była głodna i zmęczona. Pomyślała, że najlepiej będzie usunąć się nowemu królowi z drogi. Skuliła się więc w jakimś spokojniejszym narożniku bitewnego pola. Pantalaimon zmienił się w rosomaka aby ją ogrzać, a jego pani zgarnęła ku sobie nieco śniegu, przykryła się nim, tak jak to mają w zwyczaju niedźwiedzie, i zasnęła. Ktoś dotknął jej stopy i jakiś nieznany niedźwiedź powiedział: – Złotousta Lyro, król wzywa cię do siebie. Dziewczynka obudziła się. Była prawie zmartwiała z zimna i nie mogła nawet otworzyć oczu, ponieważ przymarzły jej powieki, na szczęście Pantalaimon polizał je, stopił lód i wkrótce Lyra w świetle księżyca dostrzegła młodego niedźwiedzia. Próbowała wstać, ale dwa razy się przewróciła. – Wsiądź na mnie – powiedział niedźwiedź i przykucnął, oferując jej swój szeroki grzbiet. Wsiadła, mocno przylgnęła do futra zwierzęcia i – choć co pewien czas nieco się zsuwała – zdołała jakoś się utrzymać na jego grzbiecie w drodze do otoczonej urwistymi zboczami kotliny, gdzie zebrało się wiele niedźwiedzi, wśród których Lyra natychmiast wypatrzyła niewielką ludzką postać, która wybiegła jej naprzeciw. Dajmona chłopca podskoczyła, aby przywitać się z Pantalaimonem. – Roger! – krzyknęła. – Iorek Byrnison kazał mi zostać, a sam poszedł po ciebie... Wypadliśmy z balonu, Lyro! Po twoim zniknięciu wiatr pchał balon jeszcze przez kilka mil, a później pan Scoresby wypuścił trochę więcej gazu... Rozbiliśmy się o górę i spadaliśmy po tak stromym zboczu, jakiego chyba nigdy nie widziałaś! Nie wiem, gdzie może być teraz pan Scoresby albo czarownice. U podnóża góry byłem tylko ja i Iorek. On natychmiast wrócił, aby odszukać ciebie. Mówili mi o jego walce... Lyra rozejrzała się. Więźniowie pod kierownictwem starszego niedźwiedzia budowali szałas z drewna i kawałków płótna. Wyglądali na zadowolonych, że mają czym zająć ręce. Jeden z nich zaczął rozpalać ogień. – Tam jest jedzenie – odezwał się młody niedźwiedź, który obudził Lyrę. Na śniegu leżała upolowana foka. Niedźwiedź rozdarł ją pazurem i pokazał dziewczynce, gdzie znaleźć nerki. Lyra zjadła jedną na surowo: mięso było ciepłe, miękkie i niewyobrażalnie wręcz delikatne. – Wyssij też tran – poradził niedźwiedź i oderwał pasek tłustego mięsiwa. Smakowało jak śmietanka i pachniało orzechami laskowymi. Roger początkowo się zawahał, potem jednak podążył za przykładem przyjaciółki. Jedli łapczywie. Po kilku minutach Lyra czuła się już w pełni rozbudzona i zaczęła odczuwać ciepło. Wycierając usta, rozejrzała się, ale nigdzie nie dostrzegła niedźwiedziego króla. – Iorek Byrnison rozmawia ze swoimi doradcami – Wyjaśnił młody niedźwiedź. – Kazał cię przyprowadzić, gdy skończysz jeść. Chodź ze mną. Poprowadził dziewczynkę po zaśnieżonym wzgórzu do miejsca, gdzie niedźwiedzie zaczynały budować ścianę z lodowych bloków. Iorek siedział w środku grupy starczych niedźwiedzi. Wstał, aby ją powitać. – Złotousta Lyro – odezwał się. – Chodź i posłuchaj, co mi tu mówią. Nie wytłumaczył jej obecności pozostałym, a może wcześniej już się dowiedzieli, kim jest dziewczynka, w każdym razie zrobili jej miejsce i traktowali ją z tak ogromną kurtuazją, jak gdyby była królową. Czuła się bardzo dumna, że siedzi obok swego przyjaciela, Iorka Byrnisona, pod pięknie migoczącą na polarnym niebie Zorzą. Przysłuchiwała się rozmowie niedźwiedzi. Wynikało z niej, że poddani Iorka czuli się pod panowaniem Iofura Raknisona tak zagubieni, jak gdyby ktoś rzucił na nich zaklęcie. Niektórzy twierdzili, że ich byłego króla omamiła pani Coulter, która odwiedziła go jeszcze przed wygnaniem Iorka (chociaż Iorek wcale o tym nie wiedział). Wręczyła Iofurowi różne podarki. – Dała mu narkotyk – stwierdził jeden z niedźwiedzi – który on w tajemnicy podał Hjamurowi Hjamursonowi, sprawiając, że tamten zupełnie się zapomniał. Lyra wywnioskowała z dyskusji, że Hjamur Hjamurson to niedźwiedź, którego zabił Iorek, w wyniku czego został skazany na wygnanie. Więc pani Coulter była za to odpowiedzialna! Rewelacji było więcej. – Istnieją ludzkie prawa, zakazujące działalności, którą zamierzała prowadzić ta Coulter, ale prawa te nie obowiązują w Svalbardzie... Między innymi dlatego chciała zorganizować tu kolejną stację podobną do Bolvangaru, by przeprowadzać jeszcze potworniejsze doświadczenia... a Iofur zamierzał jej na to pozwolić, wbrew wszelkim niedźwiedzim obyczajom... Dotychczas bowiem ludzie odwiedzali nas albo przebywali w naszych więzieniach, nigdy jednak nie mieszkali wśród nas ani nie pracowali tu... Stopniowo Coulter zamierzała coraz bardziej zawładnąć Iofurem Raknisonem. Wzrastałaby też jego władza nad nami, aż stalibyśmy się jej prywatnymi zwierzaczkami, które na jej rozkazy biegałyby tu i tam, a główne nasze zadanie polegałoby na pilnowaniu tego odrażającego przybytku, który chciała powołać do życia... Słowa te wypowiedział stary niedźwiedź nazwiskiem Soren Eisarson. Był doradcą Iorka i od początku należał do przeciwników Iofura Raknisona. – Co ona teraz zrobi, Lyro? – spytał Iorek Byrnison. – Jakie będą jej plany, gdy usłyszy o śmierci Iofura? Dziewczynka wyjęła aletheiometr, aby zadać pytania związane z panią Coulter. Światło było zbyt słabe, toteż Iorek rozkazał, żeby przyniesiono pochodnię. – Co się przydarzyło panu Scoresby’emu? – spytała Lyra podczas oczekiwania na odpowiedź przyrządu. – Co z czarownicami? – Nasze czarownice zostały zaatakowane przez inny klan. Nie wiem, czy tamte były sprzymierzone z przecinaczami dzieci, ale patrolowały niebo licznymi grupami i zaatakowały nas podczas burzy. Nie widziałem, co się stało z Serafiną Pekkalą. A jeśli chodzi o Lee Scoresby’ego, balon wzniósł się niemal w tej samej chwili, gdy ja i chłopiec wypadliśmy. Ale twój czytnik symboli powie ci, jaki jest los ich wszystkich. Jakiś niedźwiedź przyciągnął sanie, na których stał kocioł z żarzącym się węglem drzewnym, i wrzucił do niego żywiczną gałąź, która natychmiast się zapaliła. W oślepiającym blasku Lyra obróciła wskazówki aletheiometru i spytała o Lee Scoresby’ego. Okazało się, że Teksańczyk ciągle jeszcze znajduje się w powietrzu. Wiatr znosił go ku Nowej Zembli. Najwyraźniej Scoresby’emu udało się umknąć zarówno kliwuchom, jak i wrogim czarownicom. Lyra przekazała informację Iorkowi, a on z zadowoleniem kiwnął łbem. – Pozostanie bezpieczny, póki będzie w powietrzu – zauważył. – A co z panią Coulter? Odpowiedź była skomplikowana, a igła urządzenia zatrzymywała się przy tak niezwykłych symbolach, że dziewczynka przez dłuższy czas usiłowała w pełni zrozumieć wiadomość. Niedźwiedzie były zaintrygowane, jednak hamowały ciekawość przez wzgląd na swego króla i z powodu jego szacunku dla Lyry, która tak bardzo się skupiła na przyrządzie, że niemal wpadła w trans. Gdy wreszcie zrozumiała, co oznacza układ symboli przeraziła się. – Mój przyrząd mówi, że ona jest... Usłyszała, że lecimy w tę stronę, a ma transportowy zeppelin uzbrojony w karabiny maszynowe... Chyba dobrze to interpretuję... Leci właśnie w kierunku Svalbardu. Nie wie jeszcze, że Iofur Raknison został zabity, jednak bardzo szybko się dowie, ponieważ... Tak, ponieważ powiedzą jej czarownice, które usłyszą o tym od kliwuchów. Zdaje się, Iorku Byrnisonie, że w powietrzu, wszędzie wokół nas znajdują się szpiedzy. Pierwotnym powodem, dla którego przybywa pani Coulter, jest... Chciała udawać, że pomaga Iofurowi Raknisonowi, naprawdę jednak zamierzała całkowicie przejąć nad nim kontrolę. Miał jej to ułatwić czambuł Tatarów, którzy płyną przez morze i dotrą tu za parę dni... Gdy pani Coulter tu przybędzie, zamierza udać się do miejsca, w którym więziony jest Lord Asriel i go zabić. Ponieważ... Tak, teraz wyjaśnia się coś, czego wcześniej nie rozumiałam! Z tej właśnie przyczyny chce zabić Lorda Asriela: wie, co on zamierza, boi się tego, a jednocześnie chce dokonać tego sama i zdobyć nad tym władzę, zanim Lord... Tak, z pewnością chodzi o miasto na niebie! Na pewno o nie! Pani Coulter chciałaby się tam dostać jako pierwsza! I teraz aletheiometr mówi coś jeszcze... Lyra pochyliła się nad przyrządem, ze wszystkich sił koncentrując myśli. Igła pędziła raz w jedną stronę, raz w drugą, ledwie można było za nią nadążyć. Roger, który początkowo patrzył zza ramienia przyjaciółki, nie potrafił nawet dostrzec, że długa igła czasami się zatrzymuje – świadom był jedynie szybkiego, migającego dialogu między palcami Lyry, obracającej krótsze wskazówki, a odpowiadającą na jej pytania igłą; pomyślał, że nie rozumie tego, tak samo zresztą jak świecącej na niebie Zorzy. – Tak – mruknęła w końcu dziewczynka. Położyła urządzenie na udach. Mrugała oczami i wzdychała, budząc się ze stanu głębokiego skupienia. – Tak, rozumiem. Ona znowu mnie goni. Chce czegoś, co mam. Lord Asriel również tego pragnie. Oboje czegoś potrzebują... Do tego eksperymentu, choć nie wiem, na czym polega... Przerwała, by zaczerpnąć powietrza. Coś ją martwiło, nie wiedziała jednak co. Była przekonana, że to, czego oboje rodzice chcą, jest tak samo ważne jak aletheiometr, nie pragnęli jednak urządzenia. Zastanowiła się nad tą kwestią. Miała pewność, że nie chodzi im o aletheiometr, ponieważ urządzenie zwykle wskazywało na siebie w inny sposób. – Przypuszczałam, że najważniejszy jest aletheiometr – powiedziała ze smutkiem. – Przez cały czas tak sądziłam. Miałam go oddać Lordowi Asrielowi, zanim ona dostanie przyrząd w swoje ręce. Sądziłam, że gdy trafi do pani Coulter, wszyscy umrzemy. Kiedy wypowiedziała te słowa, poczuła się bardzo zmęczona, tak straszliwie znużona i zasmucona, że śmierć wydała jej się ulgą. Jednak patrząc na Iorka, szybko odrzuciła taką myśl. Odłożyła aletheiometr i usiadła wyprostowana. – Jak daleko od nas ona się znajduje? – spytał Iorek. – Jest zaledwie o kilka godzin stąd. Przypuszczam, że jak najszybciej powinnam oddać aletheiometr Lordowi Asrielowi. – Pojadę z tobą – zadeklarował się Iorek. Dziewczynka nie spierała się. Podczas gdy król niedźwiedzi wydawał rozkazy i organizował uzbrojony oddział, który miał im towarzyszyć w końcowym etapie podróży na północ, Lyra odpoczywała, zbierając siły, ponieważ czuła, że podczas ostatniej interpretacji sporo ich straciła. Zamknęła oczy i zasnęła, niestety dość szybko ją obudzono; wyruszyli w drogę. Powitanie Lorda Asriela Lyra i Roger siedzieli na silnych młodych niedźwiedziach, Iorek kroczył niezmordowanie naprzód, a za nim postępował uzbrojony w miotacze ognia oddział, który strzegł tyłów. Droga okazała się długa i trudna. Svalbard był terenem górzystym, z wierzchołkami o różnych wysokościach i rozległymi górskimi pasmami pociętymi przez głębokie parowy i doliny o urwistych stokach. Zimno było przejmujące. Lyra wróciła myślą do łagodnie sunących cygańskich sań w trakcie jazdy do Bolvangaru; jakże szybka i wygodna wydała jej się tamta podróż! Tutejsze powietrze natomiast przenikał ziąb, jakiego Lyra nigdy wcześniej nie doświadczyła. Poza tym niedźwiedź, na którym jechała, nie był chyba tak chyży jak Iorek, a może po prostu była bardzo zmęczona, w każdym razie wszystko, co się działo, widziała w najczarniejszych barwach. Niewielkie miała pojęcie, dokąd się kierują i jak odległy jest cel ich podróży. Wiedziała jedynie tyle, ile przekazał jej podczas przygotowywania miotacza ognia starszy niedźwiedź, Soren Eisarson, zanim wyruszyli. Brał on udział w negocjacjach z Lordem Asrielem na temat warunków jego uwięzienia i pamiętał dobrze całą rozmowę. Powiedział, że początkowo svalbardzkie niedźwiedzie nie odróżniały Lorda Asriela od innych polityków, królów czy intrygantów, których wygnano na tę lodowatą wyspę. Więźniowie ci zawsze byli ważnymi osobistościami, w przeciwnym razie ludzie skazaliby ich na śmierć. W dodatku dla niedźwiedzi osoby te pewnego dnia mogły się stać cenne – gdyby wróciły do łask i władzy w rodzimych krajach – nigdy więc nie traktowały ich bez szacunku ani okrutnie. Pozornie Lorda Asriela traktowano w Svalbardzie ani gorzej, ani lepiej niż setki innych wygnańców. Pewne kwestie sprawiły jednak, że dozorcy spoglądali na niego baczniej aniżeli na innych więźniów. Dla ludzi wszystko, co kojarzyło się z Pyłem, otaczała atmosfera tajemniczości i strachu, a ponieważ Lord Asriel badał Pył, na twarzach ludzi, którzy go tu przywieźli, widać było panikę. Zresztą szczegóły traktowania ojca Lyry pani Coulter omówiła na osobności z Iofurem Raknisonem. Poza tym niedźwiedzie nigdy nie spotkały nikogo o tak hardej i władczej naturze jak Lord Asriel. Zdominował nawet Iofura Raknisona, potrafił się bowiem spierać skutecznie i wymownie. Przekonał na przykład króla niedźwiedzi, żeby sam mógł sobie wybrać miejsce odsiadywania kary, oświadczywszy, że pierwsze wyznaczone przez Iofura lokum położone jest na zbyt niskim terenie. Powiedział, że potrzebuje miejsca leżącego wysoko, ponad dymem i zamieszaniem panującym wokół ogniowych kopalni i kuźni, po czym po prostu wręczył niedźwiedziom szkic kwatery, której potrzebował, i wyjaśnił, gdzie powinna się znajdować. Przekupił je złotem, a potem przypochlebiał się królowi i dręczył go, aż ogłupione niedźwiedzie same ruszyły do pracy. Niedługo później na północnym cyplu stanął dom: obszerny i solidny budynek z kominkami, w których płonęły wydobyte i przywiezione przez niedźwiedzie wielkie węglowe kloce, oraz z dużymi oknami z prawdziwego szkła. Tam zamieszkał więzień, który zachowywał się jak król. Następnie Lord Asriel zajął się gromadzeniem materiałów do laboratorium. Niezwykle skupiony na celu, który sobie wyznaczył posłał po książki, przyrządy, odczynniki oraz całe mnóstwo narzędzi i sprzętu. I tak się złożyło, że – z tego czy owego źródła – otrzymał wszystko, czego potrzebował: jedni przynosili mu to jawnie, inni przekazywali przez gości, których, jak twierdził, miał prawo zapraszać; dostawy zaopatrzenia przybywały lądem, morzem i powietrzem i Lord Asriel w ciągu sześciu miesięcy uwięzienia całkowicie wyposażył laboratorium. Przez cały czas pracował: rozmyślając, planując, obliczając, i czekał na jedyną rzecz, niezbędną, by dokończyć zadanie, które tak bardzo przerażało Radę Oblacyjną. Z każdą minutą Lord Asriel był bliżej celu. Lyra po raz pierwszy spojrzała na więzienie swego ojca, kiedy Iorek Byrnison zatrzymał się u stóp góry, by zziębnięte i zesztywniałe dzieci mogły się trochę rozruszać i rozluźnić mięśnie. – Spójrz w górę – powiedział do dziewczynki. Lyra miała przed sobą rozległy, nierówny stok pokryty kamieniami i lodem. Widoczna na nim droga – oczyszczony z kamieni szlak – prowadziła ku samotnej turni. Na niebie nie było Zorzy, lecz wspaniale lśniły gwiazdy. Turnia wydawała się czarna i posępna, a na jej szczycie stał duży budynek, który promieniował jasnością. I nie był to blady nieregularny poblask tranowej lampy ani surowa biel anbarycznego światła, lecz ciepła, kremowa łuna nafty. Płonące światłem okna także ukazywały potęgę Lorda Asriela, szkło było bowiem kosztowne, a umieszczanie w oknach wielkich szklanych powierzchni w tej lodowej strefie klimatycznej nazwać było można po prostu marnowaniem ciepła. A jednak znajdowały się w tym miejscu, stanowiąc jawny dowód bogactwa i władzy, o wiele bardziej przekonujący niż wulgarny Pałac Iofura Raknisona. Dzieci po raz ostatni w tej podróży dosiadły swoich niedźwiedzi i Iorek poprowadził całą grupę w górę stoku ku domowi. Przed budynkiem znajdował się zasypany śniegiem i otoczony niskim murkiem dziedziniec. Kiedy Iorek pchnięciem otworzył bramę, usłyszeli, jak gdzieś w budynku zabrzęczał dzwonek. Lyra zsiadła z niedźwiedzia; ledwie mogła ustać na nogach. Pomogła zsiąść Rogerowi i razem, wspierając się nawzajem i potykając, zaczęli się przedzierać przez głęboki za kolana śnieg ku stopniom prowadzącym do drzwi. Lyra zapragnęła natychmiast znaleźć się w cieple tego domu. Bardzo potrzebowała też odpoczynku. Sięgnęła ręką do uchwytu dzwonka, zanim go jednak zdołała chwycić, drzwi się otworzyły. Za nimi widać było małą, mrocznie oświetloną sień, a pod lampą stał osobnik, którego dziewczynka rozpoznała – służący Lorda Asriela, Thorold, wraz ze swoją dajmoną, pinczerką imieniem Anfang. Lyra ze znużeniem odrzuciła kaptur. – Kim... – zaczął Thorold, a potem poznał dziewczynkę i dodał: – Lyra? Mała Lyra? Czy ja śnię? Sięgnął za siebie, aby otworzyć wewnętrzne drzwi. Za nimi znajdowała się jadalnia. W kamiennym palenisku płonął węglowy ogień, ciepłe, naftowe światło oświetlało dywany, krzesła obite skórą, wypolerowane drewno... Lyra nie widziała takiego wystroju od chwili opuszczenia Kolegium Jordana, toteż na chwilę zaparło jej dech w piersiach. Irbisica, dajmona Lorda Asriela, warknęła. Obok niej stał ojciec dziewczynki. Na jego majestatycznej twarzy o ciemnych oczach początkowo widniał wyraz władczości, zawziętości, triumfu i pełnego nadziei oczekiwania, jednak później, kiedy mężczyzna rozpoznał córkę, pobladł i otworzył szeroko oczy. Najwyraźniej coś go przestraszyło. – Nie! Nie! – krzyknął. Chwiejnie zatoczył się w tył i kurczowo chwycił za gzyms kominka. Widząc to, Lyra nie była w stanie się ruszyć. – Wynoś się! – wrzasnął Lord Asriel. – Odwróć się i wyjdź! Idź! Nie posyłałem po ciebie!! Dziewczynka nie mogła wydusić z siebie słowa. Otworzyła dwukrotnie usta, potem trzeci raz, wreszcie zdołała powiedzieć: – Nie, przyjechałam, ponieważ... Lord Asriel był naprawdę przerażony. Ciągle potrząsał głową i podnosił ręce, jak gdyby chciał odsunąć od siebie Lyrę, która nie mogła zrozumieć jego rozpaczy i gniewu. Zrobiła krok w jego kierunku, pragnąc go uspokoić, a wtedy pojawił się Roger i stanął za nią zaniepokojony; dajmony dzieci podfrunęły do źródła ciepła. Po chwili Lord Asriel dotknął ręką brwi, odzyskał zimną krew i jego twarz nabrała żywszych barw. Później spojrzał na chłopca i dziewczynkę już spokojniej i spytał: – Lyra? Czy to Lyra? – Tak, wuju Asrielu – odparła, pomyślała bowiem, że pora nie jest odpowiednia na omawianie kwestii ich rzeczywistego pokrewieństwa. – Przyjechałam, aby ci przekazać aletheiometr od Rektora Jordana. – Tak, oczywiście, że tak – stwierdził. – A kim jest twój towarzysz? – Roger Parslow – odrzekła. – Chłopiec kuchenny z Kolegium. Ale... – Jak się tu dostałaś? – Właśnie zamierzałam ci powiedzieć... Na dworze jest Iorek Byrnison, on nas tu przywiózł. Przejechał ze mną całą drogę z Trollesundu i oszukaliśmy Iofura... – Kim jest Iorek Byrnison? – To pancerny niedźwiedź. Przywiózł nas tu. – Thoroldzie – polecił Lord Asriel – przygotuj dla dzieci gorącą kąpiel i coś do jedzenia. Potem niech się wyśpią. Ich ubrania są brudne, znajdź im coś innego. Zrób to teraz, ja w tym czasie porozmawiam z tym niedźwiedziem. Lyra poczuła, że głowa jej ciąży. Być może sprawiło to ciepło, a może spokój i ulga. Dziewczynka obserwowała, jak służący kłania się i wychodzi z jadalni, a Lord Asriel wchodzi do sieni i zamyka za sobą drzwi. Z trudem dotarła do najbliższego krzesła i ciężko osunęła się na nie. Wydawało jej się, że minął zaledwie moment, gdy usłyszała głos Thorolda. – Proszę za mną, panienko – powiedział, a ona wstała i wraz z Rogerem poszła do ciepłej łazienki, gdzie na ogrzanej poręczy wisiały miękkie ręczniki, a wanna z wodą parowała w blasku naftowego światła. – Wejdź pierwszy – rzuciła Lyra. – Usiądę za drzwiami i porozmawiamy. Roger, krzywiąc się i sapiąc z powodu gorącej wody, wszedł do wanny i zaczął się myć. Jeszcze niedawno bardzo często pływali nadzy, dokazując w wodach Isis lub Cherwell z innymi dziećmi, teraz jednak oboje czuli, że coś się zmieniło. – Boję się twojego wuja – oświadczył Roger przez otwarte drzwi. – To znaczy twojego ojca. – Lepiej nadal nazywaj go moim wujem... Ja również czasami się go boję. – Kiedy weszliśmy, zobaczył tylko ciebie i naprawdę się przeraził. A potem dostrzegł mnie i od razu się uspokoił... – Po prostu był w szoku – wyjaśniła Lyra. – Każdy jest zaskoczony, gdy nagle zobaczy kogoś, kogo się nie spodziewał. Lord Asriel ostatnim razem widział mnie w Sali Seniorów. Miał prawo przeżyć wstrząs. – Nie – odparł Roger – to było coś więcej. Pożerał mnie wzrokiem jak głodny wilk... W każdym razie, w jakiś sposób mnie oceniał. – Przesadzasz. – Nie. Prawda jest taka, że boję się go bardziej niż pani Coulter. Chłopiec chlapał się w ciepłej wodzie, a Lyra tymczasem wyjęła aletheiometr. – Chcesz, abym sprawdziła, co mówi na ten temat czytnik symboli? – zapytała Lyra. – No cóż, nie wiem. Istnieją rzeczy, o których wolałbym nie wiedzieć. Wszystko, co usłyszałem od czasu, kiedy Grobale przybyli do Oksfordu, wydaje mi się naprawdę straszne. Chciałbym od tego choć trochę odpocząć. Interesuje mnie jedynie to, co się zdarzy w ciągu najbliższej godziny. Teraz siedzę sobie w przyjemnej kąpieli, za chwilę wytrę się miękkim, ciepłym ręcznikiem, a kiedy się ubiorę, pomarzę sobie o czymś smacznym do jedzenia. Potem zjem i o niczym nie będę myślał. Wreszcie zasnę w wygodnym łóżku... Nie chcę wiedzieć, co mnie czeka później, Lyro. Widzieliśmy straszliwe rzeczy, prawda? I nie wiadomo, ile ich jeszcze przed nami. Chyba więc wolę nie znać swojej przyszłości. Zamierzam się cieszyć obecną chwilą. – Rozumiem – odparła Lyra znużonym głosem. – Bywają sytuacje, kiedy też się tak czuję. Chociaż trzymała w rękach aletheiometr, jeszcze kilka minut nie poruszała wskazówkami i nie zwracała uwagi na huśtającą się igłę. Pantalaimon obserwował ten ruch w milczeniu. Gdy oboje się umyli, zjedli trochę chleba z serem i napili się wina zmieszanego z gorącą wodą, służący Thorold oznajmił: – Chłopiec pójdzie teraz spać. Pokażę ci, gdzie jest sypialnia. Jego Lordowska Mość przebywa w Bibliotece i pyta, czy panienka może się do niego przyłączyć. Lyra znalazła Lorda Asriela w pomieszczeniu, którego wielkie okna wychodziły na leżące daleko poniżej zamarznięte morze. W dużym kominku wesoło palił się węgiel, a lampa naftowa była mocno przykręcona, dzięki czemu w pokoju było przytulnie, natomiast usiana gwiazdami przestrzeń za oknem wydawała się ponura i lodowata. Siedzący w wielkim fotelu przy ogniu Lord Asriel skinął na dziewczynkę i wskazał jej stojące naprzeciw niego krzesło. – Twój przyjaciel, Iorek Byrnison, odpoczywa na zewnątrz – odezwał się. – Woli chłodniejsze temperatury. – Opowiedział ci o walce z Iofurem Raknisonem? – Nie w szczegółach. Zrozumiałem jednak, że teraz on jest królem Svalbardu. Czy to prawda? – Oczywiście, że tak. Iorek nigdy nie kłamie. – Zdaje mi się, że on się uważa za twojego opiekuna. – To nie tak. John Faa kazał mu mnie strzec i Iorek jedynie wypełnia to polecenie. – Jak John Faa się w to wplątał? – Odpowiem ci, jeśli ty mi coś wyjaśnisz – stwierdziła Lyra. – Jesteś moim ojcem, prawda? – Tak. I co z tego? – Uważam, że powinieneś był mi o tym powiedzieć. Tak właśnie myślę. Nie wolno ukrywać przed dzieckiem tak ważnych faktów, ponieważ gdy pozna prawdę, wtedy czuje się naprawdę głupio. Byłeś okrutny. Dlaczego mi nie powiedziałeś? Mogłeś to zrobić już wiele lat temu. Gdybyś mi powiedział i poprosił, abym zatrzymała tę informację w sekrecie, zrobiłabym tak, niezależnie od tego, ile miałabym wówczas lat. Postąpiłabym tak, gdybyś mnie poprosił. I byłabym taka dumna, że nikomu nie uda się ze mnie wydrzeć tajemnicy... A ty nigdy nawet nie spróbowałeś! Inni wiedzieli, a mnie nigdy nie powiedziałeś. – Kto cię poinformował? – John Faa. – Czy mówił ci także o twojej matce? – Tak. – W takim razie nie zostało nic do dodania. I wiedz, że nie życzę sobie, by mnie indagowało i oceniało takie zuchwałe dziecko jak ty. Chcę natomiast usłyszeć o wszystkim, co widziałaś i robiłaś po drodze tutaj. – Przywiozłam ci ten przeklęty aletheiometr, prawda?! – wykrzyknęła Lyra bliska łez. – Pilnowałam go przez całą drogę z Jordana, ukrywałam go i strzegłam niczym skarbu, mimo tego, co się działo. Nauczyłam się go używać i przebyłam całą tę koszmarną drogę, chociaż mogłam go po prostu oddać i wtedy byłabym bezpieczna... A ty mi nawet nie podziękowałeś ani też w żaden sposób nie okazałeś radości, że mnie widzisz. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, ale zrobiłam, i ciągle o tobie myślałam, nawet w śmierdzącym Pałacu Iofura Raknisona, otoczona tyloma niedźwiedziami... Wszystkiego dokonałam sama, oszustwem skłoniłam Iofura, aby walczył z Iorkiem, po to, żebym mogła przyjechać tu do ciebie... A kiedy mnie zobaczyłeś, prawie zemdlałeś, jak gdybyś dostrzegł coś strasznego, coś, czego już nigdy nie chciałeś widzieć. Nie jesteś człowiekiem, Lordzie Asrielu. Nie jesteś moim ojcem! Mój ojciec nie potraktowałby mnie w taki sposób. Ojcowie powinni kochać swoje córki, prawda? Ty mnie nie kochasz i ja nie kocham ciebie. Nie da się tego ukryć. Kocham Ojca Corama i Iorka Byrnisona... Tak, kocham pancernego niedźwiedzia bardziej niż własnego ojca. I założę się, że Iorek Byrnison kocha mnie o wiele bardziej niż ty. – Sama mi powiedziałaś, że ten niedźwiedź wypełnia jedynie rozkazy Johna Faa. A jeśli chcesz się zachowywać jak sentymentalna panienka, nie będę tracił czasu na rozmowę z tobą. – Weź więc sobie ten cholerny aletheiometr, a ja wracam z Iorkiem. – Dokąd? – Do jego siedziby. Będzie trzeba walczyć z panią Coulter i innymi z Rady Oblacyjnej, kiedy tylko się zjawią... Jeśli Iorek przegra, umrę wraz z nim, nie dbam o to. Jeśli zaś wygra, poślemy po Lee Scoresby’ego i odlecę jego balonem... – Kim jest Lee Scoresby? – Aeronautą. Przylecieliśmy z nim tutaj, a potem się rozbiliśmy. Masz, oto aletheiometr. Jest w dobrym stanie. Mężczyzna nie uczynił żadnego ruchu, by wziąć urządzenie, toteż Lyra położyła je na mosiężnym murku otaczającym palenisko. – Chyba powinnam ci jeszcze powiedzieć, że pani Coulter zmierza do Svalbardu i sądzę, że natychmiast gdy się dowie, co się przydarzyło Iofurowi Raknisonowi, skieruje się tutaj. Leci zeppelinem, z wielką grupą żołnierzy. Z rozkazu Magistratury zamierza nas wszystkich zabić. – Nigdy jej się to nie uda – odparł beznamiętnie. Był tak spokojny i odprężony, że gniew Lyry nieco zmalał. – Skąd możesz wiedzieć? – stwierdziła niepewnie. – Wiem. – Masz może drugi aletheiometr? – Takie rzeczy wiem bez aletheiometru. Teraz opowiedz mi ze szczegółami o swojej podróży tutaj, Lyro. Zacznij od początku i niczego nie ukrywaj. Dziewczynka rozpoczęła opowieść od momentu, gdy ukryła się w Sali Seniorów, potem opowiedziała o porwaniu Rogera przez Grobalów, o okresie spędzonym u pani Coulter i wszystkich następnych zdarzeniach. Była to długa historia, a kiedy Lyra skończyła opowieść, dodała jeszcze: – Chcę więc poznać odpowiedź na jedno pytanie i uważam, że mam prawo ją otrzymać, tak samo jak miałam prawo wiedzieć, kim naprawdę jestem. Sądzę, że w ramach rekompensaty za to, że mnie nie poinformowałeś, iż jestem twoją córką, powinieneś mi odpowiedzieć. Interesuje mnie, czym jest Pył. I dlaczego wszyscy tak bardzo się go boją? Lord Asriel popatrzył na dziewczynkę w taki sposób jak gdyby próbował ocenić, czy zrozumie jego odpowiedź. Lyra pomyślała, że nigdy przedtem nie patrzył na nią tak poważnie, że dotąd traktował ją dokładnie tak, jak większość dorosłych traktuje dzieci zadające trudne pytania. Teraz jednak najwyraźniej doszedł do wniosku, że dziewczynka jest już wystarczająco dorosła, by pojąć jego słowa. – Pył to coś, co sprawia, że działa aletheiometr – odrzekł. – Ach... Podejrzewałam, że tak jest! Co jeszcze? I jak tamci się o nim dowiedzieli? – W pewnym sensie Kościół zawsze zdawał sobie sprawę z jego istnienia. Głosili o nim od stuleci, chociaż nie nazywali go po imieniu. Jednak kilka lat temu pewien moskwianin nazwiskiem Borys Michajłowicz Rusaków odkrył nowy rodzaj cząstki elementarnej. Słyszałaś o elektronach, fotonach, neutrinach i tym podobnych? Nazywa się je cząsteczkami podstawowymi, ponieważ nie można ich już bardziej rozłożyć: nie składają się z żadnych elementów, są najmniejsze. Nowo odkryta cząsteczka również spełniała te warunki, chociaż bardzo trudno było ją zmierzyć, ponieważ podczas badań nie reagowała w zwykły sposób. Największe trudności miał Rusaków ze zrozumieniem, dlaczego owe cząsteczki gromadzą się w otoczeniu istot ludzkich, jak gdybyśmy je do siebie przyciągali. Zwłaszcza osoby dorosłe. Dzieci także, ale dopiero gdy ich dajmony ukształtują się w jej stałą postać. Podczas okresu dojrzewania młodzi ludzie zaczynają silniej przyciągać Pył, który osiada na nich tak jak na dorosłych. Obecnie wszystkie tego rodzaju odkrycia, ponieważ mają związek z doktrynami kościelnymi, musi zatwierdzić Magistratura w Genewie. A odkrycie Rusakowa było tak niezwykłe i dziwne, że inspektor z Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej podejrzewał, że naukowiec został opętany przez diabła, toteż odprawił egzorcyzmy w jego laboratorium, a potem przesłuchał go zgodnie z zasadami Inkwizycji. W końcu jednak musieli zaakceptować fakt, że moskwianin nie okłamał ich ani nie wprowadził w błąd, Pył bowiem naprawdę istnieje. Wówczas musieli zdecydować, czym jest to nowo odkryte zjawisko. Jeśli weźmiemy pod uwagę ideologię Kościoła, łatwo zrozumieć, że mogli podjąć tylko jedną decyzję – Magistratura oświadczyła, że fenomen ten jest fizycznym świadectwem na istnienie grzechu pierworodnego. Wiesz, jaki to grzech? Lyra wydęła usta. Miała wrażenie, że ponownie znalazła się w Jordanie i ktoś ją pyta o coś, czego nie zdążyła się dokładnie nauczyć. – W pewnym sensie... – odparła. – Więc nie wiesz. Podejdź do półki obok biurka i przynieś mi Biblię. Dziewczynka wzięła dużą czarną księgę i wręczyła ją ojcu. – Pamiętasz historię Adama i Ewy? – Oczywiście – odrzekła. – Ewie nie wolno było zjeść owocu, ale wąż ją skusił i zjadła. – A co się zdarzyło potem? – Eee... Zostali wygnani. Bóg wyrzucił ich z ogrodu. – Bóg zabronił im zjeść owoc, zagroził, że umrą. Pamiętaj, że byli nadzy w ogrodzie, byli jak dzieci, których dajmony mogły przybierać wszelkie dowolne formy. A oto, co się zdarzyło. Lord Asriel otworzył Biblię na rozdziale trzecim Księgi Rodzaju i przeczytał: Niewiasta odpowiedziała wężowi: „Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach z drzewa, które jest w jego samym środku, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli”. Wtedy rzekł wąż do niewiasty: „Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że tego dnia, gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i wasze dajmony przybiorą swe prawdziwe kształty i tak jak bogowie będziecie znali dobro i zło”. Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do ujawnienia prawdziwej formy dajmona. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią; a on zjadł. A wtedy otworzyły się im oczy i poznali prawdziwe formy swoich dajmonów i przemówili do nich. Ale kiedy mężczyzna i kobieta poznali swe dajmony, stwierdzili, że nastąpiła wielka zmiana, ponieważ do tej chwili zdawało im się, że są tacy sami jak wszystkie stworzenia na niebie i ziemi, że nie ma między nimi różnicy. A teraz dostrzegli tę różnicę i poznali dobro i zło; i zawstydzili się, i zerwali liście z drzewa figowego, aby przykryć swą nagość .. . Ojciec Lyry zamknął księgę. – I w ten sposób na świecie pojawił się grzech – powiedział. – Grzech, wstyd i śmierć. W tym właśnie momencie ich dajmony ustaliły się w jednej postaci. – Ale... – Lyra usiłowała znaleźć potrzebne słowa – ...ale to przecież nie jest prawda? Nie taka jak w chemii czy technice... To nie ten rodzaj prawdy, zgadza się? Tak naprawdę nie było Adama i Ewy. Uczony z Cassington powiedział mi, że Biblia to tylko coś w rodzaju bajki. – Cassington powszechnie słynie z wolnomyślicielstwa. Zadaniem tamtejszych mędrców jest kwestionowanie wiary innych. To naturalne, że Uczony z Cassington tak ci powiedział. Ale pomyśl o Adamie i Ewie jak o liczbie urojonej, jak o pierwiastku kwadratowym do minus pierwszej. Nigdy nie zdołasz znaleźć konkretnego dowodu na ich istnienie, jednak jeśli je włączysz do swoich równań, zdołasz dokonać takich obliczeń, jakich nie można sobie wyobrazić bez tych liczb. W każdym razie tego Kościół nauczał przez tysiące lat, a kiedy Rusaków odkrył Pył, nareszcie pojawił się fizyczny dowód, że rzeczywiście coś się zdarzyło w chwili, gdy niewinność przekształciła się w doświadczenie. Nawiasem mówiąc, nazwa Pyłu pochodzi właśnie z Biblii. Na początku nazywano go cząsteczkami Rusakowa, ale wkrótce ktoś zwrócił uwagę na interesujący wers przy końcu rozdziału trzeciego Księgi Rodzaju, gdzie Bóg przeklina Adama za zjedzenie owocu. Lord Asriel ponownie otworzył Biblię i wskazał Lyrze wspomniany fragment. Dziewczynka przeczytała: W pocie czoła będziesz więc musiał zdobywać chleb, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo pyłem jesteś i w pył się obrócisz . Lord Asriel podjął temat: – Uczeni Kościoła od dawien dawna głowili się nad przekładem tego ostatniego zdania. Niektórzy twierdzą bowiem, że nie powinno się tłumaczyć „w pył się obrócisz”, ale „staniesz się poddanym pyłu”, a jeszcze inni, że cały ten werset to rodzaj kalamburu opartego na słowach: „ziemia” i „pył”. Kalambur ten w gruncie rzeczy oznacza, że Bóg przyznaje, iż także jego własna natura jest po części grzeszna. Trudno znaleźć jedyną odpowiedź, jako że tekst jest wieloznaczny. Słowo się jednak przyjęło i od tego czasu cząsteczki nazywa się Pyłem. – A co z Grobalami? – spytała Lyra. – Generalna Rada Oblacyjna... Banda twojej matki – mruknął. – Bardzo to zręczne z jej strony, że potrafiła zorganizować wokół siebie taką koalicję... Ale to bystra kobieta, nie wątpię, że to zauważyłaś... A ludziom z Magistratury odpowiada fakt, że pojawiają się rozmaite agencje, które oni sami mogą podjudzać przeciwko sobie; tej, która odniesie sukces, udzielą poparcia, tej, która poniesie klęskę – cofną je, a organizację określą mianem „bandy zdrajców”, nigdy nie mającej racji bytu. Widzisz, twoja matka zawsze pragnęła władzy. Początkowo próbowała ją zdobyć w, hm, naturalny sposób, czyli przez małżeństwo, ale jej się nie udało, o czym pewnie słyszałaś. Postanowiła więc zwrócić się do Kościoła. Jako kobieta nie mogła oczywiście zostać osobą duchowną, toteż zrobiła coś nieortodoksyjnego: powołała do życia własny porządek, stworzyła własne wpływowe „kanały”. Tym sposobem zamierzała osiągnąć cel. Muszę przyznać, że pomysł zajęcia się Pyłem to bardzo dobre posunięcie, jako że Pył wszystkich przerażał i nikt nie wiedział, co z nim zrobić. Kiedy więc twoja matka zaproponowała, że postara się zbadać to zjawisko, Magistratura poczuła tak wielką ulgę, że wsparła cenną sojuszniczkę zarówno finansowo, jak i wszelkimi innymi sposobami. – Ale oni odcinają... – Lyra nie mogła się zmusić do wypowiedzenia całego zdania, słowa nie chciały jej przejść przez gardło. – Sam wiesz, co robią! Dlaczego Kościół pozwala im na coś takiego? – Dlatego że coś w tym rodzaju zdarzało się już wcześniej. Wiesz, co oznacza słowo „kastracja”? Usuwa się chłopcu organy seksualne, aby nigdy nie stał się w pełni mężczyzną. Kastrat przez całe życie potrafi śpiewać wysokim dyszkantem, a Kościół pozwalał na takie okaleczenia, ponieważ chłopcy ci byli niezwykle użyteczni w muzyce kościelnej. Kilku kastratów zostało wielkimi śpiewakami, naprawdę wspaniałymi artystami, wielu jednakże stało się tłustymi, szpetnymi półmężczyznami, i niektórzy zmarli z powodu operacji. Mimo to, jak widzisz, Kościół nie sprzeciwia się wykonywaniu maleńkiego „cięcia” właśnie z powodu tamtego precedensu. To co się dzieje obecnie, jest i tak o wiele bardziej higieniczne niż stare metody, kiedy nie było znieczulenia, sterylnych bandaży ani właściwej opieki pielęgniarskiej. W porównaniu z kastracją odcinanie dajmonów wydaje się subtelnym, niegroźnym zabiegiem. – Nieprawda! – krzyknęła Lyra. – Wcale tak nie jest! – Nie. Oczywiście, że tak nie jest, i dlatego ludzie twojej matki zmuszeni byli ukrywać się na dalekiej Północy, z dala od ludzkich siedzib. Kościół był jednak zadowolony z faktu, że ma kogoś takiego jak pani Coulter. Któż nie zaufałby tak czarującej, słodkiej i rozsądnej osóbce? Ponieważ jednak jej działalność była dość kontrowersyjna i nieoficjalna, przedstawiciele Magistratury postanowili, że – jeśli będzie trzeba – mogą się wyprzeć tej znajomości. – A czyim właściwie pomysłem było to... cięcie? – Twojej matki. To ona skojarzyła te dwa fakty, które zdarzają się podczas dojrzewania – ostateczne ustalenie się postaci dajmona i osiadanie Pyłu. Przyszło jej do głowy, że gdyby oderwać od ciała dajmona, dany osobnik może nigdy nie stałby się poddanym Pyłu... I nie musiałby ponosić odpowiedzialności za grzech pierworodny. Pani Coulter zadała sobie pytanie: czy istnieje możliwość rozdzielenia dajmona i człowieka bez zabijania tego ostatniego? Jednak twoja matka jest osobą światową, wiele podróżowała i wiele widziała. Była na przykład w Afryce, gdzie odkryła, że mieszkańcy tego kontynentu potrafią „tworzyć” niewolnika zwanego zombi, który nie ma własnej woli i może pracować dniem i nocą. Nie będzie się skarżył i nie ucieknie. Wygląda jak tułów... – Tak jak osoba bez dajmona! – Właśnie. W każdym razie tam twoja matka dowiedziała się, że można rozdzielić... – A... Tony Costa mówił mi, że lasy Północy zamieszkują straszliwe upiory. Przypuszczam, że im również mogło się coś takiego przydarzyć. – Zgadza się. Tak czy owak, Generalna Rada Oblacyjna zrodziła się właśnie z podobnych idei oraz z pojęcia grzechu pierworodnego, obsesji Kościoła. Dajmona Lorda Asriela zastrzygła uszami, a mężczyzna położył dłoń na jej pięknym łbie. – Kiedy dokonali cięcia, zdarzyło się coś jeszcze – ciągnął ojciec dziewczynki – czego w ogóle nie zauważyli. Energia, która łączy człowieka i jego dajmona, jest naprawdę potężna i podczas cięcia w ułamku sekundy się rozprasza. Nie zdawali sobie z tego sprawy, ponieważ to, co zobaczyli, omyłkowo interpretowali jako wstrząs, odrazę albo moralne oburzenie i starali się ignorować własne odczucia. Przegapili w ten sposób coś bardzo ważnego i nawet nie przyszło im do głowy, żeby wykorzystać tę ogromną energię... Lyra nie mogła usiedzieć spokojnie. Wstała, podeszła do okna i niewidzącymi oczyma zapatrzyła się w bezmierną lodowatą ciemność. Myślała o ogromnym okrucieństwie. Niezależnie od tego, jak ważne było poznanie istoty grzechu pierworodnego, krzywda, jaką wyrządzili ci ludzie Tony’emu Makariosowi i innym dzieciom, była naprawdę straszliwa. Żaden cel nie mógł tego usprawiedliwić. – A ty co robiłeś? – spytała. – Czy brałeś udział w tych „cięciach”? – Mnie interesuje coś zupełnie innego. Uważam, że Rada Oblacyjna nie posuwa się wystarczająco daleko. Ja chcę dojść do źródła Pyłu. – Do źródła? A gdzie się ono znajduje? – W innym wszechświecie, tym, który widzimy przez Zorzę. Lyra odwróciła się od okna. Jej ojciec wyciągnął się leniwie w fotelu; był silnym mężczyzną o oczach tak dzikich jak oczy jego dajmony. Lyra nie kochała go, nie mogła mu ufać, ale nie potrafiła go nie podziwiać – jego samego, nadmiernego przepychu, którym otoczył się na tym niegościnnym odludziu, oraz jego wielkiej ambicji. – Jaki jest ten drugi wszechświat? – zapytała. – To jeden z wielu bilionów równoległych światów. Czarownice wiedzą o nich od stuleci, natomiast pierwsi teologowie, którzy mniej więcej pięćdziesiąt lat temu udowodnili w sposób matematyczny ich istnienie, zostali ekskomunikowani. Wszechświaty te jednak istnieją i nie sposób podważyć faktu ich egzystencji, chociaż niewiele osób zdaje sobie sprawę z możliwości przejścia z jednego wszechświata do drugiego. Sądziliśmy, że jest to sprzeczne z podstawowymi prawami fizyki. Teraz wiem, że się myliliśmy, nauczyliśmy się bowiem dostrzegać świat nad nami, a skoro światło jest w stanie przenikać granicę między światami, my również możemy ją pokonać. Musimy się tego nauczyć dokładnie tak samo, jak ty się nauczyłaś korzystać z aletheiometru. Teraz zarówno tamten wszechświat, jak i wszystkie inne – kontynuował Lord Asriel – stają przed nami otworem. Weź przykład rzucania monetą: może ona upaść orłem lub reszką, ale zanim spadnie, nie dowiemy się, która ze stron znajdzie się na wierzchu. Jeśli upadnie jedną stroną, druga nie będzie widoczna, chociaż do ostatniego momentu obie sytuacje są równie prawdopodobne. Wyobraź sobie teraz, że jeśli w naszym wszechświecie wypadnie orzeł, to w tym drugim – reszka. Kiedy tak się dzieje, oba światy rozszczepiają się. Używam przykładu monety jedynie dla porównania, w gruncie rzeczy bowiem te potencjalne upadki zdarzają się na poziomie cząstek elementarnych, choć zasada jest identyczna: w jednym momencie wiele rzeczy jest możliwe, w następnym – zdarza się tylko jedna z nich i pozostałe nie mają już racji bytu. Jak ci mówiłem, istnieją niezliczone światy – ciągnął ojciec Lyry. – Postanowiłem przejść do tego za Zorzą, ponieważ sądzę, że stamtąd pochodzi Pył, który się znajduje w naszym wszechświecie. Widziałaś przezrocza które pokazywałem Uczonym w Sali Seniorów, musiałaś więc dostrzec Pył przemieszczający się z Zorzy do naszego świata. Widziałaś miasto. Powtarzam ci: uważam, że skoro światło i Pył mogą przeniknąć barierę między wszechświatami i jeśli potrafimy dostrzec miasto, możemy również wybudować most i przejść po nim. Potrzeba do tego wprawdzie ogromnej energii, lecz ja potrafię ją wyzwolić. Tam, za Zorzą, znajduje się źródło Pyłu, a także wszelkiej śmierci, grzechu, nieszczęścia i zniszczenia. Nieodłączna ludzkiemu poznaniu jest chęć zniszczenia i taka jest właśnie natura grzechu pierworodnego. Zamierzam to zmienić, Lyro, a wówczas śmierć odejdzie w zapomnienie. – Za to właśnie zostałeś tutaj zesłany? – Tak. Przeraziłem ich swoim planem i wcale im się nie dziwię. Lord Asriel wstał. Był taki jak jego dajmona – dumny, piękny i bardzo groźny. Dziewczynka siedziała nieruchomo. Bała się ojca, bardzo go podziwiała, a równocześnie uważała, że jest zupełnie szalony. Kimże jednak była, by go osądzać? – Idź do łóżka – polecił. – Thorold pokaże ci, gdzie będziesz spała. Odwrócił się, by wyjść. – Zostawiłeś aletheiometr – zauważyła. – Tak, rzeczywiście – odparł. – Ale nie jest mi teraz potrzebny. Zresztą, i tak nie potrafię się z nim obchodzić bez książek. Wiesz, zdaje mi się, że Rektor Kolegium Jordana dał go tobie. Czy rzeczywiście powiedział ci, żebyś mi go przywiozła? – Hm, no tak! – odrzekła, później jednak zastanowiła się i zdała sobie sprawę, że Rektor właściwie nie poprosił jej, aby przekazała przyrząd Lordowi. Uważała tak przez cały czas, ponieważ nie widziała innego powodu, dla którego starzec miałby go jej dawać. – Nie – zaprzeczyła. – Nie wiem. Myślałam... – No cóż, ja go w każdym razie nie chcę. Jest twój. – Ale... – Dobranoc, dziecko. Lyra, oniemiała i zbyt oszołomiona tuzinem pytań, które natrętnie cisnęły jej się na usta, wzięła aletheiometr i owinęła go w czarny aksamit. Potem bez ruchu siedziała przez jakiś czas przy ogniu, obserwując, jak jej ojciec opuszcza pokój. Zdrada Gdy się obudziła, zobaczyła, że ktoś nieznajomy potrząsa ją za ramię, a potem, kiedy Pantalaimon się obudził i zaczął warczeć, rozpoznała Thorolda. Mężczyzna trzymał lampę naftową w drżącej dłoni. – Panienko, panienko... proszę wstać, szybko. Nie wiem, co robić. Pan nie zostawił żadnych rozkazów. Chyba oszalał. – Co takiego? Co się dzieje? – Chodzi o Lorda Asriela, panienko. Od chwili, gdy wczoraj poszłaś spać, zachowywał się prawie tak, jak gdyby był w delirium. Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Spakował na sanie wiele przyrządów i aparatów, a potem zaprzągł psy i odjechał. Wziął też chłopca, panienko! – Rogera? Zabrał Rogera? – Polecił mi go obudzić i ubrać, a mnie nie przyszło do głowy, aby się z nim spierać... nigdy tego nie robiłem... Chłopiec stale pytał o ciebie, panienko, ale Lord Asriel chciał zabrać tylko jego... Pamiętasz, jak tu weszłaś po przyjeździe? Zobaczył cię, nie mógł uwierzyć własnym oczom i kazał ci odejść? Pamiętasz? Lyrze tak bardzo kręciło się w głowie ze zmęczenia i strachu, że ledwie mogła skupić myśli, z całych sił starała się jednak skoncentrować na słowach Thorolda. – Tak? I co? – Chodzi o to, panienko, że mój pan potrzebował dziecka, by skończyć eksperyment! A jemu się zawsze udaje zdobyć to, czego potrzebuje. Ma swoje sposoby, po prostu zamawia i... Dziewczynce zahuczało w głowie. Czuła się tak, jak gdyby próbowała zepchnąć w niepamięć pewne nieprzyjemne fakty. Wstała z łóżka i sięgnęła po ubranie, a potem nagle skurczyła się w sobie i zawładnęła nią rozpacz. Usiłowała zwalczyć to uczucie, miała jednak wrażenie, że całkowicie ją opanowało, zwłaszcza gdy przypomniała sobie stwierdzenie Lorda Asriela: „Energia, która łączy człowieka i jego dajmona, jest naprawdę potężna”, oraz uwagę, że aby postawić most nad przepaścią pomiędzy światami, potrzeba „ogromnej energii”... I wtedy zdała sobie sprawę, co nieświadomie zrobiła. Przemierzyła całą tę drogę, ponieważ pragnęła „coś” dostarczyć swemu ojcu. Wydawało jej się, że wie, czego chce Lord Asriel. Jednak jemu wcale nie chodziło o aletheiometr. On potrzebował dziecka! Uświadomiła sobie z całą mocą, że przyprowadziła mu Rogera. Dlatego właśnie, kiedy ją zobaczył, krzyknął: „Nie posyłałem po ciebie!”. Posłał najwyraźniej po jakieś dziecko, a los przywiódł mu własną córkę. Tak w każdym razie musiał pomyśleć, póki zza pleców Lyry nie wychynął chłopiec. Cóż za straszliwy wybryk losu! Sądziła, że ratuje Rogera, a przez cały czas spychała go ku przepaści. Zdradziła go... Ze zdenerwowania zadrżała i zaszlochała. To nie może być prawda, pomyślała, nie może. Thorold próbował ją pocieszyć, nie znał jednakże powodu jej ogromnego żalu, toteż tylko nerwowo głaskał ją po ramieniu. – Iorek... – załkała dziewczynka, odpychając służącego. – Gdzie jest Iorek Byrnison? Gdzie niedźwiedź? Czy ciągle na zewnątrz? Starzec bezradnie wzruszył ramionami. – Pomóż mi! – szepnęła, drżąc na całym ciele z osłabienia i strachu. – Pomóż mi się ubrać. Muszę iść. Teraz! Szybko! Mężczyzna odstawił lampę i spełnił jej polecenie. Kiedy rozkazywała, kiedy mówiła w ten władczy sposób, bardzo przypominała swego ojca, mimo, że jej twarz była mokra od łez, a usta drżały. Pantalaimon tymczasem kręcił się po pokoju, szaleńczo wymachując ogonem; jego sierść niemal się iskrzyła. Thorold pospiesznie przyniósł sztywne, cuchnące futro i pomógł Lyrze je włożyć. Gdy tylko wszystkie guziki zostały zapięte i wszystkie rzepy zamocowane, dziewczynka skierowała się do drzwi. Na dworze poczuła zimne ukłucie w gardle niczym dotknięcie miecza, a łzy natychmiast zamarzły na jej policzkach. – Iorku! – zawołała. – Iorku Byrnisonie! Chodź, bardzo cię potrzebuję! Rozległ się tupot łap na śniegu oraz szczęk metalu i po chwili niedźwiedź stanął obok dziewczynki. Najwyraźniej jeszcze przed chwilą spokojnie spał, jego wielkie ciało bowiem przykrywał padający śnieg. W świetle lampy, którą trzymał siedzący w oknie Thorold, Lyra dostrzegła długi zwierzęcy pysk z ciemnymi oczodołami i białe futro pod rdzawoczarnym metalem, żelaznym hełmem. Zapragnęła otoczyć go ramionami, przytulić się do jego osypanego śniegiem futra i szukać pocieszenia. – Co się stało? – spytał. – Musimy dogonić Lorda Asriela. Zabrał Rogera i zamierza... Nawet nie mogę o tym myśleć... Och, mój drogi Iorku, błagam, pospieszmy się! – Jedźmy więc – odparł po prostu, a ona wskoczyła mu na grzbiet. Nawet nie musieli się zastanawiać, w którą stronę wyruszyć, ślady sań prowadziły bowiem z dziedzińca ku równinie i Iorek skoczył, aby podążyć tym tropem. Poruszał się tak płynnie, że Lyra dostosowała się do niego odruchowo. Biegł szybciej niż kiedykolwiek. Przeskoczył gęsty śnieg pokrywający skalistą ziemię, a blachy pancerza huśtały się pod dziewczynką w jednostajnym rytmie. Za nimi podążały inne niedźwiedzie, ciągnąc miotacz ognia. Droga była świetnie widoczna, ponieważ księżyc stał wysoko, a światło, które rzucał na zasypany śniegiem świat, było tak jaskrawe, że krajobraz miał barwy błyszczącego srebra i głębokiej czerni. Ślady sań Lorda Asriela biegły prosto ku pasmu nierównych wzgórz. Wysokie, strome turnie sterczały w niebo; były tak czarne jak aksamitny materiał okrywający aletheiometr. Nigdzie nie było widać sań... A może coś się porusza na stoku najwyższego ze szczytów? Lyra spojrzała przed siebie, natężając wzrok, a Pantalaimon zmienił się w sowę, wzleciał bardzo wysoko i patrzył. – Tak – powiedział, gdy w chwilę później usiadł na nadgarstku swej pani – to Lord Asriel. Zawzięcie popędza psy, a z tyłu siedzi dziecko... Lyra poczuła, że Iorek Byrnison zmienia tempo, coś bowiem najwyraźniej przyciągnęło jego uwagę. Zwolnił, podniósł łeb i spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo... – O co chodzi? – spytała Lyra. Niedźwiedź nie odpowiedział. Przez moment nasłuchiwał z uwagą, chociaż do uszu dziewczynki nie dotarł żaden odgłos. Potem nagle coś usłyszała: tajemniczy, bardzo odległy szum i skrzypienie. Lyra znała już ten dźwięk – była to muzyka Zorzy. Opadający z nieba błyszczący welon wisiał, migocząc na północnym niebie Wszystkie te niewidoczne biliony i tryliony naładowanych cząstek i – pomyślała dziewczynka – może również Pyłu, czarowały, promieniejąc łuną z górnej partii atmosfery. Widok był nadzwyczajny, bardziej olśniewający niż wszystkie, które Lyra widziała do tej pory i dziewczynka miała wrażenie, że Zorza zna rozgrywający się w dole dramat i chce oświetlić go w najbardziej natchniony, budzący grozę sposób. Żaden z niedźwiedzi nie patrzył jednak w górę; wszystkie skupiły uwagę na powierzchni ziemi. To nie Zorza przyciągnęła uwagę Iorka. Stał teraz zupełnie nieruchomo i Lyra ześlizgnęła się z jego grzbietu, sądziła bowiem, że jeśli coś go martwiło, powinien swobodnie wykorzystać wszystkie swoje zmysły. Obejrzała się za siebie: na ogromną otwartą równinę prowadzącą do domu Lorda Asriela i na pagórki, które niedawno przebyli. Nie dostrzegła niczego niezwykłego. Zorza świeciła coraz intensywniej. Najpierw „welony” drżały i przesuwały się na bok, a postrzępione „zasłony” zwijały się i rozwijały, z każdą minutą całość stawała się większa i coraz mocniej jaśniała. Łuki i pętle wirowały od jednego krańca horyzontu po drugi i dotykały zenitu promieniejącymi wstęgami. Lyra słyszała teraz wyraźniej niż kiedykolwiek potężny, śpiewny syk i świst ogromnych niepojętych sił. – Czarownice! – krzyknął któryś z niedźwiedzi i Lyra natychmiast odwróciła się, czując radość i ulgę. Jednak w tym samym momencie mocne uderzenie pchnęło ją do przodu. Straciła oddech, nie mogła złapać powietrza, toteż tylko dyszała i drżała, a w miejscu, w którym stała przed chwilą, tkwiła strzała z zielonymi piórami, której drzewce niemal całkowicie wbite było w śnieg. – To niemożliwe! – krzyknęła cicho Lyra. Niestety czarownice rzeczywiście atakowały, a kolejna strzała ze stukotem odbiła się od pancerza stojącego obok Lyry Iorka. Nie były to bowiem czarownice Serafiny Pekkali, ale przedstawicielki innego klanu. Tuzin ich albo więcej krążył nad niedźwiedziami. Od czasu do czasu zniżały lot, aby wystrzelić, po czym znowu się wznosiły. Dziewczynka przeklinała każdym znanym sobie brzydkim słowem. Iorek Byrnison wydał szybkie rozkazy. Widać było, że niedźwiedzie mają wprawę w walkach z czarownicami, ponieważ natychmiast ustawiły się w szyku obronnym. Czarownice atakowały. Potrafiły strzelać celnie jedynie z bliskiej odległości, toteż aby nie marnować strzał, opuszczały się jak najniżej, napinały łuki, a po wypuszczeniu strzały natychmiast się wznosiły. Kiedy jednak znajdowały się nisko, były łatwym celem, a wówczas niedźwiedzie błyskawicznie podnosiły łapy i strącały przeciwniczki na ziemię, gdzie je dobijały. Lyra przycupnęła przy skale i wypatrywała, czy nie zbliża się do niej któraś z czarownic. Wprawdzie kilka celowało do dziewczynki, ale strzały padły daleko od niej. Nagle Lyra, patrząc na niebo, zauważyła, że większa część grupy zawraca i odlatuje. Gdyby widok ten ją uspokoił, ulga trwałaby niestety zaledwie kilka sekund, ponieważ z kierunku, w którym czarownice się wycofały, zaczęło nadlatywać mnóstwo innych, a wraz z nimi pojawiło się sporo połyskujących świateł. Mało tego – w bezmiernej pustce svalbardzkiej równiny oprócz odgłosów Zorzy Lyra usłyszała dźwięk, który ją przeraził. Był to zgrzytliwy warkot gazowego silnika: nadlatywał zeppelin z panią Coulter i jej żołnierzami na pokładzie. Iorek wyryczał rozkaz i niedźwiedzie od razu się przeszeregowały. Słuchając straszliwego huku z nieba, Lyra obserwowała, jak kilka z nich szybko wyładowało miotacz ognia. Czarownice z przedniej straży również to dostrzegły, niedźwiedzie jednak ufały swym pancerzom i szybko ustawiały machinę: długie ramię zakończone misą czy tez czaszą szeroką na jard oraz wielki żelazny zbiornik spowity dymem i parą. Lyra patrzyła, jak trysnął jasny płomień, a zespół niedźwiedzi ponownie zajął się miotaczem. Dwa opuściły długie ramię, trzeci nałożył do czaszy kilka szufli płonącej siarki, którą – na rozkaz – odpaliły. Ogień poszybował wysoko w ciemne niebo. Niedźwiedzie strzelały. Na ziemię spadało wiele czarownic, trzy już od pierwszego wystrzału, wkrótce jednak prawdziwym celem stał się zeppelin. A pilot albo nigdy wcześniej nie widział miotacza ognia, lub też nie doceniał jego siły, ponieważ nadal leciał prosto ku niedźwiedziom. Nie wzniósł się ani nie skręcił w żadną stronę. Szybko się okazało, że zeppelin także dysponuje bronią: na przedzie sterowca pojawił się karabin maszynowy. Lyra dostrzegła, że ze zbroi niektórych niedźwiedzi lecą iskry, i zobaczyła, jak wielkie stworzenia kulą się pod obstrzałem, a później usłyszała świst pocisków. Krzyknęła ze strachu. – Wszystko w porządku – zapewnił ją Iorek Byrnison. – Nie da się przebić pancerza takimi małymi kulkami. Miotacz ognia znowu strzelił płomieniem: tym razem masa płonącej siarki wyleciała w górę, trafiła w sterowiec i rozprysnęła się na wszystkie strony kaskadą rozjarzonych cząstek. Zeppelin przechylił się w lewo i z łoskotem zatoczył szeroki łuk, po czym skierował się ponownie w stronę grupy niedźwiedzi obsługujących miotacz. Kiedy się przybliżył, ramię miotacza opadło ze skrzypieniem; karabin maszynowy kaszlał i pluł, na niskie warknięcie Iorka Byrnisona dwa niedźwiedzie uchyliły się. Kiedy maszyna znajdowała się niemal nad ich łbami, któryś z niedźwiedzi ryknął rozkaz i ramię znowu wystrzeliło w górę. Tym razem siarka uderzyła w powłokę komory gazowej zeppelina. Sztywna konstrukcja, która utrzymywała pokrycie z impregnowanego jedwabiu, zawierające wodór, była wprawdzie wystarczająco wytrzymała na uszkodzenia, ale bezbronna wobec płonącej kuli. Jedwab rozdarł się, a zetknięcie się siarki i wodoru spowodowało ogromny pożar. Jedwab natychmiast stał się przezroczysty i widać było cały szkielet zeppelina – ciemny na tle pomarańczowo–czerwono–żółtego ognistego piekła – wisiał w powietrzu przez kilka chwil, które wydawały się bardzo długie, po czym opadł powoli na ziemię. Czarne na tle śniegu i płomienia małe figurki przewracały się lub uciekały z maszyny; nadleciały czarownice, aby pomóc ludziom wydostać się z pożaru. W ciągu minuty po upadku zeppelina ziemię pokryły kawałki powyginanego metalu, całun dymu i płonące szczątki. Znajdujący się na pokładzie żołnierze i inne osoby (chociaż Lyra była za daleko, aby dostrzec panią Coulter, miała pewność, że jej matka znajduje się w maszynie) nie marnowali czasu. Z pomocą czarownic wyciągnęli karabin maszynowy, ustawili go i rozpoczęła się walka na ziemi. – Chodźmy – rzucił Iorek. – Przez jakiś czas tamci będą zajęci. Zaryczał, część niedźwiedzi odłączyła się od głównej grupy i zaatakowała Tatarów z prawej strony. Lyra czuła, że jej przyjaciel chce się znaleźć wśród walczących, ale coś jej kazało iść naprzód; myślała tylko o Rogerze i Lordzie Asrielu. Iorek Byrnison zapewne o tym wiedział, ponieważ niósł ją pod górę, oddalając się od pola bitwy, zostawiwszy swoje niedźwiedzie, aby powstrzymały Tatarów. Wspinali się samotnie. Lyra wytężała wzrok, aby dostrzec coś przed sobą, ale nawet sowie oczy Pantalaimona nie były w stanie zobaczyć żadnego ruchu na stoku góry, na którą wchodzili. Niemniej jednak ślady sań Lorda Asriela były dobrze widoczne i Iorek podążał po nich szybko, pędząc wielkimi susami po śniegu; podczas biegu tworzył za sobą wysokie zaspy. Cokolwiek działo się obecnie w dole, już ich nie dotyczyło; zostawili całe zamieszanie za sobą. Lyrze wydawało się, że całkowicie opuszcza znany sobie świat, ponieważ czuła się w nim bardzo obco, pochłonięta była czymś innym: wysokością, na którą się wspinali, oraz osobliwym i niesamowitym światłem, które ich oblewało. – Iorku, potrafisz znaleźć Lee Scoresby’ego? – spytała. – Znajdę go, żywego lub martwego. – A gdybyś zobaczył Serafinę Pekkalę... – Powiem jej, co postanowiłaś. – Dziękuję ci, Iorku – szepnęła. Przez jakiś czas się nie odzywali. Lyrze wydawało się, że wpada w jakiś trans – inny niż sen i odmienny od jawy – niemal w jakiś stan świadomego snu, w którym niedźwiedź niósł ją do miasta w gwiazdach. Akurat zamierzała opowiedzieć o tym Iorkowi Byrnisonowi, kiedy nagle zwolnił, a potem się zatrzymał. – Ślady prowadzą dalej – oświadczył. – Ja niestety nie mogę za nimi podążyć. Lyra zeskoczyła, stanęła obok niego i spojrzała. Iorek znajdował się na krawędzi przepaści. Dziewczynka nie wiedziała, czy jest to szczelina lodowcowa czy też skalna rozpadlina, fakt ten jednak nie miał wielkiego znaczenia, ważne było tylko to, że w dole była bezkresna ciemność. A ślady sań Lorda Asriela biegły do krawędzi... a następnie dalej, przez most śnieżny. Most ten ugiął się już wyraźnie pod ciężarem sań i widać było szerokie na mniej więcej stopę pęknięcie, które zwężając się, biegło aż do drugiego końca przepaści. Most mógł utrzymać przechodzące dziecko, ale z pewnością nie wytrzymałby ciężaru niedźwiedzia w pancerzu. Ślady Lorda Asriela biegły za most i dalej w górę i Lyra uświadomiła sobie, że jeśli zechce kontynuować pościg, musi iść sama. Odwróciła się do lorka Byrnisona. – Muszę przejść – oznajmiła. – Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Nie wiem, co się zdarzy, kiedy dogonię ojca. A może wszyscy zginiemy, niezależnie od tego, czy do niego dotrę... Ale jeśli wrócę, przyjdę do ciebie, ponieważ pragnę ci podziękować we właściwy sposób, królu Iorku Byrnisonie. Położyła rękę na jego łbie. Niedźwiedź nie poruszył się, a potem łagodnie pokiwał łbem. – Do zobaczenia, Lyro Złotousta – odparł. Serce dziewczynki zabiło mocno, ponieważ kochała niedźwiedzia, ale mimo to odwróciła się i postawiła stopę na moście. Śnieg zatrzeszczał pod nią, a Pantalaimon przefrunął most, usadowił się po drugiej stronie i zachęcał ją do dalszej drogi. Lyra szła krok po kroku i ciągle się zastanawiała, czy lepiej byłoby biec szybko i przeskoczyć na drugą stronę, czy też iść powoli – tak jak teraz – i stąpać tak lekko jak to tylko możliwe. W połowie drogi usłyszała pod stopami kolejny głośny trzask, a kawałek mostu odpadł blisko jej stóp i runął w przepaść. Most obniżył się kilka cali nad rozpadliną. Lyra stanęła całkowicie nieruchomo. Pantalaimon przybrał postać lamparta i czekał, gotów skoczyć i złapać swą panią, gdyby spadała. Na szczęście most wytrzymał. Dziewczynka wykonała kolejny krok, potem jeszcze jeden, a w następnym momencie poczuła, jak śnieg pod jej stopami obsuwa się, toteż odbiła się mocno i przeskoczyła na drugą stronę przepaści. Wylądowała brzuchem w śniegu; za nią z cichym szumem cały most zapadł się w lodowcową rozpadlinę. Pantalaimon wbił pazury w futro Lyry i trzymał ją mocno. Po minucie dziewczynka otworzyła oczy i odczołgała się od krawędzi. Droga powrotna już nie istniała. Lyra trwała przez chwilę w bezruchu, po czym podniosła rękę w kierunku obserwującego ją niedźwiedzia. Odpowiadając na pozdrowienie, Iorek Byrnison stanął na tylnych łapach, później odwrócił się i szybko zbiegł z góry, aby pomóc swoim poddanym w bitwie z panią Coulter i żołnierzami z zeppelina. Lyra została sama. Most do gwiazd Kiedy Iorek Byrnison zniknął z pola widzenia, dziewczynka poczuła, że jej ciało ogarnia ogromna słabość. Z powodu łez w oczach niewiele widziała, toteż po omacku poszukała swego dajmona. – Och, drogi Pantalaimonie, nie mogę iść dalej! Jestem taka przestraszona... i zmęczona... strasznie znużona i przerażona! Naprawdę wolałabym, żeby na moim miejscu był tu ktoś inny! Dajmon przybrał postać kota i położył się przy jej szyi, ogrzewał ją i dodawał otuchy. – Po prostu nie wiem, co robić – łkała Lyra. – To zadanie nas przytłacza, Pan, nie jesteśmy w stanie... Nie widząc go, przytuliła go do siebie. Siedziała i lekko się kołysała w tył i w przód, a z jej ust wydobywały się głośne szlochy, które niosły się daleko po bezludnej śnieżnej krainie. – A nawet gdyby... jeśli pani Coulter pierwsza dopadnie Rogera, nie będzie dla niego ratunku, ponieważ zabierze go z powrotem do Bolvangaru albo zrobi mu coś gorszego, a potem oni z zemsty mnie zabiją... Dlaczego tak się znęcają nad dziećmi, Pan? Czy oni wszyscy tak bardzo nas nienawidzą, że chcą nas porozrywać na strzępy? Po co to robią? Pantalaimon jednak nie potrafił jej udzielić odpowiedzi, przytulał się więc tylko mocno, a Lyra stopniowo, w miarę jak opuszczał ją szaleńczy strach, zaczęła odzyskiwać spokój. Była wprawdzie zmarznięta i przerażona, ale jednocześnie pewna siebie i zdeterminowana. – Żałuję... – zaczęła i urwała. Żałowanie czegokolwiek nie mogło jej w tej chwili w niczym pomóc, toteż westchnęła jedynie ciężko po raz ostatni i już była gotowa do dalszej drogi. Do tej pory księżyc zaszedł i niebo na południu było bardzo ciemne, chociaż pokryte bilionami gwiazd, które wyglądały jak diamenty na czarnym aksamicie. Ich blask jednakże stokrotnie zaćmiewała jasność Zorzy. Lyra nigdy wcześniej nie widziała, aby Zorza była tak olśniewająca i imponująca, a ilekroć ten fenomen skurczył się lub zadrżał, na niebie zaczynały tańczyć nowe, jaskrawe pasma. Za tą ciągle się zmieniającą świetlistą mgiełką widać było ten drugi świat, oświetlone w tej chwili światłem słonecznym miasto, wyraźne i trójwymiarowe. Im wyżej się wspinali, tym bardziej ponury krajobraz rozciągał się pod nimi. Na północy leżało zamarznięte morze, w miejscach połączenia się lodowych warstw utworzyły się wybrzuszenia. Poza tym było niemal całkowicie płaskie, białe i nieskończenie rozległe, sięgało do bieguna i dalej. Było wręcz niewyobrażalnie nijakie, pozbawione życia i lodowate. Na wschodzie i zachodzie znajdowało się więcej gór: wysokie, poszczerbione wierzchołki wznosiły się ostro w górę, ich stoki pokryte były wielkimi masami śniegu i wyrzeźbione przez wiatr w krawędzie ostre niczym brzytwa. Na południu leżała droga, którą przybyli, i Lyra tęsknie popatrzyła za siebie; zastanawiała się, czy dojrzy swego drogiego przyjaciela, Iorka Byrnisona, i jego wojsko, nic jednak nie mąciło spokoju rozległej równiny. Dziewczynka nie była nawet pewna, czy byłaby w stanie dostrzec spalony wrak zeppelina albo zabarwiony na karmazynowo śnieg na polu bitwy. Pantalaimon, który w postaci sowy latał wysoko, usiadł teraz na nadgarstku swojej właścicielki. – Są tuż za tamtym szczytem – poinformował. – Lord Asriel rozstawił całą aparaturę, a Roger nie może się oddalić, ponieważ... W momencie gdy to powiedział, Zorza zamigotała i przygasła – jak anbaryczna żarówka tuż przed ostatecznym zgaśnięciem – a następnie zupełnie zniknęła. W mroku, który nastał, Lyra czuła jednakże obecność Pyłu. Miała przeczucie, że wydarzy się coś niesamowitego. W ciemnościach usłyszała krzyk dziecka: – Lyro! Lyro! – Idę! – odpowiedziała i, potykając się, ruszyła w górę. Wytężając siły, wspinała się, upadała, parła jednak naprzód przez upiornie połyskujący śnieg. – Lyro! Lyro! – Już prawie weszłam – wysapała. – Już jestem, Rogerze! Pantalaimon zmieniał się teraz gwałtownie, co było oznaką niepokoju. Był lwem, gronostajem, orłem, żbikiem, zającem, salamandrą, sową, lampartem. Kalejdoskop postaci na tle Pyłu... – Lyro!!! Wtedy dziewczynka dotarła na szczyt i zobaczyła, co się dzieje. W odległości pięćdziesięciu jardów od niej stał w świetle gwiazd Lord Asriel. Łączył właśnie dwa przewody prowadzące do odwróconych sań, na których stały różne przyrządy, słoje i części jakiejś aparatury, pokryte już kryształami szronu. Ojciec Lyry ubrany był w grube futro, twarz oświetlał mu płomień lampy naftowej. Jego dajmona leżała obok w pozie sfinksa; jej piękna nakrapiana sierść wspaniale lśniła, ogon poruszał się leniwie w śniegu. W pysku trzymała dajmonę Rogera. Małe stworzenie szarpało się, szamotało, walczyło. W jednym momencie miało postać ptaka, w następnym – psa, potem – kota, szczura, znowu ptaka. Przez cały czas przywoływało Rogera, który znajdował się kilka jardów dalej, natężając się, próbując powstrzymać drgawki wstrząsające jego ciałem, krzycząc z bólu i zimna wykrzykując imię swej dajmony i Lyry. W pewnej chwili podbiegł do Lorda Asriela i pociągnął go za ramię, ale ten odepchnął go na bok. Chłopiec spróbował jeszcze raz, krzycząc, błagając i łkając, ojciec Lyry jednakże nie zwrócił na niego zbytniej uwagi, odepchnął go ponownie mocnym ruchem. Roger upadł na ziemię. Mężczyzna i chłopiec znajdowali się na krawędzi urwiska. Za nimi nie było nic, jedynie wręcz bezgraniczna ciemność. Byli tysiąc albo i więcej stóp ponad zamarzniętym morzem. Wszystko to Lyra dostrzegła w świetle gwiazd. Później, kiedy Lord Asriel połączył przewody, Zorza ponownie zapłonęła olśniewająco – niczym wielka strzałka pokazująca jakąś oślepiającą moc, która porusza się między dwoma punktami i ma kilka tysięcy mil wysokości i dziesięć tysięcy mil długości; opadała, wznosiła się, falowała, błyskała niczym połyskujący wodospad. I Lord Asriel ją kontrolował! A w każdym razie wykorzystywał jej moc. Z wielkiej szpuli na saniach odwijał się drut, który prowadził w górę, prosto do nieba. Nagle z ciemności nadleciał kruk i Lyra wiedziała, że jest to dajmon czarownicy, która pomagała jej ojcu, i to ona właśnie uniosła drut na tak dużą wysokość. Zorza płonęła pełnym blaskiem. Lord Asriel był prawie gotów. Odwrócił się do Rogera i skinął na niego, a chłopiec bezradnie ruszył ku niemu. Potrząsał głową, błagał, krzyczał, niemniej jednak szedł przed siebie. – Nie idź tam! Uciekaj! – krzyknęła Lyra i rzuciła się zboczem w dół, w kierunku swego przyjaciela, Pantalaimon skoczył na irbisicę Lorda Asriela i wyrwał z jej szczęk dajmonę Rogera. W następnej chwili kocica skoczyła za nim, a wtedy dwa młode dajmony, stale się zmieniając, zaczęły walkę z wielką cętkowaną bestią. Irbisica uderzała na lewo i prawo szponiastymi łapami, a jej warczenie zagłuszyło nawet krzyki Lyry. Dzieci także z nią walczyły; a może raczej opierały się temu, co wkrótce miało się wydarzyć w strumieniach Pyłu... Zorza nad nimi lekko falowała, za chwilę można było w niej ujrzeć najpierw budynek, potem jezioro, wreszcie rząd palm. Wszystko to znajdowało się tak blisko, że wydawało się, iż wystarczy zrobić krok, aby przedostać się do tamtego świata. Lyra podbiegła i chwyciła Rogera za rękę. Pociągnęła go mocno, a potem zaczęli się oddalać od Lorda Asriela. Biegli, trzymając się za ręce, ale Roger zaczął krzyczeć i wyrywał się przyjaciółce, ponieważ irbisica znowu schwytała jego dajmonę; a Lyra znała ten wstrząsający sercem ból i próbowała się zatrzymać... Tyle że już nie mogli się zatrzymać. Fragment urwiska pod nimi osunął się... Cała ośnieżona półka skalna, na której stali, sunęła nieubłaganie w dół... Zamarznięte morze tysiąc stóp poniżej... – Lyra!!! Uderzenia serc... Mocny uścisk dłoni... A wysoko w górze najwspanialsze na świecie zjawisko. Ciemne, usiane gwiazdami sklepienie nieba nagle przeszyło coś podobnego do włóczni. Z wielkiego łuku Zorzy niczym strzała wystrzelił w górę strumień światła; eksplozja czystej energii... Rozszczepiły się warstwy światła i koloru, z których składała się Zorza. Nastąpiło wielkie rozdarcie i rozległ się zgrzyt i skrzypienie; odgłosy te były tak głośne, że słychać je było zapewne i w jednym, i w drugim wszechświecie A na niebie pojawiło się miasto... Promienie słońca! Promienie słońca lśniące na futrze złotej małpy... Śnieżna półka, na której stały dzieci, znieruchomiała. Lyra pomyślała, że może zatrzymał ją jakiś niewidoczny skalny występ. Ponad ośnieżonym wierzchołkiem dziewczynka dostrzegła, jak z powietrza spada złota małpa i zatrzymuje się u boku irbisicy. Oba dajmony zjeżyły się przezornie. Małpa podniosła ogon, a irbisica dumnie się przed nią przechadzała. Wtedy małpa wyciągnęła łapę, a irbisica opuściła łeb we wdzięcznym i czułym powitaniu. Dajmony dotknęły się... A kiedy dziewczynka oderwała od nich oczy, dostrzegła panią Coulter w ramionach Lorda Asriela. Iskry i snopy światła igrały wokół nich. Lyra była bezradna, mogła jedynie podejrzewać, co się stało: jej matka jakimś sposobem zdołała przejść nad przepaścią i podążyła za nią w górę, aż tutaj... Moi rodzice razem, pomyślała. W dodatku obejmowali się z taką namiętnością! Coś nieprawdopodobnego. Dziewczynka otworzyła szeroko oczy. Ciało Rogera leżało martwe w jej ramionach – nieruchome i spokojne. Lyra usłyszała, jak rodzice rozmawiają. – Oni nigdy na to nie pozwolą... – powiedziała matka. – Nie pozwolą? – obruszył się ojciec. – Nie jesteśmy dziećmi, nie potrzebujemy niczyjego pozwolenia. Sprawiłem, że każdy, kto zechce, może przejść. – Zakażą tego! Zaplombują przejście i ekskomunikują każdego, kto spróbuje tam się dostać! – Zbyt wielu ludzi zapragnie tam przejść. Nie będą w stanie przeszkodzić wszystkim. To będzie oznaczało koniec Kościoła, Mariso, koniec Magistratury, koniec tych stuleci ciemnoty! Spójrz na to światło w górze: to słońce innego świata! Poczuj jego ciepło na swojej skórze! – Są silniejsi niż ktokolwiek, Asrielu! Nie wiesz... – Nie wiem? Ja? Nikt na świecie nie wie lepiej niż ja, jak silny jest Kościół! Jednak na to nie jest wystarczająco silny. Pył i tak wszystko zmieni. Nikt już go nie powstrzyma. – Czy tego właśnie chciałeś? Zniszczyć nas poprzez grzech i ciemnotę? – Chciałem przejść na tamtą stronę, Mariso! I zaraz dokonam tego. Spójrz tam, popatrz na palmy kołyszące się na brzegu! Czujesz powiew tego wiatru? Wiatru z innego świata! Skup się na nim, poczuj go na włosach, na twarzy... Lord Asriel odrzucił kaptur pani Coulter, obrócił ją twarzą ku niebu i przesunął dłonią po jej włosach. Lyra patrzyła bez tchu, nie ośmieliła się poruszyć nawet o cal. Pani Coulter przylgnęła do Lorda Asriela, jak gdyby poczuła się słabo, i strapiona potrząsnęła głową. – Nie... nie.. Oni nadchodzą, Asrielu... Wiedzą, dokąd zmierzasz... – W takim razie, chodź ze mną, odejdźmy z tego świata! – Nie odważyłabym się... – Ty? Ty byś się nie odważyła? Twoje dziecko poszłoby bez namysłu, a ty czujesz trwogę? Twoje dziecko ośmieliłoby się na wszystko i zawstydza swoją matkę. – W takim razie, weź ją i idźcie. Ona jest bardziej twoja niż moja, Asrielu. – To nie tak. Ty ją tu przywiodłaś, ty próbowałaś ukształtować jej osobowość. Wtedy ci odpowiadało jej towarzystwo... – Okazała się zbyt pospolita i zbyt uparta. Zajęłam się nią za późno... A gdzie jest teraz? Podążałam za nią krok w krok... – Więc ciągle jej potrzebujesz? Dwa razy próbowałaś ją utrzymać przy sobie i dwukrotnie ci się wymknęła. Gdybym był na jej miejscu, uciekłbym i nie dałbym ci trzeciej szansy. Lord Asriel, ciągle tuląc głowę pani Coulter, naprężył nagle mięśnie rąk i przyciągnął kobietę ku sobie, a potem namiętnie pocałował. Lyra pomyślała, że wygląda to raczej jak przejaw okrucieństwa niż miłości, i dla potwierdzenia spojrzała na dajmony rodziców. Widok był osobliwy: naprężona irbisica z obnażonymi pazurami pochylała się nad leżącą na śniegu, błogo odprężoną mdlejącą małpą o złotej sierści. Pani Coulter oderwała się gwałtownie od swego partnera i krzyknęła: – Nie, Asrielu...! Moje miejsce jest w tym świecie, nie w tamtym... – Chodź ze mną! – powiedział natarczywie i władczo. – Chodź i pracuj ze mną! – Nie moglibyśmy pracować razem. – Dlaczego? Mariso, we dwoje bylibyśmy w stanie rozebrać wszechświat na kawałki i ponownie go złożyć! Moglibyśmy odnaleźć źródło Pyłu i zniszczyć je na zawsze! Nie okłamiesz mnie, wiem, że chciałabyś brać udział w tym wspaniałym przedsięwzięciu. Możesz kłamać na każdy inny temat: o Radzie Oblacyjnej, o swoich kochankach... Tak, wiem o Borealu i nic mnie on nie obchodzi... Kłam o Kościele, nawet o dziecku, ale nie okłamiesz mnie co do swych prawdziwych pragnień. Znam je... Ich usta znowu połączyły się w pocałunku. Dwa dajmony igrały ze sobą: irbisica przetoczyła się na grzbiet, a dajmon pani Coulter wbił pazury w miękkie futro na jej szyi, dajmona Lorda Asriela warknęła głośno z rozkoszy. – Jeśli nie pójdę, spróbujesz mnie zniszczyć – zauważyła pani Coulter, wyzwalając się z ramion mężczyzny. – Dlaczego miałbym chcieć cię zniszczyć? – zapytał, śmiejąc się. Na jego głowę padało już światło drugiego świata. – Jeśli pójdziesz ze mną i będziesz ze mną pracować, twoja osoba nadal nie będzie mi obojętna. Jeśli tu jednak zostaniesz, od razu przestaniesz mnie interesować. Nie wyobrażaj sobie, moja droga, że jeśli zostaniesz, pomyślę o tobie choćby przez chwilę. Zdecyduj się więc: wolisz siać niezgodę w tym świecie czy iść ze mną do tamtego. Matka Lyry zawahała się. Zamknęła oczy i zachwiała się, jak gdyby miała zemdleć. Utrzymała jednak równowagę, a po chwili otworzyła piękne oczy; wypełniał je teraz bezgraniczny smutek. – Nie – zabrzmiała jej odpowiedź. – Nie. Dajmony rodziców Lyry rozdzieliły się. Lord Asriel opuścił rękę i zagłębił silne palce w futro irbisicy. Potem zgarbił się, odwrócił i odszedł bez słowa. Złota małpa skoczyła w ramiona pani Coulter, wydając z siebie ciche rozpaczliwe piski i wyciągając łapkę do odchodzącego kota. Twarz matki dziewczynki zalana była łzami; Lyra widziała, jak lśnią, i wiedziała, że są prawdziwe. Potem pani Coulter, łkając, bez słowa odwróciła się i zeszła z góry, znikając z pola widzenia swej córki. Dziewczynka obserwowała ją obojętnie, a potem podniosła oczy na niebo. Nigdy nie widziała czegoś tak zdumiewającego. Miasto w chmurach było tak puste i ciche, że wyglądało na nowo wybudowane, jak gdyby dopiero spodziewało się ewentualnych mieszkańców albo jakby spało, oczekując, by ktoś je przebudził. Słońce tamtego wszechświata przenikało do tego; dzięki jego promieniom ręce Lyry połyskiwały złotem, topniał lód na Rogerowym kapturze z wilczej skóry, blade policzki chłopca robiły się przezroczyste, a w jego niewidzących oczach migotały błyski. Lyra była nieszczęśliwa. Czuła ogromny smutek i gniew. Za to, co jej ojciec zrobił Rogerowi, miała ochotę go zabić: gdyby mogła wydrzeć mu serce, od razu by to zrobiła. I za to, że ją oszukał. Jak śmiał tak postąpić?! Ciągle trzymała w ramionach ciało Rogera. Pantalaimon coś powiedział, ale Lyrze huczało w głowie i niczego nie słyszała, póki jej dajmon nie zmienił się w żbika i nie dotknął pazurami grzbietu jej dłoni. Wtedy zamrugała nerwowo i oprzytomniała. – Co? Co? – Pył! – powiedział. – O czym ty mówisz? – O Pyle. Lord Asriel zamierza znaleźć źródło Pyłu i zniszczyć je, prawda? – Tak powiedział. – A Rada Oblacyjna, Kościół, Bolvangar, pani Coulter i wszyscy inni... Oni także chcą je zniszczyć, zgadza się? – Ta–ak... Albo zmienić jego oddziaływanie na ludzi... A dlaczego? – Myślę, że jeśli oni wszyscy uważają Pył za coś złego, to pewnie w rzeczywistości jest dobry. Lyra nie odpowiedziała, czuła jednak, że jej odrętwienie mija. Stwierdzenie Pantalaimona wyraźnie ją ożywiło. Jej dajmon kontynuował: – Pamiętasz, stale mówili o Pyle i było oczywiste, że bardzo się go boją. I wiesz co? Wierzyliśmy im, chociaż widzieliśmy, jacy są niegodziwi i jakie nikczemne i paskudne rzeczy robią... Pomyśleliśmy, że Pył musi być zły, ponieważ tamci są dorośli, więc skoro coś mówią, to chyba wiedzą. A jeśli kłamali? Jeśli Pył jest... Lyra dokończyła za niego zadyszanym głosem: – Tak! Jeśli naprawdę jest dobry... Popatrzyła na swego dajmona i zobaczyła, że w jego zielonych żbiczych oczach odbija się jej podniecenie. Dziewczynce zakręciło się w głowie, jak gdyby ziemia pod jej stopami obróciła się. Jeśli Pył jest dobry... Jeśli jest czymś przyjemnym, pożądanym, koniecznym... – Również moglibyśmy go poszukać, Pan! – szepnęła. Najwyraźniej były to słowa, które jej dajmon pragnął usłyszeć. – Możemy dostać się tam przed twoim ojcem – dodał i... Ogrom zadania sprawił, że zamilkli. Lyra patrzyła na połyskujące niebo. Zdawała sobie sprawę z tego, jak ona i jej dajmon są mali w porównaniu z potęgą i niewyobrażalną wielkością wszechświata; i jak niewiele wiedzą w obliczu tych wszystkich niezwykłych tajemnic. – Uda się nam – nalegał Pantalaimon. – Przeszliśmy całą tę drogę, prawda? Potrafimy i tamtego dokonać. – Będziemy zupełnie sami. Iorek Byrnison nie może z nami pójść. Nie pomoże nam ani on, ani Ojciec Coram, Serafina Pekkala czy Lee Scoresby... ani nikt inny. – Więc pójdziemy we dwoje. To nie ma znaczenia. I tak nie jesteśmy przecież sami. W każdym razie nie tak jak... Lyra wiedziała, co Pantalaimon ma na myśli:...nie tak jak Tony Makarios. I nie tak jak te biedne opuszczone dajmony w Bolvangarze. Jesteśmy nadal jedną istotą, stanowimy całość. – I mamy aletheiometr – wtrąciła szybko. – Tak. Sądzę, że musimy się tam udać, Pan. Pójdziemy tam, w górę, i poszukamy Pyłu, a kiedy go znajdziemy, będziemy wiedzieli, jak należy postąpić. Ciało Rogera leżało nieruchomo w ramionach dziewczynki. Delikatnie położyła je na ziemi. – I dokonamy tego – dodała. Spojrzała za siebie. Za nimi znajdowały się ból, śmierć i strach, przed nimi natomiast – niepewność, niebezpieczeństwo i niezgłębione tajemnice. Ale nie jesteśmy sami, pomyślała. I tak Lyra i jej dajmon odwrócili się od świata, w którym się urodzili, popatrzyli ku obcemu słońcu i ruszyli w jego kierunku. PHILIP PULLMAN MROCZNE MATERIE II MAGICZNY NÓŻ Z angielskiego przełożyła EWA WOJTCZAK „Magiczny nóż” to druga część trylogii „Mroczne materie”. Akcja powieści rozgrywa się w trzech wszechświatach – w naszym świecie, w świecie znanym z pierwszej części „Zorza północna”, który jest podobny do naszego, lecz równocześnie odmienny, oraz w nowym, obcym świecie, który różni się od tamtych obu. Kotka i graby Will ciągnął matkę za rękę i mówił: – Chodź, no chodź... Matka jednak ociągała się. Wciąż jeszcze się bała. Chłopiec spojrzał w górę i w dół wąskiej, stromej uliczki oświetlonej zachodzącym słońcem. Przed każdym domem znajdował się maleńki ogródek i żywopłot. W oknach budynków po jednej stronie ulicy odbijało się słońce, druga strona pozostawała zacieniona. Mieli mało czasu. Większość mieszkańców jadła kolację, ale za chwilę z domów wybiegną dzieci, które będą się gapić, komentować i robić uwagi. Każda chwila zwłoki przybliżała niebezpieczeństwo, toteż Will usilnie starał się przekonać matkę. – Mamo, wejdźmy i porozmawiajmy z panią Cooper – powiedział. – Zobacz, jesteśmy już prawie na miejscu. – Z panią Cooper? – zapytała niepewnie kobieta. Jej syn, nie czekając, nacisnął dzwonek. Aby to zrobić, musiał postawić torbę, ponieważ drugą ręką nadal ściskał dłoń matki. Will miał już dwanaście lat, toteż czuł się trochę nieswojo, trzymając matkę za rękę, wiedział jednak, co się zdarzy, jeśli ją puści. Drzwi otworzyły się i w progu stanęła przygarbiona postać starszej pani – nauczycielki gry na pianinie. Tak jak Will pamiętał, pachniała lawendową wodą toaletową. – A któż to? William? – spytała staruszka. – Nie widziałam cię od lat. Czego sobie życzysz, mój drogi? – Chcielibyśmy wejść. Przyprowadziłem mamę – odparł twardo. Pani Cooper popatrzyła na rozczochraną kobietę o niepewnym półuśmiechu na twarzy, potem na chłopca o dzikim, smutnym spojrzeniu, mocno zaciśniętych ustach i wydatnej dolnej szczęce. Zauważyła, że pani Parry, matka Willa, ma pomalowane tylko jedno oko; najwyraźniej nie dostrzegła tego ani ona, ani jej syn. Staruszka doszła do wniosku, że coś musi być nie w porządku. – No cóż... – zaczęła i odsunęła się na bok, aby zrobić dziwnej parze miejsce w wąskim korytarzu. Will spojrzał w górę i w dół ulicy, później zamknął drzwi, a pani Cooper dostrzegła, że kobieta kurczowo trzyma rękę syna i że chłopiec z wielką czułością prowadzi matkę do salonu, w którym stało pianino (był to jedyny znany chłopcu pokój w tym domu). Nie umknęło uwagi nauczycielki, że ubranie pani Parry nieco pachnie stęchlizną, jak gdyby po wypraniu zbyt długo leżało w pralce. Matka i syn byli do siebie bardzo podobni, zwłaszcza gdy tak siedzieli obok siebie na sofie oświetleni zachodzącym słońcem – oboje mieli wystające kości policzkowe, duże oczy i proste, czarne brwi. – O co chodzi, Williamie? – spytała staruszka. – Co się stało? –– Moja mama musi gdzieś się zatrzymać na parę dni – odparł. – W tej chwili trudno byłoby mi zadbać o nią w domu... Nie chcę przez to powiedzieć, że jest chora, jest tylko trochę zakłopotana i zaniepokojona. Nie wymaga szczególnej opieki, potrzebuje po prostu towarzystwa życzliwej osoby i dlatego pomyślałem o pani. Matka obrzuciła syna błędnym spojrzeniem. Nauczycielka dostrzegła siniak na jej policzku. Will ciągle patrzył na panią Cooper z rozpaczą w oczach. – Nie jest wymagająca – kontynuował. – Przyniosłem kilka paczek z jedzeniem. Wystarczy, by przetrwać. Pani również może z nich korzystać. Mama nie będzie miała nic przeciwko temu. – Ale... Nie wiem, czy powinnam... Czy twoja mama nie potrzebuje lekarza? – Nie! Nie jest chora. – Jednak... musi być ktoś, kto mógłby... To znaczy, sąsiad albo ktoś z rodziny... – Nie mamy rodziny. Jesteśmy sami. Sąsiedzi są zbyt zajęci. – A pomoc społeczna? Nie chcę ci odmawiać, mój drogi, lecz... – Nie! Nie. Proszę mi pomóc. Chwilowo nie mogę się nią zajmować, ale nie wyjeżdżam na długo. Jadę do... Muszę załatwić pewne sprawy. Wrócę szybko i zabiorę ją do domu, obiecuję. To potrwa tylko kilka dni. Matka patrzyła na syna z wielką ufnością, a on uśmiechał się do niej ze spokojem i miłością. Pani Cooper nie potrafiła mu odmówić. – No dobrze – powiedziała, zwracając się do pani Parry. – Jestem pewna, że przez kilka dni jakoś sobie poradzimy. Zajmie pani pokój mojej córki. Jest w Australii i przez jakiś czas nie będzie z niego korzystała. – Dziękuję pani – powiedział Will i natychmiast wstał, jakby się gdzieś bardzo spieszył. – Powiedz mi chociaż, dokąd się wybierasz – poprosiła pani Cooper. – Zatrzymam się u przyjaciela – odparł. – Będę często telefonował. Znam pani numer. Wszystko będzie dobrze. Jego matka popatrzyła na niego zdezorientowana. Chłopiec pochylił się i niezdarnie ją pocałował. – Nie martw się – szepnął. – Pani Cooper zatroszczy się o ciebie lepiej niż ja. Naprawdę. Zadzwonię jutro, to porozmawiamy. Uściskali się czule, Will znowu pocałował matkę, po czym łagodnie zdjął jej ramiona ze swojej szyi i ruszył do frontowych drzwi. Pani Cooper widziała, że jest zdenerwowany, ponieważ błyszczały mu oczy, jednak w ostatniej chwili przypomniał sobie o manierach, odwrócił się i wyciągnął do niej rękę. – Do zobaczenia – powiedział – i bardzo dziękuję. – Williamie – rzuciła szybko staruszka – szkoda, że nie wyjaśniłeś mi, o co chodzi... – To trochę skomplikowane – odparł – ale jestem pewien, że moja matka nie sprawi pani kłopotu. Pani Cooper nie to miała na myśli, jednak ufała Willowi. Pomyślała, że nigdy nie spotkała tak zdeterminowanego dziecka. Chłopiec skierował się do wyjścia. Głowę miał już całkowicie zaprzątniętą pustym domem. Will wraz z matką mieszkali w nowoczesnym osiedlu, poprzecinanym ulicami i zabudowanym mniej więcej tuzinem identycznych domów; ich własny był z pewnością w najgorszym stanie. Ogród od frontu stał się obecnie poletkiem zachwaszczonej trawy. Matka Willa wprawdzie posadziła tego roku kilka krzewów, ale dość szybko uschły, gdyż zapomniała je podlewać. Kiedy Will skręcił za róg, jego kotka Moxie wstała z ulubionego miejsca pod ciągle jeszcze żywym krzakiem hortensji, przeciągnęła się, podeszła i powitała swego młodego pana subtelnym miauczeniem, po czym zaczęła ocierać się łebkiem o jego nogę. Will podniósł zwierzątko z ziemi i szepnął: – Wrócili, Moxie? Widziałaś ich? W domu panowała cisza. Po drugiej stronie ulicy, korzystając z ostatnich promieni słońca, sąsiad mył samochód, nie zwrócił jednak uwagi na Willa. Chłopiec również nie patrzył na mężczyznę; im mniej ludzi go zauważało, tym lepiej. Trzymając Moxie przy piersi, kluczem otworzył drzwi i szybko wszedł do domu. Przez chwilę bardzo uważnie nasłuchiwał, później postawił kotkę na ziemi. Dom był pusty i pogrążony w ciszy. Will otworzył puszkę z kocią karmą i postawił na podłodze w kuchni. Kiedy wrócą tamci mężczyźni? Nie sposób było tego przewidzieć, lecz chłopiec wiedział, że musi działać szybko. Wszedł po schodach na piętro i zaczął je przeszukiwać. Szukał starej, skórzanej zielonej teczki na papiery. W ich nowoczesnym domu znajdowało się zaskakująco wiele miejsc, w których można było ukryć coś tak małego; niepotrzebne były żadne skrytki ani rozległe piwnice. Will najpierw przetrząsnął sypialnię matki, zawstydzony, że przegląda szuflady z jej bielizną, potem systematycznie przeszukał pozostałe pokoje, łącznie z jego własnym. Moxie przyszła zobaczyć, co robi. Dla towarzystwa usiadła w pobliżu i rozpoczęła kocią toaletę. Chłopiec nie znalazł teczki. Tymczasem zrobiło się ciemno i poczuł głód. Podgrzał sobie fasolkę, zrobił grzankę i zjadł przy kuchennym stole, zastanawiając się, od którego pomieszczenia rozpocząć poszukiwania na parterze. Gdy kończył posiłek, zadzwonił telefon. Will znieruchomiał, serce mu łomotało. Liczył. Dwadzieścia sześć dzwonków, wreszcie cisza. Włożył talerz do zlewu i zabrał się do pracy. Cztery godziny później wciąż jeszcze szukał teczki z zielonej skóry. Było wpół do drugiej w nocy. Wyczerpany, położył się na łóżku w ubraniu i natychmiast zasnął. We śnie czuł natłok myśli, widział nieszczęśliwą i przerażoną twarz matki, która stale się od niego oddalała. Mimo iż przespał niemal trzy godziny, wydawało mu się, że obudził się po zaledwie kilku minutach. Od razu uświadomił sobie dwie sprawy. Po pierwsze, wiedział już, gdzie leży teczka. Po drugie, był przekonany, że przed domem przy kuchennych drzwiach stoją tamci mężczyźni. Chłopiec podniósł Moxie i łagodnie uciszył protest rozespanego zwierzątka. Potem opuścił nogi z łóżka i włożył buty, z całych sił wytężał słuch, aby wyłapać dochodzące z dołu dźwięki; były bardzo ciche – podnoszenie i odstawianie krzesła, krótki szept, skrzypnięcie podłogi. Poruszając się jak najciszej, Will opuścił sypialnię i poszedł na palcach do pokoju znajdującego się najbliżej schodów. W widmowo szarym świetle przedświtu chłopiec dostrzegł starą maszynę do szycia. Przeszukał dokładnie to pomieszczenie zaledwie kilka godzin temu, ale zapomniał o przegródce przy bocznej ściance maszyny, gdzie matka przechowywała wszystkie wykroje i szpulki z nićmi. Delikatnie obmacywał ściankę, przez cały czas nasłuchując odgłosów z dołu. Mężczyźni chodzili po pokojach; Will dostrzegł przyćmione migotanie światła przy framudze drzwi, które mogła rzucać latarka. Wreszcie znalazł zapadkę przegródki i otworzył ją. Wewnątrz, dokładnie tak, jak się spodziewał, znajdowała się skórzana teczka na papiery. Zastanowił się, co robić dalej. Teraz musiał czekać. Przykucnął w półmroku, serce tłukło mu się w piersi, skupił się i słuchał. Dwaj mężczyźni byli w korytarzu. Will usłyszał, jak jeden z nich mówi cicho: – Chodźmy. Na ulicy jest już mleczarz. Słyszę go. – Tu tego nie ma – odparł drugi głos. – Musimy sprawdzić na górze. – Szybko. Nie ma na co czekać. Will znieruchomiał, kiedy usłyszał ciche skrzypnięcie na szczycie schodów. Mężczyzna zachowywał się bardzo cicho, ale nie spodziewał się, że ostatni stopień zaskrzypi. Przez chwilę nic się nie działo, po czym bardzo słaby snop światła latarki przesunął się po podłodze przed drzwiami: Will zauważył go przez szparę. Nagle drzwi zaczęły się otwierać. Chłopiec odczekał, aż mężczyzna stanie w progu, następnie wypadł z ciemności i z furią uderzył intruza w brzuch. Żaden z nich jednak nie dostrzegł kotki. W momencie gdy mężczyzna znalazł się na najwyższym stopniu schodów, Moxie wyszła cicho z sypialni i z podniesionym ogonem zatrzymała się tuż za nogami mężczyzny, prawdopodobnie pragnąc się o nie otrzeć. Napastnik pewnie poradziłby sobie z Willem, ponieważ był silny, wysportowany i miał dobry refleks, ale gdy próbował się cofnąć, potknął się o kotkę. Gwałtownie łapiąc powietrze, upadł na plecy, sturlał się po schodach i uderzył głową w stojący w korytarzu stół. Will usłyszał trzask, lecz nie zatrzymał się, aby sprawdzić, co go spowodowało: zjechał po poręczy, ponad ciałem mężczyzny, które leżało w nienaturalnej pozycji u podnóża schodów, chwycił ze stołu postrzępioną siatkę na zakupy i wybiegł przez frontowe drzwi, nie patrząc na drugiego mężczyznę, który właśnie pojawił się w drzwiach salonu. Mimo strachu i pośpiechu Will zastanowił się, dlaczego drugi mężczyzna nie krzyknął ani za nim nie pobiegł. Przecież z łatwością by go dogonił. Tacy jak on dysponowali samochodami i telefonami komórkowymi. Tak czy owak, jedynym wyjściem była ucieczka. Spostrzegł mleczarza, który wjeżdżał na ulicę. W promykach świtu światełka jego elektrycznego wózka były ledwie widoczne. Will przeskoczył przez płot do sąsiedniego ogrodu, przebiegł dróżkę obok domu, pokonał mur następnego ogrodu, potem mokry od rosy trawnik, żywopłot, plątaninę krzewów i drzew między osiedlem a główną ulicą. Tam wczołgał się pod krzaki i położył. Przez długą chwilę leżał, dysząc i drżąc. Była zbyt wczesna pora, aby wyjść na miasto. Musiał poczekać, aż zaczną się godziny szczytu. Ciągle pamiętał trzask, który rozległ się, kiedy napastnik uderzył głową w stół. Jak dziwacznie mężczyźnie przekrzywiła się szyja, a jak dziwnie wyglądały kończyny... Napastnik zapewne nie żył! Zabił go on, Will. Chłopiec wiedział, że musi zapomnieć o tym zdarzeniu. Miał do przemyślenia wystarczająco dużo innych spraw. Na przykład, czy mama będzie naprawdę bezpieczna u pani Cooper? Staruszka chyba nikomu nie powie, prawda? Nawet jeśli Will, mimo obietnicy, nie wróci? Teraz już przecież nie mógł wrócić, teraz, gdy zabił człowieka! A co z Moxie? Kto ją nakarmi? Czy będzie się o nich martwiła? Czy spróbuje ich odszukać? Z każdą minutą robiło się jaśniej, toteż Will postanowił przejrzeć siatkę na zakupy. Znalazł w niej portmonetkę matki, ostatni list od prawnika, mapę samochodową południowej Anglii, czekoladowe batoniki, pastę do zębów, skarpetki i slipki. No i oczywiście teczkę z zielonej skóry. Miał wszystko i działał zgodnie z planem. Tyle, że nigdy nie zamierzał nikogo zabijać. W wieku siedmiu lat Will uświadomił sobie, że jego matka różni się od innych ludzi i że musi się nią opiekować. Byli wówczas w supermarkecie i grali w pewną grę: wolno im było włożyć jakiś towar do koszyka tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył. Chłopiec rozglądał się wokół i w odpowiednim momencie szeptał: „Teraz”, a wówczas matka chwytała z półki puszkę albo karton i delikatnie kładła do koszyka. Zgodnie z zasadami zabawy, rzeczy w koszyku stawały się bezpiecznie niewidzialne. Gra bardzo się podobała Willowi. Trwała dość długo, ponieważ był sobotni poranek i w sklepie znajdowało się mnóstwo klientów. Chłopiec i jego matka dobrze sobie radzili i razem działali bardzo skutecznie. Darzyli się bezgranicznym zaufaniem. Will bardzo kochał matkę i często jej o tym mówił, podobnie jak ona jemu. Wreszcie podeszli do kasy. Chłopiec był podniecony i szczęśliwy, ponieważ już prawie wygrali. Kiedy matka nie mogła znaleźć portmonetki, uważał, że nadal się bawią, nawet gdy powiedziała, że chyba okradli ją wrogowie. Jednak Will zmęczył się już i zgłodniał, a dobry nastrój matki prysnął – wyglądała wręcz na przerażoną. Wrócili między rzędy półek i odkładali towary na miejsce. Od tej chwili musieli być jeszcze ostrożniejsi, ponieważ wrogowie mieli karty kredytowe matki, które zdobyli wraz z portmonetką... Chłopiec zaczął się bać. Zrozumiał, że matka postąpiła bardzo sprytnie, ponieważ nie chcąc przestraszyć syna, wymyśliła tę grę. Will odgadł to, postanowił jednak ukryć przerażenie. Aby nie martwić matki, udawał więc, że nadal gra. Poszli do domu bez zakupów, ale bezpieczni; wrogowie nie mogli im zagrozić. A później chłopiec znalazł portmonetkę na stole w korytarzu. W poniedziałek poszli do banku, zamknęli konto matki i otworzyli drugie w innym miejscu, ot tak, dla pewności. W ten sposób zażegnali grożące im „niebezpieczeństwo”. Podczas następnych kilku miesięcy Will zaczął sobie jednak – powoli i niechętnie – zdawać sprawę z tego, że wrogowie jego matki nie istnieją w świecie realnym, ale jedynie w jej umyśle. Fakt ten wszakże nie czynił ich ani trochę mniej prawdziwymi, przerażającymi czy niebezpiecznymi. Chłopiec wiedział, że musi ją chronić z jeszcze większą troską. Zresztą, od tamtego dnia w supermarkecie, kiedy postanowił udawać, aby nie niepokoić matki, stale był w pogotowiu, wyczulony na jej lęki. Kochał ją tak bardzo, że bez wahania poświęciłby życie, gdyby od tego zależało jej bezpieczeństwo. Ojciec Willa zniknął przed wieloma laty, gdy jego syn był jeszcze zbyt mały, by go zapamiętać. Chłopiec bardzo był go ciekaw, zadręczał więc stale matkę pytaniami; na większość z nich biedna kobieta niestety nie potrafiła odpowiedzieć. „Był bogaty?”. „Dokąd wyjechał?”. „Dlaczego odszedł?”. „Umarł?”. „Wróci?”. „Jaki był?”. Jedynie na to ostatnie pytanie umiała mu odpowiedzieć. John Parry był przystojnym mężczyzną, odważnym i zdolnym oficerem Marynarki Królewskiej, który porzucił wojsko, został odkrywcą i zaczął organizować ekspedycje w odległe zakątki świata. Willa te informacje głęboko poruszyły. Jakiż ojciec mógł być bardziej ekscytujący niż odkrywca? Od tej pory chłopiec we wszystkich zabawach wyobrażał sobie niewidzialnego towarzysza – wraz z ojcem przedzierali się przez dżunglę, przysłaniając oczy, spoglądali z pokładu szkunera na sztormowe morza, przyświecając sobie pochodniami, odszyfrowywali tajemnicze inskrypcje w jaskiniach, gdzie roiło się od nietoperzy... Byli najlepszymi przyjaciółmi, wielokrotnie ratowali sobie życie, śmiali się i długo w noc rozmawiali przy ognisku. Jednak wraz z wiekiem w Willu zaczęły się rodzić wątpliwości. Zastanawiał się, dlaczego w domu nie było żadnych fotografii ojca z dalekich lądów i mórz, ani z arktycznych gór (w towarzystwie mężczyzn o zaszronionych brodach), ani z porośniętych pnączem ruin w dżungli? Czyżby nie przetrwały żadne trofea albo osobliwości? Przecież musiał je przywozić do domu? Czy nic nie pisano o nim w książkach? Matka Willa nie wiedziała. Powiedziała jednak synowi coś, co mocno mu się wryło w pamięć: – Pewnego dnia pójdziesz w ślady ojca. Będziesz także wspaniałym człowiekiem. Włożysz jego płaszcz... I chociaż chłopiec zupełnie nie rozumiał jej słów, odniósł wrażenie, że chwyta ich sens. Poczuł dumę, a myśl, że ma przed sobą cel, podniosła go na duchu. Marzył, że wszystkie jego zabawy zmienią się w prawdziwe wyzwania. Okaże się, że ojciec żyje, zagubiony gdzieś w dziczy, i on, Will, uratuje go, a następnie okryje swe ciało jego płaszczem... Sądził, że dla takiego wspaniałego celu warto znosić wszelkie trudy życia. Z tego powodu nikomu nie powiedział o problemach matki. Czasami zresztą bywała spokojna i pewna siebie, a wówczas syn uczył się od niej, jak robić zakupy, gotować i sprzątać dom, aby mógł wypełniać te obowiązki w chwilach, gdy matka była dziwnie zagubiona lub przerażona. Nauczył się też specyficznego zachowania, dzięki któremu pozostawał niezauważony w szkole i nie przyciągał uwagi sąsiadów, nawet kiedy matka popadała w stan takiego strachu i szaleństwa, że ledwie mogła mówić. Chłopiec bowiem najbardziej ze wszystkiego obawiał się, że władze dowiedzą się o stanie biednej kobiety, zabiorą ją i umieszczą w jakimś zakładzie wśród obcych ludzi. Potrafił przezwyciężyć każdą trudność, byle tylko nie dopuścić do takiej sytuacji. Szczególnie, że bywały chwile, kiedy czuła się szczęśliwa, śmiała się z własnych lęków i błogosławiła syna za czułą opiekę, jaką ją otaczał; wtedy przepełniała ją ogromna miłość i słodycz, a Will nie potrafił sobie wymarzyć lepszej towarzyszki i nie pragnął niczego więcej niż tylko mieszkać z nią samotnie do końca życia. Potem jednak przyszli ci mężczyźni. Nie byli z policji ani z pomocy społecznej, nie byli też przestępcami – tak przynajmniej sądził Will. Próbował się ich pozbyć, niestety, nie udało mu się, nie powiedzieli mu zresztą, czego chcą; rozmawiali jedynie z matką, która była akurat wtedy w bardzo złym stanie. Stojąc za drzwiami, chłopiec podsłuchał rozmowę. Usłyszał, że pytają o ojca, i poczuł, że jego oddech staje się szybszy. Chcieli wiedzieć, dokąd wyjechał John Parry, czy żona otrzymała od niego jakąś przesyłkę, kiedy ostatnio się kontaktował z rodziną i czy współpracował z obcymi ambasadami. Kolejne pytania coraz bardziej wyczerpywały matkę, toteż w końcu chłopiec wbiegł do pokoju i kazał natrętom wyjść. Wyglądał na tak rozjuszonego, że żaden z mężczyzn się nie roześmiał, chociaż Will był tylko dzieckiem; bez problemu mogli go odepchnąć albo jedną ręką podnieść z podłogi. Chłopiec stał nieustraszony, a jego gniew był tak niepohamowany, że mężczyźni wyszli. Ich wizyta utwierdziła Willa w przekonaniu, że ojciec ma kłopoty i tylko on, syn, może mu pomóc. Jego zabawy nie były już dziecinne i bawił się rzadziej. Gra stawała się prawdą, a chłopiec musiał zasłużyć na zaufanie ojca. W kilka dni później mężczyźni wrócili. Nalegali, żeby matka Willa odpowiedziała na ich pytania. Przyszli przed południem, kiedy chłopiec był w szkole. Jeden z nich rozmawiał z nią na dole, natomiast drugi przeszukiwał w tym czasie sypialnie. Matka Willa nie miała pojęcia, co robią. Na szczęście chłopiec wrócił wcześniej i przyłapał ich na gorącym uczynku. Po raz kolejny wybuchnął gniewem, a oni jeszcze raz spokojnie odeszli. Prawdopodobnie wiedzieli, że Will – bojąc się utracić matkę – nie pójdzie na policję, w każdym razie stawali się coraz bardziej natarczywi. W końcu włamali się do domu, kiedy chłopiec poszedł po matkę do parku. Ich wizyty pogarszały jej stan i biedną kobietę zaczęła ogarniać swego rodzaju obsesja – matka Willa uważała, że musi dotknąć każdej listewki we wszystkich ławkach stojących wokół stawu. Aby stracić jak najmniej czasu, Will pomagał jej w tym zadaniu. Podczas drogi powrotnej dostrzegli jeszcze tył odjeżdżającego samochodu mężczyzn. Chłopiec wszedł do domu i uświadomił sobie, że tamci przetrząsnęli pokoje; zdążyli przeszukać większość szuflad i szaf. Wiedział, że nie zostawią ich w spokoju. Zielona skórzana teczka była najcenniejszą rzeczą w domu; do tej pory Will nigdy nawet nie pomyślał, aby do niej zajrzeć, nie miał też pojęcia, gdzie matka ją przechowuje. Wiedział jednak, że teczka zawiera listy, które ona czasami czytała, płacząc, a potem opowiadała synowi o jego ojcu. Will przypuszczał więc, że właśnie tych papierów szukają mężczyźni. Zdał sobie sprawę, że musi znaleźć wyjście z tej niebezpiecznej sytuacji. Najpierw zastanowił się, gdzie mógłby ukryć matkę. Myślał i myślał, ale nie miał żadnych przyjaciół, których mógłby poprosić o przysługę, a sąsiedzi i tak już coś podejrzewali. Przyszła mu na myśl tylko jedna godna zaufania osoba – pani Cooper. Po odprowadzeniu matki w bezpieczne miejsce zamierzał znaleźć teczkę z zielonej skóry, sprawdzić jej zawartość, a następnie pojechać do Oksfordu, gdzie powinien otrzymać odpowiedzi na niektóre ze swoich pytań. Niestety, mężczyźni wrócili zbyt szybko. A teraz w dodatku zabił jednego z nich i będzie go ścigać także policja! No cóż, bardzo dobrze nauczył się żyć w taki sposób, by go nie zauważano. Teraz musiał wykorzystać tę umiejętność staranniej niż kiedykolwiek i jak najdłużej – do czasu znalezienia ojca albo do chwili, gdy mężczyźni znajdą jego, Willa. Postanowił sobie, że jeśli go dopadną, nie podda się łatwo. Nie dbał o to, jak wielu ich jeszcze uśmierci! Jeszcze tego samego dnia, a ściśle rzecz biorąc, tuż przed północą, chłopiec opuścił miasto i ruszył do oddalonego o sześćdziesiąt pięć kilometrów Oksfordu. Był śmiertelnie zmęczony. Część drogi przejechał autostopem, dwoma autobusami, resztę pokonał na piechotę. Do rogatek Oksfordu dotarł o osiemnastej. Było już zbyt późno na spotkanie, które sobie zaplanował. Zjadł więc kolację w „Burger Kingu” i poszedł do kina, aby przeczekać do wieczora; tytułu filmu zapomniał już w trakcie seansu. Teraz szedł na północ niekończącą się drogą przez przedmieścia. Do tej pory nikt nie zwrócił na niego uwagi, był jednak świadom, że szybko musi sobie znaleźć miejsce do spania, ponieważ samotne dziecko w nocy budzi zainteresowanie. Kłopot w tym, że nie mógł znaleźć kryjówki – mijał położone wzdłuż ulicy ogródki i ładne domki, ale nigdzie wokół nie było otwartych terenów. Doszedł do dużego skrzyżowania – droga na północ przecinała w tym miejscu oksfordzką obwodnicę, prowadzącą na wschód i na zachód. Tak późno w nocy panował tu bardzo niewielki ruch. Po obu stronach spokojnej uliczki, którą przyszedł Will, przed domkami rozciągały się szerokie trawniki. Wzdłuż drogi stały dwa rzędy grabów, które wyglądały niesamowicie z powodu koron przyciętych w sposób idealnie symetryczny i bardziej przypominały dziecięce rysunki niż prawdziwe drzewa; uliczne światła nadawały temu miejscu sztuczny wygląd, przywodzący na myśl dekoracje sceniczne. Will czuł się otępiały ze zmęczenia. Miał do wyboru: iść dalej na północ albo położyć się na trawie pod jednym z tych drzew i zasnąć. Gdy tak stał, próbując podjąć właściwą decyzję, nagle zobaczył kotkę. Była bura, podobna do Moxie. Wyszła z ogrodu po oksfordzkiej stronie ulicy, niedaleko Willa. Chłopiec odłożył siatkę i wyciągnął rękę do zwierzątka, które podeszło i potarło łebkiem o jego kłykcie, dokładnie tak jak jego kotka. Will wiedział, że większość kotów zachowuje się w ten sposób, niemniej jednak zapragnął wrócić do domu; w oczach zakręciły mu się łzy. W końcu kotka odwróciła się i powoli odeszła. Była noc, czas łowów, i zapewne zamierzała upolować mysz. Przeszła przez ulicę i ruszyła ku rosnącym tuż za grabami krzewom. Tam się zatrzymała. Obserwujący ją Will doszedł do wniosku, że zwierzątko zachowuje się dość osobliwie. Wyciągnęło łapę, aby pacnąć w powietrzu przed sobą coś, czego Will nie widział. Potem odskoczyło w tył, wygięło grzbiet w łuk, zjeżyło się i sztywno postawiło ogon. Chłopiec znał kocie zachowanie, toteż z całych sił wytężył wzrok, kiedy kotka ponownie podeszła do tego samego miejsca – pasa trawy między grabem a krzewami ogrodowego żywopłotu. Dostrzegł, że ponownie pacnęła łapą powietrze. Znowu odskoczyła, lecz tym razem nie tak daleko i ze znacznie mniejszą trwogą. Przez kilka sekund węszyła, wysuwała pyszczek i poruszała wąsami, aż w końcu ciekawość zwyciężyła ostrożność. Zwierzątko zrobiło krok do przodu i zniknęło. Will aż zamrugał oczyma. Na moment zamarł, opierając się o pień najbliższego drzewa. W pewnej chwili ulicą przejechała ciężarówka, oświetlając go reflektorami, a wówczas otrząsnął się z zaskoczenia i przeszedł na drugą stronę, nie spuszczając oczu z punktu, który wcześniej badała kotka. Niełatwo było skoncentrować na nim wzrok, ponieważ z daleka niczym szczególnym się nie wyróżniał, kiedy jednak chłopiec doszedł na miejsce i rozejrzał się z uwagą, zobaczył tuż nad ziemią, około dwóch metrów od krawężnika, coś niezwykłego. Było to okienko w powietrzu – mniej więcej kwadratowe, o boku długości niecałego metra. Z przodu słabo widoczne, z tyłu niemal całkowicie zlewało się z tłem. Dojrzeć je można było jedynie pod odpowiednim kątem – patrząc z boku, od strony ulicy. Zresztą, nawet z bardzo bliska łatwo je było przeoczyć, ponieważ za nim znajdował się identyczny, oświetlony przez uliczne latarnie trawnik. Will jednak nie miał najmniejszej wątpliwości, iż ten pas trawy należy do innego świata. Chłopiec nie wiedział, skąd wzięła się ta pewność, uwierzył jednak w istnienie obcego świata natychmiast i równie mocno jak w to, że ogień płonie, a życzliwość dla innych jest zachowaniem pozytywnym. W dodatku nie potrafił się oprzeć pokusie, pochylił się i zajrzał w głąb. Od widoku za okienkiem zakręciło mu się w głowie, a serce zabiło mocniej. Nie wahał się jednak: przełożył przez otwór siatkę, po czym przecisnął się do innego świata. Znalazł się pod rzędem drzew. Nie były to jednak graby, ale wysokie palmy, chociaż podobnie jak drzewa w Oksfordzie rosły w rzędzie wzdłuż trawnika. Will stał w połowie długości szerokiego bulwaru. Przed nim, pod niebem gęsto upstrzonym gwiazdami, po obu stronach ciągnęły się kafeterie i małe sklepy, wszystkie jaskrawo oświetlone, otwarte, lecz zupełnie ciche i puste. Noc była gorąca, wypełniona aromatem kwiatów i słonym zapachem morza. Chłopiec bacznie rozejrzał się wokół siebie. Daleko za nim leżały wysokie zielone wzgórza oświetlone poświatą księżyca w pełni. U stóp wzgórz stały otoczone bujnymi ogrodami domy, był też park z alejkami drzew i lśniącą bielą klasyczną świątynią. Tuż obok Willa znajdowało się okienko w powietrzu, od tej strony równie trudne do zauważenia jak z tamtej. Chłopiec odwrócił się, spojrzał przez nie i zobaczył ulicę w Oksfordzie, w swoim rodzimym świecie. Porzucił ten widok z drżeniem. Pomyślał, że każdy świat z pewnością jest lepszy od tego, który właśnie opuścił. Czuł wczesnoporanne roztargnienie, jak gdyby jeszcze śnił, a równocześnie był przekonany, że wszystko to dzieje się naprawdę. Rozejrzał się za swoją przewodniczką, kotką. Nie dostrzegł jej. Zapewne zwiedzała już wąskie uliczki i ogrody za zachęcająco oświetlonymi kafeteriami. Will podniósł sfatygowaną siatkę i powoli przeszedł na drugą stronę bulwaru. Poruszał się bardzo ostrożnie, na wypadek, gdyby całe otoczenie zamierzało za chwilę zniknąć. Krajobraz miał w sobie coś śródziemnomorskiego albo karaibskiego. Will nigdy nie wyjeżdżał z Anglii, więc nie potrafił porównać tego miasta z żadnym, które znał, przyszło mu jednak do głowy, że ludzie wychodzą tu z domów późno w nocy, jedzą, piją, tańczą i słuchają muzyki. Tyle, że wokół nie było nikogo i panowała absolutna cisza. Na pierwszym rogu, do którego dotarł, znajdowała się kafeteria z małymi zielonymi stolikami na chodniku, cynkowym kontuarem i ekspresem do kawy. Na kilku stolikach stały częściowo opróżnione szklanki. Papieros w popielniczce spalił się aż do filtra. Talerz z risottem stał obok koszyka z czerstwymi bułeczkami. Will dotknął ich – były twarde jak kamień. Wziął butelkę lemoniady z lodówki za barem, zastanowił się chwilę, po czym wrzucił do kasy funtową monetę. Zamknął kasę, a następnie otworzył ponownie, uznał bowiem, że pieniądze powinny mu pomóc w ustaleniu, gdzie się znajduje. Waluta nazywała się korona. Chłopcu nic ta nazwa nie mówiła. Odłożył z powrotem pieniądze, zamknął kasę i przymocowanym do kontuaru otwieraczem otworzył butelkę, po czym opuścił lokal i ruszył uliczką, oddalając się od bulwaru. Małe spożywcze sklepiki i piekarenki znajdowały się między sklepami jubilerskimi i kwiaciarniami. Gdzieniegdzie wisiały paciorkowe zasłony, za którymi znajdowały się prowadzące do prywatnych domów drzwi; nad zasłonkami wisiały balkony z kutego żelaza, gęsto obwieszone kwiatami. Na tej wąskiej uliczce milczenie wydawało się jeszcze bardziej niesamowite. Uliczka łączyła się z szeroką aleją, wzdłuż której również rosły wysokie palmy; wewnętrzne strony liści tych drzew jarzyły się w światłach latarni. Po drugiej stronie alei rozciągało się morze. Na lewo Will dostrzegł port otoczony kamiennym falochronem, na prawo zaś znajdował się cypel, na którym wśród kwitnących drzew i krzewów stał jeden wielki, oświetlony reflektorami budynek z kamiennymi kolumnami, szerokimi schodami i ozdobnymi balkonami. W porcie cumowało kilka łodzi wiosłowych. Za falochronem w spokojnym morzu odbijały się gwiazdy. Do tej pory Will zapomniał o zmęczeniu. Czuł się zupełnie rozbudzony i był zdumiony. Od czasu do czasu, podczas wędrówki wąskimi uliczkami, wyciągał rękę i dotykał ściany, drzwi lub kwiatów w skrzynkach. Wszystko było przekonująco rzeczywiste. Zapragnął sprawdzić realność każdego przedmiotu i tworu natury, widok bowiem, który się przed nim roztaczał, wydawał mu się zbyt wspaniały, aby chłopiec mógł zawierzyć oczom. Stał nieruchomo, oddychał głęboko, obawiając się, że cały pejzaż nagle zniknie. Zdał sobie sprawę, że nadal trzyma w ręku zabraną z kafeterii butelkę. Pociągnął łyk. Napój smakował tak, jak powinien – lodowata lemoniada, przyjemnie orzeźwiająca podczas parnej nocy. Will ruszył w prawo. Mijał hotele z markizami nad jaskrawo oświetlonymi wejściami i ścianami, przy których rosła kwitnąca bugenwilla, aż dotarł do ogrodów na małym przylądku. Stojący wśród drzew budynek o przeładowanej ozdobami, rozświetlonej reflektorami fasadzie wyglądał na kasyno lub operę. Między obwieszonymi lampami oleandrami wydeptano ścieżki, ale nie słychać było żadnych odgłosów życia: ani śpiewu nocnych ptaków, ani brzęczenia owadów; do uszu chłopca docierały jedynie własne kroki oraz regularny, cichy plusk niewielkich fal załamujących się na plaży za palmami, które porastały skraj ogrodu. Will ruszył w tamtą stronę. Zaczął się przypływ lub odpływ. Na sypkim, jasnym piasku plaży, tuż ponad pasem pomiaru wysokości wody, leżały w szeregu wiosłowe łodzie. Co kilka sekund niewielka biała grzywa pojawiała się ponad linią brzegu, po czym cofała się, przykryta następną falą. W odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów w spokojne morze sięgał pomost z trampoliną. Will usiadł na burcie jednej z wiosłowych łodzi, zdjął buty – tanie trampki, które rozklejały się na rozgrzanych stopach i uwierały. Obok butów chłopiec rzucił skarpetki, po czym zagłębił palce w piasek plaży. W kilka sekund później zrzucił resztę ubrania i wszedł do wody. Była rozkosznie ciepła. Popłynął do pomostu, wdrapał się na niego i usiadł na deskach. Uważnie przyjrzał się miastu. Po prawej stronie miał otoczony falochronem port. Prawie milę dalej stała czerwono biała latarnia. Za nią ciągnęły się blade, słabo widoczne klify oraz rozległe, wysokie wzgórza, które chłopiec zobaczył, gdy wszedł do tego świata. W pobliżu Willa znajdowały się oświetlone drzewa z ogrodów kasyna, ulice miasta i nabrzeże zabudowane hotelami, kafeteriami i jasnymi sklepami. Wszędzie było cicho i pusto. Równocześnie jednak bezpiecznie. Nikt nie mógł tu przyjść za Willem. Mężczyzna, który przeszukiwał dom, nigdy nie dowie się o tym miejscu, podobnie jak policja. Na pewno go nie znajdą. Chłopiec miał do dyspozycji cały świat, w którym mógł się ukrywać, jak długo chciał. Po raz pierwszy od wczorajszego ranka, od momentu opuszczenia swego domu, Will poczuł się naprawdę bezpiecznie. Znowu odczuwał pragnienie, a także głód, ponieważ ostatni posiłek jadł przed wieloma godzinami, jeszcze w swoim świecie. Wsunął się z powrotem do wody i wolno popłynął ku plaży. Tam włożył slipki. Resztę garderoby i plecak niósł w rękach. Do pierwszego napotkanego kosza wrzucił pustą butelkę i ruszył boso po chodniku ku portowi. Kiedy trochę wysechł, włożył dżinsy i zaczął szukać lokalu, w którym mógłby znaleźć coś do jedzenia. Hotele uznał za miejsca zbyt eleganckie. Zajrzał do pierwszego z nich, ale sam hol wydał mu się tak ogromny, że poczuł się nieswojo i poszedł dalej nabrzeżem. Wreszcie znalazł małą kafeterię, którą uznał za odpowiednią. Właściwie nie wiedział, dlaczego ją wybrał, ponieważ niewiele się różniła od tuzina innych (balkon na pierwszym piętrze uginał się pod ciężarem doniczek z kwiatami, na chodniku przed lokalem stały stoliki i krzesła) – po prostu mu się spodobała. Nad barem wisiały fotografie bokserów i plakat z autografem szeroko uśmiechniętego akordeonisty. W głębi widać było kuchnię, drzwi obok niej otwierały się na wąską klatkę schodową; na schodach leżał chodnik w jaskrawy wzorek roślinny. Will cicho wspiął się na wąskie półpiętro i otworzył pierwsze drzwi. Powietrze w pokoju było parne i duszne, więc chłopiec otworzył szklane drzwi na balkon od frontu, aby wpuścić trochę nocnego wiatru. Pomieszczenie było małe i umeblowane zbyt dużymi, zniszczonymi meblami, ale czyste i przyjemne. Mieszkali tu z pewnością gościnni ludzie. W pokoju znajdowała się jeszcze mała półka z książkami, na stole leżało czasopismo i stało parę zdjęć w ramkach. Chłopiec wyszedł i zajrzał do innych pomieszczeń – znalazł małą łazienkę i sypialnię z podwójnym łóżkiem. Zanim otworzył ostatnie drzwi, poczuł dziwny dreszcz i serce zabiło mu mocniej. Nie był pewien, czy rzeczywiście usłyszał z wnętrza jakiś dźwięk, ale coś mu mówiło, że pokój nie jest pusty. Will pomyślał, że ten dzień jest naprawdę niesamowity – obudził się w ciemnym pokoju i bez tchu czekał na zbliżającego się włamywacza, teraz natomiast sytuacja się odwróciła i to on stał przed zamkniętym pokojem... Podczas gdy zastanawiał się, co robić, nagle drzwi się otworzyły i ktoś ruszył na niego niczym dzika bestia. Na szczęście chłopiec intuicyjnie ustawił się w pewnej odległości od progu, dzięki czemu napastniczka nie zdołała go przewrócić. Walczył z nią ze wszystkich sił, używając kolan, głowy, pięści i ramion... Dziewczynka była mniej więcej jego rówieśniczką. Rozwścieczona, sapiąca, w poszarpanym ubraniu. Ramiona miała gołe i chude. Gdy uprzytomniła sobie, że jej przeciwnik również jest dzieckiem, odskoczyła od jego nagiego torsu, po czym przycupnęła w narożniku ciemnego półpiętra, gotowa do skoku niczym osaczony kot. A u jej boku – ku zdziwieniu chłopca – rzeczywiście stał kot, a, ściśle rzecz ujmując, wielki żbik. Sięgał ponad kolana, miał nastroszone futro, obnażone zęby i wyprostowany ogon. Dziewczynka położyła dłoń na grzbiecie kota i oblizała suche wargi, obserwując każdy ruch chłopca. Will powoli wstał. – Kim jesteś? – Nazywam się Lyra Złotousta – odparła. – Mieszkasz tu? – Nie – prychnęła pogardliwie. – A co to za miejsce? Jakie to miasto? – Nie wiem. – Skąd jesteś? – Z mojego świata. Graniczy z tym. Gdzie twoja dajmona? Chłopiec otworzył szeroko oczy. Potem zauważył, że z kotem dziewczynki dzieje się coś nadzwyczajnego: skoczył jej w ramiona, a kiedy się w nich znalazł, zmienił kształt. Teraz miał postać czerwonobrązowego gronostaja o kremowym podgardlu i brzuchu. Zwierzę obrzuciło Willa piorunującym spojrzeniem, równie przenikliwym jak jego właścicielka. W chwilę później jednak chłopiec uświadomił sobie, że dziewczynka i jej towarzysz boją się go, sądząc, że jest duchem. – Nie mam demona – odparł. – Nawet nie wiem, co masz na myśli. – Po sekundzie dodał: – Och! Czy to jest może twój demon? Dajmon? Dziewczynka podniosła się powoli. Gronostaj owinął się wokół jej szyi. Ani na moment nie spuszczał ciemnych oczu z twarzy Willa. – Ależ ty żyjesz – mruknęła, na wpół niedowierzającym tonem. – Nie jesteś... Nie... – Nazywam się Will Parry – przedstawił się. – Nie wiem, o co ci chodzi z tymi demonami. W moim świecie demon oznacza... hm, diabła, coś złego. – W twoim świecie? Chcesz powiedzieć, że mieszkasz w jeszcze innym? Nie w tym? – Tak. Właśnie odkryłem przejście. Mój świat graniczy z tym, zapewne tak samo jak twój. Dziewczynka trochę się uspokoiła, nadal jednak czujnie obserwowała chłopca. Will starał się zachowywać spokojnie i rozważnie, jak gdyby miał przed sobą dzikiego kota, którego musi oswoić. – Spotkałaś kogoś w tym mieście? – zapytał. – Nie. – Długo tu jesteś? – Nie wiem. Kilka dni. Nie pamiętam. – Po co tu przyszłaś? – Szukam Pyłu – odparła. – Pyłu? Złotego? Jakiego pyłu? Zmrużyła oczy i nic nie odpowiedziała. Chłopiec ruszył ku schodom, aby zejść na parter. – Jestem głodny – stwierdził. – Jest w kuchni coś do jedzenia? – Nie wiem... – szepnęła i poszła za nim, trzymając się w pewnej odległości. W kuchni Will znalazł składniki na potrawkę z kurczaka, cebule i papryki, ale nie były ugotowane i w tym gorącym powietrzu nie pachniały najlepiej, wrzucił więc wszystko do kosza na śmieci. – Nic nie jadłaś, odkąd tu dotarłaś? – spytał i otworzył lodówkę. Lyra przyszła, aby popatrzeć. – Nie wiedziałam, co to jest – odrzekła. – Och! Tu jest zimno... Jej dajmon znowu się zmienił i stał się ogromnym, jaskrawo ubarwionym motylem, który na krótko wleciał z trzepotem do lodówki, po czym wrócił do dziewczynki i usadowił się na jej ramieniu, powoli podnosząc i opuszczając skrzydła. Will odniósł wrażenie, że nie powinien na nich patrzeć, a równocześnie nie potrafił oderwać oczu od niezwykłego widoku. – Nigdy nie widziałaś lodówki? – spytał. Znalazł puszkę z colą i wręczył dziewczynce, potem wyjął tackę z jajkami. Lyra z widoczną przyjemnością ścisnęła puszkę w dłoniach. – Wypij to – powiedział Will. Popatrzyła na puszkę, marszcząc brwi. Najwyraźniej nie wiedziała, jak ją otworzyć. Chłopiec pociągnął za metalowy uchwyt i nieco spienionego napoju pojawiło się na pokrywce. Dziewczynka zlizała go podejrzliwie i oczy zrobiły jej się okrągłe ze zdumienia. – Czy to dobre? – spytała; w jej głosie słychać było jednocześnie nadzieję i strach. – Tak. Świetnie, że mają colę w tym świecie. Zobacz, wypiję trochę. Udowodnię ci, że nie jest zatruta. Otworzył drugą puszkę. Gdy dziewczynka zobaczyła, jak chłopiec pije, poszła za jego przykładem. Była bardzo spragniona. Piła tak szybko, że bąbelki podniosły jej się do nosa, a wtedy parsknęła, czknęła głośno i popatrzyła spode łba na Willa. – Zrobię omlet – powiedział. – Zjesz trochę? – Nie wiem, co to jest omlet. – No cóż, obserwuj, a się dowiesz. Jeśli wolisz coś innego, tam stoi puszka pieczonej fasolki. – Nie znam się na fasolce. Pokazał jej puszkę. Lyra zaczęła szukać takiego uchwytu, jaki był na puszce z colą. – Nie, musisz użyć otwieracza do puszek – wyjaśnił. – W twoim świecie nie ma otwieraczy? – W moim świecie jedzenie przyrządza służba – odparła pogardliwie. – Zobacz w tamtej szufladzie. Dziewczynka z hałasem przetrząsała szuflady, a Will tymczasem rozbił sześć jaj do miski i pomieszał widelcem. – Właśnie ten – powiedział, obserwując Lyrę. – Ten z czerwoną rączką. Przynieś go tutaj. Wbił otwieracz w przykrywkę puszki i pokazał, jak ją otworzyć. – Teraz zdejmij ten rondelek z haka i wrzuć do niego zawartość puszki. Dziewczynka powąchała fasolkę i na jej twarzy zagościło łakomstwo, a zarazem podejrzliwość. Włożyła zawartość puszki do rondelka i oblizywała palec, obserwując, jak Will potrząsa solniczką i pieprzniczką nad masą jajeczną, a następnie wyjmuje z lodówki kostkę masła, odcina z niej kawałek i kładzie go na żelaznej patelni. Chłopiec poszedł do baru po zapałki, a gdy wrócił, Lyra maczała brudny palec w misce z rozbitymi jajkami, po czym zachłannie go oblizywała. Jej dajmon, znowu pod postacią kota, także zamierzał zanurzyć łapę w jajkach, ale wycofał się na widok Willa. – Nie są jeszcze usmażone – burknął chłopiec, zabierając miskę. – Kiedy ostatni raz jadłaś? – W domu mojego ojca na Svalbardzie – odparła. – Kilka dni temu. Nie wiem. Znalazłam tu chleb i coś jeszcze, więc to zjadłam. Will zapalił gaz, stopił masło, wlał jajka i rozprowadził równomiernie po dnie patelni. Oczy Lyry śledziły każdy jego ruch. Chłopiec podnosił lekko usmażone krawędzie, po czym przechylał patelnię, aby wlać pod nie surową masę. Dziewczynka spoglądała to na patelnię, to na niego – na jego twarz, ręce, gołe ramiona i stopy. Kiedy omlet był gotowy, Will złożył go i przeciął łopatką na połowę. – Znajdź dwa talerze – mruknął i Lyra posłusznie zrobiła, co jej kazał. Wydawała się całkiem chętna do wykonywania poleceń, które rozumiała, wysłał ją więc, by przygotowała stół przed kafeterią. Wyniósł jedzenie oraz znalezione w szufladzie noże i widelce. Dwoje dzieci trochę niezgrabnie usiadło przy stoliku. Dziewczynka pochłonęła swoją porcję w niecałą minutę, po czym zaczęła się nudzić – huśtała się na krześle w tył i przód, szarpała plastikowe listewki plecionego siedzenia i czekała, aż Will skończy jeść omlet. Jej dajmon przybrał postać szczygła i dziobał niewidoczne okruszki na blacie stołu. Chłopiec jadł powoli. Odstąpił Lyrze większą część fasolki, lecz mimo to jadł znacznie dłużej niż dziewczynka. Przed nimi rozciągał się port, pusty bulwar lśnił od świateł, na ciemnym niebie mrugały gwiazdy. Cały ten świat trwał w ciszy, jak gdyby nie istniało nic poza nim. Will popatrywał na Lyrę. Była mała i drobna, ale silna; walczyła przecież jak tygrysica. Od uderzenia pięścią powstał na jej policzku siniak, ale najwyraźniej zupełnie się nim nie przejmowała. Czasem wyglądała jak zwykłe dziecko (na przykład gdy wzięła pierwszy łyk coli), innym razem - jak smutna i poważna osoba w nieokreślonym wieku, którą okoliczności stale zmuszały do ostrożności. Oczy Lyry były jasnoniebieskie, włosy zapewne – gdyby je umyła – ciemnoblond; dziewczynka była brudna, a zapach wskazywał, że chyba nie myła się od wielu dni. – Jesteś Laura? Lara? – spytał Will. – Lyra. – Lyra... Złotousta? – Tak. – Gdzie jest twój świat? Jak się tu dostałaś? Wzruszyła ramionami. – Szłam we mgle – odparła. – Wokół wszystko było strasznie niewyraźne... Nie miałam pojęcia, dokąd idę. Wiedziałam, że opuszczam mój świat, ale niczego nie widziałam, póki nie opadła mgła. Wtedy znalazłam się tu. – Mówiłaś o jakimś pyle... – Ach, tak, Pył. Muszę się o nim wszystkiego dowiedzieć. Tyle że ten świat wygląda na opuszczony. Nie ma kogo zapytać. Jestem tutaj od... no, nie wiem, trzech dni, może czterech. Nikogo nie spotkałam. – Po co chcesz się dowiedzieć czegoś o pyle? – Chodzi o specjalny Pył – odparła krótko. – Jest niezwykły. Jej dajmon znowu się zmienił. W mgnieniu oka ze szczygła przekształcił się w szczura – wielkiego, czarnego jak smoła, z czerwonymi oczyma. Will patrzył na niego z lękiem szeroko otwartymi oczyma. Dziewczynka dostrzegła jego spojrzenie. – Jednak masz dajmonę – powiedziała stanowczym tonem. – W sobie. Nie wiedział, co odpowiedzieć. – Tak – kontynuowała. – W przeciwnym razie nie byłbyś człowiekiem. Byłbyś... półtrupem. Widzieliśmy kiedyś chłopca, któremu odebrano dajmonę. Nie jesteś do niego podobny. Nie znasz swojej dajmony, ale nosisz ją w sobie. W pierwszej chwili, gdy cię zobaczyliśmy, przeraziliśmy się. Wydawałeś się jakąś nocną marą... Potem jednak uświadomiliśmy sobie, że wcale nie przypominasz tamtego półchłopca. – My? – Ja i Pantalaimon. My. Dajmon nie jest kimś odrębnym, lecz częścią człowieka. We dwoje stanowią jedną całość. Nie ma w twoim świecie takich istot jak my? Wszyscy są podobni do ciebie? Wszystkie dajmony są ukryte? Will przyjrzał się z uwagą osobliwej parze – chudej, jasnookiej dziewczynce i czarnemu szczurowi, którego tuliła w ramionach – i poczuł się bardzo samotny. – Jestem zmęczony. Idę spać – oświadczył. – Zamierzasz zostać w mieście? – Nie wiem. Muszę się dowiedzieć więcej o Pyle. Są chyba w tym świecie jacyś uczeni. Musi być ktoś, kto wie. – W tym świecie może ich nie być, ja jednak przybyłem z miejsca zwanego Oksford, gdzie pracuje wielu uczonych. – Oksford?! – krzyknęła. – Ja też pochodzę z Oksfordu! – Więc jest i w twoim świecie? Nigdy przecież nie odwiedziłaś mojego świata. – Na pewno nie – odrzekła z przekonaniem. – Pochodzimy z dwóch zupełnie odmiennych światów. Ale w moim również istnieje Oksford. Mówimy też w tym samym języku, zauważyłeś? Zapewne istnieje wiele innych podobieństw. Jak się tu dostałeś? Przez most? – Nie. Przez pewne niezwykłe okienko wycięte w powietrzu. – Pokaż mi je – rzuciła szybko. To był rozkaz, nie prośba. Jednakże Will potrząsnął głową. – Nie teraz – odparł. – Chce mi się spać. Jest przecież środek nocy. – Więc zaprowadzisz mnie do niego rano! – W porządku, zaprowadzę cię. Ale pamiętaj, że mam własne sprawy. Będziesz musiała sama poszukać uczonych. – To łatwe – mruknęła. – Wiem o nich wszystko. Will zebrał talerze i wstał. – Ja zrobiłem kolację – powiedział – więc ty pozmywasz naczynia. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Po co? – zadrwiła. – Wszędzie wokół stoją miliony czystych naczyń! Zresztą, nie jestem służącą. Nie zamierzam niczego myć. – Więc nie pokażę ci drogi do mojego świata. – Znajdę ją sama. – Nie znajdziesz, jest dobrze ukryta. Nigdy ci się nie uda odszukać przejścia. Nie wiem, jak długo możemy zostać w tym mieście. Ponieważ musimy coś jeść, będziemy więc jedli tutejsze jedzenie, ale za każdym razem posprzątamy po sobie. Będziemy utrzymywać to miejsce w czystości, ponieważ tak należy postępować. Zmyj naczynia. Musimy traktować to miejsce dobrze. Teraz idę spać. Wybiorę sobie inny pokój. Zobaczymy się rano. Poszedł na górę, gdzie umył zęby palcem i pastą wydobytą z poszarpanej siatki, potem wszedł do sypialni, padł na podwójne łóżko i natychmiast zasnął. Lyra odczekała jakiś czas, a gdy upewniła się, że Will śpi, zaniosła naczynia do kuchni, włożyła do zlewu i odkręciła kran. Mocno tarła talerze zmywakiem, aż wyglądały na czyste. Tak samo zrobiła z nożami i widelcami, niestety patelni po omlecie nie udało jej się w ten sposób domyć, skorzystała więc z kawałka żółtego mydła i tarła uparcie, póki efekt jej nie zadowolił. Następnie ścierką wytarła wszystkie naczynia do sucha i postawiła je na suszarce. Ponieważ nadal była spragniona i chciała sprawdzić, czy sama potrafi otworzyć puszkę, wzięła kolejną colę i pociągnęła za metalowy uchwyt. Otwartą puszkę zabrała na górę. Stanęła na chwilę pod drzwiami pokoju Willa, ale niczego nie usłyszała; weszła na palcach do drugiego pokoju i wyjęła spod poduszki aletheiometr. Nie musiała znajdować się w pobliżu chłopca, aby zapytać o niego urządzenie, lecz tak czy owak chciała na Willa spojrzeć. Najciszej jak potrafiła, przekręciła gałkę w drzwiach i weszła. Pokój był rozświetlony światłem od morza. W poświacie odbitej od sufitu Lyra spojrzała na śpiącego Willa. Marszczył brwi, a jego twarz lśniła od potu. Chłopiec był krępy i silny, choć rzecz jasna nie był jeszcze zbyt wysoki; ponieważ wydawał się niewiele starszy od Lyry, dziewczynka przypuszczała, że kiedyś wyrośnie na potężnego mężczyznę. Znacznie łatwiej potrafiłaby go ocenić, gdyby mogła się przyjrzeć jego dajmonie! Zastanawiała się, jaka byłaby jej postać i czy osiągnęłaby już stałą formę. W każdym razie, na pewno uosabiałaby Willa – gwałtownego, a zarazem uprzejmego, równocześnie z jakiegoś powodu nieszczęśliwego. Dziewczynka podeszła na palcach do okna. W świetle ulicznej lampy starannie rozstawiła wskazówki aletheiometru, rozluźniła się, a następnie skupiła na pytaniu. Igła zaczęła się huśtać wokół tarczy, zatrzymując się na sekundę przy kilku obrazkach. Lyra zadała pytanie: – Kim on jest? Przyjacielem czy wrogiem? „To morderca”, odpowiedział aletheiometr. Kiedy dziewczynka otrzymała odpowiedź, od razu się odprężyła. Will potrafił znaleźć jedzenie i wskazać jej drogę do Oksfordu. Były to użyteczne umiejętności, jednak Lyra obawiała się, że chłopiec okaże się osobnikiem niegodnym zaufania lub tchórzem. A mordercę uważała za cennego towarzysza i wiedziała, że będzie się z Willem czuła równie bezpiecznie, jak niegdyś z pancernym niedźwiedziem Iorkiem Byrnisonem. Nie zamykając okna, zasunęła zasłony, aby poranne słońce nie obudziło chłopca, i wyszła na palcach z pokoju. Wśród czarownic Serafina Pekkala, czarownica, która uratowała Lyrę i inne dzieci uciekające ze stacji eksperymentalnej w Bolvangarze, a następnie towarzyszyła dziewczynce w locie na wyspę Svalbard, była ogromnie zaniepokojona. Po ucieczce Lorda Asriela z miejsca jego wygnania na Svalbardzie nastąpiły niezwykłe zakłócenia atmosferyczne, które rzuciły czarownice ponad zamarzniętym morzem na wiele mil od wyspy. Niektóre z towarzyszek Serafiny trzymały się blisko uszkodzonego balonu teksańskiego aeronauty Lee Scoresby’ego, jednak ją samą wichura skierowała wysoko w górę, w mgielne chmury, które wydobyły się ze szczeliny powstałej w niebie po eksperymencie Lorda Asriela. Kiedy Serafina stwierdziła, że ponownie potrafi kontrolować swój lot, natychmiast pomyślała o Lyrze. Nie wiedziała ani o walce między samozwańczym niedźwiedzim królem a Iorkiem Byrnisonem, ani o tym, co się przydarzyło dziewczynce po tym zdarzeniu, zaczęła więc jej szukać w swoim świecie. Na gałęzi z sosny obłocznej leciała przez mętne powietrze o odcieniu złota. Towarzyszył jej dajmon, Kaisa, śnieżny gąsior. Najpierw zawrócili ku Svalbardowi, lekko zbaczając na południe, i przez wiele godzin szybowali pod chmurami zabarwionymi niezwykłymi plamami światła i cienia. Światło to w niepokojący sposób łaskotało skórę Serafiny Pekkali, dzięki czemu czarownica domyśliła się, że pochodzi ono z innego świata. Po pewnym czasie odezwał się Kaisa. – Spójrz! Dajmon jakiejś czarownicy. Chyba się zgubił... Serafina spojrzała poprzez mgielne zasłony i w smugach zamglonego światła zobaczyła krążącego i krzyczącego samca rybołówki. Czarownica i jej dajmon zakołowali i polecieli w jego kierunku. Widząc, że nadlatują, przerażona rybołówka szaleńczo rzuciła się w górę, lecz Serafina zasygnalizowała przyjazne zamiary, a wówczas samotny dajmon opadł i wyrównał lot. Leciał teraz obok nich. – Z jakiego jesteś klanu? – spytała Serafina Pekkala. – Z tajmyrskiego – odparł. – Moją czarownicę schwytano, nasze towarzyszki przepędzono! Zgubiłem się... – Kto schwytał twoją czarownicę? – Kobieta z dajmonem w postaci małpy. Z Bolvangaru... Pomóżcie nam! Pomóżcie mi! Tak bardzo się boję! – Czy twój klan sprzymierzył się z rozcinaczami dzieci? – Tak, ale tylko do chwili, gdy poznaliśmy ich zamiary... Po walce w Bolvangarze przegnali nas, a moją czarownicę wzięli do niewoli... Zabrali ją na statek... Co mam robić? Woła mnie, ale nie mogę jej znaleźć! Och, pomóżcie mi, błagam! – Cicho – mruknął Kaisa. – Wsłuchajmy się w odgłosy z dołu. Szybowali teraz niżej, uważnie nadsłuchując. Wkrótce uwagę Serafiny Pekkali przyciągnęło stłumione przez mgłę dudnienie gazowego silnika. – W takiej mgle nie sposób żeglować – zauważył Kaisa. – Co oni robią? – To mały silnik – odparła Serafina Pekkala. W chwili gdy to powiedziała, usłyszeli nowy dźwięk dochodzący z innego kierunku. Był niski, ostry, przeszywający, jak gdyby z głębin wołał o pomoc jakiś ogromny morski stwór. Ryk trwał przez wiele sekund, potem nagle się urwał. – Sygnał mgłowy statku – oświadczyła Serafina Pekkala. Lecieli teraz niżej nad wodą, na odgłos silnika zawrócili i w pewnym momencie nieoczekiwanie zobaczyli mały statek; najwyraźniej mgła w pewnych miejscach różniła się gęstością. Czarownica niemal w ostatniej chwili skierowała się w górę, znikając z pola widzenia załodze statku, który spokojnie sunął w wilgotnym powietrzu. Fale poruszały się powoli i leniwie, jak gdyby woda nie miała ochoty się podnieść. Czarownica i gąsior lecieli w pobliżu statku. Dajmon-rybołówka trzymał się blisko nich niczym dziecko matki i obserwował sternika, który pod wpływem sygnału mgłowego regulował kurs. Na dziobie paliło się światełko, ale z powodu mgły widoczność sięgała zaledwie kilku metrów. – Czy niektóre czarownice jeszcze pomagają tamtym ludziom? – spytała Serafina Pekkala zagubionego dajmona. – Tak mi się zdaje... Zostało kilka zdrajczyń z Wołgorska... Chyba że uciekły – odparł. – Co zamierzasz zrobić? Poszukasz mojej czarownicy? – Tak. Zostań z Kaisą. Zostawiwszy dajmony wysoko w górze, Serafina Pekkala poleciała w dół ku statkowi. Wylądowała na pokładzie, tuż za sternikiem. Jego dajmona w postaci mewy zaskrzeczała. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na czarownicę. – Odpoczywasz sobie, co? – spytał. – Leć naprzód i wprowadź nas do portu. Serafina ruszyła natychmiast. Udało się! Najwidoczniej ludziom pomagało jeszcze kilka czarownic i sternik wziął ją za jedną z nich. Pamiętała, że oświetlony czerwonym światełkiem port znajduje się po lewej stronie. Czarownica oddaliła się niecałe sto metrów w mgłę, potem zawróciła i zawisła nad statkiem, skąd wykrzykiwała sternikowi polecenia. Łódź w żółwim tempie podpływała do drabinki wiszącej tuż ponad pasem zanurzenia. Sternik zawołał coś. Jakiś marynarz rzucił z góry linę, drugi pospieszył po trapie w dół, aby ją przymocować do łodzi. Serafina Pekkala wzleciała ku balustradzie statku i wycofała się w cień łodzi ratunkowych. Nie dostrzegała żadnych innych czarownic, pomyślała jednak, że zapewne patrolują niebo. Kaisa będzie wiedział, co robić. Po drabince wspiął się nowy pasażer – okutany w futro, z kapturem na głowie. Kiedy dotarł na pokład, u jego boku pojawił się dajmon. Złota małpa. Rozhuśtała się lekko na balustradzie i obrzuciła wszystkich pełnym wściekłości spojrzeniem; w jej czarnych oczkach widać było jawną wrogość. Serafina wstrzymała oddech – osobą w futrze okazała się pani Coulter. Ubrany na ciemno mężczyzna, prawdopodobnie duchowny, pospiesznie przeszedł na pokład, aby ją powitać, po czym rozejrzał się, jak gdyby spodziewał się jeszcze kogoś. – Czy Lord Boreal... – zaczął. – Udał się w inne miejsce – przerwała mu pani Coulter. – Zaczęto już tortury? – Tak, droga pani – padła odpowiedź – ale... – Kazałam wam czekać – warknęła. – Zamierzacie mi się sprzeciwiać? Może trzeba by zwiększyć dyscyplinę na tym statku. Odrzuciła ręką kaptur z głowy. W żółtym świetle królowa klanu czarownic wyraźnie dostrzegła twarz tamtej: dumną, zapalczywą i (zdaniem Serafiny) jakże młodą. – Gdzie są inne czarownice? – zapytała. – Wszystkie odleciały, pani – odparł mężczyzna z szalupy. – Uciekły do swojego kraju. – Ależ widziałam, że jakaś czarownica wprowadziła statek do basenu portowego – powiedziała pani Coulter. – Gdzie się podziała? Serafina skurczyła się w sobie; najwyraźniej sternik nie słyszał najnowszych wieści. Duchowny rozejrzał się, zdezorientowany, ale pani Coulter była zbyt niecierpliwa, więc tylko pobieżnie rzuciła okiem na niebo i wzdłuż pokładu, po czym potrząsnęła głową i wraz ze swym dajmonem pospiesznie weszła do środka przez otwarte drzwi, z których padała żółta smuga światła. Mężczyzna podążył za kobietą i małpą. Serafina Pekkala rozejrzała się, by ocenić swoje położenie. Zasłaniał ją wentylator, stojący na wąskim obszarze pokładu między balustradą a środkową nadbudówką. Na tym samym poziomie, pod mostkiem i kominem znajdował się salon, którego okna (nie iluminatory, ale okna) wychodziły na trzy strony. Tam właśnie weszła pani Coulter i duchowny. Ostre światło wylewało się z okien salonu na słabo widoczną we mgle balustradę, maszt przedni i przykryty brezentem właz; wszystko było pokryte wilgocią i zaczynało zamarzać. Serafina pozostawała niewidoczna, gdyby jednak sama chciała zobaczyć więcej, musiałaby opuścić swoją kryjówkę. Sytuacja nie wyglądała najgorzej. Dzięki sosnowej gałęzi, czarownica mogła w każdej chwili uciec, a nóż i łuk dawały jej możliwość obrony. Ukryła gałąź za wentylatorem i przebiegła po pokładzie do pierwszego okna. Było zaparowane i nic nie mogła przez nie dojrzeć. Nie słyszała też żadnych odgłosów ze środka. Wycofała się ponownie w cień, musiała bowiem podjąć pewną decyzję. Myślała o tym przedsięwzięciu z niechęcią, ponieważ było niezwykle ryzykowne i za każdym razem wyczerpywało jej siły, jednak w chwili obecnej nie miała wyboru. Używając pewnego rodzaju magii, mogła się uczynić niewidzialną. Prawdziwa „niewidzialność” była oczywiście niemożliwa, a magia wiązała się raczej z psychiką – dzięki wielkiemu skupieniu i skromności Serafina stawała się niemal niewidoczna dla ludzi. Gdy się odpowiednio skoncentrowała, potrafiła przejść niedostrzeżona zarówno przez zatłoczony pokój, jak i obok samotnego podróżnika. Czarownica skupiła się całkowicie na tej jednej sprawie. Minęło kilka minut, zanim nabrała pewności, że osiągnęła odpowiedni stan umysłu. Sprawdziła swą „niewidzialność”, wychodząc naprzeciw marynarzowi, który szedł po pokładzie z torbą pełną narzędzi. Mężczyzna usunął się z drogi Serafinie, nawet na nią nie spojrzawszy. Była zatem gotowa. Podeszła do drzwi jasno oświetlonego salonu i otworzyła je. Pomieszczenie było puste. Zostawiła drzwi uchylone, aby w razie potrzeby przez nie uciec, i weszła. Drzwi na drugim końcu pokoju otwierały się na schody, które prowadziły pod pokład statku. Serafina zeszła po nich i znalazła się w wąskim korytarzu oblepionym białą tapetą i oświetlonym anbarycznymi kasetonami. Korytarz ciągnął się przez całą długość kadłuba, po obu jego stronach znajdowały się liczne drzwi. Czarownica szła cicho przed siebie. Nasłuchiwała, aż usłyszała głosy. Najwyraźniej w którejś sali odbywały się obrady. Otworzyła drzwi i weszła. Wokół wielkiego stołu siedziało kilkanaście osób. Niektóre z nich podniosły na moment oczy, spojrzały na Serafinę i natychmiast o niej zapomniały. Stanęła spokojnie przy drzwiach i obserwowała. Zebraniu przewodniczył starszy osobnik w kardynalskich szatach, pozostali mężczyźni również wyglądali na duchownych. W naradzie uczestniczyła tylko jedna kobieta – pani Coulter. Jej futro wisiało na oparciu krzesła. Policzki matki Lyry były zarumienione od panującego w pomieszczeniu ciepła. Serafina Pekkala rozejrzała się uważnie i zobaczyła, że w sali znajduje się jeszcze jedna osoba. Mężczyzna o pociągłej twarzy z dajmoną w postaci żaby siedział przy drugim stoliku, który uginał się pod ciężarem oprawnych w skórę ksiąg i luźnych stert pożółkłych papierów. W pierwszej chwili czarownica wzięła mężczyznę za pisarza lub sekretarza, później jednak dostrzegła, co robił: z uwagą przypatrywał się jakiemuś złotemu przyrządowi o wyglądzie wielkiego zegara albo kompasu i mniej więcej co minutę notował swoje spostrzeżenia. Potem otwierał którąś z ksiąg, przeglądał indeks, szukał wzmianki na interesujący temat, zapisywał informację, po czym ponownie się przyglądał złotemu urządzeniu. Serafina spojrzała jeszcze raz na osoby przy stole, ponieważ usłyszała słowo „czarownica”. – Wie coś o dziecku – oznajmił z przekonaniem jeden z duchownych. – Przyznała się do tego. Wszystkie czarownice słyszały o tej małej. – Zastanawiam się, co wie pani Coulter – mruknął kardynał. – Może powinna się pani z nami podzielić swoimi wiadomościami – dodał głośniej. – Proszę mówić trochę jaśniej, Eminencjo – odparła lodowato zapytana. – Zapomina pan, że jestem tylko kobietą, a zatem nie mam przenikliwości charakterystycznej dla głowy Kościoła. Cóż to za wiadomości, które jakoby ukrywam? Kardynał zrobił znaczącą minę, nic jednak nie odpowiedział. Po chwili ciszy kolejny duchowny odezwał się prawie przepraszającym tonem: – Podobno istnieje jakieś proroctwo, droga pani. Dotyczy ono dziecka. Spełnione zostały liczne warunki, przede wszystkim, okoliczności jej narodzin... O dziewczynce coś wiedzą Cyganie. Gdy mówią o niej, wspominają o czarodziejskiej oliwie i błędnych ognikach bagiennych. Zjawiska nadnaturalne, sama pani rozumie. Podobno dzięki niezwykłym zdolnościom udało jej się zaprowadzić Cyganów do Bolvangaru. Oprócz tego jej zdumiewający wyczyn usunięcia Iofura Raknisona z królewskiego tronu. To nie jest zwyczajne dziecko. Brat Pavel może nam chyba powiedzieć więcej na jej temat. Mężczyzna spojrzał na szczupłego osobnika obserwującego osobliwy przyrząd. Brat Pavel zamrugał oczyma, przetarł je rękoma i popatrzył na panią Coulter. – Poza urządzeniem, które dziecko ma w swoim posiadaniu, istnieje już tylko ten jeden aletheiometr – odezwał się. – Wszystkie inne zabrano i zniszczono z rozkazu Magistratury. Dowiedziałem się też, że dziewczynka otrzymała swój przyrząd od Rektora Kolegium Jordana. Sama nauczyła się rozumieć odpowiedzi przyrządu i potrafi używać go bez ksiąg interpretacyjnych. Aletheiometr z pewnością nie skłamał w tym względzie, choć trudno mi w tę kwestię uwierzyć... Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić... Moim zdaniem osiągnięcie jako takiego zrozumienia wskazań aletheiometru zajmuje dziesięciolecia pilnych studiów, a dziewczynka posiadła tę umiejętność po zaledwie kilku tygodniach. Teraz jest podobno absolutną mistrzynią. Przewyższa zatem mądrością wszystkich znanych mi uczonych! – Gdzie jest teraz, bracie Pavle? – spytał kardynał. – W innym świecie – odparł. – Spóźniliśmy się. – Ta czarownica zna prawdę! – wtrącił któryś z mężczyzn. Jego dajmona w postaci piżmoszczura nieustannie ogryzała ołówek. – Wystarczy ją przesłuchać! Uważam, że trzeba ponownie poddać ją torturom! – Jak brzmi to proroctwo? – spytała pani Coulter, której gniew rósł. – Jak śmiecie je ukrywać przede mną? Widać było, że ma nad zebranymi władzę. Złota małpa obrzuciła wszystkich mężczyzn spojrzeniem pełnym nienawiści; żaden nie potrafił spojrzeć dajmonowi pani Coulter prosto w oczy. Jedynie kardynał nie odwrócił wzroku. Jego dajmona, ara, podniosła łapkę i podrapała się w łebek. – Czarownica wspomniała o jakiejś nadzwyczajnej sprawie – wyjaśnił kardynał. – Nie ośmielę się powtórzyć jej dziwnych słów. Jeśli te informacje są prawdziwe, na nas, ludzi, spada straszliwa odpowiedzialność... Spytam panią jednak ponownie: co pani wie o dziewczynce i jej ojcu? Twarz kobiety zrobiła się kredowobiała z wściekłości. – Jak śmiecie mnie przesłuchiwać? – prychnęła. – I jak śmiecie ukrywać informacje, które przekazała wam czarownica? I wreszcie, jak możecie przypuszczać, że zachowałam dla siebie jakieś wiadomości? Sądzicie, że jestem po jej stronie? A może wam się zdaje, że popieram jej ojca? Może zamierzacie mnie poddać torturom jak tę czarownicę? No cóż, pan tu rządzi, Eminencjo. Wystarczy, że da pan znak, a pańscy ludzie mnie zaatakują. Jednak choćby wymyślał pan przeróżne tortury, chcąc usłyszeć odpowiedź, nie otrzyma jej, ponieważ nie znam proroctwa i nie mam na ten temat żadnych informacji. Żądam, żeby mi pan powiedział, co sam wie. Niech pan nie zapomina, że chodzi o moje dziecko, wprawdzie poczęte w grzechu i zrodzone w hańbie, ale moje dziecko, a pan ukrywa przede mną wiadomości, które mam prawo znać! – Bardzo panią proszę – przemówił nerwowym głosem kolejny duchowny. – Proszę się uspokoić, pani Coulter. Czarownica nie powiedziała jeszcze wszystkiego. Dowiemy się od niej znacznie więcej. Kardynał Sturrock powiedział, że czarownica jedynie wspomniała o tej sprawie. – Przypuśćmy, że nam nie zdradzi całej prawdy – zauważyła kobieta. – Co wtedy? Będziemy zgadywać? Przestraszymy się, wycofamy i zaczniemy domniemywać? – Nie musimy – odparł brat Pavel – ponieważ przygotowuję się, aby zadać to pytanie aletheiometrowi. Otrzymamy odpowiedź: jeśli nie od czarownicy, to z ksiąg interpretacyjnych. – Ale jak to długo potrwa? Mężczyzna uniósł brwi ze znużeniem. – Dość długo – odrzekł. – To ogromnie skomplikowane pytanie. – Czarownica natomiast może nam powiedzieć od razu – podsumowała pani Coulter. Wstała. Jak gdyby z lęku przed nią, większość mężczyzn również się podniosła; tylko kardynał i brat Pavel pozostali na swoich miejscach. Serafina Pekkala cofnęła się, z całych sił starając się pozostać niewidoczna. Złota małpa zgrzytała zębami, strosząc migoczące futro. Pani Coulter posadziła swego dajmona na ramieniu. – Więc chodźmy i porozmawiajmy z nią – zaproponowała. Odwróciła się i wyszła na korytarz. Mężczyźni pospieszyli za nią, poszturchując się i przepychając obok czarownicy, która w ostatniej chwili uskakiwała. Myśli w jej głowie kłębiły się jak oszalałe. Ostatni wychodził kardynał. Po ich wyjściu Serafina przez kilka sekund starała się uspokoić, ponieważ podniecenie niszczyło jej „niewidzialność”. Później ruszyła korytarzem w ślad za duchownymi. Weszła za nimi do mniejszego pokoju o nagich, białych ścianach; było tu gorąco. Mężczyźni i pani Coulter zebrali się już wokół postaci w środku – czarownica była mocno przywiązana do metalowego krzesła, na jej poszarzałej twarzy widać było ból nie do zniesienia, nogi miała połamane. Pani Coulter stanęła nad uwięzioną. Serafina zajęła pozycję przy drzwiach, wiedziała bowiem, że w tych trudnych warunkach nie zdoła długo pozostać niewidoczna. – Powiedz nam o dziecku, czarownico! – rozkazała pani Coulter. – Nie! – Będziesz cierpiała. – I tak cierpię. – Och, cierpienie może być większe. W kwestii tortur nasz Kościół posiada tysiącletnie doświadczenie. Możemy przeciągać twoje katusze w nieskończoność. Powiedz nam o dziecku – powtórzyła, po czym wyciągnęła rękę i rozległ się trzask kości – złamała czarownicy palec. Czarownica krzyknęła z bólu. W tej samej sekundzie Serafina Pekkala stała się dla wszystkich widoczna. Kilku duchownych spojrzało na nią z zaskoczeniem i przerażeniem. Królowa klanu czarownic opanowała się i ponownie stała niewidzialna, a tortury trwały dalej. – Jeśli nie odpowiesz – zagroziła pani Coulter – złamię ci następny palec, a potem jeszcze jeden. Co wiesz o dziecku? Powiedz mi. – Dobrze, dobrze! Proszę, już dość! – Odpowiadaj! Dał się słyszeć kolejny przerażający trzask. Uwięziona czarownica szlochała. Serafina Pekkala ledwie nad sobą panowała. – Nie, nie! – krzyczała torturowana. – Powiem! Błagam, już nie! Czarownice czekały na narodziny tej dziewczynki... Wiedziały o niej, zanim pani... Dowiedziały się jej imienia... – Znamy jej imię. A jakie ty masz na myśli? – Jej prawdziwe imię! Imię jej przeznaczenia! – Jakie to imię? Powiedz mi! – nakazała pani Coulter. – Nie... nie... – Ale jak? Jak je poznałyście? – Sprawdziłyśmy... W domu naszego konsula w Trollesundzie dziewczynce, która przybyła tam z Cyganami, udało się wybrać jedną gałązkę sosny obłocznej spośród wielu innych. Jest więc tym wybranym dzieckiem... Dzieckiem z niedźwiedziem... Głos cierpiącej załamał się. Pani Coulter wydała z siebie krótki okrzyk zniecierpliwienia, po czym dał się słyszeć kolejny głośny trzask, a po nim jęk bólu. – Jak brzmi wasze proroctwo związane z tym dzieckiem? – kontynuowała pani Coulter. Mówiła ponurym, pełnym nienawiści głosem. – Wypowiedz imię związane z przeznaczeniem dziewczynki! Serafina Pekkala zrobiła kilka kroków do przodu, w krąg mężczyzn zebranych ciasno dokoła czarownicy; żaden z duchownych nie wyczuł jej obecności. Serafina wiedziała, że musi jak najszybciej zakończyć cierpienia torturowanej, przytłaczało ją jednak ogromne zmęczenie spowodowane długotrwałym utrzymywaniem się w „stanie niewidzialności”. Drżała, wyjmując nóż zza pasa. Uwięziona łkała. – Mała jest wcieleniem kobiety, która żyła już wcześniej. Nienawidzicie jej i boicie się! Teraz przybyła powtórnie. Nie zdołaliście jej schwytać... Była na Svalbardzie... Była z Lordem Asrielem, a wy pozwoliliście jej uciec. Zniknęła i będzie... Nie dokończyła, ponieważ coś jej przerwało. Przez otwarte drzwi wleciała do pomieszczenia rybołówka, oszalały z przerażenia dajmon. Przez chwilę bił nierówno skrzydłami, potem upadł na podłogę, wreszcie z trudem się podniósł i rzucił do piersi torturowanej czarownicy; przytulał się do niej, poruszał łbem, cmokał, wydawał krzykliwe odgłosy, a wówczas udręczona czarownica zawołała: – Yambe–Akka! Przyjdź po mnie! Przyjdź! Nikt poza Serafiną Pekkalą nie zrozumiał jej prośby. Yambe–Akka była boginią, która przychodziła do każdej czarownicy w chwili jej śmierci. Serafina była gotowa. Natychmiast stała się widoczna i zrobiła kolejny krok do przodu. Wbrew sobie uśmiechała się beztrosko, ponieważ Yambe–Akka była boginką niefrasobliwą i wesołą, a jej wizyty nazywano darami radości. Cierpiąca czarownica dostrzegła Serafinę i odwróciła ku niej zalaną łzami twarz. Serafina pochyliła się, aby pocałować czarownicę, i delikatnie wsunęła jej w pierś nóż. Dajmon w postaci rybołówki podniósł na moment zamglone oczy, po czym zniknął. Królowa klanu czarownic wiedziała, że teraz musi sobie wywalczyć drogę powrotną. Wstrząśnięci i oszołomieni mężczyźni znieruchomieli, lecz pani Coulter zareagowała natychmiast. – Aresztujcie ją! Nie pozwólcie jej uciec! – krzyczała, Serafina jednak była już przy drzwiach ze strzałą nałożoną na cięciwę. Podniosła łuk i wypuściła strzałę. Kardynał upadł; dusił się i kopał nogami podłogę. Gdy Serafina znalazła się na korytarzu przy schodach, odwróciła się, nałożyła na cięciwę kolejną strzałę i wystrzeliła; następny mężczyzna upadł na podłogę. W tej samej chwili rozległ się głośny, drażniący dźwięk dzwonka. Czarownica wbiegła po schodach na pokład. Dwóch marynarzy zagrodziło jej drogę, a wtedy krzyknęła: – Szybko, na dół! Ktoś uwolnił więźniarkę! Musicie pomóc! Jej słowa zaskoczyły ich, toteż stanęli niezdecydowani. Ta chwila wystarczyła Serafinie. Wymknęła się im i wzięła z kryjówki za wentylatorem sosnową gałąź. – Strzelajcie do niej! – usłyszała za sobą krzyk pani Coulter. Wypaliły trzy strzelby. Kule odbiły się od metalu i trafiły w mgłę, a tymczasem czarownica wskoczyła na gałąź i poszybowała w górę niczym strzała z jej łuku. W kilka sekund później znajdowała się już w gęstej mgle, bezpieczna. Po pewnym czasie dołączył do niej wielki siwy gąsior. – Dokąd lecimy? – spytał. – Byle dalej stąd, Kaiso – odparła. – Jak najdalej od tych okrutnych ludzi. Tak naprawdę, nie wiedziała, dokąd ma teraz lecieć i co zrobić. Ale jednego była pewna: któraś strzała z jej kołczanu musi trafić w gardło pani Coulter. Czarownica i jej dajmon skierowali się na południe, z dala od niepokojącego migotania innego świata we mgle. Podczas lotu Serafina zaczęła się zastanawiać, co robi Lord Asriel. Pytanie to zrodziło się w jej umyśle, ponieważ zdarzenia, które zachwiały ich światem, zaczęły się od tajemniczych działań tego człowieka. Zazwyczaj źródłem wiedzy Serafiny była natura. Potrafiła śledzić każde zwierzę, złowić każdą rybę, znaleźć najrzadsze jagody, umiała odczytać znaki we wnętrznościach zabitej kuny, odszyfrować mądrość z łusek okonia oraz interpretować przestrogi zawarte w pyłku krokusów; zwierzęta i rośliny były dziećmi natury i zawsze przekazywały czarownicy naturalne prawdy. Po informacje na temat Lorda Asriela Serafina musiała się jednak udać gdzieś indziej – do portu Trollesund, gdzie urzędował konsul czarownic, doktor Lanselius, który utrzymywał w ich imieniu kontakt ze światem ludzi. Postanowiła wypytać konsula, więc pospieszyła przez mgłę do jego siedziby. Przez jakiś czas krążyła ponad portem wśród zasłon mgły snujących się upiornie nad lodowatą wodą i obserwowała, jak pilot kieruje do basenu wielki statek z banderą jakiegoś afrykańskiego kraju. Przy wejściu do portu stało na kotwicach także sporo innych statków; Serafina nigdy nie widziała tak wielu naraz. Kiedy po krótkim dniu zapadł wieczór, czarownica poleciała do miasta i wylądowała w ogrodzie na tyłach domu konsula. Zastukała w okno i doktor Lanselius otworzył jej drzwi, kładąc palec na ustach. – Witam cię, Serafino Pekkala – odezwał się. – Wejdź szybko i lepiej nie zostawaj zbyt długo. – Wskazał jej fotel przy kominku, potem spojrzał przez firankę na ulicę i spytał: – Napijesz się wina? Sącząc tokaj o złotej barwie, czarownica opowiedziała, co widziała i słyszała na pokładzie statku. – Myślisz, że tamci zrozumieli jej słowa dotyczące dziecka? – spytał. – Nie sądzę, żeby wszystko pojęli. Wiedzą jednak, że dziewczynka jest kimś ważnym. Obawiam się tej kobiety, doktorze Lanselius. Jestem pewna, że kiedyś ją zabiję, lecz i tak się jej obawiam. – Wiem – odparł. – Ja również. Serafina Pekkala wysłuchała konsula, który przekazał jej krążące po mieście pogłoski. Wśród ewidentnych plotek wyłowiła jednak kilka faktów. – Ludzie mówią, że Magistratura zebrała największą w historii armię i przygotowuje ją do jakiegoś starcia. Pojawiły się niepokojące plotki o niektórych żołnierzach, pani. Dowiedziałem się o Bolvangarze... że odcinano tam dzieciom dajmony... To najpodlejsza tortura, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. Podobno w armii istnieje pułk żołnierzy, których poddano temu samemu eksperymentowi. Znasz słowo „zombi”? Są nieustraszeni, ponieważ nie mają duszy. Kilku z nich przebywa w naszym mieście. Władze trzymają to w sekrecie, ale plotki łatwo się rozchodzą, przerażając naszych mieszczan. – Ma pan jakieś nowiny z innych klanów czarownic? – spytała. – Co u nich słychać? – Większość wróciła do ojczyzny. Wszystkie czarownice ze strachem w sercach oczekują na to, co się zdarzy. – A jakie wieści o Kościele? – Duchowni są bardzo zakłopotani, ponieważ nie wiedzą, jakie zamiary ma Lord Asriel. – Ja również ich nie znam – wtrąciła. – Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co ten człowiek planuje. A jakie jest pańskie zdanie na jego temat, doktorze? Konsul delikatnie potarł kciukiem łebek swojej dajmony w postaci węża. – To uczony – odparł po chwili – lecz erudycja nie jest jego prawdziwą pasją. Nie jest nią również polityka. Spotkałem go raz i wiem, że ma porywczą i gwałtowną naturę, nie jest jednak despotą. Nie sądzę, by jego celem była władza... No cóż, nie wiem, co myśleć. Przypuszczam, że nieco informacji na temat swego pana mógłby ci udzielić jego służący. Ma na imię Thorold. Więziono go wraz z Asrielem w domu na Svalbardzie. Może warto byłoby tam polecieć i z nim porozmawiać, jeśli nie uciekł do innego świata wraz z Lordem. – Dziękuję panu. To dobry pomysł... Zrobię to. Od razu. Serafina pożegnała się z konsulem i poleciała w gęstniejący mrok. W chmurach czekał na nią Kaisa. Podróż czarownicy na północ utrudniał chaos, który zapanował na świecie. Wszystkich mieszkańców terenów arktycznych ogarnęła panika, podobnie tamtejsze zwierzęta. Przerażała ich nie tylko mgła i zakłócenia pola magnetycznego, lecz także niespotykane o tej porze roku pękanie lodu i ruchy ziemi. Niektórzy ludzie mawiali obrazowo, że wieczna zmarzlina powoli budzi się z długiego snu o własnym zamarznięciu. Wszędzie wokół panował straszliwy zgiełk. Nagle promienie tajemniczej jasności przebiły się przez szczeliny w kolumnach mgły, a potem równie szybko zniknęły. Stada wołów piżmowych popędziły na południe, potem skręciły na zachód lub zawróciły na północ. Pod wpływem zmian pola magnetycznego zwarte dotąd stada gęsi chaotycznie rozpraszały się w grupy, gęgając, leciały nierówno i niepewnie. Tymczasem Serafina Pekkala podążała ku północy na swojej gałęzi z sosny obłocznej, do domu na przylądku rozległego Svalbardu. Tam znalazła służącego Lorda Asriela, Thorolda. Walczył z grupą kliwuchów. Dostrzegła poruszenie, jeszcze zanim zbliżyła się na tyle, aby stwierdzić, co się dzieje. Skórzaste skrzydła wirowały szaleńczo w powietrzu, na zaśnieżonym dziedzińcu rozbrzmiewało wrogie „jouk, jouk”, a obrzydliwe stworzenia usiłowała odeprzeć jedna osoba ze strzelbą: okutany w futro mężczyzna. Dajmona Thorolda – wychudzona suka – warczała i kłapała zębami, ilekroć któryś z kliwuchów przelatywał wystarczająco nisko. Serafina nie znała mężczyzny, kliwuchy jednak zawsze były jej wrogami, bez namysłu więc napięła łuk i wypuściła w grupę paskudnych stworzeń tuzin strzał. Wszyscy członkowie słabo zorganizowanego stada spojrzeli w kierunku nowego przeciwnika, ocenili jego siłę i ze strachem uciekli. W minutę później niebo znowu było czyste, a piski przerażonych kliwuchów powtarzało górskie echo. Wreszcie zapadła całkowita cisza. Serafina skierowała się ku dziedzińcowi i wylądowała na udeptanym, poplamionym krwią śniegu. Mężczyzna odrzucił futro. Ciągle był ostrożny i nie wypuszczał z dłoni strzelby, ponieważ czarownice też czasami bywały wrogo nastawione do ludzi. Serafina miała przed sobą starszego, posiwiałego mężczyznę o wydłużonej szczęce i stanowczym spojrzeniu. – Jestem przyjaciółką Lyry – przedstawiła się. – Chciałabym z panem porozmawiać. Proszę spojrzeć, odłożyłam łuk. – Gdzie jest dziewczynka? – spytał. – W innym świecie. Niepokoję się o jej bezpieczeństwo. Muszę się też dowiedzieć, co zamierza Lord Asriel. Mężczyzna opuścił strzelbę. – Proszę więc wejść do środka. Po wymianie grzeczności weszli do domu; Kaisa wzleciał w niebo, by trzymać straż. Thorold zaparzył kawę, po czym Serafina opowiedziała mu o swoich kontaktach z Lyrą. – Zawsze była dzieckiem samowolnym – powiedział, kiedy usiedli przy dębowym stole oświetlonym lampą naftową. – Widywałem ją mniej więcej raz do roku, kiedy Jego Lordowska Mość odwiedzał swoje kolegium. Lubiłem ją, jakże mogło być inaczej. Jednak niewiele o niej wiem. – Jakie plany miał Lord Asriel? – Nie sądzisz chyba, pani, że mi powiedział? Jestem tylko jego służącym. Czyszczę mu ubrania, gotuję posiłki i utrzymuję dom w czystości. Podczas lat spędzonych u Jego Lordowskiej Mości dowiedziałem się zaledwie kilku rzeczy, zawsze jednak przypadkowo. Nie zwierzał mi się częściej niż przedmiotom. – Proszę mi w takim razie powiedzieć o tych paru faktach, o których dowiedział się pan przypadkiem – nalegała Serafina. Thorold był starszym człowiekiem, ale jeszcze zdrowym i krzepkim, toteż jak każdego mężczyznę mile połechtała go prośba młodej czarownicy o niezwykłej urodzie, choć zdawał sobie sprawę, że jego pięknej rozmówczyni nie interesuje on sam, lecz wiadomości, które ma. Zaczął mówić i nie przeciągał swojej opowieści dłużej, niż było trzeba. – Nie potrafię dokładnie powiedzieć, czym się zajmuje mój pan – stwierdził – ponieważ wszelkie szczegóły filozoficzne i naukowe są dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Wiem jednak, co kieruje Jego Lordowską Mością. Nie ma pojęcia, że się domyślam, wywnioskowałem to dzięki setkom małych znaków... Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale zdaje mi się, że czarownice wierzą w innych bogów niż my, ludzie, prawda? – Tak, zgadza się. – Pani słyszała jednak zapewne o naszym Bogu? O Bogu Kościoła, tym, którego nazywają Wszechmocnym? – Tak. – No cóż, Lordowi Asrielowi nigdy nie odpowiadała, że tak powiem, doktrynalność Kościoła. Widziałem, że ukrywał odrazę, gdy słyszał o sakramentach, pokucie, wybawieniu i tego typu kwestiach. Ludziom wydaje się, że nie sposób pokonać Kościoła, ale Lord Asriel, odkąd mu służę, zawsze zamyślał bunt. Wiem to na pewno! – Chciał się zbuntować przeciwko Kościołowi? – Tak, częściowo. Był czas, kiedy planował użyć przemocy, lecz porzucił ten pomysł. – Dlaczego? Kościół okazał się zbyt silny? – Nie – odparł stary służący – taki fakt nie powstrzymałby mojego pana. Może to zabrzmieć dziwnie, ale znam tego człowieka lepiej, niż mogłaby go poznać żona, lepiej, niż znała go matka. Służę mu od blisko czterdziestu lat i sporo o nim myślę. Nie potrafię nadążyć za jego lotnym umysłem, znam jednak wiele jego zamiarów i jestem przekonany, że odstąpił od buntu, ponieważ uważał Kościół za zbyt słabego, niegodnego swoich wysiłków przeciwnika. – Co zatem postanowił? – Wydaje mi się, że zaplanował wywołać wojnę w innym wymiarze. Prawdopodobnie chce zbuntować się przeciwko najwyższej władzy. Wyruszył szukać siedziby Wszechmocnego, którego pragnie zabić. Tak właśnie myślę. Nawet kiedy o tym mówię, serce mi drży, pani. Ledwie mam odwagę pomyśleć, co się może zdarzyć. Nie potrafię jednak w żaden inny sposób wytłumaczyć sensu działań mojego pana. Serafina milczała przez kilka chwil, rozmyślając nad słowami służącego. Zanim zdążyła się odezwać, Thorold podjął opowieść: – Oczywiście, ktoś, kto stawia sobie taki cel, naraża się na gniew Kościoła. Jest to największe z możliwych bluźnierstwo. Lord Asriel stawał już zresztą przed obliczem Sądu Konsystorskiego i został niemal natychmiast skazany przezeń na śmierć. Nigdy z nikim o tej sprawie nie rozmawiałem i nie zamierzam. Mówię o tym tylko dlatego, że jest pani czarownicą, pozostaje więc poza władzą naszego Kościoła. Myślę, że mój pan chce odnaleźć Wszechmocnego i zabić Go. – Czy coś takiego jest w ogóle możliwe? – spytała Serafina. – Życie Lorda Asriela zawsze wypełniały sprawy niemożliwe. Nie wiem, czy istnieje problem, z którym mój pan nie umie sobie poradzić. Jednak walka z Wszechmocnym wygląda mi na szaleństwo. Skoro anioły nie potrafiły pokonać Boga, jak śmiertelnik może choćby o tym marzyć? – Anioły? Co to są anioły? – Kościół nazywa je istotami zrodzonymi z czystego ducha. Zgodnie z naszą religią niektóre anioły jeszcze przed stworzeniem świata zbuntowały się, za co Bóg strącił je z niebios do piekła. Nie udało im się zatem pokonać Boga. A miały wielką anielską siłę. Cóż przy nich znaczy Lord Asriel! Jest tylko człowiekiem i dysponuje jedynie ludzkimi możliwościami, niczym więcej. Ambicję ma jednak ogromną, wręcz bezgraniczną. Odważa się robić rzeczy, o których większość mężczyzn i kobiet nawet nie ośmiela się myśleć. Zauważ, pani, co już osiągnął: rozdarł niebo i otworzył sobie drogę do innego świata. Któż inny potrafiłby tego dokonać? Komuż innemu zaświtałaby taka myśl w głowie? W mojej panuje chaos, pani. Z jednej strony nazywam mego pana szaleńcem, grzesznikiem i człowiekiem obłąkanym, z drugiej powtarzam sobie, że jest przecież Lordem Asrielem i różni się od innych ludzi. Może... Gdyby rzeczywiście istniała sposobność pokonania Boga, sądzę, że mógłby tego dokonać tylko mój pan, nikt inny. – Jakie są twoje plany, Thoroldzie? – Zostanę tutaj i poczekam. Będę strzegł tego domu, aż Lord Asriel wróci i wyznaczy mi inne zadania. Albo tu umrę... A co ty zamierzasz, pani? – Muszę sprawdzić, czy dziewczynka jest bezpieczna – odrzekła czarownica. – Może będę musiała tu przybyć jeszcze raz, Thoroldzie. Cieszę się na myśl, że cię tu znajdę. – Nie ruszę się stąd – potwierdził. Odrzuciła jego propozycję wspólnego posiłku, pożegnała się i wyruszyła w drogę. Po mniej więcej minucie dołączyła do swojego gąsiora. Milczeli, szybując i kołując ponad zamglonymi górami. Czarownica czuła wielki smutek. Nie musiała jego powodów wyjaśniać dajmonowi; wiedział, że każda kępka mchu, każda zamarznięta kałuża, każda najdrobniejsza nawet rzecz z jej ojczyzny wzywają do powrotu. Serafina drżała na myśl o swoim kraju, bała się o niego, a także o siebie, zdawała sobie bowiem sprawę z zagrożeń, jakie wywoływały kontakty ze światem ludzi. Bóg Lorda Asriela nie był jej bogiem i czarownica zastanawiała się, czy zagłębiając się w ludzkie sprawy, nie stanie się zwykłą kobietą, czy nie przestanie być czarownicą... W każdym razie sama nie mogła działać. – Lecimy do domu, Kaiso – powiedziała w końcu. – Musimy porozmawiać z siostrami. Te sprawy nas przerastają. Przyspieszyli lot poprzez mętne kłębowiska mgły. Kierowali się ku Jezioru Enara. W leśnych jaskiniach obok jeziora Serafina spotkała przedstawicielki swego klanu oraz Lee Scoresby’ego. Po wydarzeniach na Svalbardzie aeronauta musiał dokładnie obejrzeć balon, czarownice zabrały go więc do swej ojczyzny. Tu zaczął naprawiać uszkodzoną gondolę i czaszę. – Bardzo się cieszę, że cię widzę, pani – odezwał się na widok Serafiny Pekkali. – Czy masz jakieś wiadomości o dziewczynce? – Żadnych, panie Scoresby. Czy zechce pan dziś wieczorem wziąć udział w naszej naradzie i pomoże nam zdecydować, co powinnyśmy zrobić? Teksańczyk zamrugał zaskoczony, ponieważ nigdy nie słyszał, aby jakiś człowiek uczestniczył w zebraniu czarownic. – Będę wielce zaszczycony – odparł. – Przyznam się, że mam kilka sugestii. Przez cały dzień nad jezioro przybywały czarownice, jak płatki czarnego śniegu na skrzydłach burzy, wypełniając niebo odgłosami trzepoczącego jedwabiu i świstem powietrza w igłach ich gałęzi z sosny obłocznej. Ludzie, którzy polowali w pobliskich lasach albo łowili ryby przy topniejących krach, słyszeli szepty dobiegające z zamglonego nieba; gdyby było klarowne, widzieliby na nim lecące czarownice, niczym cząstki ciemności unoszące się na niewidocznych falach. Do wieczora sosny rosnące wokół jeziora oświetlono od dołu setką ogni, a przed jaskinią zgromadzeń rozpalono wielkie ognisko. Tam po posiłku zebrały się czarownice. Serafina Pekkala zasiadła pośrodku; jej jasne włosy zdobił wianek z małych purpurowych kwiatków. Po lewej stronie usiadł Lee Scoresby, a po prawej – gość: królowa klanu łotewskich czarownic, której imię brzmiało Ruta Skadi. Przybyła zaledwie godzinę wcześniej, zaskakując Serafinę. Była równie piękna jak pani Coulter, a ponadto miała tajemniczy, niezgłębiony i niedostępny ludzkim istotom czar. Mawiano o niej, że obcuje z duchami. Ruta była bystra i zapalczywa, miała wielkie czarne oczy. Podobno do jej kochanków należał także Lord Asriel. W uszach nosiła ciężkie kolczyki ze złota, a na czarnych lokach ozdobionych kłami śnieżnych tygrysów – koronę. Kaisa dowiedział się od jej dajmona, że łotewska królowa osobiście zabiła te tygrysy, pragnąc ukarać czczące je tatarskie plemię, ponieważ jego przedstawiciele nie oddali jej honorów, gdy odwiedzała ich terytorium. Bez tygrysich bogów Tatarzy odczuwali strach i melancholię i błagali Rutę, by pozwoliła im wielbić siebie zamiast zabitych zwierząt, czarownica jednak z pogardą odrzuciła ich prośbę. „Cóż dobrego może mi przynieść oddawana przez was cześć?”, spytała. A dla tygrysów i tak było już za późno. Taka była Ruta Skadi: piękna, dumna i bezlitosna. Serafina nie znała celu, dla którego Łotyszka zaszczyciła zebranie swą obecnością, zgotowała jednak królowej odpowiednie powitanie i zgodnie z etykietą posadziła ją po swojej prawej stronie. Gdy wszyscy już się usadowili, Serafina Pekkala zaczęła mówić: – Siostry! Wiecie, po co się zebrałyśmy: musimy postanowić, jak się zachować wobec nowych wydarzeń. Wszechświat stanął otworem. Lord Asriel wyznaczył drogę z tego świata do innego. Zastanówmy się, czy problem ten w ogóle nas dotyczy, czy też może – tak jak do tej pory – powinnyśmy żyć własnym życiem, troszcząc się jedynie o swoje sprawy. Musimy też pomyśleć o dziewczynce nazwiskiem Lyra Belacqua, znanej obecnie pod nadanym jej przez króla Iorka Byrnisona imieniem Lyry Złotoustej. Pamiętacie? Wybrała właściwą gałązkę sosny obłocznej w domu doktora Lanseliusa, jest zatem tym dzieckiem, którego od tak dawna oczekiwałyśmy... Teraz zniknęła... Mamy dziś dwoje gości. Przedstawią nam swoje zdanie na temat aktualnej sytuacji. Jako pierwszej posłuchajmy królowej Ruty Skadi. Łotyszka wstała. Jej białe ramiona połyskiwały w świetle ognia, a oczy tak lśniły, że nawet siedząca najdalej czarownica widziała, jak emocje igrają na jej pięknej twarzy. – Siostry - przemówiła. – Pragnę wam wyjaśnić, co się dzieje wokół nas. Nadchodzi wojna. Nie mam pojęcia, kto stanie po naszej stronie, wiem jednak, z kim musimy walczyć. Naszym wrogiem jest Magistratura, czyli Kościół. W czasie swojego istnienia (które z naszej perspektywy nie jest długie, ale obejmuje wiele ludzkich pokoleń) Kościół starał się tłumić i kontrolować wszelkie naturalne impulsy. Gdy nie potrafił nad nimi zapanować, zakazywał ich. Niektóre z was widziały, czym zajmowali się jego wysłannicy w Bolvangarze. Przerażające, prawda? Weźcie pod uwagę, że istnieje wiele takich miejsc i mnóstwo podobnych praktyk. Wy, siostry, znacie tylko północne tereny naszego świata, ja podróżowałam również po krainach południowych. Wierzcie mi, widziałam tam straszne rzeczy, na przykład stacje, w których także robią doświadczenia na dzieciach, tak jak ludzie w Bolvangarze. Nie identyczne, ale równie okropne... Zarówno chłopcom, jak i dziewczynkom wycina się pod znieczuleniem organy płciowe. Tak właśnie postępuje Kościół, wszędzie jest taki sam – kontroluje, niszczy i usuwa wszystko, co w człowieku dobre. Jeśli zatem nadejdzie wojna, trzeba się opowiedzieć przeciwko tej instytucji, niezależnie od tego, jak dziwnych znajdzie sobie sojuszników. Proponuję połączyć nasze klany, wyruszyć na północ, przedostać się do sąsiedniego świata i zbadać go. Nie możemy znaleźć dziewczynki w naszym świecie, ponieważ wyruszyła za Lordem Asrielem, który zresztą stanowi klucz do całej sprawy. Był kiedyś moim kochankiem i chętnie stanę po jego stronie, ponieważ człowiek ten nienawidzi Kościoła i jego zatrważających okrucieństw. Tyle miałam wam do powiedzenia. Ruta Skadi mówiła z pasją, podziwiana za energię i urodę. Kiedy usiadła, Serafina zwróciła się do Lee Scoresby’ego: – Pan Scoresby jest przyjacielem dziewczynki, a zatem i naszym. Proszę nam powiedzieć, co pan myśli o całej sprawie. Teksańczyk wstał. Roztropny i uprzejmy, zachowywał się w taki sposób, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z niezwykłości sytuacji, w której się znalazł. Jego dajmona – zajęczyca Hester – przycupnęła blisko niego, płasko położyła uszy i przymknęła złote oczy. – Pani – odezwał się Lee. – Najpierw muszę podziękować wam wszystkim za życzliwość i pomoc, jaką okazałyście zwykłemu aeronaucie sponiewieranemu przez wiatry nie z tego świata. Nie zamierzam zabierać wam czasu, powiem więc krótko. Kiedy wraz z Cyganami podróżowałem na północ, do Bolvangaru, dziewczynka imieniem Lyra opowiedziała mi o czymś, co miało miejsce w jej kolegium w Oksfordzie. Lord Asriel pokazał mianowicie uczonym odciętą głowę należącą jakoby do mężczyzny nazwiskiem Stanislaus Grumman i w ten sposób przekonał ich, aby dali pieniądze, dzięki którym ojciec Lyry mógłby się wyprawić na północ i sprawdzić, co zaszło. Dziewczynka była tak pewna tego, co widziała, że nie chciałem kwestionować jej słów, wywołały one jednak we mnie pewne wspomnienie, którego wówczas nie zdołałem sobie przypomnieć wyraźnie. Pamiętałem jedynie, że coś wiem o doktorze Grummanie. Dopiero podczas lotu ze Svalbardu tutaj uświadomiłem sobie, o co chodziło. Kiedyś stary myśliwy z Tunguska powiedział mi, że Grumman zna miejsce, w którym znajduje się pewien obiekt, zapewniający swojemu właścicielowi absolutną ochronę. Nie chcę umniejszać waszej magii, jednak ten przedmiot – czymkolwiek jest – ma w sobie ponoć większą moc niż wszystko, o czym słyszałem. Pomyślałem więc sobie, żeby odroczyć na pewien czas termin przejścia na emeryturę i poszukać doktora Grummana, który moim zdaniem nadal żyje. Sądzę bowiem, że Lord Asriel oszukał uczonych, by zdobyć fundusze. Zamierzam się zatem udać do Nowej Zembli, gdzie po raz ostatni widziano doktora żywego. Nie potrafię przewidywać przyszłości, lecz wystarczająco klarownie widzę teraźniejszość. Jestem po waszej stronie w tej wojnie, nie będę szczędził kul, na początek jednak wyznaczyłem sobie, pani, to zadanie – zakończył, zwracając się do Serafiny. – Pragnę odszukać Stanislausa Grummana, wypytać go o interesujący mnie przedmiot, potem go odnaleźć i wręczyć Lyrze. – Jest pan żonaty, panie Scoresby? – spytała królowa klanu czarownic. – Ma pan dzieci? – Nie, nie mam, chociaż znajduję w sobie ojcowskie uczucia. Rozumiem twoje pytanie, pani. Masz rację: dziewczynka nie miała szczęścia, prawdziwi rodzice ją zawiedli. Chciałbym jej wynagrodzić rzeczywisty brak rodziny. Ktoś powinien się tego podjąć. Jestem gotów. – Dziękuję, panie Scoresby – powiedziała Serafina, po czym zdjęła wianek i wyrwała z niego jeden mały purpurowy kwiatek; wszystkie one wyglądały tak świeżo, jak gdyby dopiero przed chwilą zerwano je na łące. – Proszę go wziąć ze sobą – oświadczyła czarownica. – Jeśli będzie pan potrzebował mojej pomocy, proszę ścisnąć go w ręku i przywołać mnie. Usłyszę, gdziekolwiek pan będzie. – Och, dziękuję ci, pani – powiedział zaskoczony Lee. Wziął kwiatek i ostrożnie wsunął go do kieszonki na piersi. – Polecimy wiatrowi, aby pomógł ci dotrzeć do Nowej Zembli – dodała Serafina Pekkala, po czym zwróciła się do pozostałych czarownic: – Siostry, która chciałaby teraz zabrać głos? Zaczęła się właściwa narada. Na zebraniach czarownice zawsze postępowały w sposób demokratyczny, toteż każda z nich, nawet najmłodsza, miała prawo przemówić. Ostateczne decyzje należały do królowej. Dyskusja trwała całą noc. Wiele zapalczywych czarownic opowiadało się za natychmiastową otwartą wojną, niektóre zalecały ostrożność, a kilka najmądrzejszych proponowało wysłać misje do innych klanów, aby zachęcić je do pierwszego w historii zjednoczenia całego narodu czarownic. Ruta Skadi zgodziła się z tą ostatnią sugestią. Serafina natychmiast rozesłała posłańców, a potem wybrała dwadzieścia najlepszych wojowniczek i rozkazała im przygotować się na wyprawę. Miały wraz z Serafiną polecieć na północ, do otwartego przez Lorda Asriela innego świata i poszukać w nim Lyry. – A ty, królowo Ruto Skadi? – spytała na koniec Serafina. – Jakie masz plany? – Zamierzam odnaleźć Lorda Asriela i dowiedzieć się, co zamierza. A ponieważ on również udał się na północ, chciałabym pierwszy etap podróży odbyć z tobą, siostro. – Bardzo się z tego cieszę – powiedziała Serafina, zadowolona z towarzystwa łotewskiej królowej. Na tym skończyła się narada, jednak gdy jej uczestniczki się rozeszły, przyszła do Serafiny pewna starsza czarownica. – Królowo, lepiej posłuchaj tego, co ma do powiedzenia Juta Kamainen – zasugerowała. – To zawzięta osóbka, ale jej informacje są chyba ważne. Znana z uporu młoda czarownica, Juta Kamainen – młoda jak na przeciętny wiek czarownic, liczyła sobie bowiem zaledwie nieco powyżej stu lat – była w chwili obecnej dziwnie zakłopotana. Jej dajmon w postaci rudzika skakał w podnieceniu od ramienia do ręki, wzlatywał wysoko ponad głowę swej pani, po czym znowu na moment przysiadał na ramieniu. Policzki czarownicy były pulchne i czerwone; mówiono, że ma zapalczywą naturę, lecz Serafina nie znała jej zbyt dobrze. – Królowo – odezwała się młoda czarownica, ponieważ nie potrafiła milczeć pod spojrzeniem Serafiny – dobrze znam mężczyznę nazwiskiem Stanislaus Grumman. Kiedyś go kochałam, lecz teraz nienawidzę tak bardzo, że gdybym go zobaczyła, od razu zabiłabym! Nie chciałam ci nic mówić, ale kazała mi powiedzieć moja siostra. Popatrzyła z wściekłością na starszą czarownicę, która oddała jej pełne współczucia spojrzenie, wiele bowiem wiedziała o miłości. – No cóż – odparła Serafina – jeśli ten człowiek nadal żyje, musi żyć, póki pan Scoresby go nie odnajdzie! Rozkazuję ci lecieć z nami do nowego świata, aby oddalić pokusę. Zapomnij o nim, Juto Kamainen. Miłość niesie ze sobą cierpienie, nasze zadanie jest jednak ważniejsze niż zemsta. Zapamiętaj moje słowa. – Tak, królowo – rzekła pokornie młoda czarownica. Serafina Pekkala, jej dwadzieścia jeden towarzyszek i królowa Ruta Skadi z Łotwy zaczęły się szykować do lotu. Ich celem było miejsce, którego nigdy przedtem nie widziała żadna czarownica. Dziecięcy świat Lyra obudziła się wcześnie. Miała straszny sen: otrzymała próżniowy pojemnik, ten sam, który kiedyś jej ojciec pokazywał Rektorowi i Uczonym Kolegium Jordana. Wtedy Lyra ukrywała się w szafie i widziała, jak Lord Asriel otwiera pojemnik, aby pokazać odciętą głowę Stanislausa Grummana, zaginionego badacza, jednak teraz, w swoim śnie dziewczynka musiała otworzyć pojemnik sama i bardzo się tego obawiała. Ściśle rzecz biorąc, była przerażona, choć wiedziała, że musi to zrobić. Czuła, jak ręce słabną jej ze zdenerwowania. Odkręciła pokrywę i usłyszała szum powietrza wdzierającego się do komory. Potem podniosła pokrywę, prawie się dusząc ze strachu. W środku nie było nic. Głowa zniknęła. Lyra nie miała się czego bać. Zapłakana i spocona obudziła się w niewielkiej, ciepłej sypialni, której rozświetlone księżycową poświatą okna wychodziły na port. Dziewczynka leżała w obcym łóżku i ściskała w rękach poduszkę. Pantalaimon w postaci gronostaja pochylał nad nią pyszczek i wydawał uspokajające odgłosy. Była naprawdę przerażona. Nagle wydało jej się dziwne, że kiedyś rzeczywiście pragnęła zobaczyć odciętą głowę Stanislausa Grummana i wręcz błagała Lorda Asriela, aby otworzył pojemnik i pozwolił jej zajrzeć do środka. We śnie była przecież taka przerażona... Rano spytała aletheiometr, co oznaczał jej sen, ale urządzenie odpowiedziało jedynie: „To był sen o głowie”. Lyra zastanawiała się, czy nie obudzić chłopca, był jednak pogrążony w tak głębokim śnie, że zrezygnowała. Zeszła więc do kuchni i próbowała usmażyć omlet, a w dwadzieścia minut później usiadła przy stole stojącym na chodniku i z wielką dumą jadła sczerniałą, ziarnistą papkę, podczas gdy Pantalaimon jako wróbel dziobał kawałki skorupek. Nagle dziewczynka usłyszała za sobą jakiś dźwięk i dostrzegła zaspanego Willa. – Zobacz, potrafię zrobić omlet – powiedziała. – Zrobię ci, jeśli chcesz. Popatrzył na jej talerz i odparł: – Nie, dziękuję, raczej zjem płatki. Zdaje się, że w lodówce jest trochę mleka. Mieszkańcy tego miasta z pewnością nie odeszli zbyt daleko, skoro mleko nie skwaśniało. Lyra obserwowała chłopca, który wsypał do miseczki płatki kukurydziane i zalał je mlekiem. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Will wyniósł miseczkę na dwór i spytał: – Gdzie znajduje się świat, z którego pochodzisz? I jak się tutaj dostałaś? – Przez most. Mój ojciec go zbudował, a ja... przeszłam za nim na drugą stronę. Jednak zniknął mi z oczu, nie wiem, dokąd poszedł. Zresztą, wcale mnie to nie obchodzi. Szłam w strasznie gęstej mgle, no i ojciec nagle zniknął. Błądziłam przez kilka dni, jedząc tylko jagody i różne znalezione paskudztwa, aż któregoś dnia mgła opadła i znaleźliśmy się z Pantalaimonem na tym klifie, tam... – Wskazała za siebie. Will spojrzał wzdłuż brzegu, obok latarni i zobaczył, że wybrzeże wznosi się klifem, który w oddali znikał we mgle. – Zobaczyliśmy to miasto i zeszliśmy. Nie spotkaliśmy wprawdzie nikogo, ale przynajmniej było tu trochę jedzenia i łóżka do spania. Nie mieliśmy pojęcia, co dalej robić. – Jesteś pewna, że nie jest to część twojego świata? – No coś ty! To nie jest mój świat. Wiem to na pewno. Will pokiwał głową, przypomniał sobie bowiem, jak patrzył przez okienko w powietrzu na trawnik po drugiej stronie. Miał wówczas absolutną pewność, że spogląda na inny świat. – Istnieją zatem co najmniej trzy połączone ze sobą światy – stwierdził. – Ależ są ich całe miliony! – krzyknęła Lyra. – Powiedział mi to pewien dajmon, a dokładnie mówiąc, dajmon czarownicy. Nikt nie jest w stanie zliczyć tych światów. Wszystkie istnieją w tej samej przestrzeni, lecz zanim mój ojciec zbudował most, nie można się było między nimi przemieszczać. – A co z okienkiem, które znalazłem? – Nic o nim nie wiem. Może światy zaczynają się ze sobą mieszać. – Po co szukasz jakiegoś pyłu? Popatrzyła na niego chłodno. – Może kiedyś ci powiem – odparła. – W porządku. A jak zamierzasz go znaleźć? – Odszukam uczonego, który mi o nim opowie. – Co ty mówisz? Byle jakiego uczonego? – Nie. Teologa eksperymentalnego – odparła. – W moim Oksfordzie oni właśnie się znali na Pyle. Przypuszczam, że tak samo będzie w twoim Oksfordzie. Pójdę najpierw do Kolegium Jordana, ponieważ jest tam najlepszy wydział. – Nigdy nie słyszałem o teologii eksperymentalnej – zauważył chłopiec. – Dziedzina ta zajmuje się cząstkami elementarnymi i podstawowymi siłami – wyjaśniła. – Anbaromagnetyzmem i podobnymi sprawami. Atomami. – Czekaj, czekaj, o jakim magnetyzmie mówisz? – O anbaromagnetyzmie. Anbaryczne są... O, te światła – dorzuciła, wskazując w górę na dekoracyjne latarnie uliczne – są właśnie anbaryczne. – My je nazywamy elektrycznymi. – Elektryczny? To chyba pochodzi od elektrum, takiego kamienia czy też klejnotu, powstałego z żywicy drzew. Czasami jest w nim owad. – Masz na myśli bursztyn, czyli amber – stwierdził i równocześnie powiedzieli: – Anbarycz... Każde z nich zobaczyło zaskoczoną minę rozmówcy. Will pamiętał tę chwilę jeszcze długi czas później. – No cóż, jeśli chodzi o elektromagnetyzm – kontynuował chłopiec po chwili, patrząc w bok – wiąże się on z dziedziną, którą nazywamy fizyką. To pewnie będzie nasz odpowiednik waszej teologii eksperymentalnej. Musisz poszukać naukowców, nie teologów. – Aha – przytaknęła ostrożnie. – Och, znajdę ich. Był jasny, bezchmurny poranek, cichy port połyskiwał od promieni słońca. Dzieci siedziały w milczeniu, choć każde z nich pragnęło zadać drugiemu wiele pytań. Nagle usłyszały czyjś głos. Dochodził z ogrodów kasyna. Spojrzeli w tamtą stronę przestraszeni. Głos należał do dziecka, nikogo jednak wokół siebie nie dostrzegli. – Mówiłaś, że jak długo tu jesteś? – Will spytał cicho Lyrę. – Trzy, może cztery dni, straciłam rachubę. Ani razu nikogo nie widziałam, chociaż zaglądałam prawie wszędzie. Tu nikogo nie ma. Myliła się, ponieważ z prowadzącej do portu ulicy wyłoniło się dwoje dzieci. Dziewczynka była w wieku Lyry, chłopiec nieco młodszy, oboje rudowłosi. W rękach nieśli koszyki. Znajdowali się w odległości mniej więcej stu metrów, gdy dostrzegli Willa i Lyrę siedzących przy kawiarnianym stoliku. Pantalaimon zmienił się ze szczygła w mysz, wbiegł po ramieniu swej właścicielki i schował się w kieszeni jej bluzki. Zauważył bowiem, że te dzieci przypominają raczej Willa niż Lyrę – żadne z nich nie miało widocznego dajmona. Obce dzieci podeszły i usiadły przy sąsiednim stoliku. – Jesteście z Ci’gazze? – spytała dziewczynka. Will potrząsnął głową. – Z Sant’Elia? – Nie – odrzekła Lyra. – Jesteśmy z innego miejsca. Dziewczynka pokiwała głową, uznając tę odpowiedź za sensowną. – Co się tu dzieje? – spytał Will. – Gdzie są dorośli? Oczy dziewczynki zwęziły się. – Upiory nie odwiedziły jeszcze waszego miasta? – spytała. – Nie – odparł Will. – Dopiero co tutaj dotarliśmy. Nic nie wiemy o upiorach. Jak się nazywa to miasto? – Ci’gazze – powiedziała podejrzliwie dziewczynka. – Dokładnie mówiąc, Cittagazze. – Cittagazze – powtórzyła Lyra. – Ci’gazze. Dlaczego dorośli odeszli? – Z powodu upiorów – wyjaśniła dziewczynka znużonym, pogardliwym tonem. – Jak się nazywacie? – Ja jestem Lyra. A to Will. A wy? – Angelica. Mój brat ma na imię Paolo. – Skąd idziecie? – Ze wzgórz. Była gęsta mgła i wielka burza. Wszyscy się przeraziliśmy i uciekliśmy na wzgórza. Potem, kiedy mgła opadła, dorośli zobaczyli przez teleskopy, że miasto jest pełne upiorów, więc nie mogli wrócić. Ale my, dzieci, nie boimy się upiorów. Schodzi tu nas coraz więcej. Inni przyjdą później, my jesteśmy pierwsi. – My i Tullio – dodał z dumą mały Paolo. – Kim jest Tullio? Angelica wyglądała na niezadowoloną, widocznie Paolo nie powinien był wspominać o Tulliu; teraz jednak sekret się wydał. – Nasz starszy brat – bąknęła. – Nie ma go z nami. Ukrywa się, ponieważ nie może... Po prostu się ukrywa. – Tullio zamierza zdobyć... – zaczął Paolo, lecz Angelica wymierzyła mu siarczysty policzek i chłopiec natychmiast zamknął usta, zaciskając drżące wargi. – Co mówiłaś o tym mieście? – spytał Will. – Że jest pełne upiorów? – Tak, Ci’gazze, Sant’Elia i wszystkie inne miasta, upiory pojawiają się tam, gdzie są ludzie. Skąd ty jesteś? – Z Winchesteru – odparł Will. – Nigdy nie słyszałam takiej nazwy. Nie ma tam upiorów? – Nie. A i tu nie potrafię żadnego dostrzec. – Jasne, że nie! – prychnęła. – Nie jesteś dorosły! Dopiero gdy dorośniemy, zobaczymy upiory. – A ja się nie boję upiorów – zaszczebiotał mały Paolo, wysuwając do przodu brudny podbródek. – Pozabijam paskudy. – Nikt z dorosłych w ogóle nie ma zamiaru wracać? – spytała Lyra. – No, może za kilka dni – odrzekła Angelica. – Kiedy upiory przeniosą się w inne miejsce. Lubimy, jak przychodzą, ponieważ możemy wtedy biegać po mieście i robić, co chcemy. – Ale czego się obawiają dorośli? Co mogą im zrobić te upiory? – spytał Will. – No cóż, kiedy upiór złapie jakiegoś dorosłego, aż przykro patrzeć. Wyjada z niego życie... Nie chcę być dorosła... Z początku ofiara wie, co się z nią dzieje, boi się, krzyczy, płacze, unika spojrzenia upiora i udaje, że wszystko jest w porządku. A w chwilę potem jest już za późno. Nikt nie może takiemu człowiekowi pomóc. Blednie i przestaje krzyczeć. Nadal żyje, ale nie rusza się. W oczach ma tylko pustkę. Dziewczynka odwróciła się do brata i wytarła mu nos rękawem jego koszulki. – Ja i Paolo zamierzamy poszukać lodów. – Zmieniła temat. – Chcecie pójść z nami? – Nie – odparł Will – mamy coś innego do roboty. – W takim razie do widzenia – powiedziała, a Paolo dodał: – Zabić upiory! – Do widzenia – odrzekła Lyra. Natychmiast gdy Angelica i jej mały brat zniknęli, z kieszeni Lyry wysunął się Pantalaimon. Sierść na jego mysim łebku była zmierzwiona, a spojrzenie – dzikie. – Nie wiedzą o oknie, które znalazłeś – powiedział do Willa. Will po raz pierwszy usłyszał jego głos i fakt ten przeraził go bardziej niż wszystko, co widział do tej pory. Lyra roześmiała się, widząc jego przestraszoną twarz. – Ależ... on mówi... Dajmony umieją mówić? – spytał Will. – Oczywiście, że tak! – odparła Lyra. – Sądziłeś, że to tylko maskotka? Will potarł włosy i zmrużył oczy. Potem potrząsnął głową. – Nie – odrzekł, po czym zwrócił się do Pantalaimona: – Chyba masz rację. Nie wiedzą o nim. – Musimy zachować ostrożność, gdy będziemy przez nie przechodzić – powiedział dajmon dziewczynki. Tylko przez moment dialog z myszą wydawał się Willowi dziwny, później wytłumaczył sobie, że to rodzaj rozmowy telefonicznej, ponieważ w rzeczywistości chłopiec mówił przecież do Lyry. Mysz była wprawdzie odrębną istotą o własnych indywidualnych cechach, ale w jakiś sposób przypominała Lyrę. Tych dwoje bez wątpienia stanowiło jedną całość. Will starał się zebrać myśli. – Zanim wejdziesz do mojego Oksfordu – odezwał się delikatnie do dziewczynki – musisz znaleźć inne ubranie. – Dlaczego? – zaperzyła się. – Tak wyglądając, nie możesz wejść do mojego świata i rozmawiać z ludźmi. Nie pozwoliliby ci się do siebie zbliżyć. Musisz się do nas dopasować. Trzeba się maskować, rozumiesz? Uwierz mi, wiem, co mówię, postępuję w ten sposób od wielu lat. Lepiej więc mnie posłuchaj, w przeciwnym razie zostaniesz schwytana, a jeśli dowiedzą się, skąd pochodzisz, jeśli opowiesz im o okienku i o wszystkich innych sprawach... No cóż, będę szczery, ten świat stanowi całkiem niezłą kryjówkę... Widzisz, jestem... Po prostu muszę się ukrywać przed pewnymi osobami. Lepszej kryjówki niż to miasto nie mógłbym sobie nawet wymarzyć, nie chcę zatem, aby odkryto naszą tajemnicę. Gdy będziesz wyglądała obco i dziwacznie, zdradzisz nas. Mam własne sprawy w Oksfordzie. Jeśli mnie wydasz, zabiję cię. Lyra przełknęła ślinę. Aletheiometr nigdy nie kłamał, ten chłopiec był mordercą, a skoro zabił już przedtem, może zabić także ją. Pokiwała głową z powagą i przyznała Willowi rację. – W porządku – rzuciła. Pantalaimon zmienił się teraz w lemura i z niepokojem przyglądał się chłopcu ogromnymi oczyma. Will wytrzymał to spojrzenie. Dajmon ponownie przybrał postać myszy i wślizgnął się do kieszeni swej właścicielki. – No dobrze – powiedział chłopiec. – Podczas pobytu tutaj powinniśmy udawać przed tymi dziećmi, że przybyliśmy z jakiegoś miejsca w ich świecie. Pomoże nam fakt, że nie ma tu żadnych dorosłych. Możemy swobodnie chodzić po mieście i nikt nie będzie nas o nic wypytywał. W moim świecie natomiast musisz robić to, co ci powiem. Przede wszystkim, umyj się. Brudna od razu wzbudzisz zainteresowanie. Będziemy się maskować, obojętnie dokąd pójdziemy. Musimy wyglądać tak, żeby ludzie nie zwracali na nas uwagi. Zacznij od umycia ciała i włosów. W łazience znajdziesz szampon. Potem poszukamy innego ubrania. – Nie wiem jak – bąknęła. – Nigdy nie myłam sobie włosów. W Jordanie robiła to gospodyni, a później nigdy tego nie potrzebowałam. – No cóż, będziesz się musiała nauczyć – odparł. – Umyj się cała. W moim świecie ludzie są czyści. – Hm – mruknęła Lyra i poszła na górę. W pewnej chwili obróciła głowę i przez ramię posłała Willowi wściekłe spojrzenie, napotkała jednak zimne oczy chłopca i dała za wygraną. Will miał wielką ochotę spędzić ten słoneczny, spokojny poranek na wędrówce po mieście, jednak niepokoił się o matkę, a w dodatku ilekroć przypominał sobie, że zabił człowieka, nie mógł otrząsnąć się z szoku. Wiedział też, że czeka go zadanie. Musiał je wykonać. Starał się czymś zająć, czekając na Lyrę, posprzątał więc kuchnię, umył podłogę i wyrzucił śmieci do kosza stojącego w alejce przed kafeterią. Potem wyjął z siatki zieloną skórzaną teczkę i popatrzył na nią tęsknym wzrokiem. Natychmiast gdy pokaże Lyrze przejście prowadzące do Oksfordu, wróci i sprawdzi, co jest w teczce. Na razie wsunął ją pod materac łóżka, w którym spał. W tym świecie papiery były bezpieczne. Kiedy Lyra zeszła, czysta i mokra, poszli poszukać dla niej ubrania. Znaleźli dom towarowy, równie opustoszały jak wszystkie inne sklepy. Ubrania wydały się chłopcu trochę niemodne, w końcu jednak znaleźli dla Lyry kraciastą spódniczkę i zieloną bluzkę bez rękawów, z kieszenią dla Pantalaimona. Dziewczynka nie zgodziła się włożyć dżinsów, nie uwierzyła Willowi, gdy powiedział, że w jego świecie nosi je większość dziewcząt. – To są spodnie – oznajmiła. – A ja jestem dziewczyną. Nie wygłupiaj się. Will wzruszył ramionami. Kraciasta spódniczka nie rzucała się w oczy, a to było najważniejsze. Zanim wyszli, chłopiec włożył do kasy na kontuarze kilka monet. – Co robisz? – spytała Lyra. – Płacę. Trzeba płacić za to, co się zabiera. W twoim świecie się nie płaci? – To w tym świecie się nie płaci! Założę się, że tamte dzieciaki w ogóle nie mają pieniędzy. – Może i tak, ja jednak płacę. – Jeśli zaczniesz się zachowywać jak dorośli, dopadną cię upiory – oświadczyła, chociaż nie była pewna, czy może żartować w towarzystwie Willa. Może raczej powinna się obawiać tego dziwnego chłopca? W świetle dziennym Will zauważył, że budynki w centrum miasta są bardzo stare, niektóre wręcz zrujnowane. Szyby były potrzaskane, ze ścian odpadał tynk; od dawna najwyraźniej nie łatano również dziur w nawierzchni ulic. Kiedyś to miasto z pewnością było piękne; jeszcze dziś przez rzeźbione bramy można było dostrzec ślady dawnej świetności – wypełnione zielenią przestronne dziedzińce i wspaniałe pałace, jednak schody były popękane, a na wpół oderwane framugi zwisały ze ścian. Will odniósł wrażenie, że mieszkańcy Ci’gazze zamiast zburzyć budynek i zbudować na jego miejscu nowy woleli bez końca naprawiać i odnawiać ruiny. W pewnej chwili dzieci doszły do samotnej wieży na niewielkim placu. Była chyba najstarszym budynkiem w mieście. Wysoka na cztery piętra, wieża z blankami w jaskrawym słońcu wydawała się dziwnie martwa, a jednocześnie intrygowała; zarówno Willa, jak i Lyrę coś przyciągało w stronę na wpół otwartych drzwi, do których prowadziły szerokie stopnie. Dzieci niechętnie i bez słowa minęły wieżę i podążyły dalej. Kiedy dotarły do rozległego bulwaru z drzewami palmowymi, Will kazał Lyrze odszukać małą narożną kafeterię, przed którą na chodniku stały pomalowane na zielono metalowe stoliki. Dziewczynka w ciągu minuty znalazła lokal. Za dnia wyglądał na mniejszy i bardziej zniszczony, lecz chłopiec rozpoznał ocynkowany bar, ekspres do kawy oraz talerz z niedojedzonym risottem, które już zaczynało śmierdzieć. – To tutaj? – spytała. – Nie. Okienko znajduje się pośrodku alei. Sprawdź, czy nie ma w pobliżu żadnych dzieci... Na szczęście byli sami. Will zaprowadził Lyrę w odpowiednie miejsce pod palmami i rozejrzał się wokół. – Było chyba gdzieś tutaj – mruknął. – Kiedy przeszedłem, zobaczyłem to duże wzgórze za białym domem, potem spojrzałem w tamtą stronę i zauważyłem kafeterię, a... – Jak ono wygląda? Nic nie widzę. – Z niczym go nie pomylisz. Nie przypomina niczego, co kiedykolwiek widziałem. Will rozglądał się z uwagą. Czyżby okienko zniknęło? A może ktoś je zamknął? Nie mógł niczego dostrzec. Aż nagle je zobaczył. Obszedł je, przyglądając się. Było równie niewidoczne wczoraj wieczorem, gdy je odkrył po oksfordzkiej stronie. Promienie słońca na trawie za otworem igrały tak samo jak w Cittagazze, chociaż równocześnie osobliwie inaczej. – Jest tutaj – oświadczył, kiedy się upewnił. – Ach, rzeczywiście! Widzę je! Lyra wstrzymała oddech. Wyglądała na równie zdumioną jak Will, gdy usłyszał, że Pantalaimon mówi. Jej dajmon nie mógł usiedzieć w kieszeni, wyszedł więc, zmienił się w osę i bzycząc, latał wokół okienka, dziewczynka natomiast nerwowo nawijała na palce jeszcze nieco wilgotne włosy. – Stań z boku – pouczył ją Will. – Jeśli podejdziesz zbyt blisko, ludzie zobaczą nagle parę nóg i będzie sensacja. Nie chcę, żeby ktoś coś zauważył. – Co to za hałas? – Ruch uliczny na oksfordzkiej obwodnicy. To dość ruchliwa ulica. Podejdź i przyjrzyj się z boku. Pora na przechodzenie jest kiepska, wszędzie mnóstwo ludzi. Gdybyśmy jednak przedostali się w środku nocy, nie bardzo mielibyśmy dokąd pójść. A jeśli teraz przejdziemy, możemy się dość łatwo wmieszać w tłum. Idź pierwsza. Szybko przeskocz i odejdź od otworu. Lyra miała na plecach niebieski plecaczek, który teraz zdjęła i trzymała w rękach. Przykucnęła i spojrzała na drugą stronę. – Ach! – westchnęła. – To naprawdę jest twój świat? Nie wygląda jak część Oksfordu. Jesteś pewien, że przybyłeś z Oksfordu? – Jasne, że tak. Kiedy przejdziesz, będziesz miała przed sobą ulicę. Skręć w lewo, idź przez jakiś czas prosto, aż zobaczysz ulicę po prawej. Zaprowadzi cię do centrum miasta. Zapamiętaj, gdzie znajduje się okienko. Nie ma innej drogi powrotnej. – Dobrze – powiedziała. – Nie zapomnę. Zarzuciwszy na ramię plecak, Lyra zanurkowała przez okienko i zniknęła. Will przykucnął, pragnąc zobaczyć, jak sobie poradziła. Dziewczynka stała na trawie z Pantalaimonem–osą na ramieniu. Chyba nikt jej nie widział. W pobliżu pędziły samochody osobowe i ciężarówki; nawet gdyby jakiś kierowca zdołał na tym ruchliwym skrzyżowaniu dostrzec niezwykłe zjawisko, nie miałby czasu, aby mu się przyjrzeć, natomiast ludziom stojącym po przeciwnej stronie ulicy widok zasłaniały przejeżdżające pojazdy. Nagle rozległ się pisk hamulców, krzyk, trzask. Will starał się dojrzeć, co się stało. Lyra leżała na trawie. Samochód zahamował tak gwałtownie, że uderzyła w jego tył ciężarówka, która pchnęła pierwszy pojazd do przodu. Dziewczynka leżała nieruchomo... Chłopiec pospiesznie przedostał się przez okienko na drugą stronę. Na szczęście nikt nie widział, jak przechodził, ponieważ oczy wszystkich skupiły się na samochodzie z pogiętym zderzakiem, a kierowca ciężarówki wyskoczył i podbiegł do Lyry. – Nic nie mogłam poradzić... Dziecko wbiegło mi prosto... – tłumaczyła się kobieta w średnim wieku, która prowadziła samochód. – Pan jechał zbyt blisko – dodała, zwracając się do kierowcy ciężarówki. – Mniejsza o to – odburknął. – Jak tam mała? Kierowca ciężarówki skierował to pytanie do Willa, który klęczał obok Lyry. Chłopiec podniósł oczy i rozejrzał się wokół siebie. Wiedział, że żadne okoliczności nie mogą go usprawiedliwić, był odpowiedzialny za ten wypadek. Lyra poruszyła głową i szybko zamrugała powiekami. Will dostrzegł oszołomionego Pantalaimona w postaci osy, który wspinał się po źdźble trawy. – Nic ci nie jest? – spytał chłopiec. – Spróbuj poruszać rękoma i nogami. – Głupia! – krzyknęła kobieta z samochodu. – Po prostu wbiegła pod koła. Nawet się nie rozejrzała. Co miałam zrobić? – Żyjesz, dziecko? – spytał kierowca ciężarówki. – Tak – mruknęła Lyra. – Wszystko w porządku? – Poruszaj rękoma i nogami – nalegał Will. Poruszyła. Żadna kość nie była złamana. – Jest cała – powiedział Will. – Zajmę się nią. Nic jej nie jest. – Znasz ją? – spytał kierowca ciężarówki. – To moja siostra – odrzekł Will. – Wszystko dobrze. Mieszkamy tuż za rogiem. Zabiorę ją do domu. Lyra usiadła prosto. Ponieważ nie wyglądała na poważnie ranną, kobieta zaczęła oglądać swój samochód. Inne pojazdy objeżdżały uczestników wypadku; kierowcy samochodów – jak to ludzie – z ciekawością na nich spoglądali. Will pomógł dziewczynce się podnieść. Wiedział, że im szybciej odejdą, tym lepiej. Kobieta i kierowca ciężarówki stwierdzili, że ich spór powinny rozstrzygnąć towarzystwa ubezpieczeniowe, wymienili więc adresy. Nagle kobieta zobaczyła, że Will pomaga Lyrze oddalić się z miejsca wypadku. – Czekajcie! – zawołała. – Będziecie świadkami. Musicie mi podać wasze nazwisko i adres. – Nazywam się Mark Ransom – powiedział Will, odwracając się. – Moja siostra ma na imię Lisa. Mieszkamy przy Bourne Close dwadzieścia sześć. – Jaki kod? – Nigdy go nie pamiętam – mruknął. – Słuchajcie, państwo, chcę zabrać siostrę do domu. – Wskakujcie do kabiny – powiedział kierowca ciężarówki. – Podrzucę was. – Ależ nie, po co ten kłopot, naprawdę szybciej dojdziemy pieszo. Lyra szła prawie normalnym krokiem. Wraz z Willem przeszli po trawie pod grabami i skręcili za pierwszym rogiem. Usiedli na niskim ogrodowym murku. – Jesteś ranna? – spytał Will. – Uderzyłam się w nogę, a podczas upadku w głowę – odparła. Bardziej jednak interesowało ją, jak wypadek zniósł przedmiot znajdujący się w plecaku. Włożyła rękę do środka, pomacała, po czym wyjęła ciężkie, małe zawiniątko otulone czarnym aksamitem. Rozwinęła paczuszkę. Na widok aletheiometru Willowi rozszerzyły się oczy. Maleńkie symbole wymalowane wokół tarczy, złote wskazówki, duża igła, ciężar i niezwykły wygląd przedmiotu sprawiły, że niemal stracił oddech. – Co to takiego? – spytał. – Mój aletheiometr. Urządzenie, które mówi prawdę. Czytnik symboli. Mam nadzieję, że nie popękał... Na szczęście przyrząd nie został uszkodzony. Nawet w drżących rękach dziewczynki długa igła wytrwale się kołysała. Lyra odłożyła aletheiometr i przyznała się: – Nigdy nie widziałam tak wielu wozów i takich dużych... Nie sądziłam, że cokolwiek może się tak szybko poruszać. – W twoim Oksfordzie nie ma samochodów i ciężarówek? – Nie tak wiele. I całkiem inne. Nie jestem przyzwyczajona do takiego ruchu. Ale nic mi nie jest. – Od tej pory musisz być ostrożniejsza. Jeśli wpadniesz pod autobus albo się zgubisz, ludzie dowiedzą się, że nie pochodzisz z tego świata i zaczną szukać przejścia... Wydawał się znacznie bardziej rozgniewany, niż należało. – W porządku, słuchaj – odezwał się w końcu. – Będziesz udawać moją siostrę. Dzięki temu mnie nie znajdą, ponieważ szukają jedynaka. Pójdę z tobą i pokażę ci, jak przechodzić przez ulicę, nie narażając życia. – Dobrze – odparła pokornie. – No i kwestia pieniędzy. Założę się, że ich nie masz... Cóż, skąd miałabyś mieć? Za co chciałaś kupić jedzenie i inne potrzebne rzeczy? – Mam pieniądze – odrzekła i wytrząsnęła z portmonetki kilka złotych monet. Will popatrzył na nie z niedowierzaniem. – Czy to jest złoto? Złoto, prawda? Boże, gdyby ludzie je zobaczyli, dopiero zaczęliby cię wypytywać. Nie byłabyś bezpieczna. Dam ci trochę pieniędzy. Schowaj te monety i nikomu ich nie pokazuj. Pamiętaj: jesteś moją siostrą i nazywasz się Lisa Ransom. – Może raczej Lizzie. Udawałam już kiedyś osobę o tym imieniu. Łatwiej zapamiętam. – W porządku. Więc Lizzie. Ja jestem Mark. Nie zapomnij. – Dobrze – rzuciła pojednawczo. Noga zaczynała ją boleć. Po wypadku była zaczerwieniona i spuchnięta, a teraz utworzył się na niej ciemny, duży siniak. Miała też siniec na policzku, w miejscu, gdzie uderzył ją ubiegłej nocy Will. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądała, jak gdyby ktoś się nad nią znęcał, co chłopca bardzo martwiło. Co będzie, jeśli dziewczynką zainteresuje się jakiś policjant? Will starał się o tym nie myśleć. Wyruszyli razem, przechodząc ulicę na światłach. Tylko na moment spojrzeli w stronę okna pod grabami, ale nie zdołali go dostrzec: było już zupełnie niewidoczne. Sznur samochodów jechał nieprzerwanie w obie strony. Po dziesięciu minutach marszu po Banbury Road dotarli do Summertown. Will zatrzymał się przed bankiem. – Co robisz? – spytała Lyra. – Zamierzam podjąć trochę pieniędzy. Prawdopodobnie nie powinienem tego robić zbyt często, ale jeśli wypłacę nieco gotówki w tej chwili, pewnie zaksięgują ją dopiero przed zamknięciem banku. Włożył kartę magnetyczną matki do bankomatu i wystukał kod. Z maszyny wypadło kilka banknotów, a następnie karta. Lyra patrzyła na całą operację z otwartymi ustami. Will wręczył jej banknot dwudziestofuntowy. – Użyj go później – powiedział. – Kupisz coś, a wydadzą ci drobne. Na razie poszukajmy autobusu do miasta. Podczas jazdy Lyra siedziała bardzo cicho. Obserwowała domy i miejskie ogrody, które wyglądały podobnie jak w jej świecie, a równocześnie były zupełnie inne. Czuła się tak, jakby znalazła się we śnie obcej osoby. Wysiedli w centrum obok starego, kamiennego kościoła, który dziewczynka pamiętała ze swojego Oksfordu. Budynek stał jednak naprzeciwko dużego domu towarowego; Lyra nigdy takiego nie widziała. – Wszystko jest dziwnie pozmieniane – zauważyła. – Chociaż... Czy to nie jest Rynek Zbożowy? Ulica Szeroka. To Balliol, a tu Biblioteka Bodleya, o tam. Ale gdzie jest Jordan? Poczuła dreszcze. Mogła to być opóźniona reakcja po wypadku albo wstrząs spowodowany widokiem obcych budynków, które zajęły miejsce Kolegium Jordana, czyli jej domu. – Niedobrze – stwierdziła. Mówiła cicho, ponieważ Will przed chwilą nakazał jej, żeby przestała wykrzykiwać nazwy nieistniejących w jego świecie miejsc. – To jest inny Oksford. – Cóż, wiemy o tym oboje – odparł cierpko. Nie był przygotowany na bezradność Lyry i jej smutne spojrzenie. Nie miał przecież pojęcia, że znaczną część swego dzieciństwa spędziła, biegając po prawie identycznych ulicach, i nie wiedział, jak bardzo była dumna z przynależności do Kolegium Jordana, którego uczeni byli najzdolniejsi, skarbiec – najbogatszy, a wygląd – najokazalszy ze wszystkich. Teraz nie była już Lyra z Jordana, lecz dzieckiem zagubionym w nieznanym świecie. Nigdzie nie należała. – No cóż – szepnęła drżącym głosem. – Skoro go tu nie ma... Uświadomiła sobie, że jej poszukiwania po prostu potrwają trochę dłużej, i tyle. Trepanacja Gdy Lyra udała się na poszukiwania uczonego, Will znalazł budkę telefoniczną i wykręcił numer biura prawnego podany w liście, który trzymał w ręku. – Halo? Chciałbym rozmawiać z panem Perkinsem. – Kto mówi? – Chodzi o pana Johna Parry’ego. Jestem jego synem. – Chwileczkę... Po minucie odezwał się męski głos: – Słucham. Mówi Alan Perkins. Z kim rozmawiam? – William Parry. Chodzi o mojego ojca Johna Parry’ego. Pan przelewa co trzy miesiące pieniądze na konto bankowe mojej matki. – Tak... – No cóż, chciałbym się dowiedzieć, gdzie jest mój ojciec. Żyje czy umarł? – Ile masz lat, Williamie? – Dwanaście. Chcę poznać prawdę. – Tak... Twoja matka... Czy wie, że do mnie dzwonisz? Will chwilę się zastanawiał nad odpowiedzią. – Nie – odparł wreszcie. – Mama niestety nie czuje się najlepiej. Nie może mi wyjaśnić zbyt wiele, a ja pragnąłbym poznać wszystkie fakty. – Tak, rozumiem. Gdzie jesteś teraz? W domu? – Nie. Jestem... w Oksfordzie. – Sam? – Tak. – I mówisz, że twoja matka nie najlepiej się czuje? – Tak. – Jest w szpitalu albo innym tego typu miejscu? – Można to tak ująć. Proszę pana, powie mi pan czy nie? – No cóż, mogę ci przekazać kilka informacji, ale nie w tej chwili i raczej nie przez telefon. Za pięć minut mam spotkanie z klientem... Czy możesz przyjść do mojego biura o czternastej trzydzieści? – Nie – odrzekł Will, ponieważ taka wizyta wydała mu się zbyt ryzykowna, w dodatku telefon prawnika mógł być na podsłuchu, a chłopca zapewne poszukiwała już policja. Myślał chwilę, po czym wyjaśnił: – Muszę złapać autobus do Nottingham. Nie chcę się spóźnić. Zresztą, interesujące mnie informacje może mi pan chyba przekazać telefonicznie, prawda? Pragnę tylko wiedzieć, czy mój ojciec żyje, a jeśli tak, gdzie go znajdę. Sądzę, że tyle może mi pan powiedzieć... – Cała sprawa nie jest tak prosta, jak ci się zdaje. Nie wolno mi podawać żadnych prywatnych informacji na temat moich klientów, zwłaszcza jeśli nie wiem, czy dana osoba życzy sobie tego. No i muszę zobaczyć jakiś twój dowód tożsamości. – Rozumiem, proszę więc mi tylko powiedzieć, czy mój ojciec żyje? – No cóż... Nie jest to informacja poufna... Niestety, i tak nie potrafię ci udzielić odpowiedzi na to pytanie, ponieważ jej nie znam. – Jak to? – Pieniądze pochodzą z funduszu rodzinnego. Twój ojciec nakazał je wypłacać, póki osobiście nie odwoła polecenia. Od tamtego dnia nie miałem od niego żadnej wiadomości. Krótko mówiąc, pan Parry jest... No... powiedzmy, że zniknął. Nie wiem zatem, czy żyje... – Zniknął? Czyli... zaginął? – No cóż, to wymagałoby dokładnego sprawdzenia rozmaitych dokumentów. Może jednak przyjdziesz do mojego biura i... – Nie mogę. Jadę do Nottingham. – No cóż, w takim razie napisz do mnie albo poproś matkę o napisanie listu. Ile zdołam, tyle dla ciebie sprawdzę. Musisz wszakże zrozumieć, że przez telefon niewiele ci mogę pomóc. – Tak, pewnie ma pan rację. W porządku. A może mi pan powiedzieć, w jakim regionie zaginął mój ojciec? – Jak już mówiłem, trzeba by sprawdzić w dokumentach. Ale w swoim czasie sporo pisały o tym gazety. Wiesz, że był badaczem? – Matka mówiła mi o tym. Tak, wiem... – Prowadził ekspedycję i wtedy zaginął. Około dziesięciu lat temu. – Gdzie? – Daleko na północy. Chyba na Alasce. Możesz poszperać w bibliotece publicznej. Dlaczego nie... W tym momencie Willowi skończyły się monety i połączenie zostało przerwane. Ciągły dźwięk zahuczał w uchu chłopca. Odłożył słuchawkę i rozejrzał się. Nade wszystko pragnął porozmawiać z matką. Powstrzymał się, aby nie zadzwonić do pani Cooper, wiedział bowiem, że gdyby usłyszał głos matki, chciałby natychmiast do niej wrócić, a wówczas naraziłby na niebezpieczeństwo i siebie, i ją. Mógł jednak wysłać pocztówkę. Wybrał widokówkę z fragmentem miasta i napisał: Droga Mamo! Jestem bezpieczny i czuję się dobrze. Wkrótce się zobaczymy. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Kocham Cię, Will. Kupił znaczek, nalepił go i zaadresował kartkę. Zanim wrzucił ją do skrzynki, trzymał przez chwilę przed oczyma. Był już poranek. Will stał na głównej ulicy handlowej, gdzie autobusy jechały powoli wśród tłumów przechodniów. Zaczął sobie zdawać sprawę, że może zwracać na siebie uwagę; był środek tygodnia, więc dzieci w jego wieku przebywały w szkole. Zastanowił się, dokąd mógłby pójść. Ukrycie się nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Od lat posiadał tę umiejętność, a nawet się nią szczycił. „Znikał” ludziom z oczu w podobny sposób, jak Serafina Pekkala na statku – po prostu wtapiał się w tłum i stawał się elementem tła. Tak samo postąpił teraz. Świetnie znał świat, w którym mieszkał. Wszedł do sklepu papierniczego, gdzie kupił długopis i duży notes. Wiedział, że szkoły często wysyłają uczniów, by odwiedzili kilka sklepów i sporządzili spis potrzebnych zakupów; postanowił wyglądać na kogoś takiego. Z notesem i długopisem ruszył dalej. Udawał, że robi notatki, i wzrokiem szukał biblioteki publicznej. Tymczasem Lyra wypatrywała spokojnego miejsca, w którym mogłaby się poradzić aletheiometru. W jej Oksfordzie w ciągu pięciu minut znalazłaby tuzin takich miejsc, to miasto było jednak niepokojąco obce; niektóre jego punkty wydawały się dziewczynce wzruszająco znajome, inne – absolutnie nieznane. Po co na przykład namalowano te białe paski na ulicy? Albo czym były tamte małe, białe, lepkie plamki na wszystkich chodnikach? (W jej świecie nikt nie słyszał o gumie do żucia). A cóż mogły oznaczać te czerwone i zielone światełka nad ulicą? Świat Willa wydawał się Lyrze znacznie trudniejszy do zrozumienia niż jakakolwiek odpowiedź aletheiometru. Nagle dostrzegła znajome bramy Kolegium Świętego Jana. Wspinała się na nie z Rogerem pewnego wieczoru, gdy chcieli podłożyć na klombie fajerwerki. I ten szczególny, poszczerbiony kamień na rogu ulicy Catte! Dziewczynka zauważyła na nim inicjały „SP” – w jej świecie wyrył je Simon Parslow; widziała, jak to robił. Najwyraźniej tu ktoś o tych samych inicjałach postąpił identycznie. Może w tym świecie również istniał Simon Parslow. Może żyła tu także inna Lyra. Na samą tę myśl przeszedł ją dreszcz, a Pantalaimon w postaci myszy zadygotał. Otrząsnęła się, tłumacząc sobie, że otacza ją wystarczająco dużo tajemnic, nie warto zatem wyobrażać sobie dodatkowych. W tym Oksfordzie było znacznie więcej osób niż w świecie dziewczynki (roili się na chodnikach, wchodzili i wychodzili z budynków); reprezentowali wiele ras i typów – Lyra dostrzegła kobiety ubrane jak mężczyźni, Afrykanów, a nawet grupy Tatarów podążających potulnie za przewodnikiem. Wszyscy mieli na sobie czyste ubrania i nosili małe, czarne teczki. Początkowo dziewczynka otwierała szeroko oczy ze zdumienia, ponieważ nie mieli dajmonów i w jej świecie potraktowano by ich jak widma albo nawet gorzej. Jednak wszyscy oni (było to bardzo dziwne) wyglądali na żywych. Szli raźnie i wesoło, zachowywali się jak normalne ludzkie istoty. Lyra doszła do wniosku, że dajmony – podobnie jak u Willa – zapewne znajdują się w ich wnętrzach. Po półgodzinnej wędrówce i obserwacji „fałszywego” Oksfordu, dziewczynka zgłodniała, kupiła więc sobie za dwudziestofuntowy banknot czekoladowy batonik. Sklepikarz popatrzył na nią dziwnie, pochodził jednak z Indii i być może nie rozumiał jej akcentu, chociaż starała się mówić bardzo wyraźnie. Później kupiła jabłko na Rynku Towarowym, który kojarzył jej się z „właściwym” Oksfordem, po czym poszła w stronę parku. Nagle znalazła się przed wielkim budynkiem, który pasowałby raczej do jej świata (choć tam go nie było). Dziewczynka usiadła na trawniku, gdzie zamierzała zjeść batonik i owoc, z przyjemnością patrząc na budynek. Odkryła, że znajduje się w nim muzeum. Drzwi frontowe były otwarte, więc weszła. Wewnątrz stały wypchane zwierzęta, skamieniałe szkielety i gablotki z minerałami, tak jak w Królewskim Muzeum Geologicznym, które odwiedzała z panią Coulter podczas pobytu w Londynie. Na końcu wielkiego korytarza ze szkła i żelaza znajdowało się wejście do drugiej części muzeum. Odwiedzających było bardzo niewielu, więc Lyra weszła do sali i rozejrzała się. Pamiętała, że pilnie musi zadać aletheiometrowi pytania, jednak eksponaty w pomieszczeniu bardzo ją zaciekawiły. Dostrzegła tu dobrze sobie znane przedmioty: w szafkach za szkłem wisiały arktyczne ubrania, niemal identyczne, jak jej futra, stały sanie, leżały rzeźbione kości morsa, harpuny do polowań na foki oraz tysiące różnych trofeów, relikwii, obiektów magicznych, narzędzi i broni. Lyra oceniła, że eksponaty pochodzą nie tylko z Arktyki, lecz z całego świata. Niektóre zdziwiły ją. Futra ze skóry karibu wydawały się identyczne jak futro Lyry, natomiast postronki na saniach przywiązano w sposób zupełnie niewłaściwy. A obok wisiał fotogram kilku samojedzkich myśliwych, prawie sobowtórów tych, którzy porwali dziewczynkę i sprzedali ją do Bolvangaru. Ależ tak! To byli ci sami mężczyźni! Nawet supeł na tej wystrzępionej linie znajdował się dokładnie w tym samym miejscu. Lyra była tego absolutnie pewna, ponieważ spędziła na tych właśnie saniach wiele długich godzin... Czy istniało logiczne wyjaśnienie tej tajemnicy? Może światy stale przeplatały się ze sobą, a może mimo wszystko istniał tylko jeden, który śnił o innych? Nagle zauważyła przedmiot, który przypomniał jej o aletheiometrze. Stara, szklana gablota obudowana pomalowaną na czarno drewnianą konstrukcją mieściła w sobie kilka ludzkich czaszek. W niektórych wydrążono otwory: w jednych z przodu, w innych z boku, w jeszcze innych na czubku. W leżącej pośrodku czaszce były aż dwa otwory. Osobliwy, ozdobny napis na kartoniku nazywał proces ich wiercenia trepanacją. Z zapisu wynikało, że wszystkie otwory zostały wykonane za życia tych ludzi, ponieważ uszkodzona kość gładko zrosła się wokół brzegów. Wyjątek stanowiła jedna czaszka – otwór w niej spowodował spiżowy grot, który nadal w niej tkwił; krawędzie otworu zdecydowanie różniły się od pozostałych, były bowiem ostre i poszarpane. Lyra natychmiast sobie przypomniała, że takie dziury wykonywali w jej świecie północni Tatarzy. Uczeni z Jordana twierdzili, że podobny otwór wydrążył sobie Stanislaus Grumman. Dziewczynka rozejrzała się szybko po pomieszczeniu i ponieważ nie zobaczyła nikogo w pobliżu, wyjęła aletheiometr. Skupiła się na środkowej czaszce i spytała: – Do kogo należała ta czaszka? I dlaczego w nich wszystkich znajdują się otwory? Stała i koncentrowała się w przyciemnionym świetle, które sączyło się przez szklany dach i padało ukośnie obok górnych galerii. Nie zauważyła, że ktoś ją obserwuje. Mocno zbudowany mężczyzna około sześćdziesiątki, ubrany w pięknie skrojony lniany garnitur, stał na galerii z kapeluszem typu panama w ręku i patrzył w dół ponad żelazną balustradą. Siwe włosy miał elegancko zaczesane do tyłu nad gładkim, opalonym, ledwie pomarszczonym czołem. Jego oczy – ogromne, ciemne, ocienione długimi rzęsami – spoglądały przenikliwie. Mniej więcej co minutę język z czarnym czubkiem ukazywał się w kącikach ust, oblizując je. Śnieżna chusteczka do nosa w kieszeni na piersi intensywnie pachniała duszną wodą kolońską przywodzącą na myśl cieplarniane rośliny, których korzenie powoli zaczynały gnić. Mężczyzna przypatrywał się Lyrze przez kilka minut. Gdy dziewczynka wędrowała po sali, chodził wzdłuż balkonu, a kiedy stała nieruchomo przy gablotce z czaszkami, obserwował ją uważnie i dokładnie – dostrzegł jej nierówne, rozczochrane włosy, siniak na policzku, nowe ubranie oraz gołe nogi. Wreszcie wyjął z kieszonki na piersi chusteczkę do nosa i wytarł czoło, a następnie skierował się na schody. Lyra była bardzo zaintrygowana, ponieważ dowiadywała się nowych, interesujących faktów. Okazało się, że czaszki są niewyobrażalnie stare; w gablotce napisano jedynie „Epoka brązu”, natomiast według aletheiometru, który nigdy nie kłamał, właściciel czaszki żył 33 254 lata temu, był czarnoksiężnikiem i wywiercił sobie w głowie otwór, by ułatwić bogom dostęp do swojego umysłu. Jako że aletheiometr podawał czasami dodatkowe informacje, mimo iż Lyra nie prosiła o nie, dodał, że czaszki po trepanacji otacza znacznie większa ilość Pyłu niż tę z grotem. Dziewczynka zastanowiła się nad znaczeniem tej informacji. Otrząsnęła się z transu, w który wpadała podczas interpretowania odpowiedzi urządzenia, a wówczas uświadomiła sobie, że nie jest już sama w pomieszczeniu; sąsiedniej gablotce przypatrywał się pachnący słodko starszy mężczyzna w jasnym garniturze. Przypominał kogoś Lyrze, nie wiedziała jednak kogo. Gdy poczuł na sobie spojrzenie dziewczynki, z uśmiechem podniósł oczy. – Oglądasz trepanowane czaszki, prawda? – spytał – Jakież dziwne rzeczy ludzie sobie robią, nie sądzisz? – Uhm – bąknęła obojętnie. – Czy wiesz, że ludzie nadal drążą sobie otwory w głowach? – Tak – odparła. – Hipisi i im podobni... Ach, jesteś o wiele za młoda, aby pamiętać hipisów. Mawiali, że trepanacja jest skuteczniejsza niż narkotyki. Lyra włożyła aletheiometr do plecaka i zastanawiała się nad w miarę uprzejmym sposobem pożegnania. Ciągle jeszcze nie zadała aletheiometrowi najważniejszego pytania, a teraz ten człowiek zajmował jej czas. Wprawdzie wydawał się dość miły i przyjemnie pachniał... Teraz zbliżył się. W pewnej chwili, gdy wskazywał gablotkę, jego ręka musnęła dłoń dziewczynki. – To cię dziwi, prawda? Żadnego znieczulenia, żadnej dezynfekcji, prawdopodobnie wykonane kamiennymi narzędziami. Ci ludzie musieli być bardzo wytrzymali, zgodzisz się ze mną? Chyba nie widziałem cię przedtem w muzeum, a przychodzę tu dość często. Jak masz na imię? – Lizzie – odparła zadowolona. – Ja mam na imię Charles. Chodzisz do szkoły w Oksfordzie? Nie była pewna, co odpowiedzieć. – Nie – mruknęła. – Przyjechałaś w odwiedziny? Hm, wybrałaś sobie piękne miejsce. Jest tu wiele do zwiedzania. Co cię szczególnie interesuje? Lyra uświadomiła sobie, że od długiego czasu nie spotkała nikogo, kto by ją intrygował tak bardzo jak ten mężczyzna. Był uprzejmy, przyjazny, bardzo zadbany i elegancko ubrany, ale siedzący w kieszeni Pantalaimon ostrzegał ją, by się miała na baczności, i błagał o ostrożność, ponieważ podobnie jak jego właścicielka mały dajmon pamiętał zapach tego człowieka. Dziewczynka skupiła się, usiłując sobie go przypomnieć, i skojarzył jej się zapach łajna i gnicia. Pomyślała o pałacu lofura Raknisona, gdzie powietrze było przesycone perfumami, lecz podłoga pełna nieczystości. – Czym się interesuję? – powtórzyła. – Och, wszystkim po trochu. Te czaszki zaciekawiły mnie dopiero teraz, gdy je tu zobaczyłam. Nie przychodzi mi na myśl nikt, kto chciałby sobie zrobić coś takiego. To straszne. – No cóż, mnie by się to też nie podobało, ale zapewniam cię, że są ludzie, którzy wykonują sobie takie otwory. Mógłbym zabrać cię na spotkanie z taką osobą – dodał, patrząc tak przyjaźnie i dobrotliwie, że dziewczynkę zaczęło kusić, by z nim pójść. Potem jednak dostrzegła jego język z czarnym czubkiem, wilgotny i szybki niczym u węża, i potrząsnęła głową. – Niestety, spieszę się – oświadczyła. – Dziękuję panu za propozycję, ale nie mogę z niej skorzystać. Muszę iść, ponieważ umówiłam się z moim przyjacielem. Zatrzymałam się u niego. – Ależ tak, oczywiście – powiedział uprzejmie. – Miło mi się z tobą rozmawiało. Do widzenia, Lizzie. – Do widzenia – odparła. – Och... Tak na wszelki wypadek... oto moje nazwisko i adres – powiedział, wręczając jej wizytówkę. – Na wypadek, gdybyś się chciała więcej dowiedzieć o tego typu sprawach. – Dziękuję – szepnęła słodkim głosikiem i włożyła kartonik do małej kieszonki z tyłu plecaka. Idąc do wyjścia, przez cały czas czuła na sobie spojrzenie mężczyzny. Kiedy się znalazła przed muzeum, skręciła do parku (w tym miejscu w świecie Lyry znajdowało się pole do krykieta i innych sportów), znalazła spokojne miejsce pod drzewami i ponownie spróbowała porozmawiać z aletheiometrem. Tym razem spytała, gdzie ma szukać uczonego, który ma informacje na temat Pyłu. Otrzymała natychmiast prostą, jednoznaczną odpowiedź – urządzenie skierowało ją do pokoju w wysokim, kwadratowym budynku, który znajdował się za Lyra. Dziewczynka była pewna, że aletheiometr chce jej przekazać dodatkowe dane; przyrząd najwyraźniej coraz częściej miewał niemal ludzkie humory i pragnienia. Teraz przekazał Lyrze wiadomość: „Musisz się skoncentrować na chłopcu. Pomóż mu znaleźć ojca. Skup się na tym. To twoje zadanie”. Dziewczynka zamrugała oczyma. Była naprawdę zaskoczona. Will pojawił się przecież znikąd i pomógł jej w trudnym momencie. Skąd zatem nagle pomysł, że to ona ma udzielić mu pomocy? Lyrze aż zaparło dech na tę myśl. Okazało się, że aletheiometr jeszcze nie dokończył swego przesłania. Igła ponownie poruszyła się i dziewczynka odczytała: „Nie okłamuj uczonych”. Owinęła aletheiometr w aksamit i włożyła do plecaka. Potem wstała, odszukała wzrokiem budynek, w którym miała znaleźć naukowca, i ruszyła w tamtą stronę. Poczuła zakłopotanie i przypływ energii. Will znalazł bibliotekę dość łatwo. Bibliotekarz od razu uwierzył, że chłopiec musi napisać pracę z geografii, i pomógł mu wyszukać spis egzemplarzy „Timesa” z roku, w którym ojciec Willa zaginął. Chłopiec usiadł, aby przejrzeć rocznik na wyświetlaczu. I rzeczywiście, znalazł wiele wzmianek o Johnie Parrym i jednej z jego ekspedycji archeologicznych. Teksty z każdego miesiąca zarejestrowane były na osobnej rolce mikrofilmu. Will montował jedną po drugiej, przewijał, szukając interesujących go informacji, po czym czytał je z wielką uwagą. Pierwszy artykuł dotyczył wyjazdu w północne rejony Alaski. Wyprawę sponsorował Instytut Archeologii przy Uniwersytecie Oksfordzkim. Odkrywcy mieli za zadanie zbadać tereny, na których zamierzali znaleźć dowody istnienia wczesnych osad ludzkich. Naukowcom towarzyszył John Parry, były żołnierz Marynarki Królewskiej, zawodowy badacz. Drugą wzmiankę zamieszczono w sześć tygodni później. Dziennikarz donosił, że ekspedycja dotarła do Północnoamerykańskiej Arktycznej Stacji Badawczej w Noatak na Alasce. Trzecia notka pochodziła z późniejszego o dwa miesiące numeru „Timesa” i była dramatyczna. Stacja Badawcza nie odpowiadała na sygnały, rodziło się zatem podejrzenie, że John Parry i jego towarzysze zaginęli gdzieś na Dalekiej Północy. W następnych egzemplarzach gazety Will znalazł serię krótkich artykułów, opisujących wyprawy grup, które bez skutku szukały zaginionych odkrywców, relacje z lotów poszukiwawczych wysyłanych nad Morze Beringa, wypowiedzi członków Instytutu Archeologii, wywiady z krewnymi... W pewnej chwili serce chłopca załomotało, ponieważ w jednym z numerów dostrzegł zdjęcie swojej matki. Na rękach trzymała dziecko. Jego. Reporter napisał standardową historyjkę o zrozpaczonej kobiecie czekającej na powrót męża. Rozczarowany Will nie znalazł w artykule zbyt wielu faktów. Z jednego krótkiego akapitu wyczytał, że John Parry robił karierę w Marynarce Królewskiej, lecz porzucił armię, by się zająć organizowaniem geograficznych i naukowych wypraw. To wszystko. W indeksie nie było więcej wzmianek, toteż Will wstał od wyświetlacza mikrofilmów zawiedziony. Zastanawiał się, gdzie mógłby się udać w poszukiwaniu dodatkowych informacji, ale żadne miejsce nie przychodziło mu do głowy. Wiedział też, że jeśli zacznie za bardzo wypytywać, mogą go wyśledzić jego prześladowcy... Oddał bibliotekarzowi rolki mikrofilmów. – Czy zna pan adres Instytutu Archeologii? – zapytał. – Mógłbym się dowiedzieć... A z jakiej jesteś szkoły? – Ze Świętego Piotra – odparł Will. –To nie jest w Oksfordzie, prawda? – Nie, w Hampshire. Moja klasa planuje wycieczkę terenową, coś w rodzaju poszukiwawczych studiów środowiskowych... – Och, rozumiem. Czego szukasz?.. Archeologia... Instytut... Jest. Will przepisał adres i numer telefonu. Ponieważ wcześniej powiedział, że przyjechał spoza Oksfordu, poprosił bibliotekarza, aby mu wyjaśnił, jak dojść do Instytutu. Znajdował się niezbyt daleko od biblioteki. Chłopiec podziękował i wyszedł. W budynku, u podnóża schodów, stał duży kontuar, za którym siedział portier. – Dokąd idziesz? – spytał Lyrę. Dziewczynka miała wrażenie, że wróciła do domu. Wiedziała, że Pantalaimon odczuwa to samo. – Mam wiadomość dla kogoś z drugiego piętra – odrzekła. – Dla kogo? – Dla doktora Listera. – Gabinet doktora Listera znajduje się na trzecim piętrze. Jeśli masz dla niego przesyłkę, możesz ją zostawić tutaj. Przekażę mu. – Tak, ale doktor potrzebuje jej natychmiast. Właśnie po mnie posłał. W dodatku mam mu ustnie przekazać pewne informacje. Portier bacznie się przyjrzał dziewczynce i nie dostrzegł fałszu w jej uprzejmej, nieco bezmyślnej i pokornej minie; Lyra świetnie potrafiła panować nad wyrazem twarzy. W końcu mężczyzna skinął głową i ponownie zagłębił się w lekturze gazety. Aletheiometr nie podał Lyrze żadnego nazwiska. O istnieniu doktora Listera dziewczynka dowiedziała się z przegródki na ścianie za portierem, wiedziała bowiem, że jeśli się powoła na kogoś pracującego w tym budynku, łatwiej jej się uda wejść na górę. Z niektórymi problemami Lyra lepiej sobie radziła w świecie Willa niż on sam. Na drugim piętrze ciągnął się długi korytarz. Pierwsze drzwi otwierały się na pustą salę wykładową, za drugimi natomiast znajdowało się mniejsze pomieszczenie, w którym przy tablicy stało dwóch pogrążonych w dyskusji naukowców. Zarówno ceglane ściany obu sal, jak i korytarza pomalowano na nijaki, szarobury kolor. Dziewczynka pomyślała, że wyglądają zbyt biednie i z pewnością nie pasowałyby do jej okazałego Oksfordu; drzwi wykonano z ciężkiego drewna, poręcze zapewne z kosztownej polerowanej stali. Patrząc na ów wystrój, Lyra ponownie uznała ten świat za osobliwy. Szybko znalazła drzwi, o których wspomniał aletheiometr. Napis na nich głosił: „Zespół do badań nad mroczną materią”. Poniżej ktoś dopisał pospiesznie „R.I.P;”, a inna ręka dodała ołówkiem: „Kierownik Łazarz”. Lyra nie zwróciła na to uwagi. Zastukała, a kobiecy głos odpowiedział: – Proszę wejść. Pokój był mały, pełen chwiejnych stert papierów i książek. Białe plansze na ścianach były pokryte wykresami i równaniami. Na wewnętrznej stronie drzwi przypięto szkic symbolu, który wyglądał na chiński. Lyra dostrzegła wejście do drugiego pomieszczenia, w którym stała jakaś skomplikowana maszyneria anbaryczna. Było cicho, więc chyba nikt jej w tej chwili nie używał. Dziewczynka była trochę zaskoczona odkryciem, że uczony, którego szukała, okazał się kobietą, lecz aletheiometr nie twierdził, że będzie to mężczyzna, a Lyra znalazła się przecież w obcym, nieznanym sobie świecie. Kobieta siedziała przy jakimś urządzeniu z małym szklanym ekranem, na którym pojawiały się wykresy i cyfry, przed ekranem stało płaskie pudełko z układem wszystkich liter alfabetu na brudnych kwadracikach w kolorze kości słoniowej. Uczona wcisnęła jeden z tych maleńkich bloczków i ekran stał się jednolicie ciemny. – Kim jesteś? – spytała. Lyra zamknęła za sobą drzwi, przypominając sobie, że dbały o szczegóły aletheiometr nakazał jej, by tym razem nie oszukiwała i powiedziała prawdę. – Nazywam się Lyra Złotousta – odparła. – A pani? Kobieta zamrugała oczyma. Miała około czterdziestu lat. Patrząc na jej krótkie czarne włosy i zaczerwienione policzki, dziewczynka uznała ją za nieco starszą od pani Coulter. Uczona miała na sobie biały rozpięty fartuch, spod którego wystawała zielona bluzka i niebieskie spodnie; podobne nosiło w tym świecie wiele osób. Kobieta przesunęła ręką po włosach i odpowiedziała na pytanie Lyry: – Hm, to druga niespodziewana rzecz, która zdarza mi się dzisiaj. Jestem doktor Mary Malone. Czego sobie życzysz? – Chcę, aby mi pani opowiedziała o Pyle – odparła Lyra, rozejrzawszy się, czy są w pomieszczeniu same. – Wiem, że się pani zna na tego typu sprawach. Mogę to nawet udowodnić. Musi mi pani powiedzieć. – Jaki pył? O czym ty mówisz? – Może określacie go tu innym słowem. Chodzi mi o cząstki elementarne. W moim świecie Uczeni nazywają je Cząsteczkami Rusakowa, zwykli ludzie natomiast Pyłem. Niemal nie sposób ich dostrzec, ale pochodzą z przestrzeni kosmicznej i mają wpływ na ludzi. Na dzieci nie tak bardzo jak na dorosłych. Odkryłam też coś dzisiaj ... Byłam w muzeum na tej ulicy i widziałam stare czaszki z otworami w głowach, takie jak sobie robią Tatarzy. Wokół nich było znacznie więcej Pyłu niż przy ostatniej, która się od nich różniła. Kiedy była epoka brązu? Kobieta przez cały czas patrzyła na Lyrę szeroko otwartymi oczyma. – Epoka brązu? Mój Boże, nie wiem. Chyba jakieś pięć tysięcy lat temu – odezwała się w końcu. – Ach, w takim razie w muzeum się pomylili. Czaszka z dwoma otworami ma trzydzieści trzy tysiące lat. W tym momencie zamilkła, ponieważ miała wrażenie, że doktor Malone zaraz zemdleje. Rumieniec całkowicie znikł z jej policzków i przyłożyła rękę do piersi, podczas gdy drugą trzymała się kurczowo poręczy krzesła. Usta uczonej otworzyły się w zdumieniu. Dziewczynka stała w miejscu, zakłopotana, czekając, aż kobieta dojdzie do siebie. – Kim jesteś? – zapytała w końcu uczona. – Lyra Złotou... – Nie, raczej skąd jesteś? Czym jesteś? Skąd wiesz takie rzeczy? Dziewczynka westchnęła ze znużeniem. Zapomniała już, jak wścibscy potrafią być uczeni. Trudno było im mówić prawdę, ponieważ o wiele łatwiej wierzyli w kłamstwa. – Przybywam z innego świata – zaczęła. – Jest w nim Oksford podobny do tego, chociaż równocześnie zupełnie inny. Z niego właśnie pochodzę i... – Czekaj, czekaj. Skąd przybywasz? – Z innego miejsca – odparła ostrożniej Lyra. – Nie stąd. – Ach, z innego – mruknęła kobieta. – Rozumiem No... zdaje mi się, że rozumiem. – I muszę się dowiedzieć wszystkiego o Pyle – wyjaśniła Lyra. – Przeraża on przedstawicieli Kościoła w moim świecie. Nazywają go grzechem pierwotnym... Wszelkie informacje są więc bardzo ważne. A mój ojciec... Nie – oznajmiła zapalczywym, prawie wściekłym tonem – nie to zamierzałam powiedzieć. Wszystko pokręciłam. Doktor Malone popatrzyła na zdesperowaną, marszczącą brwi i zaciskającą pięści Lyrę, przyjrzała się siniakom na jej policzku i nodze, po czym powiedziała: – Ależ, drogie dziecko, uspokój się... – przerwała i potarła zaczerwienione ze zmęczenia oczy. – Dlaczego cię słucham? – dodała. – Chyba zwariowałam. Przyznam, że jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie mogłabyś otrzymać odpowiedź na swoje pytania, ale mają rozwiązać nasz zespół... To, o czym mówisz, ten pył, wygląda mi na zjawisko, które badam od jakiegoś czasu. Zaskoczyła mnie również twoja wypowiedź na temat czaszek w muzeum, ponieważ... Och, nie, mam już dość. Jestem za bardzo zmęczona, aby z tobą rozmawiać. Wierz mi, chciałabym cię wysłuchać, teraz jednak nie jestem w stanie. Mówiłam ci, że nas rozwiązują? Został mi tydzień na przygotowanie pisma do komisji przyznającej fundusze, ale nie bardzo liczę na pozytywną odpowiedź... Ziewnęła szeroko. – Jaka była pierwsza niespodziewana rzecz, która się dziś pani przydarzyła? – spytała Lyra. – Och. No cóż. Miałam nadzieję, że pewna osoba poprze nasze podanie o fundusze, tymczasem nieoczekiwanie wycofała się. Choć, właściwie, powinnam była się tego spodziewać... Znowu ziewnęła. – Chyba zaparzę kawę – mruknęła. – Jeśli jej nie wypiję, zasnę. Napijesz się ze mną? Napełniła wodą czajnik elektryczny. Gdy sypała rozpuszczalną kawę do dwóch kubków, Lyra spojrzała na chiński wzór na drzwiach. – Co to jest? – spytała. – To chiński symbol. Nazywa się I Ching. Nie znasz go? Nie ma go w twoim świecie? Lyra popatrzyła na nią zmrużonymi oczyma, sprawdzając, czy uczona nie pyta ironicznie. – Niektóre rzeczy w moim świecie są takie same, inne różnią się. I tyle. Zresztą, nie wiem wszystkiego o moim świecie. Może również mamy ten Ching, coś tam. – Och, przepraszam cię – powiedziała doktor Malone. – Tak, może i macie. – Co to jest mroczna materia? – spytała Lyra. – Tak jest napisane na drzwiach, prawda? Doktor Malone znowu usiadła i nogą przysunęła Lyrze drugie krzesło. – Mroczna materia – odparła – stanowi przedmiot badań mojego zespołu. Nikt nie zna jej prawdziwej istoty. We wszechświecie znajduje się sporo niedostrzegalnych dla nas cząstek. Potrafimy zobaczyć gwiazdy, galaktyki i obiekty, które świecą. Wiemy też, że musi istnieć grawitacja, aby ciała niebieskie nie unosiły się bezładnie w przestrzeni. Nikt jednak nie potrafi niczego sprawdzić, toteż istnieje wiele rozmaitych projektów badawczych. Nasz jest jednym z nich. Lyra słuchała z uwagą, ponieważ uczona nareszcie mówiła poważnie. – Czym, pani zdaniem, jest ta materia? – spytała. – No cóż, sądzimy, że jest ona... – kobieta przerwała, ponieważ w tym momencie zagotowała się woda. Wstała, zrobiła kawę, potem kontynuowała: – Sądzimy, że chodzi o jakiś rodzaj cząsteczek elementarnych, lecz zupełnie innych od wszystkich, jakie do tej pory odkryto. Bardzo trudno udowodnić ich istnienie... Gdzie właściwie chodzisz do szkoły? Studiujesz fizykę? Lyra poczuła, że Pantalaimon szczypie ją w rękę, ostrzegając przed kłamstwem. Pamiętała też, że aletheiometr kazał jej mówić prawdę, wiedziała jednak, że musi zataić przed uczoną nieco informacji. Powinna działać ostrożnie i po prostu unikać kłamstw. – Tak – odparła. – Wiem trochę. Ale nie o mrocznej materii. – No cóż, wśród milionów innych cząstek i hałasu wywołanego przez ich zderzenia próbujemy odkryć coś, co jest niemal niemożliwe do wykrycia. Zazwyczaj detektory umieszczano setki metrów pod ziemią, teraz jednak otoczyliśmy je polem elektromagnetycznym, które przepuszcza tylko poszukiwane przez nas cząstki. Potem wzmacniamy sygnał, a resztę pracy wykonuje komputer. Podała dziewczynce kubek z kawą. Nie miała mleka ani cukru, ale znalazła w szufladzie kilka imbirowych biszkoptów. Lyra łakomie wzięła ciastko. – W ten sposób znaleźliśmy właściwą cząsteczkę – kontynuowała doktor Malone. – To znaczy sądzimy, że to właśnie ta. Wydaje się dość niezwykła... Boże, dlaczego o tym mówię? Nie powinnam. Wyników naszych badań jeszcze nie opublikowano, nie zatwierdzono... nawet nie zdążyliśmy ich spisać. Chyba dziś trochę fiksuję. No cóż... – podjęła po chwili, po czym zaczęła ziewać. Ziewała długo; Lyra zaczęła się obawiać, że uczona nigdy nie przestanie. – Nasze cząsteczki to dziwne małe diabełki. Nazywamy je cząsteczkami cienia albo Cieniami. Wiesz, co mnie zaszokowało? Wspomniałaś o czaszkach w muzeum, prawda? Jeden z członków naszego zespołu trochę się interesuje archeologią i odkrył pewnego dnia coś, w co nie mogliśmy uwierzyć, a równocześnie nie potrafiliśmy tego zlekceważyć, chociaż była to najbardziej zwariowana z hipotez dotyczących Cieni. Wyobrażasz sobie? Nasz kolega odkrył, że Cienie posiadają świadomość. To prawda. Są świadomymi cząsteczkami. Słyszałaś kiedyś podobny nonsens? Nic dziwnego, że nie chcą nam przyznać dalszych funduszy na badania. Uczona przez chwilę piła kawę, potem podjęła temat, a Lyra chłonęła każde jej słowo. – Tak, Cienie wiedzą, że tu jesteśmy. Odpowiadają na nasze pytania. To jest chyba najbardziej szalone stwierdzenie: nie możesz ich zobaczyć, chyba że się ich spodziewasz! Oznacza to, że trzeba wprowadzić umysł w pewien stan. Musisz być pewna siebie, a jednocześnie odprężona. Musisz umieć... Gdzie jest ten cytat... Sięgnęła do sterty papierów na biurku i wydobyła skrawek kartki pokrytej zielonym atramentem. Przeczytała: – „Umieć trwać wśród niepewności, tajemnic, wątpliwości, nie sięgać w rozdrażnieniu po fakt i przyczynę...”, Trzeba wprowadzić umysł w taki stan. Słowa te pochodzą z wiersza poety Keatsa. Zapisałam je któregoś dnia z pamięci. Tak czy owak, trzeba w tym odpowiednim stanie spojrzeć na Jaskinię... – Jaką jaskinię? – spytała Lyra. – Och, przecież nie wiesz, o czym mówię. Chodzi o nasz komputer. Nazywamy go Jaskinią. „Cienie na ścianach Jaskini” to cytat z Platona. Nazwę wymyślił nasz archeolog. Jest bardzo wszechstronny. Pojechał do Genewy na spotkanie w sprawie pracy, więc nie będzie go przez jakiś czas... Na czym stanęłam? Ach tak, Jaskinia. Łączysz się z komputerem i już możesz rozmawiać z Cieniami. Nic trudnego. Cienie wskakują w twoje myśli... – A co to ma wspólnego z czaszkami? – Tak, do tego właśnie zmierzam. Oliver Payne, mój współpracownik, wykonywał pewnego dnia różne testy z pomocą Jaskini i stało się coś niesamowitego, co zresztą trudno wyjaśnić w sposób naukowy. Oliver zbadał kawałek kości słoniowej, ot, zwykły odłamek, i nie wykrył najmniejszego śladu Cieni. Komputer na przedmiot nie zareagował, natomiast zareagował na figurę szachową wyrzeźbioną z identycznej kości słonia. Podobnie pominął drzazgę z deski, ale zasygnalizował istnienie Cieni wokół drewnianej linijki. Jeszcze więcej ich było przy wyrzeźbionej z drewna statuetce... W końcu mówimy o cząsteczkach elementarnych, czyli o mikroskopijnych bryłkach. Wygląda na to, że te cząsteczki wiedziały, jaki przedmiot jest badany! To wręcz nie do uwierzenia. Każdy przedmiot wykonany przez człowieka otaczają Cienie... Hm, później Oliver, to znaczy doktor Payne, otrzymał od przyjaciela z muzeum bardzo stare czaszki. Zbadał je, pragnął bowiem sprawdzić, jak daleko w przeszłość sięga ingerencja Cieni. Okazało się, że około trzydziestu, czterdziestu tysięcy lat! Wcześniej nie było Cieni, a od tego czasu jest ich sporo. Najwyraźniej mniej więcej w tym okresie pojawiły się pierwsze, że tak powiem, „nowoczesne” istoty ludzkie... Chcę przez to powiedzieć, że nasi przodkowie, ci sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat, niemal się od nas nie różnili... – To Pył – przerwała jej Lyra autorytatywnym tonem. – W tym wszystkim chodzi właśnie o to. – Tak, tylko widzisz, tego typu rewelacji nie można zamieszczać w podaniu o fundusze, jeśli chcesz, aby przyznająca je komisja potraktowała cię poważnie. Takie stwierdzenia uznałaby za absurdalne. Pył dla niej nie istnieje, nie jest rzeczywisty... a nawet gdyby istniał, nie interesowałaby się nim. W dodatku cała sprawa wydaje się dość kłopotliwa... – Chcę zobaczyć Jaskinię – przerwała Lyra i wstała. Doktor Malone ponownie przesunęła rękoma po włosach, szybko mrugając zmęczonymi oczami. – Właściwie, nie widzę przeszkód – mruknęła. – Jutro komputer może stąd zniknąć. Chodźmy. Poprowadziła Lyrę do sąsiedniej sali, która była większa niż pierwszy pokój i wypełniona sprzętem elektronicznym. – Oto aparatura. O, tam – powiedziała, wskazując na ekran, który jarzył się szarością. – Tu jest detektor, za tą instalacją. Aby dostrzec Cienie, trzeba przymocować do głowy kilka elektrod. Podobnie jak podczas badania fal mózgowych. – Chcę spróbować – oświadczyła Lyra. – Niczego nie dojrzysz. Jestem zresztą zbyt zmęczona, a ten eksperyment za bardzo skomplikowany. – Proszę! Wiem, co robię! – Może ty wiesz, ja niestety nie. Na Boga! Przecież to doświadczenie jest kosztowne i trudne. Nie możesz tu sobie przychodzić niczym do salonu gier i traktować Jaskini jak flippera... Skąd właściwie pochodzisz? Nie powinnaś być w szkole? I jak się tutaj dostałaś? Uczona znowu przetarła oczy, jak gdyby właśnie się obudziła. Lyra zadrżała. Pomyślała, że musi powiedzieć prawdę. – Dostałam się tutaj dzięki temu – odparła i wyjęła aletheiometr. – Cóż to, u diabła, jest? Kompas? Lyra podała kobiecie urządzenie, a kiedy doktor Malone poczuła jego wagę, oczy otworzyły jej się jeszcze szerzej. – Dobry Boże, jest ze złota. Skąd, jak pragnę... – Wydaje mi się, że działa w podobny sposób jak pani komputer. Chciałabym to sprawdzić. Proszę – dodała z rozpaczą w głosie. – Mogę zapytać mój przyrząd o coś, o czym wie jedynie pani. Czy jeśli uzyskam poprawną odpowiedź, pozwoli mi pani sprawdzić Jaskinię? – A cóż to, będziemy sobie teraz wróżyć? Czy do tego służy to urządzenie? – Między innymi... Bardzo panią proszę! Tylko jedno pytanie! Doktor Malone wzruszyła ramionami. – No dobrze – rzuciła. – Powiedz mi... Powiedz mi, co robiłam przedtem? Zanim zaczęłam tu pracować... Lyra skwapliwie wzięła z rąk swej rozmówczyni aletheiometr i rozmieściła wskazówki, czując, że momentalnie dostrzega właściwe obrazki. Gdy skończyła, dłuższa igła natychmiast zaczęła się poruszać wokół tarczy. Oczy dziewczynki podążały za igłą, obserwowały, porównywały, wychwytywały odpowiedzi. Nagle Lyra zamrugała, westchnęła i otrząsnęła się z chwilowego transu. – Była pani kiedyś zakonnicą – oznajmiła. – O rany! Nigdy bym tego nie odgadła... Zakonnice powinny przecież na zawsze pozostawać w klasztorach. Jednak pani przestała wierzyć w kościelne dogmaty, więc pozwolili pani odejść. W moim świecie taka sytuacja byłaby niemożliwa. Doktor Malone usiadła na obrotowym krześle, patrząc na dziewczynkę bez słowa. – Zgadza się, prawda? – Tak. Dowiedziałaś się tego od... – Od mojego aletheiometru, który działa, jak sądzę, dzięki Pyłowi. Przebyłam długą drogę, aby się dowiedzieć więcej o Pyle. Gdy dotarłam do tego świata, urządzenie kazało mi przyjść do pani. Przypuszczam więc, że mroczna materia to tylko inne określenie Pyłu. Mogę teraz wypróbować Jaskinię? Doktor Malone mimowolnie potrząsnęła głową, ale nie odmówiła dziewczynce. – No dobrze – stwierdziła w końcu i rozłożyła bezradnie ręce. – Mam wrażenie, że śnię, niech się więc dzieje, co chce. Obróciła się na krześle, po czym wcisnęła szereg przycisków. Rozległ się warkot silnika elektrycznego i szum wentylatora komputera. Lyra wydała z siebie ciche, stłumione sapnięcie, ponieważ odgłosy te skojarzyły jej się z hałaśliwą, straszliwą, połyskującą komorą w Bolvangarze, gdzie srebrna gilotyna omal jej nie oddzieliła od Pantalaimona. Poczuła, jak ukryty w kieszeni dajmon drży, i uspokoiła go delikatnym uściskiem. Doktor Malone niczego nie zauważyła, była bowiem zbyt zajęta regulowaniem pokręteł i wystukiwaniem liter na kwadracikach w kolorze kości słoniowej. Podczas jej pracy ekran zmienił kolor i pojawiły się na nim małe literki i symbole. – Usiądź – powiedziała uczona, wstając i podsuwając Lyrze krzesło. Potem otworzyła słoiczek i wyjaśniła: – Muszę ci nałożyć na skórę trochę żelu pod elektrody. Łatwo się zmywa. Nie ruszaj się przez chwilę. Doktor Malone wzięła sześć przewodów z płaskimi poduszeczkami na końcach, które przycisnęła do różnych miejsc na głowie dziewczynki. Lyra siedziała spokojnie i nieruchomo, ale oddychała szybko i serce biło jej mocno. – W porządku, wszystkie się trzymają – stwierdziła doktor Malone. – W pomieszczeniu jest mnóstwo Cieni. Wszechświat jest ich pełen, wejdź do niego. Jedyny sposób, by je zobaczyć, to oczyścić umysł i patrzeć na ekran. Zaczynaj. Lyra spojrzała na ekran. Był ciemny i pusty. Dostrzegła w nim własne blade odbicie, nic więcej. Potem przypomniała sobie, jak się uczyła interpretować odpowiedzi aletheiometru, i zapytała w myślach: „Co uczona wie o Pyle? Jakie pytania zadaje?”. Gdy dziewczynka poruszyła w myślach wskazówkami aletheiometru, rozmieszczając je wokół wyimaginowanej tarczy, ekran zaczął migać. Zdumiona, na chwilę przestała się koncentrować, a wówczas migotanie ustało. Lyra nie zauważyła, że doktor Malone z podniecenia aż się wyprostowała na krześle; dziewczynka zmarszczyła tylko brwi, pochyliła się i ponownie zaczęła się skupiać. Tym razem reakcja nastąpiła natychmiast i na ekranie zapłonął strumień tańczących świateł, niczym pulsujące pasma zorzy. Światła tworzyły rozmaite wzory, które istniały jedynie przez moment, po czym rozpadały się i formowały w inne kształty lub tylko zmieniały kolory; powstawały pętle, które wyginały się, rozpryskiwały, wybuchały w powodzi blasku, a potem nagle umykały w bok niczym stado ptaków zmieniające kierunek lotu na niebie. Lyra patrzyła na nie i czuła się podobnie jak tamtych dniach, gdy dopiero uczyła się interpretować odpowiedzi aletheiometru. Wydawało jej się, że znajduje się o krok od zrozumienia... Spytała komputer: „Czy to właśnie jest Pył? Czy ta sama siła tworzy te wzory i porusza igłą aletheiometru?” Na ekranie pojawiło się jeszcze więcej świetlistych pętli i łuków. Dziewczynka zgadła, że oznaczają one odpowiedź twierdzącą. Potem przyszła jej do głowy kolejna myśl i odwróciła się, aby zadać pytanie doktor Malone. Zobaczyła, że uczona otworzyła usta, a ręką chwyciła się za policzek. – Co się pani stało? – spytała. Ekran poszarzał. Doktor Malone zamrugała oczyma. – O co chodzi? – spytała ponownie Lyra. – Och... Stworzyłaś najpiękniejszy układ, jaki kiedykolwiek widziałam, to wszystko – przyznała się doktor Malone. – Co takiego zrobiłaś? O czym myślałaś? – Zastanawiałam się, czy może pani wyjaśnić te odpowiedzi – powiedziała Lyra. – Wyjaśnić? Nigdy nie widziałam jaśniejszych odpowiedzi! – Ale co one znaczą? Czy potrafi je pani zinterpretować? – No cóż – odparła doktor Malone. – Nie potrafię odczytać tego przekazu, jeśli o to ci chodzi. Cienie po prostu informują nas, że zauważyły przesłanie. To i tak jest przełom w naszych badaniach. Przecież reagują na naszą świadomość. – Nie rozumiemy się – powiedziała Lyra. – Mnie chodzi o te kolory i kształty. Te, hm, Cienie mogłyby przekazywać informacje w inny sposób, w każdy, jaki przyjdzie nam do głowy. Mogą to być bardziej znajome kształty albo obrazy. Niech się pani przyjrzy. Lyra odwróciła się do komputera i ponownie skupiła myśli, tym razem jednak wyobrażała sobie, że ekran jest tarczą aletheiometru ze wszystkimi trzydziestoma trzema symbolami rozmieszczonymi wokół krawędzi. Znała swój przyrząd tak dobrze, że mimowolnie zginała palce na udach, gdy poruszała wyobrażonymi wskazówkami, pokazując świecę („zrozumienie”), alfę i omegę („język”) i mrówkę („pracowitość”). Następnie sformułowała pytanie: „Co ludzie musieliby zrobić, aby zrozumieć język Cieni?”. Ekran zareagował po sekundzie: z kłębowiska linii i błysków ukształtowała się idealnie klarowna seria obrazów: cyrkiel, znowu alfa i omega, piorun, anioł. Każdy obrazek błyskał kilka razy, po czym pojawiły się trzy inne: wielbłąd, ogród i księżyc. Lyra zrozumiała ich znaczenie i odprężyła się, aby podjąć rozmowę z uczoną. Kiedy odwróciła się w stronę doktor Malone, zobaczyła, że bardzo blada kobieta siedzi bezwładnie na krześle i kurczowo zaciska dłonie na brzegu stołu. – Teraz odpowiedź pojawiła się w moim języku – tłumaczyła jej Lyra – to znaczy w języku obrazków. Tym samym posługuje się aletheiometr. Myślę, że ta maszyna, komputer, mogłaby wykorzystać alfabet, trzeba tylko spróbować przekształcić obrazki w słowa. Wymagałoby to zapewne wiele czasu i skupienia, ponieważ trzeba by wyobrażać sobie masy liter... Widzi pani? To cyrkiel... A to piorun, który oznacza anbaryczną... to znaczy elektryczną energię. Anioł sugeruje informację. Jaskinia chce nam coś powiedzieć... Hm, jeśli chodzi o drugi rząd... Mamy tu Azję, czyli bardzo Daleki Wschód, choć nie sam wschodni kraniec... Nie wiem, o jaki kraj może chodzić... może o Chiny... Istnieje w tym kraju zapewne jakaś metoda rozmowy z Pyłem, to znaczy z Cieniami... Wy używacie komputera, ja obrazków, a oni... może pałeczek? Sądzę, że sugestia dotyczy tego rysunku na drzwiach, którego nie zrozumiałam właściwie. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam, wydał mi się ważny, choć nie wiedziałam dlaczego. Cóż, mówiąc ogólnie, chodzi o to, że istnieje wiele sposobów rozmowy z Cieniami. Doktor Malone aż zabrakło tchu. – I Ching – odezwała się wreszcie. – Tak, to chińska symbolika. Jakaś forma wróżenia, tak, wróżby... I rzeczywiście Chińczycy używają pałeczek. Ten znak wisi tu tylko dla dekoracji – dodała, jak gdyby chciała zapewnić Lyrę, że w to wszystko nie wierzy. –Twierdzisz, że kiedy ludzie radzą się I Ching, kontaktują się z cząsteczkami cienia? Z mroczną materią? – Tak – przyznała Lyra. – Jak mówiłam, istnieje wiele metod. Przedtem nie zdawałam sobie sprawy z tego faktu. Sądziłam, że sposób jest tylko jeden. – Te obrazki na ekranie... – zaczęła doktor Malone. Lyra poczuła natłok myśli i odwróciła się ponownie do ekranu. Ledwie zaczęła formułować pytanie, kiedy pojawiło się mnóstwo obrazków; następowały po sobie tak szybko, że doktor Malone niemal nie mogła za nimi nadążyć. Lyra zrozumiała jednak całe przesłanie i zwróciła się do kobiety: – Jaskinia twierdzi, że pani jest ważna – oświadczyła uczonej. – Mówi, że ma pani do wykonania niezwykłe zadanie. Nie wiem jakie, ale wierzę, że to prawda. Aby się dowiedzieć, będzie pani prawdopodobnie musiała się nauczyć rozmawiać z komputerem, używając słów. Doktor Malone milczała. W końcu się odezwała: – No cóż, powiedz mi jeszcze raz, skąd przybywasz. Lyra wydęła usta. Uprzytomniła sobie nagle, że doktor Malone ledwie żywa z wyczerpania i ze zdumienia – w normalnych warunkach nigdy nie pokazałaby, czym się zajmuje, obcemu dziecku, które zjawia się znikąd. Teraz chyba zaczęła żałować swego czynu. Dziewczynka wiedziała, że musi jej powiedzieć całą prawdę. – Przybywam z innego świata – powtórzyła. – Naprawdę. Zdołałam się przedostać do pani świata. Byłam... musiałam uciekać, ponieważ w moim świecie ścigali mnie ludzie, którzy chcieli mnie zabić. A aletheiometr pochodzi z... z tego samego miejsca. Dał mi go Rektor Kolegium Jordana. W moim Oksfordzie istnieje takie kolegium, tutaj natomiast go nie ma. Wiem, bo szukałam. Sama się nauczyłam interpretować odpowiedzi aletheiometru. Umiem się skupić i po prostu czytam symbole. Dokładnie tak, jak pani mówiła o... wątpliwościach, tajemnicach i tak dalej. Patrząc na Jaskinię, postąpiłam w identyczny sposób i udało mi się. Mój Pył i pani Cienie są jednym i tym samym zjawiskiem. Więc... Doktor Malone już się całkowicie otrząsnęła z odrętwienia. Lyra wzięła aletheiometr i – niczym matka chroniąca swoje dziecko – zawinęła go w aksamitny materiał, po czym włożyła z powrotem do plecaka. – Więc – podjęła – może się pani postarać, aby ten ekran odpowiedział słowami. Wtedy mogłaby pani prowadzić dialog z Cieniami tak jak ja z aletheiometrem. Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego ludzie w moim świecie go nienawidzą? To znaczy Pyłu. Cieni. Mrocznej materii. Chcą go zniszczyć. Sądzą, że jest zły. Mnie się natomiast zdaje, że złe jest to, co oni robią. A widziałam, co robią. No więc, czym są te Cienie? Dobrem, złem czy czymś zupełnie innym? Doktor Malone potarła twarz i jej policzki mocno się zarumieniły. – To wszystko nie jest takie proste – odrzekła. – Wiesz, jak kłopotliwe jest używanie w naukowej pracowni takich określeń jak „dobro” czy „zło”? Wiesz? Zostałam naukowcem między innymi dlatego, żeby nie musieć myśleć o tego rodzaju sprawach. – Trzeba myśleć o takich sprawach – powiedziała Lyra ostrym tonem. – Nie można badać Cieni, Pyłu, jeśli się unika takich rozgraniczeń. Proszę pamiętać, komputer wyznaczył pani zadanie. Nie może mu pani odmówić. Kiedy zamierzają rozwiązać wasz zespół? – Komisja przyznająca fundusze ma podjąć decyzję pod koniec tygodnia... Dlaczego pytasz? – Ma więc pani do dyspozycji dzisiejszy wieczór – odparła Lyra. – Może pani skłonić komputer, aby przekształcał moje obrazki w słowa. To powinno być bardzo łatwe. Wtedy wystarczy zaprezentować eksperyment osobom z komisji i powinni pani dać pieniądze na kontynuację badań. Dowiedziałaby się pani wszystkiego o Pyle, czyli Cieniach, i powiedziałaby mnie. Widzi pani – ciągnęła Lyra nieco wyniosłym tonem, jak księżna opowiadająca o niezadowalającej ją pokojówce – aletheiometr nie mówi wszystkiego, co mnie interesuje, pani jednak mogłaby się tego dla mnie dowiedzieć. W przeciwnym razie będę chyba musiała spróbować z tymi Ching... pałeczkami. Chociaż obrazki są łatwiejsze. Przynajmniej ja tak uważam. Teraz niestety muszę iść – zakończyła i zdjęła z głowy elektrody. Doktor Malone wręczyła dziewczynce papierową chusteczkę, aby wytarła żel, po czym wzięła elektrody i zwinęła przewody. – Idziesz więc? – spytała. – Spędziłam z tobą naprawdę niezwykłą godzinę. – Postara się pani, żeby komputer odpowiadał słowami? – spytała Lyra, zapinając plecak. – Przypuszczam, że pożytek z tego ten sam co z podania o fundusze – mruknęła doktor Malone. – Ale posłuchaj. Może przyszłabyś tu jutro? Możesz? Mniej więcej o tej samej porze. Chcę, abyś pokazała to doświadczenie jeszcze jednej osobie. Lyra zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy nie wpadnie w pułapkę. – No cóż, dobrze – odrzekła. – Ale niech pani pamięta, że potrzebuję pewnych informacji. – Tak. Oczywiście. Przyjdziesz? – Jasne – odpowiedziała Lyra. – Jeśli obiecuję, że przyjdę, to dotrzymuję słowa. Sądzę, że mogłabym pani pomóc. To powiedziawszy, wyszła. Portier za kontuarem spojrzał na nią krótko, potem wrócił do czytania gazety. – O rany! Prace wykopaliskowe w Nuniatak! – krzyknął archeolog, odpychając obrotowe krzesło. – Jesteś drugą osobą w tym miesiącu, która mnie o nie pyta. – Kim była pierwsza? – spytał czujnie Will. – Chyba jakiś dziennikarz, nie jestem pewny. – Do czego potrzebował tych informacji? – Interesował go jeden z mężczyzn, którzy zniknęli podczas tej wyprawy. Ekspedycja zaginęła w czasie zimnej wojny. Gwiezdnych Wojen. Jesteś prawdopodobnie zbyt młody, aby pamiętać ten okres. Amerykanie i Rosjanie budowali w Arktyce ogromne radary... A zatem, co mogę dla ciebie zrobić? – No cóż – odparł Will, starając się zachować spokój – próbowałem się czegoś dowiedzieć na temat tej ekspedycji. Do szkolnego referatu poświęconego ludziom prehistorycznym. Przeczytałem o zaginionych członkach wyprawy i ta opowieść mnie zaciekawiła. – Hm, jak widzisz, nie ciebie jednego. W swoim czasie tej sprawie towarzyszyło spore zainteresowanie. Odszukałem dla tego dziennikarza wszystkie dane. Wyprawa miała na celu jedynie badania przygotowawcze. Nie można zacząć prac wykopaliskowych, póki ktoś nie sprawdzi, czy w ogóle warto je prowadzić, i do tego celu wyznaczono tę właśnie grupę. Miała obejrzeć różne miejsca i sporządzić sprawozdania na temat ich badawczej przydatności. Wyruszyło sześciu ludzi. Czasami w takiej ekspedycji wysyła się jakichś specjalistów, na przykład, hm, geologa, aby podzielić koszta. Członkowie wyprawy wykonują swoje zadania, a specjaliści – swoje. W tamtej wyprawie uczestniczył fizyk. Sądzę, że obserwował cząsteczki w wysokich partiach atmosfery. Zorza, wiesz, światła północy. Prawdopodobnie ten fizyk dysponował balonami z nadajnikami radiowymi. Był z nimi ktoś jeszcze. Eks-żołnierz Marynarki, a równocześnie zawodowy odkrywca. Pewnego dnia wyprawili się na szczególnie dzikie obszary, gdzie aż się roiło od niedźwiedzi polarnych. Niedźwiedzie są w Arktyce strasznie niebezpieczne... Archeologowie nie ćwiczą strzelania, toteż osoba, która umie się poruszać po nieznanym terenie, rozbić namiot i, ogólnie rzecz biorąc, potrafi przeżyć w każdych warunkach, jest niezwykle użyteczna. A potem cała grupa zaginęła – ciągnął. – Utrzymywali kontakt radiowy z lokalną stacją badawczą, ale pewnego dnia się nie zgłosili. Szalała wówczas burza śnieżna, co się często zdarza w tamtym regionie. Po jakimś czasie wysłano ekspedycję poszukiwawczą, która odnalazła ich ostatni obóz w stanie mniej więcej nienaruszonym, tyle że niedźwiedzie zjadły ich zapasy. Nie było żadnych śladów ludzi... Obawiam się, że nic więcej nie jestem ci w stanie powiedzieć. – No cóż – powiedział Will. – Dziękuję. Hmm... a ten dziennikarz – dodał, zatrzymawszy się przy drzwiach – ...mówił pan, że interesował się jednym z mężczyzn. Którym? – Marynarzem. Mężczyzną nazwiskiem Parry. – Jak wyglądał? To znaczy... ten dziennikarz. – Po co chcesz to wiedzieć? – Ponieważ... – Will zająknął się, nie potrafił bowiem wymyślić wiarygodnego wyjaśnienia. Nie powinien był pytać. – Bez powodu. Tak się po prostu zastanawiałem... – O ile pamiętam, był to zwalisty blondyn. Miał bardzo jasne włosy. – Dziękuję – powiedział Will i odwrócił się do wyjścia. Mężczyzna, lekko marszcząc brwi, obserwował bez słowa, jak chłopiec opuszcza pokój. Kątem oka Will dostrzegł, że archeolog podnosi słuchawkę telefonu, więc szybko opuścił budynek. Chłopiec przyłapał się na tym, że drży. Z opisu tak zwanego dziennikarza rozpoznał jednego z mężczyzn którzy nachodzili jego dom. Mężczyzna był wysoki i tak jasnowłosy, że wydawał się nie mieć ani brwi, ani rzęs. To nie jego Will zepchnął ze schodów... Blondyn pojawił się w drzwiach salonu, gdy chłopiec uciekał, przeskoczywszy przez ciało martwego. I z pewnością nie był dziennikarzem. W pobliżu znajdowało się wielkie muzeum. Will wszedł do środka. Z notesem w ręku zamierzał sprawiać wrażenie, jak gdyby wykonywał poleconą przez kogoś pracę. Usiadł w galerii obwieszonej obrazami. Drżał i czuł mdłości, ponieważ znowu ciążyła mu świadomość, że kogoś zabił. Był mordercą! Do tej pory jakoś nad sobą panował, w końcu jednak własne myśli go osaczyły. Przecież odebrał życie innemu człowiekowi! Siedział nieruchomo przez pół godziny. Były to chyba najgorsze dwa kwadranse, jakie kiedykolwiek przeżył. Ludzie przechodzili obok, nie zwracając na niego uwagi, oglądali obrazy i rozmawiali ściszonymi głosami. Dozorca galerii przez kilka minut stał w progu z rękoma założonymi z tyłu, a potem powoli się oddalił. Will nadal zmagał się ze wspomnieniami okropnego czynu, nie poruszając ani jednym mięśniem. Stopniowo się uspokajał, tłumacząc sobie, że przecież bronił swej matki. Ci ludzie wszak ją przerażali. Biorąc pod uwagę jej stan, można nawet powiedzieć, że ją prześladowali. Miał prawo bronić swego domu! Jego ojciec na pewno by sobie tego życzył. Will zabił przypadkiem. Musiał zapobiec kradzieży zielonej skórzanej teczki. Pokonał tych mężczyzn, aby odnaleźć ojca. Czy nie miał prawa się bronić? Przypomniały mu się dziecięce gry: na przykład, gdy wyobrażał sobie, że wraz z ojcem ratują się z lawiny albo walczą z piratami. No cóż, teraz zabawa zmieniła się w rzeczywistość. Odnajdę cię – postanowił w myślach. – Po prostu mi pomóż, a odnajdę cię, wrócimy do domu, zaopiekujemy się mamą i wszystko będzie dobrze... Pomyślał, jakie to szczęście, że przynajmniej ma się gdzie ukryć. Ten alternatywny świat zapewniał mu bezpieczeństwo, nikt go w nim nie znajdzie. A papiery z teczki (których ciągle nie zdążył przeczytać) były również bezpieczne pod materacem w Citt’gazze. W końcu chłopiec zauważył, że ludzie poruszają się bardziej celowo i wszyscy w tym samym kierunku. Wychodzili, gdyż dozorca powiedział, że za dziesięć minut zamyka muzeum. Will zmusił się, by wstać, i wyszedł. Znalazł drogę na High Street, gdzie znajdowało się biuro radcy prawnego matki, i zastanowił się, czy pójść na spotkanie z mężczyzną, mimo iż wcześniej odmówił. Głos adwokata brzmiał dość przyjaźnie... Kiedy jednak podjął decyzję, aby przejść przez ulicę i wejść do budynku, nagle stanął jak wryty. Z samochodu wysiadał akurat wysoki mężczyzna o jasnych brwiach. Chłopiec natychmiast, niby od niechcenia, odwrócił się w bok i spojrzał w okno sklepu jubilerskiego. W szybie dostrzegł odbicie blondyna, który rozejrzał się, poprawił węzeł krawata, po czym wszedł do biura radcy. Gdy zniknął, Will szybko odszedł, serce znowu mu łomotało. W tym świecie nie mógł się ukryć. Ruszył ku bibliotece uniwersyteckiej. Tam umówił się z Lyrą. Listy z daleka – Willu – odezwała się dziewczynka. Powiedziała to cicho, ale chłopiec i tak się przestraszył. Lyra usiadła obok niego na ławce, a on nawet tego nie zauważył. – Skąd się tu wzięłaś? – Znalazłam moją uczoną! Nazywa się doktor Malone. Ma taką maszynę, która widzi Pył, i skłoni ją do mówienia... – Nie zauważyłem, jak przyszłaś. – Nie patrzyłeś – odparła. – Chyba myślałeś o czymś innym. Dobrze, że cię znalazłam. Wiesz, łatwo jest okpić ludzi. Uważaj. Szło ku nim dwoje policjantów, mężczyzna i kobieta. Mieli białe, letnie koszule, radia i pałki. Patrzyli podejrzliwie. Zanim dotarli do ławki, Lyra wstała, podeszła i odezwała się do nich. – Przepraszam, czy moglibyście mi państwo powiedzieć, gdzie jest muzeum? – spytała. – Ja i mój brat mamy się tam spotkać z rodzicami, ale się zgubiliśmy. Policjant spojrzał na Willa, a ten, powstrzymując gniew, wzruszył ramionami, jak gdyby potwierdzał słowa Lyry: „zgubiliśmy się, czy to nie głupie?”. Mężczyzna uśmiechnął się, kobieta natomiast spytała: – O które muzeum wam chodzi? Muzeum sztuki nowoczesnej? – Tak, właśnie to – odparła Lyra i udawała, że słucha uważnie, gdy kobieta wskazywała jej drogę. Will wstał i podziękował, po czym wraz z Lyrą odeszli. Nie oglądali się za siebie, ale policjanci i tak już się przestali nimi interesować. – Widzisz? – szepnęła dziewczynka. – Jeśli cię szukali, zmyliłam ich. Nie interesują ich rodzeństwa. Lepiej trzymaj się od tej pory blisko mnie – dodała gderliwie, gdy skręcili za róg. – Sam nie jesteś bezpieczny. Will nic nie odpowiedział, choć ze zdenerwowania serce waliło mu szaleńczo. Szli dalej ku kolistemu budynkowi z wielką, ciężką kopułą, który stał na placu otoczony kamiennymi kolegialnymi budynkami w kolorze miodu. Obok znajdował się kościół, a ponad wysokim ogrodowym murem rosły drzewa o rozłożystych koronach. Popołudniowe słońce oświetlało miasto ciepłymi promieniami, a powietrze wydawało się przesycone kolorem mocnego wina o złotej barwie. Nie było wiatru i liście nie poruszały się. Na małym placu nawet hałas uliczny był cichszy. W końcu Lyra zauważyła smutną minę Willa i spytała: – O co chodzi? – Jeśli odzywasz się do ludzi, przyciągasz ich uwagę – wyjaśnił drżącym głosem. – Trzeba po prostu siedzieć cicho i spokojnie, a wtedy wcale cię nie zauważą. Postępowałem tak przez całe życie. Znam się na tym. Twój sposób jest znacznie gorszy... stajesz się widoczna. Nie powinnaś tego robić. Nie powinnaś igrać z niebezpieczeństwem. To ryzykanctwo. Jesteś niepoważna. – Tak uważasz? – spytała, gniewnie błyskając oczyma – Sądzisz, że nie znam się na kłamstwach? Jestem najlepszą kłamczucha na świecie. Ale ciebie nie okłamuję i przysięgam, że nigdy nie będę. Jesteś w niebezpieczeństwie i gdybym nie podeszła do tych policjantów, złapaliby cię. Nie widziałeś, jak na ciebie patrzyli? Naprawdę. Nie jesteś wystarczająco ostrożny. Chcesz znać moje zdanie? Uważam, że to właśnie ty zachowujesz się niepoważnie. – Tak? Po co, w takim razie, czekam tu na ciebie skoro mógłbym być daleko stąd? Albo ukrywać się spokojnie w tamtym mieście w innym świecie? Mam własne sprawy, ale tkwię tutaj, żeby ci pomóc. Nie mów mi, że zachowuję się głupio. – Ależ musiałeś tu wrócić! – krzyknęła wściekła. Nikt nie miał prawa mówić do niej w taki sposób, była przecież arystokratką. Była Lyra. – Musiałeś, w przeciwnym razie nigdy byś się nie dowiedział niczego na temat swego ojca. Zrobiłeś to dla siebie, nie dla mnie. Do tej pory kłócili się zapalczywie, lecz przytłumionymi głosami – ze względu na ciszę panującą na placu i przechodzących obok ludzi. Kiedy jednak dziewczynka wypowiedziała ostatnie słowa, Will umilkł, ze strachu oparł się o ścianę kolegium, a twarz straszliwie mu pobladła. – Co wiesz o moim ojcu? – spytał bardzo cicho. – Nic nie wiem – odpowiedziała Lyra równie cicho. – Wiem tylko, że go szukasz. Jedynie o to spytałam. – Kogo spytałaś?! – Oczywiście aletheiometr. Minęła chwila, zanim chłopiec przypomniał sobie, o czym mówi jego towarzyszka. Nadal jednak patrzył tak gniewnie i podejrzliwie, że dziewczynka wyjęła przyrząd z plecaka i powiedziała: – No dobrze, pokażę ci. Usiadła na kamiennym krawężniku otaczającym trawnik na środku placu, pochyliła głowę nad złotym przyrządem i zaczęła ustawiać wskazówki; jej palce poruszały się zbyt szybko, aby Will dostrzegł wszystkie szczegóły. Potem przerwała na chwilę i w tym czasie cienka igła zaczęła się poruszać wokół tarczy, zatrzymując się w niektórych miejscach. Układ wskazówek zmieniał się bardzo szybko. Will rozglądał się ostrożnie, na szczęście pobliżu nie było nikogo, a w oddali stała jedynie grupka turystów, którzy spoglądali w górę na zaokrągloną kopułę budynku; po chodniku toczył swój wózek sprzedawca lodów, jednak jego uwagę zaprzątało coś innego niż dwoje dzieci. Lyra zamrugała powiekami i westchnęła, jak gdyby budziła się ze snu. – Twoja matka jest chora – odezwała się cicho. – Lecz nic jej w tej chwili nie grozi. Opiekuje się nią twoja znajoma. Wziąłeś jakieś listy i uciekłeś. W twoim domu był mężczyzna, chyba złodziej. Zabiłeś go. Szukasz ojca i... – Już dobrze, przestań – burknął Will. – Wystarczy. Nie masz prawa grzebać w moim życiu. Nigdy więcej tego nie rób. To szpiegowanie. – Wiem, kiedy przestać pytać – obruszyła się. – Zresztą, aletheiometr czasem się zachowuje prawie jak człowiek. Widzę, że się na mnie złości albo nie chce mi czegoś powiedzieć. Wyczuwam to. Zrozum jednak, że gdy się wczoraj pojawiłeś, dla własnego bezpieczeństwa musiałam zapytać, kim jesteś. Musiałam! Wtedy urządzenie powiedziało mi... – Jeszcze bardziej zniżyła głos. – Powiedziało, że jesteś mordercą, a ja pomyślałam, że w takim razie mogę ci zaufać. Nie zadałam do tej pory innych pytań i jeśli nie chcesz, nie zrobię tego. Aletheiometr nie jest moim prywatnym fotoplastykonem. Gdybym szpiegowała ludzi, przestałby działać. Wiem o tym tak samo dobrze, jak znam mój Oksford. – Mogłaś mnie po prostu spytać. Urządzenie nie powiedziało ci, czy mój ojciec żyje? – Nie, ponieważ nie spytałam. Siedzieli w milczeniu. Will ze znużeniem ukrył twarz w dłoniach. – No cóż – odezwał się w końcu. – Najwyraźniej musimy sobie nawzajem zaufać. – Zgadza się. Ja ci ufam. Chłopiec ponuro pokiwał głową. Był bardzo zmęczony ale w tym świecie nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę snu. Lyra nie była osóbką zbyt spostrzegawczą, jednak coś w zachowaniu chłopca zastanowiło ją – widziała, że się boi, lecz panuje nad strachem; przypadkowo postępował zgodnie z zaleceniami Iorka Byrnisona: tak samo jak Lyra przed rybiarnią nad zamarzniętym jeziorem. – Wiedz, Willu, że nie wydam cię nikomu – dodała. – Przyrzekam. – To dobrze. – Zdarzyło mi się to już wcześniej. Zdradziłam kogoś. Nigdy nie zrobiłam niczego gorszego niż to... Ponieważ sądziłam, że mu ratuję życie, zabrałam go w najbardziej dla niego niebezpieczne miejsce na ziemi. Do dziś nienawidzę siebie za swoją głupotę. Postaram się z całych sił zapanować nad własnymi reakcjami. Nie zapomnę się i nie zdradzę nikomu tego, co o tobie wiem. Chłopiec nie odezwał się. Przetarł oczy i zamrugał szybko, walcząc z sennością. – Przez pewien czas nie możemy wrócić przez okienko – zauważył. – Nie powinniśmy z niego korzystać w świetle dziennym. Nie wolno nam ryzykować. Ktoś mógłby nas zobaczyć. Teraz musimy więc jakoś przeczekać te kilka godzin... – Jestem głodna – powiedziała Lyra. Will przez chwilę się zastanawiał. – Już wiem! Możemy pójść do kina! – Gdzie? – Pokażę ci. Tam też możemy kupić jedzenie. Kino znajdowało się blisko centrum miasta, dziesięć minut piechotą od placyku, na którym siedzieli. Will zapłacił za bilety, a w środku kupił hot dogi, popcorn i colę. Wzięli jedzenie, weszli na widownię i usiedli. Film właśnie się zaczynał. Lyra była zachwycona. Widziała wyświetlane na ścianie fotogramy, jednak nic w jej świecie nie przygotowało jej na fenomen kina. Łapczywie pochłonęła hot doga i popcorn, niemal jednym łykiem wypiła colę, aż nie mogła złapać tchu. Co chwila wybuchała śmiechem na widok postaci na ekranie. Na szczęście pełna dzieci widownia zachowywała się równie hałaśliwie, toteż podniecenie Lyry nie zwracało uwagi. Will z kolei natychmiast zapadł w sen. Obudziły go odgłosy szurania. Ludzie wstawali i wychodzili. Chłopiec zamrugał oczyma. Jego zegarek wskazywał kwadrans po ósmej. Lyra wstała, ociągając się. – To najlepsza rzecz, jaką widziałam w życiu – oznajmiła. – Nie wiem, dlaczego nie wynaleziono kina w moim świecie. Niektóre nasze wynalazki są lepsze niż wasze, ale żaden nie dorównuje temu! Will nawet nie pamiętał, jaki film wyświetlano. Na dworze nadal było jasno. Na ulicach panował ruch. – Chcesz obejrzeć jeszcze jeden film? – Tak! Poszli do następnego kina, które znajdowało się kilkaset metrów dalej, za rogiem. Lyra usiadła, kładąc stopy na siedzeniu fotela, i otoczyła rękoma kolana. Will ponownie zapadł w drzemkę. Kiedy wyszli po filmie, do północy została ponad godzina – zdaniem chłopca, pora była zupełnie odpowiednia. Lyra znowu zgłodniała, kupili więc w budce hamburgery (kolejna nowość dla dziewczynki) i zjedli je po drodze. – U nas zawsze się siedzi przy jedzeniu. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś szedł i jadł – trajkotała Lyra. – Twój świat bardzo się różni od naszego. Na przykład ruch uliczny. Nie lubię go. Lubię natomiast kino i hamburgery. Bardzo je lubię. I tę uczoną, doktor Malone, która nauczy mówić swój komputer. Wiem, że jej się uda. Wrócę do niej jutro i zobaczę, jak sobie radzi. Założę się, że potrafię jej pomóc. Zapewne mogłabym również skłonić ludzi z komisji, aby przyznali jej potrzebne fundusze. Wiesz, jak sobie poradził mój ojciec, Lord Asriel? Oszukał... Dzieci szły Banbury Road i podczas drogi dziewczynka opowiadała Willowi o nocy, kiedy schowała się w szafie i obserwowała, jak Lord Asriel pokazuje Uczonym z Jordana odciętą głowę Stanislausa Grummana umieszczoną w próżniowym pojemniku. A ponieważ chłopiec przysłuchiwał się z zaciekawieniem, Lyra opowiedziała mu resztę swojej historii – od dnia, w którym uciekła z mieszkania pani Coulter, aż do tego strasznego momentu, gdy zrozumiała, że nieświadomie przywiodła Rogera na śmierć wśród lodowych klifów Svalbardu. Will nie przerywał i nie komentował, ale słuchał z uwagą i współczuciem. Wydawało mu się, że relacja dziewczynki z podróży balonem i opowieści o pancernych niedźwiedziach, czarownicach i przerażającej działalności Kościoła to inne fragmenty jego fantastycznego snu o pięknym mieście na morzu, cichym i bezpiecznym – miejscu, które zgodnie z logiką nie miało prawa istnieć. W końcu dzieci doszły do obwodnicy i grabów. O tej porze panował tu bardzo mały ruch: samochody przejeżdżały mniej więcej co minutę, nie częściej. Okienko w powietrzu nie zniknęło. Will uśmiechnął się z ulgą, pocieszając się, że wszystko będzie dobrze. – Ruszam pierwszy – oświadczył Lyrze. – Przejdź za mną dopiero, gdy nic nie będzie jechało. W chwilę później chłopiec znalazł się na trawie pod palmami, po minucie dziewczynka dołączyła do niego. Cieszyli się, jak gdyby wrócili do domu. Noc była ciepła, w powietrzu pachniało kwiatami i morzem, wszędzie panowała przyjemna, kojąca cisza. Lyra przeciągnęła się i ziewnęła. Will poczuł, że wielki ciężar spadł mu z ramion. Strach przez cały dzień przytłaczał go, niemal przyciskał do ziemi; teraz Will był wolny i spokojny. Nagle dziewczynka chwyciła go za ramię. W tej samej sekundzie usłyszał głos. Na którejś z małych uliczek za kafeterią krzyczało jakieś stworzenie. Will natychmiast ruszył w tamtą stronę. Lyra podążyła za nim. Biegli wąską, oświetloną światłem księżyca alejką, wiele razy skręcali i zawracali, aż wreszcie dotarli na plac przed kamienną wieżą, którą widzieli rano. Stało przed nią prawie dwadzieścioro dzieci. Niektóre z nich miały w rękach kije, inne rzucały kamieniami w zwierzę, które osaczyły przy ścianie. Lyra początkowo sądziła, że dręczą inne dziecko, lecz straszliwy, przenikliwy dźwięk z pewnością nie wydobywał się z ust człowieka. Okrutne dzieci krzyczały ze strachem i nienawiścią. Will podbiegł do grupy i pociągnął ku sobie najbliżej stojące dziecko – chłopca mniej więcej w jego wieku, ubranego w pasiastą koszulkę z krótkimi rękawami. Jego oczy pałały nienawiścią. Pozostałe dzieci dostrzegły Willa i Lyrę, odwróciły się w ich stronę. W grupie stali również z kamieniami w rękach Angelica i jej mały brat. Oczy wszystkich dzieci połyskiwały dziko w świetle księżyca. Zapadło milczenie, przerywane jedynie przez piski i płacz. W pewnej chwili Will i Lyra zobaczyli prześladowaną istotę: burą kotkę, która kuliła się przy ścianie wieży; nieszczęsne stworzenie miało rozdarte ucho i nienaturalnie wygięty ogon. Tę właśnie, podobną do Moxie kotkę Will widział w alei Sunderland i ona pokazała mu okienko do tego świata. Gdy ją dostrzegł, natychmiast odepchnął chłopca, którego przytrzymywał. Tamten upadł na ziemię, po czym zerwał się wściekły. Zamierzał rzucić się na przeciwnika, jednak powstrzymały go inne dzieci. Will klęknął przy kotce. Wziął ją w ramiona, a ona od razu przywarła do jego piersi. Tuląc ją, wstał i śmiało patrzył na małych okrutników. Przez sekundę Lyra pomyślała, że w końcu zjawiła się dajmona jej przyjaciela. – Za co krzywdzicie tego kota? – spytał. Nikt mu nie odpowiedział. Dzieci stały, sapiąc z gniewu. Oddychały głośno i zaciskały w dłoniach kije lub kamienie. Wściekłość odebrała im mowę. Dopiero po pewnym czasie głośno i wyraźnie przemówiła Angelica: – Nie jesteście stąd! Nie jesteście z Ci’gazze! Nie wiedzieliście nic o upiorach, nie wiecie też o kocie. Nie jesteście do nas podobni! Chłopiec w pasiastej koszulce wyrywał się do walki i gdyby nie kot w ramionach Willa, zapewne rzuciłby się na obcego. Will z pewnością nie pozostałby mu dłużny, więc rozgorzałaby prawdziwa bitwa na pięści, zęby i kopniaki; wręcz wyczuwało się wzajemną nienawiść obu chłopców. Na szczęście, przeciwnik Willa obawiał się kota. – Skąd jesteście? – spytał pogardliwie. – To nie ma znaczenia. Jeśli boicie się kotki, zabiorę ją stąd. Może wam przynosi pecha, nam jednak na pewno nie. Teraz zejdźcie mi z drogi. Przez chwilę Will sądził, że dzieci przezwyciężą strach i ruszą do ataku. Już się przygotowywał, by postawić na ziemi ranne zwierzątko i walczyć, wtedy jednak rozległo się niskie, głośne warknięcie wielkiego kota. Wszyscy spojrzeli w kierunku Lyry. Dziewczynka trzymała rękę na grzbiecie ogromnego, cętkowanego lamparta; obnażone zęby stworzenia lśniły bielą. Nawet Will, który rozpoznał w kocie Pantalaimona, przeżył chwilę przerażenia. W kilka sekund później pozostali na placu tylko we troje. Dzieci rozpierzchły się na wszystkie strony. Zanim odeszli, Lyra podniosła oczy na wieżę, ponieważ Pantalaimon zasygnalizował jej niebezpieczeństwo. Przez sekundę dziewczynka widziała na samym szczycie ludzka postać, która spoglądała w dół ponad wieńczącymi murek blankami. Osobnik nie był dzieckiem, lecz młodzieńcem o kędzierzawych włosach. Pół godziny później Will i Lyra weszli do mieszkania nad kafeterią. Chłopiec znalazł puszkę ze skondensowanym mlekiem i nalał je do miseczki; kotka wychłeptała łapczywie biały płyn, potem zaczęła sobie lizać rany. Pantalaimon z ciekawości także przybrał kocią postać. W pierwszej chwili ranne zwierzę zjeżyło się na jego widok, później jednak zdało sobie sprawę z faktu, że Pantalaimon nie jest prawdziwym kotem i nie stanowi dla niego zagrożenia, więc go zignorowało. Zafascynowana Lyra obserwowała, jak Will pielęgnuje kotkę. W świecie dziewczynki zwierzęta pracowały dla ludzi (z wyjątkiem pancernych niedźwiedzi) – na przykład zadaniem kotów było oczyszczanie Kolegium Jordana z myszy; nikt nie hodował zwierząt dla przyjemności. – Obawiam się, że kotka ma złamany ogon – zauważył Will. – Nie wiem, co zrobić. Może sam się zagoi. Nałożę jej trochę miodu na ucho. Czytałem gdzieś, że działa odkażająco... Rana była zabrudzona, na szczęście kotce udało się dosięgnąć do niej językiem. Zlizując miód, sama ją oczyściła. – Jesteś pewien, że to ta sama kotka? – spytała Lyra. – Och, tak. Ponieważ wszystkie tutejsze dzieci tak bardzo boją się kotów, przypuszczam, że nie ma w tym świecie ani jednego. Biedaczka nie potrafiła prawdopodobnie znaleźć drogi powrotnej. – Te dzieciaki są naprawdę szalone – stwierdziła Lyra. – Zabiłyby ją. Nigdy nie widziałam takich małych okrutników. – Ja widziałem – mruknął Will. Usta miał zacięte. Najwyraźniej nie chciał opowiadać o tej sprawie, a dziewczynka pomyślała, że lepiej nie pytać. Postanowiła, że nie zapyta o to aletheiometru. Była bardzo zmęczona, toteż niebawem poszła do łóżka i od razu zasnęła. Nieco później, gdy kotka skuliła się do snu, Will nalał sobie filiżankę kawy i usiadł na balkonie z zieloną skórzaną teczką. Przez okno z pokoju docierało wystarczająco dużo światła, aby czytać, a chłopiec chciał wreszcie przejrzeć papiery. Nie było ich wiele. Tak jak się spodziewał, zawartość teczki stanowiły napisane czarnym atramentem listy w kopertach ze znaczkami poczty lotniczej. Wszystkie listy napisał człowiek, którego Will tak bardzo pragnął znaleźć. Chłopiec przebiegał po nich palcami i przyciskał je do twarzy, jak gdyby próbował poczuć zapach zaginionego ojca. Potem zaczął czytać. Fairbanks, Alaska Środa, 19 czerwca 1985 Moje Kochanie! Otacza mnie typowa dla tego typu wypraw mieszanina skuteczności i chaosu. Niby wszystko zostało zorganizowane, gdy nagle okazało się, że nasz fizyk, geniusz i tuman w jednej osobie, nazwiskiem Nelson, nie dopełnił formalności związanych z transportem w góry swoich piekielnych balonów. Fakt ten spowodował zwłokę w podróży. Zresztą, dzięki temu udało mi się porozmawiać z pewnym starcem o nazwisku Jake Petersen, którego spotkałem już poprzednio, poszukiwaczem złota. Teraz wytropiłem go w obskurnym barze i podczas telewizyjnej transmisji meczu baseballowego spytałem ponownie o interesującą mnie Szczelinę. Stary nie chciał rozmawiać w miejscu publicznym, więc zabrał mnie do swojego mieszkania i pogadaliśmy sobie przy butelce jacka danielsa. Mówił długo. Sam wprawdzie nie widział Szczeliny, ale słyszał o niej od pewnego Eskimosa. Podobno za nią znajdują się drzwi do duchowego świata. Eskimosi wiedzą o nich od stuleci. W trakcie inicjacji kandydat na szamana musi nawet przez nie przejść i przynieść jakieś trofeum. Niektórzy śmiałkowie nigdy stamtąd nie wrócili. Stary Jake miał mapę tego obszaru. (Na wszelki wypadek podam ci namiary – punkt leży na 69° 2’ 11” długości geograficznej północnej, 157° 12’ 19” szerokości geograficznej zachodniej, na krawędzi Pasma Obserwacyjnego, milę albo dwie na północ od rzeki Colville). Starzec opowiedział mi też inne arktyczne legendy, między innymi o norweskim statku, który dryfował bez załogi przez sześćdziesiąt lat. Tutejsi archeologowie stanowią przyzwoity zespół – wszyscy są chętni do pracy, łącznie z Nelsonem (i jego balonami). Żaden z nich nigdy nie słyszał o Szczelinie i wierz mi, zamierzam trzymać ich w nieświadomości. Najczulsze pozdrowienia dla was obojga Johnny Umiat, Alaska Sobota, 22 czerwca 1985 Moje Kochanie! Okazało się, że Nelson, którego nazwałem geniuszem i tumanem w jednej osobie, wcale nie jest fizykiem, a w dodatku sam szuka Szczeliny i dlatego zainicjował tamten postój w Fairbanks. Uwierzysz? Sądził, że reszta zespołu zgodzi się na zwłokę jedynie z powodu problemów z transportem, odwołał więc zamówiony wcześniej pojazd. Dowiedziałem się o tym przez przypadek i zamierzałem szczegółowo wypytać mojego towarzysza podróży, co, u diabła, planuje, lecz podsłuchałem, jak opowiadał komuś przez radio o Szczelinie, tyle że nie znał jej położenia. Później postawiłem mu drinka i odegrałem prostodusznego żołnierza, starego arktycznego podróżnika obeznanego ze wszystkim. Chciałem mu dokuczyć, podjąłem więc temat ograniczeń nauki, mówiłem: „Założę się, że nie potrafi pan wyjaśnić zagadki Wielkiej Stopy” i takie tam. Obserwowałem go z uwagą, aż nagle wspomniałem o Szczelinie, o eskimoskiej legendzie i o wejściu do duchowego, niewidzialnego świata. Powiedziałem, że to miejsce podobno znajduje się gdzieś w okolicy Pasma Obserwacyjnego, ku któremu akurat się kierujemy. Mój rozmówca niby zachował kamienną twarz, wiedział jednak świetnie, o czym mówię. Udawałem, że tego nie zauważam, i zmieniłem temat. Opowiedziałem mu historię zairskiego lamparta, dzięki czemu – mam nadzieję – uznał mnie za przesądnego wojskowego durnia. Na pewno mam rację, Elaine, on także szuka Szczeliny. Pytanie brzmi: podzielić się z nim informacjami czy nie? Muszę się dowiedzieć, o co chodzi w tej całej sprawie. Najczulsze pozdrowienia dla was obojga Johnny Bar „Coluille”, Alaska 24 czerwca 1985 Kochanie! Przez jakiś czas nie będę w stanie wysyłać listów. Za tym miastem ciągną się Góry Brooksa, na które moi archeologowie zamierzają się wspiąć. Jeden z nich żywi przekonanie, że znajdzie tam dowody bardzo wczesnego osadnictwa – wcześniejszego, niż ktokolwiek się spodziewa. Spytałem, skąd się bierze jego pewność i o jaki mniej więcej okres chodzi, a on powiedział mi o pewnej rzeźbionej kości narwala, którą znalazł podczas poprzedniej wyprawy. Podczas badania przy użyciu węgla 14 odkryto, że jest bardzo, bardzo stara, wręcz nieprawdopodobnie i „niemożliwie’’ stara. Nie zdziwiłbym się, gdyby dotarła tutaj przez „moją” Szczelinę z jakiegoś innego świata. Fizyk Nelson stał się obecnie moim najbliższym kompanem, choć żaden z nas nie jest wobec drugiego szczery. On co rusz daje mi do zrozumienia, że wie, iż ja wiem, że on wie, ja natomiast udaję rubasznego majora Parry’ego, dzielnego, mocnego faceta, który radzi sobie w niebezpiecznych sytuacjach, lecz w głowie ma sieczkę zamiast mózgu. Sądzę, że Nelson dał się na to nabrać. Ogólnie rzecz biorąc, mam nad nim przewagę. Wierzę, że kiedyś ukończył fizykę, finansuje go jednak z pewnością Ministerstwo Obrony (znam ich finansowe szyfry), a poza tym, te jego tak zwane meteorologiczne balony służą zapewne do czegoś zupełnie innego – zajrzałem do kosza i znalazłem w nim skafander antyradiacyjny. Cóż, moja kochana... Muszę działać zgodnie z planem: doprowadzić archeologów do wyznaczonego miejsca, a później samotnie oddalić się na kilka dni, aby odnaleźć Szczelinę. Jeśli w pobliżu Pasma Obserwacyjnego spotkam wałęsającego się Nelsona, będę musiał sobie jakoś z nim poradzić. Później. Naprawdę miałem szczęście. Spotkałem kolegę Jake’a Petersena, Eskimosa Matta Kigalika. Jake mówił mi, gdzie mogę tamtego znaleźć, nie spodziewałem się jednak, że go zastanę. Matt powiedział mi, że Sowieci także szukają Szczeliny. Przed paroma miesiącami spotkał pewnego mężczyznę wysoko w górach. Nie ujawniając swej obecności, obserwował go przez kilka dni, ponieważ domyślał się, co tamten zamierza. Miał rację – mężczyzna wypatrywał Szczeliny, a w dodatku okazał się rosyjskim szpiegiem. Kigalik nie powiedział mi nic więcej, ale sądzę, że go zamordował. Opisał mi Szczelinę – wygląda jak otwór w powietrzu, jak okienko. Gdy przez nią patrzysz, widzisz inny świat. Nie jest jednak łatwo ją odnaleźć, ponieważ widoczny fragment innego świata niemal się nie różni od naszego: skały, mech... Miejsce to znajduje się po lewej stronie małego strumyka, w odległości mniej więcej pięćdziesięciu kroków na zachód od wysokiej skały w kształcie stojącego niedźwiedzia. Podane mi przez Jake’a współrzędne geograficzne niestety niezupełnie się zgadzają (chodzi raczej o 12” niż o 11” długości geograficznej północnej). Życz mi szczęścia, kochana. Przywiozę Ci trofeum z duchowego świata. Zawsze będę Cię kochał. Ucałuj ode mnie małego. Johnny Will miał w głowie zamęt. Jego ojciec opisał matce dokładnie to samo, co chłopiec znalazł pod grabem. On również widział okienko, nazwał je nawet identycznym słowem! Will uznał, że na pewno jest na dobrym tropie. Uświadomił sobie również, że właśnie tych informacji szukali włamywacze... Dlatego go prześladowali. Kiedy ojciec napisał ten list, Will był mały. Kilka lat później, owego ranka w supermarkecie, chłopiec zdał sobie sprawę, że jego matce zagraża niebezpieczeństwo, toteż musi ją chronić. W następnych miesiącach zaczął podejrzewać, że owo niebezpieczeństwo jest urojone, a zatem powinien opiekować się matką jeszcze czulej. Aż nagle odkrył, że biedna kobieta ma wrogów. Istnieli naprawdę. Szukali listów, a zwłaszcza tej informacji. Will nie rozumiał jej w pełni, czuł się jednak bardzo szczęśliwy, że łączy go z ojcem tak ważna tajemnica oraz że samodzielnie i niezależnie odkrył to samo co tamten. Gdy się spotkają, będą mogli o tym porozmawiać, a ojciec Willa będzie dumny, że syn poszedł w jego ślady. Noc była cicha, morze nieruchome. Chłopiec zebrał listy i położył się spać. Świetliste istoty – Grumman? – spytał czarnobrody handlarz futer. – Z Akademii Berlińskiej? Lekkomyślny facet. Spotkałem go pięć lat temu na północnym krańcu Uralu. Sądziłem, że już nie żyje. Sam Cansino, Teksańczyk i stary znajomy Lee Scoresby’ego, siedział w zadymionym od lamp naftowych barze hotelu „Samirski”. Wychylił właśnie kieliszek palącej wódki i podsunął przyjacielowi talerz z rybą w occie i czarnym chlebem. Lee poczęstował się, po czym kiwnięciem głowy zachęcił Sama do opowiedzenia szczegółów. – Wpadł w pułapkę głupiego Jakowlewa – kontynuował handlarz – i rozciął sobie nogę aż do kości. Zamiast zastosować zwykłe leki, prosił, by mu znaleźć paskudztwo, którego używają niedźwiedzie, pięciornika. To chyba jakiś porost, nawet nie zwykły mech... Tak czy owak, leżał na saniach, na przemian rycząc z bólu i wykrzykując swoim ludziom instrukcje. Musieli obserwować gwiazdy, dokonywać rozmaitych pomiarów, w przeciwnym bowiem razie straszliwie krzyczał, a język miał ostry jak drut kolczasty, niech go szlak. Chudy facet twardy i silny, wszystkiego ciekaw. Wiesz, że przeszedł inicjację i został Tatarem? – Naprawdę? – spytał Lee Scoresby, nalewając wódki do kieliszka Sama. Jego dajmona Hester przycupnęła na barze przy łokciu swego właściciela jak zwykle z na wpół zamkniętymi oczyma i uszami położonymi płasko na grzbiecie. Lee przybył tego popołudnia, przyniósł go do Nowej Zembli wiatr, który wywołały czarownice. Po wylądowaniu aeronauta spakował sprzęt i skierował się prosto do hotelu „Samirski”, który znajdował się tuż przy przetwórni ryb. Wielu arktycznych podróżników zatrzymywało się tu, by posłuchać nowin, poszukać zatrudnienia lub zostawić dla kogoś informację. Lee Scoresby spędzał tu często kilka dni, gdy czekał na kontrakt, na pasażera albo na pomyślny wiatr, dlatego również teraz tam poszedł. Z powodu ogromnych zmian, które zachodziły w ich świecie, ludzie lgnęli do siebie: zbierali się i rozmawiali. Każdego dnia nadchodziły kolejne nowiny – na rzece Jenisej nieoczekiwanie stopniały kry, wyschła część oceanu, obnażając osobliwie regularne, kamienne dno, trzydziestometrowa kałamarnica porwała z łodzi trzech rybaków i rozerwała ich na kawałki... Od północy stale nadciągała mgła, gęsta, zimna i od czasu do czasu wypełniona niezwykłym światłem, w którym niewyraźnie widać było jakieś wielkie kształty i słychać tajemnicze głosy. Pora nie była najlepsza do pracy, więc bar w hotelu „Samirski” był pełny. – Czy mówicie o Grummanie? – spytał siedzący obok starszy mężczyzna w stroju łowcy fok, którego dajmona w postaci leminga z powagą wyglądała z jego kieszeni. – Rzeczywiście został Tatarem. Towarzyszyłem mu, gdy przyłączył się do tamtego plemienia. Widziałem, jak drążył sobie otwór w czaszce. Używał również innego mienia, tatarskiego. Zaraz je sobie przypomnę... – Chciałbym z tobą porozmawiać – powiedział Lee Scoresby. – Chętnie postawię ci drinka, stary. Szukam informacji o tym człowieku. Co to było za plemię? – Jenisejscy Pachtarowie. Mieszkają u podnóża Gór Siemionowa, w pobliżu rozwidlenia Jeniseju i rzeki, która spływa z tamtejszych wzgórz. Zapomniałem jej nazwy... Przy lądowisku znajduje się skała wielkości domu. – Tak, rzeczywiście – odezwał się Lee. –Teraz sobie przypominam. Przelatywałem nad nią. Mówisz, że Grumman wywiercił sobie otwór w czaszce? Po co? – Był szamanem – odparł stary łowca fok. – Zdaje mi się, że plemię uznało go za szamana, jeszcze zanim przyjęło go do swego grona. Niesamowita historia z tym drążeniem otworów. Rytuał trwa dwie noce i dzień. Tatarzy używają przyrządu przypominającego ten do rozpalania ognia. – Ach, teraz rozumiem, dlaczego jego ludzie byli mu tak całkowicie posłuszni – wtrącił Sam Cansino. – To była najgorsza banda łotrów, jaką kiedykolwiek spotkałem, a wykonywali jego polecenia niczym zastraszone dzieciaki. Sądziłem, że obawiają się jego przekleństw. Jeśli uważali go za szamana... tak, to ma sens. Ale wiesz co? Ludzka ciekawość jest równie silna jak szczęki wilka. Ten facet nie odpuszczał. Chciał, żebym mu opowiedział ze szczegółami o tamtejszych ziemiach, o zwyczajach rosomaków i lisów. Cierpiał z powodu rany, którą spowodowała ta przeklęta pułapka Jakowlewa. Noga cała poszarpana, a on wierzył, że pięciornik obniży mu temperaturę. Obserwował, jak się tworzy blizna, robił notatki na temat każdego cholernego drobiazgu... Dziwny człowiek. Pewna czarownica chciała, żeby został jej kochankiem, ale odmówił. – Naprawdę?! – krzyknął Lee, myśląc o pięknej Serafinie Pekkali. – Nie powinien był tego robić – odparł łowca fok. – Gdy czarownica ofiarowuje ci swoją miłość, musisz ją przyjąć. Jeśli postąpisz inaczej i później przydarzy ci się coś złego, możesz mieć pretensje tylko do siebie. Alternatywa jest prosta: błogosławieństwo albo przekleństwo. Nie można uniknąć tego wyboru. – Może miał ważny powód – zauważył Lee. – Moim zdaniem postąpił głupio. – Zawsze był uparty – powiedział Sam Cansino. – Może pragnął pozostać wierny jakiejś kobiecie – zgadywał Lee. – Mówiono mi, że podobno wie, gdzie się znajduje pewien magiczny przedmiot, który zapewnia swemu właścicielowi ochronę. Słyszeliście coś o tym? – Tak – potwierdził łowca fok. – Nie widziałem tej rzeczy na własne oczy, ale Grumman rzeczywiście znał miejsce, w którym się znajdowała. Pewien mężczyzna próbował go skłonić, by mu je wyjawił, i Grumman go zabił. – Jego dajmona – wtrącił Sam Cansino – była interesującym stworzeniem, niby–orlicą, czarną o białym łebku i piersi, w życiu nie widziałem takiego gatunku... Nie mam nawet pojęcia, jak się nazywa. – To rybołów – zauważył przysłuchujący się rozmowie barman. – Mówicie o Stanie Grummanie? Jego dajmona była rybołowem. To taki orzeł, który żywi się rybami. – Co się przydarzyło Grummanowi? – spytał Lee Scoresby. – Och, wmieszał się w wojny Skraelingów na Ziemi Beringa. Słyszałem, że go zastrzelono – odparł łowca fok. – Nie żyje. – Mnie ktoś mówił, że został ścięty – stwierdził Lee Scoresby. – Nie, nie, obaj się mylicie – zaprzeczył barman. – Mam aktualne informacje. Rozmawiałem niedawno z pewnym Eskimosem, który był z nim na Sachalinie. Obozowali tam i spadła lawina. Grummana zasypały setki ton skał. Tamten Eskimos widział całe zdarzenie. – Nie potrafię odgadnąć – stwierdził Lee Scoresby, nalewając wszystkim kolejkę – czym się ten człowiek zajmuje. Szukał ropy naftowej? A może był wojskowym? Albo jakimś filozofem? Mówiłeś o pomiarach, Sam. O co chodziło? – Mierzył światło gwiazd. I Zorzę, która go niesamowicie interesowała. Chociaż chyba najbardziej ciekawiły go ruiny. Wszystko, co starożytne. – Wiem, kto mógłby ci powiedzieć więcej – przypomniał sobie łowca fok. – W górach jest obserwatorium, które należy do Akademii Carskiej Rosji. Wiem, że Grumman często tam bywał. Może tam się czegoś dowiesz. – A tak właściwie, po co go szukasz, Lee? – spytał Sam Cansino. – Jest mi dłużny trochę pieniędzy – odparł Lee Scoresby. Wyjaśnienie okazało się na tyle przekonujące, że natychmiast zamknęło ciekawskim usta. Później podjęli temat, którego nie sposób było obecnie uniknąć. Wszyscy mówili o katastrofalnych zmianach. Ich przyczyny nikt nie potrafił wyjaśnić. – Rybacy mówią, że można się przedostać do nowego świata – powiedział łowca fok. – Istnieje jakiś nowy świat? – spytał Lee. – Jak tylko opadnie ta cholerna mgła, sami go zobaczycie – odparł z przekonaniem łowca fok. – Pierwszy raz go dostrzegłem, gdy płynąłem kajakiem; powietrze trochę się wyklarowało, a ja spojrzałem na północ. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Nie było horyzontu, ziemia po prostu ciągnęła się bez końca. Tylko twardy grunt, linia brzegowa, góry, porty, zielone drzewa i pola uprawne... A nad tym wszystkim niebo. Powiem wam, przyjaciele, można by na coś takiego patrzeć i pięćdziesiąt lat. Miałem ochotę ruszyć przed siebie, nie oglądając się wstecz. Potem znowu nadciągnęła mgła... – Nigdy nie widziałem takiej mgły – wtrącił Sam Cansino. – Wisi już chyba od miesiąca, może nawet dłużej. Jeśli jednak chodzi o Stanislausa Grummana Lee, nie uda ci się wydobyć od niego ani grosza. Ten człowiek nie żyje. – Ach! Przypomniało mi się to tatarskie imię! –krzyknął nagle łowca fok. – Nazywali go tak podczas rytuału wiercenia otworu. Jopari. – Jopari? Nigdy nie słyszałem takiego imienia – zauważył Lee. – Przypuszczam, że może być japońskie. Spróbuję odzyskać moje pieniądze od jego spadkobierców lub przyjaciół. A może Akademia Berlińska zechce wyrównać długi swego pracownika. Wybiorę się do tego obserwatorium i sprawdzę, czy nie dysponują jakimś przydatnym adresem. Obserwatorium leżało na północy w pewnej odległości, toteż Lee Scoresby wynajął psi zaprzęg wraz z poganiaczem. Nie było łatwo znaleźć osobę chętną ryzykować podróż we mgle, Lee był jednakże przekonujący... A może jego pieniądze. W końcu, po długich targach zgodził się go zawieźć jakiś stary Tatar z okolic rzeki Ob. Poganiacz nie miał kompasu, lecz sterował zaprzęgiem za pomocą rozmaitych znaków; pomagała mu także dajmona w postaci arktycznego lisa, która siedziała na przodzie sań i gorliwie węszyła. Lee, który nigdy się nie rozstawał z kompasem, zauważył ogromne zakłócenia ziemskiego pola magnetycznego. – To się już zdarzyło wcześniej – oświadczył stary poganiacz, gdy zatrzymali się, by zaparzyć kawę. – Co takiego? Niebo się już kiedyś otworzyło? O to chodzi? – Tak, zdarzyło się to wiele tysięcy pokoleń temu. Mój lud przekazywał sobie opowieść o tym zdarzeniu. To było bardzo, bardzo dawno, wiele tysięcy lat temu. – Co się wtedy stało? – Niebo się otworzyło i duchy zaczęły krążyć między światami. Poruszały się również całe lądy. Lód stopił się, potem znowu wszystko zamarzło. Po pewnym czasie duchy zamknęły otwór. Zaplombowały go. Ale czarownice mówią, że tam, za Zorzą północną, niebo jest cienkie. – Powiedz mi, Umaqu, co się teraz zdarzy? – To samo, co wtedy, przed wiekami. Wszystko się powtórzy. Ale tylko po dużym zamieszaniu, wielkiej wojnie. Duchowej wojnie. Poganiacz nie powiedział nic więcej. Wkrótce ruszyli dalej. Jechali wśród pagórków i dolin, obok starej odkrywki matowej skały, która wydawała się ciemna na tle bladej mgły. Wówczas starzec ponownie się odezwał. – Obserwatorium tam w górze – powiedział. – Teraz pan musi iść. Ścieżka zbyt kręta dla sań. Poczekam tu na pana. – Wrócę niedługo, Umaqu. Rozpal sobie ogień, mój przyjacielu, usiądź i odpoczywaj. Wrócę za jakieś trzy, cztery godziny. Lee Scoresby schował Hester za pazuchą i wyruszył w drogę. Po półgodzinie trudnej wspinaczki dostrzegł ponad sobą szereg budynków – pojawiły się nagle, jak gdyby właśnie w tej chwili jakaś gigantyczna dłoń umieściła je w tym miejscu. Efekt ten spowodowało chwilowe rozrzedzenie mgły, która po minucie znowu zasnuła okolicę. Lee zobaczył wielką kopułę głównego obserwatorium, obok mniejszą, a między nimi budynki administracyjne i kwatery mieszkalne. Ze względu na częste używanie teleskopów budynki były trwale zaciemnione. W kilka minut później rozmawiał z grupą astronomów, którzy pragnęli usłyszeć od niego nowiny dotyczące aktualnej sytuacji. Wśród zebranych było kilku filozofów przyrodników, równie zaniepokojonych z powodu mgły, jak astronomowie. Lee opowiedział o wszystkim, co widział, a gdy całkowicie wyczerpał temat, zapytał o Stanislausa Grummana. Ponieważ mieszkańcy obserwatorium od tygodni nie mieli gościa, chętnie podjęli temat. – Grumman? Tak, opowiem panu o nim – odrzekł dyrektor. – Chociaż nazwisko na to nie wskazuje, miał angielskie pochodzenie. Pamiętam... – Na pewno nie – zaprzeczył jego zastępca. – Był członkiem Cesarskiej Akademii Niemieckiej. Spotkałem go w Berlinie. Na pewno był Niemcem. – Nie, nie, na pewno Anglikiem. W każdym razie świetnie władał tym językiem – oświadczył dyrektor. – Rzeczywiście jednak był członkiem Akademii Berlińskiej. Geologiem. – Myli się pan – wtrącił ktoś inny. – Badał ziemię, ale nie był geologiem. Odbyłem z nim kiedyś długą rozmowę. Chyba zajmował się paleoarcheologią. Siedzieli w pięciu przy stole w pokoju, który służył im za salon, świetlicę, jadalnię, bar i pokój rekreacyjny. Dwóch było Rosjanami, jeden Polakiem, jeden Jorubą, jeden Skraelingiem. Lee Scoresby wyczuwał, że mała społeczność cieszy się zarówno z gościa, jak i z rozmowy, niezależnie od jej tematu. Ostatni przemówił Polak, teraz odezwał się Joruba: – A cóż to takiego „paleoarcheolog”? Przecież archeologowie i tak studiują to, co stare. Po co ten dodatkowy przedrostek? – Pole badań Grummana sięgało o wiele dalej w przeszłość, niż sądzimy. Szukał pozostałości cywilizacji żyjących jakieś dwadzieścia, trzydzieści tysięcy lat temu – wyjaśnił Polak. – Nonsens! – krzyknął dyrektor. – Zupełny nonsens! Ten człowiek sobie z ciebie zażartował. Cywilizacja trzydzieści tysięcy lat temu? Cha, cha, cha! Gdzie dowód? – Pod lodem – odparł Polak. – W tym rzecz. Grumman twierdził, że pole magnetyczne Ziemi wielokrotnie skrajnie się zmieniało w przeszłości, przesuwała się także oś ziemska. Z tego powodu tereny o niegdyś umiarkowanym klimacie zostały skute lodem. – W jaki sposób? – spytał Joruba. – Och, Grumman miał pewną skomplikowaną teorię, niestety wszelkie dowody na istnienie bardzo wczesnych cywilizacji są od dawna pod lodem. Twierdził, że posiada kilka fotogramów niezwykłych formacji skalnych... – Ha! To wszystko? – spytał dyrektor. – Nie bronię go, mówię tylko, co słyszałem – mruknął Polak. – Jak długo znaliście panowie Grummana? – spytał Lee Scoresby. – Hm, niech no pomyślę – zastanowił się dyrektor. – Pierwszy raz spotkałem go jakieś siedem lat temu. – Rok czy dwa wcześniej zdobył sobie sławę pracą na temat zmian pola magnetycznego – dodał Joruba. – Pojawił się jednak znikąd... To znaczy, nikt go nie znał jako studenta ani nie widział żadnej z jego wcześniejszych prac... Rozmawiali przez jakiś czas, wymieniając się wspomnieniami i zastanawiając, co się stało z zaginionym naukowcem; większość zebranych podejrzewała, że Grumman nie żyje. Gdy Polak poszedł zaparzyć kawę, dajmona Lee, zajęczyca Hester, odezwała się do niego cicho: – Wypytaj Skraelinga, Lee. Skraeling dotąd niemal się nie odzywał. Lee sądził, że jest po prostu z natury małomówny, ale po sugestii Hester w trakcie następnej przerwy w rozmowie spojrzał niby od niechcenia na mężczyznę i zobaczył, że jego dajmona, sowa śnieżna, wytrzeszcza na niego bystre, pomarańczowe oczy. Cóż, sowy mają zwyczaj tak się gapić, ale Lee doszedł do wniosku, że Hester ma rację. Chociaż twarz mężczyzny niczego nie wyrażała, jego dajmona spoglądała wrogo i podejrzliwie. Później Lee zauważył coś jeszcze – Skraeling nosił pierścień z wygrawerowanym symbolem Kościoła – i nagle zrozumiał powód milczenia mężczyzny. Słyszał, że do każdej grupy prowadzącej badania naukowe Magistratura posyłała swego przedstawiciela, który pełnił rolę cenzora i zapobiegał rozsiewaniu informacji o wszelkich heretyckich odkryciach. Gdy Lee ponadto przypomniał sobie opowieści Lyry spytał: – Powiedzcie mi panowie... Wiecie może, czy Grumman zajmował się kiedykolwiek kwestią Pyłu? Nagle w dusznej, małej sali zapadło milczenie i uwaga wszystkich skupiła się właśnie na Skraelingu, chociaż nikt nie spojrzał na niego bezpośrednio. Lee wiedział, że Hester nie da niczego po sobie poznać (półprzymknięte oczy, uszy położone płasko na grzbiecie), i przybrał wesołą, niewinną minę, przenosząc wzrok z twarzy na twarz. W końcu spojrzał na Skraelinga i spytał: – Przepraszam, czy spytałem o coś zakazanego? – Gdzie usłyszał pan o tej sprawie, panie Scoresby? – odpowiedział pytaniem Skraeling. – Od pewnego pasażera, którego wiozłem jakiś czas temu przez morze – odparł Lee. – Nie wyjaśnił mi dokładnie natury tego zjawiska, ale gdy o nim mówił, skojarzył mi się doktor Grumman. Myślę, że Pył pasowałby do jego zainteresowań. Z tego, co zrozumiałem, fenomen ten może pochodzić z nieba, podobnie jak Zorza. Zainteresowałem się, ponieważ jako aeronauta dość dobrze znam niebiosa, a nigdy nie miałem do czynienia z czymś takim. Co to więc takiego ten Pył? – Tak jak pan mówi, jest zjawiskiem niebiańskim – odrzekł Skraeling. – Nie ma praktycznego znaczenia. Wkrótce po zakończeniu rozmowy Lee zdecydował się wracać. Sądził, że nie dowie się niczego więcej, a nie chciał kazać Umaqowi zbyt długo czekać. Zostawił astronomów w ich zasnutym mgłą obserwatorium i wyruszył szlakiem w dół, podążając za swoją dajmoną, która z powodu niewysokiego wzrostu lepiej niż aeronauta dostrzegała powierzchnię drogi. Kiedy szli już około dziesięciu minut, coś przemknęło we mgle obok głowy Lee, a następnie rzuciło się na Hester. Była to sowa, dajmona Skraelinga. Na szczęście zajęczyca przeczuła atak i w ostatniej chwili przypadła do ziemi, toteż szpony sowy przesunęły się o milimetry od ciała Hester. Dajmona Lee potrafiła zresztą walczyć: pazurki także miała ostre, a poza tym była wytrzymała i odważna. Lee wiedział, że właściciel sowy, Skraeling, musi być blisko, wyjął więc zza pasa pistolet. – Za tobą! – krzyknęła nagle Hester i Lee zdołał uskoczyć na bok. Strzała ze świstem przeleciała nad jego ramieniem. Aeronauta natychmiast wystrzelił. Skraeling upadł, jęcząc. Kula trafiła go w nogę. Dajmona–sowa przeleciała bezszelestnie jeszcze kilka metrów, po czym bezwładnie spadła u boku swego właściciela i na wpół leżąc na śniegu, usiłowała złożyć skrzydła. Lee odciągnął kurek pistoletu i przyłożył lufę do głowy mężczyzny. – Ty cholerny głupcze – powiedział. – Po co to zrobiłeś? Nie widzisz, co się dzieje z niebem? Nie rozumiesz, że teraz wszyscy tkwimy po uszy w tym samym bagnie? – Jest już za późno – oświadczył Skraeling. – Na co za późno? – Zbyt późno, by to powstrzymać. Wysłałem już ptaka z wiadomością. Magistratura dowie się o pańskich indagacjach. Ucieszą się, wiedząc, że Grummana... – Co takiego? – Że Grummana szukają również inni. Fakt ten potwierdza nasze przypuszczenia. Podejrzewaliśmy, że ludzie wiedzą o Pyle. Jesteś wrogiem Kościoła, Lee Scoresby. „Po owocach poznacie ich. Z ich pytań wywnioskujecie, że węże pożerają im serca...” Sowa cicho pohukiwała, nierówno podnosząc i opuszczając skrzydła. W jej jaskrawopomarańczowych oczach Lee zobaczył ból. Leżącego na śniegu rannego Skraelinga otaczała czerwona plama: mimo mroku i gęstej mgły aeronauta widział, że mężczyzna umiera. – Moja kula chyba trafiła w tętnicę – stwierdził. – Oderwę rękaw i zrobię opaskę uciskową. – Nie! – krzyknął Skraeling chrapliwym głosem. – Cieszę się, że umieram! Zostanę męczennikiem! Nie pozbawisz mnie tego! – Umieraj więc, jeśli chcesz. Powiedz mi tylko... Nie zdołał jednak dokończyć zdania, ponieważ nagle, po chwili drżenia dajmona–sowa zniknęła. Odeszła dusza Skraelinga. Lee oglądał kiedyś malowidło, na którym jakiegoś kościelnego świętego atakowali mordercy. W czasie gdy okładali pałką umierającego, cherubini wznieśli w niebo jego dajmonę i ofiarowali jej gałązkę palmową, symbol męczeńskiej śmierci. Twarz Skraelinga miała teraz ten sam wyraz, co oblicze świętego na obrazie: była ekstatyczna, napięta, skupiona na zapomnieniu. Lee niechętnie go zostawił. Hester mlasnęła językiem. – Pamiętaj, że wysłał wiadomość – przypomniała. – Weź jego pierścień. – Po co, u diabła? Nie jesteśmy złodziejami, prawda? – Nie, ale jesteśmy odstępcami – wyjaśniła. – Nie z naszego wyboru, lecz przez złośliwość tego człowieka. Zanim Kościół się o nas dowie, może uda nam się wykorzystać jego symbol. Pierścień da nam przewagę. No, weź go i schowaj. Może się przydać. Wywód ten był całkiem sensowny, toteż Lee zdjął pierścień z palca martwego mężczyzny, potem spojrzał w mrok i zobaczył, że obok ścieżki znajduje się spadzisty uskok wiodący w skalistą przepaść; zepchnął w nią ciało Skraelinga, które spadało przez długi czas, zanim dotknęło ziemi. Zabijanie nigdy nie sprawiało mu przyjemności, nienawidził tego, a jednak miał na swoim sumieniu już czwartego trupa. – Nie powinieneś myśleć w ten sposób – zauważyła Hester. – Ten mężczyzna nie dał nam wyboru, zresztą, gdy strzelaliśmy, nie zamierzaliśmy zabić. Niech to diabli, Lee, on chciał umrzeć. Ci ludzie to szaleńcy. – Chyba masz rację – stwierdził i odłożył pistolet. Na końcu ścieżki znaleźli poganiacza. Psy stały w zaprzęgu, gotowe wyruszać. – Powiedz mi, Umaqu – zagaił Lee w drodze powrotnej do stacji przetwórstwa ryb – czy słyszałeś kiedyś o mężczyźnie nazwiskiem Grumman? – Och, jasne – odparł poganiacz. – Każdy zna doktora Grummana. – Wiedziałeś, że miał tatarskie imię? – Nie jest tatarskie. Chodzi panu o imię Jopari? – Co mu się przydarzyło? Nie żyje? – Przyznam się, że nie wiem. Ode mnie więc pan się nie dowie. – Rozumiem. A kogo mógłbym spytać? – Niech pan zapyta członków jego plemienia. Niech pan jedzie nad Jenisej. – Jego plemię... Masz na myśli ludzi, którzy przeprowadzili jego inicjację? Tych, którzy zrobili mu otwór w czaszce? – Tak. Niech pan ich zapyta. Może doktor jest martwy, a może nie. Może ani żywy, ani martwy. – Jak można nie być ani żywym, ani martwym? – W duchowym świecie. Może tam przebywa. I tak już powiedziałem za dużo. Więcej nie mogę. I zamilkł. A kiedy wrócili na stację, Lee od razu ruszył do doków i znalazł statek, który mógłby go zabrać do ujścia Jeniseju. Tymczasem czarownice prowadziły swoje poszukiwania. Łotewska królowa Ruta Skadi leciała w towarzystwie Serafiny Pekkali przez wiele dni i nocy, przez mgłę i powietrzne zawirowania, ponad regionami spustoszonymi przez powódź lub obsunięcia się gruntu. Czarownice zdawały sobie sprawę, że znajdują się w nieznanym żadnej z nich świecie, w którym wiały obce wiatry, powietrze wypełniały dziwne zapachy, a wielkie, niezwykłe ptaki atakowały, widząc przybyłych, i trzeba je było odpędzać gradem strzał. Czarownice postanowiły odpocząć w pewnym miejscu. Odkryły, że niektóre z rosnących tu bardzo osobliwych roślin są jadalne. Wokół biegały stworzenia nieco podobne do królików i o równie smacznym mięsie. Wody wszędzie było w bród. Na pierwszy rzut oka teren wyglądał zachęcająco, niestety spokój zakłócały upiorne zjawy, które unosiły się jak mgła nad łąkami, gromadząc się w pobliżu strumieni i nisko położonych akwenów wodnych. Czasami „istoty” były bardzo słabo widoczne – zaledwie w postaci efemerycznej i przesuwały się rytmicznie w nikłym świetle – niczym przezroczyste welony przed lustrem. Czarownice nigdy nie widziały takich widm i początkowo nawet nie wierzyły w ich istnienie. – Jak sądzisz, Serafino, czy one żyją? – spytała Ruta Skadi, gdy krążyły na skraju leśnego traktu, wysoko ponad grupą nieruchomych „istot”. – Żywe czy martwe, mają złą wolę – odparła Serafina. – Wyczuwam to nawet z tej odległości. A ponieważ nie wiemy, jaka broń zdoła nas przed nimi obronić, lepiej się do nich nie zbliżać. Upiory unosiły się nisko nad ziemią i wydawały się niezdolne do lotu – na szczęście dla czarownic, które jeszcze tego samego dnia zaobserwowały, jak groźni potrafią być ci nowi wrogowie. Zdarzenie miało miejsce nad rzeką, tam gdzie piaszczysta droga prowadziła przez niski, kamienny mostek obok niewielkiego lasku. Promienie późno popołudniowego słońca padały ukośnie na łąkę, pogłębiając intensywną zieleń traw i odcień zapylonego złota w powietrzu. Czarownice dostrzegły grupę podróżników kierujących się do mostu – niektórzy wędrowali pieszo, inni w ciągniętych przez konie wozach, dwaj konno. Nie widzieli czarownic, ponieważ nie mieli powodu patrzeć w górę, byli jednak pierwszymi ludźmi, jakich czarownice spotkały w tym świecie, i Serafina już chciała zbliżyć się do nich, by porozmawiać, kiedy usłyszała krzyk trwogi. Wydał go z siebie człowiek jadący pierwszy na koniu; wskazywał drzewa. Gdy czarownice spojrzały w tamtym kierunku, ich oczom ukazał się strumień widm. Zjawy przesuwały się ponad trawą, prawie bez wysiłku płynęły ku ludziom, swoim ofiarom. Podróżnicy rozproszyli się. Serafinę zaszokowało zachowanie pierwszego jeźdźca, który bez zastanowienia zawrócił i pogalopował przed siebie, w dal, nie zatrzymując się i nie próbując pomóc towarzyszom. W dodatku drugi jeździec postąpił identycznie – uciekł galopem w innym kierunku. – Lećmy nieco niżej, siostry, i przyjrzyjmy się – poleciła Serafina swoim towarzyszkom. – Ale nie ingerujcie, póki nie rozkażę. Czarownice dostrzegły, że w grupie znajdują się również dzieci – niektóre z nich jechały na wozach, inne szły obok. Najwyraźniej żaden z małych podróżników nie dostrzegał upiorów, a i one nie interesowały się dziećmi; zaatakowały natomiast dorosłych. Ruta Skadi rozgniewała się na widok pewnej starej kobiety, która siedząc na wozie z dwójką małych dzieci na kolanach, próbowała się za nimi ukryć i rzucić je na pastwę zbliżających się upiorów, jak gdyby dla ratowania własnego życia składała w ofierze własnych potomków. Na szczęście malcy uwolnili się od staruchy, zeskoczyli z wozu i dołączyli do pozostałych dzieci, które biegały bądź stały i płakały. Upiory tymczasem zajęły się dorosłymi. Starą kobietę na wozie wkrótce owinął jakiś przezroczysty migoczący kształt, który poruszał się szybko i w niewidoczny sposób wysysał życie ze swej ofiary. Obserwowanie działań upiora dość prędko przyprawiło Rutę Skadi o mdłości. Zafascynowana i równocześnie przerażona Serafina Pekkala przybliżyła się. Zobaczyła ojca z dzieckiem na plecach, który próbował się przeprawić przez bród na rzece, niestety dopadł ich upiór. Mimo iż dziecko z krzykiem kurczowo przywarło do pleców ojca, mężczyzna przestał w pewnej chwili uciekać i stał nieruchomo po pas w wodzie: niezdolny się poruszyć, bezradny. Co się z nim działo? Serafina zawisła nad wodą kilka metrów od niego i patrzyła w zdumieniu. Od podróżników we własnym świecie słyszała legendę o wampirach. Przypomniała ją sobie teraz, gdy obserwowała upiora karmiącego się czymś... czymś, co należało do tego człowieka: jego duszą, może jego dajmoną (natychmiast zauważyła, że w tym świecie dajmony znajdują się wewnątrz człowieka i nie mają osobnych postaci). Ramiona mężczyzny osłabły pod udami siedzącego na jego plecach dziecka. Chłopiec wpadł do wody i na próżno ciągnął ojca za rękę, sapiąc i piszcząc – mężczyzna odwrócił powoli głowę i z absolutną obojętnością spojrzał na małego synka, który tonął obok niego. Serafina nie wytrzymała. Rzuciła się ku dziecku i wyciągnęła je z wody. W chwilę później Ruta Skadi krzyknęła: – Uważaj, siostro! Za tobą... Na jedną jedyną sekundę Serafina poczuła, jak do jej serca wkrada się odrażająca apatia, na szczęście zdołała podnieść rękę ku dłoni Ruty Skadi, która odciągnęła ją od niebezpieczeństwa. Wzleciały w górę. Krzyczące i tulące się do czarownicy dziecko wbijało w jej ciało ostre paznokcie. Serafina nadal widziała za sobą upiora, który wyglądał jak mgielny wir; stwór rozglądał się na wszystkie strony w poszukiwaniu swej niedoszłej zdobyczy. Ruta Skadi wystrzeliła w niego strzałę; niestety, bez najmniejszego rezultatu. Serafina, wiedząc, że dziecku nic nie grozi ze strony upiorów, położyła je na brzegu rzeki, a następnie wraz z Rutą wzbiły się w powietrze. Grupka podróżników trwała niemal w bezruchu – konie skubały trawę lub potrząsały łbami, odganiając muchy, dzieci płakały lub rozglądały się, przywierając do siebie kurczowo, a wszyscy dorośli znieruchomieli. Oczy mieli otwarte. Niektórzy stali, jednak większość siedziała. W przeraźliwej ciszy. Kiedy ostatni z upiorów zaspokoił głód i oddalił się, Serafina opadła na ziemię i stanęła przed siedzącą na trawie kobietą, która wyglądała na silną i zdrową, miała czerwone policzki i połyskujące, jasne włosy. – Kobieto? – odezwała się czarownica. Nie otrzymała odpowiedzi. – Słyszysz mnie? Widzisz mnie? Potrząsnęła jej ramieniem i kobieta z ogromnym wysiłkiem podniosła na nią oczy. Najwyraźniej ledwie ją zauważała. Jej spojrzenie było nieprzytomne, a kiedy Serafina uszczypnęła ją w rękę, kobieta tylko powoli spojrzała w dół, po czym znowu odwróciła wzrok. Inne czarownice poruszały się wśród porzuconych wozów, z przerażeniem przypatrując się ofiarom upiorów. Dzieci tymczasem zgromadziły się na małym pagórku. Patrzyły na czarownice i szeptały między sobą ze strachem. – Obserwuje nas jeździec – zauważyła któraś z czarownic. Wskazała miejsce, gdzie droga znikała wśród wzgórz. Jeden z dwóch jeźdźców, którzy wcześniej uciekli, ściągnął teraz koniowi cugle i zawrócił go. Zasłaniając oczy dłonią, obserwował pobojowisko. – Porozmawiamy z nim – powiedziała Serafina i uniosła się w powietrze. Chociaż mężczyzna uciekł przed upiorami, nie był tchórzem. Gdy dostrzegł zbliżające się czarownice, zdjął z pleców strzelbę i popędził konia naprzód, na rozległy trawiasty teren, gdzie łatwiej mu było kierować zwierzęciem, strzelać i stawić czoło wrogim istotom. Serafina Pekkala powoli zbliżała się do niego, po czym wyciągnęła łuk, który następnie położyła przed sobą na ziemi. Nie wiedziała, czy w tym świecie ludzie znają taki gest, sądziła jednak, że jest uniwersalny i jednoznaczny. Mężczyzna rzeczywiście opuścił strzelbę i czekał, patrząc to na Serafinę, to na inne czarownice, a potem w górę, na ich krążące po niebie dajmony. Takich młodych, dzikich kobiet, ubranych w pasy czarnego jedwabiu i latających na sosnowych gałęziach, najwyraźniej nie było w jego świecie, lecz patrzył im w oczy śmiało i spokojnie. Serafina, zbliżywszy się, dostrzegła na jego twarzy smutek i odwagę. Trudno jej było pogodzić obecny obraz tego człowieka z jego wcześniejszą ucieczką podczas ataku na towarzyszy. – Kim jesteś, pani? – spytał. – Nazywam się Serafina Pekkala. Jestem królową klanu czarownic znad Jeziora Enara, które leży w innym świecie. A jak brzmi pańskie imię? – Joachim Lorenz. Czarownice? Pertraktujecie więc z diabłem? – Gdyby tak było, czy byłybyśmy pańskimi wrogami? Mężczyzna zastanawiał się przez kilka sekund, położywszy strzelbę na udzie. – Może kiedyś tak – odparł – ale czasy się zmieniają. Po co przybyłyście do naszego świata? – Właśnie dlatego, że czasy się zmieniły. Cóż to za stworzenia napadły na pańską grupę? – No cóż, upiory... – odrzekł, wzruszając ramionami, zdziwiony. – Nie znacie ich? – Nigdy nie widziałyśmy ich w naszym świecie. Obserwowałyśmy pańską ucieczkę i nie wiedziałyśmy, co o tym myśleć. Teraz chyba pana rozumiemy. – Nie można się przed nimi obronić – wyjaśnił Joachim Lorenz. – Bezpieczne są tylko dzieci. Obecnie do każdej grupy podróżników przydziela się mężczyznę i kobietę na koniach. W razie ataku upiorów jeźdźcy muszą uciekać, aby mogli się później zaopiekować dziećmi. Nadeszły naprawdę ciężkie czasy. Miasta są wręcz zatłoczone upiorami, chociaż niegdyś w żadnym z nich nie pojawiało się ich więcej niż tuzin. Ruta Skadi rozglądała się. Zauważyła drugiego jeźdźca, amazonkę. Pędziła ku wozom. Dzieci wybiegły jej na spotkanie. – Ale powiedzcie mi, czego szukacie? – spytał Joachim Lorenz. – Nie odpowiedziała mi pani wcześniej, a nie przybyłyście tu przecież bez powodu. Proszę mi wyjaśnić. – Szukamy pewnego dziecka – odparła Serafina – dziewczynki z naszego świata. Nazywa się Lyra Belacqua, zwana też Złotoustą. Nie mam pojęcia, gdzie się mogła udać w tym wielkim świecie. Może pan widział jakieś dziwne dziecko? – Nie. Ale widzieliśmy którejś nocy anioły. Kierowały się ku biegunowi. – Anioły? – Tak, całe oddziały leciały nad naszymi głowami, Uzbrojone i lśniące. Od dawna nie było ich tak wielu wśród nas, chociaż w czasach mojego dziadka podobno często odwiedzały nasz świat. Tak w każdym razie twierdził mój dziad. Mężczyzna przysłonił oczy i spojrzał ku rozproszonym wozom podróżników. Kobieta zsiadła z konia i pocieszała dzieci. Serafina podążyła za spojrzeniem mężczyzny. – Jeśli zanocujemy z wami, trzymając straż przed upiorami, opowie nam pan więcej o swoim świecie i aniołach, które widzieliście? – Oczywiście, że tak. Chodźcie ze mną. Czarownice pomogły przemieścić wozy za most, z dala od drzew, spośród których przybyły upiory. Nieruchomych dorosłych nie zabierano, chociaż bolesny był widok małych dzieci. Jedne przywierały do już niereagujących matek, inne szarpały rękawy ojca, który nic nie mówił, patrzył przed siebie, a w oczach miał pustkę. Młodsze dzieci nie potrafiły zrozumieć, dlaczego muszą opuścić rodziców. Niektóre ze starszych wcześniej straciły rodziców albo widziały kiedyś atak upiorów, toteż większość spoglądała teraz z ponurą miną lub obojętnie. Serafina podniosła małego chłopca, który wcześniej wpadł do rzeki, a teraz płakał, patrząc ponad ramieniem czarownicy na milczącą postać ojca, nadal bez ruchu stojącą w wodzie. Serafina czuła na gołej skórze łzy malca. Amazonka nosiła proste płócienne bryczesy i jeździła w męskim stylu. Nie odezwała się jeszcze do czarownic. Z zaciętą miną popędzała dzieci, przemawiała srogim tonem i ignorowała ich łzy. Zachodzące słońce nasyciło powietrze złotym światłem, w którym każdy szczegół był dokładnie widoczny. Nie oślepiało ich, a twarze dzieci i jeźdźców wydawały się nieśmiertelne, silne i piękne. Później zatrzymali się na postój wśród wielkich wzgórz oświetlonych światłem księżyca. Ognisko żarzyło się w kręgu osypanych popiołem skał, a Joachim Lorenz opowiadał Serafinie i Rucie Skadi historię swego świata. Mówił, że w jego świecie ludzie żyli kiedyś szczęśliwie. Miasta były ogromne i piękne, żyzne pola dawały pracowitemu ludowi bujne plony. Kupieckie statki kursowały po błękitnych oceanach, rybackie kutry przywoziły sieci pełne dorszy, tuńczyków, okoni i kiełbi. W lasach bawiły się dzieci; żadne nie chodziło głodne. Na dziedzińcach i placach wielkich miast ambasadorzy z Brazylii, Benina, Irlandii i Korei spacerowali w tłumie sprzedawców tytoniu, komediantów z Bergamo, bogatych kupców. Nocami kochankowie spotykali się ukradkiem pod kolumnadami oplecionymi pędami róż albo w oświetlonych lampami ogrodach. Powietrze pachniało jaśminem i tętniło muzyką wygrywaną na strunowym mandaronie. Czarownice z szeroko otwartymi oczami słuchały tej opowieści o świecie tak podobnym do ich świata, a równocześnie jakże innym. – Niestety wszystko zmieniło się na gorsze – ciągnął. – Stało się to nagle, około trzystu lat temu. Niektórzy przypuszczają, że należy za upadek naszego świata winić Gildię Filozofów z Torre degli Angeli, czyli Wieży Aniołów. Znajduje się ona w mieście, które właśnie opuściliśmy. Inni twierdzą, że ktoś nas w ten sposób ukarał za jakiś wielki grzech, chociaż osobiście nigdy nie słyszałem na ten temat szczegółów. Tak czy owak, nagle znikąd przybyły upiory i od tego czasu nas prześladują. Widziałyście, do czego są zdolne. Teraz wyobraźcie sobie, jak żyjemy. Jak ten świat może się pomyślnie rozwijać, skoro nie otacza nas nic trwałego? W każdej chwili upiory mogą zabrać ojca lub matkę i rozpadnie się rodzina, a gdy zabiorą kupca, upadnie jego przedsiębiorstwo i wszyscy urzędnicy i sprzedawcy stracą pracę. Czy kochankowie mogą wierzyć we wzajemne przyrzeczenia? Odkąd przybyły upiory, z naszego świata zniknęło zaufanie i wszelka prawość. – Kim są ci filozofowie? – spytała Serafina. – I gdzie jest ta wieża, o której pan mówi? – W mieście, które opuściliśmy. W Citt’gazze. Mieście srok. Wiecie, dlaczego tak się nazywa? Ponieważ sroki kradną, a i nam nie pozostało już nic innego. Od stu lat niczego nie tworzymy, niczego nie budujemy, potrafimy tylko kraść z innych światów. Och tak, wiemy o innych światach. Filozofowie z Torre degli Angeli dowiedzieli się o nich wszystkiego. Wymyślili zaklęcie, które pozwala przejść przez niewidoczne drzwi i znaleźć się w innym świecie. Niektórzy mawiają, że nie stworzyli zaklęcia, lecz klucz otwierający nawet te drzwi, w których nie ma zamka. Kto wie? W każdym razie w ten sam sposób wchodzą upiory. Sądzę, że filozofowie ciągle się tym zajmują. Przechodzą do innych światów, kradną z nich i przynoszą tu swoje zdobycze. Oczywiście złoto i klejnoty, ale także inne rzeczy, na przykład worki ze zbożem, ołówki oraz... idee. To teraz jedyne źródła naszego bogactwa... – zakończył z goryczą. – Gildia złodziei – dodał. – Dlaczego upiory nie krzywdzą dzieci? – spytała Ruta Skadi. – To największa tajemnica. W dziecięcej niewinności tkwi najwyraźniej jakaś siła, która odpycha Upiory Obojętności. Jest też coś więcej. Dzieci po prostu ich nie widzą, chociaż nie rozumiemy dlaczego. Nigdy nie rozumieliśmy. Wiele tu mamy sierot, którym upiory odebrały rodziców. Zbierają się w bandy i włóczą po kraju. Czasami wynajmują się dorosłym i szukają dla nich jedzenia i zapasów w rejonach zawładniętych przez upiory, czasem po prostu wędrują po okolicy i korzystają z wolności. Tak właśnie wygląda nasz świat. Cóż, nauczyliśmy się żyć z tą plagą. Upiory to typowe pasożyty: nie zabijają żywiciela, chociaż wysysają z niego życie. Do niedawna... aż do wielkiej burzy istniała swego rodzaju równowaga. Gdy przyszła burza, baliśmy się, że cały świat się rozpada i pęka. Najstarsi ludzie nie widzieli takiego żywiołu. A po burzy pojawiła się mgła, która wisiała przez wiele dni nad naszym światem. Nie można było w tym czasie podróżować, a kiedy opadła, odkryliśmy, że miasta są pełne upiorów. Były ich setki, a może nawet tysiące. Uciekaliśmy przed nimi na wzgórza lub na morze, widziałyście jednak same, że tak naprawdę nigdzie nie jesteśmy bezpieczni. Teraz wasza kolej – dodał po chwili milczenia. – Opowiedzcie mi o swoim świecie. Dlaczego go opuściłyście i przybyłyście tutaj? Serafina zaczęła opowiadać. Mężczyzna był uczciwym człowiekiem, toteż niczego nie musiała przed nim zatajać. Słuchał z wielką uwagą, od czasu do czasu potrząsając ze zdziwienia głową, a kiedy skończyła, stwierdził: – Mówiłem wam o mocy naszych filozofów, o kluczu, który otwiera drzwi do innych światów. Niektórzy ludzie uważają, że filozofom zdarza się czasami zapomnieć zamknąć drzwi, nie byłbym więc zaskoczony, gdyby trafiali tu rozmaici podróżnicy z równoległych światów. Wiemy z całą pewnością, że przybywają do nas anioły... – Anioły? – przerwała mu Serafina. – Wspomniał pan już o tym. Nigdy o nich nie słyszałyśmy. Co to za istoty? – Opowiedzieć wam o aniołach? – spytał Joachim Lorenz. – Dobrze. Ich nazwa brzmi bene elim. Tak słyszałem. Ludzie nazywają je także Stróżami. Nie mają ciała jak my, są istotami duchowymi. A może po prostu ich ciało jest znacznie delikatniejsze niż nasze, lżejsze i bardziej przezroczyste, nie wiem... W każdym razie bardzo się od nas różnią. Przynoszą wiadomości z nieba, na tym polega ich praca. Widzimy je czasami na nieboskłonie, gdy przelatują z naszego świata do innego. Połyskują wówczas jak świetliki. W bezwietrzne noce można usłyszeć szum ich skrzydeł. Mają zupełnie inne sprawy niż my, chociaż podobno w przeszłości schodziły do nas, kontaktowały się z mężczyznami i kobietami. Ludzie mówią, że wychowywały się wtedy z nami. Kiedy pojawiła się mgła po wielkiej burzy – podjął po chwili – utknąłem na wzgórzach za miastem Sant’Elia. Wracałem do domu. Znalazłem schronienie w szałasie pasterza przy źródle obok lasku brzozowego. Całą noc słyszałem nad sobą głosy we mgle, krzyki trwogi i gniewu oraz uderzenia skrzydeł – nigdy wcześniej anioły nie były bliżej mnie. A przed świtem dotarły do moich uszu dźwięki zbrojnej potyczki, świst strzał i szczęk oręża. Chociaż byłem ogromnie ciekaw, nie odważyłem się wyjść i sprawdzić, co się dzieje. Za bardzo się bałem. Hm, jeśli chcecie znać prawdę, byłem ogromnie przerażony. Kiedy mgła opadła, odważyłem się wyjrzeć z szałasu i zobaczyłem, że przy źródle leży jakaś piękna istota. Była ranna. Nagle wydało mi się, że widzę rzeczy, których nie mam prawa oglądać – rzeczy święte. Musiałem odwrócić wzrok, a gdy ponownie zerknąłem, postać już zniknęła. Wtedy znajdowałem się najbliżej anioła. Mówiłem wam też, że widzieliśmy je onegdaj wysoko na niebie wśród gwiazd. Kierowały się wówczas ku biegunowi. Wyglądały jak flota wielkich żaglowców... Coś się dzieje w niebie, lecz my tu, na dole, nie mamy pojęcia o tych działaniach. Może wybuchła wojna... Już kiedyś toczyła się wojna w niebie, och, tysiące lat temu, przed wieloma wiekami... Nie wiem, jakim rezultatem się skończyła. Może teraz doszło do następnej. Jeśli rzeczywiście wybuchła, świat zostanie zniszczony, a konsekwencje dla nas... Nie, nie, nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. Chociaż – kontynuował, pochyliwszy się do przodu, aby dołożyć do ognia – może skutki wcale nie byłyby tak fatalne, jak się obawiam. Może wojna w niebie zmiotłaby zupełnie upiory z naszego świata, wrzucając je z powrotem do piekła, z którego przybywają. Ależ by to było dobrodziejstwo! Moglibyśmy zacząć wszystko od nowa, szczęśliwi i wolni od tego straszliwego przekleństwa! W oczach patrzącego w płomienie Joachima Lorenza nie było jednak nadziei. Na jego obliczu odbijało się światło, a twarz mężczyzny pozostawała nieruchoma. Nieszczęsny człowiek miał minę pochmurną i smutną. – A ten biegun – odezwała się Ruta Skadi. – Powiedział pan, że anioły kierowały się ku biegunowi. Po co się tam udawały? Czy tam leżą niebiosa? – Nie potrafię ci, pani, odpowiedzieć. Jestem człowiekiem prostym i niewykształconym. Słyszałem, że na północy naszego świata zamieszkują duchy. Gdyby anioły zebrały się w grupę, sądzę, że właśnie tam by podążyły a gdyby zamierzały szturmować niebo, nie wątpię, że tam zbudowałyby swoją fortecę i stamtąd wyruszałyby do boju. Mężczyzna podniósł oczy i czarownice podążyły za jego wzrokiem. Gwiazdy w tej krainie wyglądały tak samo jak w ich świecie: Droga Mleczna płonęła jaskrawo na kopule nieba, niezliczone punkty gwiezdnego światła pokrywały mrok, ich jasność niemal dorównywała księżycowi. – Panie – zagaiła Serafina – czy słyszałeś kiedykolwiek o Pyle? – Pyle? Masz zapewne na myśli pył w innym znaczeniu, niż ten, który leży na drogach. Nie, nigdy o niczym takim nie słyszałem. Ale patrzcie... oddział anielski... właśnie teraz... Wskazał ku konstelacji Ofiukusa. I rzeczywiście, coś się w niej poruszało, jakaś maleńka grupa świetlistych istot. Nie unosiły się leniwie na niebie, lecz leciały szybko, niczym gęsi albo łabędzie. Ruta Skadi wstała. – Siostro, czas, bym się z tobą rozstała – oznajmiła Serafinie. – Polecę porozmawiać z tymi aniołami. Jeśli lecą do Lorda Asriela, będę im towarzyszyć. Jeśli nie, sama go poszukam. Dziękuję ci za wspólną podróż i życzę powodzenia. Ucałowały się, po czym Ruta Skadi usiadła na swojej gałęzi z sosny obłocznej i uniosła się w powietrze. Jej dajmon, petrel Sergi, ruszył w ciemność wraz z nią. – Jak wysoko polecimy? – spytał. – Tak wysoko, jak ci świetliści w konstelacji Ofiukusa. Lecą szybko, Sergi. Musimy ich dogonić. Ruta wraz z dajmonem śmignęli w górę, wznosząc się szybciej niż iskry ognia. Powietrze szumiało w gałązkach sosny. Czarne włosy Ruty rozwiewały się niczym warkocz komety. Czarownica nie obejrzała się ani na małe ognisko w bezmiernej ciemności, ani na śpiące dzieci ani na swoje towarzyszki czarownice. Ten etap podróży uważała za zakończony, a poza tym lecące przed nią świetliste postacie wydawały się coraz mniejsze, wiedziała więc, że jeśli choć na chwilę odwróci od nich wzrok, łatwo straci je z oczu w tym wielkim obszarze oświetlonym jedynie światłem gwiazd. Leciała dalej, przez cały czas wpatrując się w anioły, i stopniowo, w miarę jak się zbliżała, świetliste istoty zaczęły nabierać wyraźniejszych kształtów. Nie płonęły, lecz raczej lśniły – jak gdyby stale i wbrew nocnemu niebu oświetlały je promienie słoneczne. Z wyglądu przypominały ludzi, tyle że posiadały skrzydła i były znacznie wyższe. Ponieważ nie miały ubrań, Ruta rozróżniła trzech mężczyzn i dwie kobiety. Skrzydła wyrastały im z łopatek, plecy i piersi mieli mocno umięśnione. Czarownica leciała w pewnej odległości za nimi, bacznie obserwując nieznane stworzenia i oceniając ich siłę na wypadek, gdyby musiała z nimi walczyć. Nie były uzbrojone, leciały bardzo lekko i prawie bez wysiłku i Ruta Skadi obawiała się, że w razie niebezpieczeństwa zapewne nie udałoby jej się przed nimi uciec. Przygotowała łuk, przyspieszyła i zbliżyła się do nich, wołając: – Anioły! Zatrzymajcie się i wysłuchajcie mnie! Nazywam się Ruta Skadi i pragnę z wami porozmawiać! Istoty odwróciły się. Ich wielkie skrzydła uderzały spokojnie, a ciała prostowały się w powietrzu. Przyjęły pozycję stojącą i trwały w niej dzięki odpowiednim ruchom. Otoczyły czarownicę – pięć ogromnych postaci jarzących się w ciemnościach, oświetlonych promieniami niewidocznego słońca. Ruta rozejrzała się. Siedząc na gałęzi sosnowej, udawała dumną i nieulękłą, chociaż serce biło jej szybko, bo widok był niesamowity, a jej dajmon trzepotał skrzydełkami, starając się trzymać blisko ciepłego ciała swej właścicielki. Każda anielska istota była odmienna i niepowtarzalna, a jednocześnie miały ze sobą więcej wspólnego niż znani Rucie ludzie. Różniło ich od siebie specyficzne migotanie, były obdarzone inteligencją i uczuciami. Anioły nie miały na sobie żadnych szat, lecz to czarownica czuła się naga pod ich na wskroś przeszywającymi spojrzeniami. A jednak nie speszyła się i patrzyła na nich z wysoko podniesioną głową. – Więc jesteście aniołami – zagaiła – Stróżami albo bene elim. Dokąd się udajecie? – Lecimy na wezwanie – odparł anioł. Ruta nie była pewna, która z istot się odezwała. Mogła to powiedzieć każda z nich albo wszystkie jednocześnie. – Kto was wezwał? – spytała. – Człowiek. – Lord Asriel? – Być może. – Dlaczego lecicie na jego wezwanie? – Ponieważ tak chcemy – padła odpowiedź. – Zaprowadźcie mnie więc do niego – poleciła. Ruta Skadi liczyła sobie czterysta sześćdziesiąt lat i miała dumę i wiedzę królowej klanu czarownic. Była bez porównania mądrzejsza od każdej krótko żyjącej istoty ludzkiej, jednak wobec tych niezwykłych postaci okazała się bezradna jak dziecko. Nie wiedziała, jak wielka jest ich wiedza, miała jednak wrażenie, że sięga ona w najodleglejsze rejony wszechświata, o których Ruta nigdy nawet nie śniła. Wiedziała również, że postrzega anioły w ludzkiej postaci tylko dlatego, że nie potrafi ujrzeć ich prawdziwych kształtów. Anioły wydawały jej się bardziej architektonicznymi konstrukcjami niż organizmami, były ogromnymi strukturami obdarzonymi inteligencją i uczuciami. Istoty najwyraźniej nie spodziewały się po niej niczego innego, przecież była w ich mniemaniu osobą bardzo młodą. Od razu uderzyły skrzydłami i ruszyły naprzód. Ruta leciała za nimi. Unosząc się w powietrzu rozkołysanym uderzeniami ich skrzydeł, rozkoszowała się prędkością i siłą lotu. Lecieli przez noc. Wokół migotały gwiazdy, ich blask bladł, aż wreszcie znikały, gdy na wschodzie rozpoczynał się świt. Później pojawiła się słoneczna obręcz i cały świat nagle pojaśniał. Lecieli po błękitnym niebie, w przezroczystym powietrzu, świeżym, słodkim i wilgotnym. W dzień anioły były mniej widoczne, chociaż równie niezwykłe jak w nocy. Nadal otaczało ich – odmienne od słonecznego – światło. Leciały niestrudzenie, a Ruta nie zostawała w tyle. Wydawało jej się, że opanowała ją jakaś dzika radość, i czuła się tak, jak gdyby zdobyła władzę nad tymi nieśmiertelnymi istotami. Przyjemność sprawiało jej własne ciało i krew, dotyk na skórze chropowatej sosnowej kory, uderzenia serca, wszystkie zmysły, głód, obecność dajmona o słodkim głosie, widok ziemi w dole i każdego żywego stworzenia: roślin i zwierząt; cieszyła ją przynależność do tego świata materii i świadomość, że kiedy umrze, jej ciało stanie się pożywieniem dla innych istot, tak jak ona żywiących się ciałami zwierząt i roślinami. Podniecała ją także myśl, że znowu zobaczy Lorda Asriela. Nadeszła kolejna noc, a anioły nie przerywały lotu. W pewnej chwili powietrze osobliwie się zmieniło – Ruta nie wiedziała, na czym polegała ta zmiana, lecz była przekonana, że wraz z aniołami opuściła tamten świat i trafiła do następnego. Nie miała pojęcia, jak do tego doszło... – Anioły! – zawołała, gdy poczuła zmianę. – W jaki sposób zdołałyście przeniknąć barierę między światami? Gdzie leżała granica? – W powietrzu istnieją wrota do innych światów, które my potrafimy dostrzec, ty natomiast nie – padła odpowiedź. Ruta Skadi rzeczywiście nie widziała tajemniczych wrót, ale nie były jej potrzebne, ponieważ czarownice potrafią latać po niebie lepiej niż ptaki. Zanim anioł skończył swą wypowiedź, Ruta skupiła wzrok na trzech poszczerbionych szczytach w dole i dokładnie zapamiętała miejsce, nad którym znajdowały się drzwi łączące dwa światy. Niezależnie od opinii anioła, była pewna, że w razie potrzeby potrafi ponownie odnaleźć przejście. Lecieli dalej i niebawem czarownica usłyszała anielski głos: – W tym świecie przebywa Lord Asriel. Buduje tam fortecę... Anioły zwolniły lot i zaczęły krążyć w powietrzu niczym orły. Ruta Skadi popatrzyła na miejsce wskazane przez świetlistą istotę. Pierwsze słabiutkie migotanie światła rozjaśniało niebo na wschodzie, chociaż gwiazdy równie jaskrawo jak w nocy lśniły jeszcze na tle aksamitnie czarnych niebios. Na wschodnim, z każdą chwilą jaśniejącym horyzoncie zobaczyła wielkie góry: ostre, czarne szczyty skalne, wielkie, popękane zbocza i poszczerbione grzbiety górskie; całość wyglądała dziwacznie i groźnie, niczym ruiny po katastrofie wszechświata. Na najwyższym wierzchołku Ruta dostrzegła ciemną, oświetloną pierwszymi promieniami porannego słońca, samotną budowlę – olbrzymią fortecę, której blanki wykonano z pojedynczych bazaltowych płyt wysokich jak pół wzgórza. Poniżej tej gigantycznej twierdzy w ciemnościach wczesnego świtu płonęły ognie i dymiły paleniska. Ruta Skadi z odległości wielu mil słyszała szczęk młotów i odgłosy pracy wielkich pras. Zauważyła też, że ze wszystkich stron nadlatują ku fortecy anioły oraz rozmaite maszyny: szybujące jak albatrosy statki powietrzne o stalowych skrzydłach, szklane kabiny zawieszone pod trzepoczącymi skrzydłami mechanicznych ważek, brzęczące zeppeliny przypominające ogromne trzmiele. Wszyscy kierowali się do fortecy, którą jeden człowiek budował w górach na krańcu świata. – Zastaniemy Lorda Asriela? – spytała. – Tak, jest tutaj – odparły anioły. – W takim razie, lećmy się z nim spotkać. Będziecie moją strażą przyboczną. Anielskie istoty posłusznie rozpostarły skrzydła i skierowały się wprost ku twierdzy połyskującej w słońcu złotą barwą. Przed aniołami leciała pełna zapału czarownica. Rolls–royce Lyra obudziła się wcześnie. Poranek był cichy i ciepły, jak gdyby w mieście nigdy nie panowała inna pogoda niż piękne, spokojne lato. Lyra wyślizgnęła się z łóżka i zeszła na dół. Słysząc dziecięce głosy nad wodą, poszła sprawdzić, co się tam dzieje. Trzej chłopcy i dziewczynka płynęli przez oświetlony słońcem basen portowy w dwóch łódkach, kierując się ku schodkom. Ścigali się. Gdy zobaczyli Lyrę, zwolnili na moment, potem jednak ponownie zajął ich wyścig. Zwycięzcy wpłynęli na schodki z takim impetem, że jeden z nich – chłopiec – wpadł do wody, po czym spróbował się wspiąć na drugą łódkę i przewrócił ją. Potem cała czwórka, stojąc w wodzie, pryskała się beztrosko, jak gdyby nocne strachy poszły w zapomnienie. Lyra pomyślała, że dzieci są młodsze niż większość spotkanych przy wieży, i przyłączyła się do ich zabawy w wodzie; Pantalaimon przybrał postać małej srebrnej rybki i pływał obok swej pani. Dziewczynce rozmowy z innymi dziećmi nigdy nie sprawiały trudności, toteż wkrótce cała czwórka zasiadła wokół niej na ciepłych kamieniach częściowo zanurzonych w płytkiej wodzie. Ubrania suszyły się w słońcu. Biedny Pantalaimon musiał znowu wpełznąć do kieszeni swej właścicielki – był teraz żabą siedzącą w wilgotnej bawełnie. – Co zamierzacie zrobić z tamtym kotem? – Naprawdę nie lękacie się złych mocy? – Skąd jesteście? – Twój przyjaciel nie boi się upiorów? – Will niczego się nie boi – odparła Lyra. – Ani ja. Dlaczego przestraszyliście się kota? – Naprawdę nic nie wiecie o kotach? – spytał starszy chłopiec z niedowierzaniem. – Przecież koty mają w sobie diabła! Trzeba zabić każdego napotkanego. Jeśli cię któryś ugryzie, wprowadzi w twoje ciało diabła. A co zrobiłaś z tym dużym lampartem? Lyra uprzytomniła sobie, że jej młodziutki rozmówca ma na myśli Pantalaimona w postaci wielkiego kota, i z niewinną minką potrząsnęła głową. – Musiało ci się przyśnić – oświadczyła. – W świetle księżyca wiele rzeczy wygląda inaczej. Tam, skąd pochodzimy ja i Will, nie ma upiorów, nie wiemy więc o nich zbyt wiele. – Jesteś bezpieczna, póki nie zdołasz ich dostrzec – wyjaśnił chłopiec. – Jeśli je zobaczysz, wtedy mogą cię zabrać. Tak powiedział mój tata, a później go dopadły. Pewnego razu po prostu nie udało mu się przed nimi uciec. – Czy one są teraz tutaj, wokół nas? – Tak – odrzekła dziewczynka. Wyciągnęła rękę i zacisnęła dłoń, mrucząc: – Schwytałam właśnie jednego z nich! – Nie są w stanie nas skrzywdzić – zauważył jeden z chłopców – więc i my nie możemy im nic zrobić! – Zawsze w waszym świecie były upiory? – spytała Lyra. – Tak – odparł jeden chłopiec, drugi mu jednak zaprzeczył. – Nie, ale przybyły dawno temu. Setki lat temu. – Przybyły z powodu Gildii – powiedział trzeci. – Czego? – spytała Lyra. – Nie! – krzyknęła dziewczynka z grupy. – Babcia mi mówiła, że ludzie byli źli i Bóg wysłał upiory, aby nas ukarały. – Twoja babcia nic nie wie – wtrącił chłopiec. – Ona ma brodę. To koza, cha, cha, cha! – Czym jest Gildia? – nalegała Lyra. – Znasz Torre degli Angeli? – spytał inny chłopiec. – To kamienna wieża należąca do Gildii. W wieży jest pewne sekretne miejsce. Do Gildii należą mężczyźni, którzy znają się na wszystkim: na filozofii, alchemii, po prostu na wszystkim. To oni pozwolili wejść upiorom. – Nieprawda – powiedział trzeci chłopiec. – Upiory pochodzą z gwiazd. – Wcale nie! Było tak, jak mówię! Pewien przedstawiciel Gildii setki lat temu rozcinał metal. Ołów. Zamierzał przemienić go w złoto. Więc ciął go i ciął na coraz mniejsze części, aż otrzymał możliwie najmniejszy kawałeczek. Nie istniało nic mniejszego od niego, był tak mały, że nawet ten filozof nie mógł go zobaczyć. Jednak przeciął również i ten kawałek, a w jego wnętrzu znajdowały się upiory tak ze sobą splecione, że zajmowały tę maleńką przestrzeń. W momencie gdy przeciął... Uff! Wszystkie upiory wydostały się na zewnątrz i od tej chwili są wśród nas. Tak mówił mój tata. – Czy w wieży są teraz jacyś mężczyźni z Gildii? – spytała Lyra. – Nie, nie! Uciekli, tak jak wszyscy inni – odparła dziewczynka. – W wieży nie ma nikogo, tam straszy – oznajmił chłopiec. – Dlatego wyszedł z niej kot. Nie zamierzamy do niej wchodzić. Ani my, ani żadne inne dzieciaki. To straszne miejsce. – Ludzie z Gildii nie boją się tam wchodzić – zaprzeczył inny. – Mają szczególną moc czy coś w tym rodzaju. Byli zachłanni i żyli kosztem biednych ludzi – wtrąciła dziewczynka. – Biedni ludzie ciężko pracowali, a mężczyźni z Gildii po prostu ich wykorzystywali. – Ale teraz nie ma nikogo w wieży? – spytała Lyra. – Żadnych dorosłych? – W naszym mieście w ogóle nie ma dorosłych! – Och, nie ośmieliliby się tu przebywać! A przecież Lyra widziała młodego mężczyznę na wieży. Była o tym przekonana! Zresztą, dzieci mówiły znanym jej tonem wprawnych kłamców, nie wiedziały jednak, z kim mają do czynienia. Ich rozmówczyni świetnie się znała na kłamstwach i potrafiła je rozpoznać. Nagle przypomniała sobie, że mały Paolo wspomniał o starszym bracie, Tulliu, który przybył wraz z nimi do miasta. Angelica uciszyła wówczas Paola... Może ten młody mężczyzna, którego widziała Lyra, to właśnie ich brat? Dzieci zajęły się zawracaniem łodzi, a następnie popłynęły z powrotem na plażę, natomiast Lyra wróciła do budynku, aby zaparzyć kawę i sprawdzić, czy Will już się obudził. Okazało się, że chłopiec ciągle jeszcze śpi ze zwiniętym u stóp kotem, a ponieważ dziewczynka jak najprędzej chciała się spotkać ze swoją uczoną, napisała do niego kartkę i położyła ją na podłodze przy łóżku. Później wzięła plecak i wyszła, by poszukać okienka. Wybrana przez nią ulica poprowadziła ją przez mały plac, do którego doszli z Willem poprzedniej nocy. Teraz plac był pusty i światło słoneczne ujawniło pokryty kurzem fronton starej wieży oraz wytarte rzeźbienia obok drzwi: przedstawiały podobne ludzkim postacie ze złożonymi skrzydłami; rysy twarzy zatarły rzeźbom wiatry i deszcze, ale ich postawa wyrażała moc, współczucie i intelektualną potęgę. – Anioły – odezwał się Pantalaimon, który jako świerszcz siedział na ramieniu swej pani. – Może to upiory – zastanowiła się Lyra. – Nie! Dzieci użyły słowa angeli – upierał się jej dajmon – Założę się, że to anioły. – Wejdziemy? Podnieśli oczy na wielkie dębowe wrota z czarnymi, ozdobnymi zawiasami. Pół tuzina stopni, które prowadziły do wejścia, było mocno zniszczonych, a drzwi uchylone. Nic z wyjątkiem własnego strachu nie powstrzymywało Lyry przed wślizgnięciem się do wieży. Dziewczynka weszła na palcach po schodach i zajrzała do środka. Dostrzegła jedynie fragment ciemnego, wykładanego kamiennymi płytami korytarza, lecz Pantalaimon drżał z niepokoju na jej ramieniu, podobnie jak wtedy, gdy zamieniali czaszki w krypcie Kolegium Jordana. Na szczęście Lyra zmądrzała od tamtego czasu. Domyśliła się, że w wieży panoszy się zło, zbiegła więc szybko po schodkach, przebiegła plac i skierowała się w stronę jaskrawo rozjaśnionego słonecznym światłem bulwaru z palmami. Gdy tylko się upewniła, że nikt jej nie obserwuje, podeszła do okienka i przeszła do Oksfordu Willa. W czterdzieści minut później po raz kolejny stała w budynku wydziału fizyki i kłóciła się z portierem. Tym razem jednak miała w ręku kartę atutową. – Niech pan po prostu zapyta doktor Malone – stwierdziła słodko. – Niech pan tylko ją spyta, nic więcej. Ona panu powie. Portier odwrócił się do telefonu i Lyra obserwowała z litościwą miną, jak mężczyzna przyciska guziki i mówi w słuchawkę. Myślała ze smutkiem o biednym tutejszym portierze, któremu nawet nie przydzielono odpowiedniego pomieszczenia – takiego, jak w jej prawdziwym kolegium Oksfordzkim – miał przed sobą tylko duży drewniany kontuar, jak gdyby pracował w sklepie. – W porządku – oświadczył portier, odwracając się. – Mówi, że masz wejść. Tylko nigdzie nie zbaczaj po drodze. – Dobrze – odparła poważnie, niczym uprzejma panienka, która zawsze postępuje zgodnie z poleceniami dorosłych. Na szczycie schodów czekała ją jednakże niespodzianka, ponieważ nagle otworzyły się drzwi z narysowaną sylwetką kobiety na tabliczce i wysunęła się głowa i ręka doktor Malone. Uczona bez słowa kiwała na Lyrę ręką zapraszając ją do środka. Dziewczynka weszła, zaintrygowana. Nie było to laboratorium, ale toaleta, a doktor Malone wydawała się bardzo poruszona. – Lyro – odezwała się – w laboratorium są jacyś ludzie... chyba policjanci... Wiedzą, że byłaś u mnie wczoraj... Nie wiem, czego szukają, ale nie podobają mi się... Co się dzieje? – Skąd się dowiedzieli, że przyszłam się z panią zobaczyć? – Nie wiem! Nie znali twojego nazwiska, ale od razu wiedziałam, o kim mówią... – Och! No dobrze, mogę ich okłamać. To łatwe. – Ale o co w tym wszystkim chodzi? Jakiś kobiecy głos spytał z korytarza przed toaletą: – Doktor Malone? Widziała pani dziewczynkę? – Tak – odparła doktor Malone. – Właśnie jej pokazywałam, gdzie jest toaleta... Lyra pomyślała, że uczona nie ma powodu do niepokoju, najwyraźniej jednak nie była przyzwyczajona do niebezpieczeństw. Kobieta w korytarzu była młoda i bardzo elegancko ubrana. Naprawdę próbowała się uśmiechnąć na widok dziewczynki, ale jej oczy patrzyły srogo i podejrzliwie. – Witaj – odezwała się. – Jesteś Lyra, prawda? – Tak. A pani jak się nazywa? – Jestem sierżant Clifford. Wejdź. Dziewczynka pomyślała, że ta młoda kobieta ma tupet skoro traktuje laboratorium jak swój własny pokój, lecz nic nie powiedziała, tylko skinęła potulnie głową. Po raz pierwszy poczuła ukłucie żalu. Zdała sobie sprawę że nie powinna tu być; pamiętała, co aletheiometr kazał jej zrobić – miała pomóc Willowi, a nie przychodzić tutaj. Niezdecydowana stała w progu. W pomieszczeniu siedział wysoki barczysty mężczyzna o białych brwiach. Dziewczynka świetnie wiedziała, jak wyglądają uczeni, i tych dwoje z pewnością nimi nie było. – Wejdź, Lyro – ponagliła ją sierżant Clifford. – Wszystko w porządku. To jest inspektor Walters. – Witaj, Lyro – odezwał się mężczyzna. – Wiele o tobie słyszałem od doktor Malone. Chciałbym zadać ci kilka pytań, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Na jaki temat? – spytała. – Och, to nic trudnego – odparł, uśmiechając się. – Wejdź i usiądź. Pchnął ku niej krzesło. Dziewczynka usiadła ostrożnie. Usłyszała, jak zamykają się drzwi. Doktor Malone stała obok. Pantalaimon, który pod postacią świerszcza tkwił w kieszeni na piersi Lyry, był bardzo poruszony – czuła to. Miała nadzieję, że nikt nie zauważy jej drżącego dajmona. Poleciła mu w myślach, aby się nie ruszał. – Skąd pochodzisz, Lyro? – spytał inspektor Walters. Gdyby wymieniła Oksford, łatwo mogliby sprawdzić jej słowa. Nie mogła jednak powiedzieć, że przybyła z innego świata. Uznała tych ludzi za niebezpiecznych, choćby dlatego, że od razu chcieli się wszystkiego dowiedzieć. Przyszła jej do głowy jedyna nazwa, jaką znała w tym świecie: miejsce, z którego pochodził Will. – Z Winchesteru – odrzekła. – Biłaś się z kimś, prawda, Lyro? – spytał inspektor. – Skąd masz te siniaki? Jeden na policzku, drugi na nodze... Czy ktoś cię uderzył? – Nie – mruknęła. – Chodzisz do szkoły? – Tak. Czasami – dodała. – Nie powinnaś być dziś w szkole? Nic nie odpowiedziała. Czuła się coraz bardziej nieswojo. Popatrzyła na doktor Malone i dostrzegła na jej twarzy napięcie i smutek. – Przyszłam tu tylko zobaczyć się z doktor Malone – bąknęła dziewczynka. – Zatrzymałaś się w Oksfordzie, Lyro? Gdzie nocujesz? – U pewnych ludzi – odrzekła. – To moi przyjaciele. – Jaki jest ich adres? – Nie potrafię powiedzieć, gdzie mieszkają. To znaczy... łatwo tam trafię, ale nie pamiętam nazwy ulicy. – Kim są ci ludzie? – To przyjaciele mojego ojca. – Och, rozumiem. W jaki sposób trafiłaś do doktor Malone? – Mój ojciec jest fizykiem i ją zna. Pomyślała, że na razie jakoś sobie radzi, i zaczęła się uspokajać. Dzięki temu potrafiła kłamać płynniej. – Doktor Malone pokazała ci, nad czym pracuje, prawda? – Tak. Maszyna z ekranem... Tak, pokazała. – Interesujesz się takimi sprawami? Nauką i badaniami? – Tak. Zwłaszcza fizyką. – Zamierzasz zostać naukowcem, kiedy dorośniesz? Lyra zareagowała na to pytanie obojętnym spojrzeniem. Mężczyzna nie zmieszał się, wymienił spojrzenie z młodą kobietą, po czym znowu popatrzył jasnymi oczyma na dziewczynkę. – Byłaś zaskoczona tym, co ci pokazała doktor Malone... – No cóż, w pewnym sensie, ale wiedziałam, czego się spodziewać. – Dzięki ojcu? – Tak, ponieważ mój ojciec zajmuje się podobnymi rzeczami. – Hm, powiedzmy. Rozumiesz to zjawisko? – W pewnym sensie. – Twój ojciec bada zatem mroczną materię? – Tak. – Czy doszedł do takich wniosków, jak doktor Malone? – Nie w ten sam sposób. Może pewne badania wyszły mu lepiej, ale nie ma takiej maszyny ze słowami na ekranie. – Will także zatrzymał się u twoich przyjaciół? – Tak, on... Lyra umilkła. Od razu wiedziała, że popełniła straszliwy błąd. Zerwała się, by uciec. Mężczyzna i kobieta natychmiast ruszyli, by utrudnić jej wyjście z pokoju, wcześniej jednak natknęli się na doktor Malone. Sierżant potknęła się i upadła, blokując drogę inspektorowi. Dzięki temu Lyra zdołała wybiec z pomieszczenia i zatrzasnąć za sobą drzwi. Pędem pobiegła do schodów. Z jakichś drzwi wyszło niespodziewanie dwóch mężczyzn w białych kitlach i dziewczynka wpadła na nich. Pantalaimon zmienił się w kruka, zaczął krakać i trzepotać skrzydłami; jego widok tak bardzo przestraszył obu naukowców, że upadli do tyłu, a Lyra uwolniła się i pobiegła schodami w dół i do głównego korytarza. Portier właśnie odkładał słuchawkę i ruszył ku niej, krzycząc: – Hej, ty! Zatrzymaj się! Na szczęście nadal stał za kontuarem oddzielającym go od pozostałej części korytarza, a podnoszona klapa przez którą mógł wyjść, znajdowała się przy drugim końcu blatu, toteż dziewczynka wpadła w obrotowe drzwi na długo przed portierem. Dostrzegła kątem oka, że otwierają się drzwi windy i wybiega z niej jasnowłosy mężczyzna. Był szybki... Drzwi Lyry nie obracały się! Pantalaimon zakrakał, że on i jego pani pchają w niewłaściwą stronę. Krzyknęła ze strachu, popchnęła drzwi i wreszcie wpadła do kolejnego pomieszczenia. Cisnęła plecak w drugie drzwi z grubego szkła. Otworzyły się i dziewczynka znalazła się na zewnątrz, w ostatniej chwili unikając sięgającej za nią ręki portiera. Przy okazji starzec zatarasował przejście jasnowłosemu mężczyźnie. Lyra przebiegła na drugą stronę ulicy, lekceważąc samochody, ich hamulce i pisk opon, wpadła w wyłom między wysokimi budynkami, a potem popędziła kolejną ulicą, po której w obu kierunkach jeździły rozmaite pojazdy. Dziewczynka biegła pędem, uchylając się przed rowerami. Jasnowłosy mężczyzna przez cały czas niemal deptał jej po piętach... Przerażał ją. Przeskoczyła płot i trafiła do jakiegoś ogrodu. Przedarła się przez krzaki... Pantalaimon leciał szybko nad jej głową, krzykiem wskazując jej drogę. W pewnym momencie dziewczynka przycupnęła za komórką z węglem. Do jej uszu dotarł odgłos kroków blondyna, który przebiegał tuż obok; pędził tak szybko, że nawet nie usłyszała jego sapania. – Wróć teraz... wróć na ulicę – powiedział Pantalaimon. Lyra wypełzła z kryjówki i ruszyła po miękkiej trawie, przez bramę opuściła ogród i znalazła się z powrotem na Banbury Road. Znowu uciekała przed pojazdami, słysząc za sobą pisk opon. Później pobiegła w górę wzdłuż ogrodów Norham, cichą uliczką obsadzoną drzewami wzdłuż której stały wysokie, wiktoriańskie kamienice. Zatrzymała się, by złapać oddech. Przed jednym z ogrodów dostrzegła niski murek, a za nim wysoki żywopłot. Usiadła, ukrywając się za ligustrem. – Pomogła nam! – odezwał się Pantalaimon. – Doktor Malone zagrodziła im drogę. Jest po naszej stronie, nie z nimi. – Och, Pan – jęknęła Lyra – nie powinnam nic mówić o Willu... Trzeba było zachować większą ostrożność... – W ogóle nie powinnaś tu przychodzić – rzekł surowym tonem jej dajmon. – Wiem. To także... Dziewczynka nie miała jednak czasu, by się tłumaczyć z niemądrego postępku, ponieważ Pantalaimon zatrzepotał przy jej ramieniu, a potem szepnął: – Wyjrzyj... – Natychmiast ponownie przybrał postać świerszcza i wskoczył do kieszeni swej właścicielki. Lyra wstała, gotowa do ucieczki, a wtedy zobaczyła ogromny, granatowy samochód, który sunął cicho po chodniku tuż obok niej. Już miała pobiec, gdy nagle otworzyło się tylne okno samochodu i pojawiła się w nim znajoma twarz. – Lizzie – odezwał się starzec spotkany w muzeum. – Jak miło cię znowu zobaczyć. Może cię gdzieś podwieźć? Otworzył drzwiczki i odsunął się, aby zrobić jej miejsce obok. Pantalaimon lekko uszczypnął Lyrę w pierś przez cienką bawełnę, ale dziewczynka wsiadła bez zastanowienia, ściskając kurczowo plecak. Mężczyzna pochylił się i zatrzasnął drzwiczki. – Chyba się gdzieś spieszyłaś – stwierdził. – Dokąd chcesz jechać? – Do Summertown – odparła. – Proszę! Kierowca miał czapkę z daszkiem. W samochodzie wszystko było gładkie, miękkie i duże. Od starca bił mocny zapach wody kolońskiej. Pojazd zjechał z chodnika i ruszył niemal bezszelestnie. – Więc, co u ciebie słychać, Lizzie? – spytał sta rzec. – Dowiedziałaś się czegoś więcej o tych czaszkach? – Tak – odparła, wyciągając szyję, by spojrzeć przez tylne okno. Nie dostrzegła jasnowłosego mężczyzny. Najwyraźniej udało jej się uciec! Nigdy jej już nie znajdzie. Była bezpieczna w wielkim samochodzie, z tym bogatym człowiekiem. Uśmiechnęła się z triumfem. – Ja także trochę popytałem – ciągnął starzec. – Pewien mój przyjaciel antropolog twierdzi, że w zbiorach muzeum znajduje się sporo tego typu eksponatów. Niektóre z nich są naprawdę bardzo stare. Neandertalskie wiesz... – Tak, słyszałam o tym – mruknęła Lyra, nie mając pojęcia, o czym mówi mężczyzna. – A jak tam twój przyjaciel? – Jaki przyjaciel? – spytała Lyra. Z niepokojem zastanawiała się, czy powiedziała mu o Willu. – Przyjaciel, u którego się zatrzymałaś. – Ach, tak. To przyjaciółka. Czuje się dobrze, dziękuję. – Co robi? Jest archeologiem? – Nie, hmm... fizykiem. Bada mroczną materię – odrzekła Lyra, ciągle jeszcze nie w pełni nad sobą panując. W tym świecie wymyślanie kłamstw okazało się trudniejsze, niż sądziła. Męczyła ją pewna myśl – czuła, że skądś zna tego starego człowieka, i to od dawna, nie mogła sobie jednak skojarzyć, gdzie go wcześniej spotkała. – Mroczną materię? – spytał. – Jakież to fascynujące! Czytałem coś o tym w „Timesie” dziś rano. Wszechświat jest pełen jakiejś tajemniczej substancji, której natury nikt nie zna! A twoja przyjaciółka jest na tropie, prawda? – Tak. Wiele o niej wie. – Co chciałabyś robić, jak dorośniesz, Lizzie? Zamierzasz również zająć się fizyką? – Może – odrzekła. – To zależy. Szofer zakasłał cicho i zwolnił. – Ach, jesteśmy w Summertown – zauważył starzec. – Gdzie cię wysadzić? – No... o tam, przy tych sklepach... Stamtąd pójdę piechotą – odpowiedziała Lyra. – Dziękuję panu. – Skręć w South Paradę i stań po prawej, Allanie – polecił bogacz. – Dobrze, proszę pana – odparł szofer. W minutę później samochód zatrzymał się przy bibliotece publicznej. Starzec przytrzymał otwarte drzwiczki od swojej strony, toteż Lyra, chcąc wysiąść, musiała go ominąć. Przesuwała się niezdarnie nad jego kolanami, gdyż nie miała ochoty dotykać mężczyzny, mimo iż wydawał jej się bardzo miły. – Nie zapomnij plecaka – dodał, wręczając jej tobołek. – Och, dziękuję – powiedziała. – Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy, Lizzie – powiedział na koniec. – Kłaniaj się ode mnie swojej przyjaciółce. – Do widzenia – mruknęła. Szła po chodniku, póki samochód nie skręcił za rogiem i dopiero kiedy zniknął, ruszyła ku grabom. Miała dziwne przeczucie co do jasnowłosego mężczyzny i chciała zapytać o niego aletheiometr. Will po raz drugi czytał listy od ojca. Siedział na tarasie, słyszał odległe krzyki dzieci pływających w basenie portowym, wpatrywał się w wyraźne litery na lichym papierze i próbował sobie wyobrazić autora listów. Wielokrotnie odczytywał też wszystkie wzmianki dotyczące dziecka, czyli jego samego. W pewnej chwili usłyszał kroki biegnącej Lyry. Włożył listy do kieszeni i wstał, a dziewczynka prawie natychmiast pojawiła się przed nim. Miała błędne spojrzenie, a Pantalaimon w postaci żbika co chwila wydawał z siebie dzikie warknięcia. Dziewczynka była zbyt oszołomiona, aby ukrywać swój gniew. Ona, która rzadko płakała, teraz szlochała z wściekłości, pierś podnosiła się jej gwałtownie i opadała. Podbiegła do przyjaciela chwyciła go kurczowo za ramiona i krzyczała: – Zabij go! Zabij! Chcę, żeby nie żył! Żałuję, że nie ma tu Iorka... Och, Willu, tak źle postąpiłam, strasznie mi przykro... – Co... Co się stało? – Ten stary dziad... to zwyczajny złodziej... Ukradł go, Willu! Ukradł mój aletheiometr! Ten śmierdzący staruch w drogim ubraniu. Ten dziad z samochodem i służącym... Och, zrobiłam dziś rano tyle głupstw... Ach, Willu... W tym momencie Lyra wybuchnęła płaczem. Will pomyślał, że jeśli ludzkie serce naprawdę może pęknąć z rozpaczy, jego przyjaciółka jest teraz o krok od śmierci. Dziewczynka padła na ziemię i lamentowała, jej ciało drżało, a dajmon zmienił się w wilka i wył z żalu. Nawet dzieci nad wodą usłyszały łkanie Lyry, stanęły nieruchomo i przysłoniły oczy, aby zobaczyć, kto tak szlocha. Will usiadł obok dziewczynki i potrząsał jej ramieniem. – Przestań! Przestań płakać! – krzyknął. – Opowiedz mi wszystko od początku. Jaki starzec? Co się stało? – Będziesz się bardzo gniewał... bo obiecałam, że cię nie wydam, obiecałam ci, a potem... – Lyra nadal łkała, a Pantalaimon przybrał postać młodego, niezdarnego pieska z oklapłymi uszami – machał ogonem i zachowywał się w taki sposób, jak gdyby coś zbroił. Chłopiec zrozumiał, że dziewczynka rzeczywiście zrobiła coś, czego za bardzo się wstydziła, aby o tym powiedzieć, postanowił więc odezwać się do Pantalaimona. – Co się stało?! – spytał. – Po prostu mi powiedz. – Lyra poszła do uczonej, a tam czekali na nią jacyś ludzie, mężczyzna, i kobieta... Przechytrzyli nas... Zadawali wiele pytań, a potem nagle zapytali o ciebie i zanim zdołaliśmy się powstrzymać, przyznaliśmy, że cię znamy. Uciekliśmy... Dziewczynka ukryła twarz w dłoniach, czołem dotykała chodnika. Jej dajmon ze zdenerwowania szaleńczo zmieniał postacie: z psa stał się ptakiem, potem kotem, wreszcie śnieżnobiałym gronostajem. – Jak wyglądał ten mężczyzna? – spytał Will. – Duży – odparła Lyra przytłumionym głosem. – Wydawał się taki silny i miał strasznie jasne oczy... – Widział, jak przechodziłaś przez okienko? – Nie, ale... – Nie wie więc, gdzie jesteśmy! – Ale aletheiometr! – krzyknęła dziewczynka i gwałtownie usiadła; jej twarz wyrażała rozpacz, niczym grecka maska. – No! – zachęcił Will. – Opowiedz mi o tym. Wśród szlochów Lyra opowiedziała mu, co jej się przydarzyło – że starzec zapewne widział poprzedniego dnia, jak korzystała z aletheiometru w muzeum, że zatrzymał samochód, gdy uciekała przed blondynem, a ona wsiadła, że samochód stanął po lewej stronie drogi, więc musiała przecisnąć się nad kolanami mężczyzny, aby wysiąść, że staruch wyjął aletheiometr z plecaka prawdopodobnie wtedy, gdy jej go podawał... Chłopiec widział, że dziewczynka jest smutna, nie rozumiał jednak, dlaczego czuła się winna. Lyra wyjaśniła mu. – Widzisz, Willu, postąpiłam bardzo źle. Aletheiometr powiedział mi, żebym przestała się interesować Pyłem i pomogła tobie w poszukiwaniu ojca. A ja... mogłabym ci pomóc, mogłabym zabrać cię do ojca, gdybym miała aletheiometr. Nie posłuchałam mojego urządzenia, postąpiłam samowolnie i zrobiłam to, na co miałam ochotę, a nie to, co powinnam... Will widział wcześniej, jak Lyra używała swojego przyrządu, i zrozumiał, że dowiedziałaby się, gdzie przebywa jego ojciec. Odwrócił się. Dziewczynka chwyciła go za rękę, ale chłopiec wyszarpnął się i poszedł nad brzeg morza. Dzieci znowu bawiły się w basenie portowym. Lyra podbiegła do przyjaciela i powiedziała: – Willu, tak mi przykro... – Co mi po tym? Nie dbam o to, czy jest ci przykro Zrobiłaś tak, jak chciałaś. – Ale, Willu, musimy sobie nawzajem pomagać, ty i ja, ponieważ nie mamy nikogo innego! – Nie wiem, jak moglibyśmy sobie pomóc. – Ani ja, chociaż... Dziewczynka przerwała w pół zdania i w jej oczach coś zamigotało. Odwróciła się, podbiegła do porzuconego na chodniku plecaka i zaczęła go gorączkowo przeszukiwać. – Wiem, kim on jest! I gdzie mieszka! Popatrz! – krzyknęła, trzymając biały kartonik. – Dał mi ja w muzeum! Możemy pójść i odebrać aletheiometr! Will wziął od niej wizytówkę i przeczytał: Sir Charles Latrom Komandor Orderu Imperium Brytyjskiego Limefield House Old Headington Oksford – Ma tytuł „sira” – zauważył. – …Czyli prawie księcia. To oznacza, że ludzie uwierzą temu mężczyźnie, a nie nam. Zresztą, co mam według ciebie zrobić? Pójść na policję? Przecież policja mnie ściga! A jeśli do wczoraj mnie nie szukali, zaczną od dzisiaj. Idź ty, a natychmiast cię wypytają, kim jesteś. Dowiedzą się, że znasz mnie... Nie, to się nie uda. – Możemy go ukraść. Pójdziemy do jego domu i ukradniemy aletheiometr. Wiem, gdzie się znajduje Headington, w moim Oksfordzie także jest... To niedaleko. Bez trudu dotrzemy tam w godzinę. – Jesteś głupia. – Iorek Byrnison poszedłby prosto do tego złodzieja i oderwałby mu głowę! Żałuję, że go tu nie ma. On... Lyra umilkła, Will popatrzył bowiem na nią takim wzrokiem, że aż się przestraszyła. Podobnie spojrzał na nią kiedyś pancerny niedźwiedź i wówczas też poczuła strach. – Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś równie niemądrego – oświadczył chłopiec. – Sądzisz, że uda ci się wejść do domu takiego człowieka i ukraść swój przyrząd? Powinnaś się zastanowić. Skup się i użyj swojego mózgu. Taki bogacz założył na pewno mnóstwo antywłamaniowych alarmów, rozmaitych dzwonków, które zareagują na naszą obecność, specjalne zamki, podczerwień. Włączą się automatycznie... – Nigdy nie słyszałam o takich rzeczach – bąknęła Lyra. – Nie ma ich w moim świecie. Skąd mogłam o nich wiedzieć, Willu? – No dobrze, odpowiedz mi na takie pytania: facet może ukryć twój aletheiometr gdziekolwiek w swoim wielkim domu, prawda? Jak go odnajdziesz? Przeszukasz każdą szafkę, szufladę i wszystkie kryjówki? Ludzie, którzy włamali się do mojego domu, spędzili godziny na szukaniu teczki i nie znaleźli jej, a założę się, że staruch mieszka w znacznie większym domu niż ja. Zresztą, prawdopodobnie ma sejf. Nawet jeśli uda nam się wejść do jego domu, z pewnością nie znajdziemy twojego przyrządu przed przybyciem policji. Dziewczynka zwiesiła głowę. Will miał rację. – Co w takim razie zrobimy? – spytała. Chłopiec nie odpowiedział, ale Lyra już wiedziała, że będą działać razem. Stanowili zespół, a Will – chciał czy nie – był w pewnym sensie zależny od dziewczynki. Przez chwilę chodził od brzegu morza do tarasu i z powrotem. Zaciskał ręce, zastanawiając się nad odpowiedzią, niestety niczego nie wymyślił. Potrząsnął gniewnie głową. – No cóż... trzeba pójść do niego – powiedział w końcu. – Po prostu pójść i spotkać się z tym człowiekiem Nie możemy raczej poprosić o pomoc twojej uczonej. Nawet jeśli tamci ludzie nie byli z policji, uwierzy szybciej im niż nam. A jeśli pójdziemy się spotkać z tym starym przynajmniej obejrzymy sobie jego dom i sprawdzimy jak są rozmieszczone pokoje. Tak. Od tego zaczniemy. Nie mówiąc nic więcej, chłopiec wszedł do pokoju w którym spał, i schował listy pod poduszkę. Jeśli zostanie schwytany, nikt nigdy ich nie znajdzie. Lyra czekała na tarasie z Pantalaimonem; dajmon w postaci wróbla siedział na jej ramieniu. Dziewczynka miała obecnie znacznie weselszą minę. – Odzyskamy go, na pewno odzyskamy – oświadczyła. – Czuję, że tak się stanie. Will nie odpowiedział. Ruszyli w kierunku alei z okienkiem. Dojście do Headington zabrało dzieciom około półtorej godziny. Lyra prowadziła dalszą trasą, chcieli bowiem ominąć centrum miasta. Will nic nie mówił, tylko bacznie rozglądał się na boki. Dziewczynka czuła, że czeka ją trudne zadanie, nawet trudniejsze niż w Arktyce, w drodze do Bolvangaru, ponieważ teraz była zdana jedynie na siebie, wtedy natomiast towarzyszyli jej Cyganie i Iorek Byrnison. Zagrożenia wydawały się wówczas naturalne i dostrzegalne. Inaczej tu, w tym mieście (które było jednocześnie jej i nie jej Oksfordem), gdzie niebezpieczeństwo czaiło się w ukryciu i niełatwo było je rozpoznać. Niby nikt nie zamierzał jej zabić ani oddzielić od Pantalaimona, jednak ukradziono jej jedynego przewodnika. Bez aletheiometru Lyra była... tylko małą, zagubioną dziewczynką, Limefield House otynkowano w kolorze ciepłego miodu. Połowę ściany frontowej porastała winorośl. Dom stał w wielkim, zadbanym ogrodzie; po jednej jego stronie rósł zagajnik, po drugiej ciągnęła się żużlowa alejka prowadząca do drzwi wejściowych. Rolls–royce stał zaparkowany po lewej stronie przed podwójnym garażem. Wszystko, co widział wokół siebie Will, świadczyło o bogactwie i władzy. Właściciel tego domu z pewnością należał do elity. Will bezwiednie zacisnął zęby, po czym nagle przypomniał sobie pewną sytuację. Był wówczas małym dzieckiem. Matka zabrała go do wielkiego domu bardzo przypominającego ten... Włożyli najlepsze rzeczy, matka nakazała chłopcu, aby zachowywał się przyzwoicie... Potem... jacyś starzy ludzie – mężczyzna i kobieta – doprowadzili matkę Willa do płaczu, więc opuścili dom, a ona ciągle płakała... Lyra zauważyła, że jej towarzysz oddycha szybko i zaciska pięści, jednak taktownie nie zapytała o powód jego zachowania; to nie była jej sprawa. Wkrótce zresztą Will się uspokoił i głęboko odetchnął. – No cóż – stwierdził – spróbujmy. Ruszył w górę alejką. Lyra podążyła tuż za nim. Oboje czuli się niepewnie. Przy drzwiach wisiał staroświecki sznurek od dzwonka, jak te w świecie Lyry, i Will nie wiedział, jak go użyć, póki dziewczynka mu nie pokazała. Kiedy pociągnęli za sznurek, usłyszeli brzęczenie dzwonka w domu. Drzwi otworzył ten sam służący, który prowadził samochód, tyle że teraz nie miał na głowie czapki. Popatrzył najpierw na Willa, potem na Lyrę; widać było, że ją rozpoznał. – Chcemy się zobaczyć z sir Charlesem Latromem – odezwał się chłopiec. Mówiąc to, minę miał zaciętą, tak jak ubiegłej nocy, gdy przeciwstawił się dzieciom przy wieży, które rzucały kamieniami w kotkę. Służący skinął głową. – Poczekajcie tutaj – powiedział. – Powiem sir Charlesowi. Zamknął drzwi. Były dębowe, wyposażone w dwa wielkie zamki oraz rygle u góry i na dole; Will i tak uważał że żaden rozsądny włamywacz nie próbowałby wejść do tego domu frontowymi drzwiami. Na przedniej ścianie znajdował się także brzęczyk alarmu antywłamaniowego, a na każdym rogu ogromny reflektor. O tej drodze należało zapomnieć. Rozległy się głośne kroki. Ktoś podszedł do drzwi i po chwili je otworzył. Will podniósł oczy na twarz mężczyzny, który posiadał tak dużo, że chciał mieć jeszcze więcej. Starzec miał niepokojąco gładką twarz, był opanowany i nie wyglądał na zmieszanego czy zawstydzonego. Chłopiec wyczuwał, że stojąca obok niego dziewczynka niecierpliwi się, a jej gniew rośnie, odezwał się więc szybko: – Proszę mi wybaczyć, ale Lyra sądzi, że kiedy podwoził ją pan swoim samochodem, zostawiła w nim coś przez przypadek. – Lyra? Nie znam żadnej Lyry. Cóż za niezwykłe imię. Znam za to panienkę imieniem Lizzie. A kim ty jesteś? Przeklinając własne roztargnienie, Will odparł: – Jestem jej bratem, Markiem. – Rozumiem. Witaj, Lizzie, czy też Lyro. No, proszę, wejdźcie. Odsunął się na bok. Ani chłopiec, ani dziewczynka nie spodziewali się takiego obrotu sprawy, toteż weszli do środka niepewnym krokiem. Hol nie był dobrze oświetlony, pachniał pszczelim woskiem i kwiatami. Wszystkie powierzchnie były wypolerowane i czyste, a na półkach mahoniowej szafki przy ścianie stały rzędy figurek z kruchej porcelany. Will dostrzegł służącego, który najwyraźniej czekał na jakieś polecenie. – Wejdźcie do mojego gabinetu – powiedział sir Charles i przytrzymał przed dziećmi otwarte drzwi. Mówił tonem uprzejmym, a nawet przyjaznym, lecz coś w jego zachowaniu kazało chłopcu zachować ostrożność. Gabinet okazał się przestronny, stały tu skórzane fotele oraz mnóstwo półek z książkami, na ścianach wisiało wiele obrazów i trofeów łowieckich. W powietrzu unosił się dym z cygar. Trzy czy cztery oszklone szafki zawierały stare przyrządy naukowe – mosiężne mikroskopy, teleskopy w pokrowcach z zielonej skóry, sekstansy, kompasy. Dzieci zrozumiały, dlaczego bogacz zapragnął posiadać aletheiometr. – Usiądźcie – polecił sir Charles i wskazał skórzaną sofę. Sam usiadł na krześle za biurkiem i dodał: – No więc? Co macie mi do powiedzenia? – Pan ukradł... – zaczęła dziewczynka zapalczywie, ale Will popatrzył na nią srogo, więc zamilkła. – Lyra sądzi, że zostawiła coś w pańskim samochodzie – powiedział. – Przyszliśmy to odebrać. – Masz na myśli ten przedmiot? – spytał starzec i wyjął z szuflady w biurku aksamitne zawiniątko. Lyra wstała. Starzec zignorował ją i rozwinął materiał, odsłaniając piękne złote urządzenie. – Tak! – wykrzyknęła Lyra i sięgnęła po aletheiometr. Mężczyzna przysunął go do siebie. Zresztą, biurko było szerokie i dziewczynka nie zdołała dosięgnąć przyrządu. Zanim zdążyła zrobić jakiś ruch, starzec odwrócił się i postawił aletheiometr w oszklonej szafce, po czym zamknął ją na klucz, który następnie schował do kieszonki w kamizelce. – Nie jest twój, Lizzie – oznajmił. – Czy też Lyro, jeśli tak brzmi twoje imię. – Jest mój! To mój aletheiometr! Mężczyzna potrząsnął głową ze smutkiem, jak gdyby ganił dziewczynkę i źle ją traktował, lecz czynił to dla jej dobra. – Sądzę, że istnieje poważna wątpliwość co do tej kwestii – oświadczył. – Ależ ten przedmiot należy do niej! – krzyknął Will. – Naprawdę! Pokazywała mi go! Wiem, że do niej należy! – Widzisz, zdaje mi się, że musicie to udowodnić – stwierdził. – Ja nie muszę, ponieważ jestem u siebie w domu. Każdy przyzna, że to urządzenie jest moje. Tak jak wszystkie pozostałe przedmioty w mojej kolekcji Przyznam, Lyro, że zaskakuje mnie twoja nieuczciwość.. – Jestem uczciwa! – zawołała dziewczynka. – Ależ nie. Przedstawiłaś mi się jako Lizzie, teraz dowiaduję się, że twoje imię jest inne. Szczerze mówiąc, nie uda ci się nikogo przekonać, że taka cenna rzecz należy do ciebie. Zaproponuję ci coś... zadzwońmy na policję. Mężczyzna odwrócił głowę, aby przywołać służącego. – Nie rób tego! – krzyknął Will, ponieważ zanim sir Charles zdołał się odezwać, Lyra obiegła biurko. W jej ramionach nagle pojawił się Pantalaimon w postaci warczącego żbika, który obnażał kły i prychał na starca. Mężczyzna zamrugał na widok dajmona i w ostatniej chwili się cofnął. – Nawet pan nie wie, co ukradł! – krzyknęła Lyra. – Widział pan, jak go używałam, więc chciał go mieć! Ale pan... pan jest gorszy niż moja matka, która przynajmniej wie, jaki ten przyrząd jest ważny... Pan po prostu zamierza włożyć go do gabloty i do niczego nie używać! Powinien pan umrzeć! Mogę... Sprawię, że ktoś pana zabije. Nie jest pan wart, by zostać przy życiu. Jest pan... Lyra nie była w stanie dalej mówić. Z całych sił splunęła więc mężczyźnie prosto w twarz. Will siedział nieruchomo. Rozglądał się wokół i starał się zapamiętać położenie wszystkich mebli i przedmiotów. Sir Charles spokojnie rozłożył jedwabną chusteczkę i wytarł twarz. – Czy ty w ogóle nad sobą nie panujesz? – spytał. – Usiądź, ty plugawy dzieciuchu. Dziewczynka poczuła, że z oczu płyną jej łzy, a całe ciało drży. Rzuciła się na sofę. Pantalaimon stanął na dach swej pani z wyprostowanym kocim ogonem; płonące oczy utkwił w starcu. Will siedział, milczący i zakłopotany. Sir Charles mógł ich wyrzucić już dawno temu i chłopiec zastanawiał się, dlaczego tak nie postąpił. Nagle zobaczył coś tak dziwacznego, że uznał, iż zwodzi go wyobraźnia – z rękawa lnianej marynarki sir Charlesa, obok śnieżnobiałego mankietu koszuli wysunął się szmaragdowy łeb węża. Czarny język gada śmigał raz w jedną stronę, raz w drugą, a jego czarne oczy w złotych obwódkach spoglądały to na Lyrę, to na Willa. Dziewczynka była zbyt rozzłoszczona, aby dostrzec węża, chłopiec natomiast widział go jedynie przez chwilę, bo stworzenie szybko zniknęło z powrotem w rękawie starca. Will otworzył szeroko oczy; był wstrząśnięty. Sir Charles podszedł do szerokiego parapetu i usiadł, wygładzając fałdę na spodniach. – Lepiej mnie posłuchaj, zamiast zachowywać się gwałtownie i bezmyślnie – stwierdził. – Naprawdę nie masz wyboru. Urządzenie jest w moim posiadaniu i nic na to nie poradzisz. Chcę je mieć, ponieważ jestem kolekcjonerem. Możesz pluć, tupać i wykrzykiwać wszelkie możliwe przekleństwa, jednak do czasu, aż przekonasz kogoś, by cię wysłuchał, będę miał sporo dokumentów, które zaświadczą, że kupiłem tę rzecz. Mogę to zrobić w bardzo łatwy sposób, a wtedy już nigdy go nie odzyskasz. Dzieci milczały, czekając na dalsze słowa starca. – Jednakże – kontynuował po chwili – istnieje coś, czego pragnę jeszcze bardziej. Nie mogę tego zdobyć sam, więc chętnie zawrę z wami układ. Ukradniecie dla mnie pewien przedmiot, a ja wam oddam... Jak go nazwałaś, panienko? – Aletheiometr – odrzekła Lyra ochrypłym głosem – Aletheiometr. Jakie to interesujące. Aletheia, prawda... Te emblematy... tak, teraz rozumiem. – Czego pan chce? – spytał Will. – I gdzie to jest? – Przedmiot znajduje się w miejscu, w które ja nie mogę się udać, wy natomiast tak. Jestem absolutnie przekonany, że znaleźliście wejście do sąsiedniego świata. Zapewne leży niedaleko Summertown, w pobliży miejsca, w którym wysadziłem Lizzie... czy też Lyrę, dziś rano. Za przejściem rozciąga się inny świat, ten, w którym nie ma dorosłych. Zgadza się? Hm, wyobraźcie sobie, że człowiek, który wyciął to okienko, posiada pewien nóż. Mężczyzna ten ukrywa się teraz w tamtym świecie i jest bardzo przerażony. Ma ku temu powody. Sądzę, że przebywa w starej, kamiennej wieży. Wokół jej drzwi wyrzeźbiono anioły. Torre degli Angeli... Musicie się tam dostać. Zresztą, nie obchodzi mnie, jak tego dokonacie, po prostu chcę otrzymać nóż. Przynieście mi go, a oddam wam aletheiometr. Będzie mi się może trochę smutno z nim rozstać, lecz zawsze dotrzymuję słowa. Jestem człowiekiem honorowym. To właśnie musicie zrobić: przynieść mi nóż. Wieża Aniołów – Kim jest człowiek, który ma nóż? – spytał Will. Siedzieli w rolls–roysie i jechali przez Oksford. Sir Charles zajmował przednie siedzenie – na wpół odwrócony w stronę dzieci – a Will i Lyra siedzieli z tyłu; w ręce dziewczynki tkwił już nieco spokojniejszy Pantalaimon w postaci myszy. – Ten człowiek nie ma większego prawa do tego noża niż ja do aletheiometru – odparł sir Charles. – Na nieszczęście dla nas wszystkich, aletheiometr jest w moim posiadaniu, a nóż w jego. – A skąd pan wie o innym świecie? – Wiem wiele rzeczy, o których nie macie pojęcia. Czego się spodziewaliście? Jestem sporo od was starszy i znacznie lepiej poinformowany. Istnieje kilka przejść między tym światem a tamtym. Osoby, które znają ich położenie, łatwo potrafią przechodzić w tę i z powrotem. W Cittagazze działa Gildia uczonych, tak zwanych uczonych, którzy przybywali tu w ten sposób od wielu lat. – Pan wcale nie jest z tego świata! – krzyknęła nagle Lyra. – Jest pan stamtąd, prawda? I znowu coś sobie przypomniała. Była niemal pewna że widziała tego mężczyznę przed swoim przybyciem do świata Willa. – Nie – odparł. – Skoro mamy odebrać tamtemu mężczyźnie nóż wtrącił chłopiec – musimy wiedzieć o nim trochę więcej Na pewno go nam tak po prostu nie odda, prawda? – Oczywiście, że nie. Zwłaszcza, że tylko ten nóż trzyma z dala upiory. To z pewnością nie jest łatwe zadanie. – Upiory boją się noża? – Bardzo. – Dlaczego atakują tylko dorosłych? – Nie musisz teraz tego wiedzieć. To nie jest twoja sprawa. Lyro – dodał sir Charles, obracając się do dziewczynki – opowiedz mi o swoim nadzwyczajnym przyjacielu. Miał na myśli Pantalaimona. Gdy tylko wypowiedział te słowa, Will uprzytomnił sobie, że wąż, którego widział w rękawie mężczyzny, także jest dajmoną, co oznaczało, że starzec pochodził ze świata Lyry. Pytał o Pantalaimona, aby ich zmylić, nie zdawał więc sobie sprawy z tego, co dostrzegł chłopiec. Lyra podniosła Pantalaimona i przytuliła do piersi, a wtedy mysz zmieniła się w czarnego szczura, który machał ogonem i łypał na sir Charlesa czerwonymi oczyma. – Nie powinien pan na niego patrzeć – odparła. – To mój dajmon. Sądzi pan, że mieszkańcy tego świata nie mają dajmonów? Macie je w sobie. Pański byłby żukiem gnojarzem. – Skoro egipscy faraonowie cieszyli się, że uosabia ich skarabeusz, ja też jestem zadowolony z takiego porównania. Hm, jak rozumiem, jesteś z jeszcze innego świata, panienko. Jakież to interesujące! Czy właśnie stamtąd pochodzi aletheiometr, a może ukradłaś go podczas podróży? – Dostałam go – odrzekła rozjuszona Lyra. – Dał mi go Rektor Kolegium Jordana w moim Oksfordzie. Zgodnie z wszelkimi zasadami przedmiot należy do mnie. A pan nawet by nie wiedział, co z nim zrobić, głupi, obrzydliwy starcze! Nie zinterpretowałby pan jego odpowiedzi, nawet gdyby pan nad nimi ślęczał przez sto lat! On jest dla pana tylko zabawką, a ja go naprawdę potrzebuje podobnie jak Will. Odzyskamy go, bez dwóch zdań. – Zobaczymy – mruknął sir Charles. – Tu wysiadałaś poprzednim razem. Może teraz zrobicie to samo? – Nie – burknął Will, ponieważ dostrzegł na ulicy samochód policyjny. – Z powodu upiorów i tak pan nie może wejść do Ci’gazze, nie ma więc znaczenia, czy pozna pan położenie okienka. Proszę nas zawieźć do obwodnicy. – Jak sobie życzysz – powiedział cierpko sir Charles i rolls–royce ruszył dalej. – Kiedy... dostaniecie nóż, zadzwońcie do mnie. Allan po was przyjedzie i przywiezie was. Jechali dalej, milcząc, wreszcie szofer zatrzymał samochód. Gdy dzieci wysiadły, sir Charles opuścił okno i odezwał się do Willa: – Tak przy okazji... Jeśli nie uda wam się zdobyć noża, lepiej tu nie wracajcie. Jeśli przyjdziecie bez niego do mojego domu, zadzwonię na policję. Sądzę, że przyjadą natychmiast, kiedy podam im twoje prawdziwe nazwisko. William Parry, prawda? W dzisiejszej gazecie zamieszczono bardzo dobre zdjęcie. Samochód odjechał. Will stał oniemiały. Lyra potrząsnęła jego ramieniem. – Wszystko w porządku – stwierdziła. – On nikomu nie powie. Gdyby to zrobił, już by było po tobie. Chodź. Dziesięć minut później stali na placu przed Wieżą Aniołów. Will opowiedział Lyrze o wężu–dajmonie i dziewczynka znieruchomiała na środku ulicy; znowu dręczyło ją mgliste wspomnienie. Kim był ten starzec? Gdzie go widziała? Niedobrze... pamięć ją zawodziła. – Nie chciałam mówić przy starym – odezwała się cicho Lyra – ale zeszłej nocy widziałam na wieży jakiegoś mężczyznę. Patrzył w dół, gdy dzieci tak straszliwie hałasowały... – Jak wyglądał? – Młody, z kręconymi włosami. Wcale nie był stary. Widziałam go jednak tylko przez chwilę, stał na samej górze, przy blankach. Sądziłam, że to może być... Pamiętasz Angelice i Paola? Chłopiec zdradził się przed nami, że mają starszego brata, który przyszedł z nimi do miasta Wtedy ona kazała Paolowi zamilknąć, jak gdyby wyjawiał jakiś sekret, pamiętasz? Więc pomyślałam, że to może być ten brat. Może również szuka noża. Przypuszczam, że wszystkie tutejsze dzieci o nim wiedzą. To jest moim zdaniem prawdziwy powód, dla którego wróciły do miasta. – Hmm... – mruknął Will, podnosząc oczy. – Może i tak. Lyra przypomniała sobie poranną rozmowę z dziećmi. Mówiły, że żadne z nich nie wchodzi do wieży, ponieważ tam straszy. Pamiętała własny niepokój, gdy wraz z Pantalaimonem zaglądali do wieży przez otwarte drzwi. Może dzieci bały się wejść i potrzebowały do tego kogoś starszego? Dajmon dziewczynki w postaci ćmy trzepotał teraz nad jej głową w świetle słonecznym i szeptał coś z trwogą. – Cicho – odpowiedziała mu również szeptem – nie mamy wyboru, Pan. Przez własną głupotę straciliśmy aletheiometr. Musimy go odzyskać, a to jest jedyny sposób. Will szedł wzdłuż prawej ściany wieży. Za rogiem ciągnęła się wąska, brukowana aleja i chłopiec ruszył nią, patrząc w górę i oceniając wiekowy budynek. Lyra podążyła za nim. Will zatrzymał się pod oknem na wysokości drugiego piętra i powiedział do Pantalaimona: – Możesz tam polecieć i zajrzeć do środka? Dajmon natychmiast przybrał postać wróbla i ruszył w górę. Z trudem oddalał się od swojej pani; gdy znalazł się na parapecie i usiadł na sekundę czy dwie, Lyra straciła oddech i cicho krzyknęła. Pantalaimon wrócił, a wtedy westchnęła i głęboko zaczerpnęła powietrza, niczym człowiek uratowany przed utonięciem. Zakłopotany Will zmarszczył brwi. – To nie jest takie proste – wyjaśniła. – Kiedy dajmon się oddala, odczuwasz ból... – Przykro mi. Widziałeś coś? – spytał. – Schody – odparł Pantalaimon. – Schody i ciemne pomieszczenia. Na ścianie wisiały miecze, włócznie i tarcze, jak w muzeum. I widziałem mężczyznę, który... tańczył. – Tańczył? – Poruszał się dziwnym krokiem... i wymachiwał ręką. Może walczył z czymś niewidocznym... Widziałem go tylko przez uchylone drzwi... Niezbyt wyraźnie. – Walczył z upiorem – domyśliła się Lyra. Dzieci nie mogły się dowiedzieć niczego więcej, poszły więc dalej. Za wieżą stała wysoka, kamienna ściana zwieńczona warstwami potłuczonego szkła. Pantalaimon jeszcze raz poleciał w górę i spojrzał na drugą stronę – znajdował się tam tylko ogródek z fontanną, wokół której rozmieszczono równiutkie grządki obsiane ziołami. Przy lewej ścianie wieży ciągnęła się alejka prowadząca na plac. Okna były małe i głęboko osadzone, niczym oczy pod zmarszczonymi brwiami. – Musimy zatem wejść od frontu – podsumował Poszukiwania Will. Pokonał schodki i mocno pchnął drzwi. Promienie słoneczne rozświetliły wnętrze, zgrzytnęły ciężkie zawiasy. Chłopiec zrobił kilka kroków i, nie widząc nikogo, wszedł dalej. Lyra szła tuż za nim. Podłogę wykonano z kamieni brukowych, wygładzonych w ciągu stuleci. Poczuli chłód. Will spojrzał na schody wiodące w dół i zauważył że prowadzą do obszernego, niskiego pomieszczenia z ogromnym, zimnym paleniskiem; gipsowe ściany wokół pieca poczerniały od sadzy. W sali nie było nikogo, toteż chłopiec wrócił do głównego korytarza. Stała tam Lyra z palcem na ustach. Patrzyła w górę. – Słyszę go – wyszeptała. – Wydaje mi się, że mówi do siebie. Will wytężał słuch i również usłyszał zawodzące mamrotanie przerywane od czasu do czasu chrapliwym śmiechem lub krótkimi, gniewnymi okrzykami. Chłopiec odniósł wrażenie, że słucha szaleńca. Wydął policzki i ruszył po schodach w górę. Były dębowe; pociemniałe, wysokie i szerokie stopnie, równie wydeptane jak kamienie w korytarzu, lecz na szczęście na tyle masywne, że dziecięce kroki nie spowodowały skrzypienia. Im wyżej Will i Lyra się wspinali, wokół nich robiło się coraz mroczniej, ponieważ światło dochodziło jedynie z małych, głęboko osadzonych okienek na półpiętrach. Dzieci dotarły na pierwsze piętro, zatrzymały się i nadsłuchiwały, po czym wspięły się na następne; tu męski głos mieszał się z głośnymi, rytmicznymi krokami. Odgłosy dochodziły z pomieszczenia po przeciwnej stronie podestu; drzwi do sali były uchylone. Will podszedł do nich na palcach i pchnął je jeszcze o kilka centymetrów, aby zobaczyć, co się dzieje w środku. Pokój był duży, z sufitu zwisały gęste pajęczyny, a ściany pokrywały rzędy półek, na których stały książki w bardzo złym stanie – ich okładki spleśniały, łuszczyły się lub spuchły od wilgoci. Liczne tomy spadły z półek i leżały otwarte na podłodze albo na wielkich, pokrytych kurzem stołach, jeszcze inne nieporządnie ułożono w stosy. W pokoju jakiś młody mężczyzna... tańczył. Pantalaimon miał rację: rzeczywiście tak to wyglądało. Osobnik był odwrócony plecami do drzwi i powłócząc nogami przesuwał się to w jedną, to w drugą stronę, przez cały czas machał przed sobą prawą ręką, jak gdyby oczyszczał drogę z niewidocznych przeszkód. W ręce trzymał zwykły nóż. Ostrze – około dwudziestu centymetrów długości – wydawało się zaśniedziałe; osobnik wysuwał nóż do przodu, ciął na boki, dźgał nim przed sobą, w górę i w dół – jakby walczył z niewidzialnym wrogiem. Nagle mężczyzna zrobił ruch, jak gdyby zamierzał się odwrócić, i Will się cofnął. Położył palec na ustach i skinął na Lyrę, po czym poprowadził ją na schody i w górę, na następne piętro. – Co ten człowiek robi? – spytała szeptem dziewczynka. Chłopiec postarał się jak najlepiej opisać zachowanie mężczyzny. – To chyba wariat – oceniła Lyra. – Jest szczupły i ma kręcone włosy? – Tak. Rude, tak jak Angelica. Z pewnością oszalał. Nie wiem... wydaje mi się, że ta sprawa jest bardziej skomplikowana, niż twierdził sir Charles. Zobaczmy następne pomieszczenia, zanim przemówimy do tego człowieka. Dziewczynka przyznała Willowi rację, więc ruszyli po schodach na najwyższe piętro. Tu, na górze, było znacznie jaśniej, ponieważ pomalowana na biało klatka schodowa prowadziła aż na dach czy też raczej do przypominającej małą oranżerię nadbudówkę z drewna i szkła. Nawet na schodach dzieci czuły, jak bardzo nagrzane jest to pomieszczenie. Gdy zatrzymali się na chwilę na schodach, z góry usłyszeli czyjś jęk. Oboje aż podskoczyli, byli bowiem przekonani, że poza ich trojgiem w Wieży Aniołów nie ma nikogo więcej. Pantalaimon tak bardzo się przestraszył, że od razu zmienił się z kota w ptaka i pofrunął na pierś swojej pani. Will i Lyra chwycili się za ręce. – Chodźmy zobaczyć – szepnął Will. – Pójdę pierwszy. – Ja powinnam iść pierwsza – odparła równie cicho. – Jesteśmy tu przecież z mojej winy. – Skoro tak, tym bardziej musisz robić to, co ci powiem. Dziewczynka wykrzywiła usta, ale nie sprzeciwiła się. Chłopiec wszedł po schodach do słonecznego pomieszczenia. Światło w małej szklanej nadbudówce wręcz oślepiało i było tu gorąco jak w cieplarni, toteż Will nie widział zbyt dokładnie i oddychał z trudem. Dostrzegł drzwi, wymacał na nich gałkę, przekręcił ją i szybko wyszedł, osłaniając ręką oczy przed słońcem. Znalazł się na ołowianym dachu, otoczonym niskim murem. Szklana nadbudówka stała na szczycie dachu, który opadał lekko w stronę kamiennego muru zwieńczonego blankami. Co kilka metrów rozmieszczono przy murze kwadratowe otwory odprowadzające deszczówkę. Na dachu, w pełnym słońcu leżał siwowłosy starzec. Twarz miał posiniaczoną i poranioną, a jedno oko zamknięte. Gdy dzieci podeszły bliżej, zobaczyły, że ręce mężczyzny są związane na plecach. Usłyszał, jak Will i Lyra nadchodzą, znowu jęknął i próbował się odwrócić, tak jakby spodziewał się kolejnego uderzenia. – Spokojnie, proszę pana – odezwał się cicho chłopiec. – Nie zamierzamy pana skrzywdzić. Czy zrobił to mężczyzna z nożem? – Uhm – potwierdził chrząknięciem starzec. – Rozwiążemy sznur. Nie związał go zbyt ciasno... Węzeł był luźny, toteż więzy opadły natychmiast, gdy Will pociągnął za koniec sznura. Dzieci pomogły staremu człowiekowi wstać, po czym zaprowadziły go w cień pod murem. – Kim pan jest? – spytał chłopiec. – Nie sądziliśmy, że przebywa tu aż dwóch mężczyzn. Myśleliśmy, że nie ma nikogo poza tamtym. – Nazywam się Giacomo Paradisi – wymamrotał starzec; miał powybijane zęby. – Jestem strażnikiem noża. Jedynym. Tamten młodzieniec ukradł mi go. Zawsze znajdą się głupcy, którzy zaryzykują życie dla tego noża. A tamten to wyjątkowo niebezpieczny osobnik. Zamierza mnie zabić.... – Nie uda mu się – przerwała Lyra. – Co robi strażnik noża? Jaką ma moc? – Pilnowałem zaczarowanego noża w imieniu Gildii. Dokąd poszedł tamten? – Jest na dole – odparł Will. – Wchodząc, mijaliśmy go. Nie widział nas. Machał nożem na wszystkie strony... – Próbował wyciąć okienko. Nigdy mu się to nie uda. Kiedy on... – Uwaga! – krzyknęła Lyra. Will odwrócił się. Młody mężczyzna wspinał się schodami do szklanej nadbudówki. Nie dostrzegł ich jeszcze, ale na dachu nie było żadnej kryjówki, a kiedy wstawali, dostrzegł ruch i skoczył ku nim. Pantalaimon natychmiast zmienił się w niedźwiedzia i stanął na tylnych łapach. Tylko Lyra wiedziała, że jej dajmon nie może dotknąć innego człowieka. Rudzielec z nożem zamrugał oczyma i patrzył na nich przez sekundę. Will zauważył, że ich przeciwnik nie pojmuje tego, co widzi. Z pewnością był szalony. Kręcone rude włosy miał splątane, podbródek zaśliniony i tak przewracał oczyma, że widać mu było białka. Ale trzymał nóż, a oni nie mieli żadnej broni. Will zrobił krok w tył i skulił się, gotów do skoku, walki lub ucieczki. Młody mężczyzna skoczył do przodu i zamachał nożem w stronę Willa, w lewo i w prawo; zbliżał się coraz bardziej, więc chłopiec musiał się cofać, aż znalazł się w narożniku wieży. Lyra z liną w ręku starała się zajść młodzieńca od tyłu. Will znienacka rzucił się na niego, podobnie jak przed kilkoma dniami na włamywacza w swoim domu, i z podobnym skutkiem: przeciwnik upadł do tyłu, przewracając dziewczynkę. Wszystko działo się zbyt szybko, by Will zdążył poczuć strach. Dostrzegł jednak, że nóż wyleciał z ręki rudzielca i wbił się w ołowianą powierzchnie dachu, kilka metrów od chłopca; ostrze wsunęło się aż po rękojeść niemal bez oporu, niczym w masło, i natychmiast znieruchomiało. Napastnik obrócił się, aby po niego sięgnąć, lecz Will skoczył mu na plecy i pociągnął za włosy. Nauczył się tak walczyć w szkole, gdzie miał wiele okazji do bitki odkąd dzieci zauważyły, że jego matka różni się od innych. Chłopiec nauczył się też, że celem szkolnej walki nie jest gromadzenie punktów za styl, ale pokonanie wroga, czyli zadanie mu poważniejszych ran. Will wiedział, że naprawdę trzeba chcieć kogoś zranić, większość osób bowiem w ostatnim momencie się wycofuje. O siebie się nie martwił. Sytuacja nie była zatem dla chłopca zupełnie nowa, chociaż nigdy wcześniej nie walczył z prawie dorosłym mężczyzną z nożem. Zdawał sobie sprawę, że powinien odebrać tamtemu ostre narzędzie. Trzymał palcami gęste, wilgotne włosy przeciwnika i ze wszystkich sił szarpał w tył. Mężczyzna sapał i potrząsał głową, lecz Will ciągnął jeszcze mocniej, aż w końcu tamten zawył z bólu i gniewu. Szarpnął się w górę, a potem rzucił do tyłu, swoim ciałem przyciskając chłopca do kamiennego muru. Will stracił oddech i mimowolnie rozluźnił palce zaciśnięte na włosach rudzielca, który po sekundzie się oswobodził. Will opadł na kolana i szybko oddychał. Nie mógł jednak pozostać w takiej pozycji. Zaczął się podnosić, a potem próbował wstać... Niestety, jego stopa trafiła w jeden z otworów odprowadzających deszczówkę i przez jedną straszliwą sekundę bał się, że to już koniec. Palce rozpaczliwie dotykały ciepłego dachu. Lewa noga znajdowała się w otworze, lecz reszta ciała była bezpieczna. Chłopiec szybko wciągnął stopę z powrotem na dach i z trudem stanął na nogi. Rudowłosy mężczyzna chwycił już nóż, ale jeszcze nie zdążył go wyrwać z ołowianej powierzchni dachu, Lyra bowiem wskoczyła mu na plecy i drapała, kopała, gryzła niczym wściekła kocica. Nie zdołała niestety chwycić się jego włosów i mężczyzna zrzucił ją z pleców. A kiedy wstał, miał już w dłoni nóż. Dziewczynka upadła na bok. Przy niej stał Pantalaimon w postaci żbika; futro miał nastroszone, zęby – obnażone. Napastnik znajdował się naprzeciwko Willa, po raz pierwszy chłopiec zobaczył go tak wyraźnie. Bez wątpienia rudzielec był bratem Angeliki oraz człowiekiem niebezpiecznym. Patrzył na Willa, miał w ręku nóż. Chłopiec nie stał bezradnie. Schwycił upuszczony przez Lyrę sznur i owinął go sobie wokół lewej dłoni jako osłonę przed nożem. Ustawił się tyłem do słońca, aby napastnik musiał zmrużyć oczy. Promienie słońca odbijały się od wielu powierzchni szklanej nadbudówki i chłopiec zauważył, że światło na chwilę niemal oślepiło rudzielca. Trzymając lewą rękę wysoko, Will skoczył od lewej strony, jak najdalej od noża, i kopnął przeciwnika w kolano. Ponieważ dobrze wycelował, jego stopa trafiła w odpowiednie miejsce. Mężczyzna upadł z krzykiem i skrzywił się z bólu. Chłopiec rzucił się ku niemu. Kopał rudzielca, spychając go ku szklanej nadbudówce. Gdyby udało się go zepchnąć ze szczytu schodów... Mężczyzna upadł i jego prawa ręka z nożem uderzyła w dach tuż obok stopy Willa. Chłopiec natychmiast mocno na nią nadepnął, a później owinął sznur ściślej wokół dłoni i po raz drugi mocniej nadepnął na rękę rudzielca. Mężczyzna krzyknął i wypuścił nóż. Will od razu kopnął go w kierunku Lyry, czubkiem buta dotykając rękojeści; nóż przeleciał nad powierzchnią dachu i zatrzymał się obok otworu odprowadzającego deszczówkę. Sznur zawisł luźno na ręce Willa, a obok niego pojawiła się krew; kapała na buty chłopca. Mężczyzna podnosił się... – Uważaj! – krzyknęła Lyra, ale Will był gotów. W momencie gdy napastnik usiłował wstać, chłopiec rzucił się na niego, z całej siły uderzając w brzuch. Rudzielec upadł do tyłu na szklaną ściankę, która natychmiast się roztrzaskała, a drewniana rama pękła. Mężczyzna na wpół zawisł nad schodami między szczątkami konstrukcji; złapał się futryny, lecz drzwi nie miały już oparcia w postaci ścianek, toteż spadł w dół wśród kawałków szkła. Will odwrócił się, podbiegł i podniósł nóż. Walka była skończona. Młody mężczyzna, ranny, wdrapał się ponownie na schody, ale gdy zobaczył nad sobą Willa z nożem w ręku, łypnął tylko z wściekłością, po czym odwrócił się i uciekł. – Ach! – jęknął chłopiec, siadając. Czuł, że coś jest nie w porządku. Splątany sznur był przesiąknięty krwią, a kiedy chłopiec odwinął go... – Twoje palce! – wysapała Lyra. – Och, Will... Wraz ze sznurem odpadły dwa palce: mały i serdeczny. Chłopcu szumiało w głowie. Krew gwałtownie tryskała z kikutów, dżinsy i buty Willa były zakrwawione. Położył się na plecach i zamknął na chwilę oczy. Nieco zaskoczył go fakt, że ból nie jest szczególnie dotkliwy. Nigdy dotąd nie czuł się taki słaby. Wydawało mu się, że nawet zasnął na chwilę. Lyra usiłowała zatamować krwawienie. Will usiadł prosto, aby przyjrzeć się ręce, i natychmiast poczuł mdłości. Gdzieś w pobliżu był starzec, ale chłopiec go nie widział. Usłyszał, że dziewczynka coś mówi. – Gdybyśmy tylko mieli trochę pięciornika – stwierdziła. – Używają go niedźwiedzie... Mogłabym lepiej opatrzyć ranę. Willu, mogłabym... Słuchaj, muszę mocno obwiązać ci rękę liną, aby zatrzymać krwawienie. Nie da się zawiązać wokół miejsca, gdzie znajdowały się palce... Nie ruszaj się... Chłopiec pozwolił się opatrzyć i rozejrzał się, szukając palców. Leżały obok, przypominały krwawy znak zapytania. Roześmiał się. – Willu! – krzyknęła dziewczynka. – Przestań... A teraz chodź. Pan Paradisi ma jakieś lekarstwo, chyba balsam. Nie wiem, co to jest... Musisz zejść na dół. Tamten chłopak zniknął... Widzieliśmy, jak wybiegał przez drzwi. Pokonałeś go. Chodź, Willu... chodź... Ciągle do niego mówiąc, Lyra sprowadziła chłopca po schodach. Idąc po potłuczonym szkle i kawałkach drewna dotarli do małego, chłodnego pomieszczenia na półpiętrze. Ściany pokoiku pokrywały rzędy półek zastawionych butelkami, słoikami, garnkami, tłuczkami, moździerzami i wagami aptekarskimi. Pod brudnym oknem znajdował się kamienny zlew, nad którym starzec przelewał jakiś płyn z wielkiej butli do mniejszej. – Usiądź i wypij to – powiedział, napełniwszy mały kieliszek ciemnym płynem. Will usiadł i wziął go z rąk starca. Poczuł ogień w gardle. Lyra przytrzymała kieliszek, aby nie spadł. Chłopiec łapczywie łapał powietrze. – Wypij wszystko – rozkazał starzec. – Co to jest? – Śliwowica. Wypij. Will sączył płyn ostrożniej. Ręka zaczynała boleć coraz bardziej. – Potrafi go pan wyleczyć? – spytała Lyra z rozpaczą w głosie. – Och, tak, mamy tu lekarstwa na każde schorzenie. Otwórz, dziewczynko, tę szufladę pod blatem i przynieś bandaż. Will dostrzegł nóż – leżał na stole na środku pokoju – zanim jednak zdołał go wziąć, starzec przykuśtykał ku niemu z miską wody. – Wypij jeszcze – polecił. Will mocno trzymał kieliszek. Zamknął oczy, gdy mężczyzna obmywał mu dłoń. Bolało straszliwie. Potem poczuł, że starzec wyciera mu nadgarstek szorstkim ręcznikiem i delikatnie osusza ranę. Na moment poczuł przyjemny chłód, po czym ból wrócił. – To jest kosztowna maść – oświadczył starzec –Bardzo trudno ją uzyskać, ale jest dobra na rany. Tubka była zakurzona i pogięta, a zawierała zwykły odkażający krem, jaki Will mógł kupić w każdej aptece w swoim świecie. Jednak stary człowiek obchodził się z maścią tak nabożnie, jak gdyby zrobiono ją z mirry. Will odwrócił wzrok. Gdy mężczyzna opatrywał Willowi ranę, Lyra poczuła że Pantalaimon kiwa na nią skrzydłem. Podeszła do okna i wyjrzała. Jej dajmon pod postacią pustułki usadowił się w otwartym oknie i bystrymi oczyma dostrzegł jakiś ruch pod wieżą. Lyra spojrzała na wskazane miejsce i zobaczyła znajome postacie – Angelica biegła ku swemu starszemu bratu, Tulliowi, który, opierając się plecami o ścianę, stał po drugiej stronie wąskiej uliczki i machał w powietrzu rękoma, jak gdyby bronił się przed stadem atakujących go nietoperzy. Potem odwrócił się i zaczął dotykać palcami kamieni w murze; wyglądało to tak, jak gdyby każdemu przyglądał się z uwagą, liczył je, dotykiem wyczuwał krawędzie; kulił ramiona, unikając czegoś niewidocznego, i potrząsał głową. Angelica była zrozpaczona, podobnie jak mały Paolo. Podbiegli do brata, chwycili go za ramiona i próbowali przegonić jego niewidzialnych prześladowców. Czując mdłości, Lyra uświadomiła sobie, że mężczyznę zaatakowały upiory. Angelica wiedziała o tym, chociaż nie była w stanie ich dostrzec, a mały Paolo płakał i bil rękoma powietrze, starając się odpędzić niewidzialnych napastników od brata. Niestety, nic nie pomogło; Tullio był skazany. Gestykulował coraz wolniej, a po pewnym czasie popadł w całkowity bezruch. Angelica przylgnęła do niego kurczowo, drżąc, i potrząsała jego ramieniem. Ale nic już nie mogło zbudzić młodego mężczyzny. Paolo wykrzykiwał imię brata, jak gdyby wierząc, że w ten sposób go ocuci. Potem Angelica w jakiś sposób wyczuła, że ktoś ją obserwuje, i spojrzała w górę. Na moment oczy dwóch dziewczynek spotkały się. Lyra mimowolnie odsunęła się jak gdyby Angelica ją uderzyła, ponieważ nienawiść w oczach siostry Tullia była tak ogromna, że niemal dotykalna. Paolo podążył za wzrokiem siostry, zobaczył Lyrę i krzyknął: – Zabijemy cię! To przez ciebie one zabrały Tullia! Zabijemy cię! Rodzeństwo odwróciło się i pobiegło przed siebie, zostawiając nieruchomego brata, a Lyra – przestraszona – cofnęła się w głąb pomieszczenia, a następnie zamknęła okno. Will i starzec niczego nie słyszeli. Giacomo Paradisi kładł maść na rany Willa. Lyra usiłowała wyrzucić z pamięci to, co przed chwilą widziała, i skupić się na chłopcu. – Aby zatrzymać krwawienie – odezwała się – trzeba zawiązać mu jakąś opaskę na ramieniu. W przeciwnym razie krew nie przestanie płynąć. – Tak, tak, wiem – mruknął starzec, lecz jakimś dziwnym, smutnym tonem. Podczas opatrunku Will nie patrzył na swoją rękę i łyczkami pił śliwowicę. Uspokoił się i zapatrzył w dal, mimo iż ból nie osłabł. – Teraz musisz wziąć nóż – oświadczył Giacomo Paradisi. – Jest twój. – Nie chcę go – odpowiedział chłopiec. – Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. – Nie masz wyboru – wyjaśnił starzec. – Jesteś teraz jego strażnikiem. – Przecież pan nim jest – wtrąciła Lyra. – Mój czas dobiegł końca – stwierdził. – Nóż wie, kiedy przejść z jednej ręki do drugiej, a ja rozumiem jego sygnały. Nie wierzycie mi? Spójrzcie! Podniósł lewą rękę. Dokładnie tak jak Will, nie miał małego i serdecznego palca. – Tak. – Pokiwał głową. – Ja również walczyłem i straciłem te dwa palce. To piętno noża. Na początku także nie wiedziałem, co robić... Lyra usiadła, otwierając szeroko oczy. Will zdrową ręką przytrzymywał się zakurzonego blatu stołu. Najwyraźniej szukał odpowiednich słów. – Ale ja... My... Przyszliśmy tu tylko dlatego, że pewien mężczyzna... On coś ukradł Lyrze i chciał w zamian ten nóż. Powiedział, że jeśli go przyniesiemy, wtedy nam… – Znam tego człowieka. To kłamca i oszust. Nic wam nie da, wierzcie mi. Chce noża, a gdy go zdobędzie, oszuka was. On nigdy nie zostanie strażnikiem. Ty nim jesteś. Z wielką niechęcią Will spojrzał na tajemniczy przedmiot, po czym przysunął go ku sobie. Nóż wyglądał zwyczajnie. Był metalowy, a jego dwudziestocentymetrowe ostrze wydawało się zaśniedziałe z obu stron. Za ostrzem znajdował się jelec z tego samego metalu i rękojeść z drewna różanego. Kiedy chłopiec przypatrzył się jej dokładniej, dostrzegł, że jest inkrustowana złotem, tworzącym wzory, które rozpoznał dopiero, gdy odwrócił nóż – po jednej stronie znajdował się anioł ze złożonymi, po drugiej anioł z podniesionymi skrzydłami. Wzory były nieco wypukłe, dzięki czemu rękojeść lepiej leżała w dłoni. Will trzymał przez chwilę nóż w ręku, a wtedy poczuł, że jest lekki, mocny i świetnie wyważony. Ostrze jedynie wyglądało na pokryte patyną, w rzeczywistości bowiem na powierzchni metalu igrały intensywne kolory – sine purpury, morskie błękity, ziemiste brązy, chmurne szarości, głębokie zielenie, jakie mają liście starych drzew, oraz barwa cienia padającego przy wejściu do grobowca podczas zmierzchu zapadającego na cmentarzu; ogólnie rzecz biorąc, kolor ostrza zaczarowanego noża można by nazwać „cienistym”. Krawędzie nieco się od siebie różniły. Jedna była błyszcząca, jasnostalowa, o barwie cienia, niezwykle ostra. Will aż zmrużył oczy, patrząc na nią, tak wydała się groźna. Druga krawędź również była ostra, ale miała srebrna barwę. – Widziałam ten kolor wcześniej! – zauważyła nagle Lyra, patrząc na nóż ponad ramieniem chłopca. – Takiego ostrza używali ci, co chcieli odciąć ode mnie Pantalaimona... Jest naprawdę identyczne! – Ta krawędź – powiedział Giacomo Paradisi, kładąc pod stal łyżeczkę – przecina każdy materiał na świecie. Zobaczcie. Starzec przysunął srebrną łyżeczkę do ostrza. Will, który trzymał nóż, poczuł zaledwie niewielki opór, a w następnej sekundzie trzonek łyżeczki upadł na stół, odcięty równo i szybko. – Drugie ostrze – podjął siwowłosy mężczyzna – jest jeszcze bardziej niezwykłe, można nim bowiem wyciąć przejście z tego świata do zupełnie innego. Spróbuj, chłopcze. Zrób to, co ci powiem. Jesteś strażnikiem noża i musisz się o wszystkim dowiedzieć. Nikt poza mną nie może cię niczego nauczyć, a mnie nie pozostało zbyt wiele czasu. Wstań i słuchaj. Will odsunął krzesło do tyłu i wstał, swobodnie trzymając nóż. – Nie chcę... – zaczął, ale Giacomo Paradisi potrząsnął głową. Chłopiec był wprawdzie oszołomiony i słaby, lecz nastawiony buntowniczo. – Milcz! Chcesz czy... nie chcesz... nie masz wyboru! Wysłuchaj mnie, ponieważ naprawdę zostało mi niewiele czasu. Wyciągnij nóż przed siebie... o tak. Przecinać powietrze musi nie tylko ten nóż, lecz także twoja myśl. Musisz myśleć o tym, co robisz. Postaraj się, wyobraź sobie, że twój umysł znajduje się na samym końcu noża. Skoncentruj się, chłopcze. Skup się. Nie myśl o ranie. Rana się zagoi. Pomyśl o końcu noża. Tam właśnie jesteś. Teraz bardzo powoli poczuj to. Pamiętaj, że szukasz szczeliny tak małej, że niemożliwej do zauważenia ale koniec noża znajdzie ją, jeśli tylko się skupisz. Skoncentruj się, a wyczujesz maleńką szczelinę, najmniejszy otwór na świecie... Will próbował wykonywać polecenia starca, ale w głowie mu szumiało, a lewa ręka straszliwie rwała. Ponownie przypomniał sobie dwa palce leżące na dachu, a potem pomyślał o matce, swojej biednej matce... Co by na to powiedziała? Jak by go pocieszyła? W jaki sposób on zdoła kiedykolwiek ją pocieszyć? Willowi zrobiło się strasznie smutno, odłożył nóż na stół, skulił się nad zranioną ręką, ścisnął ją i krzyknął. Czuł, że sytuacja go przerosła. Nie potrafił tyle znieść. Z jego piersi wydobył się szloch, łzy popłynęły z oczu. Płakał z tęsknoty za matką... Biedna, przerażona, nieszczęśliwa, droga, kochana... Opuścił ją, odszedł... Był zrozpaczony. W pewnej chwili poczuł coś niezwykle dziwnego, więc otarł oczy grzbietem prawej dłoni i dostrzegł na kolanie głowę Pantalaimona. Dajmon, w postaci psa rasy wilczarz, wpatrywał się w chłopca mokrymi, smutnymi oczyma, potem przez jakiś czas delikatnie lizał zranioną dłoń Willa, wreszcie ponownie położył mu łeb na kolanie. Chłopiec nie miał pojęcia, że w świecie Lyry istnieje tabu uniemożliwiające człowiekowi dotknięcie dajmona innej osoby. Nie dotknął wprawdzie wcześniej Pantalaimona, z dala od niego trzymała go jednak raczej grzeczność niż cokolwiek innego. Jeśli chodzi o Lyrę, prawie nie mogła oddychać z emocji. Jej dajmon zbliżył się do chłopca z własnej inicjatywy. Teraz zmienił się w maleńką ćmę i wrócił na ramię swej właścicielki. Stary człowiek obserwował go z zainteresowaniem, ale bez zdziwienia. Zapewne widywał już wcześniej dajmony, skoro podróżował między światami. Gest Pantalaimona pomógł Willowi, który głośno przełknął ślinę i wstał, wycierając łzy. – W porządku – oświadczył. – Spróbujmy jeszcze raz. Proszę mi mówić, co mam robić. Tym razem naprawdę się skupił na poleceniu Giacoma Paradisiego; zaciskał zęby, drżał z wysiłku i pocił się. Dziewczynka miała ochotę im przerwać, ponieważ znała się na tego typu eksperymentach. Tak samo postępowała doktor Malone, podobnie – poeta Keats, kimkolwiek był; wszyscy wiedzieli, że takiej koncentracji nie można osiągnąć poprzez zwyczajny wysiłek umysłowy. Lyra zatrzymała jednak swoje uwagi dla siebie. Miała nadzieję, że Willowi się uda. – Poczekaj – powiedział starzec do chłopca. – Odpręż się. Nie naciskaj. Masz w ręku lekki nóż, a nie ciężki miecz. Trzymasz go zbyt mocno. Rozluźnij palce. Skłoń umysł do wędrówki po twoim ramieniu w dół, do nadgarstka, stamtąd do rękojeści, a po niej wzdłuż ostrza... Nie ma pośpiechu, postępuj łagodnie, niczego nie wymuszaj. Po prostu idź. Tak. Teraz do samego koniuszka, do najostrzejszego miejsca. Staniecie się jednością. Zrób to. Idź tam i poczuj ten koniuszek, a potem wróć. Chłopiec spróbował jeszcze raz. Lyra widziała, jak jej przyjaciel wytęża siły i zaciska zęby. Nagle Will – spokojny, rozluźniony – zaczął panować nad nożem. Will, a może jego dajmona. Jak bardzo musi mu brakować dajmony! Jak bardzo czuje się samotny... Nic dziwnego, że płakał. Lyra doszła do wniosku, że Pantalaimon zachował się mądrze, próbując pocieszyć chłopca, chociaż w pierwszej chwili postępek ukochanego dajmona wydał się dziewczynce niezwykły. Teraz wyciągnęła przed siebie ręce i zwierzątko w postaci gronostaja wskoczyło na jej kolana. Oboje obserwowali, jak ciało Willa stopniowo przestaje drżeć. Chłopiec nadal pozostawał bardzo skupiony, lecz jego koncentracja wydawała się teraz bardziej naturalna; nóż także wyglądał inaczej. Może nieco zmieniły się odcienie ciemnych kolorów ostrza, a może po prostu leżał o wiele swobodniej w ręku nowego właściciela. Will delikatnie poruszał nożem, wykonując zdecydowane i celowe ruchy. Najwyraźniej wyczuwał kierunek, pewniej prowadził nóż, potem przekręcał go i znowu wyczuwał, gdzie powinno kierować się srebrne ostrze. Po chwili Lyra odniosła wrażenie, że jej przyjaciel natrafił na jakąś małą przeszkodę w powietrzu. – Co to jest? Czy tego właśnie szukamy? – spytał chrapliwym głosem. – Tak. Nie naciskaj. Odpocznij. Dziewczynce wydało się, że widzi duszę Willa, która przesuwa się z powrotem po ostrzu, dłoni, ręce i ramieniu, aż do serca. Chłopiec cofnął się, opuścił rękę i gwałtownie zamrugał. – Coś tam wyczułem – wyjaśnił Giacomowi Paradisiemu. – Najpierw nóż tylko ślizgał się w powietrzu, później jednak napotkałem opór... – To dobrze. Powtórz teraz wszystkie czynności. Gdy wyczujesz tę samą przeszkodę, wsuń nóż głębiej i przesuń w bok. Zrób nacięcie. Nie wahaj się. Nie bądź zaskoczony. A zwłaszcza... nie upuść noża. Will musiał przykucnąć, aby kilkakrotnie nabrać głęboko powietrza i wsunąć lewą dłoń pod prawe ramię. Gdy po paru sekundach wstał, ostrze trzymał już przed sobą. Skoncentrował się na swoim zadaniu. Tym razem poszło mu łatwiej. W sekundę wymacał przeszkodę, ponieważ wiedział, czego i gdzie powinien szukać. Przecięcie w odpowiednim miejscu wymagało precyzji; podobne problemy miewali chirurdzy, którzy ostrym skalpelem musieli trafić między dwa ścięgna. Nic dziwnego, że chłopiec dotknął wybranego punktu, wycofał się, ponownie dotknął i dopiero gdy był pewny swego wyboru, wykonał polecenie starca i rozciął powietrze srebrnym ostrzem. Dobrze, że Giacomo Paradisi kazał Willowi zapanować nad emocjami. Chłopiec ostrożnie położył nóż na stole i dopiero wówczas pozwolił sobie na wyrażenie zdziwienia. Lyra, która szybko wstała, by spojrzeć, zupełnie oniemiała, ponieważ w samym środku małego, zakurzonego pomieszczenia pojawiło się nagle okienko identyczne jak tamto pod grabami – otwór w powietrzu, przez który widać było inny świat. A ponieważ we troje przebywali na wieży, w tamtym świecie także znaleźli się wysoko w powietrzu, ponad północnym Oksfordem, a ściślej rzecz ujmując, za miastem, nad cmentarzem. W dość bliskiej odległości dostrzegli graby, w pobliżu znajdowały się też domy, inne drzewa, ulice, a dalej wieże i iglice miasta. Nauczone doświadczeniem dzieci wiedziały, że nie mają do czynienia jedynie z jakąś optyczną sztuczką. Zresztą, nie tylko wzrok zaświadczał o istnieniu przejścia do Oksfordu Willa – dziewczynka i chłopiec czuli, że przez okienko napływa powietrze nasycone spalinami, które nie istniały w świecie Cittagazze. Pantalaimon zmienił się w jaskółkę i przeleciał na drugą stronę, rozkoszując się otwartą przestrzenią. Po chwili upolował owada i spokojnie wrócił na ramię swojej pani. Giacomo Paradisi obserwował ich z zaciekawionym, smutnym uśmiechem. – Tyle o otwieraniu – powiedział w końcu. – Teraz musisz się nauczyć zamykać. Lyra cofnęła się, aby ustąpić miejsca Willowi i staremu człowiekowi, który podszedł i stanął obok chłopca. – Do tego potrzebujesz palców – oświadczył. – Na szczęście jedna ręka wystarczy. Spróbuj wyczuć krawędzie okienka. Musisz niemal umieścić własną duszę na czubkach palców. Dotykaj bardzo delikatnie, aż wyczujesz krawędzie. Potem połącz je ze sobą. To wszystko. Spróbuj. Will drżał. Nie potrafił ponownie się skoncentrować. Nie mógł się skupić i fakt ten bardzo go deprymował. Lyra dostrzegła, co się dzieje z przyjacielem, wstała więc, wzięła go pod prawe ramię i powiedziała: – Słuchaj, Willu, usiądź. Powiem ci, jak się trzeba skoncentrować. No, usiądź na chwilę. Sądzę, że rozprasza cię ciągły ból ręki. Ogranicza cię. Musisz o nim zapomnieć. Starzec podniósł obie ręce, chcąc coś powiedzieć, potem jednak zmienił zamiar, wzruszył ramionami i usiadł. Will również usiadł i spojrzał na Lyrę. – Co robię źle? – zapytał. Jego ubranie było poplamione krwią, trząsł się w oczach miał obłęd i ledwie nad sobą panował – zaciskał szczęki, szurał nogami, szybko oddychał. – Przeszkadza ci rana – wyjaśniła dziewczynka. – Niczego nie robisz źle. Masz dobre zamiary, lecz ręka nie pozwala ci się skupić na zadaniu. Nie znam łatwego sposobu ucieczki od bólu, ale... może spróbujesz się od niego odgrodzić... – Co chcesz przez to powiedzieć? – Hm, usiłujesz się koncentrować na dwóch sprawach jednocześnie. Chcesz zignorować ból i zamknąć okienko w powietrzu. Pamiętam, że podczas pierwszych prób z aletheiometrem też byłam zdenerwowana. Nie wiem, może już przywykłam do tego uczucia, ale na początku bałam się przez cały czas... Musisz się po prostu odprężyć, wyciszyć umysł i powiedzieć sobie: Wiem, że to boli. Nie walcz z bólem, tylko postaraj się od niego odgrodzić. Chłopiec zamknął na chwilę oczy. Oddychał teraz nieco spokojniej. – W porządku – stwierdził. – Spróbuję. Od tej chwili Willowi szło znacznie lepiej. Odszukał krawędzie okienka i tak, jak mu kazał Giacomo Paradisi, połączył brzegi. Zadanie okazało się niezwykle proste. Chłopiec poczuł krótkie, przyjemne ożywienie i okienko zniknęło. Wejście do sąsiedniego świata zostało zamknięte. Stary człowiek wręczył Willowi usztywnioną skórzaną pochewkę wyposażoną w klamerki utrzymujące nóż w jednej pozycji, ponieważ przy najlżejszym przesunięciu w bok ostrze bez trudu przecinało nawet najgrubszą skórę. Chłopiec wsunął nóż do pochwy i zapiął ją na tyle dokładnie, na ile mógł tego dokonać ranną, niezdarną ręką. – To powinno odbywać się uroczyście – oświadczył Giacomo Paradisi. – Gdybyśmy mieli kilka dni albo tygodni, mógłbym zacząć od opowiedzenia wam o zaczarowanym nożu i o Gildii z Torre degli Angeli. Przedstawiłbym wam całą smutną historię naszego zepsutego i zaniedbanego świata. Za pojawienie się upiorów ponosimy odpowiedzialność my, i tylko my. Przybyły tu, ponieważ nasi przodkowie: alchemicy, filozofowie, ogólnie mówiąc: ludzie nauki, usiłowali poznać najgłębszą naturę rzeczy. Zainteresowały ich wiązania, które spajają najmniejsze cząsteczki materii. Rozumiecie, co mam na myśli, gdy używam słowa „wiązania”? Coś, co łączy ze sobą cząsteczki... Hm... No cóż, Cittagazze było kiedyś miastem kupieckim, siedzibą handlarzy i bankierów. Naszym uczonym zaczęło się w pewnym momencie wydawać, że wiedzą wszystko o wiązaniach. Sądzili, że mają one wartość obiegową, że można je kupić, sprzedać, wymienić, przerobić... Niestety, pomylili się. Gdy rozluźnili wiązania, wpuścili do naszego świata upiory. – Skąd one pochodzą? – spytał Will. – I dlaczego pod grabami okienko było otwarte... To, którym tu weszliśmy. Czy istnieją inne takie przejścia w tym świecie? – Nie wiemy, skąd pochodzą upiory. Zapewne z któregoś ze światów. A może z mroku przestrzeni? Któż to może wiedzieć? Wtargnęły tu i niszczą nasz świat. A czy są inne okienka? Tak, kilka, ponieważ czasami strażnik noża bywał nieuważny, zapominał zamknąć okno, nie miał na to czasu albo niedostatecznie szczelnie połączył krawędzie. A tamto, przez które przeszliście, pod grabami.... Sam je zostawiłem w chwili niewybaczalnej głupoty. Pragnąłem skusić człowieka, którego się obawiałem, by wszedł do tego świata. Gdyby dotarł do miasta, zaatakowałyby go upiory. Niestety, mój przeciwnik okazał się zbyt sprytny i nie dał się wciągnąć w pułapkę. Ale z całych sił pragnie mieć nóż. Błagam was, nigdy nie pozwólcie, by stał się jego właścicielem. Dzieci wymieniły spojrzenia. – Hmm... – mruknął starzec, rozkładając ręce. –Wręczyłem ci nóż, chłopcze, i pokazałem, jak go używać. Na koniec mogę ci jeszcze przekazać kilka zasad Gildii, które obowiązywały, zanim wszystko wokół podupadło. Po pierwsze, zawsze zamknij otwarte okno. Po drugie nie pozwól nikomu innemu używać noża. Jest tylko twój. Po trzecie, nigdy go nie używaj w niegodziwym celu. Po czwarte, trzymaj w tajemnicy, że go masz. Jeśli istnieją inne zasady, zapomniałem je, a jeśli tak się stało, nie miały pewnie znaczenia. Liczy się to, że otrzymałeś nóż. Jesteś jego strażnikiem. Strażnik powinien być człowiekiem dorosłym, ale cóż, nasz świat się rozpada, a strażnika noża łatwo rozpoznać po jego lewej ręce. Nie znam nawet twojego imienia. Teraz idź. Wkrótce umrę, ponieważ wiem, gdzie się znajdują pewne trujące zioła. Nie zamierzam czekać, aż przyjdą po mnie upiory. Nie obroniłbym się przed nimi bez noża. Idź już i żegnaj. – Ależ, panie Paradisi... – zaczęła Lyra, starzec jednak tylko potrząsnął głową, po czym powiedział: – Nie ma już czasu na rozmowy. Przyszliście tutaj z jakiegoś powodu. Może sami go nie znacie, ale znają go anioły, które was tu przyprowadziły. Idźcie, dzieci. Jesteś odważna, panienko, a twój przyjaciel mądry. No i macie nóż. Idźcie zatem. – Nie otruje się pan, prawda? – spytała strapiona Lyra. – Chodź – ponaglił ją Will. – A o co chodziło z tymi aniołami? – nalegała. Chłopiec szarpnął ją za ramię. – Chodź – powtórzył. – Musimy iść. Dziękuję, panie Paradisi. Wyciągnął do starca zdrową poplamioną krwią rękę i mężczyzna uścisnął ją delikatnie. Uścisnął także dłoń Lyrze i skinął głową Pantalaimonowi–gronostajowi, który pokłonił mu się z szacunkiem. Will z nożem unieruchomionym w skórzanej pochewce poprowadził Lyrę w dół po szerokich, ciemnych schodach. Dzieci wyszły z wieży. Plac był rozgrzany od słońca. Wokół panowała bezmierna cisza. Lyra rozejrzała się bardzo ostrożnie, na szczęście ulica była pusta. Postanowiła nie denerwować Willa opowieścią o tym, co widziała przed kilkoma minutami; chłopiec miał dość własnych zmartwień. Ominęli ulicę, na której wciąż stał, nieruchomy jak śmierć, Tullio. – Szkoda... – odezwała się Lyra, obejrzawszy się w stronę placu. – Czuję się strasznie, gdy myślę o tym starym człowieku... miał wybite zęby i ledwie widział na jedno oko... A teraz połknie jakąś truciznę i umrze, a ja żałuję... W oczach dziewczynki zakręciły się łzy. – Cii... – powiedział Will. – Nie będzie cierpiał, po prostu zaśnie. Lepsza taka śmierć niż spotkanie z upiorami. Tak powiedział. – Och, Willu, co my teraz zrobimy?! – wybuchnęła. – Co zrobimy? Jesteś poważnie ranny, a ten biedny starzec... Nienawidzę tego miejsca, naprawdę go nienawidzę, spaliłabym je doszczętnie! Ale co teraz zrobimy? – No cóż – odrzekł – czeka nas zadanie. Trzeba odzyskać aletheiometr, więc będziemy musieli go ukraść. To jest w tej chwili naszym celem. Kradzież Najpierw wrócili do kafeterii, aby się umyć, odpocząć i przebrać. Wiedzieli, że Will nie może się nigdzie pokazać w pokrwawionym ubraniu, bez skrupułów wybrali więc sobie nowe stroje i buty w którymś z otwartych sklepów, a Lyra, która bardzo chciała pomóc przyjacielowi, zaniosła wszystkie rzeczy (ostrożnie rozglądając się, czy nie obserwuje jej żadne dziecko) do kafeterii. Potem dziewczynka zagrzała gar wody, który Will zaniósł do łazienki. Rozebrał się tam i umył od stóp do głów. Czuł tępy i bezlitosny ból, na szczęście rany były czyste, co zresztą chłopca nie zdziwiło, ponieważ wiedział, co potrafi nóż; niestety, kikuty palców mocno krwawiły. Kiedy na nie spojrzał, znów poczuł mdłości i serce zabiło mu szybciej, powodując jeszcze intensywniejsze krwawienie. Will usiadł na krawędzi wanny, zamknął oczy i kilkakrotnie głęboko odetchnął. Niebawem trochę się uspokoił i zabrał do mycia. Jak mógł najlepiej, osuszył ciało coraz bardziej zakrwawionymi ręcznikami, a potem włożył nowe ubranie, starając się go nie zabrudzić. – Musisz zrobić mi nowy opatrunek – powiedział do Lyry. – Ściśnij tak mocno, jak potrafisz, byle tylko rany przestały krwawić. Dziewczynka oderwała pas bandaża i mocno obwiązała nim rękę chłopca. Will zacisnął zęby, ale nie udało mu się powstrzymać łez. Otarł je bez słowa. Lyra również się nie odezwała. Gdy skończyła, chłopiec podziękował jej, po czym dodał: – Słuchaj. Chcę, żebyś włożyła do swojego plecaka coś mojego, na wypadek, gdybyśmy nie mogli tutaj wrócić. To tylko listy. Jeśli masz ochotę, możesz je przeczytać... Otworzył zieloną skórzaną teczkę, wyjął z niej listy i wręczył dziewczynce. – Nie przeczytam ich, chyba że... – Możesz przeczytać. Gdybym miał coś przeciwko temu, powiedziałbym ci. Lyra wzięła listy, a Will położył się na łóżku, odsunął na bok kota i zasnął. Późno w nocy dzieci skradały się w alejce, która biegła obok ocienionych drzewami zarośli w ogrodzie sir Charlesa. Po stronie Cittagazze znajdował się w tym miejscu porośnięty bujną trawą park otaczający elegancką willę, która połyskiwała bielą w świetle księżyca. Sporo czasu zabrało Willowi i Lyrze dotarcie do domu sir Charlesa, gdyż poruszali się głównie po Cittagazze – często się zatrzymywali, wycinali okienko w powietrzu, sprawdzali swoje położenie w świecie Willa, po czym natychmiast zamykali otwór i próbowali w innym miejscu. Niedaleko za nimi podążała bura kotka. Od chwili uratowania przespała wiele godzin, a kiedy się obudziła, nie chciała się rozstać ze swoimi wybawicielami, jak gdyby sądziła, że będzie z nimi bezpieczna. Will nie był tego pewien, ale i bez kotki miał wystarczająco wiele problemów, toteż nie zwracał na nią uwagi. W miarę upływu czasu używał noża z coraz większą wprawą i coraz lepiej nad nim panował; niestety, rany nie przestawały sprawiać bólu – czuł intensywne rwanie – a bandaż, który Lyra zawiązała mu tuż po przebudzeniu przemókł zupełnie. Will wyciął w powietrzu okienko w dość bliskiej odległości od połyskującej bielą willi, dzieci przeszły i znalazły się w cichym zaułku w Headington. Zastanawiały się w jaki sposób dostać się stamtąd do gabinetu, w którym sir Charles schował aletheiometr. Zdawały sobie sprawę z tego, że obliczenia muszą być precyzyjne, w ogrodzie jarzyły się bowiem dwa reflektory, oświetlając front domu, chociaż nie sam gabinet. Na tę część domu padało jedynie światło księżyca; okna gabinetu były ciemne. Alejka biegła wśród drzew, łącząc się z drugą, nieoświetloną. Włamywacz mógłby się z niej bez trudu dostać w zarośla i do ogrodu, gdyby nie otaczający całą posiadłość sir Charlesa solidny, trzymetrowy, żelazny płot zakończony ostrymi kolcami. Na szczęście, dla zaczarowanego noża ogrodzenie nie stanowiło przeszkody. – Przytrzymaj pręty, gdy będę przecinał – szepnął Will. – Postaraj się, żeby żaden nie upadł na ziemię. Lyra zrobiła tak, jak jej polecił. Chłopiec wyciął cztery pręty, tworząc otwór, przez który mogli przejść. Lyra odłożyła ostatni pręt na trawę, potem weszła za Willem do ogrodu. Ruszyli naprzód wśród krzewów. Gdy stanęli na równo przyciętym trawniku w pobliżu bocznej ściany domu sir Charlesa i dostrzegli przed sobą obrośnięte pnączami okno gabinetu starca, Will powiedział cicho: – Teraz wytnę okienko do Ci’gazze, wejdę, lecz zostawię je otwarte. Przejdę kilka metrów, tam wytnę kolejny otwór, wejdę do gabinetu, wezmę aletheiometr z szafki, zamknę tamto okno i wrócę do tego. Zostań na miejscu i obserwuj. Natychmiast, gdy mnie usłyszysz, wejdź do Ci’gazze, a ja zamknę to przejście. Wszystko zrozumiałaś? – Tak – szepnęła. – Ja i Pan będziemy cię wypatrywać. Jej dajmon był teraz brązową sówką, niemal niewidoczną w pstrokatych cieniach pod drzewami. Wielkim, jasnym oczom ptaka nie umykał żaden ruch. Will cofnął się i wyjął nóż. Szukał w powietrzu bardzo delikatnymi ruchami, aż po mniej więcej minucie znalazł odpowiedni do przecięcia punkt. Szybko wyciął okienko do oświetlonego księżycem parku w Ci’gazze, a potem cofnął się, aby zapamiętać kierunek i obliczyć kroki, które musi przejść w tamtym świecie, aby się dostać do gabinetu starca. Potem bez słowa przeszedł przez otwór i zniknął. Lyra przykucnęła w pobliżu okienka, Pantalaimon usiadł na gałęzi nad głową swej pani i rozglądał się w milczeniu. Dziewczynka słyszała ruch uliczny z Headington, ciche kroki kogoś, kto szedł ulicą na końcu alejki, a nawet bzyczenie owadów fruwających wśród gałązek, liści i traw. Upłynęła minuta, potem kolejna. Lyra zastanawiała się, gdzie jest Will. Usiłowała coś dojrzeć przez okno gabinetu, ale widziała jedynie ciemny, przedzielony listewkami i obrośnięty pnączem kwadrat. Przypomniała sobie, jak sir Charles usiadł na wewnętrznym parapecie tamtego ranka, skrzyżował nogi i wygładził kanty spodni. Zastanawiała się, w którym miejscu (patrząc od okna), stała szafka? Czy Willowi uda się wejść do środka, nie niepokojąc nikogo w domu? Dziewczynka słyszała bicie własnego serca. Nagle Pantalaimon wydał z siebie cichy odgłos i w tym samym momencie do uszu Lyry dotarł inny dźwięk – pochodził z przodu domu, od lewej strony. Dziewczynka dostrzegła jedynie przesuwające się wśród drzew światła reflektorów i usłyszała chrzęst opon na żwirze; nie słyszała natomiast silnika samochodu. Rozejrzała się za Pantalaimonem. Latał jak mógł najdalej od niej. W pewnym momencie zawrócił w ciemnościach, przyleciał do swojej właścicielki i opadł jej na ramię. – Sir Charles wraca – wyszeptał. – Nie jest sam. Dajmon ponownie uniósł się w powietrze i tym razem Lyra podążyła w jego kierunku; z największą ostrożnością stąpała na palcach po miękkiej ziemi, kuliła się za krzakami, w końcu poruszała się na czworakach. Dotarła do wawrzynu i spojrzała między liśćmi na dom. Rolls–royce zatrzymał się na podjeździe. Szofer stanął przy samochodzie od strony pasażera i otworzył drzwi. Sir Charles czekał obok auta; uśmiechał się, później podał ramię wysiadającej kobiecie... Kiedy stanęła obok niego, Lyra natychmiast poczuła ukłucie w sercu. Od chwili ucieczki z Bolvangaru nie czuła tak wielkiego strachu, gościem sir Charlesa była bowiem jej matka, pani Coulter! Will tymczasem szedł ostrożnie po zalanej księżycową poświatą trawie w Cittagazze. Liczył kroki i wyraźnie widząc w wyobraźni miejsce, które w jego świecie zajmował gabinet, próbował ustalić jego odległość od najbliższej budowli w Cittagazze – otynkowanej na biało willi z kolumnami w zadbanym ogrodzie z posągami i fontanną. Chłopiec wiedział, że w tym oblanym księżycowym światłem parku on sam stanowi łatwy cel. Kiedy stwierdził, że prawdopodobnie dotarł do właściwego punktu, zatrzymał się, wyjął nóż i skrupulatnie zabrał się do wyszukiwania otworu. Nie wszędzie znajdowały się te maleńkie niewidoczne szczeliny, w przeciwnym razie każde przypadkowe cięcie noża otwierałoby okienko. Chłopiec znalazł właściwy punkt w powietrzu, wyciął mały, nie większy od własnej dłoni otwór, i zajrzał przez niego. Przywitała go całkowita ciemność i nie miał pojęcia, co się znajduje za oknem. Zamknął je, odwrócił się o dziewięćdziesiąt stopni i wyciął następne. Tym razem dostrzegł przed sobą materiał – ciężki zielony aksamit; Will uznał, że jest to zasłona w gabinecie. Zastanowił się, gdzie mogą stać szafki. Musiał zamknąć także to okienko, odwrócił się i spróbował ponownie. Czas mijał. Za trzecim razem miał więcej szczęścia – w przyćmionym świetle, padającym przez otwarte drzwi z korytarza, zobaczył cały gabinet. Biurko, sofę i... szafkę! Chłopiec dostrzegał połyskujący mosiężny mikroskop. W pokoju nie było nikogo, zresztą w całym domu panowała cisza. Nie mogło być lepiej. Will starannie ocenił odległość, zamknął okienko, zrobił do przodu cztery kroki i znowu wyciągnął przed siebie nóż. Jeśli się nie mylił, powinien się znaleźć tuż na wprost gablotki – wystarczy przeciąć szklaną szybkę, wyjąć aletheiometr i zamknąć za sobą okienko. Wyciął otwór na odpowiedniej wysokości. Szklane drzwiczki szafki znajdowały się przed nim zaledwie w odległości dłoni. Przybliżył twarz do gablotki i uważnie, od góry do dołu przejrzał wszystkie półki. Aletheiometru nie było! W pierwszej chwili Will pomyślał, że wybrał złą szafkę. W pomieszczeniu były cztery (policzył je tamtego ranka i pamiętał, gdzie stoją): wykonane z ciemnego drewna, wysokie gabloty o szklanych ściankach bocznych i przednich, z półkami pokrytymi aksamitem. Służyły do ekspozycji cennych przedmiotów z porcelany, kości słoniowej lub złota. Czyżby stanął przed niewłaściwą szafką? Nie, ponieważ na najwyższej półce rozpoznał wielkie urządzenie z mosiężnymi kółkami, które zapamiętał z poprzedniej wizyty. A na środkowej półce, tam gdzie sir Charles położył aletheiometr, pozostało puste miejsce. Szafka była więc właściwa, ale przyrząd Lyry zniknął. Will zrobił krok w tył i głęboko zaczerpnął powietrza. Postanowił choćby pobieżnie przeszukać gabinet, wiedział jednak, że przypadkowe wycinanie okienek w różnych miejscach zajęłoby mu całą noc. Dobrze się wiec rozejrzał, zamknął otwór przed szafką, po czym otworzył następny – na środku pomieszczenia, skąd z uwagą popatrzył wokół siebie i wreszcie wybrał odpowiednie miejsce. Zamknął okienko i wyciął większe za sofą; nie było widoczne i mógł przez nie dość łatwo wyjść, gdyby musiał w pośpiechu ratować się ucieczką. Czuł silny, rwący ból, a bandaż znowu się rozwiązał. Will owinął dłoń najlepiej, jak potrafił, i wsunął koniec bandaża pod zwoje, potem przeszedł przez okienko i stanął na podłodze gabinetu. Przycupnął na moment za skórzaną sofą z nożem w prawej ręce i wsłuchał się z uwagą w odgłosy domu sir Charlesa. Ponieważ niczego nie usłyszał, powoli wstał i rozejrzał się po pokoju. Drzwi do korytarza były na wpół otwarte i wpadające przez nie światło zupełnie chłopcu wystarczało. Wszystkie szafki, półki z książkami i obrazy znajdowały się w tych samych miejscach, w których były rano. Will chodził po tłumiącym kroki dywanie i zaglądał po kolei do pozostałych szafek. Na żadnej z półek nie znalazł poszukiwanego przedmiotu. Nie było go też na biurku wśród starannie ułożonych w stosiki książek i gazet, nie było na kominku wśród wizytówek i zaproszeń na przyjęcia, nie było na wewnętrznym parapecie ani na ośmiokątnym stoliku za drzwiami. Chłopiec wrócił do biurka z zamiarem przetrząśnięcia szuflad, choć powoli tracił nadzieję, że znajdzie aletheiometr. Kiedy odsunął pierwszą szufladę, usłyszał cichy chrzęst opon na żwirowym podjeździe. Odgłos był tak słaby, że w Willu zrodziło się podejrzenie, że może się przesłyszał, niemniej jednak znieruchomiał i wytężył słuch. Zapanowała cisza. Nagle chłopiec uświadomił sobie, że otwierają się frontowe drzwi. Natychmiast ruszył za sofę i kucnął obok wyciętego okienka, które wychodziło na zalaną księżycowym światłem trawę w Cittagazze. Już miał przejść, gdy usłyszał tamtym świecie lekkie kroki na trawniku, zajrzał i zobaczył zbliżającą się Lyrę. Zdążył jeszcze zamachać do niej i położyć palec na ustach. Dziewczynka zwolniła, gdy dotarło do niej, że jej przyjaciel wie o powrocie sir Charlesa. – Nie mam go – wyszeptał chłopiec, kiedy Lyra podeszła. – Nigdzie go nie znalazłem. Starzec prawdopodobnie nosi go przy sobie. Zamierzam poczekać, może odłoży na miejsce. Zostań tu. – Nie! Jest gorzej! – krzyknęła, naprawdę przerażona. – Jest z nim ona... pani Coulter... moja matka... nie wiem, jak się tu dostała, ale jeśli mnie zobaczy, zabije! Willu, jestem zgubiona... Wiem już, kim jest ten stary! Pamiętam, gdzie go wcześniej widziałam! Willu, on się nazywa Lord Boreal! Spotkałam go na przyjęciu koktajlowym u pani Coulter, z którego uciekłam! Pewnie od początku wiedział, kim jestem... – Cicho. Odejdź, jeśli zamierzasz tak hałasować. Dziewczynka opanowała się, z truciem przełknęła ślinę i potrząsnęła głową. – Przepraszam. Chcę z tobą zostać – szepnęła. – Chcę słyszeć, o czym będą mówić. – Więc bądź cicho... Will słyszał już głosy w korytarzu. On w swoim świecie, ona w Cittagazze – byli od siebie na wyciągnięcie ręki. Lyra, widząc poluzowany bandaż Willa, dotknęła jego ramienia i pokazała gestem, że poprawi mu opatrunek. Chłopiec kiwnął głową i wyciągnął rękę w kierunku dziewczynki; kucał za sofą i zadarłszy głowę, wytężał słuch. W pomieszczeniu zapaliło się światło i chłopiec usłyszał, jak sir Charles mówi do służącego, odprawia go, potem wchodzi do gabinetu i zamyka za sobą drzwi. – Mogę ci zaproponować kieliszek tokaju? – spytał. – Jak to miło z twojej strony, Carlo – odparł kobiecy głos, niski i słodki. – Nie piłam tokaju od wielu lat. – Usiądź w fotelu przy kominku. Rozległ się cichy chlupot nalewanego wina, brzęk karafki o krawędź kieliszka, podziękowanie, a później sir Charles usiadł na sofie, kilka centymetrów od Willa. – Twoje zdrowie, Mariso – powiedział, pociągając łyk. – Teraz, jak przypuszczam, powiesz mi, czego sobie życzysz. – Chcę wiedzieć, skąd masz aletheiometr. – Dlaczego? – Ponieważ miała go Lyra, a ja muszę ją znaleźć. – Doprawdy nie mam pojęcia, po co miałabyś jej szukać. To wstrętny dzieciak. – Pamiętaj, że jest moją córką. – W takim razie wydaje mi się jeszcze wstrętniejsza, ponieważ najwyraźniej świadomie się przeciwko tobie zbuntowała. Niewiele osób potrafi się oprzeć twojemu wielkiemu czarowi. – Gdzie ona jest? – Powiem ci, obiecuję. Najpierw jednak musisz odpowiedzieć na moje pytanie. – Jeśli zdołam – odparła innym tonem, w którym Will wyczuł coś w rodzaju ostrzeżenia. Dotąd głos kobiety był upajający: kojący, słodki, śpiewny i młody. Chłopiec miał wielką ochotę zobaczyć, jak wygląda matka Lyry, gdyż dziewczynka nigdy mu jej nie opisała. Will sądził, że twarz osoby o takim głosie musi być naprawdę nadzwyczajna. – Co chcesz wiedzieć? – Co robi Asriel? Zapadło milczenie, jak gdyby kobieta zastanawiała się, co odpowiedzieć. Will spojrzał przez okienko na Lyrę i zobaczył jej twarz, oświetloną księżycem, z szeroko otwartymi ze strachu oczyma; dziewczynka zagryzała wargę, aby zachować milczenie, i tak jak chłopiec wytężała słuch. W końcu pani Coulter odezwała się: – No dobrze, powiem ci. Gromadzi wojsko w celu zakończenia wojny, która wybuchła w niebie przed kilkoma tysiącleciami. – Ależ to średniowieczne! Jego siły wyglądają wszakże na bardzo nowoczesne. A co Asriel robi z biegunem magnetycznym? – Odkrył sposób otwierania przejść między naszym światem a innymi za pomocą wybuchów. Jego eksperyment spowodował ogromne zakłócenia ziemskiego pola magnetycznego, co z pewnością dało się odczuć także w tym świecie... Ale... Skąd o tym wiesz? Carlo, ty również powinieneś mi odpowiedzieć na kilka pytań. Jaki jest ten świat? I w jaki sposób udało ci się mnie do niego przenieść? – To jeden z milionów światów. Istnieją między nimi przejścia, choć niełatwo je znaleźć. Znam ich mniej więcej tuzin, jednak obecnie prowadzą one w inne miejsca niż kiedyś, być może właśnie za sprawą działań Asriela. Okazuje się, że teraz można się na przykład przedostać bezpośrednio z tego świata do naszego, podobnie jak do wielu innych. Wcześniej trafiłbym do pewnego świata, który pełnił funkcję czegoś w rodzaju skrzyżowania. Prowadziły do niego wszystkie wejścia. Możesz więc sobie wyobrazić, jak zaskoczył mnie dziś twój widok i jak bardzo się ucieszyłem, że mogę wrócić wraz z tobą do domu, nie ryzykując wizyty w Cittagazze. – Cittagazze? A cóż to takiego? – Skrzyżowanie, o którym ci wspomniałem. Znajduje się tam coś, co mnie bardzo interesuje, moja droga Mariso. Niestety ten świat jest dla nas zbyt niebezpieczny i w tej chwili nie możemy się tam udać. – Dlaczego niebezpieczny? – Jest niebezpieczny tylko dla dorosłych. Dzieci mogą w nim przebywać. – Co takiego?! Koniecznie musisz mi o tym opowiedzieć, Carlo! – kobieta podniosła głos. Mówiła teraz w sposób zapalczywy i niecierpliwy. – Najbardziej ze wszystkiego zajmuje mnie przecież różnica między dziećmi a dorosłymi! W tym rozróżnieniu zawiera się cała tajemnica Pyłu! Właśnie dlatego muszę znaleźć Lyrę. Na określenie tego zjawiska istnieje jakaś nazwa. Znają ją czarownice i prawie ją wydobyłam od jednej z nich, niestety... zbyt szybko umarła. Muszę odnaleźć tę małą. Ona na pewno zna odpowiedź, którą muszę poznać! – Bądź spokojna, dziewczynka przyjdzie tutaj. Z powodu tego przyrządu. A kiedy wręczy mi przedmiot, którego od niej zażądałem, przestanie mnie interesować. Będzie twoja. Hm, opowiedz mi o swoim interesującym ochroniarzu, Mariso. Nigdy nie widziałem takich żołnierzy. Kim są? – Ludźmi podobnymi do innych... Tyle że... zostali poddani procesowi rozdzielenia. Nie mają dajmonów, więc nie znają strachu, nie mają też wyobraźni ani wolnej woli i walczą do ostatniej kropli krwi. – Nie mają dajmonów... Bardzo, bardzo ciekawe. Zastanawiam się, czy poświęciłabyś jednego z nich. Chciałbym go poddać małemu eksperymentowi... sprawdzić, czy zainteresują się nim upiory. Gdyby okazało się, że ci żołnierze są bezpieczni, mogliby udać się do Cittagazze. – Upiory? Co to takiego? – Wyjaśnię ci później, moja droga. W każdym razie, głównie z ich powodu dorośli nie mogą wejść do sąsiedniego świata. Pył, dzieci, upiory, dajmony, rozdzielenie. Tak, to mogłoby się udać. Może jeszcze trochę wina? – Chcę wiedzieć wszystko! – wykrzyknęła pani Coulter, podczas gdy sir Charles napełniał kieliszki. – I zmuszę cię, żebyś mi powiedział. A co właściwie robisz w tym świecie? Czy właśnie tu przebywałeś, gdy sądziliśmy, że jesteś w Brazylii albo w Indiach? – Znalazłem drogę tutaj dawno temu. Tajemnica wydawała mi się zbyt wielka, aby ją komuś zdradzić, nawet tobie, Mariso. Jak widzisz, urządziłem się tu bardzo wygodnie. Będąc członkiem Rady Stanu w naszym świecie, bez problemów odgadłem, do kogo należy władza w tym. Najpierw zająłem się szpiegostwem, chociaż nigdy nie podzieliłem się z moimi szefami wszystkimi informacjami. Przez wiele lat tutejsze służby bezpieczeństwa zajęte były sprawami kraju, który nazywali Związkiem Radzieckim, a który my znamy jako Rosję. I chociaż zagrożenie ze wschodu minęło, nie zniknął system podsłuchów i maszyn specjalnie skonstruowanych do tej szczególnej działalności. Pozostaję nadal w kontakcie z osobami, które kierowały grupami szpiegów. Od nich dowiedziałem się ostatnio – ciągnął po chwili – o wielkich zakłóceniach w ziemskim polu magnetycznym. Tutejsze służby bezpieczeństwa są szczerze nimi zaniepokojone. Rządy państw, które zajmują się badaniami z dziedziny fizyki, czyli dziedziny, którą my nazywamy teologią eksperymentalną, natychmiast zwróciły się do swoich naukowców z prośbą, aby sprawdzili, co się dzieje. Tutejsi naukowcy wiedzą, że coś jest nie w porządku, i podejrzewają, że zmiany mają związek z istnieniem innych światów. Jest kilka hipotez. Niektórzy badacze zajmują się kwestią Pyłu... Tak, tak! To zjawisko nie umknęło ich uwagi. Nawet w tym mieście pewien zespół pracuje nad tą sprawą. Ach, i jeszcze jedno – chodzi o mężczyznę, który zniknął dziesięć czy dwanaście lat temu na północy. Służby bezpieczeństwa sądzą, że posiadał pewne dane, które bardzo by się im przydały. Podobno ten człowiek znał rozmieszczenie przejść między światami. Przybyłaś dziś przez jedno z nich... Sami wiedzą tylko o jednym jedynym przejściu... Zapewne rozumiesz, że nie zdradziłem im swoich informacji. Odkąd zaczęły się zakłócenia pola magnetycznego, szaleńczo szukają tego mężczyzny. Domyślasz się zapewne, Mariso, że z zaciekawieniem czekam na wynik ich poszukiwań, gdyż chętnie poszerzę moją wiedzę. Will siedział nieruchomo niczym zamrożony. Serce łomotało mu bardzo mocno i chłopiec obawiał się, że dorośli to usłyszą. Sir Charles mówił przecież o jego ojcu! A zatem jego prześladowcy byli ze służby bezpieczeństwa i dlatego szukali listów, w których ojciec pisał o przejściu między światami. Przez cały czas Will czuł, że w pokoju poza sir Charlesem i kobietą znajduje się ktoś jeszcze. Na podłodze blisko sofy, obok nóg małego ośmiokątnego stolika widać było cień istoty lub części jej ciała. Cień nie należał do żadnego z dorosłych, ponieważ ciągle się poruszał, mimo iż mężczyzna i kobieta pozostawali nieruchomi. Stworzenie prawdopodobnie węszyło, co strasznie denerwowało Willa. Pokój oświetlała jedynie lampa stojąca obok kominka, dzięki czemu cień był wyraźny i pełny, istota jednakże ani razu nie zatrzymała się w bezruchu na wystarczająco długi czas, aby Will ustalił, kim bądź czym jest. Nagle jedna po drugiej zdarzyły się dwie niespodziewane rzeczy. Najpierw sir Charles wspomniał o aletheiometrze. – Na przykład bardzo mnie interesuje ten przyrząd – odezwał się, kontynuując myśl. – Przypuszczam, że powiesz mi, jak działa. Postawił aletheiometr Lyry na ośmiokątnym stoliku przy końcu sofy. Will świetnie widział przyrząd; prawie mógł go dotknąć. W tym samym momencie stworzenie nagle znieruchomiało. Siedziało zapewne na oparciu fotela pani Coulter, dlatego jego cień tańczył na ścianie. Gdy przestało się poruszać, Will uprzytomnił sobie, że jest ono zapewne dajmonem kobiety. Była to małpa, która wciąż odwracała łeb, jakby czegoś szukała. Chłopiec usłyszał, że na widok małpy Lyra zaczyna oddychać szybciej. Odwrócił się i szepnął: – Wróć do drugiego okienka i przejdź do ogrodu starca. Znajdź kilka kamieni i rzuć nimi w okno gabinetu, żeby odwrócić na moment ich uwagę. W tym czasie sięgnę po aletheiometr. Potem biegnij do tamtego okienka i zaczekaj na mnie. Dziewczynka skinęła głową, odwróciła się i cicho pobiegła po trawie. Will przysłuchiwał się rozmowie. – Rektor Kolegium Jordana to głupi stary osioł – mówiła kobieta. – Nie mam najmniejszego pojęcia, po co dał jej ten przyrząd. Trzeba poświęcić wiele lat na intensywne studia, aby mieć z niego jakikolwiek pożytek. Jesteś mi winien pewne informacje na ten temat, Carlo. Jak go zdobyłeś? I gdzie jest mała? – Zobaczyłem dziewczynkę, jak korzystała z tego przedmiotu w miejskim muzeum. Oczywiście ją rozpoznałem, mimo że widziałem Lyrę tylko raz i tak dawno temu na przyjęciu koktajlowym u ciebie. Uświadomiłem sobie, że skoro się tu dostała, znalazła zapewne jedno z przejść. Przyszło mi do głowy, że mógłbym wykorzystać ten przyrząd dla własnych celów. A zatem, gdy spotkałem twoją córkę po raz drugi, ukradłem go. – Jesteś bardzo szczery. – Nie muszę udawać. Oboje jesteśmy dorośli. – Ale gdzie jest teraz moja córka? Co zrobiła, gdy stwierdziła, że zginął jej aletheiometr? – Przyszła się ze mną zobaczyć. Uważam, że jest bardzo odważna. – O tak, odwagi z pewnością jej nie brakuje. A co zamierzasz zrobić z przyrządem? Jaki jest twój cel? – Powiedziałem dziewczynce, że może go odzyskać, jeśli dostarczy mi coś, czego nie potrafię zdobyć sam. – A cóż to takiego? – Nie wiem, czy ty... W tym momencie kamień uderzył w okno gabinetu. Rozległ się głośny brzęk rozbitego szkła. Małpa w jednej chwili zeskoczyła z oparcia krzesła, podczas gdy zaskoczeni dorośli trwali w bezruchu. Wtedy Will usłyszał kolejny brzęk, a po nim jeszcze jeden. Nagle poczuł, że sofa się lekko poruszyła. Sir Charles wstał. Chłopiec skoczył do przodu, chwycił aletheiometr z małego stolika, wepchnął go do kieszeni i wyskoczył przez okienko wycięte w powietrzu. Gdy znalazł się na trawie w Cittagazze, natychmiast wymacał niewidzialne krawędzie i zaczął je zaciskać. Równocześnie uspokajał się, oddychając powoli. Zdawał sobie sprawę, że zaledwie o włos uniknął straszliwego niebezpieczeństwa. W pewnej chwili do jego uszu dotarł przeraźliwy pisk. Nie wydawał się ani ludzki, ani zwierzęcy, ale chłopiec wiedział, że to głos małpy. Zamknął już większą część okna i została tylko niewielka szparka na wysokości piersi. Nagle odskoczył w tył przestraszony, ponieważ w otworze pojawiła się mała futrzasta złota łapa z czarnymi pazurami, a potem pysk: przerażający, koszmarny pysk. Małpa obnażyła zęby, obrzuciła Willa piorunującym spojrzeniem, tak wrogim i nienawistnym, że chłopiec poczuł się prawie jak ukłuty włócznią. Jeszcze sekunda i małpiszon znalazłby się obok Willa. Chłopiec bał się go. Ciągle trzymał w ręku nóż, więc natychmiast go podniósł i ciął w lewo i prawo, w pysk małpy, a raczej w miejsce, w którym znalazłby się pysk, gdyby małpa nie wycofała się na czas. Ta chwila wystarczyła. Chłopiec złapał krawędzie okienka i zamknął je. Świat Willa zniknął. Chłopiec był sam w oświetlonym księżycem ogrodzie w Cittagazze. Oddychał szybko, drżał i czuł okropny strach. Musiał jednak jeszcze uratować Lyrę. Pobiegł do drugiego okienka w zaroślach i wrócił przez nie do swojego świata. Ciemne liście wawrzynów i ostrokrzewu zasłaniały mu widok, ale chłopiec wsunął dłonie między gałązki i odsunął je na boki. W świetle księżyca wyraźnie dostrzegł ścianę willi i wybite okno gabinetu. Przy narożniku domu zobaczył małpę pędzącą po trawie z kocią szybkością, a potem sir Charlesa i kobietę, którzy podążali tuż za złotym dajmonem. Starzec trzymał w ręku pistolet. Kobieta była bardzo piękna (chłopiec patrzył na nią, zauroczony) – w świetle księżyca doskonale wyglądały jej delikatne rysy, olśniewające, ciemne, rozszerzone gniewem oczy, smukłe ciało, lekkie i pełne gracji. Nagle matka Lyry strzeliła palcami i małpa natychmiast się zatrzymała, po czym skoczyła w jej ramiona, a wtedy Will uprzytomnił sobie, że kobieta o pięknej twarzy i złośliwa małpa stanowią jedność. Ale gdzie jest dziewczynka? Dorośli przez chwilę rozglądali się wokół, po czym kobieta postawiła na ziemi małpę, która zaczęła się miotać na wszystkie strony po trawie, jak gdyby węszyła albo szukała śladów. Panowała absolutna cisza. Chłopiec pomyślał, że jeśli Lyra jest już w zaroślach, zdradzi ją każdy ruch. Sir Charles manipulował przy pistolecie. W pewnej chwili rozległ się cichy dźwięk i chłopiec odgadł, że starzec odbezpieczył broń. Sir Charles zajrzał w zarośla – Will odniósł wrażenie, że stary patrzy wprost na niego – później wycofał się. Nagle dorośli spojrzeli na lewo, ponieważ małpa coś usłyszała. Po chwili skoczyła do przodu, w miejsce gdzie zapewne znajdowała się Lyra. Will przeraził się. Na szczęście z krzaków wypadła tylko bura kotka i, prychając, rzuciła się do ucieczki. Małpiszon zatrzymał się w pół skoku, a następnie ze zdziwienia zrobił obrót w powietrzu. Chłopiec był równie zaskoczony jak wszyscy pozostali. Małpa opadła na cztery łapy i zaatakowała kotkę, która wygięła grzbiet, podniosła wysoko ogon i stanęła bokiem; syczała, prychała, prowokowała. Dajmon pani Coulter skoczył na nią. Kotka zjeżyła się i zaczęła machać łapami, drapiąc ostrymi pazurami. Podczas gdy walczyła z małpiszonem, do Willa przedarła się Lyra i wraz z Pantalaimonem zaczęła przechodzić przez okienko. Kotka pisnęła z bólu, lecz małpa również zaskrzeczała, ponieważ kocie pazury rozorały jej pysk; wtedy złoty dajmon odwrócił się i skoczył w ramiona swej właścicielki, a kotka czmychnęła w krzaki i zniknęła. Dzieci przeszły na stronę Cittagazze, a Will jeszcze raz wymacał w powietrzu niemal nieuchwytne krawędzie i łączył je szybko, zamykając okienko niemal na całej długości, gdy nagle przez mały otwór usłyszał odgłos kroków wśród gałęzi i pękanie gałązek... Pozostała już tylko dziura rozmiaru ręki Willa, a w chwilę później okienko zostało zamknięte i zapadła zupełna cisza. Chłopiec opadł na kolana i dotykając zroszonej trawy, szukał aletheiometru. – Proszę – powiedział w końcu do Lyry, podnosząc przedmiot. Dziewczynka wzięła urządzenie w roztrzęsione dłonie, a Will wsunął nóż z powrotem do pochewki. Potem położył się, drżąc na całym ciele, i zamknął oczy przed intensywnie srebrnym światłem księżyca. Poczuł, jak Lyra rozwiązuje mu bandaż, a później ponownie zawiązuje delikatnymi, łagodnymi ruchami. – Och, Willu – usłyszał jej głos – dziękuję ci za to, co dla mnie zrobiłeś, dziękuję ci za wszystko... – Mam nadzieję, że kotce nic się nie stało – mruknął. – Przypomina mi moją Moxie... Bura pewnie wróci teraz do domu. Jest przecież we własnym świecie. Wszystko będzie dobrze. – Wiesz, co myślę? Przez chwilę mi się zdawało, że ona jest twoją dajmoną. W każdym razie, postąpiła tak, jak postąpiłby dobry opiekun. Najpierw my ją uratowaliśmy, potem ona ocaliła nas. Chodź, Willu, nie leż na trawie, jest mokra. Musisz pójść ze mną i położyć się do łóżka, bo się przeziębisz. Pójdziemy do tego dużego domu. Tam powinny być łóżka, jedzenie i pościel. Zrobię ci nowy opatrunek, zaparzę kawę, zrobię omlet... cokolwiek zechcesz. Położymy się spać... Odzyskaliśmy aletheiometr i jesteśmy bezpieczni. Zobaczysz, wszystko się ułoży. Obiecuję, że od tej pory będę się zajmować już tylko jedną sprawą. Odszukamy twojego ojca... Lyra pomogła chłopcu wstać i razem ruszyli powoli przez ogród ku wielkiemu domowi, który połyskiwał bielą w księżycowej poświacie. Szaman Lee Scoresby wylądował u ujścia rzeki Jenisej. W porcie panował chaos. Rybacy usiłowali sprzedać niewielkie ilości złowionych przez siebie ryb do fabryk konserw, a właściciele statków złościli się z powodu wyższych opłat portowych. Władze podniosły je, by zgromadzić pieniądze na fundusz powodziowy oraz pomoc przybywającym do miasta myśliwym i traperom, bezrobotnym z powodu zatopionych lasów i ucieczek zwierząt. Lee szybko zrozumiał, że trudno mu się będzie dostać dalej w głąb lądu. Dawniej drogę stanowił wykarczowany pas zamarzniętej ziemi, a w obecnych, dziwnych czasach, gdy zmarzlina topniała, szlak zmienił się w spienione bajoro. Aeronauta złożył balon i resztę sprzętu w przechowalni. Za kilka złotych monet z kurczącej się rezerwy wynajął łódź z silnikiem gazowym, zakupił kilka zbiorników z paliwem i zapasy jedzenia, po czym popłynął w górę wezbranej rzeki. Początkowo posuwał się powoli, prąd był bowiem silny, a poza tym w wodzie pływały rozmaite rzeczy: pnie drzew, gałęzie krzewów, utopione zwierzęta, a czasem nawet ludzkie zwłoki. Lee musiał sterować ostrożnie, silnik działał na najwyższych obrotach. Aeronauta kierował się do wioski zamieszkanej przez plemię Grummana. Przed laty leciał nad tą krainą, pamiętał ją dobrze i łatwo znajdował właściwy kurs wśród pędzących potoków, mimo iż ich brzegi zniknęły zalane mlecznobrązowymi falami wody. Wysoka temperatura zbudziła owady i ruchliwe chmary maleńkich stworzeń otaczały każde drzewo i krzew. Dla ochrony przed insektami Lee posmarował twarz i ręce maścią z liści bielunia i nieprzerwanie palił cygara o gryzącym zapachu. Hester siedziała na dziobie, długie uszy położyła płasko na chudym grzbiecie, oczy miała przymknięte. Milczała; Lee był przyzwyczajony do jej milczenia, a ona do jego małomówności. Rzadko odzywali się bez potrzeby. Rankiem trzeciego dnia aeronauta skierował małą łódź w górę jednego z dopływów głównego strumienia. Spływał z niskich wzgórz, które o tej porze roku leżały zwykle głęboko pod śniegiem, teraz jednak w wielu miejscach prześwitywała brązowa ziemia. Rzeczka płynęła między niskimi sosnami i świerkami, a pokonawszy kilka kilometrów, podróżnicy dotarli do ogromnej zaokrąglonej skały wysokości sporego budynku. Przy niej Lee zacumował i wyciągnął łódź na brzeg. – Kiedyś był tu pomost wyładunkowy – zagadnął swoją dajmonę. – Przypominasz sobie starego łowcę fok w Nowej Zembli, który nam o nim opowiadał? Teraz pewnie znajduje się ze dwa metry pod wodą. – Mam nadzieję, że tutejsi ludzie okazali się rozsądni i zbudowali osadę wysoko na wzgórzach – odparła Hester, wyskakując na brzeg. Niecałe pół godziny później Lee położył plecak obok drewnianej chaty wioskowego wodza i odwrócił się, aby pozdrowić zgromadzony tłumek. Użył ogólnie znanego na północy gestu wyrażającego przyjaźń i położył karabin na ziemi, przy stopach. Stary syberyjski Tatar, którego oczy niemal zniknęły wśród setek otaczających je zmarszczek, odłożył łuk. Jego dajmona w postaci rosomaka kiwnęła łbem w stronę zajęczycy, która w odpowiedzi zastrzygła uszami. Wódz przemówił, a Lee mu odpowiedział. Zanim zaczęli się nawzajem rozumieć, wypróbowali z pół tuzina języków. – Uszanowania dla ciebie i twojego plemienia – zagaił Lee. – Mam trochę tytoniu. Nie jest zbyt cenny, lecz byłbym zaszczycony, gdybyś go ode mnie przyjął. Wódz skinął głową, wyrażając zgodę. Jedna z jego żon przyjęła zawiniątko, które Lee wyjął z plecaka. – Szukam mężczyzny nazwiskiem Grumman – ciągnął aeronauta. – Słyszałem, że przyjęliście go do waszego plemienia. Może przybrał inne imię, ale jest Europejczykiem. – Ach, czekaliśmy na ciebie – odparł wódz. Pozostali mieszkańcy osady, którzy stali na błotnistym, parującym, oświetlonym słabymi promieniami słońca i otoczonym chatami placyku, nie mogli zrozumieć słów, ale widzieli zadowolenie wodza. Zadowolenie i ulgę, dopowiedziała w myślach dajmona Lee. Wódz kilka razy pokiwał głową. – Oczekiwaliśmy cię – powtórzył. – Musisz zabrać doktora Grummana do innego świata. Aeronauta zmarszczył brwi, ale odparł tylko: – Jak sobie życzysz, wodzu. Czy doktor jest tutaj? – Pójdź za mną – polecił starzec. Mieszkańcy wioski z szacunkiem odsunęli się na boki. Lee wiedział, jak bardzo Hester nie lubi błota, które musiałaby przebiec susami, wziął ją więc w ramiona, po czym założył plecak i ruszył za wodzem leśną ścieżką. Kierowali się ku chacie, która stała na polanie wśród modrzewi w odległości dziesięciu strzałów z łuku. Wódz zatrzymał się przed pokrytą skórami chata o drewnianym zrębie. Chatę ozdabiały szable dzika, rogi łosia i renifera, które nie były jedynie trofeami łowieckimi, ponieważ zwisały z nich wieńce suszonych kwiatów i splecione sosnowe gałązki; ozdoby prawdopodobnie służyły jakiemuś rytuałowi. – Podczas rozmowy musisz okazać szacunek – wódz cicho pouczył aeronautę. – To szaman, choć o chorym sercu. Nagle Lee poczuł na plecach dreszcz, a Hester zesztywniała w jego ramionach, uświadomili sobie bowiem, że od dłuższego czasu ktoś ich obserwuje. Spomiędzy suszonych kwiatów i sosnowych gałązek wypatrywały jaskrawożółte oczy. Należały do dajmony, która dostrzegłszy, że Lee ją zauważył, odwróciła łeb, po czym delikatnie wzięła sosnową gałązkę w potężny dziób i machnęła nim, jak gdyby rozsuwając kotarę. Wódz wykrzyknął w stronę chaty imię, które wymienił stary łowca fok: Jopari! W chwilę później drzwi się otworzyły i w progu stanął mężczyzna w średnim wieku z pierwszymi oznakami siwizny na głowie. Ubrany był w skóry i futra i wyglądał na człowieka zagniewanego. Oczy mu płonęły, szczękę wysunął do przodu, a siedząca na jego zaciśniętej pięści dajmona w postaci rybołowa obrzucała wszystkich piorunującymi spojrzeniami. Wódz skłonił się trzykrotnie i odszedł. Lee został sam z uczonym szamanem. – Doktorze Grumman – odezwał się bez lęku – nazywam się Lee Scoresby. Pochodzę z Teksasu, z zawodu jestem aeronautą. Jeśli pozwoli mi pan usiąść i zechce ze mną porozmawiać, opowiem panu, co mnie tu sprowadza. Mam rację, prawda? Jest pan doktorem Grummanem z Akademii Berlińskiej? – Tak – odparł szaman. – Pan natomiast, jak sam wspomniał, pochodzi z Teksasu. Wiatry wywiały pana daleko od pańskiej ojczyzny, panie Scoresby. – Cóż, przyzna pan, że w naszym świecie wieją obecnie zupełnie niezwykłe wiatry. – W istocie. Słońce przyjemnie przygrzewa. Mam w chacie ławkę. Jeśli pomoże mi ją pan wynieść, usiądziemy sobie w tym miłym cieple i porozmawiamy. Zaparzyłem właśnie kawę. Ma pan ochotę? – Z największą przyjemnością – odparł Lee, po czym wszedł do środka i sam wyniósł przed chatę drewniana ławkę. Tymczasem Grumman podszedł do pieca i nalał gorącego napoju do dwóch cynowych kubków. Lee pomyślał że dyrektor obserwatorium miał rację, doktor bowiem rzeczywiście mówił raczej z brytyjskim niż niemieckim akcentem. Kiedy usiedli we czworo w pełnym słońcu – Lee, obok niego niewzruszona Hester z przymkniętymi oczyma, Grumman oraz dajmona–rybołów – aeronauta odezwał się. Najpierw opowiedział o swoim spotkaniu w Trollesundzie z Johnem Faa, królem Cyganów, o zwerbowaniu niedźwiedzia Iorka Byrnisona, o podróży do Bolvangaru, uratowaniu Lyry i innych dzieci. Potem podzielił się informacjami, które uzyskał od dziewczynki i od czarownicy, Serafiny Pekkali, podczas lotu balonem ku Svalbardowi. – Widzi pan, doktorze Grumman, gdy Lyra opowiadała mi o tym, jak Lord Asriel pokazywał zakonserwowaną w lodzie odciętą głowę, przerażając jej widokiem oksfordzkich Uczonych, pomyślałem sobie, że nikt z zebranych zapewne nie przyjrzał się dokładnie tej głowie. Przyszło mi wówczas na myśl, że może pan nadal żyje. A wiem na pewno, sir, że ma pan informacje na temat pewnej interesującej mnie sprawy. Wszędzie, na całym arktycznym wybrzeżu nasłuchałem się wiele o panu. Wiem, że wydrążył pan sobie w czaszce otwór, że badał pan dno oceanu, a także Zorzę, wiem, że zaczął pan działalność dość niespodziewanie, około dziesięciu, dwunastu lat temu. Wszystkie te fakty są ogromnie interesujące, przyciągnęło mnie jednak do pana, doktorze Grumman, coś więcej niż zwykła ciekawość. Niepokoję się o los dziewczynki. Zarówno ja, jak i czarownice uważamy, że ma ona do spełnienia wielkie zadanie. A zatem... Jeśli posiada pan jakieś informacje na temat Lyry albo zachodzących aktualnie w naszym świecie wydarzeń, chciałbym, żeby mi pan je przekazał. Jestem przekonany, że wie pan wiele o tych sprawach i stąd moja tu obecność. Mam też pytanie – dodał po chwili. – O ile się nie przesłyszałem, sir, wódz tej wioski stwierdził, że moim celem jest zabranie pana do innego świata. Źle zrozumiałem, czy rzeczywiście tak powiedział? I jeszcze jedno. Cóż to za słowo, którym ten stary Tatar zwrócił się do pana? Czy to coś w rodzaju plemiennego imienia? A może jakiś magiczny tytuł? Grumman uśmiechnął się nieznacznie i odrzekł: – Słowo, którego użył, to moje prawdziwe imię i nazwisko – John Parry. Tak, rzeczywiście, przybył pan, by zabrać mnie do innego świata. Wiem też, co przywiodło pana do mnie. Właśnie ten maleńki przedmiocik. Mężczyzna wysunął w stronę Lee otwartą dłoń. W jej zagłębieniu leżała rzecz, którą aeronauta natychmiast rozpoznał, choć nie miał pojęcia, w jaki sposób Grumman wszedł w jej posiadanie. Był to typowy dla Indian Nawaho srebrny pierścień z turkusem, który należał do matki Lee. Aeronauta świetnie znał jego ciężar, szlif kamienia, każde wygięcie zrobione przez rzemieślnika; pamiętał także miejsce, gdzie kamień był wyszczerbiony, choć wygładziło go długie używanie. Lee świetnie wiedział o tych wszystkich szczegółach, ponieważ mnóstwo razy dotykał pierścienia przed wieloma laty, gdy jeszcze był chłopcem i mieszkał w swoim rodzimym, porośniętym bylicą kraju. Aeronauta wstał. Hester drżąc, również się wyprostowała i postawiła uszy. Lee nie zauważył, że rybołów przesunął się i znajdował teraz między nim a doktorem Grummanem. Zamierzał zapewne stanąć w obronie swego właściciela, Lee jednak wcale nie miał zamiaru zaatakować mężczyzny. Czuł się zagubiony, bezradny jak dziecko i przemówił drżącym głosem: – Skąd pan go ma? – Niech pan weźmie ten pierścionek – odparł Grumman (czy też Parry). – Wypełnił już swoje zadanie i przywiódł pana do mnie. Teraz już go nie potrzebuję. – Ale jak pan... – zaczął Lee, podnosząc z dłoni Grummana drogi sercu przedmiot. – Nie pojmuję, jak pan go zdobył... Skąd pan go ma? Nie widziałem go od czterdziestu lat. – Jestem szamanem. Potrafię dokonać wielu rzeczy, których pan nawet nie zrozumie. Proszę usiąść, Scoresby. Niech się pan uspokoi. Powiem, czego od pana chcę. Lee znowu usiadł z pierścieniem w ręku. Bez końca dotykał go palcami. – No cóż – odezwał się – jestem wstrząśnięty, sir. Ale chyba mogę już wysłuchać, co ma mi pan do powiedzenia. – Bardzo dobrze – oświadczył Grumman. – Zatem zacznę. Jak już panu mówiłem, nazywam się Parry i nie urodziłem się w tym świecie. Lord Asriel bynajmniej nie jest pierwszą osobą, która podróżuje między światami, chociaż on pierwszy otworzył drogę w sposób tak spektakularny. W moim rodzinnym świecie byłem żołnierzem i odkrywcą. Dziesięć lat temu towarzyszyłem ekspedycji do pewnego miejsca, które znajduje się mniej więcej na obszarze waszej Ziemi Beringa. Moi towarzysze mieli swoje cele, lecz ja szukałem Szczeliny. Zgodnie ze starymi legendami miała ona stanowić pęknięcie w strukturze świata, otwór na granicy między naszym wszechświatem a innym. Pewnego dnia zaginęło kilku uczestników wyprawy. Wraz z dwoma innymi poszliśmy ich szukać i przypadkowo przeszliśmy przez tę Szczelinę, nawet jej nie widząc, i znaleźliśmy się w alternatywnym świecie. Początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że opuściliśmy nasz własny. Dopiero gdy dotarliśmy do miasta, wiedzieliśmy na pewno. Nie sposób było się pomylić. A potem... Mimo intensywnych poszukiwań, nie zdołaliśmy odnaleźć drogi powrotnej, przeszliśmy bowiem przez Szczelinę podczas zamieci. Wiele czasu spędził pan w Arktyce, więc pan wie, co to oznacza. Nie mieliśmy zatem wyboru – podjął po chwili – i musieliśmy pozostać w tym nowym świecie. Wkrótce odkryliśmy, że nie jest w nim bezpiecznie. Zaatakowały nas wampiryczne, widmowe stworzenia zwane upiorami. Moi dwaj towarzysze w niedługim czasie zmarli jako ofiary tych morderczych, nieubłaganych zjaw. Uświadomiłem sobie, że zostałem sam w paskudnym miejscu, i rozpaczliwie szukałem wyjścia. Nie potrafiłem odnaleźć drzwi do mojego świata, lecz wszędzie wokół dostrzegałem sporo przejść do innych światów. W końcu trafiłem tutaj i natychmiast odkryłem coś niesamowitego. Wie pan, Scoresby, że poszczególne światy wielce się od siebie różnią i dopiero w waszym spotkałem po raz pierwszy swoją dajmonę? Tak, tak, zanim tu dotarłem, nie znałem Sayan Kótór. Tutejsi ludzie nie potrafią sobie wyobrazić, że w innych światach dajmony są jedynie głosem w ludzkim umyśle i niczym więcej. Mnie natomiast ogromnie zaskoczył fakt, że część mojej natury jest kobieca, piękna i ma postać ptaka. Tak czy owak, wraz z Sayan Kótór wędrowaliśmy po północnych ziemiach. Sporo się nauczyłem od ludzi Arktyki, mam w wiosce na dole wspaniałych przyjaciół. Okazało się też, że wiem o wielu sprawach, które dla was pozostają tajemnicą, że potrafię wypełnić luki w waszej wiedzy. Przybrałem więc nazwisko Grumman i udałem się do Berlina – ciągnął. – Nikomu nie powiedziałem o swoim pochodzeniu. To był mój sekret. Przedstawiłem swoje tezy Akademii i obroniłem je podczas dyskusji. Na pewne tematy miałem lepsze informacje niż wielu akademików, toteż łatwo uzyskałem status członka Akademii. Od tej pory zacząłem pracować pod zmienionym nazwiskiem. Właściwie byłem zadowolony, chociaż tęskniłem za swoim światem. Jest pan żonaty, Scoresby? Nie? No cóż ja miałem żonę. Z całego serca kochałem ją oraz synka, który był mały, kiedy wyruszyłem, by nigdy nie powrócić. Straszliwie za nimi tęskniłem. Jednak mógłbym szukać przez tysiąc lat i nigdy nie znaleźć drogi powrotnej. Rozłączono nas na zawsze. Na szczęście, absorbowała mnie praca. Odkryłem nowe formy wiedzy – wtajemniczono mnie w kult czaszek, zostałem szamanem. Dokonałem pewnych użytecznych odkryć, między innymi odkryłem metodę produkcji maści z pięciornika, która zachowuje wszystkie właściwości świeżej rośliny. Teraz dużo wiem o tym świecie, panie Scoresby, wiem na przykład sporo o Pyle. Z pańskiej miny wnoszę, że słyszał pan o tym zjawisku, które śmiertelnie przeraża waszych teologów, mnie natomiast przerażają oni sami. Wiem, co i w jakim celu robi Lord Asriel, i dlatego wezwałem pana tutaj. Widzi pan, zamierzam mu pomóc, ponieważ wyznaczył sobie najwspanialsze zadanie w całej ludzkiej historii... w ciągu trzydziestu pięciu tysięcy lat naszej historii. Sam nie potrafię zdziałać zbyt wiele. Mam chore serce i nikt w tym świecie nie jest w stanie mnie uleczyć. Może wysiłek, jaki zamierzam podjąć, będzie moim ostatnim. Wiem jednak coś, czego nie wie Lord Asriel, a powinien, jeśli jego próba ma się powieść. Widzi pan, zaintrygował mnie tamten świat, w którym upiory karmiły się ludzką świadomością. Chciałem wiedzieć, jaka jest natura tych stworzeń i skąd się wzięły. Jako szaman potrafię rozwiązywać pewne zagadki na odległość. Wiele czasu spędziłem w transie, badając nawiedzony świat. Dowiedziałem się między innymi, że tamtejsi filozofowie ściągnęli na wszystkich nieszczęście, stworzyli bowiem setki lat temu pewne narzędzie – zaczarowany nóż. Niestety, moc ostrza znacznie przekroczyła ich najśmielsze oczekiwania, a używając go, otworzyli drogę do swego świata upiorom. Znam możliwości tego narzędzia, wiem, gdzie się znajduje i jak rozpoznać osobę, którą nóż wybierze sobie na swego właściciela i strażnika. Wiem też, jak nóż może pomóc sprawie Lorda Asriela. Mam nadzieję, że Lord potrafi podołać wyznaczonemu zadaniu. Zatem... wezwałem pana tutaj, aby mnie pan zabrał na północ, do świata, w który przedostał się Lord Asriel. Tam znajdziemy strażnika zaczarowanego noża. Świat ten jest jednak niebezpieczny. Zapewniam pana, że ani w moim, ani w pańskim nie ma niczego bardziej przerażającego niż upiory. Będziemy musieli działać ostrożnie i wykazać się męstwem. Nie zamierzam wracać, a panu – jeśli chce pan zobaczyć ponownie swoją ojczyznę – będzie potrzebna ogromna odwaga, wielki kunszt i niezwykłe szczęście. Takie jest pańskie zadanie, Scoresby. Z tego powodu pan mnie szukał. Szaman zamilkł. Twarz miał bladą, pokrytą kropelkami potu. – Do diabła, to najbardziej szalony pomysł, o jakim w życiu słyszałem! – wykrzyknął Lee. Wstał, podniecony, i przeszedł kilka kroków w jedną stronę, potem kilka w drugą. Hester obserwowała go z ławki. Grumman przymknął oczy, ale siedząca na jego kolanie dajmona nie spuszczała oka z Lee. – Chce pan pieniędzy? – spytał szaman po kilku chwilach. – Mogę dać panu złoto. Nietrudno je zdobyć. – Niech to szlag, nie przybyłem tu po złoto! – odparł zapalczywie Lee. – Przyszedłem, ponieważ... aby sprawdzić, czy pan rzeczywiście żyje. Przyznam, że zaspokoiłem swoją ciekawość... – Cieszę się. – Ta sprawa nie jest wcale taka prosta – dodał Lee, po czym opowiedział Grummanowi o radzie czarownic nad Jeziorem Enara i o podjętych na niej uchwałach. – Widzi pan – zakończył – ta mała dziewczynka, Lyra.. Właśnie z jej powodu postanowiłem współdziałać z czarownicami. Mówi pan, że sprowadził mnie tutaj za pomocą pierścienia Nawaho. Może to prawda, a może nie, wiem jedynie, że przybyłem tu, ponieważ sądziłem, że w ten sposób pomagam Lyrze. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego dziecka. Gdybym miał córkę, pragnąłbym, by była choć w połowie tak energiczna, odważna i dobra. Słyszałem, że pan wie o pewnej cennej rzeczy, która zapewnia ochronę każdemu, kto weźmie ją do ręki. Dotąd nie miałem pojęcia, cóż to może być za przedmiot, jednak z pańskich słów wnoszę, że chodzi o ten zaczarowany nóż. On więc będzie stanowił moją cenę za zabranie pana do innego świata, doktorze Grumman – nie złoto, lecz właśnie ten nóż. Nie chcę go dla siebie, ale dla Lyry. Musi mi pan przysiąc, że dziewczynka otrzyma ten przedmiot, a wówczas zabiorę pana wszędzie, dokąd tylko pan zechce. Szaman wysłuchał z uwagą słów Lee, po czym odpowiedział: – Dobrze, panie Scoresby, przysięgam. Czy moje słowo panu wystarczy? – Na co pan przysięga? – Na wszystko, na co pan sobie życzy. Lee zastanowił się, potem powiedział: – Proszę przysiąc na powód, dla którego odrzucił pan miłość czarownicy. Sądzę, że chodziło o coś najważniejszego w pana życiu. Oczy Grummana rozszerzyły się, po czym mężczyzna odparł: – Dobrze się pan domyśla, Scoresby. Z przyjemnością na to przysięgnę. Daję panu moje słowo, że postaram się, by Lyra Belacqua otrzymała nóż, który zapewni jej ochronę. Ostrzegam pana jednak, że strażnik noża ma zapewne do wypełnienia własne zadanie, które może wciągnąć dziewczynkę w jeszcze większe niebezpieczeństwo. Lee z powagą pokiwał głową. – Może i tak – stwierdził. – Lecz jeśli istnieje choć najmniejsza szansa na zapewnienie ochrony Lyrze, nie zamierzam jej przepuścić. – Ma pan moje słowo. Teraz proszę mnie zabrać do świata upiorów. – A wiatr? Nie jest pan chyba tak bardzo chory, by nie zauważyć, jaką mamy pogodę? – Problem wiatru proszę pozostawić mnie. Lee skinął głową. Znowu usiadł na ławce i przebiegł palcami po turkusowym pierścieniu. Tymczasem Grumman włożył do torby ze skóry renifera kilka potrzebnych przedmiotów. Parę chwil później dwaj mężczyźni podążyli leśnym traktem do wioski. Wódz wygłosił krótkie przemówienie. Wielu mieszkańców osady podchodziło do Grummana, dotykali jego dłoni, szeptali kilka słów i w zamian otrzymywali coś w rodzaju błogosławieństwa. Lee obserwował w tym czasie niebo. Na południu było bezchmurne i pachnący świeżością wietrzyk ledwo podnosił gałązki i poruszał wierzchołkami sosen. Na północy mgła ciągle wisiała nad wzburzoną rzeką, lecz po raz pierwszy od wielu dni zaczynała się rozpraszać. Łódź czekała przy skale w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się pomost wyładunkowy. Lee wrzucił do środka torbę Grummana i włączył mały silnik. Szaman usiadł na dziobie. Ruszyli. Łódź pędziła z prądem, śmigając pod drzewami. Posuwali się tak szybko, że Lee obawiał się o los Hester kulącej się tuż przy burcie. Na szczęście, dajmona była zahartowanym podróżnikiem. Lee uświadomił to sobie w pewnej chwili i sam nie wiedział, dlaczego jeszcze przed chwilą tak strasznie się denerwował. Gdy dotarli do portu przy ujściu rzeki, okazało się, że wszystkie hotele, pensjonaty i prywatne kwatery zarekwirowali żołnierze, i to w dodatku nie byle jacy, lecz z oddziałów Carskiej Straży Rosji, najkarniejszej i najlepiej wyposażonej armii na świecie, sojuszników tutejszej Magistratury. Lee zamierzał ostatnią noc przed wyprawą poświęcić na odpoczynek, zwłaszcza że Grumman wyglądał na zmęczonego, niestety nie było szansy na znalezienie wolnego pokoju. – Co się dzieje? – spytał przewoźnika, gdy zwracał wynajętą łódź. – Nie wiemy. Ten regiment przybył wczoraj i zarekwirował każdą kwaterę, jedzenie i wszystkie łodzie w mieście. Tę łódź też by wzięli, gdyby pan z niej nie korzystał. – Wiesz, dokąd jadą? – Na północ – odparł przewoźnik. – Ludzie mówią, że wybuchnie tam najokrutniejsza wojna w ludzkiej historii. – Na północ? Do tego nowego świata? – Podobno. Nadciąga jeszcze więcej żołnierzy, to jest tylko ich przednia straż. Za tydzień nie zostanie nam ani jeden bochen chleba, ani jedna beczułka spirytusu. Oddał mi pan przysługę, biorąc łódź, teraz cena wynajęcia się podwoiła... Nawet gdyby udało im się znaleźć pokój, nie było sensu teraz odpoczywać. Niepokojąc się o balon, Lee od razu pobiegł do przechowalni. Grumman dotrzymywał mu kroku. Wyglądał na chorego, ale okazał się człowiekiem wytrzymałym. Magazynier, zajęty wydawaniem rekwirującemu sierżantowi Straży jakichś części zapasowych, podniósł na chwilę oczy znad notesu. – Balon... hmm... Niestety, wczoraj go zarekwirowano – oświadczył. – Widzi pan, co tu się dzieje. Nie miałem wyboru. Hester zastrzygła uszami i Lee natychmiast zrozumiał, co miała na myśli. – Czy pan juz go im dostarczył? – spytał Lee. – Zamierzają go zabrać dziś po południu. – Wiec go nie zabiorą – powiedział Lee – ponieważ mam pełnomocnictwo, które daje mi pierwszeństwo nad Strażą. Pokazał magazynierowi pierścień, który w Nowej Zembli zdjął z palca martwego Skraelinga. Stojący obok niego przed ladą sierżant spojrzał i oddał honory na widok znaku Kościoła. Mimo starań Rosjanin nie potrafił ukryć zaskoczenia. – Chciałbym odebrać balon – oznajmił niespeszony Lee. – Proszę posłać kilka osób, aby go napełniły. Najlepiej natychmiast. Chodzi nie tylko o gaz, ale także o jedzenie, wodę i balast. Magazynier popatrzył na sierżanta (który tylko wzruszył ramionami), po czym pospiesznie odszedł, aby poszukać balonu. Lee i Grumman wrócili na nabrzeże, gdzie stały zbiorniki z gazem. Zamierzali doglądać napełniania. – Skąd pan ma ten pierścień? – spytał cicho Grumman. – Zdjąłem z palca pewnego zabitego. Używanie go jest zapewne ryzykowne, lecz nie przyszedł mi do głowy inny sposób wydostania balonu. Sądzi pan, że sierżant coś podejrzewa? – Oczywiście, że tak. Ale to człowiek zdyscyplinowany, więc nie będzie podawać w wątpliwość znaków Kościoła. Zresztą, nawet jeśli komuś doniesie, zanim zdążą zareagować, będziemy daleko stąd. No cóż, obiecałem panu wiatr, Scoresby. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony. Niebo było teraz niebieskie, słońce świeciło jasno. Na północy nadal wisiała mgła, jej brzegi wyglądały jak górskie pasma nad morzem, lecz wiatr odpychał je coraz dalej. Lee niecierpliwie czekał, by ponownie unieść się w powietrze. Napełniany balon rósł za magazynem, a aeronauta sprawdził w tym czasie kosz i ze szczególną dbałością spakował cały sprzęt. Kto wie, jakie turbulencje napotkają w innym świecie. Dokładnie przymocował też do ramy całą aparaturę, nawet kompas, mimo iż igła w ostatnich dniach wykonywała zupełnie przypadkowe ruchy. Na koniec Lee zawiesił wokół kosza dziesięć balastowych worków z piaskiem. Gdy napełniono czaszę, zaczęła się kołysać na silnym wietrze. Grube liny naprężyły się. Lee zapłacił magazynierowi resztkami złota i pomógł Grummanowi wsiąść do kosza. Potem odwrócił się do stojących przy linach mężczyzn i polecił im, by odczepili balon. Zanim jednak zdołali to zrobić, ktoś krzyknął. W alei przy bocznej ścianie magazynu rozległ się odgłos szybkich kroków i usłyszeli rozkaz: – Stać! Ludzie przy linach znieruchomieli, niektórzy spojrzeli w stronę magazynu, inni na aeronautę, ten jednak krzyknął ostrym tonem: – Odczepiać! Uwolnić balon! Dwóch mężczyzn posłuchało go. Balon przechylił się, ponieważ pozostali dwaj w bezruchu obserwowali wybiegających zza budynku żołnierzy. Końcówki lin były zaczepione wokół pachołków. Balon przechylił się tak mocno, że jego pasażerowie niemal poczuli mdłości. Lee i Grumman chwycili za pierścień zawieszenia; również dajmona szamana mocno wbiła się w niego szponami. – Puśćcie liny, cholerni głupcy! – krzyczał Lee. – Odlatujemy! Czasza balonu była dobrze napełniona gazem. Dwaj mężczyźni starali się ze wszystkich sił utrzymać liny, ale im się nie udało. Pierwszy z nich poluzował uchwyt i końcówka liny odwinęła się z pachołka. Drugi, czując, że balon się unosi, zamiast puścić linę, uczepił się jej. Lee wiedział, czym to grozi, gdyż nieraz miał do czynienia z taką sytuacją. Dajmona biednego mężczyzny, mocno zbudowana suka rasy husky, została na ziemi, wyjąc ze strachu i bólu, natomiast balon wraz z mężczyzną uczepionym liny ruszył w górę, ku niebu, odlatywał. Mężczyzna puścił wreszcie linę i na wpół żywy wpadł do wody. Żołnierze podnieśli strzelby i wycelowali. Kule poczęły świstać obok kosza. Jedna z nich trafiła w pierścień zawieszenia, iskry oparzyły aeronaucie ręce. Na szczęście, pociski nie wyrządziły większych szkód. Do czasu drugiej salwy balon znalazł się już poza zasięgiem strzału i szybko wznosił się w błękitne niebo, mknąc ponad morzem. Lee czuł, że na ten widok serce mu się raduje. Powiedział kiedyś Serafinie Pekkali, że nie przywiązuje wagi do latania, że oznacza ono dla niego tylko pracę, ale tak nie było. Cóż mogło być piękniejszego od szybowania z pomyślnym wiatrem ku nowemu, nieznanemu światu? Lee puścił pierścień zawieszenia i zauważył, że Hester kuli się w narożniku kosza. Zajęczyca miała przymknięte oczy. W dole, daleko pod nimi żołnierze nadal strzelali; na próżno. Miasto szybko znikało z pola widzenia. Pod balonem w świetle słonecznym błyszczało szerokie ujście rzeki. – No cóż, doktorze Grumman – odezwał się aeronauta. – Nie wiem jak pan, ale ja lepiej się czuję w powietrzu niż na ziemi. Dobrze, że ten biedny człowiek w końcu puścił linę. Gdyby dłużej ją trzymał, nie byłoby dla niego nadziei. – Dziękuję panu, Scoresby – powiedział szaman. – Poradził pan sobie bardzo dobrze. Cieszę się, że lecimy. Ponieważ jest zimno, byłbym zobowiązany, gdyby zechciał mi pan podać futra do przykrycia. Belweder W pięknym białym, dużym domu otoczonym parkiem Will spał niespokojnie, śniły mu się zarówno koszmary, jak i przyjemne rzeczy, toteż jednocześnie chciał się obudzić i spać dalej. Kiedy otworzył oczy, poczuł taką słabość, że ledwie mógł się ruszyć, a gdy wreszcie usiadł prosto, zauważył, że bandaż zwisa luźno, a pościel jest szkarłatna od krwi. Chłopiec zmusił się do wstania z łóżka. Przez wielki, pusty, zakurzony i wypełniony światłem słonecznym dom zszedł do kuchni. Dzieciom zabrakło odwagi, by położyć się w okazałych, szerokich łożach stojących we wspaniałych pokojach, wybrały więc do spania pokoje dla służby, na poddaszu. Z tego powodu chłopiec miał teraz przed sobą długi, męczący spacer w dół, do kuchni. – Willu – odezwała się na jego widok Lyra głosem pełnym troski, potem odwróciła się od kuchenki i pomogła chłopcu dojść do krzesła. Willowi kręciło się w głowie. Podejrzewał, że stracił wiele krwi, zresztą wszędzie wokół miał tego jawne dowody. Z ran ciągle sączyła się krew. – Właśnie parzę kawę – odezwała się dziewczynka. – Wypijesz, czy najpierw zrobić opatrunek? Przyrządzę ci, co zechcesz. W lodówce znalazłam jajka, ale nigdzie nie ma fasolki. – Fasolki nie jada się w tego typu domach. Najpierw przynieś bandaż. Jest w kranie gorąca woda? Chcę się umyć. Okropnie się czuję, pokryty czymś takim... Lyra odkręciła gorącą wodę, a chłopiec obnażył się aż do slipek. Był zbyt słaby i oszołomiony, aby odczuwać skrępowanie, jednak Lyra speszyła się i wyszła. Will obmył się najdokładniej, jak mógł, i wytarł ręcznikami, które zdjął ze sznura przy piecu. Dziewczynka wróciła z czystymi ubraniami: koszulą, płóciennymi spodniami i paskiem. Will ubrał się. Lyra podarła czysty ręcznik na pasy i ściśle obandażowała chłopcu rękę. Bardzo się o niego martwiła, gdyż nie tylko rany nadal krwawiły, ale cała dłoń była spuchnięta i czerwona. Dzieci nie rozmawiały na ten temat. Lyra zaparzyła kawę i przypiekła kilka kromek czerstwego chleba; śniadanie zanieśli do dużego, pięknego pokoju, z którego rozciągał się widok na miasto. Kiedy Will najadł się i napił, poczuł się trochę silniejszy. – Może spytasz aletheiometr, co mamy robić dalej – zasugerował. – Pytałaś go już o coś? – Nie – odparła. – Od tej chwili zamierzam postępować według twoich zaleceń. Zeszłej nocy myślałam, by coś sprawdzić, ale w końcu zrezygnowałam. Nie będę o nic pytać, chyba że mnie poprosisz. – No cóż, lepiej zadaj kilka pytań – stwierdził. – W tym świecie robi się równie niebezpiecznie, jak w moim. Na początek brat Angeliki. A jeśli... Chłopiec przerwał, ponieważ Lyra zaczęła coś mówić, umilkła jednak w tej samej chwili, co Will. Przez moment trwała cisza, potem dziewczynka skupiła się i kontynuowała: – Willu, wczoraj zdarzyło się coś, o czym ci nie powiedziałam. Powinnam była, ale działo się tak wiele. Przykro mi... Opowiedziała przyjacielowi o tym, co widziała przez okno z wieży, gdy Giacomo Paradisi opatrywał mu ranę – o Tulliu osaczonym przez upiory, o Angelice, która dostrzegła ją w oknie i obrzuciła nienawistnym spojrzeniem, o groźbie Paola. – A pamiętasz – ciągnęła Lyra – naszą pierwszą rozmowę z dziewczynką? Jej bratu coś się wtedy wymknęło. Mówił, że oni wszyscy coś robią. Powiedział: „Tullio zamierza zdobyć...”, a wtedy siostra nie pozwoliła mu dokończyć i uderzyła go, pamiętasz? Założę się, że Paolo chciał powiedzieć, że Tullio szuka noża i że wszystkie dzieci przyszły do miasta w tym celu. Wiedziały, że jeśli zdobędą nóż, nie będą się musiały niczego obawiać, mogą nawet dorosnąć bez lęku przed upiorami. – Jak wyglądał ten atak? – spytał Will dziwnym głosem. Ku zaskoczeniu Lyry siedział wyprostowany, był skupiony i wpatrywał się w nią natarczywie i z zaciekawieniem. – No... – Dziewczynka próbowała sobie dokładnie przypomnieć. – Zaczął liczyć kamienie w murze, dotykał ich... Nie dotarł daleko, a w końcu chyba stracił zainteresowanie i przerwał liczenie. Po prostu znieruchomiał – wyjaśniła, a widząc minę chłopca dodała: – Dlaczego pytasz? – Ponieważ... Sądzę, że one mogą przychodzić z mojego świata, te upiory. Skoro skłaniają ludzi do takiego zachowania, nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby dotarły tu z mojego świata... Może weszły, kiedy ludzie Gildii otworzyli pierwsze okienko... – Ale przecież w twoim świecie nie ma upiorów! Nigdy o nich nie słyszałeś, prawda? – Może nazywamy je inaczej. Lyra nie była pewna, co chłopiec ma na myśli, ale nie chciała go męczyć pytaniami. Policzki Willa były zarumienione, oczy mu płonęły. – W każdym razie – podjęła, odwracając się – Angelica widziała mnie w oknie i teraz wie, że mamy nóż. Rozpowie o tym wszystkim dzieciom. Poza tym, ona uważa, że upiory zaatakowały jej brata z naszej winy, przykro mi, Willu. Powinnam była powiedzieć ci o tym wcześniej. Działo się jednak tak wiele... – No cóż – odrzekł chłopiec – to właściwie niczego nie zmienia. Tullio torturował przecież tamtego starca, a gdyby wiedział, jak użyć noża, zabiłby nas oboje. Musieliśmy z nim walczyć. – Po prostu mam wyrzuty sumienia, Willu. To był jej brat. Założę się, że na ich miejscu też chcielibyśmy zdobyć ten nóż. – Tak – przyznał – nie można jednak zmienić tego, co się już stało. Nóż był nam potrzebny, aby odzyskać aletheiometr, a gdybyśmy mogli zdobyć go bez walki, nie walczylibyśmy. – Tak, to prawda. Tak jak Iorek Byrnison Will był prawdziwym wojownikiem i Lyra się z nim zgadzała. Wiedziała, że unikanie walki to strategia, nie tchórzostwo. Chłopiec uspokajał się, a chorobliwe rumieńce na policzkach zbladły. Patrzył w dal i rozmyślał. – Prawdopodobnie w chwili obecnej najważniejsze jest poznanie zamiarów sir Charlesa i pani Coulter – odezwał się w końcu. – Może staruch miał rację, że upiory nie zainteresowałyby się tymi pozbawionymi dajmonów żołnierzami. Wiesz, o czym myślę? Zastanawiam się, czym się żywią te upiory. Może właśnie ludzkimi dajmonami. – Ależ dzieci również posiadają dajmony, a upiory nie atakują dzieci. Chodzi więc chyba o coś innego. – W takim razie, musi istnieć różnica między dziecięcymi dajmonami i dajmonami dorosłych – zauważył Will. – Jest jakaś różnica, prawda? Mówiłaś, że dajmony dorosłych nie mogą zmieniać postaci. W tym musi tkwić rozwiązanie. Żołnierze pani Coulter w ogóle nie mają dajmonów, może więc są trochę jak dzieci... – Tak! – potwierdziła Lyra. – Może. Zresztą, moja matka i tak nie obawia się upiorów. Ona nie boi się niczego. Jest też bardzo sprytna, bezwzględna i okrutna, dzięki czemu potrafi narzucać wszystkim swoją wolę. Założę się, że potrafi nimi dyrygować, tak jak ludźmi. Wszyscy jej słuchają. Lord Boreal jest człowiekiem silnym i bystrym, ale ona potrafi go do wszystkiego namówić. Och, Willu, gdy się zastanawiam nad zamiarami mojej matki, znowu zaczyna mnie ogarniać przerażenie... Tak jak mówiłeś, trzeba zapytać o to aletheiometr. Jakie to szczęście, że go odzyskaliśmy. Dziewczynka rozwinęła aksamitny tobołek i z czułością przesunęła palcami po złotym przyrządzie. – Zapytam o twojego ojca – oświadczyła – o to, jak mamy go znaleźć. Widzisz, ustawiam wskazówki... – Nie. Najpierw spytaj o moją matkę. Chcę wiedzieć, czy jest zdrowa. Lyra skinęła głową i ustawiła wskazówki, potem położyła aletheiometr na kolanach, odgarnęła włosy za uszy, spojrzała na przyrząd i skoncentrowała się. Will obserwował, jak cieniutka igła huśta się wokół tarczy, przyspieszając, zatrzymując się przy jakimś obrazku, a następnie ponownie zmieniając położenie. W pewnej chwili pędziła niczym polująca jaskółka. Lyra wpatrywała się w nią błękitnymi, płonącymi oczyma. Nagle zamrugała i spojrzała na chłopca. – Twoja matka nadal jest bezpieczna – stwierdziła. – Znajoma, która się nią opiekuje, to nadzwyczaj miła osoba. Nikt nie wie, gdzie przebywa twoja matka, a ta kobieta z pewnością jej nie wyda. Will dotąd nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się martwił o matkę. Przekazana przez Lyrę dobra nowina wyraźnie go uspokoiła. Niestety, gdy napięcie minęło, poczuł silniejszy ból w zranionej ręce. – Dziękuję – rzekł. – Dobrze, teraz spytaj o mojego ojca. Zanim jednak dziewczynka zdążyła sformułować pytanie, oboje usłyszeli krzyk z zewnątrz. Wyjrzeli natychmiast. Na skraju parku od strony miasta rósł rząd drzew, panowało tam jakieś zamieszanie, Pantalaimon przybrał od razu postać rysia, podszedł do otwartych drzwi i spojrzał w dół. – To dzieci – oznajmił. Will i Lyra wstali. Zza drzew jedno po drugim wychodziły dzieci. Było ich czterdzieścioro czy pięćdziesięcioro. Wiele z nich niosło w rękach kije. Przewodził im chłopiec w pasiastej koszulce z krótkimi rękawami, który trzymał w dłoni pistolet. – Widzę Angelikę – wyszeptała Lyra. Rudowłosa dziewczynka szła obok chłopca w pasiastej koszulce. Szarpała go za ramię i popędzała. Tuż za tą parą kroczył mały Paolo, piszcząc z podniecenia. Inne dzieci także krzyczały i wymachiwały w powietrzu piąstkami. Dwoje z nich taszczyło ciężkie karabiny. Will widział już w życiu rozwścieczone dzieci, ale nigdy nie miał ich tak wielu przeciwko sobie; zresztą, w jego mieście dzieci nie nosiły broni. Dzieci krzyczały i Will zdołał w hałasie wyłowić głos Angeliki. – Zabiliście mojego brata i ukradliście nóż! – krzyczała. – Jesteście mordercami! Kazaliście upiorom zaatakować Tullia! Zabiliście go, a teraz my zabijemy was! Nie zdołacie nam się wymknąć! Zabijemy was tak samo, jak wy zabiliście jego! – Willu, może wytniesz okienko! – zawołała Lyra, chwytając chłopca kurczowo za zdrową rękę. – Łatwo możemy stąd odejść... – No dobrze, a dokąd trafimy? Do Oksfordu, kilka metrów od domu sir Charlesa, w biały dzień. Albo znajdziemy się na głównej ulicy i wpadniemy pod autobus. Nie mogę po prostu wyciąć otworu byle gdzie i sądzić, że zapewnię nam w ten sposób bezpieczeństwo. Najpierw musiałbym zajrzeć i sprawdzić, co znajduje się po drugiej stronie, a to potrwałoby zbyt długo. Za domem znajduje się zagajnik, a może nawet las. Jeśli zdołamy dotrzeć do drzew, będziemy bezpieczniejsi. Lyra spojrzała przez okno z wściekłością. – Powinnam była wczoraj ją zabić! – rzuciła. – Ma równie paskudny charakter jak jej brat. Chciałabym... – Przestań gadać i chodź – mruknął Will. Sprawdził, czy nóż jest mocno przywiązany do paska, a Lyra wzięła plecaczek, do którego włożyła aletheiometr i listy od ojca chłopca. Przebiegli przez wielki, pusty hol, korytarzyk, kuchnię i przez brukowany dziedziniec wydostali się na zewnątrz. Furtka w murze prowadziła do kuchennego ogródka, gdzie znajdowały się grządki z warzywami i ziołami. Las zaczynał się kilkaset metrów dalej, w górze, za pochyłą, porośniętą trawą skarpą. Biegnące po niej dzieci byłyby z dołu zbyt dobrze widoczne. Na pagórku po lewej stronie, bliżej niż drzewa, stał mały budynek: miał zaokrąglone ściany, przypominał konstrukcją świątynię; jego parter otaczały kolumny, a piętro było otwarte niczym balkon, z którego rozciągał się widok na miasto. – Biegnijmy – powiedział Will, chociaż czuł się tak słaby, że wolałby się położyć. Zaczęli się wspinać po skarpie. Pantalaimon leciał nad nimi, trzymając straż. Niestety, wzniesienie porastały kępy nierównej, wysokiej po kostki trawy i Willowi po przebiegnięciu kilku kroków zaczęło się kręcić w głowie, więc zwolnił. Lyra obejrzała się. Dzieci nie dostrzegły ich jeszcze. Stały przed domem. Dziewczynka pomyślała, że jeśli napastnicy zaczną przeszukiwać kolejne pomieszczenia, ona i Will zyskają trochę czasu... Nagle Pantalaimon cmoknął ostrzegawczo. W otwartym oknie na drugim piętrze domu stał jakiś chłopiec, który wskazywał na uciekinierów. Usłyszeli krzyk. – Chodź, Willu – szepnęła Lyra. Pociągnęła przyjaciela za zdrowe ramię, pomagając mu iść. Will próbował przyspieszyć, ale nie miał siły biec. – Cóż, nie dotrzemy do drzew – stwierdził. – Są za daleko. Spróbujmy zatem wejść do tamtej świątyni. Zaryglujemy drzwi i może wystarczy nam czasu, aby wyciąć okienko i sprawdzić, dokąd prowadzi... Pantalaimon ruszył do przodu, lecz Lyra – niemal bez tchu – zawołała, by się zatrzymał. Will niemal dostrzegał, co łączy dziewczynkę i jej dajmona. Pantalaimon ciągnął, Lyra się opierała. Chłopiec przedzierał się z trudem przez gęstą trawę i dziewczynka często zawracała, by mu pomóc. Tak dotarli do kamiennego chodnika otaczającego świątynię. Drzwi pod małym portykiem nie były zamknięte na klucz, więc wbiegli do środka i znaleźli się w prawie pustym, okrągłym pomieszczeniu; jedynie przy ścianie, w niszach, stały posągi boginek. W samym środku sali znajdowały się kręte schody z kutego żelaza, które prowadziły na piętro. Ponieważ dzieci nie znalazły klucza do drzwi wejściowych, wspięły się po schodach. Z piętra rozciągał się wspaniały widok; nie było tu okien ani ścian, jedynie dach, a pod nim otwarte łuki, gdzie można było głęboko zaczerpnąć powietrza i obserwować całe miasto. Pod każdym łukiem wznosił się wysoki do pasa, szeroki murek. Za murkiem lekko opadał w dół okap pokryty dwułukową dachówką, zakończony rynną. Las rozciągał się pozornie blisko. Z przeciwległego łuku widać było willę, a za nią park i czerwonobrązowe dachy miasta wraz ze wznoszącą się po lewej stronie wieżą. Nad jej szarymi blankami kołowały padlinożerne kruki i Will poczuł mdłości, gdy uprzytomnił sobie, czyje ciało je tam przyciągnęło. Nie mieli czasu się rozglądać, ponieważ przede wszystkim musieli się uporać z dziećmi, które wbiegały po wzniesieniu ku świątyni, krzycząc z wściekłości i podniecenia. Prowadzący grupę chłopiec zatrzymał się nagle, podniósł pistolet i kilka razy wystrzelił w stronę budowli. Potem wrzeszczące dzieci znowu ruszyły w górę. – Złodzieje! – Mordercy! – Zabijemy was! – Ukradliście nasz nóż! – Nie jesteście stąd! – Umrzecie! Will nie zwracał na nic uwagi. Wyjął nóż, szybko wyciął małe okienko i zajrzał przez nie. Lyra także spojrzała i wycofała się rozczarowana. Znajdowali się w powietrzu, mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów nad główną, ruchliwą drogą. – No cóż, to oczywiste – mruknął rozgoryczony Will – weszliśmy na zbocze... Hm, wygląda na to, że ugrzęźliśmy tu na dobre. Będziemy musieli odeprzeć napastników. Minęło kilka sekund i pierwsze dzieci wbiegły do świątyni. Ich krzyki odbijały się od ścian pustego pomieszczenia, przez co wydawały się jeszcze dziksze. Nagle rozległ się głośny wystrzał, potem kolejny. Krzyczący uciszyli się, a w chwilę później schody zaczęły się trząść pod stopami pierwszych wbiegających dzieci. Lyra przycupnęła przy ścianie jak sparaliżowana. Na szczęście Will nadal miał w ręku nóż, więc rzucił się ku schodom i odciął górny stopień, jak gdyby nie wykonano go z żelaza, ale z papieru. Pozbawione górnego zabezpieczenia schody zaczęły się chwiać pod ciężarem dzieci, potem zakołysały się mocno i z głośnym łomotem runęły w dół. Rozległy się przeraźliwe wrzaski i zapanowało ogromne zamieszanie. Broń znowu wypaliła, lecz tym razem prawdopodobnie przez przypadek, ponieważ któreś z dzieci zostało ranne i krzyknęło z bólu. Will spojrzał w dół i dostrzegł kłębowisko ciał, pokrytych kawałkami tynku, kurzem i krwią. Niemal nie było widać poszczególnych osób, lecz jedną wielką ludzką masę, która falowała i gniewnie drgała, odgrażała się, krzyczała i pluła. Na szczęście, dzieci nie były w stanie dotrzeć na piętro. Wtedy rozległo się wołanie i wszystkie spojrzały w stronę wejścia, a te, które mogły się ruszyć, zaczęły wychodzić, pozostawiając towarzyszy pod metalowymi schodami, oszołomionych, usiłujących się podnieść z obsypanej gruzem podłogi. Will prędko zdał sobie sprawę z powodu ich ucieczki, na okapie pod łukami bowiem rozległo się szuranie. Chłopiec podbiegł do muru, i dostrzegł, że po dachówkowym okapie wspina się pierwsza osoba. Pojawiła się głowa, potem para rąk, a w chwilę później na okap wdrapało się kilkoro dzieci. Wspinaczka po dachówkach była trudna. Dzieci gramoliły się powoli, ich dziki wzrok ani na moment nie opuszczał twarzy Willa. Lyra stanęła obok przyjaciela, a Pantalaimon położył łapy na parapecie i zaczął warczeć niczym lampart, toteż pierwsi napastnicy zawahali się. Było ich jednak coraz więcej. – Zabić, zabić, zabić! – krzyczał ktoś, a po chwili przyłączyli się do niego inni. Krzyczeli coraz głośniej. Stojący już na okapie zaczęli tupać i rytmicznie uderzać w dachówki. Na razie widok groźnego dajmona skutecznie ich odstraszał i żaden z małych napastników nie odważył się zbliżyć do Willa i Lyry. Nagle jedna z dachówek pękła i stojący na niej chłopiec spadł; jego sąsiad natychmiast chwycił ułamany fragment i cisnął nim w Lyrę. Dziewczynka zrobiła unik i kawał wypalonej gliny uderzył w kolumnę obok niej, odłupując tynk. Will zauważył poręcz wokół otworu w podłodze, pod którym znajdowały się schody, odciął dwa kawałki, każdy długości miecza, i jeden z nich wręczył przyjaciółce. Lyra z całych sił zamachnęła się i uderzyła pierwszego chłopca w bok głowy. Przeciwnik spadł, lecz za nim pojawił się następny. Była to Angelica, rudowłosa dziewczyna o bladej twarzy, z szaleństwem w oczach, która pewnie zdążyłaby się wdrapać na parapet, gdyby Lyra nie dźgnęła jej boleśnie kawałkiem poręczy. Ruda głowa zniknęła. Will również walczył. Nóż schował do pochewki przy pasie, a uderzał i kłuł metalowym drągiem. Mimo iż wiele dzieci spadało, stale pojawiały się nowe; coraz więcej ich wspinało się na okap. Nagle przed Willem pojawił się napastnik w pasiastej koszulce, który na szczęście zgubił gdzieś pistolet lub zabrakło mu naboi. Chłopcy spojrzeli sobie w oczy; obaj wiedzieli, że pojedynek będzie nieunikniony. – No... chodź! – krzyknął zapalczywie Will, zachęcając przeciwnika do bitwy. – No, dalej... Nie minęła sekunda i rozgorzała walka. W chwilę później zdarzyło się coś bardzo dziwnego – z nieba nadleciał wielki biały gąsior z szeroko rozłożonymi skrzydłami i zaczął tak głośno krzyczeć, że mimo hałasu usłyszały go nawet dzieci na okapie. Wszystkie odwracały się, by go zobaczyć. – Kaiso! – krzyknęła uradowana Lyra, ponieważ natychmiast rozpoznała dajmona Serafiny Pekkali. Śnieżny gąsior znowu zawołał – jego krzyk wypełnił niebo – a potem zakołował blisko chłopca w pasiastej koszulce. Ten przestraszył się, cofnął, poślizgnął i zaczął się zsuwać po okapie. Pozostałe dzieci piszczały z trwogi, ponieważ coś jeszcze pojawiło się na niebie. Gdy Lyra dostrzegła małe, czarne postacie na tle błękitu, zaczęła wiwatować i krzyczeć radośnie. – Serafino Pekkala! Tutaj! Pomóż nam! Tu jesteśmy! W świątyni... Słychać było szum, kiedy czarownice posłały w gromadę tuzin strzał, a w chwilę później kolejny i jeszcze jeden. Strzały odbijały się od okapu z łoskotem przywodzącym na myśl uderzenia młota. Zdziwione i oszołomione dzieci na okapie w jednej chwili opuściła agresja, a jej miejsce zajął strach. Z pewnością się zastanawiały, kim są te ubrane na czarno kobiety atakujące je z powietrza. Skąd się wzięły? Czy są duchami? Może to jakiś nowy rodzaj upiorów? Dzieci z piskiem i wrzaskiem zeskakiwały z dachu; niektóre z nich spadały niezdarnie i odchodziły kulejąc, inne turlały się po zboczu w dół i starały się jak najprędzej uciec. Już nie atakowały... ot, przerażone, zawstydzone dzieci. I tak, w minutę po pojawieniu się śnieżnego gąsiora ostatni z napastników opuścił świątynię i jedynym słyszalnym dźwiękiem był szum powietrza w gałęziach z sosny obłocznej. Will patrzył w górę zdumiony. Był zbyt zaskoczony, by mówić, Lyra natomiast skakała wesoło i krzyczała z radości: – Serafino Pekkala! Jak nas znalazłaś? Dziękuję ci, dziękuję! Wiesz, że zamierzali nas zabić? Czemu nie lądujecie? Serafina i jej towarzyszki potrząsały jedynie głowami pozostały wysoko w górze. Śnieżny dajmon zakołował i uderzając wielkimi skrzydłami, usiadł hałaśliwie na dachówkowym okapie pod parapetem. – Pozdrawiam cię, Lyro – powiedział. – Serafina Pekkala i czarownice nie mogą obniżyć lotu, ponieważ tu aż się roi od upiorów – sto albo i więcej otoczyło budynek, a kilkadziesiąt unosi się nad trawą. Nie widzisz ich? – Nie! W ogóle ich nie dostrzegamy! – Już straciliśmy jedną czarownicę. Nie możemy ryzykować. Potraficie się wydostać z tego budynku? – Tak, jeśli zsuniemy się po okapie tak jak tamte dzieci. Ale powiedz, jak nas znaleźliście? I gdzie... – Nie pora teraz na rozmowy. Sporo przeszkód przed nami. Postarajcie się zejść, a następnie skierujcie ku drzewom. Dzieci przeszły przez parapet i zsunęły się po popękanych dachówkach w stronę rynny na deszczówkę. Przy budynku rosła trawa. Lyra skoczyła pierwsza, Will za nią, przewracając się i próbując chronić rękę, która mocno krwawiła i straszliwie bolała. Bandaż znowu się poluzował i zwisał z dłoni, a kiedy chłopiec próbował go zwinąć, śnieżny gąsior wylądował na trawie u jego boku. – Lyro, kto to jest? – spytał Kaisa. – To Will. Idzie z nami... – Dlaczego upiory was unikają? – spytał Willa dajmon czarownicy. Do tego czasu Will przyzwyczaił się już do niezwykłej sytuacji. – Nie wiem – odparł. – Nie potrafimy ich dojrzeć. Nie, czekaj! – Wstał, gdyż przyszła mu do głowy jakaś myśl. – Gdzie są teraz? – spytał. – Gdzie jest najbliższy? – Dziesięć kroków od ciebie w dół zbocza – stwierdził dajmon. – Najwyraźniej nie chcą podejść bliżej. Will wyjął nóż i popatrzył we wskazanym kierunku, a wówczas usłyszał syk zaskoczonego dajmona. Chłopiec nie zdążył zrobić tego, co sobie zamierzył, ponieważ w tym samym momencie wylądowała na trawie obok niego czarownica siedząca na gałęzi. Willa zdumiał nie tyle jej lot, ile niezwykły wdzięk, srogie, chłodne, a równocześnie delikatne spojrzenie oraz blade, nagie ramiona. Istota wydawała się młoda i jednocześnie bardzo dojrzała. – Masz na imię Will? – zapytała. – Tak, ale... – Dlaczego upiory się ciebie boją? – Z powodu noża. Gdzie jest najbliższy? Powiedz mi! Zamierzam go zabić! Zanim czarownica zdołała odpowiedzieć, przybiegła Lyra. – Serafino Pekkala! – krzyknęła, rzuciła jej się na szyje i uściskała tak mocno, że czarownica roześmiała się głośno i pocałowała ją w czubek głowy. – Och, Serafino, skąd się tu wzięłaś? Byliśmy... Tamte dzieciaki... to tylko dzieci, ale chciały nas zabić... Widziałaś je? Myśleliśmy, że nas zabiją i... och, tak się cieszę, że cię widzę! Myślałam, że już cię nigdy nie zobaczę! Serafina Pekkala spojrzała ponad głową Lyry w miejsce, gdzie najwidoczniej gromadziły się upiory, potem popatrzyła na Willa. – Teraz słuchaj – odezwała się. – W lesie, niedaleko stąd, jest jaskinia. Prosto po zboczu w górę, a następnie wzdłuż pasma po lewej. Mogłybyśmy przenieść Lyrę, ty jednak jesteś zbyt ciężki, więc będziecie musieli pójść na piechotę. Upiory zostaną tutaj. Nas nie widzą, gdy jesteśmy w powietrzu, a ciebie się boją. Tam się spotkamy, to tylko półgodzinny spacer. Po tych słowach czarownica ponownie uniosła się w powietrze. Chłopiec przysłonił oczy, aby przyjrzeć się jej i innym jakby postrzępionym, a jednocześnie eleganckim postaciom, które zakołowały w powietrzu i poleciały w górę ponad drzewami. – Och, Willu, jesteśmy już bezpieczni! Teraz, gdy Serafina Pekkala jest tutaj, wszystko będzie dobrze! – powiedziała Lyra. – Nigdy się nie spodziewałam, że ją jeszcze spotkam. Przybyła w najbardziej odpowiedniej chwili, prawda? Dokładnie tak jak przedtem, w Bolvangarze... Szczebiocząc wesoło, jak gdyby już zapomniała o walce, dziewczynka poprowadziła Willa drogą po zboczu w stronę lasu. Chłopiec podążał za nią w milczeniu. Czuł w ręce paskudne rwanie i pulsowanie, które powodowały dalszy upływ krwi. Trzymał dłoń w górze przy piersi i starał się o niej nie myśleć. Wędrówka nie zabrała im pół godziny, lecz godzinę i trzy kwadranse, Will musiał się bowiem wielokrotnie zatrzymywać, aby odpocząć. Kiedy dotarli do jaskini dostrzegli rozpalony ogień, piekącego się królika i Serafinę Pekkalę, która mieszała coś w małym żelaznym rondelku. – Pozwól, że obejrzę twoją ranę. – To było pierwsze zdanie, które powiedziała do Willa. Otępiały z bólu chłopiec wyciągnął rękę w jej stronę. Pantalaimon (w postaci kota) obserwował ciekawie, ale Will odwrócił wzrok; nie lubił widoku swojej okaleczonej dłoni. Czarownice rozmawiały ze sobą cicho, po czym Serafina Pekkala spytała: – Jaka broń spowodowała tę ranę? Will sięgnął po nóż i podał go jej w milczeniu. Towarzyszki Serafiny popatrzyły na ostrze ze zdumieniem i podejrzliwością; nigdy przedtem takiego nie widziały. – Do wyleczenia jej nie wystarczą zioła, potrzebne będą czary – oświadczyła królowa klanu czarownic. – No dobrze, przygotujemy zaklęcie. Będzie gotowe, kiedy wzejdzie księżyc. Tymczasem idź się przespać. Podała mu mały rogowy kubek, zawierający gorący napój leczniczy, którego gorycz złagodzono miodem. Niebawem chłopiec położył się i głęboko zasnął. Czarownica przykryła go liśćmi i odwróciła się do dziewczynki, która ogryzała króliczą kość. – No, Lyro – zachęciła ją – powiedz mi, kim jest ten chłopiec, co wiesz o tym świecie i o nożu. Lyra głęboko zaczerpnęła powietrza i rozpoczęła opowieść. Język monitora – Opowiedz mi tę historię jeszcze raz – powiedział doktor Oliver Payne, siedząc w małym laboratorium z oknem wychodzącym na park. – Nie przesłyszałem się? Rzeczywiście mówisz nonsensy. Dziecko z innego świata? – Tak mi się przedstawiła. Wiem, że w pierwszej chwili brzmi to jak nonsens, ale wysłuchaj mnie, Oliverze, dobrze? – poprosiła doktor Mary Malone. – Ta mała wiedziała o istnieniu Cieni. Nazywała je... Pyłem, lecz chodziło o to samo, o nasze cząsteczki cienia. I mówię ci, kiedy założyła łączące ją z Jaskinią elektrody, zobaczyłam absolutnie nadzwyczajny pokaz na ekranie: obrazki, symbole... Miała ze sobą jakiś przyrząd ze złota, coś w rodzaju kompasu z rozmaitymi symbolami wokół tarczy. Twierdziła, że potrafi go pytać i interpretować jego odpowiedzi w ten sam sposób, wiele wiedziała o sprawach związanych ze stanem umysłu, znała się na tym... Był poranek. Oczy uczonej przyjaciółki Lyry, doktor Malone, były czerwone z braku snu, ale jej współpracownik, który właśnie wrócił z Genewy, niecierpliwił się, pragnąć usłyszeć więcej informacji, do których podchodził równocześnie sceptycznie i z zainteresowaniem. – Widzisz, Oliverze, dziewczynka zdołała się z nimi skomunikować. Cienie posiadają świadomość i potrafią odpowiadać. A pamiętasz twoje czaszki? Lyra powielała mi, że niektóre z muzeum Pitta–Riversa... są znacznie starsze, niż głosi napis. Otaczały je Cienie... Dowiedziała się tego ze swojego kompasu... – Czekaj, czekaj. Rozłóżmy to na czynniki pierwsze. Co mówisz? Twierdzisz, że dziewczynka potwierdza znane nam informacje czy też, że dodaje nowe fakty? – Jedno i drugie. Zresztą, sama nie wiem... Przypuszczam jednak, że coś się musiało zdarzyć około trzydziestu, czterdziestu tysięcy lat temu. Przedtem wszędzie wokół znajdowały się cząsteczki cienia, już od czasu Wielkiego Wybuchu, nie istniał jednak fizyczny sposób wzmocnienia ich działań na naszym, czyli antropologicznym poziomie, na poziomie ludzkich istot. No i nagle coś się zdarzyło, nie potrafię sobie wyobrazić co, ale doszło do jakiejś ewolucji. Pamiętasz czaszki? Wokół najstarszych nie było Cieni, a wokół późniejszych pojawiło się ich mnóstwo. Dziewczynka twierdziła, że poddała badaniu czaszki w muzeum, podobno sprawdziła je swoim kompasem. W każdym razie, jej wyniki były takie same. Sądzę, że przed mniej więcej trzydziestoma tysiącami lat ludzki mózg stał się idealnym podmiotem procesu amplifikacji. Po prostu nagle zyskaliśmy świadomość. Doktor Payne przechylił plastikowy kubek i wysączył resztkę kawy. – Dlaczego doszło do tego akurat wtedy? – spytał. – Dlaczego akurat trzydzieści pięć tysięcy lat temu? – Och, któż to może wiedzieć? Nie jesteśmy paleontologami. Nie wiem, Oliverze, wyrażam jedynie swoje przypuszczenia. Nie uważasz, że to możliwe? – A ten policjant? Opowiedz mi o nim. Doktor Malone przetarła oczy. – Nazywał się Walters – odparła. – Mówił, że jest z Wydziału Specjalnego. Pomyślałam, że zajmuje się polityką... – Tak. Terroryzm, działalność wywrotowa, wywiad.. Tego typu sprawy. Kontynuuj. Czego chciał? Po co do ciebie przyszedł? – Z powodu Lyry. Twierdził, że szuka chłopca w jej wieku, nie wyjaśnił dlaczego... Tego chłopca widziano w towarzystwie dziewczynki, która mnie odwiedziła. Ale to nie wszystko, Oliverze, ten człowiek wiele wiedział o naszych badaniach, pytał nawet... Zadzwonił telefon. Doktor Malone umilkła, wzruszając ramionami, Payne odebrał. Rozmawiał krótko, gdy odłożył słuchawkę, powiedział: – Mamy gościa. – Kto to taki? – Nazwisko nic mi nie mówi. Sir jakiś tam. Słuchaj, Mary, odchodzę stąd, zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? – Zaproponowali ci pracę? – Tak. Muszę ją przyjąć. Mam nadzieję, że to rozumiesz. – No cóż, w takim razie, to koniec. Doktor Payne rozłożył bezradnie ręce i kontynuował: – Szczerze mówiąc... Wielu rzeczy, o których mówimy, nie rozumiem. Dzieci z innego świata i te Cienie... Ta sprawa jest zbyt szalona. Nie mogę dać się w nią wciągnąć. Muszę się zajmować swoją karierą, Mary. – Co z czaszkami, które badałeś? Co z Cieniami otaczającymi statuetkę z kości słoniowej? Mężczyzna potrząsnął głową i odwrócił się plecami. Zanim zdołał odpowiedzieć, rozległo się stukanie do drzwi. Otworzył je prawie z ulgą. – Dzień dobry państwu – odezwał się przybyły. Doktor Payne? Doktor Malone? Nazywam się sir Charles Latrom. Dziękuję, że zgodziliście się przyjąć mnie bez uprzedzenia. – Proszę wejść – powiedziała doktor Malone, zmęczona, lecz zaintrygowana. – Co możemy dla pana zrobić? – Och, to raczej ja pragnę coś zrobić dla was – odparł. – Przypuszczam, że czekacie państwo na rozpatrzenie waszego podania o fundusze. – Skąd pan wie? – spytał doktor Payne. – Pracowałem kiedyś dla rządu, dokładnie mówiąc, zajmowałem się polityką i nauką. Ciągle mam w resorcie wielu przyjaciół i słyszałem od nich... Mogę usiąść? – Och, tak, proszę – powiedziała doktor Malone. Wysunęła krzesło i starzec usiadł. Zachowywał się, jak gdyby prowadził zebranie. – Dziękuję. Słyszałem od przyjaciela, którego nazwisko pominę... Rządowa Sekcja Wiedzy Tajemnej przyznaje fundusze na kompletnie absurdalne badania. Wiem, że rozważano wasze zgłoszenie. Mnie osobiście uzyskane od przyjaciela informacje zaintrygowały tak bardzo, że natychmiast poprosiłem o możliwość przejrzenia niektórych wyników waszej pracy. Niby nie działam już na tym polu, ciągle jednak jeszcze pełnię funkcję kogoś w rodzaju nieoficjalnego doradcy, dzięki czemu udało mi się zdobyć wasze materiały. To, co przeczytałem, szczerze mnie zainteresowało. – Sądzi pan, że otrzymamy pieniądze? – spytała doktor Malone, pochylając się do przodu, gotowa uwierzyć starcowi. – Niestety nie. Powiem otwarcie. Komisja nie zamierza przyznać wam dotacji. Doktor Malone opuściła ramiona. Payne obserwował starego człowieka z ciekawością. – Po co zatem pan do nas przyszedł? – spytał. – Hm, widzi pan, oficjalna decyzja nie została jeszcze podjęta. Sprawa nie wygląda obiecująco. Jestem wobec was szczery. Komisja sądzi, że nie może w przyszłości sponsorować tego typu eksperymentów. Chociaż... gdyby ktoś się za wami wstawił, może zmieniliby zdanie. – Rzecznik? Ma pan na myśli siebie? Nie sądzę, żeby to się udało – stwierdziła doktor Malone, prostując się na krześle. – Sądziłam, że komisja przychodzi, sprawdza, jak się posuwają badania... – W teorii rzeczywiście tak to wygląda – przerwał sir Charles – warto jednak wiedzieć, jak w praktyce działają takie komisje. I kto potrafi wpłynąć na ich działalność. Na przykład ja. Wierzcie mi, że niezwykle mnie zainteresowała wasza praca, którą uważam za bardzo cenną i wartą kontynuacji. Pozwolicie państwo, żebym pełnił rolę waszego nieoficjalnego przedstawiciela? Doktor Malone poczuła się jak tonący marynarz, któremu rzucono koło ratunkowe. – No... No cóż, tak! Chętnie, oczywiście! Dziękuję panu... To znaczy, naprawdę pan sądzi, że to coś zmieni? Nie sugeruję przez to, że... Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Tak, oczywiście! – Czego pan żąda w zamian? – spytał trzeźwo doktor Payne. Mary Malone spojrzała zaskoczona na swego towarzysza. Czy Oliver nie powiedział przed chwilą, że przyjął pracę w Genewie? W każdym razie, najwyraźniej lepiej rozumiał cel sir Charlesa niż ona, skoro zadał odpowiednie pytanie. – Cieszę się, że podzielacie państwo mój punkt widzenia – rzekł starzec. – Macie zupełną rację. Byłbym szczególnie zadowolony, gdyby wasze badania obrały pewien... hmm... kierunek. Jeślibyście się państwo zgodzili, mógłbym załatwić wam pieniądze także z innego źródła. – Zaraz, zaraz – wtrąciła doktor Malone. – Proszę chwileczkę zaczekać. Kierunek tych badań to dla nas kwestia podstawowa. Chętnie podyskutuję o wynikach, ale nie o kierunku działań. Na pewno pan to rozumie... Sir Charles rozłożył z żalem ręce i wstał. Zaniepokojony Oliver Payne również się podniósł. – Nie, nie, bardzo pana proszę, sir – powiedział – jestem pewien, że moja współpracowniczka wysłucha pana. Na litość boską, Mary, nic się nie stanie, jeśli usłyszysz propozycję. A ona może wszystko zmienić. – Sądziłam, że jedziesz do Genewy – powiedziała doktor Malone. – Do Genewy? – spytał sir Charles. – Doskonałe miejsce. Wiele możliwości. No i mnóstwo pieniędzy. Nie będę pana zatrzymywał. – Nie, nie, nic jeszcze nie jest ustalone – odparł pospiesznie doktor Payne. – Sporo trzeba przedyskutować. To jest tylko projekt. Proszę usiąść. Może napije się pan kawy? – Dziękuję, bardzo chętnie – odrzekł sir Charles i ponownie usiadł z miną zadowolonego kota. Doktor Malone po raz pierwszy przyjrzała mu się dokładnie. Mężczyzna miał około siedemdziesiątki, był bogaty, gustownie ubrany, przyzwyczajony do najlepszych produktów i usług, pewny siebie, przywykły spotykać się i rozmawiać z ważnymi osobistościami. Oliver miał rację – ten człowiek czegoś od nich chciał. Nie wesprze ich, jeśli go nie zadowolą. Skrzyżowała ramiona i czekała. Doktor Payne wręczył mężczyźnie kubek, mówiąc: – Przykro mi, jest tu u nas dość prymitywnie... – Nic nie szkodzi. Czy mam kontynuować? – Tak, proszę – odparł doktor Payne. – No cóż, rozumiem, że dokonaliście fascynujących odkryć w dziedzinie świadomości. Wiem, że jeszcze niczego nie opublikowaliście i że przed wami długa droga... przynajmniej z pozoru... Jednak wiele się mówi o temacie waszych badań. Osobiście jestem nimi szczególnie zainteresowany. Byłbym bardzo zadowolony, gdybyście skoncentrowali się na przykład na manipulacjach świadomością. Po drugie, ciekawi mnie hipoteza istnienia wielu światów. Everet, pamiętacie, około roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego... Sądzę, że jesteście na tropie czegoś, co może znacząco rozwinąć tę teorie. A taka linia poszukiwań może przyciągnąć fundusze nawet z Ministerstwa Obrony, które, jak może wiecie nadal dysponuje znacznymi pieniędzmi i nie trzeba pisać żadnych podań, a później długo czekać na decyzję. Oczywiście nie ujawnię moich informatorów – kontynuował, podnosząc rękę, gdy doktor Malone wysunęła głowę do przodu i próbowała się odezwać. –Wspomniałem o Rządowej Sekcji Wiedzy Tajemnej, to nie jest żadna ważna instytucja, co nie znaczy, że trzeba ją ignorować. Z pełnym zaufaniem oczekiwałbym od was postępów w badaniu istnienia innych światów. Uważam, że jesteście najodpowiedniejszymi ludźmi do tej pracy. I po trzecie, interesuje mnie pewna osoba. Ściśle rzecz biorąc, dziecko. Umilkł i sączył kawę. Mary Malone nie odezwała się, zbladła jednak i poczuła, że robi jej się słabo. – Z różnych powodów – ciągnął sir Charles – mam kontakty ze służbami wywiadowczymi. Szukają tego dziecka, a dokładnie mówiąc, dziewczynki, która ma niezwykły przyrząd, stary instrument naukowy, z pewnością kradziony. Urządzenie to powinno, rzecz jasna, trafić w bezpieczniejsze miejsce. Chodzi też o pewnego chłopca, dwunastolatka, mniej więcej rówieśnika dziewczynki, poszukiwanego w związku z morderstwem. Istnieją sprzeczne teorie na temat, czy dziecko w tym wieku jest zdolne zabić, niestety ten chłopiec dokonał takiego czynu. Tych dwoje widziano razem. Hm, doktor Malone, może spotkała pani któreś z dzieci i zamierzała właśnie opowiedzieć o nich policji... Moim zdaniem lepiej pani zrobi, jeśli przekaże pani te informacje mnie. Zapewniam panią, że nasze władze załatwią tę sprawę jak należy: szybko, skutecznie i bez rozgłosu. Wiem, że inspektor Walters złożył pani wczoraj wizytę, i wiem, że zjawiła się tu dziewczynka... Jak pani widzi, dysponuję pewnymi wiadomościami. Jeśli spotka się pani znowu z tą małą, na pewno się o tym dowiem, nawet jeśli mnie pani nie powiadomi. Jest pani bardzo mądrą osobą, proszę się więc dobrze zastanowić i wszystko sobie przypomnieć, zwłaszcza... co robiła i co mówiła dziewczynka, gdy była u pani. To sprawa bezpieczeństwa narodowego. Chyba mnie pani rozumie? No cóż, to tyle – zakończył. – Oto moja wizytówka. Nie mam zbyt wiele czasu. Jak państwo świetnie wiecie, komisja przyznająca fundusze zbiera się jutro. Pod tym numerem możecie się ze mną skontaktować o każdej porze dnia i nocy. Starzec podał wizytówkę Oliverowi Payne’owi, a widząc, że doktor Malone nadal siedzi z założonymi rękami, położył drugi kartonik na ławie. Payne otworzył drzwi i przytrzymał. Sir Charles włożył na głowę panamę, poklepał ją delikatnie, skłonił się obojgu i wyszedł. Doktor Payne zamknął drzwi i powiedział: – Mary, oszalałaś? Dlaczego tak się zachowałaś? – Słucham? Nie zamierzasz się chyba pakować w pułapkę tego starego pryka, co? – Nie można odrzucać takich propozycji! Chcesz kontynuować ten projekt czy nie? – To nie była propozycja – odburknęła gniewnie – lecz ultimatum. Zróbcie, jak każę, albo was zlikwidujemy. Oliverze, na litość boską, wszystkie te nie całkiem subtelne pogróżki i aluzje co do bezpieczeństwa narodowego i innych kwestii... Nie widzisz, dokąd to prowadzi? – Zdaje mi się, że rozumiem wszystko lepiej niż ty. Jeśli odmówisz, wcale nie zlikwidują naszego laboratorium, ale po prostu je przejmą. Skoro są tak bardzo zainteresowani, zechcą kontynuować badania. Tyle, że na swoich warunkach i basta. – Ale ich warunki są... To znaczy, mój Boże, tu chodzi o Ministerstwo Obrony... Oni szukają nowych sposobów zabijania ludzi. Słyszałeś, co mówił o świadomości? Ten człowiek chce nią manipulować. Nie zamierzam dać się w coś takiego wplątać, Oliverze. Nigdy. – I tak zrobią, co chcą, za to ty stracisz posadę. Jeśli zostaniesz, choć częściowo zachowasz wpływ na kierunek badań. Chcesz zaprzepaścić tyle pracy? – A jakie to ma dla ciebie znaczenie? – spytała. – Sądziłam, że w Genewie wszystko ustalone. Mężczyzna przeczesał rękoma włosy i odrzekł: – No cóż, nie do końca. Niczego nie podpisałem. Zresztą, tam zajmowałbym się zupełnie czymś innym, no i przykro byłoby mi stąd wyjeżdżać, teraz, gdy naprawdę coś odkryliśmy... – Co ty sugerujesz? – Nic nie... – Sugerujesz, że jesteś skłonny dać się przekupić? – No cóż... – Payne chodził po laboratorium, rozkładał ręce, wzruszał ramionami, potrząsał głową. – Jeśli nie skontaktujesz się z tym człowiekiem, ja to zrobię – wydukał wreszcie. Milczała. W końcu odezwała się: – Och, rozumiem. – Mary, muszę myśleć o... – Tak, tak, oczywiście. – To nie znaczy, że... – Nie, nie. – Nie rozumiesz... – Ależ rozumiem. To bardzo proste. Obiecasz, że zrobisz, jak każe, dostaniesz fundusze, ja odejdę, ty obejmiesz funkcję dyrektora. Nietrudno to pojąć. Otrzymasz większy budżet, wiele dobrych, nowych urządzeń, dodatkowe pół tuzina doktorantów. Dobry pomysł. Zrób to Oliverze. Czeka cię kariera. Ja jednak odchodzę. Ta cała sprawa śmierdzi. – Ty nie... Mina doktor Malone sprawiła, że mężczyzna zamilkł. Kobieta zdjęła biały fartuch i powiesiła go na drzwiach, następnie zebrała kilka papierów, włożyła je do torby i bez słowa wyszła. Kiedy tylko Payne został sam, wziął wizytówkę sir Charlesa i podniósł słuchawkę. W kilka godzin później, a dokładnie tuż przed północą, Mary Malone zaparkowała samochód przed budynkiem uczelni i weszła bocznym wejściem. W chwili gdy skręciła na schody, z korytarza wyszedł jakiś człowiek; wystraszył ją tak bardzo, że prawie upuściła teczkę. Mężczyzna miał na sobie mundur. – Dokąd pani idzie? – spytał. Stał jej na drodze, wysoki i silny; jego oczy ledwie było widać spod daszka czapki. – Idę do mojego laboratorium. Pracuję tutaj. A kim pan jest? – spytała, trochę rozzłoszczona, a trochę przerażona. – Jestem z ochrony. Ma pani jakiś dowód tożsamości? – Jakiej ochrony? Opuściłam ten budynek o piętnastej i był tu tylko portier na dyżurze, jak zwykle. To pan powinien się wylegitymować mnie. Kto pana wynajął? I dlaczego? – Oto moja legitymacja – odparł mężczyzna, pokazując jej kartę zbyt szybko, aby mogła cokolwiek odczytać. – Proszę o pani dowód! Doktor Malone zauważyła, że mężczyzna ma w futerale na biodrze przenośny telefon. Czy miał również broń? Nie, na pewno nie, po prostu ogarniała ją panika. Nie odpowiedział wprawdzie na jej pytania, lecz wiedziała, że jeśli będzie nalegać, wzbudzi jego podejrzliwość, a musiała przecież natychmiast dotrzeć do laboratorium. To było w tej chwili najważniejsze. Pomyślała, że musi uśpić jego czujność. Poszperała w torbie i znalazła portfel. – Czy to wystarczy? – spytała, pokazując mu kartę, której używała, aby otworzyć barierkę na parkingu. Spojrzał szybko na kartonik. – Co pani tu robi o tej porze? – spytał. – Prowadzę pewien eksperyment i co jakiś czas muszę sprawdzać działania komputera. Mężczyzna jawnie szukał powodu, aby nie pozwolić jej wejść, a może chciał tylko sprawdzić, jak wielką posiada nad nią władzę. W końcu jednak skinął głową i odsunął się. Mary Malone przeszła obok niego z uśmiechem, ale na jego twarzy pozostała obojętna mina. Wchodząc do swojego laboratorium, ciągle jeszcze drżała. W budynku nigdy nie było żadnych dodatkowych zabezpieczeń poza zamkiem w drzwiach i starszym portierem na dyżurze i doktor Malone domyślała się, co spowodowało zmiany. Wiedziała, że ma bardzo mało czasu – musiała natychmiast wypełnić swoje zadanie, ponieważ kiedy przedstawiciele „ochrony” uświadomią sobie, jaki jest cel uczonej, już nigdy więcej nie pozwolą jej wejść do budynku. Zamknęła za sobą drzwi i opuściła żaluzje w oknach. Włączyła detektor, potem wyjęła z kieszeni dyskietkę i wsunęła ją do komputera, który kierował Jaskinią. Po chwili zaczęła manipulować liczbami na ekranie, kierując się po części logiką, po części domysłami, a także używając programu, nad którym pracowała w domu przez wszystkie ostatnie wieczory. Zadanie, które sobie postawiła, było równie skomplikowane, jak stworzenie całości z niepełnych fragmentów. Odgarnęła włosy z oczu i założyła elektrody na głowę, poćwiczyła palce i zaczęła pisać na klawiaturze. Czuła, że postępuje jedynie na wpół świadomie. Witaj. Nie jestem pewna, co robię. Może to szaleństwo. Słowa umieściły się same po lewej stronie ekranu, co niezwykle zaskoczyło doktor Malone. Nie używała żadnego edytora tekstu, wykorzystywała jedynie system operacyjny, toteż formatowanie nie było jej dziełem. Nagle poczuła, jak podnoszą jej się włoski na karku i odniosła wrażenie, że ogarnia świadomością cały budynek – ciemne korytarze, wyłączone maszyny, samoczynnie działające rozmaite przyrządy, komputery monitorujące testy i nagrywające rezultaty, automatyczną klimatyzację, program regulacji wilgotności i temperatury, wszystkie kanaliki, rurki i przewody będące czujnymi arteriami oraz nerwami uczelni... Były one, w gruncie rzeczy... prawie świadome. Spróbowała znowu. Próbuję wyrazić słowami stan umysłu, ale... Zanim skończyła zdanie, kursor przeskoczył na prawą stronę ekranu i napisał: Zadaj pytanie. Tekst ten powstał w ułamku sekundy. Mary Malone wydało się, ze wkracza w jakąś nieistniejącą przestrzeń. Całe ciało drżało z szoku i zdziwienia. Uspokajała się przez kilka minut. Potem ponownie zaczęła pisać. Zadawała pytania, lecz niemal zanim skończyła je wystukiwać, po prawej stronie monitora pojawiały się odpowiedzi. Jesteście Cieniami? Tym samym, co Pył Lyry? Mroczną materią? Mroczna materia jest świadoma? To, co powiedziałam Oliverowi dziś rano o ludzkiej ewolucji, jest... Tak. Tak. Tak. Z pewnością tak. Poprawne. Musisz jednak zadać więcej pytań. Przerwała, głęboko zaczerpnęła powietrza, odepchnęła krzesło i znowu poćwiczyła palce. Słyszała, jak szybko bije jej serce. To, co się działo, było absolutnie niemożliwe – tak krzyczała cała jej istota – wykształcenie umysł, zdrowy rozsądek. Coś było nie tak. To się nie miało prawa dziać. Śnisz, kobieto, mówiła sobie. A jednak słowa znajdowały się na ekranie – jej pytania i odpowiedzi jakiegoś innego świadomego umysłu. Skupiła się i zadawała kolejne pytania. Odpowiedzi pojawiały się niemal natychmiast. Umysł, który odpowiada na te pytania, nie należy do człowieka, prawda? Nas? Jest was więcej? Ale czym jesteście? Nie, ale ludzie zawsze nas znali. Niezliczone biliony. Aniołami. W głowie Mary Malone szumiało. Została wychowana na katoliczkę, mało tego – tak jak odkryła Lyra – uczona była kiedyś zakonnicą. Niewiele zostało z jej wiary, lecz sporo wiedziała o aniołach. Święty Augustyn powiedział: „Anioł to nazwa ich profesji, nie natury. Jeśli chcesz nazwać ich naturę, nazwij ją duchem. To, z czego są, to duch; ich zajęciem jest bycie aniołem”. Oszołomiona, drżąc, znowu zaczęła pisać: Anioły to stworzenia z materii Cieni? z Pyłu? A materia Cieni to coś, co nazywamy duszą? Jesteśmy skomplikowanymi strukturami. Tak. To, czym jesteśmy, to duch; nasze działanie to materia. Materia i duch stanowią jedność. Doktor Malone zadygotała. Najwyraźniej anioły słuchały jej myśli. Czy ingerowaliście w ludzką ewolucję? Dlaczego? Tak. Zemsta. Zemsta na... och tak! Zbuntowane anioły! Po wojnie w niebie…Szatan i ogród Edenu. Znajdź chłopca i dziewczynkę. Nie trać więcej czasu. Ale to nie jest prawda, zgadza się? Czy wy w ten sposób… Ale po co? Musisz zagrać węża. Kobieta zdjęła ręce z klawiatury i przetarła oczy. Kiedy spojrzała ponownie, słowa nadal widniały na ekranie. Gdzie... Idź drogą zwaną aleją Sunderland i znajdź namiot. Oszukaj wartownika i przejdź. Weź zapasy na długą podróż. Będziesz chroniona i upiory cię nie tkną. Ale ja... Zanim wyruszysz, zniszcz ten sprzęt. Nie rozumiem... dlaczego ja? I co to za podróż? I... Od urodzenia przygotowywałaś do tego zadania. Twoja praca tutaj jest zakończona. W tym świecie musisz zrobić jeszcze tylko jedno – uniemożliwić wrogom przejęcie kontroli. Zniszcz sprzęt. Zrób to teraz i natychmiast ruszaj w drogę. Mary Malone odsunęła krzesło i wstała, drżąc na całym ciele. Przycisnęła palce do skroni i odkryła, że ciągle ma na głowie elektrody. Bezwiednie je zdjęła. Może powinna wątpić w to, co się stało, i w to, co nadal widziała na ekranie, jednak w ciągu ostatnich trzydziestu minut pozbyła się wątpliwości i całkowicie we wszystko uwierzyła. Zdarzenia po prostu nią wstrząsnęły. Wyłączyła detektor i wzmacniacz. Potem ominęła kody bezpieczeństwa i sformatowała twardy dysk komputera, wymazując w ten sposób wszystkie dane. Następnie usunęła między detektorem a wzmacniaczem interfejs w postaci specjalnie przystosowanej karty; jako że nie miała pod ręką niczego ciężkiego, położyła ją na ławce i zgniotła obcasem. Później rozłączyła przewody elektryczne łączące osłonę elektromagnetyczną i detektor, odszukała plan instalacji w szufladzie szafki z dyskietkami i spaliła go w popielniczce. Cóż jeszcze mogła zrobić? Nie wiedziała o tym programie tak wiele jak Oliver Payne, sądziła jednak, że skutecznie unieruchomiła sprzęt. Przełożyła niektóre papiery z szuflady do teczki, potem zdjęła plakat z heksagramami I Ching, złożyła go i schowała do kieszeni. Wreszcie wyłączyła światło i wyszła. Przedstawiciel „ochrony” stał na dole schodów i rozmawiał przez przenośny telefon. Kiedy zeszła, odłożył go i w milczeniu eskortował ją do bocznego wyjścia, a później obserwował przez szklane drzwi, aż odjechała. Półtorej godziny później Mary Malone zatrzymała samochód w pobliżu alei Sunderland, którą wcześniej odnalazła na planie Oksfordu (nie znała bowiem tej części miasta). Od chwili wyjścia z uczelni ledwie panowała nad własnym podnieceniem, kiedy jednak wysiadła z samochodu w ciemnościach i otoczył ją nocny chłód i cisza, zawahała się i poczuła wyraźny niepokój. Przypuśćmy, że śniła? Jeśli wszystko, co się zdarzyło, było jedynie czyimś wymyślnym żartem? Uznała, że jest za późno, aby się o to martwić. Za bardzo się już zaangażowała. Spaliła za sobą wszystkie mosty. Wzięła z mieszkania plecak, który często zabierała na wypady pod namiot do Szkocji i w Alpy, i pomyślała, że przynajmniej wie, jak przez jakiś czas przeżyć w terenie, więc w najgorszym wypadku może uciec na wzgórza... Śmieszne! Mary Malone założyła plecak, zamknęła samochód i skierowała się na Banbury Road. Przeszła dwieście czy trzysta metrów do skrzyżowania, z którego w lewą stronę biegła aleja Sunderland. Kobieta czuła się tak głupio jak chyba nigdy w życiu. Skręciła za róg i zobaczyła te dziwne drzewa, które w ciemnościach wyglądały jak stojące dzieci. Przypomniała sobie opowieść Lyry. Graby widział wcześniej Will. A zatem... przynajmniej część tej całej historii była prawdą. Pod drzewami na trawie po drugiej stronie ulicy stał mały, kwadratowy namiot z czerwonobiałego nylonu. Tego typu namioty stawiają elektrycy podczas pracy, aby ochronić przed deszczem przewody. Obok stała zaparkowana biała półciężarówka bez oznaczeń i z zaciemnionymi szybami. Mary Malone przestała się wahać. Poszła prosto ku namiotowi. Kiedy znalazła się tuż przed nim, otworzyły się tylne drzwi ciężarówki i z pojazdu wysiadł policja. W jasnym świetle lampy świecącej nad gęstwiną zielonych liści zauważyła, że był bez hełmu i wyglądał bardzo młodo. – Mógłbym spytać, dokąd pani idzie? – Do namiotu. – Obawiam się, że nie mogę na to pozwolić. Polecono mi, by nikogo do niego nie dopuszczać. – To dobrze – powiedziała – cieszę się, że tak dobrze pan pilnuje tego miejsca. Tyle, że ja reprezentuję Wydział Nauk Fizycznych i sir Charles Latrom poprosił mnie o dokonanie przedwstępnych pomiarów. Muszę mu zdać raport, dopiero później zaczną się właściwe badania. Koniecznie powinnam wykonać to zadanie teraz, kiedy w pobliżu nie ma ludzi. Jestem pewna, że pan to rozumie. – No cóż, tak – mruknął. – A ma pani jakieś dokumenty? – Och, jasne – odparła, zdjęła plecak i odszukała portfel. Wraz z innymi papierami, które znalazła w szufladzie, wzięła nieważną już kartę biblioteczną doktora Payne’a. Piętnaście minut pracy przy kuchennym stole i fotografię Olivera zastąpiło paszportowe zdjęcie Mary. Policjant wziął laminowaną kartę i obejrzał ją z uwagą. – Doktor Olive Payne – przeczytał. – Zna pani może doktor Mary Malone? – Oczywiście. To koleżanka z pracy. – Wie pani, gdzie jest teraz? – W domu, w łóżku, jeśli ma trochę rozumu. Dlaczego pan pyta? – No cóż, zdaje się, że ograniczono jej uprawnienia. Otrzymałem polecenie, żeby pod żadnym pozorem nie dopuszczać jej w pobliże namiotu, a nawet aresztować, jeśli będzie stawiała opór. Sama pani rozumie, że widząc kobietę, naturalnie pomyślałem, że to może być ona.. Przepraszam, doktor Payne. – Tak, rozumiem pana – stwierdziła Mary Malone. Policjant jeszcze raz obejrzał kartę. – Chyba wszystko w porządku – oświadczył i oddał kartonik. Był zdenerwowany i miał ochotę porozmawiać: – Wie pani, co się znajduje pod tym namiotem? – No cóż, niezupełnie – odrzekła. – Właśnie dlatego tu jestem. – Hm. Tak, słusznie. Proszę tam wejść, doktor Payne. Mężczyzna cofnął się. Mary Malone rozsznurowała wejście do namiotu. Miała nadzieję, że policjant nie widzi, jak bardzo drżą jej ręce. Przyciskając plecak kurczowo do piersi, wykonała polecenie komputera, które brzmiało: „Oszukaj strażnika”. Tak, zrobiła to! Nie miała jednakże pojęcia, co znajdzie w namiocie. Była przygotowana na jakieś wykopaliska archeologiczne, martwe ciało, meteoryt, ale z pewnością nawet jej się nie śniło, że zobaczy w powietrzu kwadratowe okienko, a za nim spokojne, uśpione miasto nad morzem. Niemniej jednak, bez zastanowienia przeszła do obcego świata. Aesahaettr Tuż po wzejściu księżyca czarownice rozpoczęły czary, które miały uleczyć ranę Willa. Obudziły chłopca i poprosiły, by położył nóż na ziemi, w miejscu, gdzie padało nań światło gwiazd. Lyra usiadła w pobliżu i mieszała w rondelku nad ogniem zaparzone zioła. W tym czasie czarownice klaskały w ręce, tupały i krzyczały do rytmu, a Serafina przykucnęła nad nożem i zaczęła śpiewać wysokim zawodzącym głosem: Mały nożu! Z trzewi Matki Ziemi żelazo wyrwali i ogniem trawili, w twoich narodzinach nie było ni chwili, by magiczna ruda nie spłynęła łzami. Cierpień ogrom nie da się spamiętać: kuli ją i hartowali, to w lód wkładali, to w tygiel żarem czyniący zaklęcia, po czym znowu w kuźni ją rozgrzali, aż wreszcie twe ostrze krwią zakwitło kropli. Rany żywym ogniem palone, znów wodą zalali i para, niby duszek, w nicość się rozprysła, a woda, ach, woda, o litość prosiła. Dopiero gdyś cień jeden rozciął w trzydzieści tysięcy odcieni, gotowyś, uznali i odtąd zwali cię zaczarowanym. I jakież są, mały nożu, twoje wielkie czyny? Wrota krwi rozwarte, smutek w sercach kwili! Nożu mały, nożyku, matki twej wołanie z tajemnych czeluści, sekretnego łona żelazowym zewem prosi o słuchanie, więc odpowiedz na nie! Serafina Pekkala wraz z innymi czarownicami przytupnęła i zaklaskała w dłonie. Z wszystkich gardeł rozległo się dzikie zawodzenie, które rozdarło powietrze niczym ptasie szpony. Will, siedzący pośrodku, poczuł dreszcz. Wtedy królowa czarownic odwróciła się do chłopca i wzięła jego zranioną rękę w obie dłonie. Gdy tym razem zaśpiewała, Will niemal się cofnął, tak przeraźliwy był jej wysoki głos, tak błyszczące oczy. Pozostał jednak w bezruchu i pozwolił czarom trwać. Krwi! Niech me pragnienia będą ci rozkazem, miast w rwącą rzekę, rozpłyń się jeziorem, gdy tchnienie powietrza owionie cię tylko, zawróć swe prądy i zbuduj skorupę, powodzi groźbę powstrzymując murem. Krwi, twym niebem – czaszka, słońcem zaś – oko patrzące, tchnienie w płucach – wiatrem szalejącym, twój kosmos, bacz na to, to ciało... żyjące! Chłopcu wydało się, że czuje, jak wszystkie atomy jego ciała odpowiadają na rozkaz królowej czarownic, i skupił się na nim całym sobą, ponaglając uchodząca krew, by zastosowała się do polecenia. Serafina puściła jego rękę i odwróciła się w stronę wiszącego nad ogniem żelaznego rondelka, znad którego unosiła się para o cierpkim aromacie. Will słyszał, jak płyn gwałtownie bulgocze. Czarownica podjęła nową pieśń. Kora dębu, sieć pajęcza, z ziemi mech i słonochwasty... krzepko chwyć, ściśle zwiąż, trzymaj chwilę, potem klucz, rygluj drzwi, zawrzyj bramę, powstrzymaj krew i powódź zmóż! Teraz Serafina chwyciła swój nóż i rozcięła młodą olchę na całej długości. Z drzewa popłynęła biała ciecz, która zalśniła w świetle księżyca. Czarownica wlała parujący płyn w szczelinę i złączyła dwie części drzewa, ściskając je od korzenia aż po wierzchołek. Młode drzewko znowu stanowiło jedną całość. Will usłyszał, jak Lyra głośno łapie powietrze, odwrócił się w jej stronę i zobaczył inną czarownicę, która mocno trzymała w rękach wyrywającego się zająca. Zwierzę wiło się z szaleństwem w oczach. Wierzgało wściekle łapami, ale czarownica była bezlitosna. W jednej ręce trzymała przednie łapy, drugą chwyciła za tylne i rozciągnęła oszalałego zająca brzuchem do góry. Królowa przesunęła nóż po brzuchu zwierzątka. Will poczuł, jak wzbierają w nim mdłości, a Lyra powstrzymywała Pantalaimona, który ze współczucia przybrał postać królika i wyrywał się z ramion swej pani. Zając leżał nieruchomo, oczy niemal wyszły mu z orbit, pierś wznosiła się, połyskiwały wnętrzności. Serafina nabrała nieco gorącego wywaru i wlała w otwarty brzuch zwierzęcia, po czym zacisnęła brzegi rany palcami, wygładzając mokre futro, aż rana całkowicie zniknęła. Czarownica, która trzymała zwierzę, poluzowała uchwyt i delikatnie postawiła zająca na ziemi. Stworzonko otrząsnęło się, odwróciło, polizało bok, poruszało uszami i skubnęło źdźbło trawy, jak gdyby nic się nie stało. Nagle chyba uświadomiło sobie obecność ludzi i niczym strzała śmignęło przed siebie, całe i zdrowe. Po kilku skokach zniknęło w ciemnościach. Uspokajając dajmona, Lyra spojrzała na Willa. Chłopiec wiedział, co oznacza ucieczka zająca – lekarstwo było gotowe. Wyciągnął rękę, a kiedy Serafina posmarowała parującą miksturą krwawiące kikuty, Will odwrócił wzrok i odetchnął kilka razy, ale nie cofnął dłoni. Gdy otwarte rany chłopca dokładnie nasiąknęły płynem, czarownica przycisnęła do nich trochę papki z ziół i szczelnie je obwiązała pasem jedwabiu. Na tym zakończono czary. Przez resztę nocy Will spał głęboko. Było zimno, ale czarownice przykryły go liśćmi, a Lyra skuliła się tuż za plecami chłopca. Rano Serafina opatrzyła ranę ponownie, a Will spróbował wyczytać z wyrazu jej twarzy, czy ręka się goi, oblicze królowej pozostało jednak spokojne i niewzruszone. Po śniadaniu Serafina oświadczyła, że skoro wraz ze swoimi czarownicami przyleciała do tego świata, aby odnaleźć Lyrę i zapewnić jej ochronę, z chęcią pomogą dziewczynce wypełnić jej zadanie, czyli zaprowadzić Willa do ojca. Wyruszyli więc. Wszędzie panował spokój. Lyra poradziła się aletheiometru i dowiedziała, że powinni podróżować w kierunku odległych, rozciągających się za wielką zatoką gór, które wcześniej pozostawały niewidoczne; ponieważ dzieci nigdy do tej pory nie znajdowały się tak wysoko ponad miastem, nie wiedziały, że linia brzegowa jest tak kręta. Teraz, gdy drzewa się przerzedziły, Will i Lyra wspięli się na zbocze; dostrzegali bezkresne, błękitne morze oraz wysokie góry. Za nimi znajdował się ich cel, oboje mieli jednak wrażenie, że czeka ich długa droga. Mało ze sobą rozmawiali. Lyra obserwowała życie przedstawicieli leśnej fauny – od dzięciołów, poprzez wiewiórki aż po małe, zielone węże ziemne z diamentowymi kropeczkami na grzbietach – chłopca natomiast bardzo męczyła wędrówka. Lyra i Pantalaimon wymieniali uwagi. – Moglibyśmy spojrzeć na aletheiometr – zaproponował Pantalaimon, gdy zatrzymali się na ścieżce i starali się podejść do pasącego się młodego jelenia, tak aby ich nie spostrzegł. – Nigdy nie obiecywaliśmy, że w ogóle nie będziemy z niego korzystać. Pomyśl, ilu rzeczy moglibyśmy się dowiedzieć. Zrobilibyśmy to dla Willa, nie dla siebie. – Nie bądź głupi – odparła dziewczynka. – Skoro nas nie poprosił, zrobilibyśmy to właśnie dla siebie. Jesteś po prostu wścibski, Pan. – To coś nowego. Zwykle to ciebie można było określić tym epitetem, a ja stale cię musiałem ostrzegać, że nie wolno robić pewnych rzeczy. Tak jak w Sali Seniorów w Jordanie. Nigdy nie chciałem tam wchodzić. – Sądzisz, Pan, że gdybyśmy tam nie weszli, to wszystko by się nie zdarzyło? – Tak. Rektor otrułby Lorda Asriela i na tym skończyłaby się cała sprawa. – Pewnie masz rację... Co myślisz o ojcu Willa? Kim jest i dlaczego wydaje się taki ważny? – Sama widzisz! Moglibyśmy w mig się tego dowiedzieć! Lyra popatrzyła tęsknym wzrokiem w dal. – Kiedyś może bym tak postąpiła – stwierdziła – ale chyba się zmieniam, Pan. – Wcale nie. – Ty pewnie jeszcze nie... Och, Pantalaimonie, kiedy ja się zmienię, ty przestaniesz się przekształcać. Kim wtedy będziesz? – Pchłą, mam nadzieję. – Och, pytam serio. Nie masz żadnych przeczuć? – Nie. Nie chcę wiedzieć. – Dąsasz się, ponieważ nie zamierzam postąpić tak, jak sobie życzysz. Dajmon przybrał postać świni. Chrząkał, kwiczał i prychał, aż dziewczynka roześmiała się, a wtedy zmienił się w wiewiórkę i skoczył między gałęzie. – A twoim zdaniem kim jest ojciec Willa? – spytał Pantalaimon. – Sądzisz, że już go kiedyś spotkaliśmy? – To możliwe. Ale na pewno jest kimś znaczącym, prawie równie ważnym jak Lord Asriel. Tak przynajmniej przypuszczam. Wiemy w każdym razie, że jego działalność jest istotna. – Wcale tego nie wiemy – zauważył Pantalaimon. – Podejrzewamy, że tak jest, ale nie możemy mieć pewności. Zdecydowaliśmy się szukać Pyłu tylko dlatego, że Roger umarł. – Mylisz się! To, co robi ojciec Willa, jest ważne! – obruszyła się Lyra. Nawet tupnęła nogą. – Podobnie uważają czarownice. Przebyły tak długą drogę, aby nas odszukać, opiekować się mną i mi pomóc! Trzeba pomóc Willowi w odnalezieniu ojca! Sprawa jest naprawdę poważna. Wiem, że się ze mną zgadzasz, gdyby było inaczej, nie polizałbyś chłopcu rany. Dlaczego właściwie to zrobiłeś? Nawet mnie nie spytałeś o pozwolenie. Nie wierzyłam własnym oczom. – Polizałem Willowi rękę, ponieważ nie miał dajmony, a bardzo jej potrzebował. Gdybyś rzeczywiście tak świetnie rozumiała różne sprawy, jak ci się zdaje, wiedziałabyś o tym. – Cóż, właściwie znałam odpowiedź – mruknęła. Zamilkli, ponieważ doszli do chłopca, który siedział na skale przy ścieżce. Pantalaimon zmienił się w muchołówkę, a kiedy latał wśród gałęzi, dziewczynka spytała: – Willu, jak sądzisz, co teraz zrobią tamte dzieci? – Na pewno za nami nie podążą. Za bardzo się wystraszyły. Może wrócą do miasta i będą się dalej próżniaczyć. – Tak, pewnie tak... Chociaż... strasznie chcieli zdobyć zaczarowany nóż. Mogą pójść za nami, by go nam odebrać. – Pal ich licho. Na razie chyba nie musimy się nimi przejmować. Początkowo nie chciałem przyjąć tego noża. Skoro jednak jest w stanie zabijać upiory... – Od pierwszej chwili nie ufałam Angelice – oświadczyła Lyra z przekonaniem. – Ależ ufałaś – odparł. – Tak. No może rzeczywiście... Jednak w końcu znienawidziłam to miasto. – A ja na samym początku uważałem je za raj. Nie potrafiłem sobie wyobrazić wspanialszego miejsca. A ono przez cały czas było pełne upiorów, chociaż żadnego nie widzieliśmy... – Nigdy już nie zaufam dzieciom – oświadczyła Lyra. – W Bolvangarze sądziłam, że dzieci nie bywają tak złe jak niektórzy dorośli. Że nie są okrutne. Teraz już nie jestem tego taka pewna. Naprawdę! Nigdy nie widziałam dzieci postępujących w tak nieludzki sposób. – Ja widziałem – szepnął Will. – Kiedy? W twoim świecie? – Tak – odrzekł z zażenowaniem. Siedząc nieruchomo, Lyra czekała, co jej powie przyjaciel i wkrótce Will podjął temat: – Moja matka miała wówczas jeden ze swoich stanów lękowych. Mieszkaliśmy sami, ojca już z nami nie było. Co jakiś czas miewała dziwne urojenia... Ulegała też osobliwym przymusom i wykonywała czynności, które nie miały sensu, tak mi się wydawało. Chcę powiedzieć, że coś kazało jej je wykonywać, w przeciwnym razie stawała się okropnie niespokojna i wszystkiego się bała. Pomagałem jej w tych działaniach. Na przykład wraz z nią dotykałem kolejnych ławek w parku albo liczyłem liście na krzewie. Tego typu sprawy... Po jakimś czasie uspokajała się. Obawiałem się, że ktoś się dowie o jej chorobie, a wówczas ją gdzieś zabiorą, więc opiekowałem się nią i ukrywałem jej zachowanie przed ludźmi. Nigdy nikomu o nim nie powiedziałem. Pewnego razu matka straciła kontrolę nad sobą podczas mojej nieobecności. Nie mogłem jej pomóc, ponieważ byłem w szkole. No i przyszła po mnie... bardzo skąpo odziana, choć wcale nie zdawała sobie z tego sprawy. Niektórzy chłopcy z mojej szkoły zobaczyli ją i zaczęli... Na twarzy Willa pojawił się gniew. Aby się uspokoić, zaczął chodzić w tę i z powrotem. Starał się nie patrzeć na Lyrę, ponieważ wstydził się łez. – Dręczyli ją tak samo jak tamte dzieci kota... – ciągnął drżącym głosem. – Uważali, że jest szalona, i chcieli ją zranić, może nawet zabić. Nie zaskoczyłoby mnie to... Moja matka była po prostu inna i za to jej nienawidzili. Odnalazłem ją i zabrałem do domu. A następnego dnia w szkole biłem się z chłopakiem, który przewodził grupie napastników. Biłem się z nim, złamałem mu rękę i chyba wybiłem kilka zębów. Nie jestem pewny. Zamierzałem też walczyć z pozostałymi, ale już miałem kłopoty i uświadomiłem sobie, że lepiej się wycofać, zanim doniosą... to znaczy nauczycielom i władzom. Gdyby zamierzali poinformować mamę o mojej bijatyce, zauważyliby jej dziwne zachowanie i zabraliby ją. Więc po prostu udawałem, że jest mi przykro, i obiecałem nauczycielom, że już nigdy nie będę się z nikim bił. Zostałem ukarany, ale nic nikomu nie powiedziałem. Widzisz, dzięki temu mama nadal była bezpieczna. Nikt nie miał o niczym pojęcia z wyjątkiem tych chłopaków, którzy zdawali sobie sprawę, co im zrobię, jeśli komuś wygadają. Wiedzieli, że następnym razem ich pozabijam. Nie zranię, ale zabiję! Po pewnym czasie mama znowu poczuła się lepiej. No i nikt się nie dowiedział, nigdy. Tak czy owak – podjął po chwili – od tamtej pory nie ufałem dzieciom bardziej niż dorosłym. Młodych ludzi niezwykle łatwo namówić do zła. Zachowanie tych z Ci’gazze wcale mnie nie zdziwiło, ale bardzo się ucieszyłem, kiedy przybyły czarownice! Chłopiec znowu usiadł odwrócony plecami do Lyry i otarł ręką łzy, aby ich nie zauważyła. Dziewczynka udawała, że tego nie widzi. – Willu – odezwała się – to, co mówiłeś o matce... i Tullio, zanim dopadły go upiory... Widzę związek. A kiedy powiedziałeś wczoraj, że upiory mogą pochodzić z twojego świata... – Tak. Nie wiem, co się stało z matką, ale ona nie jest wariatką. Tamte dzieciaki pewnie tak sądziły, dlatego śmiały się z niej i próbowały ją zranić. Myliły się jednak. Moja matka nie jest szalona, po prostu boi się pewnych rzeczy, których ja nie dostrzegam. No i coś ją zmuszało do czynności, które wyglądały dziwacznie dla kogoś, kto nie widział, co ją przeraża. Dla niej liczenie wszystkich liści na drzewach miało jakieś znaczenie, podobnie jak dla Tullia dotykanie kamieni w murze. Może w ten sposób oboje próbowali pozbyć się upiorów. Odwracali się do nich plecami, ponieważ ich trwożyły, i na przykład usiłowali ze wszystkich sił skupić się na liściach krzewu albo na kamieniach. Wmawiali sobie, że jeżeli uznają tę czynność za prawdziwie istotną, będą bezpieczni. Nie wiem, jak jest naprawdę, ale tak to wygląda. Moja mama bała się ludzi, którzy przychodzili i chcieli nas okraść, lecz obawiała się też innych rzeczy. Może więc mój świat również zamieszkują upiory, tylko nie możemy ich zobaczyć i nie mamy dla nich nazwy, one jednak istnieją i ciągle próbują zaatakować mamę. Dlatego właśnie ucieszyła mnie informacja aletheiometru, że ona jest bezpieczna. Chłopiec oddychał szybko. Prawą ręką trzymał rękojeść noża ukrytego w pochwie. Lyra nic nie mówiła, a Pantalaimon trwał w niemal zupełnym bezruchu. – Kiedy się dowiedziałeś, że musisz odszukać swego ojca? – spytała po chwili. – Dawno temu – odparł. – Bawiłem się w taką grę. Udawałem, że ojciec jest więźniem i pomagam mu uciec. Spędzałem na tych zabawach wiele czasu, kilka dni. Albo wyobrażałem sobie, że tato przebywa na bezludnej wyspie, żeglowałem tam i przywoziłem go do domu. A gdy w moich marzeniach wracał, świetnie sobie radził z wszystkimi naszymi problemami, zwłaszcza z chorobą mojej matki, a ona od razu czuła się lepiej. Opiekował się również mną, więc chętnie szedłem do szkoły, znajdowałem tam przyjaciół, a przede wszystkim miałem rodzinę – mamę i tatę. Stale sobie powtarzałem, że kiedy podrosnę, wyprawię się na poszukiwania. A mama często mi mówiła, że będę nosił płaszcz mojego ojca. Chciała mnie chyba w ten sposób pocieszyć. Nie wiedziałem wprawdzie, co oznaczają jej słowa, lecz czułem się kimś ważnym. – Nie miałeś przyjaciół? – Jak mogłem ich mieć? – spytał, wręcz zakłopotany. – Przyjaciele... przychodzą do twojego domu, znają twoich rodziców i... Nawet jeśli jakiś chłopiec zaprosił mnie do siebie, mogłem przyjąć zaproszenie, ale nie mogłem się zrewanżować. Nigdy więc właściwie nie miałem przyjaciół. Chciałem... Miałem kotkę – dodał. – Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. I że ktoś się nią opiekuje... – A co z mężczyzną, którego zabiłeś? – spytała Lyra. Serce biło jej mocno. – Kim był? – Nie wiem. Nie obchodzi mnie, czy go zabiłem. Zasłużył sobie na śmierć. Było ich dwóch. Ciągle przychodzili do mojego domu i niepokoili mamę, aż znowu zaczęła się bać, i to bardziej niż kiedykolwiek. Chcieli, aby im opowiadała o moim ojcu. Nie zamierzali dać jej spokoju. Nie jestem pewien, czy byli z policji. Początkowo sądziłem, że należą do jakiegoś gangu, który sądzi, że mój ojciec obrabował bank i ukrył pieniądze. Później okazało się, że nie chcą pieniędzy, szukali papierów. Listów od mojego ojca. No i któregoś dnia włamali się do domu. Wtedy uznałem, że bezpieczniej będzie umieścić gdzieś mamę. Rozumiesz chyba, że nie mogłem pójść na policję i poprosić o pomoc, ponieważ zabraliby ją. Nie wiedziałem, co zrobić, ale przypomniałem sobie pewną starą damę, która uczyła mnie gry na pianinie. Była jedyną osobą, do której mogłem się zwrócić z prośbą. Poszedłem z mamą do jej domu i spytałem, czy może u niej zostać przez jakiś czas. Myślę, że będzie się nią czule opiekowała. Potem wróciłem do domu – ciągnął – aby poszukać tych papierów, ponieważ domyślałem się, gdzie mama je schowała. Znalazłem je, ale znowu przyszli ci mężczyźni, znowu się włamali. Była noc albo wczesny ranek. Ukrywałem się na szczycie schodów, a moja kotka Moxie wyszła z sypialni. Nie widziałem ani jej, ani mężczyzny, gdy nagle wpadłem na niego, a on potknął się o kotkę i spadł ze schodów... na sam dół... Wtedy uciekłem. To wszystko. Nie zamierzałem go zabić i nie ma dla mnie znaczenia, czy rzeczywiście nie żyje. Opuściłem dom i pojechałem do Oksfordu, a później znalazłem okienko, zresztą dzięki burej kotce. Zobaczyłem ją i zatrzymałem się, chcąc jej się przyjrzeć. Ona pierwsza znalazła przejście. Gdybym jej nie zauważył... Albo gdyby Moxie nie wyszła nagle z sypialni, wtedy... – Tak – wtrąciła Lyra – miałeś szczęście. Ja i Pantalaimon rozmyślaliśmy niedawno, co by się stało, gdybym nie ukryła się w szafie w Sali Seniorów Kolegium Jordana i gdybym nie zobaczyła, jak Rektor sypie truciznę do wina mojego ojca. Może to wszystko by się nie zdarzyło… Siedzieli w milczeniu na porośniętej mchem skale, oświetleni promieniami słonecznymi, które przedarły się przez korony starych sosen. Oboje zastanawiali się, ile zmian musiało zajść, aby każde z nich znalazło się w tym świecie i w tym miejscu. Jedno nic nieznaczące zdarzenie tak wiele zmieniało. Może w innym świecie jakiś inny Will nie dostrzegł okienka w alei Sunderland; strudzony i zagubiony powędrował dalej, ku Midlands, gdzie go schwytano. Może w innym świecie inny Pantalaimon wyperswadował innej Lyrze, aby opuściła Salę Seniorów, inny Lord Asriel został otruty, a inny Roger żył i nadal bawił się z tamtą Lyra na dachach i w alejkach innego starego Oksfordu. Niebawem Will poczuł się na tyle silny, by kontynuować marsz, ruszyli więc ścieżką. Otaczał ich wielki, cichy las. Szli przez cały dzień. Odpoczywali, wędrowali, znowu odpoczywali, aż drzewa zaczęły się przerzedzać, a ziemia stała się bardziej skalista. Lyra poprosiła o radę aletheiometr i urządzenie poleciło, by szli dalej tą samą drogą, ponieważ kierunek jest właściwy. W południe dotarli do wioski, której nie nawiedziły upiory. Kozy pasły się na stoku, drzewka cytrynowe rzucały cienie na kamienistą ziemię, dzieci bawiły się w strumieniu, a na widok dziewczynki w podartym ubraniu, bladego chłopca o płomiennym spojrzeniu, w poplamionej krwią koszuli, i towarzyszącego im eleganckiego charta z krzykiem pobiegły po matki. Dorośli zachowywali się z rezerwą, ale chętnie sprzedali chleb, ser i owoce za jedną ze złotych monet Lyry. Czarownice trzymały się na uboczu, chociaż Will i Lyra wiedzieli, że w razie niebezpieczeństwa pojawią się natychmiast. Po kolejnych kilku minutach targowania się jakaś stara kobieta sprzedała dzieciom dwa bukłaki z koźlej skóry i czystą, lnianą koszulę. Will z ulgą zrzucił z siebie poplamione ubranie. Umył się w lodowatym strumieniu, a później położył na ziemi, by wyschnąć w gorącym słońcu. Ruszyli dalej odświeżeni. Kraina stawała się coraz dziksza. Aby odpocząć, dzieci musiały szukać cienia wśród skał, ponieważ drzew było niewiele. Podłoże ścieżki stało się tak gorące, że parzyli sobie stopy przez podeszwy butów. Promienie słoneczne świeciły im w oczy Wspinali się coraz wolniej. Kiedy słońce dotknęło górskich szczytów, a dzieci dostrzegły przed sobą rozległą dolinę, zdecydowały się zatrzymać. Will i Lyra niezdarnie zsunęli się po zboczu, kilkakrotnie tracąc równowagę. Później musieli się przedrzeć przez gąszcz karłowatych rododendronów, których liście połyskiwały ciemną barwą; w baldachogronach karmazynowych kwiatów słychać było głośne brzęczenie pszczół. Wreszcie, już w porze wieczornej, dotarli na łąkę leżącą nad strumieniem. Rosła tu trawa wysoka do kolan, gęsta od słoneczników, goryczek i srebrników. Chłopiec chciwie napił się wody ze strumienia, a potem położył. Był bardzo zmęczony, mimo to nie mógł zasnąć. Kręcił głową, czuł niepokój i wszystko go dziwiło. Chora ręka pulsowała i niestety ponownie zaczęła krwawić. Serafina obejrzała ją, po czym nałożyła na ranę więcej ziół i bardzo mocno związała pas jedwabiu; tym razem na jej obliczu pojawiło się zatroskanie. Will nie chciał jej wypytywać, ale rosło w nim przekonanie, że czary nie zadziałały i że czarownica wie o tym i niepokoi się. Gdy zapadła ciemność, chłopiec usłyszał, że Lyra podchodzi do niego i kładzie się obok. Wkrótce usłyszał również ciche mruczenie. Dajmon dziewczynki w postaci kota drzemał na boku nie dalej niż metr od chłopca. – Pantalaimonie? – wyszeptał Will. Dajmon otworzył oczy. Lyra nie poruszyła się. – Tak? – odszepnął Pantalaimon. – Sądzisz, że umrę? – Czarownice nie pozwolą na to. Ani Lyra. – Ale czary nie zadziałały. Ciągle uchodzi ze mnie krew. Chyba już mi jej wiele nie zostało. A ręka znowu nie przestaje boleć. Jestem przerażony... – Lyra wcale tak nie myśli. – Naprawdę? – Uważa cię za najodważniejszego wojownika, jakiego spotkała od chwili rozstania z Iorkiem Byrnisonem. – Chyba w takim razie nie powinienem okazywać strachu – oświadczył chłopiec. Mniej więcej minutę milczał, po czym stwierdził: – Sądzę, że Lyra jest ode mnie odważniejsza. I jest najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałem. – Ona również uważa cię za swego najlepszego przyjaciela – powiedział dajmon bardzo cicho. Niemal w chwilę później Will zasnął. Lyra nie poruszała się, lecz oczy miała szeroko otwarte; jej serce głośno łomotało. Kiedy Will się ocknął, było całkowicie ciemno. Ręka bolała go jeszcze bardziej. Usiadł ostrożnie i zobaczył, że w pobliżu płonie ognisko. Lyra nabiła kilka kromek chleba na rozgałęziony kij i próbowała je przypiec nad ogniem. Na rożnie piekła się też para ptaków. Chłopiec podszedł do dziewczynki i usiadł obok niej, a wówczas nadleciała Serafina Pekkala. – Willu – odezwała się – przeżuj te liście, zanim zjesz coś innego. Podała mu garść miękkich liści. Były nieco gorzkie, w smaku przypominały szałwię. Chłopiec żuł je w milczeniu i zmusił się do przełknięcia. Ich cierpkość rozbudziła go i rozgrzała, toteż poczuł się lepiej. Dzieci zjadły upieczone ptaki, przyprawiając je cytrynowym sokiem. Na deser inna czarownica przyniosła im trochę czarnych jagód, które znalazła pod osypiskiem, potem wszystkie czarownice zebrały się wokół ognia. Mówiły szybko. Okazało się, że kilka z nich udało się w nocy na przeszpiegi i jedna dostrzegła nad morzem balon. Lyra natychmiast podniosła głowę. – Balon pana Scoresby’ego? – spytała. – Było w nim dwóch mężczyzn, lecz leciał zbyt daleko ode mnie, więc nie wiem, kim są. Nadciągała burza. Lyra klasnęła w ręce. – Willu, jeśli przybędzie pan Scoresby – krzyknęła wesoło – zamiast maszerować, będziemy mogli lecieć! Mam nadzieję, że to on! Nie zdążyłam się z nim pożegnać a zachował się wobec mnie tak uprzejmie... Naprawdę chciałabym go znowu zobaczyć... Czarownica Juta Kamainen wraz z dajmonem w postaci rudzika o czerwonej piersi i jasnych oczach, siedzącym na ramieniu, słuchała, ponieważ wspomnienie o Lee Scoresbym przypomniało jej o osobie, którą aeronauta zamierzał odszukać. Kochała kiedyś Stanislausa Grummana, mężczyzna jednak odrzucił jej miłość. Serafina Pekkala zabrała ją ze sobą na tę wyprawę jedynie po to, aby Juta nie zabiła Grummana w ich własnym świecie. Królowa zauważyła zainteresowanie poddanej, jednak zanim zdążyła zareagować, coś się zdarzyło i zebrani podnieśli głowy. Will i Lyra usłyszeli dobiegający z północy bardzo cichy ptasi krzyk. Tyle, że nie należał do żadnego ptaka, lecz (czarownice wiedziały o tym od razu) do dajmona. Serafina Pekkala wstała i bacznie spojrzała w niebo. – Pewnie przybywa Ruta Skadi – oznajmiła. Panowało milczenie, wszystkie głowy zwróciły się w kierunku północnym, wszyscy wytężyli słuch. Po chwili rozległ się kolejny krzyk, już bliższy, po nim trzeci, a wtedy czarownice chwyciły gałęzie i uniosły się w powietrze. Na ziemi zostały tylko dwie, które z gotowymi do strzału łukami zamierzały chronić Willa i Lyrę. Gdzieś w ciemności nad nimi odbywała się walka. A zaledwie kilka sekund później usłyszeli szum lecących postaci, świst strzał, zgrzytanie, krzyki bólu, gniewu i rozkazy. Wtem tak nagle, że nie mieli nawet czasu odskoczyć, z nieba nadleciało jakieś zwierzę i spadło u ich stóp. Stworzenie miało twardą skórę i splątane futro; Lyra doszła do wniosku, że może to być kliwuch. Zwierzę potłukło się podczas upadku, a z boku sterczała mu strzała, ale nadal żyło i niezdarnie, lecz z jawnie złymi zamiarami rzuciło się ku dziewczynce. Czarownice nie mogły strzelać, ponieważ trafiłyby Lyrę, na szczęście Will dopadł napastnika jako pierwszy i ciął nożem na odlew. Łeb stworzenia odpadł i potoczył się w dal, a ono samo padło martwe. Wszystkie oczy zwróciły się w górę, ponieważ walka toczyła się teraz niżej i w świetle ognia widać było pędzące i wirujące pasma czarnego jedwabiu, blade ramiona, zielone igły sosen i szarobrązowe stwory. Will nie potrafił pojąć, w jaki sposób czarownicom udaje się nie spaść z gałęzi podczas gwałtownych manewrów, zwłaszcza, że równocześnie celowały i strzelały. Kolejny kliwuch spadł do strumienia, za nim jeszcze jeden na sąsiednie skały; oba były martwe. Reszta z piskiem uciekła w ciemność, na północ. W kilka chwil później na ziemi wylądowała Serafina Pekkala wraz ze swoimi czarownicami oraz jeszcze jedną, piękną czarownicą o dzikim spojrzeniu i policzkach zarumienionych z gniewu i podniecenia. Czarownica zobaczyła bezgłowego kliwucha i splunęła. – Nie pochodzą z naszego świata – zauważyła – ani z tego. Wstrętne paskudztwo. Są ich tysiące. Rozmnażają się niczym króliki... A któż to? Czyżby to była Lyra? Tak? Kim jest zatem ten chłopiec? Dziewczynka popatrzyła z pozoru obojętnie, chociaż czuła, że serce bije jej coraz szybciej, ponieważ nie potrafiła ustać spokojnie obok tak olśniewającej istoty jak Ruta Skadi. Potem czarownica zwróciła się do Willa, który poczuł drżenie na całym ciele, lecz tak jak Lyra zapanował nad sobą i nie dał po sobie niczego poznać. Ciągle trzymał w ręku nóż, a Ruta domyśliła się, czego nim dokonał przed chwilą, i uśmiechnęła się. Chłopiec wsunął ostrze w ziemię, aby obetrzeć je z krwi odrażającego stworzenia a potem opłukał nóż w strumieniu. – Serafino Pekkala, jakże wiele się dowiedziałam – odezwała się królowa łotewskich czarownic. – Wszystko, co stare, zmienia się, umiera bądź pustoszeje. Jestem głodna... Jadła zachłannie jak zwierzę; odrywała kawałki pieczonego ptaka i wpychała do ust garście chleba, popijając mięso wielkimi łykami wody ze strumienia. W tym czasie czarownice wyniosły ciało kliwucha, dorzuciły do ognia i rozstawiły straże. Oprócz wartowniczek wszystkie usiadły blisko Ruty Skadi, aby posłuchać jej historii. Czarownica posiliła się i opowiedziała im, jak spotkała się z aniołami, a potem wraz z nimi poleciała do fortecy Lorda Asriela. – Siostry, to jest największa twierdza, jaką możecie sobie wyobrazić: bazaltowe wały obronne, wznoszące się aż pod niebiosa, szerokie drogi, prowadzące we wszystkie strony, ładunki prochu armatniego, góry jedzenia, zbroje. Nie wiem, jak Asriel zdołał to wszystko wybudować. Chyba przygotowywał tę twierdzę od tysiącleci, zaczął na długo przed naszym narodzeniem, siostry, mimo iż wygląda na tak młodego... Jak to możliwe? Nie wiem. Nie potrafię tego pojąć. Mam wrażenie, że Lord Asriel umie rozkazać czasowi, aby – zależnie od jego woli – biegł szybko lub wolno. A do jego fortecy – podjęła po chwili piękna czarownica – przybywają rozmaici wojownicy ze wszystkich światów. Mężczyźni i kobiety, tak, a także walczące duchy i zbrojne stworzenia, jakich nigdy wcześniej nie widziałam, jaszczurki i małpy, ogromne ptaki z wypełnionymi trucizną ostrogami, dziwaczne stworzenia o nieznanych mi nazwach. Czy wiedziałyście, siostry, że w innych światach też żyją czarownice? Rozmawiałam z mieszkankami świata niby podobnego do naszego, choć równocześnie zasadniczo odmiennego. Te czarownice żyją nie dłużej niż ludzie. Są wśród nich i mężczyźni, niektórzy latają tak jak my... Czarownice z klanu Serafiny Pekkali słuchały opowieści Ruty ze zgrozą, lękiem i niedowierzaniem. Ale ich królowa wierzyła i chciała poznać szczegóły. –– Czy widziałaś Lorda Asriela, Ruto Skadi? Trafiłaś do niego? – Tak, choć nie było to proste, ponieważ jest bardzo zajęty, kierując tym wszystkim. Stałam się jednak niewidzialna i dotarłam do jego komnaty sypialnej, kiedy przygotowywał się do snu. Czarownice wiedziały, co było dalej, natomiast Will i Lyra nie mieli o tym pojęcia. W każdym razie, Ruta Skadi nie musiała tego opowiadać. – A potem go spytałam, po co gromadzi taką armię i czy to prawda, że rzucił wyzwanie Wszechmocnemu, a on się roześmiał. „Ach, więc mówią już o tym na Syberii?”, zapytał. Potwierdziłam i dodałam, że również na Svalbardzie i w ogóle na całej północy, naszej północy. Opowiedziałam mu też o pakcie czarownic, o tym, że opuściłam swój świat, aby go odszukać i wszystkiego się dowiedzieć. Zaprosił nas, siostry, żebyśmy się do niego przyłączyły – ciągnęła. – Żebyśmy zasiliły szeregi jego armii. Żałowałam całym sercem, że nie mogę za nas wszystkie poręczyć. Byłabym szczęśliwa, walcząc po jego stronie wraz z moim klanem. Lord Asriel przekonał mnie, że bunt wobec Boga ludzi jest rzeczą słuszną i prawą, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, co Jego przedstawiciele robią w Jego imieniu... Pomyślałam o dzieciach z Bolvangaru i o innych straszliwych okaleczeniach, które widziałam w naszym świecie na południu. Asriel opowiedział mi o kolejnych strasznych okrucieństwach dokonywanych w imieniu Wszechmocnego, mówił na przykład, że w niektórych światach łapią czarownice i palą je żywcem. Tak, tak, siostry, czarownice takie jak my... Otworzył mi oczy – podjęła po chwili. – Opowiedział o sprawach, o których nie miałam pojęcia, o okrutnych i odrażających czynach popełnianych z Jego imieniem na ustach. Celem Jego ludzi jest niszczenie radości i pełni życia. Och, siostry, zapragnęłam ruszyć wraz z całym moim klanem na tę wojnę. Wiedziałam jednak że najpierw muszę się naradzić z wami, a później wrócić do naszego świata i odbyć naradę z Ievą Kasku, Reiną Miti i innymi królowymi klanów czarownic. Opuściłam więc komnatę Lorda Asriela, odnalazłam moją gałąź z sosny obłocznej i odleciałam. Jednak nie uleciałam daleko, gdyż zerwał się ostry wiatr, który zniósł mnie wysoko w góry i musiałam się schronić na szczycie klifu. Ponieważ wiedziałam, jakie paskudne stworzenia zamieszkują klify, ponownie stałam się niewidzialna i w ciemnościach usłyszałam głosy. Odniosłam wrażenie, że przypadkowo trafiłam w pobliże gniazda najstarszego kliwucha na ziemi. Był ślepy, toteż inne przynosiły mu jedzenie, czyli śmierdzącą padlinę. Prosiły go też o radę. „Dziadku – pytały – jak daleko sięga twoja pamięć?”. „Oj, daleko, daleko wstecz. Na długo, zanim nastali ludzie”, odpowiedział. Jego głos był cichy i drżący. „Czy to prawda, dziadku, że wkrótce odbędzie się największa w historii bitwa?”. „Tak, dzieci – odparł – Nawet większa niż ostatnia. Dla nas oznacza ona wspaniały okres dobrobytu. Mnóstwo jedzenia dla wszystkich kliwuchów na świecie”. „A kto zwycięży, dziadku? Czy Lord Asriel zdoła pokonać Wszechmocnego?”. „Armia Lorda Asriela liczy miliony istot – odrzekł stary kliwuch. – Zebrał ją ze wszystkich światów. Jego armia jest większa niż ta, która walczyła z Wszechmocnym poprzednio. Jest bardziej karna i ma świetnych dowódców. Siły Wszechmocnego liczą wprawdzie sto razy więcej wojowników, ale sam Bóg jest już bardzo stary, znacznie starszy ode mnie, a Jego oddziały pełne są istot przerażonych bądź zbyt pewnych siebie. Bitwa będzie zacięta. Lord Asriel powinien zwyciężyć, ponieważ jest człowiekiem zapalczywym i śmiałym i wierzy, że walczy w słusznej sprawie. Tyle że, moje dzieci... on nie ma aesahaettra. A bez niego zostanie pokonany, on i jego armia. My, w każdym razie, będziemy ucztować całe lata!”. Stary kliwuch roześmiał się i zabrał do ogryzania śmierdzącej kości, którą mu przynieśli młodsi. Pozostałe kliwuchy piszczały z radości. Domyślacie się, że słuchałam uważnie, ponieważ starałam się dowiedzieć więcej o tym Aesahaettrze, jednak z powodu wycia wiatru dotarło do mnie tylko pytanie młodego kliwucha: „Skoro Lord Asriel potrzebuje aesahaettra, dlaczego go nie przywoła?”. A starzec odpowiedział: „Lord Asriel nie wie więcej o aesahaettrze niż ty, drogie dziecko! To tylko legenda!”. Śmiał się długo i głośno... Spróbowałam się przybliżyć do tych przebrzydłych stworów, aby się dowiedzieć więcej, a wtedy, siostry, zniknęła moja moc i przestałam być niewidzialna. Młodsze dostrzegły mnie, zaczęły wrzeszczeć i musiałam uciekać z powrotem do tego świata przez niewidzialne wrota w powietrzu. Stado kliwuchów poleciało za mną. Te martwe to ostatnie z grupy. Jedno jest oczywiste – zakończyła – że Lord Asriel nas potrzebuje, drogie siostry. Niezależnie od tego, kim jest Aesahaettr, Lord Asriel potrzebuje nas, czarownic! Żałuję, że nie mogę wrócić do niego teraz i powiedzieć: „Nie martw się, my, północne czarownice, przybywamy, aby pomóc ci zwyciężyć...”. Zgódź się, Serafino. Zwołajmy wielką radę wszystkich klanów i ogłośmy, że przystępujemy do wojny! Serafina Pekkala popatrzyła na Willa. Chłopcu wydało się, że prosi go o zgodę na coś. Nie potrafił jej jednak udzielić, więc czarownica ponownie spojrzała na Rutę Skadi. – Nie – stwierdziła. – Musimy pomóc Lyrze w wypełnieniu zadania. Trzeba zaprowadzić Willa do ojca. Zgadzam się, że powinnaś polecieć z powrotem do naszego świata, my jednak musimy zostać z Lyrą. Ruta Skadi z niecierpliwością pokręciła głową. – No cóż, skoro musicie – mruknęła. Will położył się, ponieważ rana bardzo go bolała. Ból był silniejszy niż pierwszego dnia. Cała ręka spuchła. Lyra także leżała z Pantalaimonem owiniętym wokół szyi, obserwowała ogień spod na wpół przymkniętych powiek i sennie słuchała głosów czarownic. Ruta Skadi podeszła do strumienia. Serafina Pekkala ruszyła za nią. – Ach, Serafino, powinnaś zobaczyć Lorda Asriela – powiedziała cicho łotewska królowa. – Jest najwspanialszym dowódcą, jaki kiedykolwiek istniał. Widać, że nad wszystkim czuwa. Przecież ośmielił się wypowiedzieć wojnę Stwórcy! Hm, a kim twoim zdaniem może być ten Aesahaettr? Dlaczego nigdy o nim nie słyszałyśmy? Czy potrafimy go skłonić, by przyłączył się do Lorda Asriela? – Nie mam pojęcia, kim on jest, siostro. Wiemy równie niewiele, jak ten młody kliwuch. Ten stary śmiał się z jego niewiedzy. Aesahaettr znaczy mniej więcej „bóg-niszczyciel”. Wiedziałaś o tym? – Nie, Serafino, lecz w takim razie słowo to może oznaczać nas, czarownice! Gdyby tak było, pomyśl, jak bardzo wzmocnimy siły Lorda, jeśli się do niego przyłączymy. Ach, mam ochotę wziąć łuk i powystrzelać fanatyków z Bolvangaru oraz z każdego podobnego miejsca! Dlaczego oni to robią, siostro? W każdym świecie przedstawiciele Wszechmocnego składają swemu okrutnemu Bogu dzieci w ofierze! Dlaczego? Po co? – Boją się Pyłu – odparła Serafina Pekkala – czymkolwiek on jest... – A ten chłopiec, którego znalazłaś. Któż to taki? Z jakiego świata pochodzi? Serafina Pekkala opowiedziała jej wszystko, co wiedziała o Willu. – Nie wiem, dlaczego jest ważny. My służymy przede wszystkim Lyrze. Aletheiometr wyznaczył jej zadanie. Widzisz, siostro... próbowałyśmy uleczyć ranę chłopca, ale nam się nie udało. Zastosowałyśmy zaklęcie powstrzymujące upływ krwi, lecz nie zadziałało. Może rosnące w tym świecie zioła są mniej skuteczne niż nasze. Jest tu zbyt gorąco dla pięciornika... – Ten chłopiec ma w sobie coś osobliwego – zauważyła Ruta Skadi. – Przypomina mi Lorda Asriela. Patrzyłaś mu w oczy? – Prawdę mówiąc – przyznała się Serafina Pekkala – nie miałam śmiałości. Dwie królowe siedziały przy strumieniu. Milczały. Czas mijał, wschodziły jedne gwiazdy, inne znikały. Lyra krzyknęła przez sen. Czarownice usłyszały dudnienie grzmotów i dostrzegły piorun igrający nad morzem i podgórzem, na szczęście burza była daleko. – Ta dziewczynka, Lyra... – odezwała się nagle Ruta Skadi. – Jaka jest jej rola? Jest ważna tylko dlatego, że może doprowadzić chłopca do jego ojca? To wszystko? Nie chodzi o nic więcej? – Cóż, to jej obecne zadanie. Później będzie miała znacznie więcej do zrobienia. My, czarownice, wiele wiemy o tym dziecku i o jego przeznaczeniu. Znamy też jej prawdziwe imię, które tak bardzo pragnęła poznać pani Coulter, i wiemy jeszcze coś, czego ta kobieta nie wie. Naszą tajemnicę prawie zdradziła czarownica torturowana na statku blisko Svalbardu, szczęśliwym trafem na czas przyszła do niej Yambe–Akka. Hm, tak sobie teraz myślę, że może właśnie Lyra jest tym Aesahaettrem. Nie czarownice, nie anioły, ale właśnie to śpiące dziecko: ostateczna broń w wojnie przeciw Wszechmocnemu. Bo inaczej po co pani Coulter tak bardzo starałaby się ją odnaleźć? – Pani Coulter była kochanką Lorda Asriela – oświadczyła Ruta Skadi. – A zatem Lyra jest ich dzieckiem Och, Serafino, gdybym ja urodziła mu dziewczynkę, jaką byłaby wspaniałą czarownicą! Królowa królowych! – Cicho, siostro – szepnęła Serafina. – Coś słyszę A cóż to za światło? Wstały, zaalarmowane myślą, że coś się prześlizgnęło przez ich straże, potem dostrzegły jakiś błysk w obozowisku: nie było to światło ogniska, nawet w najmniejszym stopniu go nie przypominało. Ze strzałami nałożonymi na cięciwy pobiegły cicho w tamtym kierunku. Nagle się zatrzymały. Wszystkie czarownice spały na trawie, podobnie jak Will i Lyra. Tyle, że dwoje dzieci otaczał tuzin albo i więcej aniołów, które patrzyły na nie z góry. Wtedy Serafina Pekkala zrozumiała istotę pewnego zjawiska, dla którego w języku czarownic nie było odpowiedniego słowa, zrozumiała pojęcie pielgrzymki. Pojęła, że te istoty czekały tysiące lat i przemierzyły ogromne odległości, byleby tylko znaleźć się w otoczeniu pewnej ważnej osoby i choć na chwilę poczuć jej bliskość. Piękni pielgrzymi stali teraz w aureolach rozrzedzonego światła wokół ubranej w kraciastą spódniczkę dziewczynki o brudnej buzi i okaleczonego chłopca, który marszczył brwi we śnie. Przy karku Lyry coś się poruszyło i w chwilę później pojawił się Pantalaimon jako śnieżnobiały gronostaj. Sennie otworzył czarne oczy i bez lęku rozejrzał się dokoła. Gdy Lyra się obudzi, będzie sądziła, iż anioły jej się tylko przyśniły. Jej dajmona najwyraźniej nie zdziwiła ciekawość świetlistych istot, wkrótce bowiem ponownie owinął się wokół szyi swej pani i zasnął. W końcu jeden z aniołów rozłożył szeroko skrzydła. Inne, stojąc blisko siebie, poszły za jego przykładem, a wówczas ich skrzydła przenikały się jak światło. Śpiące na trawie dzieci otoczył promienny krąg. Potem istoty kolejno wzbiły się w powietrze. Niczym płomienie wzniosły się w niebo, a następnie każdy anioł przybrał pozycję pionową, ogromniejąc nad głowami czarownic. W chwilę później były już daleko, wyglądały jak mknące ku północy gwiazdy. Serafina i Ruta Skadi wskoczyły na sosnowe gałęzie i podążyły za nimi w górę, lecz wkrótce zostały daleko w tyle. – Czy podobnie wyglądały stworzenia, z którymi leciałaś, Ruto Skadi? – spytała Serafina, kiedy zatrzymały się w pół drogi i już tylko obserwowały świetliste płomienie, które znikały na horyzoncie. – Te były chyba większe, lecz z pewnością należały do tego samego rodzaju. Zauważyłaś, że nie mają ciał? Całe składają się ze światła. Ich zmysły zapewne również bardzo się różnią od naszych... Serafino Pekkala, opuszczę cię teraz, zamierzam bowiem zwołać zgromadzenie wszystkich czarownic z naszej północy. Kiedy znowu się spotkamy, będzie wojna. Bądź zdrowa, moja droga... Objęły się w powietrzu, potem Ruta Skadi odwróciła się i pospiesznie ruszyła na południe. Serafina przez chwilę obserwowała jej lot, po czym jeszcze raz spojrzała na ostatniego widocznego anioła. Czuła dla tych wielkich istot jedynie współczucie. Jakże wielka tęsknota musiała przenikać ich serca! Przecież nigdy nie czuły ziemi pod stopami, wiatru we włosach ani dotyku światła gwiazd na gołej skórze! Z tą myślą królowa klanu czarownic oderwała maleńką gałązkę od gałęzi sosnowej, na której leciała, i z zachłanną przyjemnością wciągnęła w nozdrza ostry, żywiczny zapach. Następnie powoli zaczęła opadać ku trawie, aby się przyłączyć do śpiących czarownic i dzieci. Wąwóz Alamo Lee Scoresby spoglądał w dół na spokojny ocean leżący po lewej stronie i zielony brzeg po prawej. Przysłonił oczy, szukając śladu ludzkich istot. Minął już dzień i noc, odkąd opuścili krainę nad Jenisejem. – Czy to jest już nowy świat? – spytał. – Nowy dla tych, którzy się w nim nie urodzili – odparł Stanislaus Grumman – lecz w sensie obiektywnym równie stary jak mój czy pański. To, co zrobił Asriel, wstrząsnęło nimi wszystkimi, panie Scoresby, wstrząsnęło nimi tak mocno, jak nigdy. Te drzwi i okna, o których panu wspominałem, otwierają się obecnie w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Wprawdzie trudno się steruje, lecz wiatr jest pomyślny. – Nowy czy stary, to dziwny świat – zauważył Lee. – Tak – przyznał Stanislaus Grumman. – Rzeczywiście, choć równocześnie trochę mi przypomina mój własny. – Wygląda na opustoszały – mruknął Lee. – Nie. Za tym przylądkiem leży miasto, które było kiedyś wielkie i bogate. Ciągle mieszkają w nim potomkowie twórców jego świetności – kupców i szlachetnie urodzonych panów, chociaż trzysta lat temu zaczęło podupadać... Balon unosił się dalej. Po paru minutach Lee zobaczył latarnię, potem łuk kamiennego falochronu, wreszcie wieże, kopuły i czerwonobrązowe dachy pięknego miasta zbudowanego wokół portu. Był tam też wielki, przypominający operę budynek wśród bujnych ogrodów, szerokie bulwary z eleganckimi hotelami i małe uliczki, gdzie ciężkie od kwiecia gałęzie drzew zwisały nad zacienionymi balkonami. Grumman miał rację – rzeczywiście mieszkały tu żywe istoty. Kiedy jednak lecieli nad miastem, Lee zaskoczony dostrzegł same dzieci. W polu widzenia nie było żadnego dorosłego. Dzieci bawiły się na plaży, wbiegały lub wybiegały z kawiarni, jadły, piły albo wynosiły z domów i sklepów torby pełne towarów. Kilku chłopców biło się, rudowłosa dziewczynka zagrzewała ich do walki, a mały chłopczyk rzucał kamieniami, starając się wybić wszystkie okna w sąsiednim budynku. Całość wyglądała jak plac zabaw wielkości miasta; nie było widać żadnego nauczyciela. Dziecięcy świat. Lee zauważył, że poza dziećmi był w mieście „ktoś” jeszcze, chociaż musiał przetrzeć oczy, by wykluczyć halucynacje. Nie miał jednak wątpliwości: dostrzegł kolumny mgły lub czegoś rzadszego niż mgła... Jakieś zagęszczenie powietrza... Czymkolwiek były te „istoty”, mnóstwo ich unosiło się nad bulwarami, wpływało do domów, gromadziło się na placach i dziedzińcach. Dzieci najwyraźniej ich nie widziały. Lee obserwował zachowanie stworów i zauważył, że interesują się niektórymi dziećmi i podążają za nimi, zwłaszcza za starszymi, które (o ile Lee dobrze widział przez teleskop) zbliżały się do wieku dojrzewania. Pewnego chłopca, wysokiego, szczupłego młodzieńca z burzą czarnych włosów przezroczyste istoty otaczały tak ściśle, że jego sylwetka wydawała się migotać w powietrzu. Krążyły jak muchy wokół mięsa. A chłopiec nie miał o niczym pojęcia, chociaż od czasu do czasu przecierał oczy lub potrząsał głową, jak gdyby pragnął widzieć wyraźniej. – Do diabła, cóż to za potwory? – spytał Lee. – Ludzie nazywają je upiorami. – Czym właściwie są? – Słyszałeś o wampirach? – Och, to tylko opowieści. – Wampiry karmią się krwią, natomiast pożywienie upiorów stanowi ludzka uwaga, świadomość i zainteresowanie otaczającym światem. Nie pociągają ich niedojrzałe dzieci. – Są zatem przeciwieństwem tych diabłów z Bolvangaru. – Myli się pan. Zarówno Radę Oblacyjna, jak i Upiory Obojętności fascynuje niewinność przeciwstawna doświadczeniu. Przedstawiciele Rady Oblacyjnej boją się i nienawidzą Pyłu, a upiory żywią się nim, ale jedni i drudzy są opętani. – Gromadzą się wokół tamtego chłopca... – Ten młody człowiek dorasta. Wkrótce go zaatakują, a wówczas stanie się znieruchomiałym, obojętnym nieszczęśnikiem. Jest skazany. – Na świętego Piotra! Nie możemy go uratować? – Nie. Upiory natychmiast by się nami zajęły. Tu na górze nie mogą nas dosięgnąć. Możemy tylko obserwować i lecieć dalej. – Ale gdzie są dorośli? Nie powie mi pan, że cały ten świat zamieszkują jedynie dzieci? – Te dzieci to społeczne sieroty. Dorośli uciekli, a one łączą się w grupy i włóczą po tym świecie. Starają się przeżyć. Miasto jest pełne wszelakiego dobra, w każdym razie nie głodują. Prawdopodobnie bardzo wiele upiorów zaatakowało miasto, więc dorośli odeszli w bezpieczniejsze miejsca. Zauważył pan, jak niewiele łodzi stoi w porcie? Dzieciom na razie nic nie grozi. – Starszym dzieciom jednak tak. Na przykład temu biednemu chłopcu... – Panie Scoresby, tak się dzieje w tym świecie. Jeśli chce pan położyć kres okrucieństwu i niesprawiedliwości, musimy lecieć dalej. Mam do wykonania zadanie. – Wydaje mi się... – zaczął Lee, szukając słów. – Wydaje mi się, że z okrucieństwem należy walczyć tam, gdzie się je dostrzeże. Tam jesteśmy potrzebni. Czy się mylę, doktorze Grumman? Jestem tylko niewykształconym aeronauta. Na wielu sprawach się nie znam. Ktoś mi na przykład kiedyś powiedział, że szamani posiadają dar latania. Uwierzyłem mu, a teraz mam przed sobą szamana, który nie lata. – Och, ależ potrafię latać. – W jaki sposób pan to robi? Teren stawał się wyższy, toteż balon unosił się teraz niżej nad powierzchnią ziemi. Bezpośrednio pod lecącymi pojawiła się kwadratowa, kamienna wieża. Lee niemal nie zwrócił na nią uwagi. – Gdy uznałem – stwierdził Grumman – że muszę odbyć podróż powietrzną, wezwałem pana. No i teraz lecę. Szaman doskonale zdawał sobie sprawę, że wieża znajduje się zbyt blisko i mogą w nią uderzyć, starał się jednak zachować spokój, wierząc, że aeronauta wie, co robi. I rzeczywiście. W pewnym momencie Lee Scoresby przechylił się nad burtą kosza i pociągnął za sznurek jednego z balastowych worków. Piasek wysypał się, a balon miękko uniósł się w powietrze mniej więcej dwa metry od budowli, płosząc stadko około tuzina zaniepokojonych i kraczących kruków. – Pewnie ma pan rację – przyznał Lee. – Działa pan w niezwykły sposób, doktorze Grumman. Czy przebywał pan kiedyś wśród czarownic? – Tak – odparł szaman. – A także wśród członków Akademii oraz wśród duchów. I powiem panu, że wszędzie można znaleźć szczyptę szaleństwa, ale i ziarno mądrości. Część wiedzy mi umknęła, nie potrafiłem z niej czerpać garściami. Życie jest ciężkie panie Scoresby, lecz wszyscy trzymamy się go z całych sił. – A nasza podróż? To szaleństwo czy przejaw mądrości? – Z tą podróżą łączy się najważniejsza wiedza, jaką mam. – Proszę mi opowiedzieć o pańskim celu. Zamierza pan odnaleźć strażnika noża, prawda? I co wtedy? – Poinformować go o jego zadaniu. – Z którym się wiąże ochrona małej Lyry – przypomniał mu aeronauta. – Ochrona nas wszystkich. Lecieli dalej i wkrótce miasto zniknęło w tyle. Lee sprawdził urządzenia pokładowe. Igła kompasu nadal szalała wokół tarczy, lecz wysokościomierz funkcjonował bez zarzutu (tak przynajmniej sądził aeronauta) i pokazywał, że lecący równolegle do morskiego brzegu balon wznosi się na wysokości około trzystu metrów nad poziomem morza. Przed podróżnikami pojawiła się lekko zamglona linia wysokich wzgórz i Lee był zadowolony, że zabrał tak wiele balastu. Kiedy jednak dokładnie się wpatrzył w horyzont, poczuł lekkie ukłucie w sercu. Hester również się zaniepokoiła, zastrzygła uszami i odwróciła łebek w taki sposób, że spojrzenie jednego z jej złotoorzechowych oczu spoczęło na twarzy Lee. Aeronauta podniósł dajmonę i wsunął ją sobie za połę płaszcza, po czym ponownie spojrzał przez teleskop. Nie mylił się. Daleko za nimi, na południu (o ile przybyli z tego kierunku) we mgle unosił się inny balon. Z powodu gorącego, rozmigotanego powietrza i sporej odległości trudno było dostrzec szczegóły, jednak ten drugi balon wydawał się większy i leciał wyżej. Grumman również go zauważył. – Czy to wrogowie, panie Scoresby? – spytał, przysłaniając oczy, aby lepiej się przyjrzeć w perlistym świetle. – Nie może być co do tego wątpliwości. Nie jestem tylko pewny, czy zrzucić balast, wzlecieć wyżej i złapać szybszy wiatr, czy też pozostać nisko, gdzie mniej się rzucamy w oczy. Na szczęście nasz przeciwnik nie leci zeppelinem, wtedy bowiem dogoniłby nas w kilka godzin. Hm, doktorze Grumman, niech to cholera, chyba polecę wyżej, ponieważ skoro dostrzegłem tamten balon, zapewne oni również dostrzegli nasz. Postawił Hester na podłodze, wychylił się i wyrzucił trzy worki z piaskiem. Balon natychmiast się wzniósł. Lee patrzył przez teleskop. W minutę później był już całkowicie przekonany, że zostali zauważeni, ponieważ w koszu drugiego balonu zapanowało zamieszanie, a następnie pojawił się rozbłysk, który przez moment świecił intensywną czerwienią, po czym rozwiał się w obłoku szarego dymu. Widok ten zaalarmował aeronautę. – Doktorze Grumman, czy może pan przywołać mocniejszy wiatr? – spytał. – Chciałbym dotrzeć do tych wzgórz przed zmrokiem. Opuszczali już linię brzegową i pod nimi znajdowała się szeroka na sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt kilometrów zatoka. Za nią ciągnęło się pasmo wzgórz, a właściwie gór – Lee dostrzegł to dopiero teraz, gdy balon nabrał trochę wysokości. Odwrócił się do Grummana, ten jednak zapadł już w głęboki trans. Oczy miał zamknięte, kropelki potu znaczyły jego czoło, ciało kołysało się łagodnie w przód i w tył, z gardła mężczyzny dobywał się niski, rytmiczny jęk. Dajmona szamana, również skupiona, siedziała n krawędzi kosza. Po chwili – dzięki psychicznej sile Grummana albo jakiemuś zaklęciu – w twarz Lee rzeczywiście uderzył mocniejszy podmuch wiatru. Aeronauta podniósł oczy aby sprawdzić czaszę, i ocenił, że jego balon leci teraz w kierunku gór o stopień czy dwa szybciej. Pod wpływem wiatru przyspieszył lot również drugi balon. Nie zbliżał się wprawdzie, ale także nie zostawał w tyle. I kiedy Lee ponownie zwrócił ku niemu teleskop zobaczył za balonem ciemniejsze i mniejsze kształty. Leciały w równej odległości i z każdą chwilą stawały się coraz lepiej widoczne. – Zeppeliny – zauważył. – Tutaj nie uda nam się ukryć. Próbował oszacować, jak daleko jego balon znajduje się zarówno od maszyn wrogów, jak i od gór, ku którym zmierzał. Sterowce leciały znacznie szybciej niż oba balony. W dole wiatr poruszał białymi grzywami fal. Grumman odpoczywał, siedząc w narożniku kosza. Jego dajmona czyściła sobie pióra. Oczy szamana były zamknięte, Lee jednak wiedział, że mężczyzna nie śpi. – Sytuacja jest niewesoła, doktorze Grumman – stwierdził. – Nie mogę dać się dogonić tym zeppelinom w powietrzu, ponieważ nie zdołam się przed nimi bronić. Dopadłyby nas w minutę. Nie zamierzam też lądować w wodzie ani dobrowolnie, ani pod przymusem. Przez jakiś czas płynęlibyśmy, lecz szybko obrzuciliby nas granatami i zatopili. Postaram się zatem dotrzeć do tych wzniesień i tam wylądować. Widzę stąd las. Możemy się ukryć między drzewami. Słońce jest coraz niżej. Do jego zachodu, według moich obliczeń, pozostało około trzech godzin. Nie mam stuprocentowej pewności, ale wydaje mi się, że te zeppeliny lecą dwa razy szybciej niż my, jednak zanim nas dogonią, powinniśmy dotrzeć do drugiego brzegu zatoki. Rozumie pan mój plan – dodał po chwili. – Dolecimy do tych wzniesień, tam wylądujemy, w przeciwnym razie grozi nam pewna śmierć. Tamci skojarzą pierścień, który im pokazałem, ze Skraelingiem zabitym przeze mnie w Nowej Zembli. A zatem, doktorze Grumman, dziś wieczorem zakończymy ten lot. Czy lądował pan kiedykolwiek balonem? – Nie – odparł szaman. – Ale ufam pańskiej zręczności. – Postaram się maksymalnie zbliżyć do tego pasma. To kwestia wyczucia, ponieważ im dłużej lecimy, tym bardziej tamci się do nas zbliżają. Jeśli zdecyduję się lądować zbyt późno, nie zdążymy się przed nimi ukryć, jeśli zbyt wcześnie, nie dotrzemy do drzew i nie będziemy się mieli gdzie schronić. Tak czy owak, nie uda nam się chyba uniknąć strzelaniny. Grumman siedział z obojętną miną i przekładał z ręki do ręki magiczny totem przyozdobiony piórami i paciorkami; Lee podejrzewał, że jest w tym działaniu jakiś cel. Dajmona szamana ani na moment nie spuszczała oczu z zeppelinów. Minęła godzina, potem następna. Lee żuł niezapalone cygaro i sączył zimną kawę z cynowej flaszki. Słońce zachodziło na niebie z tyłu za balonem, długi cień wieczoru przesuwał się wzdłuż brzegu zatoki, potem zaczął się wspinać na niższe stoki wzniesień; balon i górskie szczyty pozostawały jeszcze skąpane w słonecznym złocie. Małe punkty lecących sterowców – mimo iż nieco zamglone w świetle zachodzącego słońca – stawały się z każdą minutą większe i lepiej widoczne. Gdy zrównały się z drugim balonem, można je już było dostrzec gołym okiem; cztery leciały obok siebie. Ciszę rozległej zatoki zakłócał teraz warkot ich silników, na razie cichy, lecz wyraźny i natarczywy. Przypominał brzęczenie komarów. Balon Lee dzieliła od pasma wzniesień jeszcze spora odległość, kiedy aeronauta zauważył coś za zeppelinami. Na tle oświetlonego słonecznymi promieniami nieba chmury zaczęły się zbijać w gęstą masę, wznosząc się kilkaset metrów nad ziemią. Lee z niesmakiem pokręcił głową, zastanawiając się, w jaki sposób mógł przeoczyć nadejście burzy. Uświadomił sobie, że im szybciej wylądują, tym lepiej. W chwilę później pod chmurami pojawiła się ciemnozielona ściana deszczu. Burza ścigała zeppeliny, tak jak one balon Lee. Deszcz nadciągał znad morza, szybko przesuwając się ku sterowcom. Słońce zniknęło, pojawiła się ogromna błyskawica, a po kilku sekundach usłyszeli tak głośny huk, że zatrząsł czaszą balonu i przez długi czas odbijał się echem od gór. Później zobaczyli kolejny błysk pioruna, który tym razem uderzył w jeden z zeppelinów. Gaz maszyny zapalił się: jaskrawy kwiat płomienia rozkwitł na tle sinociemnych chmur i maszyna, świecąc niczym morska latarnia, zaczęła powoli opadać, aż spoczęła na wodzie, nie gasnąc. Lee wypuścił z płuc wstrzymywane przez długą chwilę powietrze. Grumman stał obok niego, jedną ręką przytrzymując się pierścienia zawieszenia. Jego twarz żłobiły głębokie zmarszczki sugerujące wielkie znużenie. – Czy to pan sprowadził tę burzę? – spytał Lee. Szaman skinął głową. Niebo zabarwiło się teraz niczym tygrys: pasy złota przeplatały obszary głębokiej brązowawej czerni, następnie w krótkim czasie złotą barwę pochłonęła brązowawa czerń. Morze również zmieniło się w wielobarwną mieszaninę czarnej wody i połyskującej piany; płonący zeppelin zatonął i wraz z nim zniknęły ostatnie jaskrawe błyski ognia. Niestety, pozostałe trzy maszyny leciały naprzód i mimo silnych podmuchów wichury utrzymywały kurs, pioruny błyskały wokół nich. Burza zbliżała się i Lee zaczął się bać o gaz w czaszy własnego balonu; wystarczyłoby jedno uderzenie pioruna i podróżnicy spadną na ziemię w płomieniach. Aeronauta obawiał się, że szaman nie potrafi tak kontrolować burzy, by ich ominęła. – Doktorze Grumman – odezwał się – zamierzam zignorować sterówce i całkowicie się skoncentrować na locie w stronę gór, a później na bezpiecznym lądowaniu. Chciałbym, żeby siedział pan w bezruchu, trzymając się krawędzi kosza. Proszę się przygotować do skoku na mój znak. W odpowiednim momencie dam sygnał i postaram się osiąść na powierzchni jak najłagodniej, ale w tych warunkach lądowanie zależy nie tylko od mojej zręczności, lecz także od szczęścia. – Ufam panu, panie Scoresby – oświadczył szaman. Usiadł wyprostowany w narożniku kosza; jego dajmona usadowiła się na pierścieniu zawieszenia i wbiła pazury głęboko w skórzaną osłonę. Wiatr silnie dmuchał w balon. Wielka czasza chwiała się i falowała. Liny skrzypiały i naprężały się, lecz Lee był pewny, że wytrzymają. Wyrzucił kolejną partię balastu i z uwagą obserwował wysokościomierz. Wiedział, że podczas burzy spada ciśnienie powietrza i trzeba skompensować różnicę wysokości, bardzo często obliczając ją „na oko”. Aeronauta spojrzał na cyfry, dwukrotnie je sprawdził, a następnie zrzucił pozostałe worki z piaskiem, pozbywając się balastu. Teraz jedynym regulatorem wysokości pozostał zawór gazu. Balon nie mógł już wznieść się wyżej, należało lądować. Lee wpatrzył się uważnie w burzowe chmury i w wielką masę gór, czarną na tle ciemniejących niebios. Z dołu dobiegł go gwałtowny szum przypominający huk przybrzeżnej fali uderzającej w kamienistą plażę, aeronauta wiedział jednak, że to tylko wiatr szarpie liśćmi drzew. Więc burza już tu dotarła! Poruszała się niezwykle szybko! Lee wiedział, że nie może się zbyt długo wahać. Był człowiekiem zbyt opanowanym, aby się złościć na swój los. Wszystkie zdarzenia witał zwykle zaledwie sceptycznym uniesieniem brwi; tym razem jednak poczuł rozpacz, ponieważ zdał sobie sprawę, że jeśli postąpi tak jak powinien – czyli pozwoli się ponieść burzy – zostanie zestrzelony przez wroga. Podniósł Hester i wsunął ją sobie za pazuchę, po czym szczelnie zapiął płócienny płaszcz, aby dajmona nie wypadła. Grumman trwał w bezruchu, poważny i spokojny. Jego smagana wiatrem dajmona wbiła się mocno pazurami w obrzeże kosza; porywy wichury podnosiły jej wszystkie pióra. – Opadamy, doktorze Grumman! – aeronauta starał się przekrzyczeć burzę. – Proszę wstać i przygotować się do skoku. Niech pan się chwyci pierścienia. Kiedy zawołam, wyskoczy pan. Grumman nie sprzeciwiał się. Lee spojrzał w dół, potem przed siebie, znowu w dół i ponownie przed siebie, wypatrując najmniejszego choćby światełka. Co jakiś czas ścierał z twarzy strugi deszczu; nagły szkwał przyniósł krople ciężkie jak garście żwiru i ich klekotanie połączyło się z wyciem wiatru oraz szumem liści, powodując straszliwy zgiełk, w którym aeronauta niemal nie słyszał grzmotów. – Ależ ulewa! – krzyknął. – Niezłą burzę pan nam zgotował, szamanie. Lee szarpnął linę zaworu gazu i okręcił ją wokół klina, dzięki czemu zawór pozostał otwarty. Gdy niewidoczny gaz zaczął się z sykiem wydostawać, czasza balonu – jeszcze przed minutą wypukła – zaczęła zmieniać kształt. Miotany wiatrem kosz gwałtownie przechylał się na boki. Istniało niebezpieczeństwo, że wichura rzuci balon w niebo. Na szczęście, po mniej więcej minucie aeronauta poczuł nagłe szarpnięcie i wiedział, że kotwica zaczepiła się o gałąź. Niestety, zatrzymali się tylko na chwilę, ponieważ gałąź się złamała. Dzięki temu zdarzeniu Lee ocenił wysokość lecącego balonu. – Jesteśmy sto pięćdziesiąt metrów ponad drzewami! – krzyknął. Szaman skinął głową. Balonem szarpnęło ponownie, tym razem gwałtowniej. Pęd powietrza z ogromną siłą rzucił obu mężczyzn ku obrzeżu kosza. Aeronauta był do tego przyzwyczajony, więc natychmiast odzyskał równowagę, natomiast zaskoczony Grumman nie zdążył odpowiednio zareagować. Na szczęście, udało mu się nie wypuścić z rąk pierścienia utrzymującego zawieszenie. Lee zobaczył, że szamanowi nic się nie stało, był nawet gotów do skoku. W chwilę później balonem szarpnęło niezwykle gwałtownie, lecz po raz ostatni, kotwica zaczepiła bowiem wreszcie mocno o gałąź. Kosz od razu się przechylił i po sekundzie wpadł między wierzchołki drzew, między chłostające, wilgotne liście, trzaskające gałązki i skrzypiące, nadwerężone ciągłym szarpaniem konary. – Jest pan tam, doktorze Grumman?! – zawołał Lee, ponieważ wokół panowała ciemność. – Tak, panie Scoresby. – Proszę się nie ruszać, póki balon się nie zatrzyma – polecił Lee, ponieważ kosz kołysał się szaleńczo na wietrze, a obaj podróżnicy wraz z nim. Czaszą ciągle gwałtownie szarpało na boki; była już prawie pusta i reagowała na wiatr podobnie jak żagiel. Lee przemknęło przez myśl, aby ją odciąć, wiedział jednak, że gdyby nie udało mu się całkowicie przeciąć liny, materiał zawisłby nad wierzchołkami drzew niczym transparent, zdradzając ich pozycję sterowcom; aeronauta doszedł więc do wniosku, że lepiej spróbować ją zwinąć. Rozjarzyła się kolejna błyskawica, a po sekundzie rozległ się grzmot. Burza szalała już prawie nad głowami podróżników. W błysku światła Lee dostrzegł pień dębu z wielką, białą raną po częściowo odłamanej gałęzi. Na niej opierał się kosz. – Wyrzucę linę i spuszczę się po niej! – krzyknął.– Gdy staniemy na ziemi, zastanowimy się, co robić dalej. – Podążę za panem, Scoresby – oświadczył Grumman. – Moja dajmona twierdzi, że grunt znajduje się dwanaście metrów pod nami. W tym momencie Lee usłyszał odgłos uderzających skrzydeł. Rybołów, dajmona Grummana, usadowiła się ponownie na obrzeżu kosza. – Potrafi się tak bardzo oddalić? – spytał zaskoczony, lecz po chwili zapomniał o tym zdarzeniu i zaczął zabezpieczać linę: najpierw mocował ją do pierścienia zawieszenia, potem do gałęzi; nawet jeśli kosz by się osunął, nie spadłby na ziemię. Potem przerzucił resztę liny i zsunął się po niej (Hester siedziała bezpiecznie przy jego piersi), aż poczuł pod stopami twardą ziemię. Drzewo – gigantyczny dąb – okazało się naprawdę wysokie, a najniższe gałęzie bardzo grube. Lee odetchnął z ulgą i szarpnął linę, dając sygnał Grummanowi, że dotarł. Nagle wydało mu się, że w zgiełku słyszy jakiś szczególny dźwięk, i zaczął nasłuchiwać. Tak, z góry dobiegał łoskot silnika zeppelina, a może nawet kilku. Lee nie miał pojęcia, na jakiej wysokości znajdują się maszyny ani w jakim kierunku lecą. Warkot słychać było przez mniej więcej minutę, później ucichł. Szaman zeskoczył na ziemię. – Słyszał pan? – spytał Lee. – Tak. Sądzę, że lecą w stronę gór. Gratuluję panu bezpiecznego lądowania, Scoresby. – To jeszcze nie koniec naszych zmagań. Przed świtem chciałbym schować gdzieś balon, w przeciwnym razie zdradzi naszą pozycję z odległości wielu kilometrów. Nadaje się pan do pracy fizycznej, doktorze Grumman? – Proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić. – Dobrze. Zamierzam się wspiąć po linie. Spuszczę panu na niej kilka rzeczy, między innymi namiot. Proszę go rozbić, a ja tymczasem spróbuję ukryć balon. Pracowali przez długi czas. W pewnej chwili wspierająca kosz gałąź w końcu się złamała i odrywając się, pociągnęła Lee za sobą; na szczęście nie upadł na ziemię, ponieważ materiał balonu nadal wisiał wśród wierzchołków drzew i utrzymywał kosz. Upadek właściwie ułatwił aeronaucie zadanie, ponieważ ściągnął nieco w dół pustą czaszę, tym samym częściowo ją ukrywając. Lee pracował dalej przy błyskach piorunów: szarpał, zwijał i ciągnął, aż udało mu się umieścić balon wśród niższych gałęzi. Wiatr ciągle szarpał koronami drzew, chociaż deszcz już słabł. Aeronauta uznał, że nie jest w stanie zrobić nic więcej. Zeskoczył z drzewa i zobaczył, że szaman nie tylko ustawił namiot, ale jakimś sposobem rozpalił ognisko i parzy kawę. – Dokonał pan tego za pomocą magii? – spytał Lee. Przemoknięty i zesztywniały, wziął kubek z ręki Grummana i schronił się w namiocie. – Nie, moją wiedzę zawdzięczam skautom – odparł Grumman. – Nie ma w pańskim świecie skautów? „Czuwaj!”... No cóż, prawda jest taka, że ze wszystkich sposobów rozpalania ognia, najlepszy to sucha zapałka. Nigdy nie podróżuję bez nich. Mogliśmy trafić gorzej, panie Scoresby. – Słyszał pan ponownie te zeppeliny? Grumman podniósł rękę, Lee wytężył słuch i w słabnącym deszczu rzeczywiście usłyszał łoskot silnika. – Krążą nad nami – oświadczył Grumman. – Nie wiedzą, gdzie jesteśmy, podejrzewają jednak, że gdzieś w tej okolicy. W minutę później na niebie od strony, w którą odleciały sterowce, pojawiła się migocząca łuna. Była mniej jaskrawa niż błyskawica i widoczna przez dłuższy czas. Lee wiedział, że coś wybuchło. – Musimy zgasić ogień, doktorze Grumman – stwierdził. – Lepiej nie ryzykować. Listowie jest tu gęste, ale nigdy nic nie wiadomo. Teraz zamierzam się przespać, chociaż jestem przemoczony. – Do rana pan wyschnie – powiedział szaman. Wziął garść mokrej ziemi i cisnął nią w płomienie, a Lee jak najwygodniej ułożył się w małym namiocie i zasnął. Nawiedzały go dziwne i sugestywne sny. W pewnym momencie odniósł wrażenie, że się obudził i zobaczył siedzącego ze skrzyżowanymi nogami szamana, otoczonego płomieniami, które szybko trawiły jego ciało; w końcu pozostał tylko biały szkielet, ciągle siedzący w kopcu jarzących się popiołów. Przerażony Lee zaczął szukać Hester. Okazało się, że jego milcząca, często ironiczna dajmona śpi, choć zawsze czuwała wraz z nim. Wydała mu się bardzo delikatna i podatna na zranienie; ten niesamowity widok poruszył aeronautę do głębi, położył się więc obok niej i leżał niespokojnie przez długi czas. W rzeczywistości cała sytuacja mu się przyśniła. Następny sen również wiązał się z Grummanem. Lee zobaczył we śnie szamana, który potrząsał przystrojoną piórami grzechotką i żądał od jakiejś istoty posłuszeństwa. Ową istotą (gdy Lee ją rozpoznał, poczuł mdłości) był upiór podobny do tych, które widzieli z balonu. Był duży, prawie niewidzialny i wywoływał w aeronaucie takie nudności, że mężczyzna obudził się niemal w panice. Grumman bez lęku rozkazywał tej dziwacznej istocie, nie doznając najmniejszej krzywdy. Upiór wysłuchał go uważnie, a potem uniósł się w powietrze niczym bańka mydlana, po czym zniknął wśród gałęzi. W trzecim śnie tej wyczerpującej nocy Lee znalazł się w kokpicie zeppelina i obserwował pilota; ściśle rzecz biorąc, aeronauta siedział na siedzeniu drugiego pilota. Krążyli nad lasem, patrzyli w dół na miotane dzikim wiatrem wierzchołki drzew, na rozszalałe morze liści i gałęzi. Nagle w kabinie pojawił się upiór. Skrępowany sennym koszmarem Lee nie był w stanie ani się poruszyć, ani krzyczeć. Wyczuwał też przerażenie pilota, gdy patrzył, co się dzieje. Upiór pochylił się nad biednym mężczyzną i przycisnął do niego swoją dziwaczną twarz. Dajmona pilota, zięba, trzepotała skrzydełkami, krzyczała i próbowała odciągnąć odrażającą istotę, lecz tylko upadła na wpół zemdlona na tablicę przyrządów sterowca. Pilot odwrócił się ku Lee i wyciągnął rękę, jednak aeronauta nadal nie panował nad swym ciałem, trwając w bezruchu, mimo iż udręka w oczach towarzysza poruszała go do głębi. Lee był świadkiem, jak upiór wysącza z drugiego człowieka życie. Dajmona pilota trzepotała coraz słabiej i skrzeczała dzikim, wysokim głosem. Potem zniknęła. Pilot jednakże jeszcze ciągle żył. Oczy mu się zamgliły, patrzył tępo w dal, powolnym ruchem cofnął wyciągniętą w stronę aeronauty dłoń i z głuchym łoskotem opuścił ją na przepustnicę maszyny. Był, a równocześnie nie był, żywy – zobojętniał na wszystko. Lee siedział i patrzył bezradnie przed siebie. Zeppelin unosił się ku górom. Pilot obserwował je bez zainteresowania. Przerażony aeronauta przycisnął plecy do oparcia fotela, nic nie zatrzymywało maszyny, która leciała prosto ku urwisku. – Hester! – krzyknął i w tym momencie się obudził. Był w namiocie, bezpieczny, a dajmona ocierała się o jego policzek. Lee spocił się. Szaman siedział ze skrzyżowanymi nogami, lecz na jego widok aeronauta poczuł dreszcz, ponieważ mężczyźnie nie towarzyszyła dajmona–rybołów. Pomyślał, że ten las jest złym miejscem pełnym nawiedzających człowieka zjaw. Nagle uświadomił sobie, że światło wokół szamana nie jest naturalne, ponieważ ogień zgasili przed wieloma godzinami i las tonął w całkowitej ciemności. Gdzieś daleko przed sobą aeronauta dostrzegł migotanie odbite od pni drzew i opadających liści. Od razu wiedział, co ten fakt oznacza: jego sen sprawdził się, a zeppelin wraz z pilotem rzeczywiście uderzył w zbocze. – Do diabła, Lee, drżysz jak liść osiki. Co z tobą? – gderała Hester, strzygąc długimi uszami. – Nie miałaś tego snu, Hester? – wymamrotał. – Tobie się również nic nie śniło, Lee. To było widzenie. Nie wiedziałam, że jesteś takim czarodziejem... Ale nie myśl już o tym, dobrze? Pogłaskał łeb zajęczycy kciukiem, a jego dajmona potrząsnęła uszami. Po chwili niespodziewanie aeronauta uniósł się w powietrze obok dajmony szamana, rybołowa imieniem Sayan Kótór. Na obecność dajmony innego człowieka i na oddalenie od własnej ciało Lee zareagowało silnym pulsowaniem. Wiedział, że popełnia wielkie przestępstwo, a jednocześnie czuł osobliwą przyjemność. Szybowali – jak gdyby aeronauta również był ptakiem – ponad lasem na niespokojnych prądach wstępujących, a Lee rozglądał się wokół w ciemnościach, zalanych w tej chwili bladą łuną księżyca w pełni, która przedzierała się od czasu do czasu przez niewielką szczelinę w pokrywie chmur i otaczała wierzchołki drzew srebrzystym pierścieniem. Rybołów wydał z siebie chrapliwy okrzyk i z dołu odpowiedziały mu tysiące ptasich głosów: pohukiwanie sów, alarmujące piski małych wróbli, piękne trele słowika. Sayan Kótor zwoływała ptaki, które odpowiadały na jej zew. Wszystkie ptaki w lesie – niezależnie od tego, czy dany osobnik właśnie polował, bezgłośnie machając skrzydłami, czy też spał – ruszyły z trzepotem w górę; w powietrzu pojawiły się ich tysiące. Lee poczuł, że część jego natury jest ptasia, i radością zareagował na rozkaz królowej ptaków. Pozostawiając za sobą człowieczą naturę, odczuwał najdziwniejszą z rozkoszy – z zapałem ofiarowywał się w służbę potężniejszemu władcy. Zakołował i zawrócił wraz z resztą wielkiego, złożonego z przedstawicieli stu gatunków, stada, które podążało za rybołowem. Nagle na tle rozjaśnionych srebrnym światłem obłoków Lee dostrzegł nienawistny, ciemny, regularny kształt zeppelina. Wszystkie ptaki dokładnie wiedziały, co mają robić. Bez wahania ruszyły ku sterowcowi. Pierwsza dotarła tam Sayan Kótór, za nią maleńkie strzyżyki i zięby, szybkie jerzyki, ciche sowy. W minutę później gęsto obsiadły maszynę, ich pazury szurały po śliskim, nieprzemakalnym jedwabiu lub dziurawiły go, szukając punktu zaczepienia. Ptaki starały się trzymać z dala od silnika, niestety nie wszystkim się to udało – niektóre śruba poszatkowała na kawałki. Większość ptaków po prostu usadowiła się na powierzchni zeppelina, a następne osobniki siadały im na grzbietach, aż pokryły nie tylko całą kopułę sterowca (wodór wydostawał się z niego tysiącami maleńkich otworów wydartych przez szpony), ale też okna kabiny, podpórki i liny – do każdego centymetra kwadratowego przylgnął jeden ptak, dwa, trzy lub jeszcze więcej. Pilot był bezradny. Pod ciężarem setek ptaków jego powietrzny statek zaczął opadać coraz niżej i nagle w nocnej ciemności dostrzegł przed sobą ostre skarpy, niemal zupełnie niewidoczne dla pasażerów maszyny, którzy wymachiwali karabinami i strzelali na oślep. W ostatniej chwili Sayan Kótór krzyknęła i ptaki podniosły się do lotu; szum ich skrzydeł zagłuszył nawet ryk silnika. Wszystkie odleciały. Ludzie w kabinie natychmiast z przerażeniem uświadomili sobie swoją sytuację, lecz nie zdążyli już wykonać żadnego ruchu, gdyż po czterech czy pięciu sekundach zeppelin wpadł na skałę i zapalił się. Ogień, gorąco, płomienie... Lee znowu się obudził, ciało miał tak rozpalone, jak gdyby przez wiele godzin leżał w pustynnym słońcu. Słychać było odgłosy kropel deszczu skapujących z mokrych liści na brezent namiotu, lecz burza już się skończyła. Jasnoszare światło wdzierało się do środka. Aeronauta podniósł głowę i dostrzegł obok siebie Hester, która mrużyła oczy, oraz owiniętego w koc szamana, który spał tak głębokim snem, że wyglądałby na martwego, gdyby nie obecność Sayan Kótór drzemiącej na gałęzi przed namiotem. Poza kapaniem słychać było poranne trele leśnych ptaków. Na niebie nie było maszyn, nie docierały też żadne inne podejrzane odgłosy. Lee pomyślał, że mógłby nawet rozpalić ogień, wstał więc i zabrał się do parzenia kawy. – Co teraz, Hester? – spytał. – To zależy. Z czterech zeppelinów Grumman zniszczył trzy. – Myślisz, że wypełniliśmy nasze zadanie? Zajęczyca poruszyła uszami. – Nie pamiętam żadnej umowy. – Nie chodzi o umowę, ale o naszą moralność. – Został jeszcze jeden sterowiec, a ty się martwisz o moralność, Lee? Na pokładzie tej maszyny siedzi trzydziestu lub czterdziestu facetów z karabinami. Polują na nas. W dodatku, pamiętaj, że to carscy żołnierze. Najpierw przetrwanie, potem moralność. Dajmona miała oczywiście rację, toteż aeronauta, sącząc gorący napar i paląc cygaro, zastanawiał się, jak sobie poradzą z tym ostatnim zeppelinem. W pełnym świetle dziennym z pewnością wzleci on wystarczająco wysoko, by widzieć las oraz otwarty teren, po czym poczeka w powietrzu, aż Lee i Grumman wyjdą z ukrycia. Rybołów Sayan Kótór obudziła się i rozłożyła wielkie skrzydła nad miejscem, w którym siedział aeronauta. Hester spojrzała w górę i pokiwała łebkiem, obserwując złotymi oczyma potężną dajmonę. Po chwili z namiotu wyszedł szaman. – To była pracowita noc – zauważył Lee. – Dopiero następna będzie pracowita. Musimy natychmiast opuścić las, panie Scoresby. Tamci zamierzają go spalić. Z niedowierzaniem aeronauta przyjrzał się mokrej od deszczu roślinności i spytał: – W jaki sposób? – Użyją maszyny rozpylającej naftę zmieszaną z węglanem potasu, który zapala się w zetknięciu z wodą. Marynarka Carska korzystała z tego sposobu w wojnie z Japonią. Gdy las nasyci się tą mieszaniną, prędko zajmie się ogniem. – Pan widzi przyszłość, prawda? – Równie wyraźnie, jak wypadki, które przydarzyły się tamtym zeppelinom w nocy. Niech pan pakuje, co trzeba, i chodźmy stąd. Lee potarł szczękę. Najcenniejszą rzeczą, jaką posiadał, była przenośna aparatura balonowa, wyjął więc ją z kosza, spakował troskliwie do plecaka, po czym sprawdził, czy strzelba jest naładowana i sucha. Zostawił kosz, osprzęt i czaszę – wisiały wśród gałęzi. Wiedział, że od tej pory przestaje być aeronautą, chyba że jakimś cudem uda mu się ujść z tej wyprawy z życiem i zdobędzie wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić kolejny balon. Teraz musiał się poruszać jak bezskrzydły owad – po ziemi. Jeszcze zanim usłyszeli trzask płomieni, poczuli dym, który przywiał wiatr od morza. Kiedy natomiast opuszczali las, słyszeli już wyraźnie huk pożaru. – Czemu nie zrobili tego ostatniej nocy? – spytał Lee. – Mogli nas upiec we śnie. – Obawiam się, że chcą nas schwytać żywych – odparł Grumman, odzierając z liści gałąź, której zamierzał użyć jako laski – i tylko czekają, aż wyjdziemy z lasu. Istotnie, warkot zeppelina zagłuszył wkrótce zarówno huk szalejących płomieni, jak i głośne sapanie zmęczonych podróżników, którzy wspinali się szybko po korzeniach, skałach i powalonych pniach drzew, zatrzymując się jedynie na krótko dla nabrania oddechu. Lecąca wysoko Sayan Kótór opadała ku nim co jakiś czas i informowała, jak długą drogę przeszli i jak bardzo oddalili się od płomieni; niezbyt daleko za sobą dostrzegali dym ponad drzewami, a także języki ognia. Małe i większe leśne stworzenia – wiewiórki, ptaki, dziki – uciekały wraz z nimi, toteż Lee i Grummanowi towarzyszył chór wszelkich kwików, pisków i trwożliwych krzyków. Podróżnicy starali się dotrzeć do bliskiej już linii drzew. Dobiegli do nich, popędzani falami gorąca, które wydzielały szalejące płomienie, sięgające obecnie piętnastu metrów. Drzewa płonęły jak pochodnie, sok wrzał w każdym z nich, żywica drzew iglastych paliła się niczym nafta, gałązki nagle zakwitały ogniem o wyglądzie strasznych pomarańczowych kwiatów. Łapiąc powietrze, Lee i Grumman gramolili się na urwiste zbocza skał i piargi. Dolną połowę nieba przysłaniał dym i drgające gorące powietrze, lecz wyżej unosił się ostatni zeppelin – Lee pomyślał z nadzieją, że maszyna jest zbyt daleko, by ktoś mógł z niej dostrzec dwóch uciekinierów, nawet przez lornetkę. Przed podróżnikami wyrósł nagle stromy stok górski. Nie sposób było na niego wejść. Z pułapki, w której się znaleźli, prowadziła tylko jedna droga: przez wąski wąwóz, gdzie między urwiskami leżało wyschnięte rzeczne koryto. Lee wskazał je, a Grumman oznajmił: – Pomyślałem właśnie dokładnie o tym samym, panie Scoresby. Dajmona–rybołów, szybując i krążąc w górze, złożyła skrzydła i pospieszyła do wąwozu unoszona prądem powietrza. Mężczyźni wspinali się tak szybko, jak tylko mogli. – Przepraszam, że pytam – odezwał się w pewnej chwili Lee. – Może to impertynencja z mojej strony... Nigdy nie poznałem człowieka, którego dajmon mógłby się tak bardzo oddalać. Chyba że wśród czarownic, ale pan nie jest przecież czarownicą. Trenowaliście tę rozłąkę czy przychodzi ona panu naturalnie? – Istocie ludzkiej nic nie przychodzi w sposób naturalny – odpowiedział Grumman. – Wszystkiego, co robimy, musimy się nauczyć... Sayan Kótór twierdzi, że wąwóz prowadzi do przełęczy. Jeśli dotrzemy do niej, zanim nas zauważą, uda nam się uciec. Rybołów znowu poszybował w dół, a dwaj podróżnicy wspinali się dalej. Hester wolała szukać własnej drogi wśród skał, Lee podążał za nią; równocześnie usiłował unikać niestabilnych kamieni i poruszać się jak najszybciej. Przez cały czas kierował się ku małemu wąwozowi. Lee obawiał się o swego towarzysza, ponieważ Grumman był blady, mizerny i oddychał z trudem. Nocne zadanie kosztowało go sporo energii. Aeronauta starał się odsuwać od siebie pytanie, jak długo jeszcze mężczyzna będzie w stanie iść. Na dodatek, gdy znajdowali się prawie przy wejściu do wąwozu, a dokładnie na brzegu suchego koryta, Lee uświadomił sobie, że odgłos silnika zeppelina zmienił się. – Zobaczyli nas – oświadczył. Stwierdzenie zabrzmiało jak wyrok śmierci. Hester potknęła się i straciła równowagę. Grumman oparł się na lasce i przysłonił oczy, aby spojrzeć za siebie. Lee również się odwrócił. Sterowiec opadał szybko, kierując się ku zboczu bezpośrednio pod nimi. Z postępowania ścigających jasno wynikało, że nie zamierzają zabić, lecz tylko schwytać podróżników, ponieważ jeden wystrzał armatni od razu zabiłby ich obu. Pilot jednakże skierował maszynę na najwyższy, w miarę płaski punkt zbocza, gdzie bezpiecznie wylądował. Po chwili z kabiny wyskoczyli mężczyźni w błękitnych mundurach i zaczęli się wspinać; wszystkie dajmony żołnierzy były wilkami. Lee i Grumman znajdowali się sześćset metrów nad nimi, niedaleko od wejścia do wąwozu. Gdyby do niego dotarli, mogliby się ukryć i stamtąd strzelać. Niestety, dysponowali tylko jednym karabinem. – Panie Scoresby – powiedział Grumman – to mnie gonią, nie pana. Jeśli da mi pan karabin i podda się, przeżyje pan. To zdyscyplinowani żołnierze. Zostanie pan jeńcem wojennym. Lee zlekceważył te słowa i odparł: – Idźmy dalej. Niech się pan schroni w wąwozie, a ja zatrzymam ich do czasu, aż znajdzie pan wyjście. Przyprowadziłem pana tak daleko i nie mam zamiaru pozwolić, by pana złapali. Żołnierze poruszali się szybko. Byli świetnie wyszkoleni i najwyraźniej wypoczęci. Grumman skinął głową. – Nie wystarczyło mi siły, by zniszczyć czwartego zeppelina. Nie powiedział nic więcej. Mężczyźni przyspieszyli kroku, by się schronić w wąwozie. – Zanim pan odejdzie – odezwał się Lee – proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Byłoby mi łatwiej, gdyby mi pan powiedział... Nie wiem, po której stronie walczę, i nie obchodzi mnie to, ale czy to, co teraz robię, pomaga małej Lyrze, czy też nie? – Pomaga jej – odrzekł Grumman. – Nie zapomni pan, co mi obiecał? – Nie zapomnę. – Doktorze Grumman, Johnie Parry czy jak tam brzmi pańskie nazwisko, musi pan wiedzieć, że kocham tę dziewczynkę jak córkę. Gdybym miał dziecko, nie potrafiłbym go chyba bardziej kochać. Jeśli zatem złamie pan daną mi przysięgę, będę pana ścigał nawet po śmierci i spędzi pan resztę wieczności, żałując, że w ogóle się pan urodził. Pańska obietnica jest dla mnie bardzo istotna... – Rozumiem. Ma pan moje słowo, że jej dotrzymam. – Nic więcej nie muszę wiedzieć. Do zobaczenia. Szaman wyciągnął rękę i Lee ją uścisnął. Potem Grumman odwrócił się i ruszył ścieżką w górę wąwozu, natomiast aeronauta rozejrzał się w poszukiwaniu tymczasowej kryjówki. – Ten duży głaz nie jest odpowiedni, Lee – oznajmiła Hester. – Nie sposób patrzeć zza niego na prawą stronę. Mogą nas zajść znienacka. Wybierz ten mniejszy. Aeronauta usłyszał huk, który nie miał nic wspólnego z pożarem lasu ani z męczącym warkotem sterowca, który próbował się ponownie wznieść. Dźwięk miał związek z dzieciństwem Lee i z Alamo. Ileż razy wraz z kolegami odgrywali w ruinach starego fortu tamtą heroiczną bitwę! Byli Duńczykami i Francuzami! Dzieciństwo wracało w dziwnie mściwy sposób. Lee wyjął pierścień matki ze wzorem Nawaho i położył go na skale obok siebie. Podczas dziecięcych zabaw Hester często przybierała postać kuguara, wilka, raz czy dwa grzechotnika, lecz przeważnie ptaka z gatunku przedrzeźniaczy. Teraz... – Porzuć sny na jawie i rozejrzyj się – przerwała mu dajmona. – To nie zabawa, Lee. Grupa mężczyzn wspinających się po zboczu uformowała półokrąg. Poruszali się teraz wolniej, ponieważ widzieli, że przed nimi rozciąga się wąwóz, przy którym uciekinier z karabinem może ich odpierać przez długi czas. Ku zaskoczeniu Lee za żołnierzami stale wisiał zeppelin. Nie mógł się wznieść wyżej. Może miał kłopoty ze sterownością, może wyczerpywało mu się paliwo, w każdym razie jeszcze nie wystartował. Na ten widok aeronaucie przyszedł do głowy pewien pomysł. Sprawdził pozycję i wycelował ze starego winchestera w lewą burtę kadłuba, gdzie znajdował się silnik odpowiedzialny za wznoszenie się. Potem wystrzelił, żołnierze podnieśli głowy na odgłos strzału. W sekundę później silnik zaryczał, a następnie równie nagle ucichł i sterowiec przechylił się na bok. Lee słyszał, że drugi silnik wyje, lecz statek powietrzny od tej chwili musiał pozostać na ziemi. Żołnierze rozproszyli się i ukryli w różnych miejscach Lee mógł ich teraz policzyć; wrogów było dwudziestu pięciu, a on miał trzydzieści kul. Hester przysunęła się blisko jego lewego ramienia. – Będę obserwować tamtą drogę – szepnęła. Skuliła się na szarym głazie, uszy położyła płasko wzdłuż grzbietu. Wyglądała teraz jak kamień, szarobrązowy i niepozorny. Hester nie była pięknością, ale zwykłą szarą zajęczycą, miała jednak niezwykłe oczy – śliczne, złotoorzechowe, nakrapiane brązem w odcieniu torfu i leśną zielenią. Spojrzała w dół na krajobraz, jakiego nigdy nie widziała: jałowe zbocze surowych, spękanych skał, a za nimi las w ogniu. Ani jednego źdźbła trawy wokół, żadnej plamki zieleni. Dajmona lekko poruszyła uszami. – Rozmawiają – stwierdziła. – Słyszę ich, ale nie potrafię zrozumieć. – To Rosjanie – wyjaśnił Lee. – Zamierzają wbiec wszyscy razem. Takie rozwiązanie byłoby dla nas najgorsze i dlatego właśnie je wybiorą. – Celuj dokładnie – mruknęła. – Postaram się. Ale, do diabła, Hester, nie lubię zabijać. – Albo oni, albo my. – Nie, chodzi o coś więcej – powiedział. – Ich życie lub życie Lyry. Nie wiem, jak to się stało, ale nasz los łączy się z losem tego dziecka. Cieszę się z tego. – Jeden z mężczyzn po lewej gotuje się do strzału – wtrąciła Hester. W chwilę później karabin wystrzelił i skalne odłamki odprysnęły od głazu pół metra od miejsca, gdzie przycupnęła zajęczyca. Hester nie poruszyła ani jednym mięśniem. – No cóż, walczę przecież w słusznej sprawie – zauważył Lee i starannie wycelował. Strzelił. Widział przed sobą tylko skrawek błękitnego munduru, niemniej jednak trafił. Mężczyzna z krzykiem upadł na plecy. Był martwy. Wtedy zaczęła się prawdziwa walka. W przeciągu minuty rozległa się salwa z karabinów, było słychać świsty kul, a trzaski pękających skał odbijały się echem na całej długości górskiego stoku; w pustym wąwozie długo było je słychać. Smród kordytu i swąd rozkruszonej skały, w którą uderzyły kule, niewiele się różniły od zapachu płonącego lasu. Lee miał wrażenie, że cały świat płonie. Głaz, za którym siedział aeronauta, został wkrótce mocno ostrzelany i pokryty dziurami. Lee na własnej skórze odczuwał łomotanie uderzających w skałę kul. W pewnej chwili dostrzegł, że futro na grzbiecie Hester stroszy się, kiedy przeleciała nad nim kula; dajmona ani drgnęła. Strzelanina trwała nadal. Ta pierwsza minuta walki była najtrudniejsza, a po niej, w przerwie, Lee zauważył, że jest ranny: na skale poniżej swego policzka dostrzegł krew, prawa ręka i trzon karabinu również zabarwiły się na czerwono. Hester odwróciła się, by spojrzeć. – Nic wielkiego – powiedziała. – Kula drasnęła ci głowę. – Policzyłaś, jak wielu padło, Hester? – Nie. Byłam zbyt zajęta robieniem uników. Przeładuj, kiedy będziesz mógł. Lee skoczył za skałę i przesunął zamek w tył, a potem w przód. Było gorąco i krew, która kapała z rany na głowie, wyschła już na karabinie, usztywniając mechanizm. Lee ostrożnie splunął na zamek i udało mu się go poluzować. Potem ponownie zajął strzelecką pozycję, lecz zanim zdołał się rozejrzeć, został trafiony. Początkowo wydało mu się, że coś wybucha w jego lewym ramieniu. Przez parę sekund był oszołomiony następnie wróciła jasność myślenia, ale ramię pozostało zdrętwiałe i bezużyteczne. Wiedział, że za chwilę zawładnie jego ciałem nieznośny ból, ponieważ jednak na razie nic nie czuł, postanowił skupić umysł na strzelaniu. Oparł karabin na bezwładnym ramieniu, które jeszcze minutę temu było sprawne, westchnął, skoncentrował się i zaczął strzelać. Pierwszy wystrzał, drugi, trzeci; wszystkie celne. – Jak się czujesz? – wymamrotał. – Dobre strzały – odparła szeptem dajmona tuż przy jego policzku. – Strzelaj dalej. O tam, ponad tym czarnym głazem... Lee spojrzał, wycelował i wypalił. Żołnierz upadł. – Cholera, to tacy sami ludzie jak ja – zauważył. – To nie ma znaczenia – odparła. – Zabij ich. – Wierzysz mu? Grummanowi? – Jasne, że tak. Celuj przed siebie. Rozległ się huk, upadł kolejny żołnierz, a jego dajmona zgasła jak świeczka. Później zapanowała długa cisza. Lee poszperał w kieszeni i znalazł kilka kul. Kiedy załadował broń, ledwo mógł oddychać, gdyż doznał bardzo dziwnego uczucia – poczuł pyszczek Hester przyciśnięty do swojej twarzy; pyszczek dajmony był mokry od łez. – Lee, to moja wina – stwierdziła zajęczyca. – Dlaczego? – Pamiętasz Skraelinga? Powiedziałam ci, żebyś wziął jego pierścień. Bez niego nigdy nie popadlibyśmy w takie tarapaty. – Sądzisz, że kiedykolwiek zrobiłem coś, co mi kazałaś? Wziąłem go, ponieważ czarownica... Nie dokończył, bo dosięgła go kolejna kula, tym razem trafiając w lewą nogę, a potem, zanim zdołał mrugnąć, trzecia kula drasnęła go w głowę i niczym rozpalony do czerwoności pogrzebacz przesunęła się po czaszce. – Zostało nam już niewiele czasu, Hester – szepnął, starając się nie wykonywać zbędnych ruchów. – Czarownica, Lee! Powiedziałeś coś o czarownicy! Pamiętasz? Biedna Hester leżała teraz na ziemi. Nie była już czujna i gotowa do skoku, jak przez całe jego dorosłe życie. Piękne złotobrązowe oczy dajmony z wolna zasnuwały się mgiełką. – Ciągle piękna – szepnął Lee. – Och, Hester, tak, czarownica. Dała mi... – No właśnie. Dała ci kwiat... – W mojej kieszonce na piersi. Wyjmij go, Hester, nie mogę się ruszyć... Zadanie nie było łatwe, lecz w końcu zajęczyca wyszarpnęła silnymi ząbkami mały szkarłatny kwiat i położyła go na prawej dłoni Lee. Z wielkim wysiłkiem aeronauta zacisnął rękę i powiedział: – Serafino Pekkala! Pomóż mi, błagam... Lee dostrzegł przed sobą poruszającą się postać. Wypuścił z ręki kwiat, westchnął, resztkami sił strzelił z karabinu. Kolejny wróg padł martwy. Dajmona aeronauty znikała. – Hester, nie odchodź przede mną – poprosił. – Lee, nie wytrzymałabym z dala od ciebie ani chwili – szepnęła. – Sądzisz, że czarownica przybędzie? – Oczywiście, że tak. Powinniśmy byli przywołać ją wcześniej. – Powinniśmy byli zrobić wiele rzeczy. – Może i tak... Rozległ się kolejny huk. Tym razem kula wniknęła głęboko w ciało Lee, jakby szukała „istoty” jego życia. Pomyślał, że nie szuka w odpowiednim miejscu, „istotą” jego życia bowiem jest przecież Hester. Aeronauta dostrzegł w dole, pod sobą błękitny mundur i wytężył siły aby podnieść lufę karabinu. – Strzelaj – wydyszała Hester. Pociągnięcie za spust okazało się bardzo trudne. Każdy ruch był ogromnie wyczerpujący. Lee próbował trzy razy, zanim udało mu się strzelić. Błękitny mundur sturlał się po zboczu. Znowu zapadła cisza. Z powodu bólu Lee przestał się o siebie bać. Czuł się tak, jak gdyby otaczało go stado szakali; węszyły, podchodziły coraz bliżej i aeronauta wiedział, że nie odejdą, póki nie zjedzą go żywcem. – Widzę jeszcze jednego mężczyznę – szepnęła Hester. – Kieruje się w stronę zeppelina. Aeronauta zobaczył go jak przez mgłę. Żołnierz Carskiej Straży czołgał się, oddalając się od ciała zabitego towarzysza. – Nie mogę strzelić człowiekowi w plecy – stwierdził Lee. – Wstyd jednak umierać z jedna kulą w magazynku. Lee wycelował w sterowiec i strzelił. Jedyny silnik maszyny nadal ryczał. Zeppelin usiłował się wznieść w powietrze. Albo pocisk Lee był rozgrzany do czerwoności, albo wiatr rzucił w powietrzny statek żagiew z płonącego lasu, dość, że gaz nagle wybuchnął pomarańczową kulą ognia, po czym zarówno powłoka, jak i szkielet sterowca uniosły się nieco, a następnie bardzo powoli spadły w dół. Maszyna wybuchła. Ogień pochłonął zarówno czołgającego się mężczyznę, jak i sześciu czy siedmiu innych, którzy pozostali przy sterowcu, nie ośmielając zbliżyć się do mężczyzny z karabinem strzegącego wejścia do wąwozu. Lee zobaczył ognistą kulę i usłyszał głos Hester: – To już wszyscy, Lee. Odpowiedział, a może tylko pomyślał: – Ci biedni ludzie nie zasłużyli sobie na to. Tak samo jak my. – Powstrzymaliśmy ich – szepnęła jego dajmona. – Przetrzymaliśmy. Pomogliśmy Lyrze. Potem jak najbliżej przycisnęła swoje małe, dumne, poranione ciałko do twarzy Lee. Tak umarli. Pięciornik „Dalej – dał znak aletheiometr – dalej i wyżej”. Wspinali się. Czarownice leciały nad nimi, wyszukując najlepsze szlaki. Pagórkowaty teren ustępował miejsca bardziej urwistym zboczom i skalistemu podłożu. Około południa dzieci znalazły się w krainie jałowych wąwozów, urwisk i zarzuconych głazami dolin. Nigdzie wokół nie było zielonych liści, a jedynym towarzyszącym podróżnikom dźwiękiem wydawało się brzęczenie owadów. Szli dalej, zatrzymując się tylko na parę łyków wody z bukłaków i krótką rozmowę. Przez jakiś czas Pantalaimon leciał nad głową Lyry, aż się zmęczył, a wtedy przybrał postać małej, pewnie stąpającej owcy górskiej, dumnej ze swych rogów. Dajmon skakał wśród skał, podczas gdy Lyra mozolnie wspinała się obok. Will parł naprzód z ponurą, zaciętą miną – mrużył oczy przed światłem, ignorował narastający ból ręki, aż w końcu osiągnął stan, w którym cierpiał bardziej, gdy odpoczywał, niż gdy się poruszał. W dodatku, odkąd zawiodło zaklęcie czarownic, chłopcu zaczęło się zdawać, że piękne istoty na sosnowych gałęziach przyglądają mu się ze strachem, jak gdyby był naznaczony jakimś przekleństwem przewyższającym ich moc. Wkrótce dzieci dotarły do maleńkiego jeziora – błękitnego akwenu położonego wśród czerwonych skał – o średnicy zaledwie trzydziestu metrów. Tam zatrzymali się na jakiś czas, aby się napić, napełnić bukłaki i zanurzyć obolałe stopy w lodowatej wodzie. Gdy słońce znalazło się w najwyższym punkcie nieba, nadleciała Serafina Pekkala, pragnąc z nimi porozmawiać. Wyglądała na wstrząśniętą. – Muszę was opuścić – oświadczyła. – Lee Scoresby mnie wzywa. Nie wiem, z jakiego powodu, lecz sądzę, że nie przywoływałby mnie, gdyby naprawdę nie potrzebował mojej pomocy. Idźcie dalej, odnajdę was... – Pan Scoresby? – spytała Lyra, podekscytowana i niespokojna. – Ale gdzie... Serafina jednak już odleciała, szybko znikając z pola widzenia, i Lyra nawet nie zdołała dokończyć pytania. Dziewczynka mimowolnie sięgnęła po aletheiometr, aby zapytać, co się przydarzyło Lee Scoresby’emu, lecz opuściła rękę, obiecała bowiem nie konsultować się z urządzeniem, chyba że Will ją poprosi. Spojrzała na niego. Siedział obok, z ręki, którą położył na kolanie, ciągle powoli kapała krew. Twarz chłopca mimo słonecznej opalenizny wydawała się blada. – Willu – odezwała się dziewczynka – czy wiesz, po co szukasz swego ojca? – Zawsze czułem, że muszę go odnaleźć. Matka mówiła mi, że włożę jego płaszcz. Nic więcej nie wiem. – Co to znaczy, że włożysz jego płaszcz? Czy ten płaszcz oznacza coś szczególnego? – Przypuszczam, że chodzi o zadanie. Że będę kontynuował jego pracę. Jest to całkiem sensowne wytłumaczenie. Prawą ręką starł pot z czoła. Nie powiedział Lyrze, że tęskni za swoim ojcem, tak jak dzieci, które się zgubiły, tęsknią za domem. To porównanie zresztą nie przyszło mu do głowy, ponieważ dom nie kojarzył mu się z miejscem, w którym miałby zapewnioną opiekę, wręcz przeciwnie – we własnym domu to on musiał dbać o matkę. Minęło już jednak pięć lat od tamtego sobotniego poranka w supermarkecie, kiedy gra w ucieczkę przed wrogami stała się rzeczywista. Pięć lat stanowiło długi okres w życiu chłopca i jego dziecięce serduszko pragnęło znowu usłyszeć słowa: „Bardzo dobrze, bardzo dobrze synku. Nikt na świecie nie potrafiłby tego zrobić lepiej. Jestem z ciebie taka dumna. Teraz chodź i odpocznij…” Will tęsknił za matczyną aprobatą tak bardzo, że nawet nie zdawał sobie sprawy ze swej tęsknoty. W gruncie rzeczy, chłopiec nie umiał wyjaśnić Lyrze, co czuje, a dziewczynka, mimo iż widziała tę burzę emocji w jego oczach, nie rozumiała jej, a w dodatku dziwiła ją własna nagła spostrzegawczość. Uświadomiła sobie, że gdy myśli o Willu, odkrywa w sobie pokłady nowych uczuć, jak gdyby jej przyjaciel był inny niż wszyscy ludzie, których znała dotąd. Wszystko, co się z nim wiązało, było wyraźne, pewne, bliskie i bezpośrednie. Lyra właśnie chciała opowiedzieć o tym chłopcu, lecz w tym samym momencie nadleciała kolejna czarownica. – Widzę za nami obcych – oświadczyła. – Są daleko w tyle, lecz poruszają się szybko. Czy mam tam polecieć i przyjrzeć się im? – Proszę cię, zrób to – odparła Lyra. – Bądź jednak ostrożna i nie pozwól, by cię zobaczyli. Dzieci wstały i ruszyły dalej. – Wiele razy w życiu było mi zimno – stwierdziła Lyra, aby zająć czymś umysł i nie myśleć o prześladowcach – ale nigdy nie było mi aż tak gorąco. Czy w twoim świecie bywa gorąco? – Nie w kraju, w którym mieszkam, i nie przez cały czas. Lecz klimat się zmienia. Lata są teraz gorętsze niż kiedyś. Podobno ludzie ingerują w atmosferę, ponieważ wysyłają w kosmos substancje chemiczne i z tego powodu z pogodą dzieją się dziwne rzeczy. – Tak, to prawda – odrzekła Lyra. – A my jesteśmy w samym środku. Willowi było zbyt gorąco i był zbyt spragniony, aby odpowiedzieć, toteż wspinali się dalej, dysząc w rozgrzanym powietrzu. Pantalaimon przybrał postać świerszcza i podróżował, siedząc na ramieniu Lyry; za bardzo się zmęczył, by skakać lub latać. Od czasu do czasu czarownice dostrzegały wysoko w górach źródełka, leciały więc tam i napełniały bukłaki. Gdyby nie opiekunki na sosnowych gałęziach, Will i Lyra umarliby na tym pustkowiu z pragnienia. W dodatku, im wyżej się wspinali, tym mniej było wody. Źródła wysychały. Dzieci szły aż do wieczora. Czarownica, która udała się na przeszpiegi, nazywała się Lena Feldt. Leciała nisko, od jednej stromej skały do następnej, a kiedy rozpoczął się zachód słońca, które w dzikiej, krwawoczerwonej aureoli znikało powoli za skałami, dotarła do małego jeziora o błękitnej wodzie, gdzie zauważyła oddział żołnierzy rozbijających obóz. Raz tylko spojrzała i dostrzegła więcej, niż chciałaby widzieć: tych żołnierzy pozbawiono dajmon. Nie pochodzili ze świata Willa ani z Cittagazze, gdzie ludzie mieli dajmony w swoich wnętrzach, dzięki czemu zachowywali się i wyglądali jak żywe istoty; natomiast ci mężczyźni przybyli z jej świata, lecz nie mieli dajmon, toteż czarownica, patrząc na nich, czuła oburzenie, przerażenie i mdłości. Nagle z namiotu stojącego nad samym brzegiem jeziora wyszła kobieta. Była piękna i poruszała się z gracją, nosiła myśliwskie ubranie barwy khaki i miała w sobie równie wiele życia jak złota małpa, która biegła obok niej. Czarownica ukryła się wśród skał i obserwowała z góry, jak pani Coulter rozmawia z dowódcą żołnierzy; jego ludzie stawiali namioty, rozpalali ogniska, gotowali wodę. Lena Feldt była w oddziale Serafiny Pekkali, który uratował dzieci w Bolvangarze, toteż zapragnęła natychmiast zastrzelić panią Coulter. Niestety, kobieta miała szczęście, ponieważ czarownica znajdowała się zbyt daleko, by strzelić z łuku, a nie mogła się zbliżyć bez narażenia na schwytanie. Zaczęła więc odprawiać czary, które wymagały dziesięciu minut głębokiej koncentracji. Wreszcie, przekonana, że jest niewidzialna, Lena Feldt zeszła skalnym zboczem ku jezioru. Gdy przechodziła przez obozowisko, niektórzy żołnierze spoglądali na nią obojętnie, stwierdzając, że to, co widzą, jest zbyt trudne do zapamiętania, i odwracali wzrok. Wreszcie czarownica zatrzymała się przed namiotem, do którego weszła pani Coulter, i nałożyła strzałę na cięciwę łuku. Przez brezent słyszała cichy głos dochodzący z wnętrza, ruszyła ostrożnie ku wejściu znajdującemu się od strony jeziora. W namiocie pani Coulter rozmawiała z nieznanym Lenie Feldt mężczyzną – starszym, siwowłosym i mocno zbudowanym; dajmona w postaci węża owinęła się wokół nadgarstka swego właściciela. Starzec siedział na płóciennym krzesełku obok kobiety, która przemawiała spokojnie, pochylając się ku niemu. – Oczywiście, Carlo – mówiła – odpowiem ci na każde pytanie. Co chcesz wiedzieć? – W jaki sposób rozkazujesz upiorom? – spytał mężczyzna. – Nie sądziłem, że to jest w ogóle możliwe, ale one podążają za tobą jak psy... Boją się twoich ochroniarzy? Wyjaśnij mi tę sprawę, proszę. – To łatwe – odparła. – Wiedzą, że jeśli pozwolą mi żyć, zdobędę dla nich sporo pożywienia. Gdyby mnie zabiły, dostałyby znacznie mniej. Jestem w stanie poprowadzić je do wszystkich ofiar, których pragną. Już kiedy mi o nich opowiadałeś, wiedziałam, że potrafię nimi dowodzić, i moje podejrzenia sprawdziły się. Te istoty mają w swojej mocy cały świat! Ale, Carlo... – szepnęła – wiesz, że ja również chcę cię o coś prosić. Zdajesz sobie sprawę, że potrafię cię zadowolić, prawda? – Mariso – mruknął mężczyzna – rozkoszą jest już samo przebywanie blisko ciebie... – Nie o to mi chodzi, Carlo. Wiesz, że nie o to. Mogę zrobić dla ciebie o wiele więcej... Małe, czarne, zrogowaciałe łapki jej dajmona głaskały węża. Stopniowo wąż zaczął przesuwać się wzdłuż ramienia swego pana ku małpie. Pani Coulter i mężczyzna trzymali w rękach szklanice z winem o barwie złota; kobieta wypiła łyczek i czule przysunęła się do swego towarzysza. – Ach – szepnął mężczyzna. Jego dajmona zsunęła mu się z ramienia, złota małpa wzięła ją w łapki, podniosła do pyszczka, po czym powoli i delikatnie otarła się łebkiem o szmaragdową skórę węża. Dajmona starca szybko wysunęła czarny język, który w chwilę później zniknął w jej pysku. Mężczyzna westchnął. – Carlo, powiedz mi, po co tropisz tego chłopca – wyszeptała pani Coulter. Jej głos był równie delikatny jak pieszczota małpy. – Dlaczego musisz go znaleźć? – Ma coś, czego pragnę. Och, Mariso... – Co to takiego, Carlo? Co ma ten chłopiec? Starzec potrząsnął głową, opierał się jednak z trudem. Jego dajmona delikatnie owinęła się małpie wokół piersi i tylko od czasu do czasu wysuwała łeb spośród połyskującego futerka; złote łapki głaskały śliskie ciało węża. Lena Feldt obserwowała parę i ich dajmony; niewidzialna, stała zaledwie dwa kroki od miejsca, gdzie siedzieli ludzie. Cięciwa łuku była naprężona, strzała przygotowana – czarownica mogłaby strzelić w ciągu sekundy, a pani Coulter padłaby martwa w czasie krótszym niż jeden wdech. Jednak Lena stała nieruchoma, milcząca, z szeroko otwartymi oczyma. Czarownica nie oglądała się za siebie na małe, błękitne jezioro, a tymczasem na jego drugim brzegu w ciemnościach pojawił się gaj widmowych drzew; drżały jak gdyby posiadały świadomość. Zresztą, postacie wcale nie były drzewami, a podczas gdy Lena Feldt i jej dajmon całkowicie się skupili na pani Coulter, z rzędu nibydrzew oderwała się jedna ze zjaw i przeleciała ponad powierzchnią lodowatej wody, nie powodując żadnej fali. Zatrzymała się pół metra od skały, na której siedział dajmon czarownicy. – Odpowiedz mi, Carlo – mruczała pani Coulter. – Możesz przecież to słowo wyszeptać albo udać, że mówisz przez sen. Nie sposób winić się za to, co się wymknie w nocy, prawda? Po prostu mi powiedz, co ma ten chłopiec i dlaczego pragniesz tej rzeczy. Mogłabym ją dla ciebie zdobyć... Nie chciałbyś? Powiedz mi, Carlo. Nie potrzebuję tego przedmiotu. Chcę dziewczynki. Co to takiego? Powiedz mi tylko, co to jest, a ja to zdobędę... Mężczyzna lekko wzruszył ramionami. Oczy miał zamknięte. – Chodzi o nóż – odparł po chwili. – Zaczarowany nóż z Cittagazze. Nie słyszałaś o nim, Mariso? Niektórzy ludzie nazywają go teleutaia makhaira, ostatnim nożem ze wszystkich. Inni mówią o nim aesahaettr... – Do czego służy, Carlo? Dlaczego jest taki wyjątkowy? – Ach... Ten nóż przecina wszystko... Nawet jego twórcy nie wiedzieli, co będzie w stanie przeciąć... Nic nie może mu się oprzeć – kamień, duch, anioł ani powietrze. Mariso, on jest mój, rozumiesz? – Oczywiście, Carlo. Obiecuję. Pozwól, że napełnię ci kieliszek... Złota małpa ponownie zaczęła powoli przesuwać łapkami po skórze szmaragdowego węża, poklepywała, głaskała, aż sir Charles westchnął z rozkoszą i wtedy Lena Feldt zobaczyła, co się naprawdę dzieje – w czasie gdy oczy starca były zamknięte, pani Coulter dyskretnie nalała do jego kieliszka kilka kropel płynu z jakiejś flaszeczki, a potem dopełniła winem. – Proszę, kochanie – szepnęła. – Wypijmy za nas oboje... Mężczyzna był upojony szczęściem. Wziął kieliszek i chciwie, wielkimi łykami wypił jego zawartość. Wtedy pani Coulter nagle wstała, odwróciła się i spojrzała Lenie Feldt prosto w twarz. – No cóż, czarownico – odezwała się – zdaje ci się, że nie wiem, w jaki sposób stałaś się niewidzialna? Lena Feldt była zbyt zaskoczona, aby się poruszyć. Siedzący mężczyzna rozpaczliwie łapał oddech. Pierś podnosiła mu się gwałtownie, twarz miał czerwoną, natomiast jego osłabiona dajmona mdlała w małpich łapach. Małpa odsunęła ją z pogardą. Lena Feldt starała się napiąć łuk, lecz jej ramię było bezwładne. Nie mogła wykonać żadnego ruchu, a ponieważ nigdy wcześniej jej się to nie przydarzyło, wydała z siebie cichy krzyk. – Och, zbyt późno na walkę – zadrwiła pani Coulter. – Spójrz na jezioro, czarownico. Lena Feldt odwróciła się i zobaczyła, że jej dajmon, śnieżny trznadel, trzepocze i kwili, jak gdyby zamknięto go w pozbawionej powietrza szklanej kapsule. Machał skrzydłami, upadał na skałę, podskakiwał, znowu upadał; łaknąc powietrza, otwierał szeroko dziób. Jego małym ciałkiem zawładnął upiór. – Nie! – krzyknęła Lena i próbowała rzucić się ku niemu, lecz chwyciły ją mdłości. Zrozpaczona zrozumiała, że pani Coulter ma większą moc niż ktokolwiek na świecie. Nie była zatem zaskoczona, widząc, że nawet upiory jej słuchają, gdyż nikt nie był w stanie przeciwstawić się tej charyzmatycznej kobiecie. Lena Feldt odwróciła się do pani Coulter i krzyknęła z bólem w głosie: – Puść go! Proszę, puść! – No cóż, zobaczymy. Czy jest z wami dziecko? Dziewczynka imieniem Lyra? – Tak! – A chłopiec? Chłopiec z nożem? – Tak... błagam cię... – A ile czarownic ich pilnuje? – Dwadzieścia! Puść go, proszę! – W powietrzu? A może kilka z was jest na ziemi z dziećmi, co? – Większość przebywa w powietrzu, trzy czy cztery zawsze na ziemi... To boli... Puść go albo od razu mnie zabij! – Jak daleko stąd są góry? Twoje towarzyszki lecą teraz, czy też zatrzymały się, by odpocząć? Lena Feldt powiedziała jej wszystko. Była zapewne w stanie znieść każdą inną torturę z wyjątkiem tej jedynej – gdy upiór dręczył jej dajmona. Kiedy pani Coulter dowiedziała się, gdzie przebywają czarownice i w jaki sposób strzegą Lyry i Willa, rozkazała: – A teraz powiedz mi jeszcze jedną rzecz. Wy, czarownice, macie jakieś informacje na temat dziewczynki. Prawie już się wszystkiego dowiedziałam od jednej z twoich sióstr... niestety umarła, zanim zdołałam dokończyć tortury. No cóż, ciebie nikt nie ocali. Powiedz mi prawdę o mojej córce, czarownico! – Ona będzie matką... będzie życiem... matką... wypowie posłuszeństwo... będzie... – wydyszała Lena Feldt. – Nazwij ją! Nie mówisz mi najważniejszego! Powiedz, kim będzie moja Lyra! – krzyczała pani Coulter. – Ewą! Matką wszystkich ludzi! Będzie Ewą! Matką Ewą! – mówiła Lena Feldt, łkając. – Ach tak – zdziwiła się pani Coulter. Wydała z siebie głośne westchnienie, jak gdyby cel jej życia w końcu się wyklarował. Nagle czarownica uświadomiła sobie, że zdradziła, przeraziła się i krzyknęła: – Co jej zrobisz?! – Hm, chyba będę musiała ją zabić – odparła pani Coulter – aby nie dopuścić do kolejnego Upadku... Dlaczego nie rozumiałam tego wcześniej? To było wyraźnie widoczne... Lekko klasnęła w ręce – jak dziecko, z szeroko otwartymi oczyma. Lena Feldt, płacząc, usłyszała, jak kobieta kontynuuje: – No tak, oczywiście. Asriel wypowie wojnę Wszechmocnemu, a potem... Tak, tak, jasne... Tak jak przedtem, znowu to samo. W dodatku Lyra jest nową Ewą. I tym razem nie zgrzeszy. Dopilnuję tego. Nie dojdzie do powtórnego Upadku pierwszych rodziców... Pani Coulter wyciągnęła rękę i palcami chwyciła upiora żywiącego się ciałem dajmona czarownicy. Mały śnieżny trznadel leżał na skale, upiór natomiast ruszył ku czarownicy. Za nim pojawiły się inne – dwa, trzy, sto. Lena Feldt poczuła mdłości, straszliwą, ściskającą serce rozpacz i tak głębokie melancholijne znużenie, że znalazła się o krok od śmierci. Ostatnią świadomą myślą był wstręt do życia i wiedziała, że zmysły oszukały ją, życie bowiem nie składa się z energii i radości, lecz z brzydoty, zdrady i zmęczenia. Życia powinno się zatem nienawidzić, a śmierć nie jest lepsza od życia i tak brzmi pierwsza, ostatnia i jedyna w całym wszechświecie prawda. Czarownica nadal stała z łukiem w ręku, obojętna na wszystko i martwa za życia. Przeoczyła dalsze poczynania pani Coulter, a jeśli nawet je widziała, nie dbała o nie. Matka Lyry zignorowała siwowłosego mężczyznę, który osunął się nieprzytomny na płócienne krzesło obok swej zwiniętej na zakurzonej ziemi dajmony, której skóra nagle zmatowiała; pani Coulter zawołała kapitana żołnierzy i rozkazała, by przygotowali się do nocnego marszu w góry. Potem zeszła na brzeg jeziora i przywołała upiory. Przyleciały na jej rozkaz, szybując nad wodą jak kolumny mgły. Kobieta podniosła ręce i ten gest sprawił, że widma zapomniały, iż ich żywot łączy się z ziemią, i jedno po drugim wzniosły się wysoko w powietrze, lecąc z wiatrem niczym trujący puch ostu, i poleciały w noc ku Willowi, Lyrze i czarownicom. Leny Feldt nic już nie interesowało. Po zmroku temperatura szybko spadła. Dzieci zjadły ostatnie kawałki suchego chleba, położyły się pod wiszącą, jeszcze ciepłą skałą i postanowiły zasnąć. Przytulona do Pantalaimona Lyra niemal natychmiast zapadła w sen, Will jednak ciągle czuwał. Jednym z powodów jego bezsenności była niepokojąco spuchnięta ręka, która bolała go teraz aż po łokieć, drugim – twarde podłoże, trzecim – zimno, czwartym – wyczerpanie organizmu, a piątym – tęsknota za matką... Chłopiec bał się o nią i wiedział, że gdyby był przy niej, zapewniłby jej większe bezpieczeństwo i czulszą opiekę. Równocześnie jednak pragnął, by ona troszczyła się o niego, tak jak w jego wczesnym dzieciństwie; chciał, by zabandażowała mu rękę, położyła go do łóżka, zaśpiewała mu, wzięła na siebie wszystkie problemy i otoczyła go ciepłem, łagodnością i matczyną dobrocią, której tak bardzo potrzebował. Podejrzewał, że tamten okres nigdy już nie wróci, lecz nagle poczuł się tylko małym, bezbronnym chłopcem. Z tego powodu zapłakał, ale niemal bezgłośnie, by nie zbudzić Lyry. Nie mógł zasnąć. Właściwie był bardziej rozbudzony niż kiedykolwiek. W końcu rozprostował zesztywniałe kończyny, cicho wstał i z nożem przy pasie wyruszył na spacer w góry, by podczas wędrówki ukoić ból. Na widok wspinającego się na skały Willa najpierw podniósł łebek dajmon wartowniczki, rudzik, potem jego właścicielka porzuciła swe stanowisko, sięgnęła po gałąź sosnową i cicho wzbiła się w powietrze. Nie chciała chłopca niepokoić i zamierzała go strzec z daleka. Nie dostrzegł jej. Czuł taką potrzebę ruchu i wędrówki, że już ledwie odczuwał ból w ręce. Przyszło mu do głowy, że powinien iść całą noc, cały dzień, bez przerwy, ponieważ nic innego nie ukoi gorączki, która paliła mu ciało. Zerwał się wiatr, jak gdyby jednoczył się z Willem w żalu. Było cicho, uderzające w plecy chłopca powietrze zachęcało go do dalszej wspinaczki i rozwiewało mu włosy; wokół Willa i w nim coś się działo. Chłopiec wchodził coraz wyżej, prawie nie myśląc o tym, czy odnajdzie powrotną drogę do Lyry, aż dotarł na niewielki płaskowyż; wydawało mu się, że stoi na szczycie świata. Rozejrzał się i zobaczył, że góry wokół niego nie sięgają wyżej. W olśniewającym świetle księżyca wszystko było zupełnie czarne albo trupio białe, każda krawędź – dziwnie wyszczerbiona, każda powierzchnia – jakby wypolerowana. Gwałtowny wiatr przywiał chmury, które zakryły księżyc; przez ich gęstą pokrywę nie przebijał się żaden promień. W niecałą minutę Will znalazł się w niemal całkowitych ciemnościach. I w tym samym momencie poczuł, że ktoś ściska go za prawe ramię. Krzyknął zaskoczony i natychmiast usiłował się wyrwać, ale uchwyt był mocny. Chłopiec wpadł w szał. Czuł, że znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie, że może nawet stracić życie, zamierzał więc walczyć tak długo, aż zwycięży lub zginie. Wił się, kopał i wyrywał, lecz przeciwnik nie puszczał, a ponieważ unieruchomił Willowi prawą rękę, chłopiec nie mógł dobyć noża. Próbował go wyjąć lewą, ale poczuł tylko silne pulsowanie – dłoń była tak obolała i opuchnięta, że po prostu odmówiła posłuszeństwa. Willowi pozostało tylko walczyć jedną ranną ręką przeciw dorosłemu mężczyźnie. Wbił zęby w przedramię napastnika, a ten uderzył go w tył głowy. Na chwilę chłopiec poczuł oszołomienie potem znowu zaczął kopać; niektóre kopniaki były celne inne nie. Przez cały czas nie przestawał szarpać się i wyrywać, niestety mężczyzna trzymał go mocno. Jak przez mgłę do uszu chłopca docierały odgłosy własnego sapania i świszczący oddech przeciwnika. Nagle Will przypadkowo wsunął kolano między nogi pochylonego mężczyzny, a następnie uderzył go w pierś. Napastnik upadł ciężko, a chłopiec skoczył na niego; niestety tamten nawet na chwilę nie wypuścił z ręki ramienia Willa i chłopiec, tocząc się gwałtownie po kamiennym podłożu, poczuł, jak ogromny strach ściska mu serce – bał się, że napastnik nigdy go nie puści i nawet jeśli Will go zabije, nadal będzie trzymał chłopca z całych sił. Słabł i zaczął krzyczeć, a następnie głośno łkać. Nie przestawał wprawdzie kopać, szarpać się i uderzać mężczyznę głową i nogami, wiedział jednak, że jego mięśnie wkrótce się zmęczą. Jednak w pewnej chwili mężczyzna padł nieruchomy, choć nie wypuścił z uścisku ramienia chłopca. Napastnik leżał, a Will mocno uderzał go kolanami i głową. Po kilku sekundach zupełnie osłabł i padł bezradnie obok przeciwnika. Każdy nerw w jego ciele drgał. Po chwili podniósł się z bólem i spojrzał. W głębokiej ciemności dostrzegł jasną plamę na ziemi obok mężczyzny. Była to biała pierś i łeb wielkiego ptaka, rybołowa. Dajmona leżała nieruchomo. Will próbował się odsunąć i jego ruch ocucił mężczyznę. Napastnik nie poluzował uchwytu, ale poruszył się. Drugą ręką obmacał ostrożnie prawą dłoń chłopca. Willowi stanęły włosy na głowie. – Daj mi drugą rękę – polecił mężczyzna. – Proszę, niech pan uważa – jęknął Will. Napastnik dotknął wolną ręką lewego ramienia chłopca. Will poczuł, jak opuszki palców tamtego lekko suną w dół, potem obmacują nadgarstek, docierają do spuchniętej dłoni i z największą delikatnością dotykają dwóch kikutów. Mężczyzna natychmiast puścił chłopca i usiadł. – Masz nóż – stwierdził. – Jesteś jego strażnikiem. Głos był donośny, chrapliwy i zadyszany. Will podejrzewał, że mężczyzna jest poważnie ranny. Czyżby to on zranił go podczas walki w ciemnościach? Ciągle leżał na kamieniach, zupełnie wyczerpany. Widział jedynie zarys pochylającego się nad nim człowieka, nie mógł dostrzec jego twarzy. Mężczyzna sięgnął po coś na bok i po kilku chwilach cudowny, kojący chłód zawładnął całą dłonią chłopca aż po kikuty; mężczyzna wmasowywał mu maść w skórę. – Co pan robi? – spytał Will. – Leczę ci ranę. Nie ruszaj się. – Kim pan jest? – Jestem jedynym człowiekiem, który wie, do czego naprawdę służy ten nóż. Trzymaj rękę w górze i nie ruszaj się. Wiatr dął coraz silniej, na twarz chłopca spadło kilka kropel deszczu. Will drżał, więc podparł prawą ręką lewą dłoń, mężczyzna tymczasem nakładał balsam na rany chłopca, po czym ciasno owinął rękę paskiem płótna. Zakończywszy opatrunek, położył się na boku. Will, ciągle otumaniony cudownym, chłodnym odrętwieniem ręki, próbował usiąść prosto i spojrzeć na leżącego, było jednak zbyt ciemno. Pomacał przed sobą prawą ręką, dotknął piersi mężczyzny, poczuł bicie serca, które szarpało się jak ptak uwięziony w klatce. – Tak – odezwał się mężczyzna ochrypłym głosem. – Spróbuj to wyleczyć. No dalej. – Jest pan chory? – Wkrótce poczuję się lepiej. Masz zatem nóż? – Tak. – I wiesz, jak go używać? – Tak. Czy pan pochodzi z tego świata? Skąd pan wie o nożu? – Posłuchaj – powiedział mężczyzna, starając się usiąść prosto. – Nie przerywaj mi. Jeśli jesteś strażnikiem noża, masz przed sobą trudniejsze zadanie, niż możesz sobie wyobrazić. Dziecko... Jak mogli pozwolić, by strażnikiem zostało dziecko? No cóż, tak widocznie musi być... Nadchodzi wojna, chłopcze. Największa wojna w historii świata. Podobna zdarzyła się już kiedyś, ale tym razem musi zwyciężyć prawość... Przez tysiące lat nie otaczało nas nic poza kłamstwami, propagandą, okrucieństwem i podstępem. Czas zacząć jeszcze raz, lecz tym razem w odpowiedni sposób... Mężczyzna umilkł i kilka razy odetchnął; w jego płucach świstało. – No więc... – kontynuował po minucie. – Ci starzy filozofowie nie wiedzieli, co robią. Wykonali przyrząd, który potrafi przeciąć nawet najmniejszą cząsteczkę materii, i używali go, by kraść cukierki. Nie mieli pojęcia, że zrobili jedyną we wszystkich wszechświatach broń, która może pokonać tyrana. Wszechmocnego. Boga. Zbuntowane anioły przegrały walkę, ponieważ nie dysponowały takim narzędziem. Teraz jednak... – Nie pragnąłem go! Teraz też nie chcę! – krzyknął Will. – Jeśli pan go chce, niech pan weźmie! Nienawidzę go i tego, co mi zrobił... – Za późno, chłopcze. Nie masz wyboru, jesteś przecież strażnikiem. Nóż cię wybrał. I, co więcej, tamci wiedzą, że go masz. Jeśli nie użyjesz noża przeciwko nim, wydrą ci go z ręki i zaatakują z jego pomocą nas wszystkich... – Dlaczego mam z nimi walczyć? Zbyt wiele razy walczyłem, nie mogę więcej, chciałbym... – Wygrałeś swoje walki? Will milczał. Wreszcie odparł: – Tak, przypuszczam, że tak. – Walczyłeś o nóż? – Tak, ale... – W takim razie jesteś wojownikiem. Tak, wojownikiem. Nie można się opierać własnej naturze. Will wiedział, że mężczyzna mówi prawdę, nie miał jednak ochoty słuchać jego słów; brzmiały zbyt poważnie i przerażająco. Mężczyzna chyba to rozumiał, ponieważ odczekał, aż chłopiec zastanowi się chwilę, później podjął: – Istnieją dwie wielkie siły, które ścierają się ze sobą od początku czasu. Wydzierały sobie każdą cząstkę wiedzy, mądrości i przyzwoitości. Ci, którzy pragną, by ludzie wiedzieli więcej, by byli mądrzejsi i silniejsi, stale walczą z przeciwnikami postępu, którym wystarczy, byśmy byli posłuszni, pokorni i ulegli. Walczą o każdy nowy przejaw naszej wolności. Obecnie te dwie siły stoją naprzeciw siebie, gotowe do bitwy. Jedni i drudzy pragną twojego noża bardziej niż czegokolwiek na świecie. Musisz wybrać, chłopcze, po której stronie chcesz stanąć. Obu nas przywiódł tu los – ty masz nóż, ja muszę ci przekazać te informacje. – Nie! Pan się myli! – krzyczał Will. – Nie szukałem niczego takiego! Wcale tego nie chciałem! – Może i tak, niestety nóż wybrał ciebie – oświadczył mężczyzna z ciemności. – Ale co mam zrobić? Wtedy Stanislaus Grumman, Jopari, John Parry zawahał się, pamiętał bowiem o przysiędze, którą dał Lee Scoresby’emu. Zawahał się, zanim ją złamał, musiał jednak to zrobić. – Pójdziesz do Lorda Asriela – odrzekł – i powiesz mu, że przysłał cię Stanislaus Grumman i że masz niezbędną broń. Musisz wykonać to zadanie. Porzuć wszystkie inne sprawy, niezależnie od tego, jak bardzo wydają ci się ważne. Idź i zrób, jak mówię. Pojawi się ktoś, kto cię poprowadzi – noc pełna jest aniołów. Teraz twoja rana się zagoi. Poczekaj. Zanim odejdziesz, chcę ci się dobrze przyjrzeć. Pomacał wokół siebie, a gdy znalazł torbę, coś z niej wyjął, po czym odwinął z ceraty pudełko zapałek; od pierwszej zapalił małą cynową latarnię. W jej świetle, zanim zalał ją deszcz, mężczyzna i chłopiec spojrzeli na siebie. Will zobaczył błyszczące błękitne oczy w wychudzonej twarzy, kilkudniowy zarost na wydatnej szczęce, siwe włosy, wykrzywione z bólu usta, chude, zgarbione ciało pod ciężkim płaszczem przyozdobionym piórami. Szaman natomiast dostrzegł przed sobą chłopca znacznie młodszego, niż sądził. Wątłe ciało dziecka dygotało w podartej koszuli, na jego zmęczonej twarzy zobaczył gwałtowność, ostrożność i ogromną ciekawość. Szeroko rozstawione oczy pod prostymi, czarnymi brwiami, dokładnie takimi, jakie miała jego matka... Nagle światło zamigotało przed twarzą Johna Parry’ego, a w sekundę później z zamglonego nieba nadleciała strzała i mężczyzna padł martwy, zanim zdołał powiedzieć choćby jedno słowo; strzała trafiła go prosto w chore serce. Jego dajmona w postaci rybołowa natychmiast zniknęła. Will przez jakiś czas siedział w otępieniu. Po chwili dostrzegł kątem oka jakiś trzepot, błyskawicznie wyciągnął prawą rękę i złapał w nią rudzika o czerwonej piersi. Ptak był przerażony. – Nie! Nie! – krzyknęła czarownica Juta Kamainen i kładąc sobie rękę na sercu, rzuciła się ku chłopcu; niezdarnie upadła na skalisty teren i usiłowała się podnieść. Will dotarł do niej, zanim zdążyła wstać. Przyłożył jej zaczarowany nóż do gardła i krzyczał: – Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego go zabiłaś?! – Ponieważ go kochałam, a on mną wzgardził! Jestem czarownicą! Nigdy nie wybaczam! Jako czarownica nie bałaby się zwykłego chłopca, Willa się jednak obawiała. Nigdy nie spotkała człowieka, który uosabiałby większą moc niż ten ranny młodzik. Wycofała się więc. Upadła na plecy, ale chłopiec stanął nad jej głową i lewą ręką chwycił ją za włosy. Nie czuł bólu, lecz jedynie bezgraniczną, straszną rozpacz. – Nie wiesz, kim był!!! – wrzasnął. – To był mój ojciec! Rozumiesz?! Juta potrząsnęła głową i szepnęła: – Nie. Nie! To nie może być prawda. To niemożliwe! – Możliwe, niemożliwe! – zadrwił. – To prawda i tyle! Ten człowiek był moim ojcem. Dowiedzieliśmy się o tym w tej samej sekundzie, w której go zabiłaś! Czarownico, czekałem na to spotkanie przez całe moje życie, przeszedłem tak daleką drogę, wreszcie go odnalazłem, a ty go zabiłaś... Potrząsnął jej głową niczym gałganem, potem pchnął czarownicę na ziemię. Uderzenie częściowo ją ogłuszyło. Zdziwienie niemal przytłumiło w niej strach przed Willem. Oszołomiona Juta podniosła się na klęczki i złapała połę koszuli chłopca w błagalnym geście. Will kopnął jej rękę. – Cóż takiego ci uczynił, że musiałaś go zabić?! – krzyknął. – Wytłumacz mi to, jeśli potrafisz! Czarownica popatrzyła na martwego człowieka, potem spojrzała na Willa i ze smutną miną potrząsnęła głową. – Nie, nie potrafię ci tego wyjaśnić – odparła. – Jesteś zbyt młody. Nie zrozumiesz. Kochałam go. To wszystko. To wystarczy. Zanim Will zdołał ją powstrzymać, obróciła się powoli na bok, wyciągnęła zza paska nóż i wbiła go sobie między żebra. Chłopiec nie przeraził się, poczuł tylko ogromy żal. Wstał powoli i spojrzał na martwą czarownicę, na jej gęste, czarne włosy, rumiane policzki, gładkie, blade mokre od deszczu ramiona, na jej usta rozchylone jak u kochanki. – Nie rozumiem – powiedział na głos. – Ta sprawa jest zbyt dziwna. Odwrócił się ponownie do martwego mężczyzny, swego ojca. Tysiąc słów cisnęło mu się na usta, do oczu napływały gorące łzy, które chłodził jedynie zacinający deszcz. Ogień małej latarni ciągle mrugał i migotał, gdy wiatr poruszał płomienie wysuwające się z otworu w szklanej obudowie. Will ukląkł, oświetlając sobie widok. Położył ręce na ciele mężczyzny, dotykał jego twarzy, ramion, piersi, zamknął mu oczy, odgarnął mokre, siwe włosy z czoła, przyłożył dłonie do nieogolonych policzków, zamknął ojcu usta i ścisnął go za ręce. – Ojcze – szepnął. – Tato, tatusiu... Ojcze... Nie rozumiem, dlaczego ta czarownica zabiła ciebie i siebie. To takie dziwne. Obiecuję... przysięgam ci, że zrobię tak, jak mi poleciłeś. Będę walczył. Będę wojownikiem. Zostanę nim. Zaniosę nóż do Lorda Asriela, gdziekolwiek w tej chwili przebywa, i pomogę mu walczyć z wrogiem. Zrobię to. Możesz już odpocząć. Spełniłeś swoje zadanie. Wszystko będzie dobrze. Możesz teraz spać. Chłopiec dostrzegł, że obok martwego mężczyzny leży torba ze skóry renifera. Spakował do niej owinięte nieprzemakalną ceratką zapałki oraz małe rogowe pudełko zawierające maść z pięciornika. Nagle zauważył zdobiony piórami płaszcz, ciężki i przemoczony, ale ciepły. Pomyślał, że ojciec nie potrzebuje już grubego okrycia, a on sam trzęsie się z zimna, odpiął więc spiżową sprzączkę przy gardle martwego mężczyzny, wyciągnął okrycie spod jego ciała, zdjął z ramienia torbę i włożył płaszcz. Zgasił latarnię i spojrzał jeszcze raz za siebie – na niewyraźną sylwetkę zabitego ojca, na czarownicę-samobójczynię, znowu na ojca – po czym odwrócił się i zaczął schodzić po zboczu. Burzowe powietrze wypełniały dźwięki szalejącego wichru oraz rozmaite odgłosy: osobliwe szepty, echo, mieszanina krzyków i śpiewów, szczęk metalu o metal, trzepot wielkich skrzydeł, odgłosy słyszalne bardzo blisko (Willowi wydawało się wówczas, że powstają w jego głowie), a następnie z tak znacznej odległości, jak gdyby dochodziły z innej planety. Skalna powierzchnia była tu śliska i zarzucona drobnymi kamykami, toteż droga w dół okazała się znacznie trudniejsza niż wspinaczka. Chłopiec ani na chwilę nie tracił jednak odwagi. Zanim dotarł do małego wąwozu, w którym przed kilkoma godzinami zostawił śpiącą Lyrę, zatrzymał się nagle, dostrzegł bowiem dwóch mężczyzn. Stali w ciemnościach i wyglądali, jak gdyby na coś czekali. Will położył dłoń na rękojeści noża. W tym momencie odezwał się jeden z mężczyzn. – Jesteś tym chłopcem z nożem? – spytał. Jego głos był niezwykły i przypominał trzepot skrzydeł. Will uświadomił sobie, że z pewnością nie ma do czynienia z istotą ludzką. – Kim jesteście? – spytał. – Nie jesteście przecież ludźmi... – Rzeczywiście. Jesteśmy Stróżami. Bene elim. Aniołami, mówiąc w twoim języku. Will milczał. Mówca kontynuował: – Anioły dysponują różnymi możliwościami, które wiążą się z wykonywanymi pracami. Nam wyznaczono proste zadanie: odnaleźć ciebie. Podążaliśmy krok w krok za szamanem, mieliśmy bowiem nadzieję, że przywiedzie nas do ciebie, i nie pomyliliśmy się. Chodź z nami, zaprowadzimy cię do Lorda Asriela. – Przez cały czas towarzyszyliście mojemu ojcu? – W każdej chwili. – Wiedział o tym? – Nie miał pojęcia. – Dlaczego więc nie powstrzymaliście tej czarownicy? Czemu pozwoliliście, by go zabiła? – Chroniliśmy go przez całą drogę. Niestety, nasza misja zakończyła się, gdy szaman doprowadził nas do ciebie. Will milczał. W głowie mu szumiało. Te odpowiedzi były równie trudne do zrozumienia jak wiele poprzednich. – W porządku – odparł w końcu – pójdę z wami. Najpierw jednak muszę obudzić Lyrę. Anioły odsunęły się, aby pozwolić mu przejść. Gdy Will je mijał, poczuł w powietrzu dziwne drżenie, lecz nie zwrócił na to uwagi i schodził po zboczu ku osłoniętemu miejscu, gdzie zostawił dziewczynkę. Coś jednak kazało mu się zatrzymać. W półmroku zauważył strzegące Lyry czarownice. Wszystkie siedziały lub stały nieruchomo i przypominały posągi, tyle że oddychały, chociaż były ledwie żywe. Na ziemi leżało również kilka odzianych w czarny jedwab martwych ciał. Will domyślił się, że zapewne w powietrzu zaatakowały je upiory i pozbawiły świadomości, po czym zobojętniałe czarownice spadły na ziemię i straciły życie. Ale... – Gdzie jest Lyra?! – krzyknął głośno. Kotlinka pod skałą była pusta. Dziewczynka zniknęła. Pod okapem, gdzie spała, coś leżało – mały płócienny plecaczek. Chłopiec podniósł go i bez zaglądania do środka, po samym ciężarze poznał, że aletheiometr nadal znajduje się w środku. Chłopiec potrząsnął głową i pomyślał, że to nie może być prawda. Niestety, nie mylił się – Lyra rzeczywiście zniknęła, porwano ją, zaginęła, nie było jej... Żadna z ciemnych sylwetek bene elim nie poruszyła się, ale obie istoty przemówiły: – Teraz musisz pójść z nami. Lord Asriel potrzebuje nas natychmiast. Siły wroga z każdą minutą rosną. Szaman powiedział nam o twoim zadaniu. Chodź z nami i pomóż nam zwyciężyć. Chodź. Tędy. Teraz. Will popatrzył na plecak Lyry, potem znowu na anioły. Z całej ich przemowy nie usłyszał ani jednego słowa. Philip Pullman Mroczne Materie III Bursztynowa Luneta Przełożyła Danuta Górska O wypowiedz jego moc, o wyśpiewaj jego łaskę Którego baldachim jest niebem, którego szata jest światłem; Jego rydwany pomsty pędzą na gromowej chmurze I mroczna jest jego ścieżka na skrzydłach burzy. Robert Grant, „Hymns Ancient and Modern” O gwiazdy, czy to od was pochodzą żądze kochanka, by widzieć twarz miłej? Czy to nie gwiazdozbiór poddał mu czystym pozorem serdeczne przejrzenie ukochanej pozoru? Rainer Maria Rilke „Trzecia elegia duińska”, Wiotkie opary umykają ze wszystkiego, co robią żywi. Noc jest zimna, delikatna i pełna aniołów Walących w żywych. Wszystkie fabryki są oświetlone, Dzwon przebrzmiewa nie słyszany. Wreszcie jesteśmy razem, choć tak daleko od siebie. John Ashbery, „The Ecclesiast” (w: „River and Mountain”) 1. Zaczarowany sen A kiedy spała, z ciemnej lasu gęstwiny wychodziły zwierzęta... William Blake Dziewczynka zabłąkana W dolinie ocienionej przez rododendrony, blisko granicy śniegów, gdzie bulgotał strumień mleczny od topniejącego lodu, gdzie gołębie i makolągwy fruwały wśród ogromnych sosen, znajdowała się jaskinia, na wpół ukryta przez wypiętrzone skały w górze i sztywne ciężkie liście rosnące w dole. Las wypełniały rozmaite dźwięki: szmer strumienia pomiędzy głazami, szum wiatru wśród iglastych sosnowych konarów, brzęczenie owadów i wrzaski małych nadrzewnych ssaków oraz ptasie trele; od czasu do czasu silniejszy podmuch wiatru przyginał gałęzie cedru lub jodły, które jęczały jak wiolonczela. Słońce świeciło tutaj jasno, chociaż nierównomiernie; kolumny cytrynowozłocistego blasku wbijały się w leśną ściółkę pomiędzy smugami i kałużami zielonobrązowego cienia; światło było wiecznie ruchome, wiecznie zmienne, ponieważ dryfujące mgły często przepływały wśród wierzchołków drzew, filtrowały słoneczne promienie na odcień perłowy i powlekały każdą szyszkę warstewką wilgoci, która lśniła po odejściu mgły. Czasami wilgoć w chmurach kondensowała się w drobniutkie kropelki ni to mgły, ni to mżawki, która raczej spływała, niż spadała na ziemię, szemrząc cichutko wśród milionów igieł. Wzdłuż strumienia biegła wąska ścieżka, prowadząca z wioski przy wylocie doliny – niewiele więcej niż kilka pasterskich chat – do na wpół zrujnowanej świątyni na drugim końcu, w pobliżu lodowca, gdzie wyblakłe jedwabne flagi ciągle powiewały na wietrze od gór; pobożni wieśniacy zostawiali tam ofiary z jęczmiennych placków i suszonej herbaty. Osobliwy efekt światła, lodowego odblasku i mgły ubierał szczyt doliny w wieczną tęczę. Jaskinia leżała nieco wyżej niż ścieżka. Wiele lat wcześniej mieszkał tam święty człowiek, medytował, modlił się i pościł, więc szanowano to miejsce przez pamięć o nim. Jaskinia miała około dziesięciu metrów głębokości i suche dno: stanowiła idealną kryjówkę dla niedźwiedzia lub wilka, lecz od lat mieszkały tutaj tylko ptaki i nietoperze. Jednakże sylwetka skulona w wejściu, z postawionymi spiczastymi uszami, z czarnymi oczami strzelającymi na wszystkie strony, nie była ani ptakiem, ani nietoperzem. Słoneczny blask kładł się ciężko na lśniącym złocistym futrze, małpie palce obracały szyszkę dookoła, odrywały łuski ostrymi paznokciami i wydrapywały słodkie nasiona. Za małpą, tuż poza zasięgiem słońca, pani Coulter podgrzewała wodę w rondelku na naftowym piecyku. Jej dajmon wydał ostrzegawcze mruknięcie, więc uniosła głowę. Leśną ścieżką nadchodziła dziewczynka z wioski. Pani Coulter ją znała: Ama przynosiła jej jedzenie już od kilku dni. Zaraz po swoim przybyciu tutaj pani Coulter przedstawiła się jako święta, która oddała się modlitwie i medytacji i ślubowała nigdy nie rozmawiać z mężczyzną. Nie przyjmowała nikogo oprócz Amy. Tym razem jednak dziewczynka nie była sama. Towarzyszył jej ojciec i kiedy Ama wspinała się do jaskini, czekał trochę dalej. Ama podeszła do wejścia jaskini i złożyła ukłon. – Ojciec przysyła mnie z życzeniami pomyślności dla ciebie – powiedziała. – Witaj, dziecko – odparła pani Coulter. Dziewczynka trzymała tłumoczek owinięty w spłowiała tkaninę, który złożyła u stóp pani Coulter. Potem wyciągnęła bukiecik kwiatów, kilkanaście zawilców związanych nitką, i zaczęła mówić szybkim, nerwowym głosem. Pani Coulter rozumiała trochę język tych górali, ale wolała im nie zdradzać w jakim stopniu. Więc uśmiechnęła się, gestem kazała dziewczynce zamilknąć i spojrzeć na ich dwa dajmony. Złota małpa wyciągnęła małą czarną łapę, a dajmon-motyl Amy trzepotał coraz bliżej, aż usiadł na zrogowaciałym palcu. Małpa powoli uniosła go do ucha i pani Coulter usłyszała w głowie głos tłumaczący słowa dziewczynki. Wieśniacy cieszyli się, że święta kobieta znalazła schronienie w jaskini, lecz krążyły plotki, że ma przy sobie towarzysza, na swój sposób groźnego i potężnego. Lękali się go. Czy ten stwór był panem świętej kobiety, czy jej sługą? Czy nie miała złych zamiarów? I w ogóle dlaczego tutaj przybyła? Czy zamierzają zostać długo? Ama przekazała te pytania pełne obaw. Osobliwa myśl przyszła do głowy pani Coulter, kiedy przenikał do niej głos dajmona. Mogła powiedzieć prawdę. Oczywiście nie całą prawdę, ale część. Śmiech połaskotał ją lekko we wnętrzu, ale zachowała poważny ton głosu, kiedy wyjaśniała: – Tak, jest ze mną ktoś jeszcze. Ale nie ma się czego bać. To moja córka, na którą rzucono zaklęcie, żeby zasnęła. Przybyłyśmy tutaj, by ukryć się przed czarodziejem, który rzucił na nią zaklęcie, a tymczasem próbuję ją wyleczyć i chronić od złego. Chodź ją zobaczyć, jeśli chcesz. Ama, nieco uspokojona łagodnym głosem pani Coulter, ale wciąż trochę wystraszona, spłoszyła się, słysząc o czarodziejach i zaklęciach. Złocista małpa trzymała jednak jej dajmona tak łagodnie, a poza tym Ama była ciekawa, więc weszła za panią Coulter w głąb jaskini. Jej ojciec na ścieżce poniżej zrobił krok do przodu, a jego dajmona-kruk uderzyła skrzydłami raz czy dwa, lecz nie ruszyła się z miejsca. Pani Coulter zapaliła świeczkę, ponieważ zmierzch szybko zapadał, i poprowadziła Amę na koniec jaskini. Szeroko otwarte oczy dziewczynki błyszczały w mroku, a obie dłonie powtarzały ten sam gest: palec na kciuk, palec na kciuk, żeby wprowadzić w błąd złe duchy i odpędzić niebezpieczeństwo. – Widzisz? – powiedziała pani Coulter. – Ona nikomu nie wyrządzi krzywdy. Nie ma się czego bać. Ama spojrzała na postać w śpiworze. To była dziewczynka starsza od niej o jakieś trzy, cztery lata; miała włosy w kolorze, jakiego Ama nigdy jeszcze nie widziała – płowe jak lwia grzywa. Mocno zacisnęła usta i spała głęboko, z całą pewnością, ponieważ jej dajmon leżał zwinięty i uśpiony na jej szyi. Wyglądał trochę jak mangusta, tylko był mniejszy i rudozłoty. Złocista małpa z czułością wygładziła futerko pomiędzy uszami śpiącego dajmona, który poruszył się niespokojnie i wydał ciche ochrypłe miauknięcie. Dajmon Amy w postaci myszy przywarł mocniej do jej szyi i trwożnie wyjrzał zza włosów. – Możesz więc powiedzieć ojcu, co widziałaś – ciągnęła pani Coulter. – Żadnych złych duchów. Tylko moja córka uśpiona zaklęciem, pod moją opieką. Ale proszę, Amo, powiedz ojcu, żeby zachował to w sekrecie. Nikt oprócz was dwojga nie powinien wiedzieć, że Lyra jest tutaj. Gdyby czarodziej dowiedział się o tym, odnalazłby ją i unicestwił i mnie, i wszystko dookoła. Więc sza! Powiedz ojcu i nikomu więcej. Uklękła obok Lyry i odgarnęła wilgotne włosy z uśpionej twarzy, zanim pochyliła się i pocałowała córkę w policzek. Potem podniosła na Amę smutne spojrzenie pełne miłości i uśmiechnęła się tak dzielnie, że dziewczynce łzy napłynęły do oczu. Pani Coulter wzięła Amę za rękę, razem wróciły do wylotu jaskini i zobaczyły ojca dziewczynki patrzącego niespokojnie z dołu. Kobieta złożyła dłonie i ukłoniła mu się, a on z ulgą odwzajemnił ukłon, kiedy jego córka, skłoniwszy się pani Coulter i zaczarowanej śpiącej, zbiegła ze zbocza w zapadającym zmierzchu. Ojciec i córka jeszcze raz pokłonili się jaskini, po czym odeszli i znikli w mroku pod gałęziami potężnych rododendronów. Pani Coulter spojrzała na wodę na piecyku, która prawie wrzała. Przykucnąwszy, wrzuciła do rondla trochę suchych liści, szczyptę z jednego woreczka, dwie szczypty z drugiego, i dodała trzy krople bladożółtego oleju. Wymieszała energicznie zawartość, odliczając w pamięci, aż minęło pięć minut. Wtedy zdjęła rondelek z piecyka i usiadła, żeby zaczekać, aż płyn wystygnie. Wokół leżało trochę sprzętu z obozu nad błękitnym jeziorem, gdzie umarł sir Charles Latrom: śpiwór, plecak ze zmianą ubrania i przyborami do mycia, i tak dalej. Była też brezentowa walizka z twardą drewnianą ramą, wyściełana kapokiem, zawierająca rozmaite przyrządy oraz pistolet w kaburze. Wywar stygł szybko w chłodnym powietrzu; jak tylko osiągnął temperaturę krwi, pani Coulter przelała go ostrożnie do metalowego dzbanka i zaniosła w głąb jaskini. Dajmon-małpa odrzucił sosnową szyszkę i podążył za nią. Pani Coulter starannie ustawiła dzbanek na niskim głazie i uklękła obok śpiącej Lyry. Złota małpa przykucnęła po drugiej stronie, gotowa schwytać Pantalaimona, gdyby się zbudził. Lyra miała wilgotne włosy, jej oczy poruszały się pod zamkniętymi powiekami. Zaczęła się wiercić; pani Coulter zauważyła drganie jej powiek, kiedy wcześniej ją pocałowała, więc wiedziała, że wkrótce Lyra całkiem się rozbudzi. Wsunęła dłoń pod głowę dziewczyny, a drugą ręką odgarnęła jej z czoła wilgotne pasmo włosów. Lyra rozchyliła wargi i jęknęła cicho; Pantalaimon przysunął się bliżej do jej piersi. Złota małpa nie odrywała wzroku od dajmona Lyry, a jej czarne paluszki ściskały brzeg śpiwora. Wystarczyło jedno spojrzenie pani Coulter, żeby małpa puściła śpiwór i z powrotem odsunęła się na szerokość dłoni. Kobieta ostrożnie dźwignęła córkę tak, że jej ramiona oderwały się od ziemi, a głowa opadła na bok. Lyra złapała oddech, na wpół uniosła ciężkie powieki. Zamrugała. – Roger – wymamrotała. – Roger... gdzie jesteś... nie widzę... – Ciii – szepnęła jej matka – ciii, kochanie, wypij to. Przyłożyła dzbanek do ust Lyry i przechyliła, żeby płyn zwilżył wargi dziewczynki. Język Lyry wyczuł wilgoć i wysunął się, żeby ją zlizać, a wtedy pani Coulter wlała jej trochę więcej naparu do ust, bardzo ostrożnie, czekając, aż przełknie każdą porcję, zanim podała następną. Trwało to kilka minut, w końcu jednak dzbanek został opróżniony i pani Coulter znowu położyła córkę na posłaniu. Jak tylko głowa Lyry dotknęła ziemi, Pantalaimon z powrotem ułożył się na jej gardle. Jego złotorude futerko było równie wilgotne jak jej włosy. Oboje ponownie zapadli w głęboki sen. Złocista małpa zwinnie wróciła do wylotu jaskini i znowu usiadła, obserwując ścieżkę. Pani Coulter zanurzyła kawałek flaneli w misce z zimną wodą i obmyła twarz Lyry, a potem rozpięła śpiwór i przetarła jej szyję i ramiona, ponieważ dziewczynka była zgrzana. Potem wzięła grzebień i delikatnie rozczesała splątane włosy Lyry, sczesała z czoła i zrobiła schludny przedziałek. Zostawiła śpiwór otwarty, żeby dziewczynka ochłonęła, i rozpakowała zawiniątko przyniesione przez Amę: kilka płaskich bochenków chleba, kostka prasowanej herbaty, trochę lepkiego ryżu zawiniętego w duży liść. Czas rozpalić ognisko. Górski chłód dotkliwie kąsał w nocy. Pracując metodycznie, zeskrobała trochę suchej hubki, ułożyła ognisko i zapaliła zapałkę. Następna sprawa: kończyły się zapałki i nafta do piecyka; odtąd trzeba będzie podtrzymywać ogień w dzień i w nocy. Jej dajmon był niezadowolony. Nie podobało mu się to, co robiła w jaskini, a kiedy próbował wyrazić obawy, opędzała się od niego. Odwrócił się więc tyłem na znak pogardy i strzelał w ciemność łuskami z sosnowej szyszki. Kobieta nie zwracała na niego uwagi, zręcznie rozpaliła ognisko i nastawiła w rondelku wodę na herbatę. Niemniej jego sceptycyzm wpłynął na nią i kiedy kruszyła do wody ciemnoszarą cegiełkę herbaty, zastanawiała się, co właściwie tutaj robi, czy już całkiem zwariowała i co się stanie, kiedy Kościół się dowie. Złocista małpa miała rację. Pani Coulter ukrywała nie tylko Lyrę; ukrywała własne wątpliwości. Z ciemności wyszedł mały chłopiec, przestraszony i pełen nadziei, powtarzając szeptem: – Lyra... Lyra... Lyra... Za nim stały inne postacie, jeszcze bardziej mgliste niż on, jeszcze bardziej milczące. Wydawały się należeć do tej samej grupy i tego samego gatunku, ale nie miały widocznych twarzy i słyszalnych głosów; głos chłopca ani razu nie wzniósł się ponad szept, twarz zaś była rozmazana i niewyraźna, jakby na wpół zapomniana. – Lyra... Lyra... Gdzie oni byli? Na rozległej równinie, gdzie żadne światło nie padało z nieba ciemnego i ciężkiego jak żelazo, gdzie mgła przesłaniała horyzont ze wszystkich stron. Ziemia była naga, ubita twardo przez miliony stóp, chociaż te stopy ważyły mniej niż piórka; więc to czas ubił płasko ziemię, chociaż czas zatrzymał się w tym miejscu; więc widocznie tak musiało być. To było ostatnie miejsce, koniec wszystkich światów. – Lyra... Dlaczego tam byli? Zostali uwięzieni. Ktoś popełnił zbrodnię, chociaż nikt nie wiedział, jaką zbrodnię, kim był sprawca ani jaka władza wydała wyrok. Dlaczego ten mały chłopiec powtarzał imię Lyry? Nadzieja. Kim oni byli? Duchy. Lyra nie mogła ich dotknąć, chociaż bardzo się starała. Jej zdezorientowane dłonie wciąż przechodziły na wylot, a mały chłopiec wciąż stał i prosił. – Roger – powiedziała, ale jej głos zabrzmiał jak szept. – Och, Roger, gdzie jesteś? Co to za miejsce? – To świat zmarłych, Lyro... nie wiem, co robić... nie wiem, czy zostanę tu na zawsze, i nie wiem, czy zrobiłem coś złego, bo próbowałem być grzeczny, ale nienawidzę tego, boję się tego wszystkiego, nienawidzę tego... A Lyra powiedziała: – Ja... 2. Balthamos i Boruch A duch szedł przed twarzą moją, tak iż włosy wstały na ciele mojem. Księga Hioba – Cicho – powiedział Will. – Tylko bądź cicho. Nie przeszkadzaj mi. Lyra właśnie została pojmana, Will dopiero co zszedł ze szczytu góry, czarownica niedawno zabiła jego ojca. Will zapalił małą blaszaną latarkę, którą wyjął z tobołka ojca, za pomocą suchych zapałek, które również tam znalazł, i przykucnął pod osłoną skały, żeby otworzyć plecak Lyry. Pogrzebał w środku zdrową ręką i znalazł ciężki aletheiometr owinięty w aksamit. Przyrząd połyskiwał w świetle latarni. Will wyciągnął go do dwóch postaci, które stały za nim, postaci, które nazywały siebie aniołami. – Umiecie to odczytać? – Nie – odpowiedział głos. – Chodź z nami. Musisz pójść. Chodź teraz do Lorda Asriela. – Kto wam kazał śledzić mojego ojca? Mówiłyście, że nie wiedział, że go śledzicie. Ale on wiedział – oświadczył gwałtownie Will. – Uprzedził mnie, że przyjdziecie. Wiedział więcej, niż wam się zdaje. Kto was wysłał? – Nikt nas nie wysłał. Tylko my same – odparł głos. – Chcemy służyć Lordowi Asrielowi. A co ten martwy człowiek chciał, żebyś zrobił z nożem? Will zawahał się mimo woli. – Kazał mi go zanieść do Lorda Asriela – przyznał. – Więc chodź z nami. – Nie. Nie pójdę, dopóki nie znajdę Lyry. Owinął aksamitem aletheiometr i włożył do swojego plecaka. Zasznurował plecak, zarzucił na siebie ciężki ojcowski płaszcz dla osłony przed deszczem i usiadł na ziemi, wpatrując się uparcie w dwa cienie. – Czy mówicie prawdę? – zapytał. – Tak. – Więc jesteście silniejsze od ludzi czy słabsze? – Słabsze. Wy macie prawdziwe ciała, my nie. A jednak musisz pójść z nami. – Nie. Jeśli jestem silniejszy, musicie mnie słuchać. Poza tym mam nóż, więc mogę wam rozkazywać: pomóżcie mi znaleźć Lyrę. Wszystko mi jedno, ile czasu to zajmie, najpierw ją znajdę, a potem pójdę do Lorda Asriela. Dwie postacie milczały przez kilka sekund. Potem odpłynęły i rozmawiały ze sobą, chociaż Will nie słyszał ani słowa. Wreszcie znowu się zbliżyły i usłyszał: – Dobrze, popełniasz błąd, chociaż nie dajesz nam wyboru. Pomożemy ci znaleźć to dziecko. Will próbował przebić wzrokiem ciemność i przyjrzeć im się dokładniej, ale deszcz zalewał mu oczy. – Podejdźcie bliżej, żebym was obejrzał – poprosił. Cienie zbliżyły się, ale wyglądały jeszcze bardziej niewyraźnie. – Czy zobaczę was lepiej w dziennym świetle? – Nie, gorzej. Nie mamy wysokiej rangi wśród aniołów. – No, skoro was nie widzę, nikt inny też was nie zobaczy, więc możecie tak zostać. Idźcie się rozejrzeć za śladami Lyry. Nie mogła odejść daleko. Kobieta... zabrała ją kobieta... będą razem. Idźcie poszukać, a potem wróćcie i powiedzcie mi, co znalazłyście. Anioły uniosły się w burzliwą noc i zniknęły. Will poczuł, że przytłacza go wielki ciężar; już przed walką z ojcem zostało mu niewiele sił, a teraz był wykończony. Chciał tylko zamknąć oczy, zapuchnięte i piekące od łez. Naciągnął płaszcz na głowę, przycisnął plecak do piersi i momentalnie zasnął. – Nigdzie – powiedział głos. Will usłyszał go w głębinach snu i usiłował się obudzić. Wreszcie (co zajęło prawie minutę, ponieważ tak mocno spał) zdołał otworzyć oczy na jasne światło poranka. – Gdzie jesteś? – zapytał. – Obok ciebie – odpowiedział anioł. – Tutaj. Słońce niedawno wstało, skały pokryte mchem i porostami lśniły w porannym blasku, ale nigdzie nie widać było mglistej postaci. – Mówiłem, że w dzień będzie trudniej – ciągnął głos. – Najlepiej nas widać w półmroku, o zmierzchu lub o świcie; trochę gorzej w ciemnościach; najgorzej w słońcu. Mój towarzysz i ja przeszukaliśmy podnóża góry i nie znaleźliśmy ani kobiety, ani dziecka. Ale jest tam jezioro błękitnej wody, nad którym musiała obozować. Leży tam martwy mężczyzna i czarownica zjedzona przez upiora. – Martwy mężczyzna? Jak wygląda? – Przekroczył sześćdziesiątkę. Mięsisty, o gładkiej skórze. Srebrnosiwe włosy. Ubrany bogato, zostały na nim ślady mocnego zapachu. – Sir Charles – stwierdził Will. – To na pewno on. Widocznie pani Coulter go zabiła. No, przynajmniej jedna dobra wiadomość. – Zostawiła ślady. Mój towarzysz ją śledzi i powróci, kiedy dowie się, dokąd poszła. Ja zostanę z tobą. Will podniósł się i rozejrzał dookoła. Burza oczyściła powietrze, poranek był rześki i pogodny, co tylko podkreślało ponury charakter najbliższej scenerii – wokół leżały zwłoki kilku czarownic, które eskortowały Willa i Lyrę na spotkanie z jego ojcem. Padlinożerna wrona rozdzierała już brutalnym dziobem twarz jednej z nich, a w górze krążył większy ptak, jakby wybierał najsmakowitszy łup. Will obejrzał wszystkie ciała po kolei, ale żadne nie należało do Serafiny Pekkali, królowej klanu czarownic, najlepszej przyjaciółki Lyry. Potem przypomniał sobie: chyba odleciała niedługo przed zmierzchem, żeby załatwić jakąś inną sprawę. Więc może jeszcze żyła. Pocieszyła go ta myśl i rozejrzał się, szukając jej śladów na horyzoncie, ale wszędzie widział tylko błękitne niebo i ostre skały. – Gdzie jesteś? – zapytał anioła. – Obok ciebie – odpowiedział głos – jak zawsze. Will spojrzał w lewo, skąd dochodził głos, ale niczego nie zobaczył. – Więc nikt cię nie widzi. Czy ktoś inny może cię usłyszeć tak wyraźnie jak ja? – Nie, jeśli szepczę – odparł cierpko anioł. – Jak się nazywasz? Czy macie imiona? – Tak, mamy. Nazywam się Balthamos. Mój towarzysz nazywa się Baruch. Will zastanowił się, co robić. Jeśli wybierze jedną drogę z wielu, wszystkie niewybrane zgasną jak zdmuchnięty płomień świecy, jakby nigdy nie istniały. W tej chwili wszystkie wybory Willa istniały jednocześnie. Ale żeby zachować je wszystkie, należało nic nie robić. Musiał w końcu dokonać wyboru. – Wrócimy na dół – oznajmił. – Pójdziemy do jeziora. Może tam jest coś, co mi się przyda. Zresztą i tak pić mi się chce. Wybiorę drogę, a ty możesz mną pokierować, jeśli zabłądzę. Dopiero po kilku minutach schodzenia po skalistym zboczu, gdzie nie prowadził żaden szlak, Will zorientował się, że ręka go nie boli. Właściwie nie myślał o swojej ranie, odkąd się obudził. Przystanął i spojrzał na szorstki materiał, którym ojciec owinął mu rękę po walce. Szmata lepiła się od maści nałożonej na ranę, ale nie widać było ani śladu krwi. Uporczywe krwawienie po utracie palców tak go wyczerpało, że teraz serce w nim podskoczyło z radości. Na próbę poruszył palcami. Prawda, rany wciąż bolały, ale inaczej: nie był to głęboki, męczący ból z poprzedniego dnia, tylko stępione, złagodzone pieczenie. Czuł, że rana się goi. Dzięki ojcu. Zaklęcie czarownic zawiodło, ale ojciec go uleczył. Podniesiony na duchu, ruszył dalej w dół zbocza. Potrzebował trzech godzin i kilku wskazówek, żeby dotrzeć do małego błękitnego jeziora. Zanim je odnalazł, był zgrzany i spragniony, w palącym słońcu płaszcz ciążył mu coraz bardziej; chociaż pożałował, kiedy go zdjął, bo spiekł sobie kark i nagie ramiona. Rzucił płaszcz i plecak, przebiegł ostatnie kilka metrów, padł na twarz i łykał haustami lodowatą wodę. Woda była tak zimna, że rozbolały go zęby i głowa. Zaspokoiwszy pragnienie, usiadł i rozejrzał się dookoła. Poprzedniego dnia nie był w stanie dostrzec szczegółów, teraz jednak zobaczył wyraźnie intensywną barwę wody i usłyszał przenikliwe brzęczenie owadów. – Balthamos? – Zawsze przy tobie. – Gdzie jest ten martwy mężczyzna? – Za wysoką skałą na prawo. – Czy są w pobliżu jakieś upiory? – Nie, nie ma. Will podniósł plecak i płaszcz i ruszył brzegiem jeziora do skały, którą wskazał Balthamos. Za nią zobaczył małe obozowisko, z pięcioma czy sześcioma namiotami i resztkami ognisk. Zszedł na dół ostrożnie na wypadek, gdyby ktoś jeszcze żył i ukrywał się. Lecz panowała tam całkowita cisza, tylko nieznacznie zakłócana przez głosy owadów. Namioty stały milczące, na spokojnej tafli wody jeszcze rozchodziły się powoli kręgi od miejsca, gdzie wcześniej pił. Wzdrygnął się, kiedy coś zielonego mignęło obok jego stopy, ale to była tylko mała jaszczurka. Namioty wykonano z tkaniny o kamuflujących barwach, przez co jeszcze wyraźniej odcinały się od skał w kolorze zgaszonej czerwieni. Zajrzał do pierwszego, który okazał się pusty. Podobnie drugi, ale w trzecim odkrył coś cennego: menażkę i pudełko zapałek. Znalazł również pasek jakiejś ciemnej substancji, długiej i grubej jak jego przedramię. Początkowo wziął to za skórę, ale w świetle słońca zobaczył, że to było suszone mięso. No, przecież miał nóż. Odciął cienki plasterek, który dał się pogryźć i smakował całkiem dobrze, był tylko leciutko słonawy. Will włożył mięso, zapałki i menażkę do plecaka i przeszukał inne namioty, również puste. Największy zostawił sobie na koniec. – Czy tam jest martwy mężczyzna? – rzucił w powietrze. – Tak – potwierdził Balthamos. – Został otruty. Will ostrożnie podszedł do wejścia, otwierającego się na jezioro. Obok przewróconego brezentowego krzesełka spoczywały zwłoki człowieka – znanego w świecie Willa jako sir Charles Latrom, a w świecie Lyry jako Lord Boreal – który ukradł jej aletheiometr, a ta kradzież z kolei doprowadziła Willa do samego zaczarowanego noża. Sir Charles był sprytny, nieuczciwy i potężny, ale teraz był martwy. Twarz miał nieprzyjemnie wykrzywioną i Will nie chciał na nią patrzeć, ale zerknąwszy w głąb namiotu, zobaczył wiele rzeczy wartych zabrania, więc przeszedł nad ciałem, żeby się rozejrzeć. Jego ojciec, żołnierz, odkrywca, wiedziałby dokładnie, co zabrać. Will musiał zgadywać. Wziął małe szkło powiększające w stalowej kasetce, ponieważ mógł go używać do rozpalania ognia i oszczędzać zapałki; zwój mocnego sznurka; metalową manierkę na wodę, znacznie lżejszą niż jego bukłak z koziej skóry, i mały blaszany kubek; małą lornetkę; rulon złotych monet wielkości męskiego kciuka, zawinięty w papier; apteczkę; tabletki do oczyszczania wody; paczkę kawy; trzy paczuszki prasowanych suszonych owoców; torebkę owsianych herbatników; sześć miętowych batonów Kendala; pudełko haczyków na ryby i nylonową linkę; wreszcie notes i kilka ołówków oraz małą elektryczną latarkę. Zapakował wszystko do plecaka, odciął następny plasterek mięsa, napełnił manierkę wodą z jeziora i powiedział do Balthamosa: – Myślisz, że potrzebuję czegoś jeszcze? – Przydałoby ci się trochę rozsądku – padła odpowiedź. – Ta cecha pomaga rozpoznać mądrość, okazywać jej szacunek i posłuszeństwo. – Ty jesteś mądry? – Znacznie mądrzejszy od ciebie. – No, sam nie wiem. Czy jesteś człowiekiem? Mówisz jak człowiek. – Baruch był człowiekiem. Ja nie. Teraz jest aniołem. – Więc... – Will przerwał swoje czynności, czyli pakowanie plecaka w ten sposób, żeby najcięższe przedmioty znalazły się na dnie, i spróbował zobaczyć anioła. Nie zobaczył nic. – Więc on był człowiekiem – ciągnął – a potem... Czy ludzie zmieniają się po śmierci w anioły? Czy tak się dzieje? – Nie zawsze. Nie w większości przypadków... Bardzo rzadko. – Więc kiedy on żył? – Cztery tysiące lat temu, mniej więcej. Ja jestem znacznie starszy. – I żył w moim świecie? Czy w świecie Lyry? Czy w tym? – W twoim. Ale istnieją miriady światów. Wiesz o tym. – Ale jak ludzie zmieniają się w anioły? – Po co te metafizyczne spekulacje? – Po prostu chcę wiedzieć. – Lepiej trzymaj się swoich zadań. Zrabowałeś własność tego zmarłego, masz wszystkie zabawki potrzebne ci do życia; możemy ruszać dalej? – Kiedy się dowiem, w którą stronę mam iść. – Dokądkolwiek pójdziemy, Baruch nas znajdzie. – Więc znajdzie nas także, jeśli tu zostaniemy. Mam jeszcze coś do zrobienia. Will usiadł tam, skąd nie widział ciała sir Charlesa, i zjadł trzy miętowe batony Kendala. Poczuł się cudownie odświeżony i wzmocniony, kiedy jedzenie wypełniło mu żołądek. Potem znowu spojrzał na aletheiometr. Każdy z trzydziestu sześciu małych obrazków namalowanych na kości słoniowej był idealnie wyraźny: Will nie miał wątpliwości, że jeden przedstawia dziecko, drugi szczeniaka, a kolejny bochenek chleba i tak dalej. Nie rozumiał tylko ich znaczenia. – Jak Lyra to odczytywała? – zapytał Balthamosa. – Całkiem możliwe, że zmyślała. Ci, którzy używają tych instrumentów, studiują przez wiele lat i nawet potem rozumieją je tylko z pomocą wielu podręczników. – Lyra nie zmyślała. Naprawdę go odczytywała. Mówiła mi rzeczy, których nie mogła wiedzieć. – Więc zapewniam cię, że dla mnie to również tajemnica – oświadczył anioł. Patrząc na aletheiometr, Will przypomniał sobie, co mówiła Lyra o odczytywaniu: że musiała osiągnąć odpowiedni stan umysłu, żeby instrument zadziałał. Z kolei jemu pomagało to wyczuć subtelności srebrnego ostrza. Kierowany ciekawością, wyjął nóż i wyciął w powietrzu małe okienko przed sobą. Za oknem zobaczył tylko błękit nieba, ale w dole, daleko w dole, rozciągały się pola i lasy; niewątpliwie jego własny świat. Więc góry w tym świecie nie odpowiadały górom w jego świecie. Zamknął okno, po raz pierwszy posługując się lewą ręką. Co za radość, że znowu mógł jej używać! Potem coś mu przyszło do głowy tak nagle, że poczuł niemal elektryczny wstrząs. Jeśli istniały miriady światów, dlaczego nóż otwierał okno tylko pomiędzy tym światem a jego własnym? Przecież powinien wcinać się w każdy z nich. Ponownie podniósł nóż i pozwolił, żeby jego umysł przepłynął do samego koniuszka ostrza, jak go uczył Giacomo Paradisi, aż jego świadomość spoczęła pomiędzy samymi atomami i wyczuwała każdą drobną zmarszczkę, każdą rafę w powietrzu. Zamiast ciąć, jak tylko poczuł pierwszy lekki opór, co zwykle robił, przesunął nóż do następnego i następnego. To przypominało naciskanie na linię szwów tak delikatnie, żeby żadnego nie naruszyć. – Co robisz? – zapytał głos z powietrza, przywracając go do rzeczywistości. – Badania – odparł Will. – Bądź cicho i odsuń się. Jeśli podejdziesz bliżej, skaleczę cię, bo nie mogę cię ominąć, skoro cię nie widzę. Balthamos wydał stłumiony pomruk niezadowolenia. Will ponownie wyciągnął nóż, próbował wyczuć drobniutkie opory i przeszkody. Było ich znacznie więcej, niż się spodziewał. A ponieważ wyczuwał je i nie potrzebował od razu ciąć, odkrył, że różnią się między sobą: jedna była twarda i wyraźna, druga mglista; trzecia śliska; czwarta krucha i łamliwa... Lecz wśród wszystkich niektóre wyczuwał łatwiej i znając już odpowiedź, przeciął jedną dla pewności: znowu jego świat. Zamknął go i wymacał czubkiem noża zaczep o innych cechach. Znalazł taki, który był elastyczny i oporny, i przesunął przez niego nóż. Tak! Świat, który zobaczył przez okno, nie był jego światem: ziemia leżała bliżej, krajobraz nie przedstawiał zielonych pól i żywopłotów, tylko pustynię z falującymi wydmami. Zamknął go i otworzył następny: zadymione powietrze nad przemysłowym miastem, szeregi skutych, posępnych robotników człapiących do fabryki. Zamknął również ten świat i wrócił do rzeczywistości. Trochę kręciło mu się w głowie. Po raz pierwszy zrozumiał prawdziwą moc noża, więc bardzo ostrożnie odłożył go na głaz przed sobą. – Zamierzasz tutaj siedzieć przez cały dzień? – zapytał Balthamos. – Myślę. Można łatwo przenosić się z jednego świata do drugiego tylko wtedy, kiedy grunt jest na tym samym poziomie. Może w niektórych miejscach tak jest i może właśnie tam najwięcej się przecina... I musiałbyś wiedzieć, jaki jest twój własny świat pod czubkiem noża, bo inaczej mógłbyś nigdy nie wrócić. Zgubiłbyś się na zawsze. – Istotnie. Ale czy możemy... – I musiałbyś wiedzieć, który świat ma grunt w tym samym miejscu, bo inaczej nie ma sensu go otwierać – mówił Will bardziej do siebie niż do anioła. – Więc to nie jest takie łatwe, jak myślałem. Chyba w Oksfordzie i Cittagazze mieliśmy po prostu szczęście. Ale chciałbym tylko... Znowu wziął do ręki nóż. Oprócz czystego i wyraźnego uczucia, którego doznał, kiedy dotknął punktu otwarcia do własnego świata, więcej niż raz doświadczył sensacji innego rodzaju: swoistego rezonansu, jakby uderzał w ciężki drewniany bęben, tylko, że oczywiście rezonans dotarł do niego, jak wszystkie inne, poprzez najlżejsze drgnienie pustego powietrza. Tam. Cofnął dłoń i pomacał gdzie indziej: znowu. Przeciął i stwierdził, że odgadł prawidłowo. Rezonans oznaczał, że grunt w otwartym świecie znajdował się na tym samym miejscu co w tym świecie. Will spoglądał na trawiasty płaskowyż pod pochmurnym niebem, gdzie pasło się stado spokojnych zwierząt – jakich nigdy jeszcze nie widział – zwierząt wielkości bizona, z szerokimi rogami, kosmatym niebieskim futrem i sztywną grzywą na karku. Przeszedł na drugą stronę. Najbliższe zwierzę podniosło obojętny wzrok, po czym wróciło do skubania trawy. Zostawiwszy otwarte okno, Will na łące obcego świata wyczuł czubkiem noża znajome zaczepy i wypróbował je. Tak, z tego świata mógł otworzyć swój własny, i wciąż znajdował się wysoko nad farmami i żywopłotami; łatwo mógł odnaleźć silny rezonans oznaczający świat Cittagazze, który właśnie opuścił. Z głęboką ulgą wrócił do obozu nad jeziorem, zamykając wszystkie okna za sobą. Teraz mógł znaleźć drogę do domu; teraz się nie zgubi; mógł się ukryć w razie potrzeby i przemieszczać bezpiecznie. Z każdym następnym okruchem wiedzy rosła jego siła. Wsunął nóż za pas i zarzucił plecak na ramię. – No, jesteś już gotowy? – zapytał sarkastyczny głos. – Tak. Wyjaśnię ci wszystko, jeśli chcesz, ale nie wydajesz się zainteresowany. – Och, twoje postępowanie jest dla mnie źródłem nieustannej fascynacji. Ale nie przejmuj się mną. Co zamierzasz powiedzieć tym ludziom, którzy nadchodzą? Will rozejrzał się zaskoczony. Na szlaku, daleko w dole, zobaczył sznur podróżnych z jucznymi końmi, wędrujących wytrwale w stronę jeziora. Jeszcze go nie spostrzegli, ale wkrótce to nastąpi, jeśli nie ruszy się z miejsca. Will zwinął płaszcz ojca, który wcześniej rozłożył na kamieniach w słońcu. Po wyschnięciu płaszcz ważył znacznie mniej. Rozejrzał się: nie mógł unieść nic więcej. – Idziemy dalej – oznajmił. Chciał przewinąć bandaż, ale to mogło zaczekać. Ruszył brzegiem jeziora, a anioł podążał za nim, niewidzialny w jasnym powietrzu. Znacznie później tego samego dnia zeszli z nagich skał na ostrogę porośniętą trawą i karłowatymi rododendronami. Will marzył o odpoczynku i zdecydował, że wkrótce zrobi postój. Niewiele usłyszał od anioła. Od czasu do czasu Balthamos mówił: „Nie tędy” albo „Po lewej jest łatwiejsza ścieżka”, a Will przyjmował radę; ale w rzeczywistości szedł, żeby iść i oddalić się od tamtych wędrowców, ponieważ dopóki nie wrócił drugi anioł z wiadomościami, równie dobrze mogli zostać na miejscu. Teraz, kiedy słońce zachodziło, zaczynał widzieć swojego dziwnego towarzysza. Sylwetka człowieka zdawała się drgać w świetle, a powietrze wewnątrz niej zgęstniało. – Balthamos? – zagadnął Will. – Chciałbym znaleźć strumień. Czy jest jakiś w pobliżu? – Jest źródło w połowie zbocza – odparł anioł – tuż przed tymi drzewami. – Dziękuję – powiedział Will. Znalazł źródełko, napił się do syta i napełnił manierkę. Zanim jednak zdążył zejść do niewielkiego zagajnika, usłyszał okrzyk Balthamosa. Odwrócił się i zobaczył jego sylwetkę mknącą ponad zboczem w stronę... czego? Właściwie zobaczył anioła tylko jako przelotny cień i widział go lepiej, kiedy nie patrzył wprost na niego, ale zdawało mu się, że Balthamos zatrzymał się, nasłuchiwał, a potem śmignął w górę i wyhamował z powrotem obok Willa. – Tutaj! – zawołał głosem przynajmniej raz wolnym od sarkazmu i pretensji. – Baruch poszedł tędy! I tu jest jedno okno, prawie niewidoczne. Chodź... chodź. Chodź zaraz. Will pospieszył za nim, zapominając o zmęczeniu. Okno, jak zobaczył po chwili, otwierało się na mroczny krajobraz przypominający tundrę, bardziej płaski niż góry świata Cittagazze i zimniejszy pod zachmurzonym niebem. Przeszedł na drugą stronę, a Balthamos natychmiast do niego dołączył. – Który to świat? – zapytał Will. – Świat tej dziewczyny. Tędy przeszły. Baruch ruszył za nimi, żeby je śledzić. – Skąd wiesz, gdzie on jest? Czytasz w jego myślach? – Oczywiście, że czytam w jego myślach. Dokądkolwiek pójdzie, moje serce podąża za nim; czujemy jak jeden, chociaż jest nas dwóch. Will rozejrzał się, ale nie zobaczył ani śladu ludzkiej działalności. Chłód w powietrzu zwiększał się z każdą chwilą, w miarę jak zapadał zmrok. – Nie chcę tutaj nocować – oświadczył Will. – Zostaniemy na noc w świecie Ci'gazze i przejdziemy tu rano. Przynajmniej tam jest las i mogę rozpalić ogień. Teraz, kiedy wiem, jak wyczuć jej świat, mogę go znaleźć nożem... Och, Balthamos? Możesz przybrać inną postać? – Po co? – W tym świecie istoty ludzkie mają dajmony i jeśli nie będę takiego miał, wzbudzę podejrzenia. Lyra za pierwszym razem przestraszyła się mnie z tego powodu. Więc jeśli zamierzamy podróżować po tym świecie, musisz udawać moją dajmonę i przybrać postać jakiegoś zwierzęcia. Najlepiej ptaka. Wtedy przynajmniej możesz latać. – Och, jakie to męczące. – Ale możesz? – Mógłbym... – Więc zrób to zaraz. Chcę zobaczyć. Sylwetka anioła jakby skondensowała się, tworząc niewielki wir w powietrzu, a potem czarny kos sfrunął na trawę u stóp Willa. – Usiądź na moim ramieniu – zaproponował Will. Ptak wykonał polecenie, po czym przemówił znajomym ironicznym głosem anioła: – Zrobię to tylko w razie absolutnej konieczności. To niewymowne upokorzenie. – Szkoda – stwierdził Will. – W tym świecie za każdym razem, kiedy spotkamy ludzi, musisz zmienić się w ptaka. Sprzeciwy i narzekania nie mają sensu. Po prostu zrób to. Kos sfrunął z jego ramienia i rozpłynął się w powietrzu, a zamiast niego pojawił się nadąsany anioł. Zanim przeszli z powrotem przez okno, Will rozejrzał się uważnie i powąchał powietrze, żeby lepiej zapamiętać świat, gdzie więziono Lyrę. – Gdzie jest teraz twój towarzysz? – zapytał. – Idzie za kobietą na południe. – Więc my też pójdziemy w tę stronę, rano. Następnego dnia Will wędrował przez wiele godzin i nikogo nie spotkał. Krajobraz tworzyły głównie niskie wzgórza porośnięte krótką, suchą trawą. Na każdym wzniesieniu terenu Will rozglądał się, szukając śladów ludzkiej działalności, ale nie znalazł żadnych. Jedyne urozmaicenie pylistej zielonobrązowej pustki stanowiła odległa smużka ciemniejszej zieleni, do której zmierzał, ponieważ Balthamos powiedział, że to jest las z rzeką płynącą na południe. Kiedy słońce stało w zenicie, Will daremnie próbował przespać się wśród niskich krzaków. Pod wieczór czuł zmęczenie i stopy go bolały. – Strasznie się wleczesz – zauważył zgryźliwie Balthamos. – Nic na to nie poradzę – odparł Will. – Jeśli nie potrafisz powiedzieć nic pożytecznego, lepiej się nie odzywaj. Zanim dotarli na skraj lasu, słońce opadło nisko, a powietrze było ciężkie od pyłku. Will kichnął kilka razy i spłoszył ptaka, który z wrzaskiem poderwał się z pobliskich zarośli. – Pierwsze żywe stworzenie, które dzisiaj widziałem – stwierdził Will. – Gdzie zamierzasz obozować? – zapytał Balthamos. Od czasu do czasu anioł stawał się widoczny w długich cieniach drzew. Na ile Will zdołał dostrzec, jego twarz wyrażała irytację. – Muszę zatrzymać się gdzieś tutaj – powiedział Will. – Pomóż mi znaleźć dobre miejsce. Słyszę strumień... spróbuj go znaleźć. Anioł znikł. Will wlókł się dalej przez niskie kępy wrzosu i mirtu, marząc o ścieżce dla znużonych stóp. Z obawą obserwował zapadający zmierzch: wkrótce musiał wybrać miejsce na nocleg albo ciemność odbierze mu możliwość wyboru. – W lewo – powiedział głos bliski na wyciągnięcie ręki. – Strumień i uschłe drzewo na ognisko. Tędy... Will poszedł za głosem anioła i wkrótce znalazł opisane miejsce. Bystry strumyk pluskał wśród omszałych głazów i wpadał przez skalny próg do wąskiej rozpadliny, ciemnej pod wiszącymi nisko gałęziami drzew. Za strumieniem trawiasty brzeg stawał się szerszy i dochodził do gęstych zarośli. Zanim Will pozwolił sobie na odpoczynek, poszedł nazbierać drewna i wkrótce natrafił na krąg osmalonych kamieni w trawie, gdzie dawno temu ktoś rozpalił ognisko. Zebrał naręcze chrustu i grubszych gałęzi, które pociął nożem na kawałki odpowiedniej długości i spróbował podpalić. Nie znał żadnych sprawdzonych sposobów i zmarnował kilka zapałek, zanim zdołał podtrzymać płomień. Anioł przyglądał mu się ze znużoną cierpliwością. Rozpaliwszy ogień, Will zjadł dwa owsiane herbatniki, trochę suszonego mięsa i kawałek miętowego batonu Kendala, który popił zimną wodą. Balthamos siedział obok i milczał, wreszcie Will zapytał: – Będziesz mnie pilnował przez cały czas? Nigdzie nie pójdę. – Czekam na Barucha. On wkrótce wróci, a wtedy przestanę zwracać na ciebie uwagę, skoro sobie życzysz. – Chcesz trochę jedzenia? Balthamos drgnął lekko; odczuwał pokusę. – To znaczy, nie wiem, czy ty w ogóle jesz – ciągnął Will – ale jeśli masz na coś ochotę, proszę bardzo. – Co to jest? – zapytał niepewnie anioł, wskazując miętowy batonik Kendala. – Głównie cukier, tak myślę, i mięta. Masz. Will odłamał kwadracik i podał aniołowi. Balthamos schylił głowę i powąchał. Potem wziął poczęstunek; chłodne palce lekko musnęły wnętrze dłoni Willa. – To chyba mnie nasyci – powiedział. – Jeden kawałek w zupełności wystarczy, dziękuję. Usiadł i jadł w milczeniu. Will odkrył, że jeśli patrzył na ogień, widząc anioła tylko kątem oka, dostrzegał go znacznie wyraźniej. – Gdzie jest Baruch? – zapytał. – Czy może porozumieć się z tobą? – Czuję, że on jest blisko. Niedługo tu będzie. Kiedy wróci, porozmawiamy. Rozmowa jest najlepsza. Zaledwie dziesięć minut później do ich uszu dobiegł łopot skrzydeł i Balthamos gorliwie wstał. W następnej chwili dwa anioły obejmowały się, a Will, patrząc w płomienie, widział ich wzajemną czułość. Bardziej niż czułość: kochali się namiętnie. Baruch usiadł obok swojego towarzysza, a Will przeganiał ognisko i kłąb dymu przepłynął obok dwóch aniołów. Dym jakby obrysował ich ciała i po raz pierwszy Will zobaczył ich wyraźnie. Balthamos był smukły; wąskie skrzydła miał elegancko złożone za plecami, a twarz wyrażała wyniosłą pogardę połączoną z żarliwym, czułym współczuciem, jakby anioł mógł pokochać wszystkie stworzenia, gdyby tylko jego natura pozwoliła mu zapomnieć o ich wadach. Lecz z pewnością nie widział żadnych wad w Baruchu. Baruch wydawał się młodszy, zgodnie ze słowami samego Balthamosa, mocniej zbudowany, o śnieżnobiałych masywnych skrzydłach. Miał mniej skomplikowaną naturę; spoglądał na Balthamosa jak na źródło wszelkiej wiedzy i radości. Will poczuł się zaintrygowany i wzruszony ich wzajemną miłością. – Dowiedziałeś się, gdzie jest Lyra? – zapytał niecierpliwie. – Tak – odparł Baruch. – W Himalajach jest dolina, bardzo wysoko, w pobliżu lodowca, gdzie lód rozszczepia światło na tęczę. Narysuję ci mapę na ziemi, żebyś nie zabłądził. Dziewczynka jest uwięziona w jaskini wśród drzew, uśpiona przez kobietę. – Uśpiona? A kobieta jest sama? Nie ma z nią żołnierzy? – Tak, sama. Ukrywa się. – Czy Lyry nie spotkała żadna krzywda? – Nie. Ona tylko śpi i śni. Pokażę ci, gdzie one są. Bladym palcem Baruch nakreślił mapę na gołej ziemi obok ogniska. Will wyjął notes i skopiował ją dokładnie. Przedstawiała lodowiec o dziwnym wężowym kształcie, spływający w dół pomiędzy trzema niemal identycznymi górskimi szczytami. – Teraz – powiedział anioł – podejdziemy bliżej. Dolina z jaskinią schodzi od lewej strony lodowca, płynie przez nią rzeka zasilana topniejącym lodem. Początek doliny jest tutaj... Narysował następną mapę, którą Will skopiował; a potem trzecią, jeszcze dokładniejszą, toteż Will poczuł, że znajdzie drogę bez trudu – pod warunkiem, że pokona sześć czy siedem tysięcy kilometrów dzielących tundrę od gór. Nóż wycinał przejścia pomiędzy światami, ale nie mógł skrócić odległości wewnątrz nich. – Obok lodowca jest świątynia – zakończył Baruch – z czerwonymi jedwabnymi flagami, trochę podartymi przez wiatry. Mała dziewczynka przynosi żywność do jaskini. Oni myślą, że kobieta to święta, która ich pobłogosławi, jeśli zatroszczą się o jej potrzeby. – Doprawdy – mruknął Will. – I ona się ukrywa... Nie rozumiem tego. Ukrywa się przed Kościołem? – Tak się zdaje. Will starannie poskładał mapy. Wcześniej postawił blaszany kubek na kamieniu na skraju ogniska, żeby zagrzać trochę wody. Teraz nasypał do niego kawy w proszku, zamieszał patykiem i owinął dłoń chusteczką, zanim podniósł kubek do ust. Płonący patyk osunął się w ogień; odezwał się nocny ptak. Nagle, bez żadnego widocznego powodu, anioły podniosły wzrok w tym samym kierunku. Podążył za ich spojrzeniem, ale nic nie zobaczył. Widział kiedyś, jak jego kotka zrobiła to samo: przebudziła się z drzemki i śledziła wzrokiem niewidzialne coś lub kogoś, kto przeszedł przez pokój. Sierść jej się zjeżyła i jemu też wtedy włosy stanęły dęba. – Zgaś ogień – szepnął Balthamos. Will zgarnął zdrową ręką garść ziemi i zasypał płomienie. Natychmiast chłód przeniknął go do kości, aż chłopiec zadrżał. Owinął się płaszczem i znowu podniósł wzrok. Tym razem coś zobaczył: ponad chmurami jaśniał jakiś kształt, który nie był księżycem. Will usłyszał stłumiony głos Barucha: – Rydwan? Czy to możliwe? – Co to jest? – szepnął Will. Baruch nachylił się bliżej i odszepnął: – Wiedzą, że tutaj jesteśmy. Znaleźli nas. Will, weź swój nóż i... Nagle coś spadło z nieba i uderzyło w Balthamosa. W ułamku sekundy Baruch skoczył na pomoc, a Balthamos szarpał się, żeby uwolnić skrzydła. Trzy istoty szamotały się w ciemnościach niczym wielkie osy zaplątane w mocnej pajęczynie, nie wydając żadnego dźwięku; Will słyszał tylko trzaskanie gałązek i szelest liści deptanych przez walczących. Nie mógł użyć noża: poruszali się zbyt szybko. Zamiast tego wyjął z plecaka elektryczną latarkę i zapalił. Żaden nie spodziewał się tego. Napastnik rozłożył skrzydła, Balthamos zakrył oczy ramieniem i tylko Baruch wykazał tyle przytomności umysłu, żeby wytrzymać. Teraz Will zobaczył wroga: inny anioł, znacznie większy i silniejszy od nich, któremu Baruch zatykał ręką usta. – Will! – krzyknął Balthamos. – Nóż... wytnij drogę! Szybko! W tej samej chwili napastnik wyrwał się Baruchowi i krzyknął: – Lordzie Regencie! Mam ich! Od jego głosu Willowi zadzwoniło w uszach; nigdy jeszcze nie słyszał takiego krzyku. Po chwili anioł próbował wzbić się w powietrze, Will upuścił latarkę i skoczył do przodu. Zabił już wcześniej kliwucha, lecz użycie noża przeciwko istocie podobnej do niego okazało się znacznie trudniejsze. Niemniej opasał ramionami wielkie bijące skrzydła i ciął pióra raz za razem, aż powietrze wypełniło się wirującymi płatkami bieli, nawet w przypływie podniecenia pamiętając o słowach Balthamosa: „Ty masz prawdziwe ciało, my nie mamy”. Istoty ludzkie były silniejsze od aniołów, i rzeczywiście: powalił anioła na ziemię. Napastnik wciąż krzyczał przeszywającym głosem: – Lordzie Regencie! Do mnie, do mnie! Will zdołał zerknąć w górę i zobaczył kipiące, kłębiące się chmury, i ten blask – coś ogromnego – nabierający mocy, jakby same chmury świeciły energią niczym plazma. – Will... odejdź i przetnij... zanim on nadejdzie...! – krzyknął Balthamos. Lecz anioł walczył zawzięcie, aż wyswobodził jedno skrzydło i usiłował wzbić się w powietrze, i Will musiał go przytrzymać albo całkiem wypuścić. Baruch skoczył mu na pomoc i ciągnął do tyłu głowę napastnika mocno, coraz mocniej. – Nie! – krzyknął ponownie Balthamos. – Nie! Rzucił się na Willa, potrząsał jego ręką, ramieniem, dłońmi. Napastnik próbował znowu krzyknąć, ale Baruch zatkał mu ręką usta. Z góry dobiegł głęboki warkot, niczym potężne dynamo, niemal poniżej progu słyszalności, chociaż wprawił w drżenie nawet atomy powietrza i przenikał Willa do szpiku kości. – On nadchodzi... – niemal zaszlochał Balthamos i teraz Willowi częściowo udzielił się jego strach. – Proszę, proszę, Will... Will podniósł wzrok. Chmury rozstępowały się i przez mroczną wyrwę spadała ku nim jakaś postać: początkowo mała, ale zbliżając się, z sekundy na sekundę rosła i potężniała. Zmierzała prosto ku nim, wyraźnie w złych zamiarach; Will widział nawet jej oczy. – Will, musisz uciekać – ponaglił go Baruch. Will wstał, zamierzając powiedzieć: „Trzymajcie go mocno”, ale zaledwie sformował w myślach te słowa, anioł opadł bezwładnie na ziemię, rozpłynął się niczym mgła i zniknął. Will rozejrzał się ogłupiały i zrobiło mu się niedobrze. – Czy ja go zabiłem? – zapytał drżącym głosem. – Musiałeś – odparł Baruch. – Ale teraz... – Nienawidzę tego – oświadczył Will z pasją. – Naprawdę nienawidzę zabijania! Kiedy to się skończy? – Musimy uciekać – odezwał się Balthamos słabym głosem. – Szybko, Will... szybko... proszę... Obaj byli śmiertelnie wystraszeni. Will pomacał w powietrzu czubkiem noża: każdy świat, byle nie ten. Ciął szybko i zerknął w górę: tamten anioł z nieba zbliżył się już i wyglądał przerażająco. Nawet z tej odległości i w tym ułamku czasu Will poczuł, że jakiś potężny, brutalny, bezlitosny intelekt przeniknął całą jego istotę. A co więcej, miał włócznię... unosił ją do rzutu... W tej samej chwili, kiedy anioł wstrzymał lot, wyprostował się i zamachnął, by rzucić włócznią, Will przeszedł za Balthamosem i Baruchem i zamknął za sobą okno. Kiedy jego palce dociskały ostatnie centymetry krawędzi, poczuł wstrząs powietrza – ale zdążył, był bezpieczny; włócznia przebiłaby go na wylot w tamtym świecie. Stali na piaszczystej plaży pod jaśniejącym księżycem. Gigantyczne drzewa podobne do paproci rosły nieco cofnięte w głąb lądu; niskie wydmy ciągnęły się kilometrami wzdłuż brzegu. Było gorąco i parno. – Kto to był? – zapytał wstrząśnięty Will, stojąc naprzeciwko dwóch aniołów. – To był Metatron – odpowiedział Balthamos. – Powinieneś... – Metatron? Kim on jest? Dlaczego atakował? I nie okłamujcie mnie. – Musimy mu powiedzieć – zwrócił się Baruch do towarzysza. – Mogłeś to zrobić wcześniej. – Tak, mogłem – przyznał Balthamos – ale byłem zły na niego i martwiłem się o ciebie. – Więc powiedzcie mi teraz – zażądał Will. – I pamiętajcie, nie próbujcie mi rozkazywać... to nic nie da. Dla mnie liczy się tylko Lyra i moja matka. I taki – dodał pod adresem Balthamosa – jest sens wszystkich metafizycznych spekulacji, jak to nazwałeś. Baruch powiedział: – Chyba powinniśmy przekazać ci nasze informacje. Will, właśnie dlatego szukaliśmy ciebie i dlatego musimy cię zabrać do Lorda Asriela. Odkryliśmy sekret tego królestwa... świata Autorytetu... i musimy mu go przekazać. Czy jesteśmy tutaj bezpieczni? – dodał, rozglądając się nieufnie. – Nie ma przejścia? – To jest inny świat. Inny wszechświat. Piasek, na którym stali, był miękki, a zbocze pobliskiej diuny wyglądało zapraszająco. Mogli wędrować całymi kilometrami w blasku księżyca; byli zupełnie sami. – Więc powiedzcie mi – powtórzył Will. – Powiedzcie mi o Metatronie i co to za sekret. Dlaczego ten anioł nazywał go Regentem? I co to jest Autorytet? Czy to Bóg? Usiadł, a dwa anioły, w księżycowej poświacie widoczne wyraźnie jak jeszcze nigdy, usiadły obok niego. Balthamos powiedział cicho: – Autorytet, Bóg, Stwórca, Pan, Jahwe, El, Adonai, Król, Ojciec, Wszechmogący... te wszystkie imiona sam sobie nadał. Nigdy nie był stwórcą. Był aniołem jak my... pierwszym aniołem, to prawda, najpotężniejszym, ale został stworzony z Pyłu jak my, a Pył jest tylko nazwą na to, co się dzieje, kiedy materia zaczyna rozumieć samą siebie. Materia kocha materię. Pragnie dowiedzieć się więcej o sobie i tworzy się Pył. Pierwsi aniołowie skondensowali się z Pyłu, a Autorytet był z nich najpierwszy. Powiedział tym, którzy przyszli po nim, że ich stworzył, ale kłamał. Jedna z tych, którzy przyszli później, była mądrzejsza od niego i odkryła prawdę, więc ją wygnał. Wciąż jej służymy. Tymczasem Autorytet wciąż panuje w swoim królestwie, a Metatron jest jego Regentem. Ale tego, co odkryliśmy na Pochmurnej Górze, nie możemy ci powiedzieć. Przysięgliśmy sobie nawzajem, że pierwszy usłyszy to sam Lord Asriel. – Więc powiedzcie mi, ile możecie. Nie trzymajcie mnie w niewiedzy. – Znaleźliśmy drogę do Pochmurnej Góry – powiedział Baruch i natychmiast się zreflektował: – Przepraszam; zbyt łatwo używamy tych określeń. Czasami nazywają ją Rydwanem. Widzisz, ona nie stoi w jednym miejscu, tylko wędruje. Gdziekolwiek się zatrzyma, tam jest serce królestwa, jego cytadela, jego pałac. Kiedy Autorytet był młody, nie była otoczona chmurami, ale z czasem gromadził ich coraz więcej wokół siebie. Nikt nie widział wierzchołka od tysięcy lat. Dlatego teraz jego cytadelę nazywają Pochmurną Górą. – Co tam znaleźliście? – Sam Autorytet mieszka w komnacie w sercu góry. Nie mogliśmy się zbliżyć, chociaż go widzieliśmy. Jego moc... – Przekazał wiele swojej mocy – wtrącił Balthamos – Metatronowi, jak mówiłem. Widziałeś, jak on wygląda. Już dawniej przed nim uciekaliśmy, a teraz znowu nas zobaczył, i co gorsza, zobaczył ciebie i nóż. Przecież mówiłem... – Balthamosie – łagodnie przerwał mu Baruch – nie strofuj Willa. Potrzebujemy jego pomocy i to nie jego wina, że nie wiedział tego, czego sami tak długo nie mogliśmy odkryć. Balthamos odwrócił wzrok. – Więc nie zdradzicie mi swojego sekretu? – zapytał Will. – No dobrze. Powiedzcie mi zamiast tego: co się z nami dzieje po śmierci? Balthamos spojrzał na niego ze zdumieniem. Baruch powiedział: – No, istnieje świat zmarłych. Gdzie jest i co tam się dzieje, nie wie nikt. Mój duch dzięki Balthamosowi nigdy tam nie odszedł: jestem tym, czym niegdyś był duch Barucha. Świat zmarłych jest dla nas równie tajemniczy. – To obóz więzienny – oznajmił Balthamos. -Autorytet tak ustanowił w dawnych wiekach. Dlaczego chcesz wiedzieć? Zobaczysz w swoim czasie. – Mój ojciec niedawno umarł, dlatego chcę wiedzieć. Powiedziałby mi wszystko, co odkrył, gdyby go nie zabito. Mówisz, że to świat... czyli świat jak ten, inny wszechświat? Balthamos spojrzał na Barucha, który wzruszył ramionami. – A co się dzieje w świecie zmarłych? – nie ustępował Will. – Trudno powiedzieć – odparł Baruch. – Wszystko tam jest tajemnicą. Nawet Kościoły nie wiedzą; mówią swoim wiernym, że pójdą do nieba, ale to kłamstwo. Gdyby ludzie naprawdę wiedzieli... – A duch mojego ojca tam odszedł. – Niewątpliwie, podobnie jak niezliczone miliony, które zmarły wcześniej. Will poczuł, że wyobraźnia go zawodzi. – A dlaczego nie poszliście prosto do Lorda Asriela ze swoim sekretem, czymkolwiek jest, zamiast mnie szukać? – Nie byliśmy pewni – wyjaśnił Balthamos – czy nam uwierzy, chyba, że pokażemy mu dowód swoich dobrych zamiarów. Dwa anioły niskiej rangi wobec wszystkich potęg, z jakimi ma do czynienia... dlaczego miałby traktować nas poważnie? Ale gdybyśmy pokazali mu nóż i jego właściciela, mógłby nas wysłuchać. Nóż to potężna broń i Lord Asriel chciałby cię mieć po swojej stronie. – No, bardzo mi przykro – powiedział Will – ale dla mnie to mało przekonujące. Jeśli jesteście pewni swojego sekretu, nie potrzebujecie dodatkowego pretekstu, żeby spotkać się z Lordem Asrielem. – Jest inny powód – wyjaśnił Baruch. – Wiedzieliśmy, że Metatron będzie nas ścigał, więc musieliśmy dopilnować, żeby nóż nie wpadł w jego ręce. Gdybyśmy cię przekonali, żeby najpierw pójść do Lorda Asriela, to przynajmniej... – O nie, nic z tych rzeczy – oświadczył Will. – Wy mi utrudniacie znalezienie Lyry zamiast pomagać. Ona jest najważniejsza, a wy całkiem o niej zapominacie. Ale ja nie. Czemu nie pójdziecie do Lorda Asriela i nie zostawicie mnie samego? Zmuście go, żeby was wysłuchał. Możecie do niego dolecieć znacznie szybciej, niż ja dotrę na piechotę, a ja tak czy owak najpierw znajdę Lyrę. Więc odejdźcie. Zostawcie mnie. Idźcie sobie. – Ale ty mnie potrzebujesz – przypomniał sztywno Balthamos – bo mogę udawać twą dajmonę, a w świecie Lyry bez tego będziesz się wyróżniał. Will był zbyt rozgniewany, żeby odpowiedzieć. Wstał i odszedł dwadzieścia kroków po miękkim, głębokim piasku, a potem przystanął, zmożony upałem i wilgocią. Odwrócił się i zobaczył dwa anioły pogrążone w poufnej rozmowie. Potem podeszły do niego, pokorne i zakłopotane, ale również dumne. Baruch powiedział: – Przepraszamy. Polecę sam do Lorda Asriela, przekażę mu nasze informacje i poproszę go, żeby przysłał ci pomoc do odszukania córki. Lot zajmie mi dwa dni, jeśli nie zabłądzę. – A ja zostanę z tobą, Willu – powiedział Balthamos. – Dziękuję – mruknął Will. Dwa anioły uściskały się serdecznie. Potem Baruch objął Willa i ucałował w oba policzki. Pocałunek był lekki i chłodny, jak dłonie Balthamosa. – Jeśli wyruszymy tam, gdzie jest Lyra, znajdziesz nas? – zapytał Will. – Nigdy nie zgubię Balthamosa – odparł Baruch i cofnął się o krok. Potem skoczył w powietrze, poszybował w niebo i znikł wśród rozproszonych gwiazd. Balthamos odprowadzał go wzrokiem z rozpaczliwą tęsknotą. – Przenocujemy tutaj czy ruszamy dalej? – zapytał wreszcie, odwracając się do Willa. – Przenocujemy tutaj – odpowiedział Will. – Więc śpij, a ja stanę na warcie. Traktowałem cię szorstko i nie miałem racji. Dźwigasz wielki ciężar, a ja powinienem ci pomagać, zamiast cię besztać. Odtąd postaram się zachowywać uprzejmiej. Will położył się więc na ciepłym piasku, a gdzieś w pobliżu anioł pełnił straż; ale niewielka to była pociecha. – Wyciągnę nas stąd, Roger, obiecuję. I Will przyjdzie, na pewno! Nie rozumiał. Rozłożył blade ręce i pokręcił głową. – Nie wiem, kto to jest, i on tutaj nie przyjdzie – odparł – a jeśli przyjdzie, to mnie nie pozna. – On przyjdzie do mnie – powiedziała – i razem z Willem... Och, Roger, nie wiem jak, ale przysięgam, że pomożemy. I nie zapominaj, że inni są po naszej stronie. Jest Serafina i Iorek, i... 3. Ścierwniki W proch kości się kruszą, Rdza miecz zżarła; duszę Wzięli święci, tuszę. S. T. Coleridge Mogiła rycerza Serafina Pekkala, królowa klanu czarownic z Jeziora Enara, szlochała, lecąc po mglistym niebie Arktyki. Szlochała z wściekłości, strachu i skruchy: wściekłości na tę Coulter, którą poprzysięgła zabić; strachu przed tym, co spotkało jej ukochany kraj; i skruchy... później stawi czoło wyrzutom sumienia. Tymczasem spoglądała z góry na topniejącą czapę lodową, zalane nizinne lasy, wezbrane morze i serce ją bolało. Lecz nie zatrzymała się, żeby odwiedzić rodzinny kraj, pocieszyć swoje siostry i dodać im odwagi. Leciała dalej i dalej na północ, w mgły i sztormy wokół Svalbardu, królestwa Iorka Byrnisona, pancernego niedźwiedzia. Ledwie rozpoznała największą wyspę. Góry były nagie i czarne, zaledwie nieliczne ukryte doliny odwrócone od słońca zachowały trochę śniegu w ocienionych zakątkach; ale co tu robiło słońce o tej porze roku? Wszystkie prawa przyrody zostały zmienione. Prawie cały dzień szukała króla-niedźwiedzia. Dostrzegła go wśród skał na północnym krańcu wyspy, płynącego szybko za morsem. Niedźwiedziom trudniej było zabijać w wodzie; kiedy ziemię skuwał lód i wielkie morskie ssaki musiały wypływać na powierzchnię, żeby odetchnąć, niedźwiedzie miały przewagę kamuflażu, ofiary zaś nie były w swoim żywiole. Tak powinno się polować. Iorek Byrnison był jednak głodny i nawet groźne kły potężnego morsa nie mogły go odstraszyć. Serafina patrzyła na walczące stworzenia i widziała, jak biała morska piana barwi się na czerwono. Potem Iorek wytaszczył ścierwo z morza na szeroką skalną półkę, a trzy lisy o zmierzwionej sierści z szacunkiem obserwowały go z pewnej odległości, czekając na swoją kolej w uczcie. Kiedy król-niedźwiedź skończył jeść, Serafina sfrunęła w dół, żeby z nim porozmawiać. Teraz nadszedł czas, żeby stawić czoło wyrzutom sumienia. – Królu Iorku Byrnisonie – powiedziała – czy mogę z tobą porozmawiać? Odkładam broń. Położyła swój łuk i strzały na mokrym głazie pomiędzy nimi. Iorek zerknął na nie przelotnie i Serafina wiedziała, że gdyby jego oblicze mogło wyrażać emocje, pokazałoby zdumienie. – Mów, Serafino Pekkala – warknął. – Nigdy nie walczyliśmy, prawda? – Królu Iorku, zawiodłam twego towarzysza, Lee Scoresby'ego. Małe czarne oczka niedźwiedzia i okrwawiony pysk zamarły w bezruchu. Serafina widziała, jak wiatr przeczesuje kremowobiałą grzywę na jego grzbiecie. Nie powiedział nic. – Pan Scoresby nie żyje – podjęła Serafina. – Zanim się z nim rozstałam, dałam mu kwiat, żeby mnie wezwał w razie potrzeby. Usłyszałam jego wezwanie i przyleciałam, ale za późno. Zginął w walce z siłami Moskali, lecz nie wiem, co ich tam sprowadziło ani dlaczego ich powstrzymywał, skoro mógł łatwo uciec. Królu Iorku, gnębią mnie wyrzuty sumienia. – Gdzie to się stało? – zapytał Iorek Byrnison. – W innym świecie. To długa historia. – Więc zaczynaj. Opowiedziała mu, czego próbował dokonać Lee Scoresby: znaleźć człowieka znanego jako Stanislaus Grumman. Opowiedziała mu, jak Lord Asriel przerwał barierę pomiędzy światami i o niektórych konsekwencjach – na przykład topnieniu lodów. Opowiedziała o locie czarownicy Ruty Skadi za aniołami i próbowała opisać królowi te latające istoty tak, jak Ruta je opisała: promieniujące od nich światło, krystaliczna czystość postaci, bogactwo ich mądrości. Potem opisała, co znalazła, przybywszy na wezwanie Lee. – Rzuciłam zaklęcie na jego ciało, żeby chroniło je przed rozkładem – oznajmiła. – Wytrzyma, dopóki go nie obejrzysz, jeśli takie będzie twoje życzenie. Ale to mnie martwi, królu Iorku. Wszystko mnie martwi, ale to najbardziej. – Gdzie jest dziecko? – Zostawiłam ją z moimi siostrami, bo musiałam odpowiedzieć na wezwanie Lee. – W tym samym świecie? – Tak, w tym samym. – Jak się dostałaś stamtąd tutaj? Wyjaśniła. Iorek Byrnison słuchał z twarzą bez wyrazu, a potem powiedział: – Pójdę zobaczyć Lee Scoresby'ego. Potem muszę iść na południe. – Na południe? – Lód zniknął z tej krainy. Myślałem o tym, Serafino Pekkala. Wyczarterowałem statek. Trzy małe liski czekały cierpliwie. Dwa leżały, wsparłszy łby na łapach, a trzeci wciąż siedział i śledził przebieg rozmowy. Arktyczne lisy, chociaż padlinożercy, poduczyły się trochę języka, lecz ich mózgi były tak zbudowane, że rozumiały tylko zdania w czasie teraźniejszym. Większość rozmowy Iorka i Serafiny odbierały jako bezsensowny hałas. Co więcej, kiedy same mówiły, wypowiadały głównie kłamstwa, więc nie miało znaczenia, czy powtórzą podsłuchane kwestie; nikt nie potrafiłby odróżnić prawdy od nieprawdy, chociaż łatwowierne kliwuchy często się nabierały, a kolejne rozczarowania niczego ich nie nauczyły. Niedźwiedzie i czarownice przywykły do podkradania fragmentów swoich rozmów, podobnie jak resztek posiłków. – A ty, Serafino Pekkala? – ciągnął Iorek. – Co teraz zrobisz? – Poszukam Cyganów – oznajmiła. – Chyba będą potrzebni. – Lord Faa – powiedział niedźwiedź – tak. Dobrze walczą. Powodzenia. Odwrócił się, bez plusku zsunął do wody i wytrwale, równomiernie przebierając łapami, popłynął w stronę nowych światów. W jakiś czas później Iorek Byrnison deptał sczerniałą ściółkę i popękane od żaru kamienie na skraju spalonego lasu. Słońce prażyło przez smugi dymu, ale niedźwiedź nie zwracał uwagi na upał, podobnie jak ignorował sadze plamiące jego białe futro i komary daremnie szukające dostępu do skóry. Przebył długą drogę i w pewnej chwili stwierdził, że wpływa do innego świata. Zauważył zmianę smaku wody i temperatury powietrza, lecz powietrze wciąż nadawało się do oddychania, a woda wciąż utrzymywała ciało niedźwiedzia, więc płynął dalej, aż zostawił morze za sobą i dotarł prawie do miejsca opisanego przez Serafinę Pekkalę. Rozejrzał się bacznie, podnosząc czarne oczy na roziskrzoną w słońcu ścianę stromych wapiennych turni. Pomiędzy górami a skrajem spalonego lasu, na skalistym zboczu wśród ciężkich głazów i piargu leżały rozrzucone szczątki pogiętego, osmalonego metalu: wsporniki i dźwigary, należące do jakiejś skomplikowanej maszyny. Iorek Byrnison obejrzał je okiem kowala, nie tylko wojownika, ale nie znalazł niczego przydatnego. Mocnym pazurem przeciągnął wzdłuż wspornika mniej zniszczonego od innych, lecz czując metal marnej jakości, natychmiast odwrócił się i znowu spojrzał na ścianę gór. Potem zobaczył to, czego wypatrywał: wąski żleb prowadzący pomiędzy skalistymi zboczami, a u wejścia duży, niski głaz. Rozpoczął systematyczną wspinaczkę. Pod jego wielkimi łapami suche kości trzaskały głośno w ciszy, ponieważ zginęło tutaj wielu ludzi, których objadły do czysta kojoty, sępy i mniejsze stworzenia; lecz niedźwiedź nie zwracał uwagi na kości, tylko ostrożnie wdrapywał się pod górę. Grunt wydawał się niepewny, a on był ciężki; kilka razy piarg ustąpił pod jego łapami i zniósł go na dół w fontannie kurzu i żwiru. Lecz Iorek natychmiast podejmował wspinaczkę od nowa, uparcie, niezmordowanie, aż dotarł do nagiej skały, która dawała lepsze oparcie dla łap. Powierzchnię głazu upstrzyły szczerby i dzioby od kul. Wszystko, co powiedziała mu czarownica, okazało się prawdą. Na potwierdzenie mały arktyczny kwiatek, purpurowa skalnica, kwitł niestosownie w załomie skały, gdzie czarownica posadziła go jako znak. Iorek Byrnison przeszedł na drugą stronę głazu. Dobra osłona przed wrogiem na dole, ale niedostatecznie dobra; ponieważ spośród gradu kul, które odłupały kawałki skały, kilka trafiło w cel i tam już pozostało, w ciele mężczyzny leżącego sztywno po zacienionej stronie. Nadal było to ciało, nie sam szkielet, ponieważ czarownica rzuciła na niego zaklęcie chroniące przed rozkładem. Iorek widział twarz starego towarzysza ściągniętą bólem od ran, widział poszarpane dziury w ubraniu tam, gdzie wbiły się kule. Zaklęcie czarownicy nie obejmowało krwi, która widocznie wyciekła, a słońce, wiatr i owady zatarły wszelki jej ślad. Lee Scoresby nie wyglądał tak, jakby spokojnie spał; wyglądał, jakby poległ w bitwie i jakby wiedział, że zwyciężył. Ponieważ teksański aeronauta należał do bardzo nielicznych ludzi, których Iorek szanował, przyjął ostatni dar starego przyjaciela. Zręcznym ruchem pazurów rozdarł ubranie zmarłego, jednym cięciem otworzył zwłoki i zaczął pożywiać się ciałem i krwią. Minęło wiele dni od jego ostatniego posiłku i był głodny. Lecz umysł króla-niedźwiedzia tkał skomplikowaną pajęczynę myśli, gdzie było więcej nitek niż głód i satysfakcja. Było tam wspomnienie małej dziewczynki Lyry, którą nazwał Złotoustą i widział po raz ostatni, kiedy przekraczała kruchy śnieżny most nad szczeliną na jego własnej wyspie Svalbard. Było też poruszenie wśród czarownic, plotki o paktach, aliansach i wojnie; i wreszcie przedziwny fakt istnienia tego nowego świata i opowieść czarownicy, że istnieje znacznie więcej takich światów i że los ich wszystkich w jakiś sposób zależy od losu tego dziecka. I zaczęło się topnienie lodu. On i jego lud żyli na lodzie; lód był ich domem; lód był ich twierdzą. Od czasu rozległych zamieszek w Arktyce lód zaczął znikać i Iorek wiedział, że musi znaleźć lodowe schronienie dla swoich poddanych albo czeka ich zagłada. Lee powiedział mu, że na południu są góry tak wysokie, że nawet balonem nie mógł nad nimi przelecieć, pokryte śniegiem i lodem przez cały rok. Zbadanie tych gór stanowiło jego następny cel. Teraz jednak coś prostszego zaprzątało jego myśli, coś jasnego, twardego i nieugiętego: zemsta. Lee Scoresby, który uratował Iorka od niebezpieczeństwa swoim balonem i walczył obok niego w Arktyce własnego świata, nie żył. Iorek go pomści. Mięso i kości tego dobrego człowieka pokrzepią go i jednocześnie nie pozwolą mu spocząć, dopóki nie rozleje tyle krwi, żeby uciszyć swoje serce. Słońce zachodziło, kiedy Iorek skończył posiłek, powietrze stygło. Zgarnąwszy pozostałe szczątki na jeden stos, niedźwiedź zerwał kwiat zębami i upuścił w sam środek, tak jak robili ludzie. Zaklęcie czarownicy zostało przełamane; reszta ciała Lee należała do wszystkich stworzeń, które je znajdą. Wkrótce nakarmi kilka różnych rodzajów życia. Iorek zszedł ze zbocza z powrotem w stronę morza, na południe. Kliwuchy lubiły lisy, kiedy mogły je złapać. Małe stworzonka były sprytne i trudne do schwytania, lecz ich mięso było delikatne i tłuste. Zanim kliwuch zabił tego lisa, pozwolił mu mówić i śmiał się z jego niemądrej paplaniny. – Niedźwiedź musi iść na południe! Przysięgam! Czarownica się martwi! Prawda! Przysięgam! Na pewno! – Niedźwiedzie nie chodzą na południe, ty nędzny łgarzu! – Prawda! Król-niedźwiedź musi na południe! Pokażę ci morsa... dobry tłusty smaczny... – Król-niedźwiedź idzie na południe? – A latające stwory mają skarb! Latające stwory... anioły... kryształowy skarb! – Latające stwory... jak kliwuchy? Skarb? – Jak światło, nie jak kliwuch. Bogaty! Kryształ! A czarownica zmartwiona... czarownica żałuje... Scoresby nie żyje... – Nie żyje? Człowiek z balonu nie żyje? – Śmiech kliwucha rozniósł się echem wśród suchych skał. – Czarownica go zabija... Scoresby nie żyje, król-niedźwiedź na południe... – Scoresby nie żyje! Cha, cha, Scoresby nie żyje! Kliwuch ukręcił łeb lisowi i walczył ze swoimi braćmi o wnętrzności. – ... oni przyjdą, przyjdą! – Ale gdzie ty jesteś, Lyro? Na to nie mogła odpowiedzieć. – Chyba śnię, Roger – powiedziała tylko. Za plecami małego chłopca widziała więcej duchów, dziesiątki, setki, stłoczonych głowa przy głowie, patrzących uważnie i słuchających każdego słowa. – A ta kobieta? – zapytał Roger. – Mam nadzieję, że nie umarła. Mam nadzieję, że zostanie przy życiu jak najdłużej. Bo jeśli ona tutaj przyjdzie, to już nie będzie gdzie się ukryć i wtedy ona nas dopadnie. Tylko to mi się podoba w byciu martwym, że ona nie jest. Ale wiem, że będzie pewnego dnia... Lyra poczuła niepokój. – Chyba śnię i nie wiem, gdzie ona jest! – zawołała. – Jest gdzieś niedaleko, ale nie mogę... 4. Ama i nietoperze Leżała jak w zabawie. Życie uciekło z niej prawie – Kiedyś powróci – lecz nie tak szybko. Emily Dickinson Ama, córka pasterza, zachowała w pamięci obraz śpiącej dziewczyny; nie mogła przestać o niej myśleć. Ani przez chwilę nie wątpiła w prawdziwość słów pani Coulter. Czarownicy na pewno istnieli i bardzo prawdopodobne, że rzucali usypiające zaklęcia i że matka opiekowała się córką z taką czułością i troską. Ama poczuła podziw graniczący z uwielbieniem dla tej pięknej kobiety w jaskini i jej zaczarowanej córki. Jak najczęściej chodziła do małej dolinki, żeby oddawać kobiecie różne przysługi albo tylko pogawędzić i posłuchać, ponieważ kobieta opowiadała cudowne historie. Wciąż miała nadzieję odwiedzić śpiącą, ale pozwolono jej na to tylko raz i Ama przyjęła do wiadomości, że już nigdy jej nie zobaczy. Przez cały czas, kiedy doiła owce, gręplowała i przędła ich wełnę albo mełła jęczmień na chleb, nieustannie rozmyślała o rzuconym zaklęciu i dlaczego tak się stało. Pani Coulter nigdy nie wyjaśniła jej powodu, więc Ama mogła swobodnie fantazjować. Pewnego dnia wzięła trochę przaśnego chleba osłodzonego miodem i wyruszyła w trzygodzinną podróż górskim szlakiem do Cho-Lung-Se, gdzie stał klasztor. Pochlebstwem, cierpliwością i łapówką z miodowego chleba dla odźwiernego uzyskała audiencję u wielkiego uzdrowiciela tulku Pagdzina, który zaledwie rok wcześniej wyleczył wybuch białej gorączki i który posiadł ogromną mądrość. Ama weszła do celi wielkiego człowieka, pokłoniła się bardzo nisko i ofiarowała resztkę miodowego chleba z całą pokorą, na jaką mogła się zdobyć. Dajmona-nietoperzyca mnicha śmignęła ku niej i przestraszyła jej własnego dajmona Kulanga, który ukrył się w jej włosach, lecz Ama stała cicho i spokojnie, dopóki tulku Pagdzin nie przemówił. – Tak, dziecko? Szybko, pospiesz się – powiedział, poruszając długą siwą brodą przy każdym słowie. W półmroku widziała wyraźnie tylko tę brodę i błyszczące oczy. Dajmona uzdrowiciela zawisła na belce nad jego głową i wreszcie znieruchomiała, więc Ama powiedziała: – Proszę, tulku Pagdzinie, pragnę zdobyć mądrość. Chciałabym wiedzieć, jak rzucać czary i zaklęcia. Czy mnie nauczysz? – Nie – odparł. Tego się spodziewała. – A możesz mnie nauczyć przyrządzania tylko jednego leku? – zapytała pokornie. – Może. Ale nie powiem ci, co to jest. Dam ci lekarstwo, ale nie zdradzę sekretu. – Dobrze, dziękuję, to wielka łaska – powiedziała i ukłoniła się kilkakrotnie. – Co to za choroba i kto na nią cierpi? – zapytał starzec. – Choroba snu – wyjaśniła Ama. – Zapadł na nią syn kuzyna mojego ojca. Wiedziała, że postępuje wyjątkowo sprytnie, zmieniając płeć chorego na wypadek, gdyby uzdrowiciel słyszał o kobiecie w jaskini. – Ile lat ma ten chłopiec? – Jest trzy lata starszy ode mnie – podała przybliżony wiek – więc ma dwanaście lat. Śpi i śpi, i nie może się obudzić. – Dlaczego jego rodzice nie przyszli do mnie? Dlaczego wysłali ciebie? – Bo mieszkają daleko po drugiej stronie naszej wioski i są bardzo biedni, tulku Pagdzinie. Dopiero wczoraj dowiedziałam się o chorobie mojego krewniaka i zaraz przybiegłam, żeby prosić cię o radę. – Powinienem obejrzeć pacjenta, zbadać go dokładnie i sprawdzić pozycje planet o tej godzinie, kiedy zasnął. Takich rzeczy nie można robić w pośpiechu. – Nie dasz mi żadnego lekarstwa już teraz? Dajmona-nietoperzyca spadła z belki, zatrzepotała czarnymi skrzydłami i śmignęła w bok, zanim uderzyła o podłogę. Przemykała przez pokój tam i z powrotem, zbyt szybko dla Amy, lecz bystre oczy uzdrowiciela dokładnie śledziły jej trasę. Wreszcie nietoperzyca ponownie zawisła na belce głową w dół i owinęła się ciemnymi skrzydłami, a starzec wstał i przechodził od półki do półki, od słoja do słoja, od pudełka do pudełka, tutaj nabierając łyżeczkę proszku, tam dodając szczyptę ziół w takiej kolejności, w jakiej wskazała je dajmona. Wrzucił wszystkie składniki do moździerza i ucierał je razem, mrucząc zaklęcie. Potem postukał dźwięcznie tłuczkiem o krawędź, żeby strząsnąć ostatnie ziarenka. Pędzelkiem i tuszem napisał kilka znaków na kartce papieru. Kiedy tusz wysechł, starzec wysypał proszek na napis i zręcznie złożył papier w małą kwadratową paczuszkę. – Niech wmiatają ten proszek pędzelkiem po trochu w nozdrza śpiącego dziecka, kiedy robi wdech – powiedział – żeby się obudził. Trzeba to robić bardzo ostrożnie. Zbyt wiele na jeden raz i chłopiec się zakrztusi. Używajcie najmiększego pędzelka. – Dziękuję ci, tulku Pagdzinie – powiedziała Ama, wzięła paczuszkę i włożyła do kieszeni najbliższej ciału koszuli. – Szkoda, że nie mam jeszcze jednego miodowego chleba, żeby ci dać. – Jeden wystarczy – odparł uzdrowiciel. – Teraz idź, a kiedy przyjdziesz następnym razem, powiedz całą prawdę, nie tylko część. Zaskoczona dziewczynka pokłoniła się bardzo nisko, żeby ukryć zmieszanie. Miała nadzieję, że nie zdradziła zbyt wiele. Następnego wieczoru pospieszyła do dolinki jak najwcześniej, niosąc trochę słodkiego ryżu owiniętego liściem sercoowocu. Nie mogła się doczekać, żeby opowiedzieć kobiecie, czego dokonała, wręczyć jej lekarstwo i przyjąć podziękowania i pochwały, a najbardziej chciała, żeby zaczarowana śpiąca zbudziła się i przemówiła do niej. Mogły zostać przyjaciółkami! Lecz kiedy minęła zakręt ścieżki i spojrzała w górę, nie zobaczyła złotej małpy ani cierpliwej kobiety siedzącej w wejściu jaskini. Miejsce było puste. Ama przebiegła ostatnie kilka metrów przestraszona, że odeszły na dobre – ale zobaczyła krzesło, na którym siadywała kobieta, przybory kuchenne i resztę rzeczy. Ama spojrzała w mroczną głąb jaskini. Serce biło jej szybko. Na pewno śpiąca się nie zbudziła; w mroku Ama rozróżniała kształt śpiwora, jaśniejszą plamę włosów dziewczynki i biały owal jej śpiącego dajmona. Podkradła się trochę bliżej. Nie miała wątpliwości – kobieta wyszła i zostawiła zaczarowaną dziewczynkę samą. Nagła myśl błysnęła w głowie Amy: przypuśćmy, że sama obudzi śpiącą, zanim kobieta wróci... Lecz nawet nie zdążyła nacieszyć się tym pomysłem, kiedy usłyszała kroki na ścieżce. Ogarnięta wyrzutami sumienia, razem ze swoim dajmonem schowała się za występem skalnym pod ścianą jaskini. Nie powinna tutaj wchodzić. Szpiegowała. To nieładnie. A teraz złota małpa siedziała w wejściu, węszyła i obracała łbem na wszystkie strony. Ama zobaczyła, jak małpa szczerzy zęby, i poczuła, jak jej dajmon zagrzebał się głębiej w ubranie, drżąc w mysiej postaci. – Co jest? – zapytał głos kobiety, zwracając się do małpy, a potem w jaskini zrobiło się ciemno, kiedy jej sylwetka zasłoniła wejście. – Dziewczynka tu była? Tak... zostawiła jedzenie. Ale nie powinna wchodzić do środka. Musimy wyznaczyć miejsce na ścieżce, gdzie będzie zostawiała pakunki. Nie spojrzawszy na śpiącą, kobieta pochyliła się, żeby rozdmuchać ogień, i nastawiła wodę w rondelku. Dajmon przysiadł w kucki obok niej i obserwował ścieżkę. Od czasu do czasu wstawał i rozglądał się po jaskini. Ama, niewygodnie ściśnięta w wąskiej kryjówce, żałowała z całego serca, że nie zaczekała na zewnątrz, tylko weszła do jaskini. Jak długo zostanie tutaj uwięziona? Kobieta mieszała jakieś zioła i proszki w kipiącej wodzie. Ama czuła apteczne zapachy unoszące się z rondla. Potem w głębi jaskini rozległ się jakiś dźwięk: dziewczynka wierciła się i mamrotała. Ama odwróciła głowę: widziała, jak zaczarowana śpiąca rzuca się z boku na bok, zasłania oczy ramieniem. Budziła się! A kobieta nie zwracała na nią uwagi! Na pewno słyszała, ponieważ przelotnie podniosła wzrok, ale zaraz wróciła do swoich ziół i wrzątku. Wlała wywar do dzbanka i odstawiła, a dopiero potem zajęła się dziewczynką. Ama nie rozumiała ani słowa, ale słuchała z rosnącym zdumieniem i podejrzliwością. – Sza, kochanie – powiedziała kobieta. – Nie martw się. Jesteś bezpieczna. – Roger... – wymamrotała dziewczynka, na wpół rozbudzona. – Serafina! Dokąd odszedł Roger... Gdzie on jest? – Nie ma tutaj nikogo oprócz nas – zanuciła śpiewnie jej matka. – Podnieś się, żeby mama cię umyła... Do góry, słoneczko... Ama patrzyła, jak dziewczynka, jęcząc, walczy z sennością i próbuje odepchnąć matkę; kobieta zanurzyła gąbkę w misce wody, obmyła twarz i ciało córki, a potem osuszyła. Po chwili dziewczynka rozbudziła się na dobre i kobieta musiała działać szybciej. – Gdzie jest Serafina? I Will? Na pomoc, na pomoc! Nie chcę spać... nie, nie! Nie zasnę! Nie! Kobieta trzymała dzbanek silną dłonią, a drugą ręką próbowała unieść głowę Lyry. – Spokojnie, kochanie... uspokój się... cicho, sza... wypij herbatę... Ale dziewczynka szarpnęła się, niemal rozlewając napój, i krzyknęła głośniej: – Zostaw mnie! Chcę odejść! Puść mnie! Will, Will, pomóż mi... och, pomóż mi... Kobieta mocno trzymała ją za włosy, przechylała jej głowę do tyłu i przysuwała dzbanek do ust. – Nie chcę! Jeśli mnie tkniesz, Iorek urwie ci głowę! Och, Iorek, gdzie jesteś? Iorek Byrnison! Pomóż mi, Iorek! Nie chcę... nie... Potem, na jedno słowo kobiety, złota małpa skoczyła na dajmona Lyry i pochwyciła go w twarde czarne palce. Dajmon zmieniał postać tak szybko, że Ama nigdy czegoś takiego nie widziała: kot-wąż-szczur-lis-ptak-wilk-gepard-jaszczurka-tchórz... Lecz uścisk małpy nie osłabł ani na chwilę; a potem Pantalaimon zmienił się w jeżozwierza. Małpa zaskrzeczała i puściła go. Trzy długie drżące igły tkwiły w jej łapie. Pani Coulter syknęła i wolną ręką uderzyła Lyrę po twarzy na odlew, tak mocno, że przewróciła ją na plecy. Zanim Lyra otrząsnęła się z oszołomienia, miała przy ustach dzbanek i musiała przełknąć albo się zakrztusić. Ama żałowała, że nie może zatkać sobie uszu: krztuszenie się, płacz, kaszel, szlochy, błagania, wymioty – nie mogła tego znieść. Ale stopniowo odgłosy ucichły i tylko czasami drżący szloch wyrywał się z gardła dziewczynki, która ponownie zapadała w sen – zaczarowany sen? Zatruty sen! Narkotyczny, oszukańczy sen! Ama zobaczyła smugę bieli materializującą się na szyi Lyry, kiedy jej dajmon z wysiłkiem zmienił się w długie, giętkie stworzonko o śnieżnej sierści, błyszczących czarnych oczach i czarnym koniuszku ogona. A kobieta śpiewała cicho, nuciła dziecięce kołysanki, wygładzała brwi dziewczynki, osuszała jej rozpaloną twarz, chociaż nawet Ama się zorientowała, że pani Coulter nie zna słów tych piosenek, ponieważ nuciła tylko sylaby bez sensu: la-la-la, ba-ba-bu-bu, bełkocząc bzdury słodkim głosem. Wreszcie wszystko ucichło, a wtedy kobieta zrobiła coś dziwnego: wyjęła nożyczki i obcięła włosy dziewczynki, przechylając jej uśpioną głowę w różne strony, żeby najlepiej ocenić efekt. Podniosła jeden ciemnozłoty lok i schowała do małego złotego medalionu, który nosiła na szyi. Ama odgadła powód: kobieta zamierzała go wykorzystać do następnych czarów. Ale najpierw podniosła lok do ust... Och, to było dziwne. Złota małpa wyciągnęła ostatnią igłę jeżozwierza i powiedziała coś do kobiety, która sięgnęła w górę i chwyciła nietoperza drzemiącego pod stropem jaskini. Małe czarne stworzonko trzepotało się i piszczało przeszywająco cienkim głosem, który wwiercał się w uszy Amy. Potem zobaczyła, jak kobieta podaje nietoperza swojemu dajmonowi, i widziała, jak dajmon ciągnie i ciągnie za jedno z czarnych skrzydeł, aż oderwało się i wisiało na jednym białym ścięgnie, podczas gdy konający nietoperz piszczał, a jego pobratymcy trzepotali wokół zatrwożeni. Trzask – trzask – mlask – złota małpa rozerwała nietoperza na kawałki. Kobieta leżała spokojnie na śpiworze przy ognisku i powoli jadła tabliczkę czekolady. Czas mijał. Zapadła noc i wzeszedł księżyc, a kobieta i jej dajmon zasnęli. Ama, sztywna i obolała, wygramoliła się ze swojej kryjówki, na palcach minęła śpiących i nie wydała żadnego dźwięku, dopóki nie dotarła do połowy ścieżki. Strach dodawał jej sił, kiedy biegła po wąskim szlaku, a jej dajmon w postaci sowy cicho frunął obok. Czyste, zimne powietrze, kołysanie wierzchołków drzew, lśnienie chmur wysrebrzonych księżycem na ciemnym niebie i miliony gwiazd wreszcie trochę ją uspokoiły. Zatrzymała się przed niewielkim skupiskiem kamiennych domków, a dajmon usiadł na jej pięści. – Ona skłamała! – zawołała Ama. – Okłamała nas! Co możemy zrobić, Kulang? Czy powiemy tacie? Co możemy zrobić? – Nie mów – poradził jej dajmon. – Więcej kłopotów. Mamy lekarstwo. Możemy ją obudzić. Możemy tam pójść, kiedy kobieta znowu wyjdzie, obudzić dziewczynkę i ją zabrać. Ta myśl oboje napełniła strachem. Lecz słowo się rzekło, a mała papierowa paczuszka spoczywała bezpiecznie w kieszeni Amy i wiedzieli, jak jej użyć. – ...obudź się, nie widzę jej... ona chyba jest blisko... skrzywdziła mnie... – Och, Lyro, nie bój się! Jeśli ty też się boisz, ja oszaleję... Próbowali objąć się mocno, ale ich ramiona chwytały tylko puste powietrze. Lyra próbowała wyjaśnić, o co jej chodzi, szepcząc tuż przy jego bladej twarzy w ciemnościach: – Ja tylko chcę się obudzić... tak się boję, że prześpię całe życie, a potem umrę... chcę najpierw się obudzić! Nawet na godzinę, nieważne, żebym tylko naprawdę żyła, nie wiem nawet, czy to jest prawdziwe... ale pomogę ci, Roger! Przysięgam, że ci pomogę! – Ale jeśli ty śnisz, Lyro, możesz w to nie uwierzyć, kiedy się obudzisz. Ja też bym pomyślał, że to tylko sen. – Nie! – oświadczyła zapalczywie i... 5. Adamantowa wieża ...mając ów cel dumny Rozpoczął wojnę bezbożną w Niebiosach, Przeciw tronowi i królestwu Boga Bój tocząc próżny. John Milton Raj utracony Jezioro roztopionej siarki wypełniało na całej długości ogromny kanion, bulgotało i bekało falami smrodliwych wyziewów. Blokowało drogę samotnej skrzydlatej postaci stojącej na brzegu. Gdyby wzleciał w niebo, zwiadowcy wroga, którzy go wyśledzili i zgubili, dostrzegliby go znowu od razu; lecz gdyby wędrował na piechotę, potrzebowałby tyle czasu na obejście tej cuchnącej dziury, że dostarczyłby wiadomość za późno. Musiał podjąć większe ryzyko. Zaczekał, aż żółta maź wypluła kłąb śmierdzącego dymu, i wzleciał w gęstą chmurę siarki. Cztery pary oczu w różnych częściach nieba dostrzegły drobny ruch i natychmiast cztery pary skrzydeł uderzyły mocno w zadymionym powietrzu, niosąc strażników w stronę chmury. Potem rozpoczęło się polowanie, kiedy myśliwi nie widzieli zwierzyny, a zwierzyna w ogóle nic nie widziała, pierwszy, kto wyrwie się z chmury po drugiej stronie jeziora, uzyska przewagę, czyli albo przeżyje, albo zdobędzie łup. Pech chciał, że samotny posłaniec wyleciał z chmury kilka sekund po jednym z prześladowców. Natychmiast się zwarli, ciągnąc za sobą smugi dymu, obaj zamroczeni trującymi oparami. Ścigany początkowo wygrywał, wkrótce jednak z oparów siarki wyłonił się drugi myśliwy i w szybkiej, morderczej walce wszyscy trzej, wirując w powietrzu jak języki płomienia, opadali, wznosili się i znowu opadali, aż wreszcie runęli na skały na drugim brzegu. Dwaj pozostali myśliwi nigdy nie wynurzyli się z chmury. Na zachodnim krańcu zębatego pasma gór wznosił się szczyt, skąd rozciągał się widok na równinę w dole i doliny w głębi, szczyt zwieńczony bazaltową fortecą, która zdawała się wyrastać wprost ze skał, jakby wyrzucił ją z siebie wulkan przed milionem lat. W rozległych pieczarach pod wyniosłymi murami zmagazynowano i oznakowano zapasy wszelkich rodzajów; w arsenałach i magazynach kalibrowano, uzbrajano i testowano machiny wojenne; w młynach pod górą wulkaniczne ognie ogrzewały potężne kuźnie, gdzie fosfor i tytan łączono w stopy nieznane i nieużywane nigdy wcześniej. Na najbardziej odsłoniętej ścianie fortecy, w głębokim cieniu przypory, gdzie potężne mury wyrastały wprost z pradawnych pokładów lawy, znajdowała się niewielka brama, poterna, w której wartownik pełnił straż dniem i nocą i zatrzymywał każdego, kto próbował wejść. Podczas zmiany warty na wałach w górze wartownik tupnął raz czy dwa dla rozgrzewki i zabijał ręce w rękawicach, ponieważ była to najzimniejsza godzina nocy, a mały naftowy płomyk w lampie nie dawał ciepła. Zmiennik miał nadejść za dziesięć minut, więc wartownik marzył już o kubku gorącej czekolady, dymnym liściu i przede wszystkim łóżku. Najmniej ze wszystkiego spodziewał się usłyszeć łomotanie do małych drzwi. Jednakże zachował czujność i otworzył judasza, jednocześnie odkręcając kurek, żeby nafta dopłynęła do płomyka w niszy na zewnątrz. W jego blasku ujrzał trzy zakapturzone postacie dźwigające wspólnie czwartą, o niewyraźnych zarysach, która wydawała się chora lub ranna. Człowiek z przodu odrzucił kaptur. Miał twarz znaną wartownikowi, ale i tak podał hasło, zanim powiedział: – Znaleźliśmy go przy siarkowym jeziorze. Mówi, że nazywa się Baruch. Ma pilną wiadomość dla Lorda Asriela. Wartownik odryglował drzwi, a jego dajmona-terier zadygotała, kiedy trzy postacie z trudem wmanewrowały swój ładunek w wąskie wejście. Potem dajmona wydała mimowolny cichy skowyt, szybko stłumiony, i wartownik zobaczył, że niesiona postać była rannym aniołem; aniołem niskiej rangi i niewielkiej mocy, ale zawsze aniołem. – Połóżcie go w wartowni – polecił i przekręcił korbę telefonu-dzwonu, żeby złożyć meldunek dyżurnemu oficerowi. Na najwyższym murze fortecy stała wieża z adamantu: tylko jedna kondygnacja schodów prowadząca do pokojów z oknami wychodzącymi na północ, południe, wschód i zachód. Największy pokój wyposażono w stół, krzesła i skrzynię z mapami, w innym stała wojskowa prycza. Całości dopełniała nieduża łazienka. Lord Asriel siedział w adamantowej wieży naprzeciwko swojego szpiega-kapitana nad masą porozrzucanych papierów. Naftowa lampa wisiała nad stołem, rozżarzone węgle w koszu odpędzały przenikliwy nocny chłód. Przy drzwiach siedział na drążku mały błękitny jastrząb. Szpieg-kapitan nazywał się Lord Roke. Wyróżniał się wyglądem: był nie większy niż dłoń Lorda Asriela i smukły jak ważka, lecz pozostali kapitanowie Lorda Asriela okazywali mu głęboki szacunek, ponieważ był uzbrojony w trujące żądło w ostrogach butów. Miał zwyczaj siadać na stole i z zasady odpowiadał w sposób niegrzeczny i złośliwy na wszystko poza najbardziej wyszukaną uprzejmością. On i jego gatunek, Gallivespianie, nie posiadali zbyt wielu cech dobrych szpiegów, oczywiście poza wyjątkowo małymi rozmiarami. Byli jednak tak dumni i drażliwi, że musieliby rzucać się w oczy, gdyby dysponowali wzrostem Lorda Asriela. – Tak – powiedział głosem czystym i ostrym, z oczami błyszczącymi jak krople atramentu – twoje dziecko, Lordzie Asrielu: wiem o niej. Widocznie wiem więcej od ciebie. Lord Asriel spojrzał prosto na niego i mały człowieczek natychmiast zrozumiał, że nadużył uprzejmości swego dowódcy: siła wzroku Lorda Asriela uderzyła go tak, że stracił równowagę i musiał oprzeć się ręką o kieliszek z winem. W chwilę później Lord Asriel przybrał uprzejmy i łaskawy wyraz twarzy, całkiem jak jego córka, lecz odtąd Lord Roke miał się na baczności. – Bez wątpienia, Lordzie Roke – powiedział Lord Asriel. – Lecz z powodów, których nie pojmuję, dziewczynka znalazła się w centrum zainteresowania Kościoła, a ja muszę znać przyczynę. Co o niej mówią? – Magistratura kipi od domysłów; jedna grupa mówi to, druga twierdzi co innego, a każda stara się utrzymać swoje odkrycia w tajemnicy przed innymi. Najbardziej aktywne to Konsystorska Komisja Dyscyplinarna i Stowarzyszenie Dzieł Ducha Świętego, a ja – oświadczył Lord Roke – mam szpiegów i tu, i tam. – Więc zostałeś członkiem Stowarzyszenia? – mruknął Lord Asriel. – Gratuluję. Dawniej byli nie do zdobycia. – Moim szpiegiem w Stowarzyszeniu jest Salmakia – powiedział Lord Roke – bardzo zręczna agentka. Jest tam pewien kapłan, do którego dajmony-myszy zbliżyła się podczas snu. Moja agentka zasugerowała, żeby kapłan odprawił zakazany rytuał, stosowany do wywoływania Mądrości. W krytycznej chwili lady Salmakia pojawiła się przed nim. Teraz kapłan myśli, że może komunikować się z Mądrością, kiedy zechce, że ona ma postać Gallivespianki i mieszka w jego biblioteczce. Lord Asriel uśmiechnął się i zapytał: – A czego się dowiedziała? – Stowarzyszenie uważa twoją córkę za najważniejsze dziecko wszech czasów. Przypuszczają, że wkrótce nadejdzie wielki kryzys i że los świata zależy od jej zachowania w tym momencie. Natomiast Konsystorska Komisja Dyscyplinarna prowadzi obecnie dochodzenie z udziałem świadków z Bolvangaru i nie tylko. Mój szpieg w Komisji, kawaler Tialys, łączy się ze mną codziennie za pośrednictwem rezonatora magnetytowego i zawiadamia mnie, co odkryli. W skrócie powiem, że Stowarzyszenie Dzieł Ducha Świętego już niedługo wyśledzi, gdzie jest dziecko, ale niczego nie zrobią. Komisja Konsystorska straci na to trochę więcej czasu, ale jak już znajdą dziewczynkę, podejmą stanowcze i natychmiastowe działania. – Zawiadom mnie, jak tylko dowiesz się czegoś więcej. Lord Roke skłonił się i strzelił palcami, a mała błękitna jastrzębica siedząca na żerdzi przy drzwiach rozłożyła skrzydła i lotem ślizgowym sfrunęła na stół. Miała uzdę, siodło i strzemiona. Lord Roke błyskawicznie wskoczył na jej grzbiet i wylecieli przez okno, które Lord Asriel dla nich otworzył. Pomimo kąsającego mrozu nie zamknął okna od razu, tylko przysiadł na podokiennej ławie i potarmosił za uszy swoją dajmonę, irbisicę. – Przyszła do mnie na Svalbardzie, a ja ją zignorowałem – powiedział. – Pamiętasz ten wstrząs... Potrzebowałem ofiary i pierwsze dziecko, które się zjawiło, było moją własną córką. Ale kiedy zobaczyłem, że przyprowadziła ze sobą drugie dziecko, odetchnąłem z ulgą. Czy to był fatalny błąd? Potem nie brałem jej pod uwagę ani na chwilę, ale ona jest ważna, Stelmario! – Zastanówmy się spokojnie – powiedziała dajmona. – Co ona może zrobić? – Zrobić... niewiele. Czy ona coś wie? – Potrafi odczytywać odpowiedzi aletheiometru; ma dostęp do wiedzy. – To nic wielkiego. Inni też potrafią. Na wszystkie piekła, gdzie ona jest? Zapukano do drzwi za jego plecami, więc odwrócił się natychmiast. – Mój panie – powiedział oficer, który wszedł do pokoju – przy zachodniej bramie właśnie pojawił się anioł... ranny... koniecznie chce z tobą rozmawiać. Chwilę później Baruch leżał na wojskowej pryczy, którą przeniesiono do głównego pokoju. Wezwano dyżurnego medyka, ale nie robił wielkich nadziei; anioł był dotkliwie poraniony, oślepiony, z poszarpanymi skrzydłami. Lord Asriel usiadł blisko i rzucił garść ziół na węgle w koszu. Ten sposób pozwalał wyraźniej zobaczyć ciało anioła. – A zatem, panie – odezwał się Lord Asriel – co chciałeś mi powiedzieć? – Trzy rzeczy. Proszę, zaczekaj, aż powiem je wszystkie, zanim zaczniesz pytać. Nazywam się Baruch. Mój towarzysz Balthamos i ja należymy do partii rebeliantów, dlatego skłanialiśmy się ku twoim ideom od początku, odkąd je ogłosiłeś. Lecz chcieliśmy przynieść ci coś cennego, ponieważ nie mamy wielkiej mocy, i niedawno udało nam się dotrzeć do serca Pochmurnej Góry, cytadeli Autorytetu w królestwie. A tam dowiedzieliśmy się... Musiał przerwać na chwilę, żeby odetchnąć dymem z ziół, który jakby dodał mu sił. Mówił dalej: – Dowiedzieliśmy się prawdy o Autorytecie. Wycofał się do kryształowej komnaty głęboko we wnętrzu Pochmurnej Góry i już nie kieruje codziennymi sprawami królestwa. Zamiast tego kontempluje głębsze tajemnice. Na jego miejscu, w jego imieniu rządzi anioł imieniem Metatron. Mam powody dobrze znać tego anioła, chociaż kiedy go znałem... Głos Barucha osłabł. Lord Asriel wpatrywał się w niego płonącym wzrokiem, ale trzymał język za zębami i czekał, aż anioł skończy. – Metatron jest dumny – podjął Baruch, kiedy odzyskał nieco sił – a jego ambicja nie ma granic. Autorytet wybrał go przed czterema tysiącami lat na swojego Regenta i razem układali plany. Mają nowy plan, który odkryliśmy z moim towarzyszem. Autorytet uważa, że świadome istoty wszelkich gatunków stały się niebezpiecznie niezależne, więc Metatron zamierza znacznie aktywniej interweniować w ludzkie sprawy. Planuje w tajemnicy przenieść Autorytet z Pochmurnej Góry do innej stałej cytadeli i zmienić górę w machinę wojenną. Kościoły w każdym świecie są słabe i skorumpowane, zbyt łatwo idą na kompromis... Chce wprowadzić stałą inkwizycję w każdym świecie, rządzoną bezpośrednio z królestwa. A jego pierwsza kampania ma zniszczyć twoją republikę... Obaj drżeli, anioł i człowiek, jeden z osłabienia, drugi z przejęcia. Baruch zebrał resztki sił i kontynuował: – Druga rzecz jest następująca. Istnieje nóż, który może wycinać przejścia między światami, a także wewnątrz nich. Jego moc jest nieograniczona, ale tylko w rękach kogoś, kto umie go używać. A tym kimś jest chłopiec... Anioł ponownie musiał przerwać i odpocząć. Bał się; czuł, jak się rozpływa. Lord Asriel widział, z jakim wysiłkiem anioł zbierał się w sobie. Siedział spięty, ściskając poręcze krzesła, dopóki Baruch nie doszedł do siebie. – Mój towarzysz jest teraz z tym chłopcem. Chcieliśmy zabrać go prosto do ciebie, ale odmówił, ponieważ... To trzecia rzecz, którą muszę ci powiedzieć: on i twoja córka są przyjaciółmi. Nie zgodził się przyjść do ciebie, dopóki jej nie znajdzie. Ona... – Kim jest ten chłopiec? – To syn szamana. Stanislausa Grummana. Lord Asriel był tak zdumiony, że mimo woli wstał, wprawiając w wirowanie kłęby dymu wokół anioła. – Grumman miał syna? – zapytał. – Grumman nie urodził się w twoim świecie. I naprawdę nie nazywał się Grumman. Mój towarzysz i ja zwróciliśmy na niego uwagę, ponieważ sam pragnął znaleźć nóż. Śledziliśmy go, wiedząc, że zaprowadzi nas do noża i jego właściciela. Zamierzaliśmy zabrać go do ciebie. Ale chłopiec odmówił... Jeszcze raz Baruch musiał przerwać. Lord Asriel usiadł z powrotem, przeklinając własną niecierpliwość, i sypnął trochę więcej ziół do ognia. Jego dajmona leżała w pobliżu, powoli zamiatając ogonem dębową podłogę, nie odrywała złocistych oczu od ściągniętej bólem twarzy anioła. Baruch kilka razy odetchnął z wysiłkiem. Lord Asriel zachował milczenie. Jedynym dźwiękiem było plaskanie linki flagowej na maszcie. – Nie spiesz się, panie – powiedział łagodnie Lord Asriel. – Czy wiesz, gdzie jest moja córka? – Himalaje... w jej własnym świecie – wyszeptał Baruch. – Wielkie góry. Jaskinia w pobliżu doliny pełnej tęcz... – Daleko stąd w obu światach. Szybko przyleciałeś. – To mój jedyny dar – odparł Baruch – oprócz miłości Balthamosa, którego już nigdy nie zobaczę. – A jeśli ty znalazłeś ją tak łatwo... – To każdy inny anioł też ją znajdzie. Lord Asriel wyciągnął wielki atlas ze skrzyni z mapami, otworzył go i przekartkował, szukając Himalajów. – Możesz określić dokładniej? – poprosił. – Możesz mi pokazać to miejsce? – Za pomocą noża... – wymówił z trudem Baruch i Lord Asriel zrozumiał, że jego myśli wędrują. – Za pomocą noża można swobodnie wejść i wyjść z każdego świata... Nazywa się Will. Ale są w niebezpieczeństwie, on i Balthamos... Metatron wie, że znamy jego sekret. Ścigali nas... Złapali mnie samego na granicy twojego świata... Byłem jego bratem... W ten sposób znaleźliśmy drogę do niego w Pochmurnej Górze. Metatron nazywał się dawniej Enoch, syn Jareda, syn Mahalalela... Enoch miał wiele żon. Kochał przyjemności ciała... Mój brat Enoch skazał mnie na wygnanie, ponieważ... Och, mój drogi Balthamosie... – Gdzie jest dziewczynka? – Tak. Tak. Jaskinia... jej matka... dolina pełna wiatrów i tęcz... wystrzępione flagi na świątyni... Podniósł się, żeby spojrzeć na atlas. Potem irbisica wstała jednym szybkim ruchem i skoczyła do drzwi, ale było za późno: ordynans, który zapukał, wszedł, nie czekając. Tak było przyjęte; to nie była niczyja wina. Widząc wyraz twarzy żołnierza patrzącego ponad jego ramieniem, Lord Asriel odwrócił się i zobaczył, jak Baruch dygocze z wysiłku, żeby utrzymać swoją okaleczoną postać. Ta próba zbyt dużo go kosztowała. Przeciąg od drzwi wywołał wir powietrza nad łóżkiem i luźne cząsteczki ciała Barucha, pozbawione jego siły, uleciały w górę, rozproszyły się i znikły. – Balthamos! – rozległ się szept w powietrzu. Lord Asriel oparł dłoń na karku dajmony; poczuła jego drżenie i uspokoiła go. Odwrócił się do ordynansa. – Mój panie, błagam o... – To nie twoja wina. Przekaż pozdrowienia królowi Ogunwe. Chciałbym, żeby on i inni moi dowódcy natychmiast tutaj przyszli. Również pan Basilides niech się tutaj stawi z aletheiometrem. Proszę uzbroić i zatankować drugą eskadrę giropterów, a zeppelin tankowiec niech natychmiast wystartuje na południowy zachód. Przekażę dalsze rozkazy w powietrzu. Ordynans zasalutował, jeszcze raz zerknął niepewnie na puste łóżko, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Lord Asriel postukał w biurko mosiężnym cyrklem i przeszedł przez pokój, żeby otworzyć południowe okno. Daleko w dole dymy i płomienie nieśmiertelnych ogni wzbijały się w ciemniejące powietrze. Nawet na tej wysokości w porywistym wietrze słychać było dzwonienie młotów. – No, dużo się dowiedzieliśmy, Stelmario – powiedział cicho. – Ale nie dość. Znowu rozległo się pukanie do drzwi i wszedł aletheiometrysta. Ten chudy, blady mężczyzna, który niedawno wkroczył w wiek średni, nazywał się Teukros Basilides, a jego dajmona była słowikiem. – Dobry wieczór – powiedział Lord Asriel. – Mamy problem i chciałbym, żeby odłożył pan na bok wszystko inne, dopóki pan nie znajdzie rozwiązania... Przekazał mu to, co powiedział Baruch, i podał atlas. – Niech pan namierzy tę jaskinię – rozkazał. – Niech mi pan poda możliwie precyzyjne koordynaty. To najważniejsze zadanie w pana karierze. Proszę zacząć natychmiast. ... tupnęła tak mocno, że nawet we śnie ją zabolało. – Nie wierzysz, że to zrobię, Roger, więc nie mów tak. Właśnie, że się obudzę i nie zapomnę. Rozejrzała się, lecz widziała tylko szeroko otwarte oczy i twarze pozbawione nadziei, blade twarze, ciemne twarze, stare twarze, młode twarze, wszyscy zmarli stłoczeni dookoła, cisnący się jak najbliżej, milczący i smutni. Twarz Rogera wyglądała inaczej. Tylko w niej jednej była nadzieja. – Czemu tak wyglądasz? – zapytała. – Czemu nie jesteś smutny jak oni? Czemu nie tracisz nadziei? A on odpowiedział: – Ponieważ... 6. Rozgrzeszenie wstępne ...a z nimi relikwie, Paciorki, bulle, dyspensy, odpusty Igraszką wichrów się stają... John Milton Raj utracony – A więc, bracie Pavle – powiedział Inspektor z Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej – chcę, żebyś dokładnie przypomniał sobie słowa, które usłyszałeś od czarownicy na statku. Dwunastu członków Komisji spojrzało w nikłym świetle popołudnia na kleryka stojącego na podium, ich ostatniego świadka. Był to ksiądz o wyglądzie naukowca, którego dajmona miała postać żaby. Komisja wysłuchiwała zeznań w tej sprawie od ośmiu dni, w starożytnym Kolegium Świętego Hieronima – budowli o wysokich wieżach. – Nie potrafię dokładnie przywołać z pamięci słów czarownicy – powiedział ze znużeniem brat Pavel. – Nigdy przedtem nie widziałem tortur, jak już zeznałem wczoraj, dlatego zrobiło mi się słabo i niedobrze. Więc nie powtórzę wam dokładnie, co mówiła, ale pamiętam znaczenie. Czarownica powiedziała, że dziecko Lyra zostało rozpoznane przez klan północy jako osoba z dawno znanej przepowiedni. Podobno posiadała moc dokonania brzemiennego w skutki wyboru, od którego zależy przyszłość wszystkich światów. Co więcej, istnieje imię, które przywodzi na myśl podobny przypadek i sprawi, że Kościół znienawidzi ją i będzie się jej bał. – Czy czarownica wymieniła to imię? – Nie. Zanim zdołała je wymówić, druga czarownica, obecna pod zaklęciem niewidzialności, zabiła ją i uciekła. – Więc pani Coulter nie usłyszała tego imienia? – Zgadza się. – I wkrótce potem ta Coulter wyszła? – Owszem. – Co odkryłeś później? – Dowiedziałem się, że dziewczynka przeszła do innego świata przez szczelinę otwartą przez Lorda Asriela, a tam uzyskała pomoc chłopca, który posiada albo otrzymał do użytku nóż niezwykłej mocy – oznajmił brat Pavel. Potem odchrząknął nerwowo i zapytał: – Czy mogę mówić całkiem swobodnie przed tą Komisją? – Całkowicie swobodnie, bracie Pavle – odparł czysty, szorstki głos Przewodniczącego. – Nie zostaniesz ukarany, jeśli nam powiesz, co ci wiadomo. Proszę, mów dalej. Uspokojony kleryk ciągnął: – Nóż należący do tego chłopca może otwierać przejścia pomiędzy światami. Co więcej, ma jeszcze większą moc... proszę o wybaczenie, boję się to powiedzieć... Potrafi zabijać najwyższe anioły i wyższe od nich istoty. Nie istnieje nic, czego ten nóż nie może zniszczyć. Pocił się i drżał, a jego dajmona-żaba w podnieceniu spadła z krawędzi podium na podłogę. Brat Pavel syknął z bólu, podniósł ją szybko i dał się jej napić wody ze szklanki stojącej przed nim. – Czy pytałeś dalej o dziewczynkę? – podjął Inspektor. – Czy poznałeś imię, o jakim wspominała czarownica? – Tak, poznałem. Jeszcze raz proszę Komisję o zapewnienie, że... – Masz je – warknął Przewodniczący. – Nie bój się. Nie jesteś heretykiem. Mów, czego się dowiedziałeś, i nie trać więcej czasu. – Pokornie proszę o wybaczenie. Zatem ta dziewczynka jest odpowiednikiem Ewy, żony Adama, matki nas wszystkich i przyczyny wszelkiego grzechu. Stenografistki zapisujące każde słowo były zakonnicami z Zakonu Świętej Filomeli, zaprzysiężonymi do milczenia; lecz po słowach brata Pavla jedna z nich wydała zdławiony okrzyk i obie przeżegnały się pospiesznie. Brat Pavel wzdrygnął się i podjął: – Proszę pamiętać: aletheiometr nie przepowiada, tylko mówi: jeśli pewne rzeczy się wydarzą, wówczas konsekwencje będą następujące... i tak dalej. I mówi, że jeśli ta dziewczynka będzie kuszona tak jak Ewa, prawdopodobnie upadnie. Od wyniku zależy... wszystko. A jeśli dojdzie do kuszenia i jeśli dziewczynka ulegnie, wówczas Pył i grzech zatriumfują. W sali zapadła cisza. Miliony złocistych pyłków wirowały w bladych promieniach słońca, wpadających ukośnie przez wielkie ołowiowe okna, ale to był pył, nie Pył; chociaż niejednemu członkowi Komisji kojarzył się z innym niewidzialnym Pyłem, który osiadał na każdej istocie ludzkiej, choćby najsumienniej przestrzegała praw. – Na koniec, bracie Pavle – rzekł Inspektor – powiedz nam, co wiesz o obecnym miejscu pobytu dziecka. – Ona wpadła w ręce pani Coulter – odpowiedział brat Pavel. – Przebywają w Himalajach. Na razie tylko tyle mi wiadomo. Natychmiast pójdę zapytać o dokładniejsze położenie i jak tylko je otrzymam, zawiadomię Komisję; ale... Zamilkł, skurczył się ze strachu i drżącą dłonią podniósł szklankę do ust. – Tak, bracie? – ponaglił go ojciec MacPhail. – Nie ukrywaj niczego. – Przypuszczam, że Stowarzyszenie Dzieł Ducha Świętego wie o tym więcej ode mnie. Brat Pavel mówił niemal szeptem. – Czyżby? – warknął Przewodniczący i w jego oczach zapłonęła wściekłość. Dajmona brata Pavla wydała krótkie żabie skrzeknięcie. Kleryk wiedział o rywalizacji pomiędzy rozmaitymi ugrupowaniami w Magistraturze i rozumiał, jak niebezpiecznie dostać się w krzyżowy ogień rywali; ale zatajenie posiadanych informacji groziło jeszcze większym niebezpieczeństwem. – Przypuszczam – ciągnął, dygocząc – że oni znacznie dalej posunęli się w poszukiwaniach dziecka. Mają inne źródła wiedzy, niedostępne dla mnie. – Właśnie – mruknął Przewodniczący. – Czy aletheiometr powiedział ci o tym? – Tak. – Doskonale. Bracie Pavle, powinieneś dalej prowadzić dochodzenie. Czegokolwiek potrzebujesz w sensie pomocy klerykalnej czy sekretarskiej, rozkazuj. Powstań, proszę. Brat Pavel skłonił się, pozbierał notatki i z żabą-dajmoną na ramieniu opuścił salę. Zakonnice rozprostowały palce. Ojciec MacPhail postukał ołówkiem w dębową ławę przed sobą. – Siostro Agnes, siostro Moniko – powiedział – możecie teraz nas zostawić. Transkrypcje proszę mi położyć na biurku przed końcem dnia. Dwie zakonnice skłoniły się i wyszły. – Dżentelmeni – powiedział Przewodniczący, gdyż tak zwracano się do siebie w Konsystorskiej Komisji – przenieśmy obrady. Dwunastu sędziów, od najstarszego (ojciec Makepwe, zgrzybiały, o kaprawych oczach) do najmłodszego (ojciec Gomez, blady i drżący od gorliwości) zebrali notatki j ruszyli za Przewodniczącym do komnaty rady, gdzie mogli siedzieć naprzeciwko siebie przy stole i rozmawiać z zachowaniem najwyższej dyskrecji. Obecny Przewodniczący Komisji Konsystorskiej był Szkotem nazwiskiem Hugh MacPhail. Wybrano go w młodym wieku; Przewodniczący pełnili swój urząd dożywotnio, a ojciec MacPhail dopiero przekroczył czterdziestkę, więc mógł wpływać na losy Komisji Konsystorskiej, a zatem całego Kościoła, przez wiele nadchodzących lat. Był to mężczyzna o mrocznej twarzy, wysoki i postawny, z grzywą sztywnych siwych włosów; miał skłonności do tycia, dlatego narzucił swojemu ciału brutalną dyscyplinę: pijał tylko wodę, jadał tylko chleb i owoce i ćwiczył godzinę dziennie pod nadzorem trenera mistrzów sportu. W rezultacie był wychudzony, żylasty i nerwowy. Jego dajmona była jaszczurką. Odczekawszy, aż zebrani usiądą, ojciec MacPhail zaczął: – Taki zatem jest stan rzeczy. Należy wziąć pod uwagę kilka punktów. Po pierwsze, Lord Asriel. Czarownica życzliwa Kościołowi melduje, że Lord Asriel zbiera wielką armię, włącznie z siłami wyglądającymi na anielskie. Jego zamiary, o ile czarownicy wiadomo, są wrogie wobec Kościoła i wobec samego Autorytetu. Po drugie, Rada Oblacyjna. Zorganizowanie przez nich programu badawczego w Bolvangarze oraz finansowanie działalności pani Coulter sugeruje, że mają nadzieję zająć miejsce Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej jako najpotężniejszego i najskuteczniejszego ramienia Świętego Kościoła. Zostaliśmy wyprzedzeni, panowie. Oni działali bezwzględnie i skutecznie. Należą nam się baty za naszą ślamazarność, skoro do tego dopuściliśmy. Za chwilę wrócę do tematu i powiem, co możemy zrobić. Po trzecie, chłopiec z zeznania brata Pavla, z nożem o takich niezwykłych możliwościach. Koniecznie musimy go znaleźć i jak najszybciej wejść w posiadanie tego noża. Po czwarte, Pył. Podjąłem kroki w celu sprawdzenia, czego dowiedziała się o tym Rada Oblacyjna. Przekonaliśmy jednego z teologów eksperymentalnych pracujących w Bolvangarze, żeby nam powiedział, co dokładnie odkryli. Porozmawiam z nim dzisiaj po południu na dole. Jeden czy dwóch kapłanów poruszyło się niespokojnie, ponieważ „na dole” oznaczało piwnice pod budynkiem: wyłożone białymi kafelkami pomieszczenia z doprowadzeniami prądu anbarycznego, dźwiękoszczelne i dobrze skanalizowane. – Czegokolwiek jednak dowiemy się o Pyle – podjął Przewodniczący – nie wolno nam zapominać o naszym zadaniu. Rada Oblacyjna próbowała zrozumieć skutki działania Pyłu; my musimy całkowicie go zniszczyć. Jeśli w celu zniszczenia Pyłu trzeba będzie zniszczyć również Radę Oblacyjna, Kolegium Biskupów, każdą instytucję, z pomocą której Święty Kościół wypełnia wolę Autorytetu... niech się tak stanie. Być może, panowie, sam Święty Kościół został powołany do istnienia, żeby wykonać to zadanie i przy tym zginąć. Lepszy jednak świat bez Kościoła i Pyłu niż świat, gdzie co dnia musimy cierpieć pod ohydnym brzemieniem grzechu. Lepszy jest świat oczyszczony z tego wszystkiego! Płomiennooki ojciec Gomez przytaknął zapalczywie. – I wreszcie – powiedział ojciec MacPhail – ta dziewczynka. Wciąż jeszcze dziecko, jak myślę. Ta Ewa, która będzie kuszona i która, jeśli kierować się precedensem, upadnie i ten Upadek sprowadzi na nas zagładę. Panowie, ze wszystkich sposobów rozwiązania jej problemu zaproponuję najbardziej radykalny, wierzę jednak, że otrzymam wasze poparcie. Proponuję wysłać człowieka, żeby ją odnalazł i zabił, zanim ona ulegnie pokusie. – Ojcze Przewodniczący – powiedział natychmiast ojciec Gomez – codziennie przez całe moje dorosłe życie odbywam pokutę wstępną. Studiowałem, szkoliłem się... Przewodniczący podniósł rękę. Pokuta wstępna i rozgrzeszenie były to doktryny badane i rozwijane przez Komisję Konsystorską, ale nieznane ogółowi Kościoła. Obejmowały pokutę za grzech jeszcze niepopełniony, surową i żarliwą pokutę połączoną z oczyszczaniem i biczowaniem, żeby uzbierać swego rodzaju kredyt. Kiedy pokuta osiągnęła poziom stosowny do ciężaru danego grzechu, penitent otrzymywał rozgrzeszenie z góry, chociaż mógł nigdy nie popełnić tego konkretnego grzechu. Na przykład czasami konieczne było zabijanie ludzi; a zabójca miał znacznie łatwiejsze zadanie, jeśli mógł je wykonać w stanie łaski. – Myślałem o tobie – oznajmił życzliwie ojciec MacPhail. – Czy mam zgodę Komisji? Tak. Kiedy ojciec Gomez wyruszy z naszym błogosławieństwem, będzie zdany tylko na siebie, nieosiągalny, nie do odwołania. Cokolwiek jeszcze się stanie, on podąży do celu prostą drogą, niczym strzała Boga, i uderzy w dziecko. Nadejdzie w nocy, niewidzialny, niczym anioł, który zniszczył Asyryjczyków, w ciszy i milczeniu. O ileż lepiej byłoby dla nas, gdyby w ogrodzie Edenu był taki ojciec Gomez! Nigdy nie odeszlibyśmy z raju. Młody ksiądz prawie szlochał z dumy. Komisja udzieliła swego błogosławieństwa. A w najciemniejszym kącie sufitu, ukryty wśród ciemnych dębowych belek, siedział człowieczek nie większy od dłoni. Miał buty z ostrogami i słyszał każde wypowiedziane słowo. W piwnicach człowiek z Bolvangaru, ubrany tylko w brudną białą koszulę i luźne spodnie bez paska, stał pod gołą żarówką, przytrzymując jedną ręką spodnie, a drugą swoją dajmonę-królicę. Przed nim, na jedynym krześle, siedział ojciec MacPhail. – Doktorze Cooper – zaczął Przewodniczący – niechże pan siada. W pomieszczeniu nie było żadnych mebli oprócz krzesła, drewnianej pryczy i wiadra. Głos Przewodniczącego odbijał się nieprzyjemnym echem od białych kafelków pokrywających sufit i ściany. Doktor Cooper usiadł na pryczy. Nie mógł oderwać wzroku od wychudzonego siwowłosego mężczyzny. Oblizał suche wargi i czekał na kolejną zbliżającą się przykrość. – Więc prawie udało się panu oddzielić dziecko od jego dajmona? – zagadnął ojciec MacPhail. Doktor Cooper odparł drżącym głosem: – Uważaliśmy, że nie ma sensu czekać, ponieważ eksperyment i tak miał się odbyć, więc umieściliśmy dziecko w eksperymentalnej komorze, ale wtedy interweniowała sama pani Coulter i zabrała dziecko do własnej kwatery. Królica-dajmona otwarła okrągłe oczy i spojrzała z lękiem na Przewodniczącego, po czym znowu je zamknęła i ukryła pyszczek. – To na pewno było stresujące – zauważył ojciec MacPhail. – Cały program był niezwykle trudny – zgodził się pospiesznie doktor Cooper. – Dziwi mnie, że nie zwróciliście się po pomoc do Komisji Konsystorskiej, my mamy mocne nerwy. – My... ja... rozumieliśmy, że na program licencję wydała... Kierowała nim Rada Oblacyjna, ale powiedziano nam, że za zgodą Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej. Inaczej nigdy nie wzięlibyśmy w tym udziału. Nigdy! – Nie, oczywiście, że nie. A teraz inna sprawa. Czy wiadomo coś panu – zaczął ojciec MacPhail, przechodząc do prawdziwego powodu swojej wizyty w piwnicy – o temacie badań Lorda Asriela? Co mogło być źródłem potężnej energii, którą zdołał uwolnić na Svalbardzie? Doktor Cooper przełknął ślinę. W pełnej napięcia ciszy kropla potu spadła z jego podbródka i obaj mężczyźni wyraźnie usłyszeli, jak uderzyła w betonową podłogę. – No... – zaczął Cooper – jeden z członków naszego zespołu zaobserwował, że w procesie rozdzielania następuje uwolnienie energii. Kontrolowanie jej wymagałoby ogromnych sił, lecz podobnie jak eksplozję atomową inicjują konwencjonalne materiały wybuchowe, można to zrobić, skupiając potężny prąd anbaryczny... Jednakże nie potraktowano go poważnie. Nie zwracałem uwagi na jego pomysły – dodał szczerze – wiedząc, że bez zezwolenia mogą okazać się herezją. – Bardzo mądrze. A ten kolega? Gdzie jest teraz? – Był jednym z tych, którzy zginęli podczas ataku. Przewodniczący uśmiechnął się. Uśmiech był tak szczególny, że dajmona doktora Coopera zadygotała i przywarła do jego piersi. – Odwagi, doktorze – powiedział ojciec MacPhail. – Chcemy, żeby pan był silny i dzielny! Czeka nas praca nad wielkim dziełem, walka w wielkiej bitwie. Musi pan zasłużyć na przebaczenie Autorytetu, współpracując z nami w pełni, nie ukrywając niczego, nawet najdzikszych spekulacji, nawet plotek. Teraz niech pan skupi całą uwagę i spróbuje sobie przypomnieć, co mówił pański kolega. Czy przeprowadzał jakieś eksperymenty? Czy zostawił notatki? Czy zwierzał się jeszcze komuś? Jakiego sprzętu używał? Niech pan niczego nie pomija, doktorze Cooper. Dostanie pan pióro, papier i tyle czasu, ile pan potrzebuje. Ten pokój jest niezbyt wygodny. Przeniesiemy pana w bardziej odpowiednie miejsce. Potrzebuje pan na przykład jakichś mebli? Woli pan pisać przy stole czy przy biurku? Chce pan maszynę do pisania? Może woli pan dyktować stenografistce? Wystarczy zawiadomić straże i dostanie pan wszystko, czego pan zażąda. Ale chcę, żeby pan bez przerwy myślał o pańskim koledze i jego teorii. Najważniejszym pańskim zadaniem jest odtworzyć, a w razie konieczności ponownie odkryć to, co on wiedział. Kiedy już pan ustali, jakie instrumenty będą potrzebne, dostanie je pan również. To wielkie zadanie, doktorze! Błogosławieństwo spłynęło na pana, skoro panu je powierzono! Niech pan podziękuje Autorytetowi. – Dziękuję, ojcze Przewodniczący! Dziękuję! Przytrzymując luźny pasek spodni, filozof wstał i skłonił się kilka razy niemal nieświadomie, kiedy Przewodniczący Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej opuszczał celę. Tego wieczoru kawaler Tialys, gallivespiański szpieg, podążał alejkami i zaułkami Genewy na spotkanie ze swoją koleżanką, lady Salmakią. Była to niebezpieczna wyprawa dla nich obojga; niebezpieczna również dla każdego napastnika, ale przede wszystkim ryzykowna dla małych Gallivespian. Niejeden polujący kot zginął od ich ostróg, lecz zaledwie przed tygodniem kawaler mało nie stracił ramienia w zębach bezpańskiego kundla; uratowała go tylko szybka akcja damy. Spotkali się w siódmym z wyznaczonych miejsc schadzek, wśród korzeni platanu na zarośniętym małym skwerku, i wymienili nowiny. Informator Salmakii w Stowarzyszeniu powiedział jej, że wcześniej tego wieczoru otrzymali przyjacielskie zaproszenie od Przewodniczącego Konsystorskiej Komisji, żeby przyszli omówić kwestie interesujące dla obu stron. – Szybka robota – skomentował kawaler. – Ale sto do jednego, że on nam nie powie o swoim zabójcy. Opowiedział jej o planie zabicia Lyry. Salmakia nie była zdziwiona. – To logiczne rozwiązanie – stwierdziła. – I logicznie myślący ludzie. Tialys, myślisz, że jeszcze kiedyś zobaczymy to dziecko? – Nie wiem, ale chciałbym. Dobrej drogi, Salmakio. Jutro przy fontannie. Pod tą wymianą zdań kryła się niewypowiedziana rzecz, o której nigdy nie wspominali: krótkość ich życia w porównaniu z życiem ludzi. Gallivespianie dożywali dziewięciu lub dziesięciu lat, rzadko więcej, a Tialys i Salmakia przekroczyli już ósmy rok. Nie obawiali się starości: ich lud umierał w pełni sił i rozkwicie, nagle, dzieciństwo zaś trwało bardzo krótko; lecz w porównaniu z nimi życie dziecka takiego jak Lyra rozciągało się równie daleko w przyszłość, jak życie czarownic w porównaniu z Lyrą. Kawaler wrócił do Kolegium Świętego Hieronima i zaczął układać wiadomość, którą zamierzał wysłać Lordowi Roke przez magnetytowy rezonator. Podczas gdy rozmawiał z Salmakia, Przewodniczący posłał po ojca Gomeza. W jego gabinecie modlili się razem przez godzinę, a potem ojciec MacPhail udzielił młodemu księdzu wstępnego rozgrzeszenia, dzięki któremu zamordowanie Lyry przestanie być grzechem. Ojciec Gomez wyglądał jak odmieniony; wypełniająca go pewność siebie sprawiła, że jego oczy dosłownie płonęły żarem. Omówili praktyczne kwestie, sprawę pieniędzy i tak dalej; a potem Przewodniczący powiedział: – Kiedy stąd wyjdziesz, ojcze, zostaniesz całkowicie odcięty, na zawsze, od wszelkiej pomocy z naszej strony. Nigdy nie będziesz mógł wrócić; nigdy więcej o nas nie usłyszysz. Nie mogę ci udzielić lepszej rady niż ta: nie szukaj dziecka. W ten sposób się zdradzisz. Szukaj kusicielki, a ona doprowadzi cię do dziecka. – Ona? – powtórzył wstrząśnięty ojciec Gomez. – Tak – potwierdził ojciec MacPhail. – Tyle dowiedzieliśmy się z aletheiometru. Świat, z którego pochodzi kusicielka, jest dziwnym światem. Zobaczysz wiele rzeczy, które cię zaskoczą i zaszokują, ojcze. Nie pozwól, żeby ich obcość odwiodła cię od świętego zadania, które musisz wypełnić. Wierzę – dodał łagodnie – w moc twojej wiary. Ta kobieta podróżuje, prowadzona przez moce zła, do miejsca, gdzie w końcu w odpowiednim czasie spotka dziecko, żeby je wystawić na pokuszenie. Oczywiście jeśli nie uda nam się zabrać dziewczynki z jej obecnego miejsca pobytu. Wtedy pozostaje nasz pierwszy plan. Ty, ojcze, jesteś naszą ostateczną gwarancją, że jeśli poniesiemy porażkę, siły piekielne jednak nie zwyciężą. Ojciec Gomez kiwnął głową. Jego dajmona, duży błyszczący żuk o zielonym grzbiecie, stuknęła sztywnymi skrzydłami. Przewodniczący otworzył szufladę i podał młodemu księdzu paczuszkę poskładanych papierów. – Tu jest wszystko, co wiemy o tej kobiecie – powiedział – o świecie jej pochodzenia i o miejscu, gdzie ją widziano po raz ostatni. Przeczytaj to uważnie, drogi Luisie, i wyruszaj z moim błogosławieństwem. Nigdy przedtem nie zwrócił się do księdza po imieniu. Ojciec Gomez poczuł, że łzy radości pieką go w oczach, kiedy całował Przewodniczącego na pożegnanie. – ...ty jesteś Lyra. Potem uświadomiła sobie, co to znaczy. Czuła się oszołomiona, nawet we śnie; czuła wielki ciężar przygniatający ramiona. Ciężar jeszcze się zwiększył, kiedy znowu ogarniał ją sen i twarz Rogera odpływała w mrok. – No tak... wiem... Po naszej stronie są różni ludzie, jak doktor Malone... Wiesz, że istnieje drugi Oksford, całkiem jak nasz? No i ona... znalazłam ją w... Ona pomoże... Ale jest tylko jedna osoba, która naprawdę... Teraz już ledwie widziała małego chłopca, a jej myśli rozbiegały się i błądziły jak owce na pastwisku. – Ale możemy mu zaufać, Roger, przysięgam – powiedziała, podejmując ostatni wysiłek... 7. Mary, sama Wreszcie stanęły jak w tańcu czcigodne Drzewa i konar liczny rozpostarły Pozawieszany obficie owocem... John Milton Raj utracony Niemal w tym samym czasie kusicielka, której tropem wysłano ojca Gomeza, sama była kuszona. – Dziękuję, nie, nie, to wszystko, czego potrzebuję, nic więcej, naprawdę, dziękuję – mówiła doktor Mary Malone do pary staruszków w oliwnym gaju, którzy próbowali jej wcisnąć więcej żywności, niż mogła unieść. Mieszkali tam samotni i bezdzietni, w strachu przed upiorami, które widywali wśród srebrnoszarych drzew; lecz kiedy Mary Malone nadeszła drogą z plecakiem, upiory spłoszyły się i odfrunęły. Para staruszków zaprosiła Mary do małej, obrośniętej winem chatki, ugościła winem, chlebem, serem i oliwkami, a teraz nie chciała jej wypuścić. – Muszę iść dalej – powtórzyła – dziękuję wam, jesteście bardzo mili... nie udźwignę... och, no dobrze, jeszcze jeden mały serek... dziękuję... Najwyraźniej uważali ją za talizman przeciwko upiorom. Chciałaby, żeby mieli rację. Przez ten tydzień spędzony w świecie Cittagazze widziała tyle zniszczeń, tylu dorosłych pożartych przez upiory i zdziczałe padlinożerne dzieci, że te eteryczne wampiry budziły w niej zgrozę. Wiedziała tylko, że odfruwały, kiedy się zbliżała; ale nie mogła zostać z każdym, kto jej potrzebował, ponieważ musiała iść dalej. Znalazła miejsce na ostatni mały kozi serek owinięty w liść winorośli, ponownie ukłoniła się z uśmiechem i po raz ostatni napiła ze źródła bulgoczącego wśród szarych głazów. Potem lekko klasnęła, naśladując staruszków, stanowczo odwróciła się i odeszła. Wcale nie była tak zdecydowana, jak wyglądała. Ostatnia komunikacja z tymi istotami, które nazywała Cieniocząsteczkami, a Lyra nazywała Pyłem, odbyła się na ekranie komputera, który zniszczyła na ich polecenie. Teraz się zgubiła. Kazano jej przejść przez szczelinę w Oksfordzie, w którym mieszkała, w Oksfordzie świata Willa, co też zrobiła – i znalazła się w tym niezwykłym innym świecie, oszołomiona i drżąca z podziwu. Poza tym jej jedynym zadaniem było znalezienie chłopca i dziewczynki, a potem odegranie węża – cokolwiek to znaczyło. Więc wędrowała, rozglądała się i pytała, i niczego nie znalazła. Teraz jednak, pomyślała, skręcając w wąską ścieżkę prowadzącą z gaju oliwnego, będzie musiała poszukać wskazówek. Gdy tylko oddaliła się od małego gospodarstwa dostatecznie, żeby nikt jej nie przeszkodził, usiadła pod sosnami i otworzyła plecak. Na dnie, zawinięta w jedwabny szal, spoczywała książka, którą Mary miała od dwudziestu lat: komentarz do chińskiej metody wróżenia, I Ching. Zabrała ją ze sobą z dwóch powodów. Po pierwsze, przez sentyment: dostała ją od dziadka i często z niej korzystała jako uczennica. Po drugie, kiedy Lyra po raz pierwszy znalazła drogę do laboratorium Mary, zapytała: „Co to jest?” i wskazała plakat na drzwiach, przedstawiający symbole z I Ching; a niedługo potem w trakcie spektakularnego seansu z komputerem dowiedziała się (tak twierdziła), że Pył ma wiele innych sposobów porozumiewania się z istotami ludzkimi, do których należała również chińska metoda wykorzystująca te symbole. Więc pakując się pospiesznie przed opuszczeniem własnego świata, Mary zabrała też „Księgę Przemian”, jak ją nazywano, oraz małe łodyżki krwawnika, za pomocą których ją odczytywała. A teraz nadszedł czas, żeby z niej skorzystać. Rozłożyła jedwabny szal na ziemi i zaczęła proces dzielenia i liczenia, dzielenia i liczenia i odkładania na bok, który tak często przeprowadzała jako porywcza ciekawa nastolatka, a później prawie nigdy. Niemal zapomniała, jak to się robi, lecz wkrótce rytuał powrócił, a wraz z nim poczucie spokoju i skupienia, które odgrywało tak ważną rolę w rozmowie z Cieniami. W końcu otrzymała liczby, które wskazywały heksagram, grupę sześciu ciągłych lub przerywanych linii, po czym sprawdziła znaczenie. Ta część była trudna, ponieważ Księga wyrażała się w tak enigmatycznym stylu. Mary przeczytała: Wejście na szczyt Po zapas pożywienia Przynosi pomyślność. Szpiegowanie wokół bystrymi oczami Jak tygrys nienasycony w swym głodzie. To brzmiało zachęcająco. Czytała dalej, śledząc tekst poprzez zagmatwane ścieżki komentarza, aż dotarła do słów: „Zachowanie spokoju to góra; to boczna ścieżka; oznacza małe kamyki, drzwi i otwory”. Musiała zgadywać. Wzmianka o „otworach” przypomniała jej tajemnicze okno w powietrzu, przez które weszła do tego świata; a pierwsze słowa chyba wskazywały, że powinna iść w górę. Jednocześnie podniesiona na duchu i zbita z tropu, zapakowała książkę oraz łodygi krwawnika i ruszyła dalej ścieżką. Cztery godziny później była bardzo zgrzana i zmęczona. Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Wyboista ścieżka skończyła się i Mary z coraz większym trudem wspinała się wśród porozrzucanych głazów i mniejszych kamieni. Po lewej zbocze opadało ku pejzażowi oliwnych i cytrynowych gajów, zaniedbanych winnic i opuszczonych wiatraków, mglistych w wieczornym świetle. Po prawej osypisko żwiru i kamyków sięgało do grani z kruszącego się wapienia. Ze znużeniem zarzuciła plecak na ramiona i postawiła stopę na kolejnym płaskim głazie – lecz zanim jeszcze przeniosła ciężar ciała do przodu, zamarła. Światło odbiło się od czegoś dziwnego. Mary osłoniła dłonią oczy przed odblaskiem z piarżyska i spróbowała ponownie to wypatrzyć. Znalazła: jakby tafla szkła wisząca w powietrzu bez żadnego oparcia, ale szkło bez wyraźnych świetlnych refleksów: po prostu kwadratowy kawałek odmienności. A potem przypomniała sobie wróżbę I Ching: „boczna ścieżka, małe kamyki, drzwi i otwory”. To było okno, jak tamto na alei Sunderland. Zobaczyła je tylko w tym świetle; gdyby słońce stało wyżej, pewnie wcale by go nie zauważyła. Podeszła do małego kwadratu powietrza z namiętną ciekawością, ponieważ nie zdążyła obejrzeć tamtego pierwszego; musiała uciekać jak najszybciej. Ale to drugie zbadała dokładnie, dotknęła krawędzi, obeszła je dookoła, żeby sprawdzić, czy robi się niewidzialne z drugiej strony, zanotowała absolutną różnicę pomiędzy „tym” a „tamtym”, niemal kipiąc z podniecenia na myśl, że takie rzeczy mogą istnieć. Właściciel noża, który je zrobił mniej więcej w okresie amerykańskiej rewolucji, nie zamknął go przez niedbalstwo, ale przynajmniej wyciął je w miejscu bardzo podobnym do świata po tej stronie: na skalnym zboczu. Lecz skała po drugiej stronie była inna, nie wapień, tylko granit, i kiedy Mary przeszła przez otwór do nowego świata, znalazła się nie u podnóża wyniosłej grani, ale niemal na szczycie niskiego nasypu, górującego nad rozległą równiną. Tutaj też zapadał wieczór. Usiadła, żeby odpocząć, złapać oddech i bez pośpiechu napawać się tym cudem. Złociste światło wypełniające przestrzeń i nieskończona preria lub sawanna, jakiej nigdy nie widziała we własnym świecie. Chociaż prawie cała równina była porośnięta krótką trawą w niezliczonych odcieniach brązu, zieleni, ochry, płowej żółci i złota, i lekko sfalowana, co wyraźnie podkreślały długie promienie zachodzącego słońca, przecinały ją krzyżujące się linie czegoś, co wyglądało jak rzeki kamienia o jasnoszarej powierzchni. Po drugie, tu i tam na równinie stały grupki najwyższych drzew, jakie Mary widziała w życiu. Pewnego razu w Kalifornii, uczestnicząc w konferencji fizyki wysokich energii, wzięła sobie wolne, żeby obejrzeć wielkie sekwoje, które wzbudziły w niej podziw; lecz czymkolwiek były te drzewa, przewyższały sekwoje co najmniej dwukrotnie. Listowie miały gęste i ciemnozielone, potężne pnie czerwonozłote w nasyconym wieczornym świetle. I wreszcie na prerii pasło się stado jakichś zwierząt, zbyt daleko, żeby zobaczyć je wyraźnie. W ich ruchach była obcość, której Mary nie potrafiła pojąć do końca. Czuła się strasznie zmęczona, poza tym głodna i spragniona. Gdzieś w pobliżu słyszała jednak zachęcający bulgot źródełka. Znalazła je już po chwili: zaledwie wyciek czystej wody z omszałej szczeliny i cienki strumyczek spływający po zboczu. Piła długo i z wdzięcznością, a potem poszukała wygodnego miejsca, ponieważ noc zapadała szybko. Oparta o skałę, owinięta śpiworem, zjadła trochę twardego chleba i koziego sera, a potem głęboko zasnęła. Obudziło ją poranne słońce świecące prosto w twarz. Powietrze było chłodne, maleńkie kropelki rosy osiadły na jej włosach i na śpiworze. Leżała przez kilka minut otoczona świeżością, czując się jak pierwsza istota ludzka na świecie. Usiadła, ziewnęła, przeciągnęła się, zadrżała. Umyła się w lodowatym źródełku, potem zjadła kilka suszonych fig i rozejrzała się po okolicy. Za niewielkim wzniesieniem, na którym się znalazła, teren opadał stopniowo, a potem znowu się wznosił; najpełniejszy widok rozciągał się z przodu, na rozległą prerię. Długie cienie drzew sięgały teraz w jej stronę, a przed nimi widziała kołujące stada ptaków, tak maleńkich na tle wyniosłej zielonej korony, że wyglądały jak pyłki kurzu. Ponownie zarzuciła plecak na ramiona i zeszła na gęstą, szorstką trawę prerii, kierując się w stronę najbliższej grupy drzew, oddalonej o sześć do siedmiu kilometrów. Trawa sięgała do kolan; wśród niej rosły nisko płożące się krzewy, najwyżej do kostek, przypominające jałowiec, i kwiaty podobne do maków, jaskrów, bławatków, barwiące pejzaż rozmaitymi odcieniami. Potem Mary zobaczyła dużą pszczołę, wielkości połowy jej kciuka, siadającą w koronie błękitnego kwiatu, który pochylił się i zakołysał pod ciężarem. Lecz kiedy pszczoła wycofała się spomiędzy płatków i ponownie wzbiła w powietrze, Mary zobaczyła, że to wcale nie był owad, ponieważ po chwili przyfrunął do jej dłoni i usiadł na palcu, bardzo delikatnie postukał w skórę długim dziobem w kształcie igły i, nie znalazłszy nektaru, odleciał. To był maleńki koliber, trzepoczący brązowo upierzonymi skrzydełkami zbyt szybko jak na możliwości ludzkiego oka. Jakże zazdrościłby jej każdy biolog na Ziemi, gdyby mógł zobaczyć to co ona! Ruszyła dalej i zauważyła, że zbliża się do stada tych trawożernych zwierząt, które widziała poprzedniego wieczoru i których ruchy wydawały jej się jakieś dziwne, nie wiadomo dlaczego. Zwierzęta, wielkości jelenia lub antylopy i podobnie umaszczone, różniły się jednak budową nóg tak bardzo, że Mary przystanęła i przetarła oczy. Nogi wyrastały im romboidalnie z tułowia: dwie na środku, jedna z przodu i jedna pod ogonem, toteż zwierzęta poruszały się w dziwnie kołyszący sposób. Mary gwałtownie zapragnęła obejrzeć szkielet i sprawdzić, jak działa ta konstrukcja. Trawożercy ze swej strony spoglądali na nią obojętnie łagodnymi oczami, nie okazując strachu ani ciekawości. Marzyła, żeby podejść bliżej i obejrzeć zwierzęta bez pośpiechu, ale robiło się gorąco, a cień wielkich drzew zapraszał: zresztą miała mnóstwo czasu. Wkrótce wyszła z trawy na jedną z tych kamiennych rzek, które widziała ze wzgórza: kolejny powód do zdziwienia. Kiedyś mogła tutaj wylać lawa. W głębi miała barwę ciemną, niemal czarną, ale powierzchnię jaśniejszą, jakby wytartą albo zniszczoną na skutek kruszenia. Była gładka jak porządnie wybetonowana droga w świecie Mary i z pewnością łatwiej się po niej szło niż po trawie. Mary poszła dalej kamienną drogą, która zakręcała szerokim łukiem w stronę drzew. Im bliżej podchodziła, tym bardziej zdumiewała ją grubość ogromnych pni, równie szerokich jak jej dom, oceniała, i wysokich jak... wysokich jak... zabrakło jej porównania. Dotarła do pierwszego pnia i położyła ręce na głęboko pobrużdżonej czerwonozłotej korze. Ziemię zaścielał gruby do kostek dywan brązowych szkieletów liści, długich jak stopa Mary, miękkich i pachnących. Wkrótce otoczyła ją chmara latających stworzonek podobnych do komarów. Widziała też stadko maleńkich kolibrów, żółtego motyla o skrzydłach rozpiętości jej dłoni i zbyt wiele pełzających stworzeń jak na jej gust. W powietrzu brzęczało, buczało i szeleściło. Przeszła po ściółce zagajnika, czując się jak w katedrze: ta sama cisza, to samo wrażenie wznoszącej się struktury, ten sam podziw. Dotarła tutaj później, niż myślała. Zbliżało się południe, ponieważ snopy światła wpadały prawie pionowo przez sklepienie liści. Mary sennie zastanawiała się, dlaczego trawożerne zwierzęta nie szukały cienia pod drzewami w najgorętszej porze dnia. Wkrótce się dowiedziała. Zbyt zgrzana, żeby iść dalej, położyła się na odpoczynek pomiędzy korzeniami gigantycznego drzewa, oparła głowę na plecaku i zapadła w drzemkę. Oczy miała zamknięte najwyżej od dwudziestu minut i jeszcze na dobre nie zasnęła, kiedy nagle gdzieś bardzo blisko rozległ się donośny trzask, od którego zadrżała ziemia. Potem znowu trzasnęło. Zaalarmowana Mary usiadła, otrząsnęła się ze snu i zobaczyła ruch: okrągły przedmiot, koło o średnicy mniej więcej metra, potoczyło się po ziemi, zatrzymało i przewróciło na bok. A potem spadło następne, trochę dalej; widziała, jak masywny ciężar uderzył o podobny do przypory korzeń najbliższego drzewa i odtoczył się powoli. Wystarczyła myśl, że jedna z tych rzeczy spadnie jej na głowę, żeby Mary złapała plecak i uciekła z zagajnika. Co to było? Strąki nasienne? Uważnie patrząc w górę, zaryzykowała ponowne wejście pod korony drzew, żeby przyjrzeć się najbliższemu krążkowi. Postawiła go prosto, wytoczyła z zagajnika i położyła na trawie, chcąc obejrzeć go dokładnie. Był idealnie okrągły i gruby na szerokość jej dłoni. W środku miał wgłębienie, gdzie wcześniej był przytwierdzony do drzewa. Nie ważył wiele, ale był niezwykle twardy i pokryty włóknistymi włoskami, układającymi się wzdłuż obwodu tak, że mogła łatwo przeciągnąć po nim dłonią w jedną stronę, ale nie w drugą. Spróbowała naciąć powierzchnię nożem: nie został nawet ślad. Jej palce wydawały się gładsze. Powąchała je: wyczuła słaby zapach pod wonią kurzu. Znowu spojrzała na strąk. Błyszczał lekko na środku i kiedy ponownie go dotknęła, poczuła śliskość pod palcami. Wydzielał jakiś olejek. Mary położyła go, zastanawiając się, w jaki sposób ewoluował ten świat. Jeśli prawidłowo odgadła, że te wszechświaty były równoległymi światami przewidzianymi przez teorię kwantową, niektóre z nich musiały oddzielić się od jej świata znacznie wcześniej niż inne. A w tym świecie ewolucja wyraźnie faworyzowała ogromne drzewa i duże zwierzęta z romboidalnym ustawieniem kończyn. Mary zaczynała rozumieć, jak wąskie są jej naukowe horyzonty. Nie miała pojęcia o botanice, geologii czy biologii – ignorancja na poziomie małego dziecka. A potem usłyszała niski dudniący grzmot, którego źródło zlokalizowała dopiero po chwili, kiedy zobaczyła kłąb kurzu przesuwający się po kamiennej drodze – w stronę zagajnika i w stronę Mary. Tuman, odległy o jakieś dwa kilometry, bynajmniej nie poruszał się powoli, toteż nagle ogarnął ją strach. Skoczyła z powrotem do zagajnika. Znalazła wąską szczelinę pomiędzy dwoma wielkimi korzeniami i wcisnęła się tam, zerkając ponad wysoką przyporą w kierunku zbliżającej się chmury pyłu. Od tego, co zobaczyła, zakręciło jej się w głowie. Początkowo wyglądało to jak gang motocyklowy. Potem pomyślała, że to stado zwierząt na kołach. Ale to niemożliwe. Żadne zwierzę nie ma kół. Nie mogła tego widzieć. Ale widziała. Widziała około tuzina zwierząt. Były z grubsza tej samej wielkości co trawożerne stworzenia, ale smuklejsze i szaro ubarwione, z rogami i krótkimi trąbami jak u słoni. Miały taką samą romboidalną budowę ciała co trawożercy, ale w jakiś sposób wytworzyły koło na przedniej i tylnej nodze. Ale koło nie istnieje w naturze, upierał się jej umysł: koło potrzebuje osi z łożyskiem całkowicie oddzielonej od obracającej się części, to nie mogło powstać, to niemożliwe... Potem, kiedy stado zatrzymało się w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów i kurz opadł, Mary nagle dostrzegła związek i nie mogła opanować głośnego śmiechu. Koła to były strąki nasienne. Idealnie okrągłe, niezwykle twarde i lekkie – nadawały się doskonale. Stworzenia zaczepiały szpony przedniej i tylnej nogi w środku strąków i używały dwóch bocznych nóg, żeby odpychać się od ziemi i posuwać do przodu. Zachwycając się tym wynalazkiem, Mary czuła się również trochę nieswojo, ponieważ rogi stworzeń wydawały się bardzo ostre, a w oczach błyszczała ciekawość i inteligencja widoczna nawet z tej odległości. I szukały jej. Jeden z nich dostrzegł strąk, który wytoczyła z zagajnika, i zjechał z drogi w jego kierunku. Kiedy dotarł do strąka, podniósł go trąbą, ustawił pionowo i potoczył do swoich towarzyszy. Zebrali się wokół strąka i dotykali go delikatnie silnymi, giętkimi trąbami. Mary przyłapała się na tym, że interpretuje wydawane przez nich ciche ćwierknięcia, kląskania i pohukiwania jako wyraz dezaprobaty. Ktoś dotykał strąka; ktoś go zepsuł. Potem pomyślała: Przybyłaś tutaj w określonym celu, chociaż jeszcze go nie zrozumiałaś. Śmiało. Przejmij inicjatywę. Więc wstała i zawołała, bardzo zażenowana: – Tutaj. Tutaj jestem! Obejrzałam wasz strąk. Przepraszam. Proszę, nie róbcie mi krzywdy! Natychmiast przekręcili głowy, żeby na nią spojrzeć, z wysuniętymi trąbami, z błyszczącymi oczami. Wszyscy postawili uszy. Mary wyszła spod osłony korzeni i spojrzała prosto na nich. Wyciągnęła ręce, rozumiejąc, że taki gest pewnie nie ma znaczenia dla stworzeń, które nie posiadają rąk. Nic innego jednak nie mogła zrobić. Podniosła plecak, przeszła po trawie i wstąpiła na drogę. Z bliska – nie dalej niż z dwóch metrów – widziała ich znacznie dokładniej, ale jej uwagę przyciągnęło coś żywego i świadomego w ich spojrzeniach – inteligencja. Te stworzenia różniły się od trawożerców tak bardzo, jak człowiek różni się od krowy. Mary wskazała na siebie i powiedziała: – Mary. Najbliższy stwór wyciągnął do niej trąbę. Podeszła bliżej, a on dotknął jej piersi w miejscu, które wskazała. Usłyszała własny głos wydobywający się z gardła stwora: – Mery. – Czym jesteś? – zapytała, a stwór powtórzył: – Czymieseś? Mogła tylko odpowiedzieć: – Jestem człowiekiem. – Jesem człoiekiem – powiedział stwór, a potem stało się coś jeszcze dziwniejszego: stworzenia wybuchnęły śmiechem. Mrużyły oczy, kołysały trąbami, odrzucały głowy do tyłu – a z ich gardeł wydobywały się odgłosy niewątpliwie świadczące o wesołości. Nie mogła się powstrzymać: również się roześmiała. Potem inny stwór wysunął się do przodu i dotknął jej ręki trąbą. Mary podstawiła również drugą rękę pod lekko kłujący szczeciną, pytający dotyk. – Aha – powiedziała – czujesz zapach olejku ze strąka... – Strąga – powtórzył stwór. – Jeśli potraficie wymawiać słowa w moim języku, możemy się porozumieć, kiedyś. Bóg wie jak. Mary – powtórzyła, znowu wskazując na siebie. Nic. Patrzyli. Jeszcze raz pokazała na własną pierś: – Mary. Najbliższy stwór dotknął własnej piersi trąbą i przemówił. Trzy sylaby czy dwie? Stwór znowu przemówił i tym razem Mary spróbowała odtworzyć te dźwięki. – Mulefa – powiedziała niepewnie. Inni powtórzyli jej głosem: „Mulefa”, ze śmiechem, i nawet jakby szydzili ze stwora, który się odezwał. „Mulefa!”, wołali, jakby to był świetny żart. – No, skoro się śmiejecie, to chyba mnie nie zjecie – stwierdziła Mary. Od tej chwili poczuła się wśród nich swobodnie i już się nie denerwowała. Grupa również się odprężyła: mieli robotę, nie włóczyli się bez celu. Mary zobaczyła, że jeden z nich nosi na plecach siodło lub uprząż; dwaj inni załadowali mu na grzbiet strąk i przywiązali go pasami, zręcznie posługując się trąbami. Kiedy stali, opierali się na bocznych nogach, a kiedy się przesuwali, sterowali jednocześnie przednią i tylną. Ich ruchy były silne i pełne wdzięku. Jeden z nich podjechał na skraj drogi, uniósł trąbę i wydał donośny zew. Stado trawożerców jak na komendę podniosło łby i potruchtało w stronę drogi. Dotarłszy na miejsce, zwierzęta cierpliwie stały wzdłuż krawędzi i pozwalały, żeby stworzenia na kołach powoli jeździły wśród nich, sprawdzały, dotykały, liczyły. Potem Mary zobaczyła, że jeden sięga pod brzuch zwierzęcia i doi je trąbą; a potem podjechał do niej i delikatnie uniósł trąbę do ust kobiety. W pierwszej chwili wzdrygnęła się, lecz we wzroku stworzenia było oczekiwanie, więc przysunęła się i otworzyła usta. Stworzenie wycisnęło trochę rzadkiego słodkiego mleka do jej ust, odczekało, aż połknęła, i napoiło ją jeszcze, i jeszcze. Gest był tak miły i przyjazny, że Mary impulsywnie zarzuciła stworzeniu ręce na szyję i pocałowała je, wdychając zapach rozgrzanej zakurzonej skóry, czując twarde kości i silne mięśnie trąby. Wkrótce przywódca zatrąbił cicho i trawożerne zwierzęta odeszły. Mulefa gotowali się do drogi. Czuła radość, że ją powitali, i smutek, że odchodzą; ale potem ogarnęło ją zdumienie. Jedno ze stworzeń schylało się, przyklękało na drodze i gestykulowało trąbą, a pozostałe zachęcały ją i zapraszały... Nie miała wątpliwości: chciały ją gdzieś zanieść, zabrać ze sobą. Drugi wziął jej plecak i przymocował do siodła trzeciego. Mary niezręcznie wdrapała się na grzbiet klęczącego stworzenia, zastanawiając się, gdzie podziać nogi – z przodu czy z tyłu wierzchowca? I czego się trzymać? Zanim jednak zdążyła rozwiązać ten problem, stworzenie wstało i cała grupa ruszyła drogą, unosząc Mary. .bo on to Will. 8. Wódka Byłem obcy w obcym kraju. Księga Wyjścia Balthamos wyczuł śmierć Barucha w tej samej chwili, kiedy nastąpiła. Krzyknął głośno i poszybował w nocne powietrze nad tundrą, bijąc skrzydłami i wypłakując swój ból w chmury; minęło trochę czasu, zanim zdołał się opanować i wrócił do Willa, który całkowicie rozbudzony, z nożem w garści, próbował przebić wzrokiem wilgotną, zimną mgłę. Wrócili znowu do świata Lyry. – Co się stało? – zapytał Will, kiedy drżący anioł pojawił się przed nim. – Coś nam grozi? Schowaj się za mną... – Baruch nie żyje – załkał Balthamos. – Mój kochany Baruch nie żyje... – Kiedy? Gdzie? Lecz Balthamos nie potrafił odpowiedzieć, wiedział tylko, że połowa jego serca umarła. Nie mógł się uspokoić: znowu wzlatywał w powietrze, śmigał po niebie, jakby szukał Barucha w każdej chmurze po kolei, krzyczał, płakał i krzyczał; a potem ogarnięty poczuciem winy sfruwał w dół i ponaglał Willa, żeby się ukrył i siedział cicho, i przyrzekał strzec go bez wytchnienia; a potem brzemię żalu przygniatało go do ziemi i wspominał każdy z tysięcznych przykładów, kiedy Baruch okazał dobroć i odwagę, i nie zapomniał o żadnym; i jęczał, że natura tak szlachetna nigdy nie powinna zginąć, i znowu wzbijał się w niebo, rzucał się na wszystkie strony, nierozważny, oszalały, zrozpaczony, przeklinając samo powietrze, chmury, gwiazdy. W końcu Will powiedział: – Chodź tu, Balthamosie. Anioł przyszedł na rozkaz, bezradny. W przenikliwie zimnym mroku tundry chłopiec dygotał owinięty płaszczem, mówiąc: – Musisz teraz zachować milczenie. Wiesz, że tutaj są stwory, które zaatakują, jeśli usłyszą hałas. Obronię cię nożem, jeśli będziesz przy mnie, ale jeśli zaatakują cię w górze, nie zdołam ci pomóc. A jeśli ty też umrzesz, zginę. Balthamosie, potrzebuję cię, żebyś zaprowadził mnie do Lyry. Proszę, nie zapominaj o tym. Baruch był silny... ty też bądź silny. Bądź jak on dla mnie. Początkowo Balthamos nie odpowiadał, ale potem szepnął: – Tak. Tak, oczywiście, spróbuję. Śpij teraz, Willu, a ja stanę na straży. Nie zawiodę cię. Will zaufał mu; nie miał wyboru. I wkrótce znowu zasnął. Kiedy się obudził, przemoczony od rosy i przemarznięty do szpiku kości, anioł stał w pobliżu. Słońce właśnie wschodziło, ozłacając czubki trzcin i bagiennych roślin. Zanim Will się poruszył, Balthamos powiedział: – Podjąłem decyzję, co muszę zrobić. Zostanę z tobą w dzień i w nocy, chętnie i radośnie, ze względu na Barucha. Zaprowadzę cię do Lyry, jeśli zdołam, a potem zaprowadzę was oboje do Lorda Asriela. Przeżyłem tysiące lat i jeśli mnie nie zabiją, mogę przeżyć kolejne tysiące; lecz nigdy nie spotkałem natury, która nakłaniała mnie do dobroci i czynienia dobra równie żarliwie jak Baruch. Zawiodłem tyle razy, ale zawsze jego dobroć była moim odkupieniem. Teraz go nie ma i muszę radzić sobie bez niego. Może czasami zawiodę, ale będę się starał ze wszystkich sił. – Więc Baruch byłby z ciebie dumny – powiedział Will, dygocząc. – Czy mam teraz polecieć przodem i zobaczyć, gdzie jesteśmy? – Tak – poprosił Will. – Wzleć wysoko i powiedz mi, jak tam dalej wygląda. Wędrówka po tym bagnie zabierze mnóstwo czasu. Balthamos wzbił się w powietrze. Nie wyjawił Willowi wszystkich powodów swojego niepokoju, ponieważ wolał go nie martwić; ale wiedział, że anioł Metatron, Regent, przed którym z ledwością uciekli, głęboko wyrył sobie w pamięci twarz Willa. I nie tylko jego twarz, lecz wszystko, co anioły mogły w nim zobaczyć, również cechy, których sam Will nie dostrzegał, na przykład ten aspekt jego natury, który Lyra nazwałaby jego dajmoną. Willowi groziło teraz wielkie niebezpieczeństwo ze strony Metatrona i w odpowiednim czasie Balthamos zamierzał mu o tym powiedzieć; ale jeszcze nie teraz. To było zbyt trudne. Will, doszedłszy do wniosku, że szybciej rozgrzeje się w marszu, niż zbierając opał i czekając na rozpalenie ogniska, po prostu zarzucił plecak na ramiona, owinął wszystko płaszczem i ruszył na południe. Prowadziła tam ścieżka, błotnista, wyboista i pełna dziur, więc widocznie ludzie czasami tędy chodzili; lecz płaski horyzont wydawał się bardzo daleki z każdej strony i Will miał wrażenie, że wcale nie posuwa się naprzód. W jakiś czas później, kiedy się rozjaśniło, głos Balthamosa przemówił za jego plecami: – Jakieś pół dnia marszu stąd jest szeroka rzeka i miasto z nabrzeżem do cumowania łodzi. Wzleciałem dość wysoko, żeby zobaczyć, że rzeka płynie na długim odcinku prosto z południa na północ. Jeśli załatwisz sobie przewóz, znacznie skrócisz podróż. – Świetnie! – zawołał Will z zapałem. – Czy ta ścieżka prowadzi do miasta? – Prowadzi przez wioskę z kościołem, farmami i sadami, a potem do miasta. – Ciekawe, jakim językiem tutaj mówią. Mam nadzieję, że mnie nie zamkną, jeśli nie znam ich mowy. – Jako twoja dajmona będę tłumaczył – uspokoił go Balthamos. – Poznałem wiele ludzkich języków; z pewnością zrozumiem ten, którym mówią w tym kraju. Will pomaszerował dalej. Wędrówka była monotonna i mechaniczna, ale przynajmniej się ruszał i każdy krok zbliżał go do Lyry. Wioska wyglądała nędznie. Było to niewielkie skupisko drewnianych domów, w zagrodach stały renifery, psy szczekały, kiedy się zbliżał. Dym wypływał z blaszanych kominów i wisiał nisko nad gontowymi dachami. Ciężka ziemia lepiła się do stóp, najwyraźniej niedawno mieli tutaj powódź: błoto poznaczyło ściany do połowy wysokości drzwi, połamane belki i luźno zwisające płaty przerdzewiałego żelaza wskazywały miejsca, gdzie woda zniszczyła szopy, werandy i przybudówki. Lecz nie to najbardziej zdziwiło Willa. Początkowo myślał, że traci równowagę, nawet potknął się raz czy dwa; ponieważ budynki stały odchylone odrobinę od pionu, wszystkie w tę samą stronę. Kopuła niewielkiego kościółka fatalnie popękała. Czyżby doszło tutaj do trzęsienia ziemi? Psy szczekały z histeryczną wściekłością, ale nie odważyły się podejść bliżej. Balthamos jako dajmona przybrał postać wielkiego śnieżnobiałego psa o czarnych ślepiach, gęstym futrze i zakręconym ogonie i warczał tak groźnie, że prawdziwe psy trzymały się z daleka. Były chude i skundlone, a nieliczne renifery miały zmierzwioną sierść i apatyczne spojrzenie. Will przystanął pośrodku wioski i rozejrzał się, szukając dalszej drogi, a wtedy pojawiło się kilku mężczyzn, którzy zagapili się na niego. Byli to pierwsi ludzie, jakich zobaczył w świecie Lyry. Nosili ciężkie filcowe płaszcze, zabłocone buty, futrzane kapelusze i nie wyglądali przyjaźnie. Biały pies zmienił się w jaskółkę i sfrunął na ramię Willa. Nikt nawet nie mrugnął okiem; każdy z mężczyzn miał dajmonę, głównie psy, jak zauważył Will, bo taki był tutaj porządek rzeczy. Balthamos na jego ramieniu szepnął: – Idź. Nie patrz im w oczy. Pochyl głowę. W ten sposób okażesz szacunek. Will ruszył dalej. Potrafił wyglądać niepozornie, to był jego największy talent. Zanim dotarł do mężczyzn, stracili już zainteresowanie. Wtedy jednak otwarły się drzwi największego domu przy drodze i jakiś głos zawołał coś donośnie. – To kapłan – powiedział cicho Balthamos. – Musisz okazać mu uprzejmość. Odwróć się i ukłoń. Will usłuchał. Kapłan był ogromnym siwobrodym mężczyzną ubranym w czarną sutannę, z dajmoną-krukiem na ramieniu. Przesunął rozbieganym spojrzeniem po twarzy i ciele Willa, niczego nie pomijając. Przywołał go gestem. Will podszedł do drzwi i ponownie się ukłonił. Kapłan coś powiedział, a Balthamos przetłumaczył: – Pyta, skąd jesteś. Powiedz cokolwiek. – Mówię po angielsku – powiedział Will powoli i wyraźnie. – Nie znam innych języków. – Ach, angielski! – wykrzyknął radośnie kapłan w tym samym języku. – Mój drogi młodzieńcze! Witamy w naszej wiosce, naszym małym już nie pionowym Chołodnem! Jak się nazywasz i dokąd idziesz? – Nazywam się Will i idę na południe. Straciłem rodzinę i próbuję ich odnaleźć. – W takim razie musisz wejść i przyjąć poczęstunek – oświadczył kapłan, objął ciężkim ramieniem plecy Willa i pociągnął go do środka. Dajmona kapłana okazywała żywe zainteresowanie Balthamosem. Anioł jednak miał na to sposób: zmienił się w mysz i wpełzł Willowi pod koszulę, jakby przez nieśmiałość. Kapłan zaprowadził go do pokoju przesiąkniętego dymem z fajki, gdzie samowar z kutego żelaza parował cicho na bocznym stoliku. – Jak się nazywasz? – powtórzył. – Przypomnij mi. – Will Parry. Ale nie znam twojego imienia. – Otiec Siemion – powiedział kapłan, głaszcząc ramię Willa i prowadząc go do krzesła. – „Otiec” znaczy ojciec. Jestem kapłanem Świętego Kościoła. Nadano mi imię Siemion, a mój ojciec nazywał się Borys, więc jestem Siemion Borysowicz. Jak się nazywał twój ojciec? – John Parry. – John znaczy Iwan. Więc jesteś Will Iwanowicz, a ja jestem ojciec Siemion Borysowicz. Skąd przychodzisz, Willu Iwanowiczu, i dokąd zmierzasz? – Zabłądziłem – odparł Will. – Podróżowałem z rodziną na południe. Mój ojciec jest żołnierzem, ale prowadził badania w Arktyce, a wtedy coś się stało i zgubiliśmy się. Więc wędruję na południe, bo wiem, że tam się później mieliśmy wybrać. Kapłan rozłożył ręce i zawołał: – Żołnierz? Angielski badacz? Nikt równie interesujący od wieków nie stąpał po błotnistych drogach Chołodnego, ale w tych czasach zamętu skąd wiemy, że nie zjawi się jutro? Jesteś tu miłym gościem, Willu Iwanowiczu. Musisz przenocować w moim domu, zjemy coś i porozmawiamy. Lidio Aleksandrowno! Starsza kobieta weszła bez słowa. Kapłan powiedział do niej coś po rosyjsku, a ona kiwnęła głową, wzięła szklankę i napełniła gorącą herbatą z samowara. Podała herbatę Willowi wraz z salaterką dżemu i srebrną łyżeczką. – Dziękuję – powiedział Will. – Konfitura jest do osłodzenia herbaty – wyjaśnił kapłan. – Lidia Aleksandrowna robi ją z borówek. W rezultacie herbata była jednocześnie gorzka i mdląca, ale Will wypił ją mimo to. Kapłan ciągle nachylał się, żeby przyjrzeć mu się z bliska, chwytał go za ręce, sprawdzając, czy nie zmarzły, i głaskał go po kolanie. Dla odwrócenia jego uwagi Will zapytał, dlaczego domy we wsi są przechylone. – Nastąpiło trzęsienie ziemi – odparł kapłan. – Wszystko jest przepowiedziane w Apokalipsie Świętego Jana. Rzeki popłyną wstecz... Wielka rzeka niedaleko stąd dawniej płynęła na północ, do Oceanu Arktycznego. Przez całą drogę z gór środkowej Azji płynęła na północ od tysięcy lat, odkąd Autorytet Boga, Ojca Wszechmogącego stworzył ziemię. Lecz kiedy ziemia zadrżała, nadeszła mgła i powodzie, wszystko się zmieniło i wielka rzeka płynęła na południe przez ponad tydzień, zanim znowu zawróciła na północ. Świat stanął na głowie. Gdzie byłeś podczas wielkiego trzęsienia? – Daleko stąd – mruknął Will. – Nie wiedziałem, co się dzieje. Kiedy mgła opadła, zgubiłem rodzinę i teraz nie wiem, gdzie jestem. Powiedziałeś mi nazwę tej wioski, ale gdzie to jest? Gdzie jesteśmy? – Podaj mi tę dużą książkę z dolnej półki – polecił Siemion Borysowicz. – Pokażę ci. Kapłan przysunął swoje krzesło do stołu, oblizał palce i zaczął przewracać stronice wielkiego atlasu. – Tutaj – oznajmił, wskazując brudnym paznokciem punkt w środku Syberii, daleko na wschód od Uralu. Pobliska rzeka płynęła tak, jak mówił, z północnych gór Tybetu aż do Arktyki. Will przyjrzał się uważnie Himalajom, ale nie dostrzegł nic podobnego do mapy, którą naszkicował Baruch. Siemion Borysowicz gadał i gadał, wyciągał z Willa szczegóły dotyczące jego życia, rodziny i domu, a Will, zaprawiony w obłudzie, odpowiadał mu na pozór wyczerpująco. Wkrótce gospodyni wniosła barszcz i ciemny chleb, a ksiądz odmówił długą modlitwę, zanim zjedli. – No więc jak spędzimy dzień, Willu Iwanowiczu? – zagadnął Siemion Borysowicz. – Czy zagramy w karty, czy wolisz rozmawiać? Nalał następną szklankę herbaty z samowara, którą Will przyjął nieufnie. – Nie umiem grać w karty – odpowiedział – i pilno mi ruszać w dalszą drogę. Na przykład, gdybym dotarł do rzeki, czy znalazłbym miejsce na parowcu płynącym na południe? Szeroka twarz księdza pociemniała, przeżegnał się delikatnym skrętem nadgarstka. – W mieście pojawiły się kłopoty – oświadczył. – Lidia Aleksandrowna ma siostrę, która tu przyszła i powiedziała jej, że jakaś łódź wozi niedźwiedzie w górę rzeki. Pancerne niedźwiedzie. Przybywają z Arktyki. Nie widziałeś pancernych niedźwiedzi, kiedy byłeś na północy? Ksiądz miał podejrzliwą minę, a Balthamos szepnął tak cicho, że tylko Will go usłyszał: „Uważaj”. Will natychmiast zrozumiał, dlaczego anioł to powiedział: serce zaczęło mu walić, kiedy Siemion Borysowicz wspomniał o niedźwiedziach, ponieważ pamiętał, co mu o nich opowiadała Lyra. Nie mógł zdradzić swoich uczuć. – Przebywaliśmy daleko od Svalbardu – odpowiedział – a niedźwiedzie były zajęte własnymi sprawami. – Tak, słyszałem – przyznał ksiądz ku uldze Willa. – Ale teraz opuszczają swoją ojczyznę i płyną na południe. Mają statek, a ludzie w mieście nie pozwalają im uzupełniać paliwa. Boją się niedźwiedzi. I powinni: to są dzieci diabła. Wszystko, co pochodzi z północy, to diabelstwo. Jak te czarownice, córki diabła! Kościół już dawno powinien skazać je wszystkie na śmierć. Czarownice... nie zadawaj się z nimi, słyszysz, Willu Iwanowiczu? Wiesz, co zrobią, kiedy dorośniesz? Spróbują cię uwieść. Użyją wszystkich swoich sprytnych, oszukańczych sztuczek, posłużą się swoim ciałem, miękką skórą, słodkimi głosami, i zabiorą twoje nasienie... wiesz, co mam na myśli... wyciągną je z ciebie i zostawią pustkę! Zabiorą twoją przyszłość, twoje przyszłe dzieci i nie zostawią nic. Powinno się je pozabijać, co do jednej. Ksiądz sięgnął na półkę obok krzesła, zdjął butelkę i dwa małe kieliszki. – Teraz napijemy się razem, Willu Iwanowiczu – oznajmił. – Jesteś młody, więc tylko parę kieliszków. Ale dorastasz, więc powinieneś poznać niektóre rzeczy, na przykład smak wódki. Lidia Aleksandrowna zebrała jagody w zeszłym roku, a ja wydestylowałem alkohol i rezultat jest w tej butelce, jedyne miejsce, gdzie otiec Siemion Borysowicz i Lidia Aleksandrowna leżą razem! Roześmiał się, odkorkował butelkę i napełnił oba kieliszki po brzegi. Will poczuł się obrzydliwie skrępowany. Co miał robić? Jak mógł odmówić bez obrażania gospodarza? – Ojcze Siemionie – powiedział, wstając – byłeś bardzo uprzejmy i żałuję, że nie mogę zostać dłużej, żeby spróbować twojego napitku i porozmawiać z tobą, ponieważ mówisz bardzo interesujące rzeczy. Ale sam rozumiesz, że tęsknię za moją rodziną i pragnę ich znaleźć jak najszybciej, więc muszę ruszać w drogę, chociaż bardzo chciałbym zostać. Ksiądz wydął wargi w gęstwinie brody i nachmurzył się, ale po chwili wzruszył ramionami i powiedział: – No, skoro musisz, to idź. Ale zanim pójdziesz, musisz wypić swoją wódkę. Stań obok mnie! Weź kieliszek i wypij jednym haustem, w ten sposób! Przechylił kieliszek, przełknął całą zawartość od razu, a potem dźwignął masywne ciało i stanął bardzo blisko Willa. Kieliszek, który trzymał w grubych brudnych palcach, wydawał się bardzo malutki, ale był wypełniony po brzegi czystym spirytusem; Will czuł mocny zapach alkoholu i stęchły pot, widział plamy po jedzeniu na sutannie księdza i mdliło go, zanim jeszcze wypił. – Pij, Willu Iwanowiczu! – nalegał ksiądz z groźną jowialnością. Will uniósł kieliszek i bez wahania przełknął palący, oleisty trunek. Teraz musiał walczyć ze wszystkich sił, żeby nie zwymiotować. Czekała go jeszcze jedna ciężka próba. Siemion Borysowicz nachylił się z wyżyn swojego wzrostu i położył ręce na ramionach Willa. – Dobry chłopiec – powiedział, a potem zamknął oczy i zaintonował psalm lub modlitwę. Buchał od niego smród tytoniu, alkoholu i potu, gęsta broda podskakująca w górę i w dół szorowała po twarzy Willa, który wstrzymał oddech. Dłonie księdza przesunęły się na plecy Willa, Siemion Borysowicz mocno objął chłopca i pocałował w policzki, prawy, lewy, znowu prawy. Will poczuł maleńkie pazurki Balthamosa wbijające się w ramię i zachował spokój. W głowie mu się kręciło, w żołądku burczało, ale stał bez ruchu. W końcu ksiądz zrobił krok do tyłu. – Idź więc – powiedział – idź na południe, Willu Iwanowiczu. Idź. Will zabrał swój płaszcz i plecak. Starał się iść prosto, kiedy wyszedł z domu księdza i ruszył drogą prowadzącą z wioski. Maszerował przez dwie godziny. Mdłości ustąpiły powoli, ich miejsce zajął tępy, łupiący ból głowy. W pewnej chwili Balthamos zatrzymał chłopca i położył chłodne dłonie na jego szyi i czole, co trochę złagodziło ból; ale Will przyrzekł sobie, że nigdy nie weźmie wódki do ust. Późnym popołudniem ścieżka poszerzyła się, trzciny znikły i Will ujrzał przed sobą miasto, a za nim przestwór wody tak rozległy, że wyglądał jak morze. Nawet z tej odległości widział, że w mieście coś się działo. Nad dachami rozkwitały kłęby dymu, a po kilku sekundach rozlegał się huk broni. – Balthamosie – powiedział Will. – Musisz znowu zmienić się w dajmonę. Trzymaj się blisko mnie i wypatruj niebezpieczeństwa. Wkroczył na przedmieścia obskurnego miasteczka, gdzie budynki pochylały się jeszcze bardziej niż w wiosce i gdzie powódź zostawiła błotniste ślady na ścianach wysoko nad jego głową. Przedmieścia wyglądały na opustoszałe, lecz im bliżej rzeki, tym głośniej rozbrzmiewały krzyki, wrzaski i huk wystrzałów. Tutaj wreszcie zobaczył ludzi: niektórzy wyglądali z okien na piętrach, inni ostrożnie wychylali się zza rogów budynków i spoglądali na nabrzeże, gdzie metalowe palce dźwigów i maszty dużych statków wystawały ponad dachami domów. Wybuch wstrząsnął ścianami, szyby sypnęły się z pobliskich okien. Ludzie odskoczyli, a potem spojrzeli znowu i kolejne krzyki wzniosły się w zadymione powietrze. Will dotarł do rogu ulicy i rozejrzał się po nabrzeżu. Kiedy dym i kurz trochę opadły, daleko na rzece zobaczył jeden zardzewiały statek, stojący w miejscu pomimo rzecznego prądu, a na nabrzeżu tłum ludzi uzbrojonych w strzelby i pistolety, otaczający wielką armatę, która na jego oczach znowu wystrzeliła. Nastąpił błysk ognia, chwiejny odrzut i potężny plusk w pobliżu statku. Will osłonił ręką oczy. Na statku zobaczył postacie, ale... Przetarł oczy, chociaż wiedział, czego się spodziewać: to nie byli ludzie. To były istoty z metalu albo stworzenia zakute w zbroje. Na dziobowym pokładzie statku nagle zakwitł płomienny kwiat i ludzie krzyknęli w trwodze. Płomień wzbił się w powietrze, wznosił się coraz wyżej i coraz bliżej, plując iskrami i dymem, a potem spadł z ognistym wybuchem w pobliżu działa. Ludzie rozproszyli się z krzykiem, niektórzy ogarnięci płomieniem pobiegli do brzegu i skoczyli w wodę, a prąd porwał ich i uniósł. Will zobaczył w pobliżu mężczyznę, który wyglądał na nauczyciela, i zapytał: – Czy pan mówi po angielsku? – Tak, tak, oczywiście... – Co się dzieje? – Niedźwiedzie atakują, a my próbujemy z nimi walczyć, ale to trudne, mamy tylko jedno działo, a one... Miotacz ognia na statku wyrzucił kolejną porcję płonącej smoły, która wylądowała jeszcze bliżej armaty. Niemal natychmiast trzy głośne wybuchy oznajmiły, że trafiono w amunicję. Bombardierzy odskoczyli, lufa działa zakołysała się i opadła. – Ach! – wykrzyknął mężczyzna. – Niedobrze, nie mogą strzelać... Dowódca skierował statek do brzegu. Wielu ludzi krzyknęło ze strachu i rozpaczy, zwłaszcza kiedy następna wielka kula ognia rozbłysła na przednim pokładzie. Niektórzy, uzbrojeni w strzelby, oddali jeden czy dwa strzały i rzucili się do ucieczki. Tym razem jednak niedźwiedzie nie wypaliły z miotacza. Wkrótce statek ustawił się burtą do nabrzeża, z silnikiem pracującym całą mocą, żeby pokonać prąd. Dwaj marynarze (ludzie, nie niedźwiedzie) zeskoczyli, żeby zarzucić cumy na pachołki. Mieszkańcy miasta zakrzyczeli gniewnie na widok tych ludzkich zdrajców. Marynarze nie zwrócili na nich uwagi, tylko pobiegli opuścić trap. Potem, kiedy odwrócili się, żeby znowu wejść na pokład, gdzieś niedaleko Willa rozległ się strzał i jeden z marynarzy upadł. Jego dajmona-mewa – znikła jak płomień zdmuchniętej świecy. Niedźwiedzie zareagowały z furią. Natychmiast ponownie rozpaliły miotacz ognia i obróciły przodem do brzegu. Płomienna masa wystrzeliła w górę i opadła na dachy kaskadą rozżarzonych kropel. Na szczycie schodni pojawił się niedźwiedź większy od innych, wizja potęgi zakutej w stal, a grad kul daremnie odbijał się od niego z gwizdem, brzękiem i łomotem, nawet nie rysując masywnej zbroi. Will zapytał mężczyznę stojącego obok: – Dlaczego one atakują miasto? – Chcą paliwa. Ale my nie prowadzimy interesów z niedźwiedziami. Teraz, kiedy opuszczają swoje królestwo i płyną w górę rzeki, kto wie, co zrobią? Więc musimy z nimi walczyć. Piraci... rabusie... Wielki niedźwiedź zszedł po trapie, a za nim tłoczyło się kilka innych, tak ciężkich, że statek się przechylił. Will spostrzegł, że ludzie na nabrzeżu wrócili do armaty i ładują pocisk do zamka. Coś mu przyszło do głowy, więc wybiegł na nabrzeże, na puste miejsce pomiędzy niedźwiedziami a bombardierami. – Stać! – krzyknął. – Przerwać walkę. Pozwólcie mi porozmawiać z niedźwiedziem! Zapadła nagła cisza i wszyscy zamarli, zdumieni tym szaleńczym wybrykiem. Niedźwiedź, który zbierał siły do ataku na bombardierów, został na miejscu, ale jego cielsko drżało w dzikim zapamiętaniu. Wielkie pazury orały ziemię, czarne oczy gorzały wściekłością pod żelaznym hełmem. – Kim jesteś? Czego chcesz?! – ryknął po angielsku, ponieważ Will przemówił w tym języku. Inni popatrzyli po sobie ze zdumieniem, a ci, którzy rozumieli, przetłumaczyli dla pozostałych. – Będę z tobą walczył w pojedynku – krzyknął Will – a jeśli ustąpisz, walka musi się skończyć! Niedźwiedź nawet nie drgnął. Natomiast ludzie, gdy tylko zrozumieli słowa Willa, zareagowali szyderczym śmiechem i urągliwymi okrzykami. Ale nie na długo, ponieważ Will odwrócił się twarzą do tłumu i stał spokojny, opanowany, w absolutnym bezruchu, mierząc ich zimnym spojrzeniem, aż śmiechy ucichły. Czuł, jak Balthamos drży na jego ramieniu. Kiedy ludzie zamilkli, krzyknął: – Jeśli zmuszę niedźwiedzia do odwrotu, zgodzicie się sprzedać im paliwo! Wtedy odpłyną i zostawią was w spokoju. Musicie się zgodzić. Jeśli nie, one zniszczą was wszystkich! Wiedział, że potężny niedźwiedź stoi zaledwie kilka metrów za nim, ale nie odwracał się; patrzył, jak mieszkańcy miasta rozmawiają, kłócą się, gestykulują. Po chwili jakiś głos zawołał: – Chłopcze! Niech niedźwiedź się zgodzi! Will odwrócił się, przełknął z trudem, odetchnął głęboko i zawołał: – Niedźwiedziu! Musisz się zgodzić. Jeśli ustąpisz przede mną, walka się skończy, kupicie paliwo i spokojnie odpłyniecie w górę rzeki! – Niemożliwe! – ryknął niedźwiedź. – Wstyd byłoby z tobą walczyć. Jesteś słaby jak ostryga wyłuskana ze skorupy. Nie mogę walczyć z tobą. – Zgadzam się – odparł Will, skupiając uwagę na stojącej przed nim groźnej bestii. – To wcale nie jest uczciwy pojedynek. Ty masz zbroję, a ja nie. Możesz urwać mi głowę jednym machnięciem łapy. Więc wyrównajmy szanse. Daj mi jedną część twojej zbroi, którą chcesz. Na przykład hełm. Wtedy walka będzie uczciwsza i nie będziesz się wstydził. Z warknięciem wyrażającym wściekłość, nienawiść i pogardę niedźwiedź sięgnął wielkim pazurem i odpiął łańcuch, który przytrzymywał jego hełm. A wtedy na całym nabrzeżu zapadła głęboka cisza. Nikt się nie odezwał, nikt się nie poruszył. Wiedzieli, że dzieje się coś, czego jeszcze nigdy nie oglądali, chociaż tego nie rozumieli. Słychać było tylko plusk wody o drewniane nabrzeża, turkotanie silnika statku i niespokojne krzyki mew w górze, a potem donośny brzęk, kiedy niedźwiedź cisnął swój hełm pod stopy Willa. Will odłożył plecak i dźwignął hełm. Ledwie mógł go unieść. Hełm składał się z jednego arkusza żelaznej blachy, ciemnej i powgniatanej, z otworami na oczy u góry i masywnym łańcuchem pod spodem, długim jak przedramię Willa i grubym jak jego kciuk. – Więc to jest twoja zbroja – powiedział Will. – No, nie wygląda mi na mocną. Nie wiem, czy mogę na niej polegać. Sprawdzimy. Wyjął nóż z plecaka, przyłożył ostrze do hełmu z przodu i odciął róg, jakby kroił masło. – Tak myślałem – mruknął i odciął następny kawałek, a potem jeszcze jeden. W niecałą minutę zredukował masywny hełm do sterty skrawków. Wstał i wyciągnął pełną garść. – To była twoja zbroja – oznajmił i z brzękiem rzucił skrawki na stos u swoich stóp – a to jest mój nóż. Ponieważ twój hełm nie nadawał się dla mnie, muszę walczyć bez niego. Gotowy jesteś, niedźwiedziu? Chyba mamy równe szanse. Przecież mogę ściąć ci łeb jednym machnięciem noża. Było cicho. Czarne oczy niedźwiedzia gorzały jak węgle. Will poczuł kroplę potu ściekającą po kręgosłupie. Potem niedźwiedź poruszył łbem. Zrobił krok do tyłu. – Zbyt silna broń – oświadczył. – Nie mogę z tym walczyć. Chłopcze, wygrałeś. Will wiedział, że po sekundzie ludzie zaczną wiwatować, gwizdać i pohukiwać, więc zanim jeszcze przebrzmiało słowo „wygrałeś”, odwrócił się i zawołał, żeby uciszyć tłum: – Teraz musicie dotrzymać umowy! Zajmijcie się rannymi i zacznijcie naprawiać domy. Pozwólcie, żeby statek nabrał paliwa! Wiedział, że przetłumaczenie i przekazanie wiadomości zajmie minutę i że zwłoka powstrzyma wybuch gniewu i ulgę, jak sieć kanałów powstrzymuje i przełamuje falę powodzi. Niedźwiedź patrzył i widział, co Will robi i dlaczego, i lepiej od niego zrozumiał, co chłopiec osiągnął. Will włożył nóż z powrotem do plecaka i znowu wymienili spojrzenia z niedźwiedziem, ale tym razem innego rodzaju. Zbliżyli się do siebie, a za nimi niedźwiedzie zaczęły rozmontowywać miotacz ognia. Na brzegu kilku ludzi zabrało się do sprzątania, lecz znacznie więcej stłoczyło się wokół Willa, zaciekawionych chłopcem, który mógł rozkazywać niedźwiedziom. Nadeszła pora, żeby Will znowu zrobił się niewidzialny, więc zastosował magię, która odpędzała wszelkiego rodzaju ciekawskich od jego matki i zapewniała im bezpieczeństwo przez lata. Oczywiście to nie była żadna magia, tylko sposób zachowania. Milczenie, ślamazarne ruchy i tępy wzrok sprawiły, że w niecałą minutę stracił na atrakcyjności w oczach tłumu. Ludzie po prostu przestali się interesować nudnym dzieciakiem, zapomnieli o nim i odwrócili się od niego. Lecz niedźwiedź nie reagował jak człowiek, widział, co się dzieje, i zdawał sobie sprawę z niezwykłych zdolności Willa. Podszedł bliżej i przemówił ściszonym głosem, który dudnił basowo jak silniki statku: – Jak się nazywasz? – Will Parry. Możesz sobie zrobić drugi hełm? – Tak. Czego szukasz? – Płyniecie w górę rzeki. Chcę popłynąć z wami. Idę w góry, a to najszybsza droga. Czy mnie zabierzecie? – Tak. Chcę zobaczyć ten nóż. – Pokażę go tylko niedźwiedziowi, któremu ufam. Słyszałem o jednym niedźwiedziu, on zasługuje na zaufanie. To król niedźwiedzi, dobry przyjaciel dziewczynki. Nazywa się Lyra Złotousta. Będę jej szukał w górach. Niedźwiedź nazywa się Iorek Byrnison. – Ja jestem Iorek Byrnison – oznajmił niedźwiedź. – Wiem – przyznał Will. Statek ładował paliwo na pokład; wagoniki kolejowe podtaczano do nabrzeża i przechylano na bok, węgiel z łoskotem sypał się przez luki do ładowni, czarny pył wzbijał się wysoko. Niezauważony przez mieszkańców miasta, zajętych zmiataniem szkła i targowaniem się o cenę paliwa, Will wszedł za królem-niedźwiedziem po trapie na pokład statku. 9. W górę rzeki ... Cień przez umysł przechodzi jak kiedy chmura w południe zakrywa potężne słońce... Emily Dickinson – Pozwól mi zobaczyć nóż – poprosił Iorek Byrnison. – Rozumiem metal. Nic zrobione z żelaza czy stali nie jest tajemnicą dla niedźwiedzia. Ale nigdy nie widziałem takiego noża jak twój, więc chciałbym go obejrzeć z bliska. Will i król niedźwiedzi stali na przednim pokładzie parostatku, w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. Statek szybko płynął pod prąd; mieli mnóstwo paliwa w ładowni, mieli żywność, którą Will mógł jeść, a teraz poznawali się lepiej z Iorkiem Byrnisonem. Pierwsze spotkanie mieli już za sobą. Will podał Iorkowi nóż rękojeścią do przodu, a niedźwiedź wziął go delikatnie. Pazur-kciuk, przeciwstawny do czterech pazurzastych palców, pozwalał mu manipulować przedmiotami równie zręcznie, jak robił to człowiek. Obracał nóż na wszystkie strony, przysuwał go blisko do oczu, unosił do światła, sprawdzał ostrze – stalowe ostrze – na kawałku żelaznego złomu. – Tym ostrzem pociąłeś moją zbroję – powiedział. – To drugie jest bardzo dziwne. Nie wiem, co to jest, co potrafi, z czego jest zrobione. Ale chcę zrozumieć. Jak wszedłeś w posiadanie tego noża? Will opowiedział mu, co się wydarzyło, pomijając tylko sprawy dotyczące wyłącznie jego: matkę, człowieka, którego zabił, ojca. – Walczyłeś o niego i straciłeś dwa palce? – upewnił się niedźwiedź. – Pokaż mi ranę. Will wyciągnął rękę. Dzięki ojcowskiej maści powierzchnie cięcia ładnie się goiły, ale wciąż były bardzo wrażliwe. Niedźwiedź je obwąchał. – Pięciornik – stwierdził. – I coś jeszcze, czego nie rozpoznaję. Kto ci to dał? – Człowiek, który mi powiedział, co mam robić z nożem. Potem umarł. W puzderku z rogu miał trochę maści, która wyleczyła moją ranę. Czarownice próbowały, ale zaklęcie nie podziałało. – A co kazał ci zrobić z nożem? – zapytał Iorek Byrnison, ostrożnie oddając nóż chłopcu. – Użyć go w wojnie po stronie Lorda Asriela – odparł Will. – Ale najpierw muszę uratować Lyrę Złotoustą. – Więc ci pomożemy – oświadczył niedźwiedź, a serce Willa wezbrało radością. Przez następne kilka dni Will dowiedział się, dlaczego niedźwiedzie wyruszyły w podróż do Azji Środkowej, tak daleko od ich ojczyzny. Od czasu katastrofy, która rozdarła świat, cały lód Arktyki zaczął topnieć, a w wodzie pojawiły się nowe dziwne prądy. Ponieważ niedźwiedzie zależały od lodu i stworzeń żyjących w zimnym morzu, zrozumiały, że wkrótce zaczną głodować, jeśli zostaną na miejscu, toteż jako istoty myślące podjęły odpowiednią decyzję. Postanowiły wyemigrować tam, gdzie śniegu i lodu jest pod dostatkiem: przenieść się w najwyższe góry, na niebotyczne szczyty na drugim końcu świata, wieczne, niewzruszone i pokryte śniegiem. Z morskich niedźwiedzi staną się niedźwiedziami górskimi na tak długo, dopóki świat nie wróci do normy. – Więc nie wyruszacie na wojnę? – zapytał Will. – Nasi starzy wrogowie znikli razem z fokami i morsami. Jeśli spotkamy nowych, nauczymy się z nimi walczyć. – Myślałem, że nadchodzi wielka wojna, która obejmie wszystkich. Po której stronie walczylibyście wtedy? – Po tej, która okaże się korzystna dla niedźwiedzi. Co więcej? Ale szanuję kilka osób, które nie są niedźwiedziami. Jedną z nich był człowiek, który latał balonem. Nie żyje. Następna to czarownica Serafina Pekkala. Trzecia to dziecko Lyra Złotousta. Więc najpierw zrobię to, co posłuży niedźwiedziom, a potem to, co posłuży dziecku albo czarownicy, albo zemście za śmierć mojego towarzysza Lee Scoresby'ego. Dlatego pomogę ci wyrwać Lyrę Złotoustą z rąk tej odrażającej Coulter. Opowiedział Willowi, jak on i kilku poddanych podpłynęli do ujścia rzeki i zapłacili złotem za czarter tego statku, jak wynajęli załogę i wykorzystali topnienie Arktyki do własnych celów, pozwalając, żeby rzeka zaniosła ich jak najdalej w głąb lądu – a ponieważ wypływała z północnego podnóża tej samej góry, której szukali i gdzie więziono Lyrę, na razie wszystko się dobrze składało. I tak mijał czas. W ciągu dnia Will drzemał na pokładzie, wypoczywał, nabierał sił, ponieważ był wyczerpany do cna. Patrzył, jak krajobraz zaczyna się zmieniać, jak falujący step ustępuje miejsca niskim trawiastym wzgórzom, a potem teren wznosi się coraz wyżej, pojawiają się wąwozy i katarakty; lecz parostatek wciąż płynął na południe. Will rozmawiał z kapitanem i załogą, przez grzeczność, ale ponieważ brakowało mu swobody Lyry w nawiązywaniu kontaktów z obcymi, niewiele miał do powiedzenia; zresztą oni i tak niezbyt się nim interesowali. Wykonywali tylko swoją robotę, a kiedy skończą, odejdą, nie oglądając się za siebie. Poza tym nie przepadali za niedźwiedziami, pomimo ich złota. Will był cudzoziemcem i dopóki płacił za jedzenie, mało ich obchodziło, co robił. W dodatku miał dziwną dajmonę, która przypominała dajmony czarownic: czasami była, a czasami jakby znikała. Przesądni jak większość marynarzy, woleli zostawiać go samemu sobie. Balthamos ze swojej strony również zachowywał milczenie. Czasami, kiedy żal przekraczał jego wytrzymałość, anioł porzucał statek i wzlatywał wysoko pomiędzy chmury, szukając jakiegoś promyka światła lub smaku powietrza, jakiejś spadającej gwiazdy lub frontu ciśnienia, które przypominały mu chwile spędzone z Baruchem. Odzywał się tylko w nocy, w mroku ciasnej kabiny Willa, żeby zdać raport z postępów podróży i ocenić odległość dzielącą ich jeszcze od doliny z jaskinią. Może sądził, że Willowi brakuje współczucia, chociaż gdyby poszukał, znalazłby go pod dostatkiem. Robił się coraz bardziej milczący i formalny, chociaż nigdy zgryźliwy; przynajmniej tej obietnicy dotrzymał. Co do Iorka, badał nóż wręcz obsesyjnie. Oglądał go godzinami, sprawdzał oba ostrza, wyginał go, trzymał pod światło, dotykał językiem, obwąchiwał, a nawet słuchał dźwięku, jaki wydawało powietrze opływające klingę. Will nie obawiał się o nóż, ponieważ Iorek był rzemieślnikiem o najwyższych kwalifikacjach, ani o samego Iorka, bo jego potężne łapy poruszały się delikatnie. Wreszcie Iorek przyszedł do Willa i powiedział: – To drugie ostrze. Robi coś, o czym mi nie powiedziałeś. Co to jest i jak działa? – Tutaj nie mogę ci pokazać – odparł Will – ponieważ statek się porusza. Pokażę ci, jak tylko się zatrzymamy. – Myślałem o tym – wyznał niedźwiedź – ale sam nie rozumiem, co myślę. To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałem w życiu. Oddał nóż Willowi, mierząc go niepokojąco długim, nieodgadnionym spojrzeniem czarnych oczu. Tymczasem rzeka zmieniła barwę, ponieważ dotarli do resztek pierwszej fali roztopów, która spłynęła z Arktyki. Trzęsienia ziemi wywołały różne skutki w rozmaitych miejscach. Will widział całe wioski stojące po dachy w wodzie i setki bezdomnych ludzi usiłujących ratować resztki dobytku w kajakach i łodziach. Widocznie ziemia trochę się tutaj zapadła, ponieważ rzeka zwolniła, rozlewając się szeroko, a szyper z trudem odnajdywał właściwy kurs wśród mętnych prądów. Powietrze było tutaj cieplejsze, słońce stało wyżej na niebie i niedźwiedzie daremnie szukały ochłody; niektóre płynęły obok statku, odnajdując smak ojczystej wody w tym obcym kraju. W końcu jednak rzeka znowu się zwęziła i pogłębiła, a w oddali zamajaczyły zbocza wielkiego płaskowyżu Azji Środkowej. Pewnego dnia Will zobaczył na horyzoncie pasmo bieli, które rosło coraz bardziej, rozpadało się na pojedyncze szczyty, granie i przełęcze między nimi, tak wysokie, że wydawały się bliskie na wyciągnięcie ręki – zaledwie parę kilometrów – ale wciąż były odległe; im bliżej wznosiły się potężne góry, tym bardziej wydawały się niezdobyte. Większość niedźwiedzi nigdy nie widziała gór, oprócz klifów na ich własnej wyspie Svalbard, więc w milczeniu patrzyły na niebotyczne stoki, wciąż tak odległe. – Co będziemy tam łowić, Iorku Byrnisonie? – zapytał jeden. – Czy w górach są foki? Z czego będziemy żyli? – Tam jest lód i śnieg – brzmiała królewska odpowiedź. – Będzie nam wygodnie. I jest tam wiele dzikich stworzeń. Na jakiś czas nasze życie się zmieni. Ale przetrwamy i kiedy wszystko wróci do normy, kiedy Arktyka znowu zamarznie, wrócimy i odzyskamy naszą ziemię. Gdybyśmy tam zostali, zginęlibyśmy z głodu. Przygotujcie się na nowe i nieznane, moje niedźwiedzie. W końcu parowiec nie mógł dalej płynąć, ponieważ koryto rzeki zwęziło się i zrobiło płytkie. Szyper zatrzymał statek na dnie doliny, którą powinna porastać trawa i górskie kwiaty, gdzie rzeka meandrowała wśród ławic żwiru; teraz jednak dolina zmieniła się w jezioro i kapitan oświadczył, że nie odważy się płynąć dalej, ponieważ nie wystarczy wody pod kilem, nawet przy potężnej powodzi z północy. Więc przybili do brzegu doliny, gdzie formacja skalna tworzyła coś w rodzaju przystani, i zeszli z pokładu. – Gdzie teraz jesteśmy? – zapytał Will kapitana, który słabo znał angielski. Kapitan wydobył postrzępioną starą mapę i stuknął w nią fajką, mówiąc: – W ta dolina my teraz. Ty bierz, idź dalej. – Dziękuję bardzo – powiedział Will, zastanawiając się, czy powinien zaproponować zapłatę; ale kapitan już się odwrócił, żeby nadzorować rozładunek. Wkrótce cała trzydziestka niedźwiedzi razem z pancerzami znalazła się na wąskim brzegu. Kapitan wykrzyknął rozkaz i statek zaczął obracać się ociężale pod prąd, manewrując, żeby wypłynąć na główny nurt. Gwizdek syreny długo rozbrzmiewał echem w dolinie. Will usiadł na kamieniu i spojrzał na mapę. Jeśli się nie mylił, dolina, gdzie według anioła więziono Lyrę, leżała nieco na wschód i południe, a najlepsza droga prowadziła tam przez przełęcz zwaną Sungchen. – Niedźwiedzie, zapamiętajcie to miejsce – przemówił Iorek Byrnison do swoich poddanych. – Kiedy nadejdzie czas powrotu do Arktyki, zgromadzimy się tutaj. Teraz idźcie swoją drogą, polujcie, jedzcie i żyjcie. Nie prowadźcie wojny. Nie przybyliśmy tutaj walczyć. Jeśli wojna nam zagrozi, wezwę was. Niedźwiedzie są na ogół samotnikami, zbierają się razem tylko podczas wojny lub w nagłych wypadkach. Tutaj, na granicy krainy lodów, pilno im było odejść, badać i zwiedzać samotnie. – Chodźmy więc, Willu – powiedział Iorek Byrnison – i znajdźmy Lyrę. Will podniósł plecak i ruszyli. Dobrze im się szło na początku. Słońce przygrzewało, ale sosny i rododendrony osłaniały im plecy przed najgorszym skwarem. Powietrze było świeże i czyste. Grunt był skalisty, lecz mech i sosnowe igły grubą warstwą zaścielały kamienie. Zbocza, na które się wspinali, nie były zbyt strome. Will stwierdził, że wysiłek fizyczny sprawia mu przyjemność. Dni spędzone na statku, wymuszony odpoczynek, dodały mu sił. Kiedy spotkał Iorka Byrnisona, był już bardzo wyczerpany. Nie wiedział o tym, ale niedźwiedź to dostrzegł. Jak tylko znaleźli się sami, Will pokazał Iorkowi, jak działa drugie ostrze noża. Otworzył świat, gdzie tropikalny las parował i ociekał wodą, skąd opary ciężkie od duszących woni przepłynęły w rzadkie górskie powietrze, Iorek patrzył uważnie, obwąchał okno i dotknął łapą krawędzi, przeszedł na drugą stronę w wilgotny upał i rozejrzał się w milczeniu. Wrzaski małp, trele ptaków, brzęczenie owadów, rechotanie żab i nieustające kap, kap skraplającej się wilgoci brzmiały bardzo donośnie w uszach Willa stojącego za oknem. Potem Iorek wrócił i patrzył, jak Will zamyka okno. Ponownie poprosił o nóż i oglądał srebrne ostrze z tak bliska, że Will myślał, że niedźwiedź skaleczy się w oko. Wpatrywał się w nóż przez długi czas, po czym oddał go Willowi. Powiedział tylko: – Miałem rację; nie mogłem z tym walczyć. Ruszyli dalej, niewiele mówiąc, co odpowiadało im obu. Iorek Byrnison schwytał gazelę i zjadł większość zostawiając delikatniejsze mięso Willowi do ugotowania, a raz natrafili na wioskę i kiedy Iorek czekał w lesie, Will wymienił jedną z jego złotych monet na trochę płaskiego razowego chleba, suszone owoce, buty ze skóry jaka i kamizelkę z owczej wełny, ponieważ w nocy robiło się zimno. Zdołał również wypytać o dolinę z tęczami. Balthamos pomógł mu, przybierając postać wrony, jak dajmona człowieka, z którym rozmawiał Will; ułatwił im porozumienie i Will otrzymał wskazówki wyraźne i pomocne. Czekały ich jeszcze trzy dni drogi. Zbliżali się do celu. Podobnie jak inni. Oddział Lorda Asriela, szwadron giropterów i tankowiec zeppelin, dotarł do otworu pomiędzy światami: wyłomu w niebie nad Svalbardem. Mieli przed sobą jeszcze bardzo długą drogę, ale lecieli bez żadnych przerw oprócz podstawowej konserwacji, a komandor, afrykański król Ogunwe, codziennie dwa razy nawiązywał kontakt z bazaltową fortecą. Na pokładzie giroptera miał gallivespiańskiego operatora magnetytu, przy pomocy którego mógł poznać rozwój wydarzeń równie szybko jak sam Lord Asriel. Nowiny brzmiały niepokojąco. Mały szpieg, lady Salmakia, obserwowała z cienia, jak dwa potężne ramiona Kościoła, Konsystorska Komisja Dyscyplinarna i Stowarzyszenie Dzieł Ducha Świętego, zgodziły się odłożyć na bok dzielące ich różnice i połączyć posiadaną wiedzę. Stowarzyszenie miało szybszego i zręczniejszego aletheiometrystę niż brat Pavel i dzięki niemu Komisja Konsystorska wiedziała teraz dokładnie, gdzie jest Lyra, co więcej: wiedzieli, że Lord Asriel wysłał jej oddział na ratunek. Nie tracąc czasu, Komisja nakazała mobilizację zeppelinów i jeszcze tego samego dnia batalion Gwardii Szwajcarskiej zaokrętował się na zeppeliny czekające w powietrzu obok Jeziora Genewskiego. Więc każda strona zdawała sobie sprawę, że przeciwnik również zmierza w kierunku górskiej jaskini. I obaj wiedzieli, że ktokolwiek dotrze pierwszy na miejsce, zdobędzie przewagę, ale niezbyt istotną: giroptery Lorda Asriela leciały szybciej od zeppelinów Komisji Konsystorskiej, ale pokonywały dłuższą drogę i ograniczała je prędkość ich własnego zeppelina tankowca. I należało uwzględnić jeszcze jedno: ktokolwiek pierwszy schwyta Lyrę, będzie musiał przebijać się przez siły przeciwnika. Łatwiejsze zadanie miała Komisja Konsystorska, ponieważ nie musieli się martwić o bezpieczeństwo Lyry. Nadlatywali, żeby ją zabić. Zeppelin wiozący Przewodniczącego Komisji Konsystorskiej niósł też innych, nadliczbowych pasażerów. Kawaler Tialys otrzymał przez magnetytowy rezonator wiadomość, która nakazywała jemu i lady Salmakii przedostać się na pokład. Kiedy zeppelin dotrze do doliny, mieli opuścić pokład, samodzielnie dostać się do jaskini, gdzie trzymano Lyrę, i chronić ją jak najskuteczniej, dopóki siły króla Ogunwe nie przybędą jej na ratunek. Bezpieczeństwo dziewczynki stało na pierwszym miejscu. Zaokrętowanie się na gapę było ryzykowne dla szpiegów, w znacznej mierze z powodu ekwipunku, który musieli wnieść. Oprócz magnetytowego rezonatora najważniejsze wyposażenie stanowiła para larw insektów oraz pożywienie dla nich. Po wykluciu dorosłe owady będą wyglądać trochę jak ważki, ale nie będą przypominać żadnego gatunku ważki znanej ludziom ze świata Willa lub Lyry. Po pierwsze, będą znacznie większe. Gallivespianie starannie hodowali te stworzenia i owady każdego klanu różniły się od innych. Klan kawalera Tialysa hodował wielkie pasiaste żółto-czerwone ważki o gwałtownych apetytach, podczas gdy ważka lady Salmakii będzie smukłym, szybko latającym stworzeniem o niebieskim ciele, jakby naelektryzowanym, świecącym w ciemności. Każdy szpieg miał w wyposażeniu kilka takich larw, które dzięki karmieniu starannie odmierzanymi dawkami oliwy i miodu mógł utrzymywać w stanie letargu albo szybko doprowadzić do dorosłości. Tialys i Salmakia potrzebowali teraz trzydziestu sześciu godzin, zależnie od wiatrów, na wyklucie tych larw, ponieważ tyle z grubsza potrwa lot zeppelina. Dorosłe owady były im potrzebne jeszcze przed wylądowaniem. Kawaler i jego towarzyszka znaleźli niewykorzystane miejsce za przepierzeniem i urządzili się tam jak najbezpieczniej podczas tankowania i ładowania pojazdu. Potem silniki zaryczały, wstrząsając delikatną konstrukcją od dzioba do ogona, załoga naziemna wysiadła i osiem zeppelinów uniosło się w nocne niebo. Ich gatunek uznałby takie porównanie za śmiertelną zniewagę, ale Gallivespianie potrafili się ukrywać co najmniej równie dobrze jak szczury. Ze swojej kryjówki mogli sporo podsłuchać i co godzina nawiązywali łączność z Lordem Roke, lecącym na pokładzie giroptera króla Ogunwe. Lecz jednej rzeczy nie mogli się dowiedzieć na pokładzie zeppelina, ponieważ Przewodniczący nigdy o tym nie mówił: chodziło o zabójcę, ojca Gomeza, który został już rozgrzeszony z czynu, jaki zamierzał popełnić, gdyby misja Komisji Konsystorskiej się nie powiodła. Ojciec Gomez był gdzie indziej i nikt go nie śledził. 10. Kola Oto obłok mały jako dłoń człowiecza Występuje z morza. Pierwsza Księga Królewska – Aha – powiedziała rudowłosa dziewczynka w ogrodzie opuszczonego kasyna. – Myśmy ją widzieli, ja i Paolo. Przechodziła tędy parę dni temu. Ojciec Gomez zapytał: – Pamiętacie, jak wyglądała? – Wyglądała zgrzana – powiedział chłopczyk. – Spocona na twarzy, pewnie. – Na ile lat wyglądała? – Jakieś... – dziewczynka zastanowiła się. – Ze czterdzieści albo może pięćdziesiąt. Nie widzieliśmy jej z bliska. Mogła mieć trzydziestkę. Ale była zgrzana, jak mówił Paolo, i niosła wielki plecak, dużo większy od twojego, taaaki wielki... Paolo szepnął coś do niej, mrużąc oczy, żeby spojrzeć na księdza, bo słońce świeciło mu prosto w twarz. – Tak, wiem – rzuciła niecierpliwie dziewczynka. – Upiory – zwróciła się do ojca Gomeza. – Ona wcale nie bała się upiorów. Po prostu przeszła przez miasto i nie przejmowała się ani trochę. Jeszczem nie widziała, żeby dorosły tak robił. Ona jakby o nich nie wiedziała. Całkiem jak ty – dodała, patrząc na niego z wyzwaniem w oczach. – Nie wiem o wielu rzeczach – przyznał potulnie ojciec Gomez. Chłopczyk pociągnął ją za rękaw i znowu coś szepnął. – Paolo mówi – powiedziała do księdza – że ty pewnie chcesz odzyskać nóż. Ojciec Gomez dostał gęsiej skórki. Przypomniał sobie zeznanie brata Pavla na przesłuchaniu w Komisji Konsystorskiej: na pewno miał na myśli ten nóż. – Odzyskam go, jeśli zdołam – potwierdził. – Nóż pochodzi stąd, prawda? – Z Torre degli Angeli – wyjaśniła dziewczynka, wskazując przysadzistą kamienną wieżę górującą nad czerwono-brązowymi dachami, jaśniejącą w blasku dnia. – A chłopiec, który go ukradł, on zabił naszego brata, Tullia. Upiory go dopadły, pewnie. Chcesz zabić tego chłopaka, w porządku. I dziewczynę... Kłamała, nie była lepsza od niego. – Więc była też dziewczyna? – zagadnął ojciec Gomez, starając się nie okazywać przesadnego zainteresowania. – Wstrętna kłamczucha – splunęła rudowłosa. – Mało ich obojga nie zabiliśmy, ale wtedy przyleciały kobiety, latające kobiety... – Czarownice – podpowiedział Paolo. – Czarownice, i nie mogliśmy z nimi walczyć. Zabrały ich, chłopaka i dziewczynę. Nie wiemy, dokąd poleciały. Ale ta kobieta przyszła później. Myśleliśmy, że może ona ma jakiś nóż, żeby odstraszać upiory, pewnie. Może ty też masz – dodała, zadzierając brodę, żeby zmierzyć go zuchwałym spojrzeniem. – Nie mam noża – odparł ojciec Gomez. – Ale mam święty cel. Może to mnie chroni przed tymi... upiorami. – Aha – mruknęła dziewczynka – może. W każdym razie poszła na południe, w stronę gór. Nie wiemy dokąd. – Ale zapytaj byle kogo, każdy ci powie, czy przechodziła, bo nie ma nikogo takiego jak ona w Ci'gazze, nie ma i nie było. Łatwo będzie ją znaleźć. – Dziękuję ci, Angelico – powiedział ksiądz. – Bądź błogosławiona, moje dziecko. Zarzucił tobołek na ramiona, wyszedł z ogrodu i zadowolony ruszył gorącą, cichą ulicą. Po trzech dniach w towarzystwie kołowych stworzeń Mary Malone wiedziała o nich całkiem sporo, a one wiedziały o niej mnóstwo. Pierwszego ranka niosły ją przez godzinę czy dwie po bazaltowej szosie do osady nad rzeką. Jazda była niewygodna; Mary nie miała się czego trzymać, a stworzenie miało twardy grzbiet. Pędzili z szybkością, która ją przerażała, ale łoskot kół na twardej nawierzchni i tupot rozpędzonych nóg napełniły ją takim ożywieniem, że nie zwracała uwagi na niewygodę. W trakcie jazdy lepiej poznała anatomię tych stworzeń. Podobnie jak trawożercy, miały szkielety w kształcie rombów. Niegdyś, w odległej przeszłości, przodkowie tych stworzeń musieli wytworzyć taką strukturę i odkryć jej użyteczność, podobnie jak generacje dawnych pełzających istot w świecie Mary wytworzyły kręgosłup. Bazaltowa droga stopniowo opadała i po chwili nachylenie zwiększyło się tak, że stworzenia mogły zjeżdżać swobodnie. Podwinęły boczne nogi i sterowały, przechylając się w jedną lub drugą stronę. Pędziły na złamanie karku i Mary trochę się bała, chociaż musiała przyznać, że wiozące ją stworzenie ani razu nie dało jej powodów do strachu. Gdyby tylko miała się czego trzymać, cieszyłaby się tą jazdą. U podnóża długiego na półtora kilometra zbocza rósł zagajnik wielkich drzew, a w pobliżu rzeka meandrowała po płaskim trawiastym terenie. Trochę dalej Mary zobaczyła coś połyskującego – to wyglądało jak rozległy akwen, ale nie traciła czasu na przyglądanie się temu ponieważ stworzenia zmierzały do osady na brzegu rzeki którą bardzo chciała zobaczyć. Na wioskę składało się dwadzieścia czy trzydzieści chat, ustawionych z grubsza kręgiem, o ścianach z – musiała osłonić oczy dłonią przed słońcem – drewnianych belek pokrytych czymś w rodzaju plecionki zmieszanej z gliną, ze strzechami zamiast dachów. Przebywające tam kołowe stworzenia pracowały: niektóre naprawiały dachy, inne wyciągały sieci z rzeki, jeszcze inne zbierały chrust na opał. Więc miały swój język, znały ogień i stworzyły społeczeństwo. Wtedy właśnie w umyśle Mary dokonało się przewartościowanie i słowo „stworzenia” zostało zastąpione słowem „lud”. Te istoty nie były ludźmi, ale były ludzkie; to nie „one”, to „my”. Podjechali już całkiem blisko i na ich widok kilku mieszkańców wioski zawołało innych, żeby zobaczyli. Grupka na drodze zatrzymała się i Mary sztywno zsiadła, wiedząc, że później będzie obolała. – Dziękuję – powiedziała do swojego... kogo? Wierzchowca? Roweru? Oba określenia wydawały się absurdalnie niestosowne wobec stojącego przed nią bystrookiego wcielenia uprzejmości. Wybrała słowo „przyjaciel”. Uniósł trąbę i powtórzył za nią: „Siekuję”, i znowu wybuchnęli radosnym śmiechem. Mary wzięła plecak od innego stworzenia („siekuję! siekuję!”) i zeszła za nimi z bazaltu na ubitą ziemię w wiosce. I wtedy jej asymilacja rozpoczęła się na dobre. Przez następne kilka dni nauczyła się tak wiele, że znowu poczuła się jak dziecko oszołomione pierwszymi lekcjami w szkole. Co więcej, kołowi ludzie wydawali się równie zdumieni i zaintrygowani jej osobą. Na przykład jej rękami. Nie mogli się ich napatrzeć: obmacywali delikatnymi trąbami wszystkie palce i paznokcie, badali każdy staw, zginali je ostrożnie i patrzyli z zachwytem, jak podnosiła plecak, wkładała jedzenie do ust, drapała się, myła, czesała. W zamian pozwalali jej obmacywać swoje trąby, nieskończenie giętkie, długie jak jej ramię, grubsze u podstawy i dostatecznie potężne, żeby zmiażdżyć jej czaszkę, jak podejrzewała. Dwa podobne do palców wyrostki na końcu odznaczały się wielką siłą i ogromną precyzją: stworzenia najwyraźniej mogły dowolnie zmieniać fakturę skóry na wewnętrznej stronie, czyli odpowiedniku opuszki, od aksamitnej miękkości do twardości żelaza. W rezultacie mogły używać tych „palców” zarówno do delikatnych czynności, jak dojenie trawożernych, jak i do ciężkiej roboty, na przykład łamania gałęzi. Po trochu Mary zorientowała się, że trąby odgrywają również pewną rolę w komunikacji. Ruch trąby modyfikował znaczenie dźwięku, toteż słowo brzmiące czach oznaczało „wodę”, kiedy towarzyszył mu wymach trąby z lewa na prawo, „deszcz”, kiedy koniec trąby podwijał się na zewnątrz, „smutek”, kiedy trąba zawijała się pod spód, oraz „młode źdźbła trawy” przy szybkim machnięciu w lewo. Jak tylko Mary to spostrzegła, zaczęła naśladować te ruchy, wyginając ramię w podobny sposób, a kiedy stworzenia zobaczyły, że próbuje z nimi rozmawiać, okazały żywiołową radość. Jak już zaczęli rozmawiać (głównie w ich języku, chociaż Mary nauczyła ich kilku słów po angielsku: potrafili powiedzieć „siekuję”, „trawa”, „drzewo”, „niebo”, „rzeka” i wymówić jej imię, chociaż z pewnym trudem), robili znacznie szybsze postępy. Nazywali swój lud mulefa, ale pojedynczy osobnik nazywał się zalif. Mary sądziła, że istnieje różnica dźwięku pomiędzy nim-zalifą, nią-zalif, ale dla niej zbyt subtelna do uchwycenia. Zaczęła wszystko spisywać i kompilować słownik. Zanim jednak całkowicie pogrążyła się w pracy, wyjęła swoją postrzępioną książkę i łodygi krwawnika i zapytała I Ching: „Czy mam tutaj zostać, czy powinnam iść dalej i kontynuować poszukiwania?”. Odpowiedź brzmiała: „Zachowaj spokój, żeby niepewność wygasła; wtedy poza zamieszaniem możesz dostrzec wielkie prawa”. I dalej: „Jak góra zachowuje spokój we wnętrzu, tak mądry człowiek nie pozwala, żeby jego wola sprowadziła go na manowce”. Trudno o wyraźniejszą odpowiedź. Mary poskładała łodygi i zamknęła książkę, a potem spostrzegła, że przyciągnęła krąg zaciekawionych stworzeń. Jedno powiedziało: – Pytanie? Pozwolenie? Ciekawość. Mary odparła: – Proszę. Patrz. Bardzo delikatnie ich trąby poruszyły się, sortowały łodygi takimi samymi gestami odliczania, jakie wcześniej wykonywała, przewracały stronice książki. Wyraźnie dziwił je fakt, że miała dwie ręce, że mogła jednocześnie trzymać książkę i przewracać kartki. Uwielbiały patrzeć, jak splatała palce albo bawiła się w dziecięcą grę: „Wchodzi kominiarz po drabinie”, albo kręciła młynka palcami; ten sam gest stosowała Ama w świecie Lyry do odpędzania złych duchów. Obejrzawszy książkę i łodygi krwawnika, owinęły je starannie tkaniną i razem z książką włożyły do plecaka. Mary czuła się uradowana i uspokojona wiadomością ze starożytnych Chin, ponieważ dowiedziała się, że powinna robić właśnie to, czego obecnie najbardziej pragnęła. Więc z lekkim sercem przystąpiła do dalszego poznawania mulefa. Dowiedziała się, że mieli dwie płcie i żyli w monogamicznych parach. Ich potomstwo długo dorastało: co najmniej dziesięć lat dzieciństwa i bardzo powolny rozwój, o ile właściwie zrozumiała ich wyjaśnienia. W tej osadzie była piątka młodych, jedno prawie dorosłe i reszta gdzieś pomiędzy, a jako mniejsze od dorosłych nie mogły używać kół ze strąków nasiennych. Dzieci musiały poruszać się tak jak trawożerne, ze wszystkimi czterema kończynami na ziemi, lecz pomimo całej ich energii i przedsiębiorczości (podkradały się do Mary i zmykały spłoszone, próbowały wspinać się na drzewa, brodziły w płytkiej wodzie i tak dalej) wydawały się niezdarne, jakby nie w swoim żywiole. Siła, szybkość i gracja dorosłych stanowiła uderzający kontrast i Mary rozumiała, jak bardzo dorastający młodziak musi tęsknić do dnia, kiedy otrzyma koła. Widziała, jak pewnego dnia najstarsze dziecko weszło po cichu do składu, gdzie przechowywano pewną liczbę strąków, i próbowało wpasować swój przedni pazur w środkowy otwór; ale kiedy dzieciak usiłował stanąć, przewrócił się natychmiast i koło go przygniotło. Hałas zwabił dorosłego. Dzieciak szamotał się, piszcząc ze strachu, a Mary nie mogła powstrzymać się od śmiechu na ten widok, oburzonego rodzica i małego winowajcy, który uwolnił się w ostatniej chwili i umknął. Strąki nasienne najwyraźniej miały ogromne znaczenie i wkrótce Mary zaczęła rozumieć, jakie są cenne. Przede wszystkim mulefa poświęcali większość czasu na konserwację swoich kół. Zręcznie unosili i przekręcali pazur, żeby wyciągnąć go z dziury, a potem trąbami obmacywali dokładnie koło, czyścili krawędź, szukali pęknięć. Pazur był niesamowicie mocny: rogowa albo kościana ostroga wyrastająca z nogi pod kątem prostym, lekko wygięta tak, że najwyższa środkowa część dźwigała ciężar, spoczywając wewnątrz otworu. Pewnego dnia Mary widziała, jak zalif sprawdzała otwór w swoim przednim kole, dotykała tu i tam, unosiła trąbę i znowu opuszczała, jakby testując zapach. Mary przypomniała sobie olejek, który został jej na palcach, kiedy oglądała pierwszy nasienny strąk. Za pozwoleniem zalif obejrzała jej pazur i odkryła, że jeszcze nigdy nie dotykała czegoś równie gładkiego i śliskiego. Jej palce dosłownie zsuwały się z powierzchni. Cały pazur wydawał się zaimpregnowany lekko pachnącym olejkiem. Po obejrzeniu kilku mulefa sprawdzających stan swoich kół i pazurów Mary zaczęła się zastanawiać, co było pierwsze: koło czy pazur? Jeździec czy drzewo? Chociaż oczywiście w grę wchodził również trzeci element, czyli geologia. Stworzenia mogły używać kół tylko w świecie, który zapewniał im naturalne drogi. Widocznie jakaś cecha mineralnych składników tej lawy sprawiała, że lawa rozlewała się wstążkowatymi strumieniami po rozległej sawannie i nie pękała ani nie niszczała. Stopniowo Mary zaczęła dostrzegać, że wszystko było powiązane i wszystkim jakoś kierowali mulefa. Znali miejsce pobytu każdego stada trawożerców, każdego zagajnika kołowych drzew, każdej kępy słodkiej trawy, znali każdego osobnika w stadach i każde poszczególne drzewo, dyskutowali o ich losach i dobrobycie. Pewnego razu Mary zobaczyła, jak mulefa spędzili stado trawożerców, wybrali kilka osobników i odpędzili od reszty, po czym złamali im karki szarpnięciami potężnych trąb. Nic się nie zmarnowało. Trzymając w trąbach płaskie, ostre jak brzytwa kamienie, mulefa oskórowali i wypatroszyli zwierzęta w ciągu kilku minut, następnie jak wprawni rzeźnicy oddzielili odpadki, delikatne mięso i twardsze kawałki, wykroili tłuszcz, odłączyli rogi i kopyta, pracując tak wydajnie, że Mary obserwowała to z przyjemnością, jak każdą dobrze wykonaną robotę. Wkrótce paski mięsa wisiały, susząc się na słońcu, inne posypano solą i zawinięto w liście; skóry dokładnie oskrobano z tłuszczu, który zachowano do późniejszego użytku, a następnie włożono je do dołów wypełnionych wodą i korą dębową w celu wygarbowania; najstarsze dziecko bawiło się parą rogów, udawało trawożerne zwierzę i rozśmieszało inne dzieci. Wieczorem jedli świeże mięso i Mary ucztowała do syta. W podobny sposób mulefa wiedzieli, jak złapać najlepsze ryby, dokładnie gdzie i kiedy zastawiać sieci. Szukając czegoś do roboty, Mary poszła do wytwórców sieci i zaproponowała pomoc. Kiedy zobaczyła, jak pracowali – nie pojedynczo, ale po dwie pary, razem manipulując trąbami, żeby zawiązać węzeł – zrozumiała, czemu tak dziwili się jej rękom, ponieważ ona oczywiście mogła sama zawiązać węzeł. Początkowo sądziła, że to jej daje przewagę – nie potrzebowała nikogo innego; a potem uświadomiła sobie, że to ją separuje od pozostałych. Pewnie wszystkie istoty ludzkie tak czuły. Od tamtego czasu używała jednej ręki do wiązania włókien i współpracowała z zalif, z którą się szczególnie zaprzyjaźniła; palce i trąba poruszały się razem. Lecz spośród wszystkich żywych istot, którymi opiekowali się kołowi ludzie, najbardziej dbali o drzewa ze strąkami nasiennymi. Na obszarze zarządzanym przez tę grupę rosło sześć zagajników. Inne, bardziej oddalone, podlegały innym grupom. Codziennie oddział wyruszał sprawdzić stan potężnych drzew i zebrać opadłe strąki. Wiadomo, co zyskiwali mulefa; ale jakie korzyści odnosiły drzewa z tej wymiany? Pewnego dnia Mary zobaczyła. Jadąc razem z grupą, usłyszała nagle głośny trzask i wszyscy się zatrzymali, otaczając osobnika, któremu pękło koło. Każda grupa woziła jedno czy dwa zapasowe, więc zalif z pękniętym kołem wkrótce znowu jechał; natomiast pęknięte koło starannie owinięto tkaniną i odwieziono z powrotem do osady. Tam otwarto je, wyjęto wszystkie nasiona – płaskie, jasne, owalne, duże jak paznokieć na małym palcu Mary – i każde poddano uważnym oględzinom. Mulefa wyjaśnili, że strąki nasienne potrzebowały ciągłego obijania na twardych drogach, żeby w ogóle pękły, a nasiona z trudem kiełkowały. Bez pomocy mulefa drzewa by wymarły. Każdy gatunek zależał od innych, a co więcej, umożliwiał to olejek. Trudno było to zrozumieć, ale podobno olejek stanowił centrum ich myśli i uczuć; młode nie posiadały mądrości starszych, ponieważ nie mogły używać kół i dlatego nie wchłaniały olejku przez szpony. Wtedy właśnie Mary zaczęła dostrzegać związek pomiędzy mulefa a pytaniem, które pochłonęło ostatnie kilka lat jej życia. Zanim jednak zdążyła dowiedzieć się więcej (rozmowy z mulefa były długie i skomplikowane, ponieważ uwielbiali opisywać, wyjaśniać i ilustrować swoje twierdzenia dziesiątkami przykładów, jakby niczego nie zapominali i cała ich wiedza była dostępna w każdej chwili), osada została zaatakowana. Mary pierwsza spostrzegła nadciągających napastników, chociaż nie wiedziała, kim są. Zdarzyło się to po południu, kiedy pomagała naprawiać dach chaty. Mulefa budowali tylko parterowe domy, ponieważ nie umieli się wspinać; ale Mary chętnie właziła na dachy i dwiema rękami mogła kłaść strzechę znacznie szybciej niż oni, kiedy już pokazali jej technikę. Więc stała oparta o krokwie, chwytała rzucane jej wiązki trzciny i rozkoszowała się chłodnym powiewem znad wody, łagodzącym żar słońca, kiedy jej spojrzenie przyciągnął błysk bieli. Wyodrębnił się z tego odległego lśnienia, które uważała za morze. Osłoniła oczy dłonią i zobaczyła jeden – dwa – więcej – flotyllę wysokich białych żagli wyłaniającą się z rozmigotanej śreżogi, jeszcze odległą, lecz zmierzającą z milczącą gracją w stronę ujścia rzeki. – Mary! – zawołał zalif z dołu. – Co widzisz? Nie znała słów oznaczających „żagiel” czy „łódź”, więc powiedziała: „wysokie”, „białe”, „wiele”. Zalif natychmiast krzyknął na alarm, wszyscy w zasięgu słuchu przerwali pracę i pospieszyli do środka osady, wołając młode. Po minucie wszyscy mulefa byli gotowi do ucieczki. Atal, jej przyjaciółka, zawołała: – Mary! Mary! Chodź! Tualapi! Tualapi! Wszystko stało się tak szybko, że Mary nawet nie wykonała żadnego ruchu. Białe żagle tymczasem wpłynęły już na rzekę i z łatwością posuwały się pod prąd. Mary była pod wrażeniem dyscypliny panującej wśród marynarzy: halsowali tak szybko, żagle poruszały się razem jak stado szpaków, wszystkie zmieniały kurs jednocześnie. I były takie piękne, smukłe śnieżnobiałe żagle, które opadały, skłaniały się i wypełniały... Było ich co najmniej czterdzieści i płynęły w górę rzeki znacznie szybciej, niż przypuszczała. Ale nie widziała załogi na pokładach, a potem zobaczyła, że to wcale nie są łodzie, tylko gigantyczne ptaki, a żagle to ich skrzydła, jedno przednie i jedno tylne, trzymane w górze, napinane i refowane siłą ich mięśni. Nie było czasu na ich studiowanie, ponieważ dobiły już do brzegu i wychodziły na ląd. Miały szyje jak łabędzie i dzioby długie jak ludzkie przedramię. Skrzydła miały dwukrotnie wyższe od Mary i potężne nogi – co zauważyła, zerkając przez ramię, już przestraszona, w trakcie ucieczki; nic dziwnego, że w wodzie poruszały się tak szybko. Pobiegła za mulefa, którzy wołali ją po imieniu, wybiegając z osady na drogę. Dotarła do nich w samą porę; jej przyjaciółka czekała i kiedy Mary wdrapała się na jej plecy, Atal uderzyła nogami w nawierzchnię i pomknęła po zboczu za swoimi towarzyszami. Ptaki, które na lądzie nie potrafiły poruszać się tak szybko, wkrótce zaprzestały pościgu i zawróciły do osady. Rozerwały dachy składów żywności. Warcząc, gulgocząc i wznosząc wysoko okrutne dzioby, połykały suszone mięso, zakonserwowane owoce i zboże. Wszystko jadalne znikło w niecałą minutę. A potem tualapi znalazły magazyn kół i próbowały otworzyć wielkie strąki nasienne, ale nie dały rady. Mary czuła napięcie swoich przyjaciół, patrzących ze szczytu wzgórza, jak ptaszyska rzucały strąkami o ziemię, kopały, szarpały szponami, ale oczywiście nie wyrządziły żadnemu szkody. Mulefa martwili się najbardziej tym, że kilka strąków zostało zepchniętych i wrzuconych do wody, gdzie ociężale podryfowały w stronę morza. Potem wielkie śnieżnobiałe ptaki przystąpiły do demolowania wszystkiego, cokolwiek dostrzegły; brutalnie deptały i orały szponami, dźgały, szarpały i rozbijały dziobami. Mulefa wokół Mary mamrotali i niemal zawodzili z żalu. – Pomogę – obiecała Mary. – Zrobimy od nowa. Ale wstrętne stwory jeszcze nie skończyły; wysoko wznosząc piękne skrzydła, przysiadły wśród szczątków i wypróżniły wnętrzności. Smród dotarł na wzgórze z powiewem wiatru; stosy i kałuże biało-czarno-zielono-brązowego nawozu leżały pomiędzy połamanymi belkami, rozszarpanymi strzechami. Potem, stąpając niezdarnie i jednocześnie wyzywająco, ptaki wróciły do wody i odpłynęły z prądem ku morzu. Dopiero kiedy ostatnie białe skrzydło znikło w popołudniowej mgiełce, mulefa zjechali ze wzgórza. Wypełniał ich smutek i gniew, lecz głównie martwili się o magazyn strąków nasiennych. Z piętnastu przechowywanych tam strąków zostały tylko dwa. Reszta przepadła, zepchnięta do wody. Lecz przy następnym zakolu rzeki leżała piaszczysta łacha i Mary zdawało się, że utknął tam jeden strąk. Toteż ku zdziwieniu i zaniepokojeniu mulefa zdjęła ubranie, obwiązała się sznurem w talii i przepłynęła na drugi brzeg. Na piasku znalazła, nie jedno, lecz pięć cennych kół, przesunęła sznur przez ich rozmiękłe środki i ciężko popłynęła z powrotem, holując je za sobą. Mulefa wylewnie okazywali wdzięczność. Sami nigdy nie wchodzili do wody i łowili tylko z brzegu, uważając, żeby nie zamoczyć nóg ani kół. Mary czuła, że wreszcie na coś im się przydała. Później tego wieczoru, po skąpym posiłku ze słodkich korzonków, powiedzieli jej, dlaczego tak się martwili o koła. Niegdyś, w dawnych czasach, było mnóstwo strąków, świat był żyzny i pełen życia, a mulefa ze swoimi drzewami żyli w wiecznej radości. Lecz coś złego stało się przed wielu laty; jakaś wartość znikła bezpowrotnie; ponieważ pomimo wszelkich wysiłków i starań, pomimo całej troski i miłości, jakich nie szczędziły im mulefa, drzewa kołowe umierały. 11. Ważki Prawda głoszona w złym zamiarze Najbardziej wszelką prawdę paczy. William Blake Wróżby niewinności Ama wspinała się po ścieżce do jaskini, niosąc chleb i mleko w torbie na plecach i głęboką rozterkę w sercu. Jak miała dotrzeć do śpiącej dziewczyny? Doszła do skały, gdzie kobieta kazała jej zostawiać jedzenie. Położyła torbę, ale nie zawróciła prosto do domu; wspięła się trochę wyżej, obok jaskini, przez gęstwinę rododendronów i jeszcze wyżej, gdzie las rzedniał i zaczynały się tęcze. Tam często bawiła się ze swoim dajmonem: wdrapywali się na skalne półki, omijali małe zielonobiałe katarakty, wiry i rozbryzgi mieniące się barwami widma świetlnego, aż jej włosy i rzęsy i jego wiewiórcze futerko pokrywały miliony maleńkich kropelek wilgoci. Zabawa polegała na tym, żeby dotrzeć na szczyt bez wycierania oczu, pomimo pokusy. Wkrótce blask słońca rozszczepiał się na czerwień, żółć, zieleń, błękit i wszystkie barwy pośrednie, ale dopóki Ama nie dotarła na szczyt, nie mogła otrzeć powiek, żeby lepiej zobaczyć, boby przegrała. Kulang, jej dajmon, wskoczył na skałę na krawędzi najwyższego małego wodospadu i wiedziała, że zaraz się odwróci, żeby sprawdzić, czy nie otarła wilgoci z rzęs – ale on się nie odwrócił. Przywarł do skały i wpatrywał się przed siebie. Ama otarła oczy, ponieważ zdumienie jej dajmona przerwało zabawę. Podciągnąwszy się do krawędzi, wyjrzała i zamarła, tłumiąc okrzyk. Z góry spoglądały na nią oczy stworzenia, jakiego nigdy jeszcze nie widziała: niedźwiedź, ale olbrzymi, przerażający, czterokrotnie większy od brunatnych niedźwiedzi z lasu, biały jak kość słoniowa, z czarnym nosem, czarnymi oczami i pazurami długości sztyletów. Mogła go dosięgnąć ręką. Widziała każdy oddzielny włos na jego pysku. – Kto to? – zapytał chłopięcy głos i chociaż Ama nie zrozumiała słów, łatwo odgadła znaczenie. Po chwili chłopiec pojawił się obok niedźwiedzia: nasrożony, ze zmarszczonymi brwiami i wysuniętą szczęką. Czy to był dajmon obok niego, pod postacią ptaka? Ale jakiś dziwny ptak; takiego jeszcze nie widziała. Podfrunął do Kulanga i przemówił krótko: – Przyjaciele. Nie zrobimy wam krzywdy. Wielki biały niedźwiedź wcale się nie poruszył. – Wejdź na górę – powiedział chłopiec i znowu dajmon Amy przetłumaczył jego słowa. Obserwując niedźwiedzia z przesądnym lękiem, Ama wdrapała się obok małego wodospadu i stanęła nieśmiało na kamieniach. Kulang zmienił się w motyla i przysiadł na chwilę na jej policzku, ale zaraz odleciał i zaczął trzepotać wokół drugiego dajmona, który wciąż siedział na dłoni chłopca. – Will – powiedział chłopiec, wskazując siebie, a ona odpowiedziała: – Ama. Teraz, kiedy widziała go wyraźnie, bała się go nawet bardziej niż niedźwiedzia: miał okropną ranę: brakowało mu dwóch palców. Zrobiło jej się słabo na ten widok. Niedźwiedź zawrócił do mlecznego strumienia i legł w wodzie, jakby szukał ochłody. Dajmon chłopca wzbił się w powietrze i trzepotał wśród tęcz razem z Kulangiem, powoli zaczęli się rozumieć. I czego szukali, jak się okazało, jeśli nie jaskini z uśpioną dziewczynką? Słowa same popłynęły z jej ust: – Wiem, gdzie to jest! Trzyma ją w uśpieniu kobieta, która mówi, że jest jej matką, ale matka nie byłaby tak okrutna, prawda? Zmuszają do picia jakiegoś usypiającego napoju, ale ja mam zioła, którymi ją obudzę, jeśli tylko dostanę się do niej! Will ledwie pokręcił głową i czekał, aż Balthamos przetłumaczy. To trwało ponad minutę. – Iorek! – zawołał i niedźwiedź ociężale przyczłapał po dnie strumienia, oblizując paszczę, bo właśnie złapał rybę. – Iorek, ta dziewczynka mówi, że wie, gdzie jest Lyra. Pójdę z nią, a ty zostań tutaj na straży. Iorek Byrnison, masywne cielsko w strumieniu, milcząco kiwnął łbem. Will ukrył plecak i przypiął nóż, zanim zlazł na dół przez tęcze za Amą. Przy każdym kroku musiał ocierać oczy i wytężać wzrok, żeby znaleźć bezpieczne miejsce na postawienie stopy, bo powietrze wypełniała lodowata mgiełka. Kiedy dotarli do podnóża wodospadów, Ama pokazała na migi, że muszą iść ostrożnie i bez hałasu. Will ruszył za nią w dół zbocza, wśród omszałych głazów i potężnych, sękatych sosen, gdzie tańczyły intensywnie zielone plamy światła, gdzie brzęczały i bzyczały miliony owadów. Schodzili coraz niżej i niżej, a słońce wciąż im przyświecało, głęboko w dolinie, podczas gdy gałęzie nad głowami kołysały się nieustannie. Potem Ama przystanęła. Will wsunął się za gruby pień cedru i spojrzał tam, gdzie pokazywała. Przez plątaninę gałęzi i liści zobaczył skalne zbocze wznoszące się po prawej, a w połowie wysokości... – Pani Coulter – szepnął i serce mu szybciej zabiło. Kobieta wyszła zza skały, otrząsnęła gęsto ulistnioną gałąź, odrzuciła ją i otrzepała ręce. Czyżby zamiatała? Rękawy miała podwinięte, włosy osłonięte chustką. Will nigdy sobie nie wyobrażał, że mogła wyglądać tak domowo. Ale wtedy ujrzał złoty błysk i pojawiła się ta złośliwa małpa, która wskoczyła kobiecie na ramię. Oboje rozejrzeli się, jakby coś podejrzewali, i nagle pani Coulter nie wyglądała już tak domowo. Ama szeptała coś nagląco: bała się złotej małpy-dajmona, małpa lubiła żywcem wyrywać skrzydła nietoperzom. – Czy jest z nią ktoś jeszcze? – zapytał Will. – Żołnierze albo ktoś inny? Ama nie wiedziała. Nie widziała żadnych żołnierzy, ale ludzie mówili o obcych i strasznych postaciach, może duchach, widzianych nocą na górskich stokach... Lecz w górach zawsze były duchy, każdy o tym wiedział. Więc chyba nie miały nic wspólnego z tą kobietą. No, pomyślał Will, skoro Lyra jest w jaskini i pani Coulter jej nie opuszcza, muszę złożyć im wizytę. – Jaki masz narkotyk? – zapytał. – Co trzeba z nim zrobić, żeby ją obudzić? Ama wyjaśniła. – Gdzie go masz? W domu, odpowiedziała. Schowany. – W porządku. Czekaj tutaj i nie podchodź bliżej. Kiedy ją zobaczysz, nie wolno ci zdradzić, że mnie znasz. Nigdy mnie nie widziałaś, ani niedźwiedzia. Kiedy następnym razem zaniesiesz jej jedzenie? – Pół godziny przed zachodem słońca – odparł dajmon Amy. – Przynieś wtedy lekarstwo ze sobą – polecił Will. – Spotkamy się tutaj. Patrzyła z wielkim niepokojem, jak ruszył ścieżką. Z pewnością nie uwierzył w to, co mu powiedziała o małpie-dajmonie, bo nie poszedłby tak beztrosko do jaskini. Prawdę mówiąc, Will bardzo się denerwował. Wszystkie zmysły miał tak wyczulone, że dostrzegał nawet najmniejsze owady dryfujące w snopach słonecznego blasku, trzepot liści na gałęziach i chmury płynące po niebie, chociaż ani na chwilę nie odrywał oczu od wylotu jaskini. – Balthamos – szepnął, a anioł-dajmon sfrunął na jego ramię pod postacią małego bystrookiego ptaszka z czerwonymi skrzydełkami. – Trzymaj się blisko mnie i uważaj na tę małpę. – Więc spójrz w prawo – odparł krótko Balthamos. Will zobaczył w wylocie jaskini plamę złocistego światła, która miała pysk i oczy patrzące na nich. Od wejścia dzieliło go najwyżej dwadzieścia kroków. Przystanął, a złota małpa przekręciła łeb w stronę jaskini, powiedziała coś i znowu się odwróciła. Will namacał rękojeść noża i ruszył dalej. Kiedy wszedł do jaskini, kobieta czekała na niego. Siedziała swobodnie na brezentowym krzesełku, z książką na kolanach, obserwując go spokojnie. Nosiła podróżne ubranie khaki, ale tak dobrze skrojone i tak zgrabnie leżące na jej doskonałej figurze, że wyglądało jak najmodniejsza kreacja, a bukiecik czerwonych kwiatków, który przypięła z przodu koszuli, wyglądał jak najcenniejsze klejnoty. Włosy jej lśniły, ciemne oczy błyszczały, obnażone nogi jaśniały złociście w blasku słońca. Uśmiechnęła się, a Will o mało nie odpowiedział uśmiechem, ponieważ nie przywykł do słodyczy i łagodności kobiecego uśmiechu, co go wytrąciło z równowagi. – Jesteś Will – powiedziała niskim, hipnotycznym głosem. – Skąd znasz moje imię? – zapytał szorstko. – Lyra mówi przez sen. – Gdzie ona jest? – Bezpieczna. – Chcę ją zobaczyć. – Więc chodź – powiedziała i wstała, rzucając książkę na krzesło. Po raz pierwszy, odkąd Will znalazł się w jej obecności, spojrzał na małpę-dajmona. Zwierzak miał futro długie i lśniące, każdy włosek wyglądał jak zrobiony z czystego złota, a mały pyszczek i palce były czarne. Will po raz ostatni widział ten pysk wykrzywiony z nienawiści, tamtego wieczoru, kiedy on i Lyra ukradli aletheiometr z londyńskiego domu sir Charlesa Latroma. Małpa próbowała wtedy gryźć, ale Will ciachnął nożem z lewa na prawo i zmusił dajmona do odwrotu, żeby zamknąć za nimi okno do innego świata. Teraz pomyślał, że za nic w świecie nie odwróci się do małpy plecami. Lecz Balthamos pod postacią ptaka został na straży, kiedy Will ostrożnie przeszedł za panią Coulter do małej figurki, leżącej nieruchomo w mroku. Oto ona, jego najlepsza przyjaciółka, uśpiona. Wydawała się taka mała! Zdumiało go, że Lyra, tak pełna energii i siły, wyglądała tak łagodnie i spokojnie, kiedy spała. Pantalaimon leżał przy jej szyi pod postacią tchórza z błyszczącym futerkiem, wilgotne włosy Lyry przywierały do czoła. Will ukląkł przy niej i odgarnął jej włosy. Twarz miała rozpaloną. Kątem oka dostrzegł złotą małpę sprężającą się do skoku i oparł dłoń na nożu, ale pani Coulter nieznacznie pokręciła głową i małpa się uspokoiła. Nie dając niczego po sobie poznać, Will starał się dokładnie zapamiętać rozkład jaskini, kształt i wielkość każdego głazu, nachylenie podłoża, wysokość sklepienia nad śpiącą dziewczynką. Będzie musiał trafić tutaj po ciemku i tylko teraz miał szansę, żeby się rozejrzeć. – Więc, jak widzisz, jest całkiem bezpieczna – odezwała się pani Coulter. – Dlaczego ją tutaj trzymasz? Czemu nie pozwalasz jej się obudzić? – Usiądźmy. Nie skorzystała z krzesła, tylko usiadła obok niego na porośniętych mchem głazach u wejścia jaskini. Mówiła tak uprzejmie i miała w oczach taką smutną mądrość, że Will nabrał jeszcze większych podejrzeń. Czuł, że każde jej słowo było kłamstwem, każdy gest ukrywał groźbę, każdy uśmiech maskował fałsz. No, on również musiał ją oszukać: musiał ją przekonać, że jest niegroźny. Ale przecież oszukiwał z powodzeniem wszystkich nauczycieli, wszystkich policjantów, wszystkich pracowników opieki społecznej i wszystkich sąsiadów, którzy kiedykolwiek interesowali się nim i jego domem; przygotowywał się do tego przez całe życie. Racja, pomyślał. Poradzę sobie z tobą. – Chciałbyś się czegoś napić? – zaproponowała pani Coulter. – Ja też trochę wypiję... To nieszkodliwe. Patrz. Rozcięła jakiś brązowawy, pomarszczony owoc i wycisnęła mętny sok do dwóch szklaneczek. Pociągnęła z jednej i podała drugą Willowi, który również łyknął świeżego, słodkiego napoju. – Jak trafiłeś do tego miejsca? – zapytała. – Nie było trudno cię śledzić. – Najwidoczniej. Czy masz aletheiometr Lyry? – Tak – potwierdził i pozostawił jej domyślności, czy potrafi go odczytywać. – I masz nóż, jak rozumiem. – Sir Charles ci powiedział? – Sir Charles? Och... Carlo, oczywiście. Tak, powiedział. To fascynujące. Mogę go zobaczyć? – Nie, oczywiście, że nie – odparł. – Dlaczego trzymasz tutaj Lyrę? – Ponieważ ją kocham – wyjaśniła. – Jestem jej matką. Grozi jej straszliwe niebezpieczeństwo, a ja nie pozwolę, żeby coś jej się stało. – Jakie niebezpieczeństwo? – zapytał Will. – No... – zaczęła i postawiła swój pucharek na ziemi, pochylając się tak, że jej włosy spłynęły po obu stronach twarzy. Kiedy się wyprostowała, założyła je za uszy obiema rękami. Will poczuł woń jakichś perfum, których używała, połączony ze świeżym zapachem jej ciała, co przyprawiło go o dreszcz. Jeśli pani Coulter zauważyła jego reakcję, niczym tego nie okazała. – Słuchaj, Will – powiedziała – nie wiem, jak poznałeś moją córkę i ile już wiesz, i z pewnością nie wiem, czy mogę ci zaufać; ale jestem już zmęczona przymusem kłamania. Więc powiem ci prawdę... Odkryłam, że mojej córce grozi niebezpieczeństwo ze strony tych samych ludzi, do których należałam: ze strony Kościoła. Szczerze mówiąc, myślę, że chcą ją zabić. Więc, jak widzisz, stanęłam przed dylematem: słuchać Kościoła czy ratować córkę. A przecież byłam wierną służką Kościoła, najbardziej gorliwą ze wszystkich. Poświęciłam mu życie, służyłam z oddaniem. Ale miałam córkę... Nie zajmowałam się nią, kiedy była mała. Odebrano mi ją i wychowała się wśród obcych. Pewnie dlatego nie bardzo potrafiła mi zaufać. Ale kiedy dorastała, zobaczyłam grożące jej niebezpieczeństwo i już trzy razy próbowałam ją ratować. Musiałam zostać renegatką i ukryć się w tym odległym miejscu. Myślałam, że jesteśmy bezpieczne, ale skoro tak łatwo nas znalazłeś... rozumiesz, że to mnie martwi. Kościół nie zostanie daleko w tyle. A oni chcą ją zabić, Will. Nie pozwolą jej żyć. – Dlaczego? Dlaczego tak jej nienawidzą? – Z powodu tego, co ona zamierza zrobić, ich zdaniem. Nie wiem, co to jest; żałuję, że nie wiem, bo mogłabym jeszcze lepiej ją chronić. Ale na pewno jej nienawidzą i nie znają miłosierdzia. Wychyliła się do przodu, mówiąc cicho, nagląco i z przejęciem. – Dlaczego ci to mówię? – ciągnęła. – Czy mogę ci zaufać? Chyba muszę. Nie mogę już uciekać, nie mam dokąd pójść. Jeżeli jesteś przyjacielem Lyry, może zostaniesz także moim przyjacielem. Potrzebuję przyjaciół, potrzebuję pomocy. Wszystko teraz jest przeciwko mnie. Kościół mnie zniszczy tak jak Lyrę, jeśli nas znajdzie. Jestem sama, Will, sama z córką w tej jaskini, a wszystkie siły wszystkich światów próbują nas wytropić. I jeszcze ty się zjawiasz na dowód, jak łatwo nas znaleźć. Co zamierzasz zrobić, chłopcze? Czego chcesz? – Dlaczego trzymasz ją tu uśpioną? – zapytał, uparcie pomijając jej pytania. – A co by się stało, gdybym pozwoliła jej się obudzić? Natychmiast by uciekła. I nie przetrwałaby nawet pięciu dni. – Ale dlaczego nie wyjaśniłaś jej tego i nie dałaś wyboru? – Myślisz, że by mnie wysłuchała? Myślisz, że by mi uwierzyła, nawet gdyby mnie wysłuchała? Ona mi nie ufa. Ona mnie nienawidzi, Will. Na pewno o tym wiesz. Ona mną pogardza. Ja... nie wiem, jak to powiedzieć... kocham ją tak bardzo, że poświęciłam wszystko, co miałam... wielką karierę, szczęście, pozycję i bogactwo... rzuciłam wszystko, zamieszkałam w tej jaskini, jem suchy chleb i kwaśne owoce, żeby tylko utrzymać moją córkę przy życiu. A jeśli w tym celu trzeba ją uśpić, niech tak będzie. Ale muszę zachować ją przy życiu. Czy twoja matka nie zrobiłaby tyle dla ciebie? Will poczuł zaskoczenie i gniew, że pani Coulter ośmieliła się wspomnieć o jego matce dla poparcia własnych argumentów. Potem pierwszy szok został zagłuszony przez myśl, że przecież matka wcale go nie chroniła; to on musiał ją chronić. Czy pani Coulter kochała Lyrę mocniej, niż Elaine Parry kochała jego? Ale to niesprawiedliwe: jego matka była chora. Albo pani Coulter nie zdawała sobie sprawy z burzy uczuć, jaką rozpętały jej słowa, albo była szalenie sprytna. Spokojnie patrzyła pięknymi oczami, jak Will poczerwieniał i wiercił się z zakłopotaniem; przez chwilę była niesamowicie podobna do córki. – Co chcesz zrobić? – zapytała. – No, widziałem Lyrę – zaczął Will. – Na pewno żyje i chyba jest bezpieczna. To wszystko, co miałem sprawdzić. Więc teraz, kiedy to załatwiłem, mogę pójść na pomoc Lordowi Asrielowi, jak zamierzałem. Zdziwiła się trochę, ale zapanowała nad sobą. – Chyba nie chcesz... myślałam, że nam pomożesz – powiedziała całkiem spokojnie, tonem nie proszącym, tylko pytającym. – Nożem. Widziałam, co zrobiłeś w domu sir Charlesa. Możesz zapewnić nam bezpieczeństwo, prawda? Możesz nam pomóc w ucieczce. – Pójdę już – oświadczył Will i wstał. Pani Coulter wyciągnęła rękę. Smętny uśmiech, wzruszenie ramion i kiwnięcie głową, jakby w uznaniu dla godnego przeciwnika, który wykonał zręczny ruch na szachownicy: to właśnie wyrażał język jej ciała. Will stwierdził, że ją lubi, ponieważ była dzielna i przypominała starszą, mądrzejszą, bardziej skomplikowaną Lyrę. Nie mógł nic poradzić na to, że ją polubił. Więc uścisnął jej dłoń, mocną, chłodną i miękką. Obejrzała się na złocistą małpę siedzącą za nią przez cały czas, wymieniły spojrzenia, których Will nie umiał zinterpretować. Potem odwróciła się z uśmiechem. – Żegnaj – powiedział, a ona szepnęła: – Żegnaj, Will. Wyszedł z jaskini, wiedząc, że śledzą go jej oczy, więc nie obejrzał się ani razu. Nigdzie nie widział Amy. Ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przyszedł, trzymając się ścieżki, dopóki nie usłyszał przed sobą szumu wodospadu. – Ona kłamie – powiedział do Iorka Byrnisona trzydzieści minut później. – Oczywiście, że kłamie. Kłamałaby nawet na własną niekorzyść, ponieważ zbyt kocha kłamstwo, żeby przestać. – Więc jaki masz plan? – zapytał niedźwiedź, który wygrzewał się na słońcu, leżąc płasko na brzuchu w stercie śniegu pomiędzy głazami. Will chodził tam i z powrotem, zastanawiając się, czy może użyć sztuczki, która się udała w Headington: za pomocą noża przejść do innego świata, tam znaleźć miejsce, gdzie leżała Lyra, wyciąć otwór do tego świata, przeciągnąć ją na drugą stronę i zamknąć okno. Oczywiste rozwiązanie; dlaczego się wahał? Balthamos wiedział. W swojej własnej anielskiej postaci, migotliwej jak mgiełka w słońcu, oświadczył: – Głupio zrobiłeś, że do niej poszedłeś. Teraz niczego już nie chcesz, tylko zobaczyć ją jeszcze raz. Iorek wydał niski, cichy pomruk. Początkowo Will myślał, że niedźwiedź ostrzega Balthamosa, ale potem uświadomił sobie z lekkim zażenowaniem, że Iorek zgadza się z aniołem. Dotąd ci dwaj nie zwracali na siebie uwagi; zbyt różnili się rodzajem egzystencji; ale w tym punkcie najwyraźniej byli jednego zdania. Will nadąsał się, ale to była prawda. Pani Coulter go oczarowała. Myślał o niej bez przerwy: kiedy wspominał Lyrę, zastanawiał się, czy będzie podobna do matki, kiedy dorośnie; kiedy wspominał Kościół, zastanawiał się, ilu księży i kardynałów usidliła ta kobieta; kiedy wspominał zmarłego ojca, zastanawiał się, czy budziłaby w nim wstręt czy podziw; kiedy wspominał matkę... Poczuł bolesny skurcz w sercu. Odszedł od niedźwiedzia i stanął na skale, z której widział całą dolinę. W czystym, chłodnym powietrzu słyszał odległy stukot siekiery rąbiącej drzewo, stłumione brzęczenie żelaznego dzwonka na owczej szyi, szum wiatru w wierzchołkach drzew. Dostrzegał ostro i wyraźnie najdrobniejsze szczeliny w górskich zboczach na horyzoncie, a także sępy kołujące nad jakimś dogorywającym stworzeniem wiele kilometrów dalej. Nie było wątpliwości; Balthamos miał rację. Ta kobieta rzuciła na niego urok. Przyjemne i kuszące było wspomnienie tych pięknych oczu, słodkiego głosu i ramion, które uniosły się, żeby odgarnąć lśniące włosy... Z wysiłkiem powrócił do rzeczywistości i usłyszał całkiem inny dźwięk: odległe buczenie. Próbował je zlokalizować i odkrył, że dochodzi z północy, z tego samego kierunku, skąd przyszli on i Iorek. – Zeppeliny – odezwał się niedźwiedź, zaskakując Willa, który nie usłyszał nadejścia wielkiego zwierza, Iorek stanął obok niego i spojrzał w tym samym kierunku, a potem podniósł się na tylnych łapach, dwukrotnie wyższy od Willa, wytężając wzrok. – Ile? – Osiem – odparł Iorek po chwili, a potem Will też je zobaczył: małe plamki w jednym szeregu. – Możesz określić, ile czasu zajmie im lot? – Dolecą tutaj wkrótce po północy. – Więc zostanie nam niewiele ciemności. Szkoda. – Jaki masz plan? – Zrobić otwór, zabrać Lyrę do innego świata i zamknąć przejście, zanim matka pójdzie za nią. Dziewczynka ma narkotyk, żeby obudzić Lyrę, ale nie potrafi dokładnie wyjaśnić, jak go używać, więc też będzie musiała przyjść do jaskini. Ale nie chcę jej narażać na niebezpieczeństwo. Może odciągniesz uwagę pani Coulter, kiedy to zrobimy. Niedźwiedź chrząknął i zamknął oczy. Will rozejrzał się za aniołem i dostrzegł zarys jego sylwetki w kropelkach mgły rozświetlonych popołudniowym słońcem. – Balthamosie – powiedział – wracam teraz do lasu, żeby znaleźć bezpieczne miejsce na pierwszy otwór. Potrzebuję cię, żebyś stanął na straży i uprzedził mnie, jak tylko ona się zbliży... albo ten jej dajmon. Balthamos kiwnął głową i wzniósł skrzydła, żeby strząsnąć wilgoć. Potem wzbił się w zimne powietrze i poszybował nad doliną, kiedy Will zaczął szukać świata bezpiecznego dla Lyry. W skrzypiącym, dudniącym podwójnym przedziale prowadzącego zeppelina wykluwały się ważki. Lady Salmakia pochyliła się nad pękającym kokonem barwy indygo, rozprostowywała wilgotne przejrzyste skrzydła ważki i pilnowała, żeby jej twarz jako pierwsza odbiła się w wielofasetowych oczach, koiła napięte nerwy, szeptała do połyskliwego stworzenia jego imię, uczyła je tożsamości. Po kilku minutach kawaler Tialys miał robić to samo dla swojej ważki. Teraz jednak wysyłał wiadomość przez magnetytowy rezonator i całą uwagę skupiał na ruchach łuku oraz swoich palców. Transmitował: Do Lorda Roke: Jesteśmy trzy godziny przed spodziewanym czasem przybycia do doliny. Konsystorska Komisja Dyscyplinarna zamierza wysłać oddział do jaskini zaraz po wylądowaniu. Oddział podzieli się na dwie jednostki. Pierwsza jednostka wywalczy sobie drogę do jaskini i zabije dziecko, odcinając głowę na dowód śmierci. Jeśli to możliwie, schwytają także kobietę, chociaż w razie trudności mają ją zabić. Drugi oddział ma pojmać chłopca żywcem. Reszta sił zwiąże walką giroptery króla Ogunwe. Ocenia się, że giroptery nadlecą wkrótce po zeppelinach. Zgodnie z pańskimi rozkazami lady Salmakia i ja wkrótce opuścimy zeppelin i polecimy prosto do jaskini, gdzie spróbujemy obronić dziewczynkę przed pierwszym oddziałem i powstrzymać ich aż do nadejścia posiłków. Oczekujemy na odpowiedź. Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast. Do kawalera Tialysa: W świetle pańskiego raportu następuje zmiana planów. W celu powstrzymania wroga przed zabiciem dziecka, co stanowiłoby najgorszą ewentualność, pan i lady Salmakia macie współpracować z chłopcem. Dopóki ma nóż, do niego należy inicjatywa, więc jeśli otworzy inny świat i zabierze do niego dziewczynkę, pozwólcie mu to zrobić i idźcie za nimi. Zostańcie przy nich przez cały czas. Kawaler Tialys odpowiedział: Do Lorda Roke: Otrzymałem i zrozumiałem pańską wiadomość. Lady i ja wyruszamy natychmiast. Mały szpieg zamknął rezonator i pozbierał swój ekwipunek. – Tialys – dobiegł go szept z ciemności. – Wykluwa się. Lepiej już chodź. Tialys wskoczył na podpórkę, gdzie jego ważka wydostawała się na świat, i delikatnie uwolnił ją z popękanego kokonu. Głaszcząc jej wielką groźną głowę, uniósł ciężkie czułki, wciąż wilgotne i skręcone, i pozwolił stworzeniu smakować swoją skórę, dopóki nie zdobył nad nim całkowitej władzy. Salmakia ubierała swoją ważkę w uprząż, którą zawsze zabierała ze sobą: wodze z pajęczego jedwabiu, tytanowe strzemiona, siodło ze skóry kolibra. Uprząż prawie nic nie ważyła. Tialys zrobił to samo ze swoją zapiął pasy wokół ciała owada, zacisnął, dopasował. Ważka miała nosić tę uprząż do śmierci. Potem szpieg szybko zarzucił sobie pakunek na ramię i rozciął naoliwioną powłokę zeppelina. Obok niego Salmakia dosiadła już swojej ważki i wypychała ją przez wąski otwór prosto w szarpiący prąd powietrza. Długie, kruche skrzydła zadrżały, a potem radość lotu wzięła górę i stworzenie zanurkowało w zapadający zmierzch. Kilka sekund później Tialys dołączył do Salmakii w szalejącym wietrze, jego wierzchowiec również rwał się do lotu. Dwójka szpiegów wzleciała spiralą do góry w lodowatych prądach powietrznych, poświęciła chwilę na zorientowanie się w położeniu i ustaliła kurs na dolinę. 12. Przełom A gdy uciekał, wciąż okiem w tył rzucał, jakby strach jego deptał mu po piętach. Edmund Spenser Kiedy zapadł zmrok, sytuacja wyglądała następująco. W swojej adamantowej wieży Lord Asriel chodził tam i z powrotem. Całą uwagę poświęcał małej figurce przy magnetytowym rezonatorze, pomijał wszystkie inne raporty i skupiał się wyłącznie na wiadomościach, które dochodziły do małego kwadratowego bloku kamienia pod lampą. Król Ogunwe siedział w kabinie swojego giroptera, pospiesznie układając plan powstrzymania zakusów Komisji Konsystorskiej, o których właśnie się dowiedział od Gallivespianina w jego własnym pojeździe. Nawigator gryzmolił jakieś symbole na kawałku papieru, który podał pilotowi. Przede wszystkim liczyła się szybkość: jeśli ich siły wylądują pierwsze, to zadecyduje o wyniku. Giroptery latały szybciej niż zeppeliny, ale jeszcze ich nie dogoniły. W zeppelinach Komisji Konsystorskiej Gwardia Szwajcarska sprawdzała swój sprzęt. Kusze raziły śmiertelnie na odległość ponad pięciuset metrów, a kusznik mógł załadować i wystrzelić piętnaście bełtów na minutę. Spiralne lotki wykonane z rogu nadawały strzale ruch obrotowy, dzięki czemu pod względem celności broń dorównywała karabinowi. Oczywiście była również cicha, co mogło stanowić wielką zaletę. Pani Coulter leżała, nie śpiąc, w wejściu jaskini. Złocista małpa była niespokojna i rozczarowana: nietoperze opuściły jaskinię z nadejściem zmroku i dajmon nie miał się nad kim znęcać. Krążył w pobliżu śpiwora pani Coulter, rozgniatał małym zrogowaciałym palcem nieliczne świetliki, które usiadły w jaskini, i rozsmarowywał ich blask po skale. Lyra leżała rozpalona i niemal równie niespokojna, ale pogrążona w głębokim śnie, oszołomiona wywarem, który matka w nią wmusiła ledwie przed godziną. Pewien sen prześladował ją od dawna i teraz powrócił, wyrywając z jej gardła ciche jęki żalu, wściekłości i desperacji, aż Pantalaimon zgrzytał ząbkami ze współczucia. Niedaleko stamtąd, na leśnej ścieżce pod szarpanymi wiatrem gałęziami sosen, Will i Ama wędrowali w stronę jaskini. Will próbował wyjaśnić Amie, co zamierza zrobić, ale jej dajmon nic nie zrozumiał, a kiedy Will wyciął okno, żeby jej pokazać, tak się przeraziła, że prawie zemdlała. Musiał zachowywać się spokojnie i mówić cicho, żeby zatrzymać ją przy sobie, ponieważ nie chciała oddać mu proszku ani nawet wyjaśnić, jak należy go zastosować. W końcu powiedział po prostu: „Chodź za mną i bądź cicho”, i miał nadzieję, że dziewczynka posłucha. Iorek w swojej zbroi był gdzieś w pobliżu, czekając, żeby zatrzymać żołnierzy z zeppelinów i dać Willowi czas na działanie. Natomiast żaden z nich nie wiedział, że oddziały Lorda Asriela również się zbliżają; od czasu do czasu uszy Iorka wychwytywały niesiony wiatrem odległy warkot, ale chociaż niedźwiedź znał dźwięk silnika zeppelina, nigdy nie słyszał giroptera i nie mógł go rozpoznać. Balthamos mógł im powiedzieć, ale Will martwił się o niego. Teraz, kiedy znaleźli Lyrę, anioł ponownie pogrążył się w żalu: był milczący, roztargniony i ponury. Co z kolei utrudniało rozmowy z Amą. Kiedy przystanęli na ścieżce, Will rzucił w powietrze: – Balthamosie? Jesteś tam? – Tak – odpowiedział anioł bezbarwnie. – Balthamosie, proszę, zostań ze mną. Bądź blisko i ostrzegaj mnie przed każdym niebezpieczeństwem. Potrzebuję cię. – Jeszcze cię nie opuściłem – odparł anioł. Nic więcej Will nie zdołał z niego wyciągnąć. Wysoko w powietrzu Tialys i Salmakia szybowali nad doliną, próbując wypatrzyć jaskinię. Ważki spełniały każdy rozkaz, ale ich ciała z trudem znosiły zimno, a gwałtowny wiatr rzucał nimi niebezpiecznie na wszystkie strony. Jeźdźcy skierowali je nisko, pod osłonę drzew, a potem przelatywali z gałęzi na gałąź, szukając drogi w zapadających ciemnościach. Will i Ama podkradli się w zmiennym blasku księżyca do punktu najbliższego wejścia, ale wciąż niewidocznego z jaskini. Znaleźli się za gęsto ulistnionym krzakiem tuż obok ścieżki i tam Will wyciął okno w powietrzu. Jedyny świat z taką samą konfiguracją terenu, jaki znalazł, był kamienistą pustynią, gdzie księżyc łypał z wygwieżdżonego nieba na wybieloną, białą jak kość ziemię, po której pełzały i szurały niewielkie owady, mącąc głęboką ciszę zgrzytliwymi głosami. Ama przeszła za nim, gorączkowo poruszając palcami w gestach chroniących przed diabłami, które musiały nawiedzać to upiorne miejsce; a jej dajmon, natychmiast przystosowany, zmienił się w jaszczurkę i zwinnie umknął pomiędzy głazy. Will od razu dostrzegł problem. Przecież ten jaskrawy księżycowy blask na białych skałach zaświeci jak latarnia, kiedy otworzy się okno w jaskini pani Coulter. Musiał otworzyć je szybko, przeciągnąć Lyrę na drugą stronę i natychmiast je zamknąć. Mogli ją obudzić w tym drugim, bezpieczniejszym świecie. Przystanął na rozświetlonym zboczu i powiedział do Amy: – Musimy to zrobić bardzo szybko i w całkowitej ciszy. Bez żadnych hałasów, nawet szeptu. Zrozumiała, chociaż się bała. Mała paczuszka proszku spoczywała w kieszeni na jej piersi; sprawdzała ją co chwila i tyle razy powtarzała wszystkie czynności razem ze swoim dajmonem, że mogli je wykonać nawet po ciemku. Wspięli się na białą jak kość skałę, Will starannie odmierzył odległość i wyliczył, że znajdą się już w głębi jaskini. Potem wyjął nóż i wyciął najmniejsze okno, przez jakie mógł wyjrzeć, nie większe niż kółko z kciuka i palca wskazującego. Szybko przyłożył oko do otworu, żeby nie dopuścić księżycowego blasku, i zajrzał do jaskini. Wszystko na miejscu; dobrze wyliczył. Widział przed sobą wylot jaskini, ciemne głazy na tle nocnego nieba; widział sylwetkę śpiącej pani Coulter i obok niej złotego dajmona; widział nawet ogon małpy, przerzucony niedbale przez śpiwór. Zmienił kąt widzenia, wytężył wzrok i zobaczył głaz, za którym leżała Lyra. Ale nie dostrzegł jej. Czy podszedł za blisko? Zamknął okno, cofnął się o krok i znowu je otworzył. Nie było jej. – Słuchaj – powiedział do Amy i jej dajmona. – Ta kobieta ją przeniosła i nie widzę jej. Będę musiał przejść na drugą stronę i poszukać jej w jaskini, a potem wrócić jak najszybciej. Więc stań dalej... trzymaj się z daleka, żebym cię przypadkiem nie przeciął. Jeśli tu utknę z jakichś powodów, wracaj i czekaj przy drugim oknie, tam, gdzie weszliśmy.  Oboje powinniśmy przejść – powiedziała Ama – bo ja wiem, jak ją obudzić, a ty nie wiesz, i znam jaskinię lepiej od ciebie. Miała upartą minę, usta zaciśnięte, dłonie zwinięte w pięści. Jej dajmon-jaszczurka stworzył sobie krezę wokół szyi i rozpostarł ją powoli. – Och, no dobrze – ustąpił Will. – Ale przechodzimy szybko i po cichu, i robisz dokładnie to, co mówię, od razu, zrozumiałaś? Przytaknęła i znowu poklepała się po kieszeni, żeby sprawdzić, czy nie zgubiła lekarstwa. Will zrobił mały otwór nisko nad ziemią, zajrzał przez niego, powiększył go szybko i przeszedł na drugą stronę na czworakach. Ama deptała mu po piętach. W sumie okno było otwarte przez niecałe dziesięć sekund. Przykucnęli na podłodze jaskini za dużym głazem, obok Balthamosa pod postacią ptaka, i przez chwilę przyzwyczajali wzrok do ciemności po zalanej księżycowym blaskiem pustyni. Wewnątrz jaskini było znacznie ciemniej i znacznie głośniej; słyszeli głównie szum drzew na wietrze, ale oprócz tego jeszcze jeden dźwięk. Był to ryk silników zeppelinów, coraz bliżej. Trzymając nóż w prawej ręce, Will ostrożnie zbalansował swój ciężar i rozejrzał się po jaskini. Ama robiła to samo, a jej sowiooki dajmon spoglądał na wszystkie strony; ale Lyry z pewnością nie było w tym końcu jaskini. Will uniósł głowę ponad głaz i rzucił długie spojrzenie w kierunku wejścia, gdzie leżała pogrążona we śnie pani Coulter ze swoim dajmonem. I wtedy serce w nim zamarło. Tam leżała Lyra, pogrążona we śnie, tuż obok pani Coulter. Ich sylwetki zlewały się w mroku; nic dziwnego, że nie zauważył dziewczynki. Will dotknął ręki Amy i pokazał. – Musimy to zrobić bardzo ostrożnie – szepnął. Coś działo się na zewnątrz. Ryk zeppelinów rozbrzmiewał teraz znacznie głośniej niż szum wiatru. Światło też się poruszało, przeświecało z góry przez gałęzie. Im szybciej zabiorą Lyrę, tym lepiej, więc muszą tam pobiec teraz, zanim pani Coulter się obudzi, wyciąć okno, przeciągnąć ją na drugą stronę i zamknąć otwór. Wyszeptał ten plan do ucha Amy. Kiwnęła głową. Potem, kiedy już chciał wstać, pani Coulter się obudziła. Poruszyła się i coś powiedziała, a złocista małpa natychmiast doskoczyła do jej stóp. Will widział sylwetkę dajmona w wejściu jaskini, sprężoną i czujną, a potem pani Coulter też usiadła, osłaniając oczy przed światłem z zewnątrz. Will zacisnął lewą dłoń na przegubie Amy. Pani Coulter wstała, całkowicie ubrana, lekka i zwinna, jakby wcale nie spała. Może czuwała przez cały czas. Razem ze złocistą małpą przykucnęły w wylocie jaskini, patrzyły i słuchały, jak snopy światła z zeppelinów kołyszą się nad wierzchołkami drzew i męskie głosy wykrzykują ostrzegawczo lub rozkazująco, co wskazywało, że powinni ruszać szybko, bardzo szybko. Will ścisnął nadgarstek Amy i skoczył do przodu, patrząc pod nogi, żeby się nie potknąć. Znalazł się obok Lyry, śpiącej głęboko, z Pantalaimonem wokół szyi; a potem podniósł nóż i pomacał ostrożnie, sekundę później zrobiłby otwór, żeby przeciągnąć Lyrę w bezpieczne miejsce... Ale podniósł wzrok. Spojrzał na panią Coulter. Odwróciła się w milczeniu i blask z nieba, odbity od wilgotnej ściany jaskini, rozświetlił jej twarz, i przez chwilę to wcale nie była jej twarz; to była twarz jego matki, pełna wyrzutu, i serce mu się ścisnęło z żalu; a potem, kiedy dźgnął nożem, zboczył z właściwego punktu i nóż z trzaskiem upadł w kawałkach na ziemię. Był złamany. Teraz Will wcale nie mógł otworzyć okna.  Obudź ją. Teraz – powiedział do Amy. Potem wstał, gotów do walki. Najpierw udusi tę małpę. Sprężył się na przyjęcie jej skoku i odkrył, że wciąż trzyma rękojeść noża; przynajmniej mógł nią uderzać. Ale atak nie nastąpił ani ze strony małpy, ani ze strony pani Coulter, która tylko poruszyła się lekko, żeby blask z zewnątrz oświetlił pistolet w jej dłoni. Przy tym ruchu trochę światła padło na Amę: dziewczynka sypała proszek na górną wargę Lyry i pomagała jej go wdychać, wmiatając go w nozdrza ogonem jej własnego dajmona. Will uświadomił sobie, że hałas na zewnątrz się zmienił: do ryku zeppelinów dołączył inny dźwięk. Brzmiał znajomo, niczym wstawka z jego własnego świata; po chwili chłopiec rozpoznał warkot helikoptera. Potem zahuczał następny i jeszcze jeden, i coraz więcej świateł oblewało jaskrawozieloną łuną wiecznie rozkołysane drzewa przed jaskinią. Pani Coulter obejrzała się szybko, słysząc nowy dźwięk, ale za szybko, żeby Will zdążył dopaść i wyrwać jej broń. Małpa-dajmon przysiadła gotowa do skoku i wpatrywała się w Willa bez mrugnięcia. Lyra poruszała się i mamrotała. Will pochylił się i ścisnął jej rękę, a drugi dajmon szturchnął Pantalaimona, uniósł mu ciężki łepek, szepnął coś do niego. Na zewnątrz rozległ się krzyk, jakiś człowiek spadł z nieba i wylądował z okropnym trzaskiem nie dalej niż dwa metry od wylotu jaskini. Pani Coulter nawet nie drgnęła; spojrzała na niego chłodno i z powrotem odwróciła się do Willa. Po chwili gdzieś w górze zaterkotał karabin, a sekundę później wybuchła istna kanonada i niebo rozdarły eksplozje, trzeszczące płomienie, serie wystrzałów. Lyra walczyła o odzyskanie świadomości, chwytała powietrze, wzdychała, jęczała, podpierała się na rękach i znowu opadała bezsilnie na ziemię. Pantalaimon ziewał, przeciągał się, kłapał zębami na drugiego dajmona przewracał się niezdarnie na bok, kiedy mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Co do Willa, z największą starannością przeszukiwał podłogę jaskini, zbierając odłamki noża. Nie pora dociekać, jak to się stało albo czy można go naprawić: Will był posiadaczem noża i musiał go odzyskać w całości. Każdy odnaleziony kawałek podnosił ostrożnie, boleśnie świadom brakujących palców, i wsuwał go do pochwy. Widział kawałki całkiem wyraźnie, ponieważ metal połyskiwał w odblaskach z zewnątrz: siedem odłamków, najmniejszy sam czubek. Pozbierał wszystkie, a potem odwrócił się i próbował coś zrozumieć z walki, jaka toczyła się na zewnątrz. Gdzieś ponad drzewami unosiły się zeppeliny i ludzie zsuwali się po linach, ale wiatr utrudniał pilotom utrzymanie maszyn w bezruchu. Tymczasem pierwsze giroptery pojawiły się nad granią. Mógł tam lądować tylko jeden, a potem afrykańscy strzelcy musieli spuścić się po zboczu. Właśnie jednego z nich trafił celny strzał z rozkołysanych zeppelinów. Do tej pory obie strony zdążyły wysadzić część ludzi. Niektórzy zginęli pomiędzy niebem a ziemią; kilku innych odniosło rany i leżało na skałach lub między drzewami. Lecz żadne oddziały jeszcze nie dotarły do jaskini i tutaj przewagę miała pani Coulter. – Co zamierzasz? – zapytał ją Will, przekrzykując hałas. – Wziąć was do niewoli.  Co, jako zakładników? Myślisz, że tamci będą się przejmować? I tak chcą nas zabić.  Jedna strona bez wątpienia – odparła – ale nie jestem pewna co do drugiej. Miejmy nadzieję, że Afrykanie zwyciężą. Mówiła radosnym, energicznym tonem; w świetle z zewnątrz Will zobaczył jej ożywioną, uszczęśliwioną twarz. – Złamałaś nóż – powiedział. – Nie, to nie ja. Potrzebowałam noża, żeby stąd uciec. To ty go złamałeś. Rozległ się naglący głos Lyry: – Will? Czy to Will? – Lyra! – zawołał i szybko ukląkł przy niej. Ama pomagała jej usiąść. – Co się dzieje? – wymamrotała Lyra. – Gdzie jesteśmy? Och, Will, miałam taki sen... – Jesteśmy w jaskini. Nie wstawaj za szybko, bo zakręci ci się w głowie. Ostrożnie. Zbierz siły. Spałaś przez wiele dni. Powieki wciąż jej opadały i ziewała szeroko, ale rozpaczliwie próbowała się obudzić. Will pomagał jej, zarzucił sobie jej ramię na szyję i dźwigał jej ciężar. Ama patrzyła potulnie, ponieważ teraz, kiedy obca dziewczynka się ocknęła, budziła w niej lęk. Will wdychał zapach sennego ciała Lyry z poczuciem szczęścia: była tutaj, była prawdziwa. Usiedli na kamieniu. Lyra trzymała go za rękę i przecierała oczy. – Co się stało, Will? – szepnęła. – Ama przyniosła proszek, żeby cię obudzić – wyjaśnił, mówiąc bardzo cicho, a Lyra odwróciła się do dziewczynki, którą widziała po raz pierwszy, i w podziękowaniu położyła jej rękę na ramieniu. – Starałem się tutaj dotrzeć jak najszybciej – ciągnął Will – ale żołnierze też przybyli. Nie wiem, kim są. Wydostaniemy się stąd możliwie szybko. Na zewnątrz hałas i zamieszanie sięgnęły zenitu; jeden z giropterów został ostrzelany przez karabin maszynowy z zeppelina, kiedy strzelcy zeskakiwali na szczyt skały, i stanął w płomieniach, nie tylko zabijając załogę, ale również uniemożliwiając lądowanie pozostałym giropterom. Tymczasem inny zeppelin znalazł wolne miejsce trochę dalej w dolinie i kusznicy, którzy z niego wysiedli, nadbiegali teraz ścieżką, żeby wesprzeć tych już uczestniczących w walce. Pani Coulter śledziła przebieg akcji z wylotu jaskini, a teraz uniosła pistolet w obu rękach i starannie wycelowała, zanim oddała strzał. Will zobaczył błysk z lufy, ale nic nie usłyszał z powodu hałasów na zewnątrz. Jeśli znowu strzeli, pomyślał, podbiegnę i przewrócę ją; odwrócił się, żeby uprzedzić Balthamosa o swoich zamiarach, ale nie zobaczył anioła w pobliżu. Zamiast tego stwierdził z przerażeniem, że Balthamos kuli się przy ścianie jaskini, znowu pod postacią anioła, jęcząc i dygocząc. – Balthamos! – zawołał nagląco Will. – Przestań, oni cię nie skrzywdzą! Musisz nam pomóc! Możesz walczyć... przecież wiesz... nie jesteś tchórzem... potrzebujemy ciebie... Zanim jednak anioł zdążył odpowiedzieć, zaszło coś innego. Pani Coulter krzyknęła i sięgnęła do kostki nogi, a jednocześnie złocista małpa złapała coś w powietrzu ze złośliwym warknięciem. Głos – kobiecy głos – ale bardzo cichutki – wydobył się z małpiej łapki: – Tialys! Tialys! To była maleńka kobietka, nie większa niż dłoń Lyry. Małpa ciągnęła ją za ramię tak mocno, że kobieta krzyczała z bólu. Ama wiedziała, że dajmon nie przestanie, dopóki nie urwie ramienia. Will skoczył do przodu, kiedy zobaczył, że pani Coulter wypuściła pistolet. Chwycił broń – i wtedy pani Coulter zamarła, bo powstała patowa sytuacja. Złocista małpa i jej właścicielka trwały w bezruchu, pani Coulter twarz miała wykrzywioną z bólu i wściekłości, ale nie ośmieliła się nawet drgnąć, ponieważ na jej ramieniu stał maleńki człowieczek, z rękami wplątanymi w jej włosy, przyciskając piętę do jej szyi. Will ze zdumieniem dostrzegł na tej pięcie lśniącą spiczastą ostrogę i zrozumiał, dlaczego kobieta krzyknęła przed chwilą. Widocznie ostroga ukłuła ją w kostkę. Lecz mały człowieczek nie mógł już skrzywdzić pani Coulter, ponieważ jego partnerka znalazła się w rękach dajmona; a dajmon mógł zrobić jej krzywdę, gdyby człowieczek wbił zatrutą ostrogę w żyłę szyjną pani Coulter. Żadne z nich nie mogło się poruszyć. Oddychając głęboko i przełykając ślinę, żeby opanować ból, pani Coulter podniosła pełne łez oczy na Willa i zapytała spokojnie: – No więc, panie Willu, co teraz zrobimy? 13. Tialys i Salmakia O, groźna, groźna nocy! Niech nad puszczą uśpioną – Gdy ja zamykam oczy – Twoje gwiazdy zapłoną. William Blake Dziewczynka zabłąkana Ściskając ciężki pistolet, Will zamachnął się w bok i przewrócił złocistą małpę na ziemię. Pani Coulter jęknęła głośno, a ogłuszona małpa rozluźniła łapę na tyle, że maleńka kobietka zdołała się wyrwać. Po chwili wskoczyła na głazy, a człowieczek zeskoczył z ramienia pani Coulter. Oboje poruszali się szybko i zwinnie jak koniki polne. Trójka dzieci nawet nie zdążyła się zdziwić. Mężczyzna czule, z zatroskaniem obmacał ramię swojej towarzyszki i objął ją krótko, zanim zwrócił się do Willa. – Ty! Chłopcze! – zawołał głosem cichym, ale niskim jak u dorosłego mężczyzny. – Czy masz nóż? – Oczywiście, że mam – odparł Will. Jeśli nie wiedzieli, że nóż był złamany, nie zamierzał im powiedzieć. – Ty i dziewczyna musicie pójść z nami. Kim jest tamto dziecko? – Ama, dziewczynka z wioski – wyjaśnił Will. – Każ jej tam wracać. Ruszajmy, zanim zjawią się Szwajcarzy. Will nie wahał się. Cokolwiek zamierzało tych dwoje, on i Lyra mogli jeszcze uciec przez okno, które otworzył za krzakiem na ścieżce. Więc pomógł jej wstać i patrzył ciekawie, jak dwie małe figurki wskoczyły na grzbiety... ptaków? Nie, ważek, prawie tak długich jak jego przedramię, które czekały w ciemności. Pomknęły do wylotu pieczary, gdzie leżała pani Coulter. Wciąż półprzytomna z bólu i oszołomiona trucizną kawalera, zdołała jednak wyciągnąć rękę, kiedy ją mijali, i zawołała: – Lyra! Lyro, moja córeczko, moja najdroższa! Lyro, nie odchodź! Nie odchodź! Lyra spojrzała na nią boleśnie; potem jednak przestąpiła nad ciałem matki i uwolniła kostkę z jej słabego uścisku. Kobieta szlochała; Will widział łzy błyszczące na jej policzkach. Przykucnąwszy w wejściu jaskini, troje dzieci wyczekało na krótką przerwę w strzelaninie, a potem pobiegło za ważkami, które śmignęły nad ścieżką. Oświetlenie się zmieniło: oprócz zimnego anbarycznego blasku z reflektorów zeppelinów widzieli pomarańczowe, skaczące jęzory płomieni. Will obejrzał się tylko raz. W zmiennym świetle twarz pani Coulter przypominała tragiczną maskę. Dajmon przywierał żałośnie do boku kobiety, która klęczała i wyciągała ramiona, zawodząc: – Lyra! Lyra, moja kochana! Mój skarbie najdroższy, moje jedyne dziecko, moja maleńka! Och, Lyro, Lyro, nie odchodź, nie zostawiaj mnie! Moja ukochana córeczko... rozdzierasz mi serce... Silny, gwałtowny szloch wstrząsnął również Lyra, ponieważ nigdy nie miała innej matki poza panią Coulter. Will zobaczył strumienie łez spływające po policzkach dziewczyny. Musiał jednak postępować bezwzględnie. Pociągnął Lyrę za rękę. Jeździec na ważce śmignął mu obok głowy przynaglając do pośpiechu. Will skulił się i pobiegł ścieżką, prowadząc Lyrę. W lewej dłoni, znowu krwawiącej po ciosie zadanym małpie, trzymał pistolet pani Coulter. – Wejdźcie na grań – poradził im jeździec – i oddajcie się w ręce Afrykanów. To wasza jedyna nadzieja. Pamiętając o ostrogach, Will nie odpowiedział, ale nie miał najmniejszego zamiaru usłuchać. Interesowało go tylko jedno miejsce: okno za krzakiem. Więc pochylił głowę nisko i biegł szybko, a Lyra i Ama biegły za nim. – Stać! Trzech ludzi blokowało ścieżkę przed nimi – mężczyźni w mundurach – biali mężczyźni z kuszami i szczerzącymi zęby wilczycami-dajmonami – Gwardia Szwajcarska. – Iorek! – krzyknął natychmiast Will. – Iorek Byrnison! Słyszał, jak niedźwiedź trzeszczy gałęziami i warczy gdzieś niedaleko, słyszał wrzaski żołnierzy, którzy mieli pecha go napotkać. Lecz niespodziewanie ktoś inny przyszedł im z pomocą: Balthamos w porywie desperacji rzucił się pomiędzy dzieci a żołnierzy. Zaskoczeni mężczyźni cofnęli się, kiedy przed nimi pojawiła się migotliwa zjawa. Lecz byli wyszkolonymi wojownikami i po chwili ich dajmony skoczyły na anioła, groźnie błyskając białymi zębiskami w mroku – i Balthamos stchórzył: krzyknął ze strachu i wstydu, odskoczył i wzbił się w powietrze, mocno uderzając skrzydłami. Will patrzył z konsternacją, jak sylwetka jego przyjaciela i przewodnika poszybowała do góry i znikła wśród wierzchołków drzew. Lyra obserwowała wszystko oczami wciąż zamglonymi od snu. Całe zajście trwało najwyżej dwie lub trzy sekundy, ale wystarczyły żołnierzom do przegrupowania i teraz ich dowódca unosił kuszę. Will nie miał wyboru: podniósł pistolet i pociągnął za spust. Odrzut wstrząsnął jego kośćmi, a kula trafiła mężczyznę w serce. Żołnierz upadł na plecy, jakby koń go kopnął. Dwoje małych szpiegów jednocześnie zaatakowało pozostałych dwóch, skacząc z ważek na swoje ofiary, zanim Will zdążył mrugnąć. Kobieta wybrała szyję, mężczyzna przegub ręki i każde zadało szybki cios piętą do tyłu. Ze zdławionymi okrzykami bólu dwaj Szwajcarzy umarli, ich dajmony znikły w pół skowytu. Will przeskoczył nad ciałami, a Lyra pobiegła za nim. Pantalaimon pod postacią żbika deptał im po piętach. Gdzie jest Ama?, pomyślał Will i w tej samej chwili zobaczył, jak skręciła na inną ścieżkę. Teraz będzie bezpieczna, pomyślał i sekundę później dostrzegł blady błysk okna głęboko w krzakach. Chwycił Lyrę za rękę i pociągnął w tamtym kierunku. Podrapali sobie twarze, podarli ubrania, wykręcali kostki na korzeniach i głazach, ale znaleźli okno i przecisnęli się do innego świata, na białe jak kość skały pod jaskrawo świecącym księżycem, gdzie tylko chrobotanie owadów mąciło majestatyczną ciszę. Will chwycił się za brzuch i zwymiotował, wstrząsany śmiertelną grozą. Teraz zabił już dwóch ludzi, nie licząc młodzieńca w Wieży Aniołów... Nie chciał tego. Jego ciało buntowało się przeciwko nakazom instynktu; w rezultacie dostał okropnego ataku kwaśnych, suchych torsji i wymiotował na kolanach, aż opróżnił żołądek. Serce też poczuło ulgę. Lyra obserwowała go bezradnie, głaszcząc Pana i tuląc go do piersi. W końcu Will doszedł do siebie i rozejrzał się dookoła. Natychmiast zobaczył, że nie byli sami w tym świecie – mali szpiedzy również tu przybyli z bagażami, które leżały w pobliżu na ziemi. Ważki śmigały nad skałami łowiąc ćmy. Mężczyzna masował ramię kobiety i oboje surowo patrzyli na dzieci. Oczy mieli tak jasne, rysy tak wyraziste, że ich uczucia nie mogły budzić wątpliwości. Will wiedział, że kimkolwiek są, stanowią niezwykłą parę. – Aletheiometr jest tam, w moim plecaku – powiedział do Lyry. – Och, Will... taką miałam nadzieję, że go znajdziesz... co się stało? Znalazłeś ojca? I mój sen, Will... nie mogę w to uwierzyć, co musimy zrobić, och, nawet boję się o tym myśleć... Jest bezpieczny! Przyniosłeś go dla mnie z daleka... Słowa wylewały się z niej tak gwałtownie, że nawet nie oczekiwała odpowiedzi. Obracała aletheiometr w dłoniach, gładziła palcami ciężkie złoto, gładki kryształ i karbowane kółka, które znali tak dobrze. Will pomyślał: On nam powie, jak naprawić nóż! Najpierw jednak zapytał: – Dobrze się czujesz? Nie jesteś głodna albo spragniona? – Nie wiem... tak. Ale nie bardzo. W każdym razie... – Powinniśmy odejść od tego okna – oświadczył Will – na wypadek, gdyby je znaleźli i przeszli na drugą stronę. – Tak, racja – przyznała i ruszyli w górę zbocza. Will wziął swój plecak, a uszczęśliwiona Lyra niosła małą torbę, w której był aletheiometr. Kątem oka Will zauważył, że dwoje małych szpiegów podąża za nimi, ale trzymali się na dystans i nie wyglądali groźnie. Ponad krawędzią wzniesienia znajdowała się skalna półka, stanowiąca skromną osłonę. Usiedli pod nią, starannie sprawdziwszy, czy nie ma tam węży, i podzielili się suszonymi owocami oraz wodą z manierki Willa. Will powiedział cicho: – Nóż jest złamany. Nie wiem, jak to się stało. Pani Coulter coś powiedziała albo zrobiła i pomyślałem o mojej matce, i wtedy nóż się omsknął albo zaczepił, albo... sam nie wiem. Ale utknęliśmy tutaj, dopóki go nie naprawimy. Nie chcę, żeby te dwa ludziki o tym wiedziały, bo dopóki myślą, że wciąż mogę go używać, mam nad nimi przewagę. Pomyślałem, żebyś zapytała aletheiometru... – Tak! – zawołała od razu Lyra. – Tak, zapytam. W jednej chwili wyjęła złoty instrument i usiadła w świetle księżyca, żeby wyraźnie widzieć tarczę. Odgarnąwszy włosy za uszy, zupełnie jak jej matka, zaczęła obracać kółka znajomym ruchem, a Pantalaimon pod postacią myszy przycupnął na jej kolanie. Lecz nie tak łatwo było patrzeć, jak przypuszczała; pewnie światło księżyca łudziło wzrok. Musiała obrócić przyrząd w dłoniach i zamrugać, zanim wyraźnie zobaczyła symbole, a po chwili wszystko powtórzyła od początku. Ledwie zaczęła, wydała zdławiony okrzyk podniecenia i podniosła na Willa błyszczące oczy. Ale igła jeszcze nie skończyła się obracać, więc Lyra znowu spojrzała na nią, dopóki instrument nie znieruchomiał. Odłożyła go i powiedziała: – Iorek? Czy on jest w pobliżu, Will? Chyba słyszałam, jak go wołałeś, ale potem pomyślałam, że tylko mi się zdawało. Czy on naprawdę tu jest? – Tak. On potrafi naprawić nóż? To ci powiedział aletheiometr? – Och, on potrafi zrobić wszystko z metalem, Will! Nie tylko pancerz... umie też robić małe, delikatne przedmioty... – Opowiedziała mu o blaszanym pudełku, które zrobił dla niej Iorek, żeby zamknęła w nim insekta-szpiega. – Ale gdzie on jest? – Niedaleko. Przyszedłby, kiedy zawołałem, ale widocznie wtedy walczył... I Balthamos! Och, na pewno umiera ze strachu! – Kto? Will wyjaśnił pokrótce, czując, że policzki mu płoną ze wstydu, jaki pewnie odczuwał anioł. – Później powiem ci o nim więcej – obiecał. – To takie dziwne... Tyle mi opowiedział i chyba wszystko zrozumiałem... Przeczesał palcami włosy i potarł oczy. – Musisz mi opowiedzieć wszystko – zażądała Lyra. – Wszystko, co robiłeś, odkąd ona mnie schwytała. Och, Will, ty jeszcze krwawisz? Twoja biedna ręka... – Nie. Ojciec ją wyleczył. Po prostu rana mi się otwarła, kiedy uderzyłem złotą małpę, ale już mi lepiej. Dał mi trochę maści, którą zrobił... – Znalazłeś swojego ojca?! – Owszem, na górze tamtej nocy... Pozwolił, żeby oczyściła mu ranę i nałożyła trochę świeżej maści z małego rogowego puzderka, podczas kiedy relacjonował jej niektóre wydarzenia: walkę z nieznajomym, objawienie, którego doznali obaj na sekundę przedtem, zanim strzała czarownicy trafiła w cel, spotkanie z aniołami, podróż do jaskini i spotkanie z Iorkiem. – Tyle się wydarzyło, a ja spałam – dziwiła się Lyra. – Wiesz, ona była dla mnie dobra... przynajmniej tak myślę... chyba nigdy nie chciała mnie skrzywdzić... Uczyniła tyle złego, ale... – Potarła oczy. – Och, ale mój sen... nie umiem ci powiedzieć, jaki był dziwny! Całkiem jak wtedy, kiedy odczytuję aletheiometr, kiedy jasność i zrozumienie sięgają tak głęboko, że nie widać dna, a jednak wszystko jest wyraźne. To było... Pamiętasz, jak ci opowiadałam o moim przyjacielu Rogerze, jak Grobale go porwali, a ja próbowałam go ratować, ale wszystko poszło źle i Lord Asriel go zabił? No więc widziałam go we śnie. On nie żył, był duchem i jakby mnie wołał, wzywał mnie, tylko że nic nie słyszałam. Ale nie chciał, żebym umarła. Chciał ze mną porozmawiać. I to ja go tam zabrałam, na Svalbard, gdzie go zabito, zginął przeze mnie. I wspominałam, jak się bawiliśmy w Kolegium Jordana, Roger i ja, na dachach, w mieście, na rynkach i nad rzeką, i na Gliniankach... Ja, Roger i inni... Pojechałam do Bolvangaru, żeby go odstawić bezpiecznie do domu, ale tylko pogorszyłam sprawę i jeśli nie przeproszę, to wszystko będzie na nic... wielka strata czasu. Muszę to zrobić, rozumiesz, Will? Muszę zejść do krainy zmarłych i znaleźć go, i... i przeprosić. Nie obchodzi mnie, co będzie potem. Wtedy możemy... mogę... potem to już nieważne. – To miejsce, gdzie mieszkają zmarli – odezwał się Will. – Czy to świat jak ten, jak twój albo mój, albo inne? Czy to świat, który mogę otworzyć nożem? Spojrzała na niego, zaskoczona tym pomysłem. – Możesz zapytać – ciągnął. – Zapytaj teraz. Zapytaj, gdzie to jest i jak się tam dostaniemy. Lyra pochyliła się nad aletheiometrem, przetarła oczy i znowu wytężyła wzrok, a jej palce poruszały się szybko. Po chwili otrzymała odpowiedź. – Tak – powiedziała – ale to dziwne miejsce, Will... Strasznie dziwne... Naprawdę możemy to zrobić? Naprawdę możemy wejść do krainy zmarłych? Ale... jaka część nas tam wejdzie? Bo nasze dajmony giną po śmierci... widziałam to... a ciała, no, po prostu zostają w grobach i gniją, prawda? – Więc musi być jakaś trzecia część. Inna część. – Wiesz – zawołała z ożywieniem – chyba to prawda! Bo mogę myśleć o moim ciele i o moim dajmonie... więc musi być inna część, która myśli! – Tak. I to jest duch. – Oczy Lyry ciskały płomienie. – Może wyciągniemy stamtąd ducha Rogera. Może go uratujemy. – Możemy spróbować. – Tak, spróbujemy! – zdecydowała natychmiast. – Pójdziemy razem! Właśnie tak zrobimy! Ale jeśli nie naprawimy noża, pomyślał Will, niczego nie wskóramy. Jak tylko w głowie mu się rozjaśniło i żołądek się uspokoił, usiadł i zawołał małych szpiegów, zajętych w pobliżu jakimś mikroskopijnym aparatem. – Kim jesteście? – zapytał. – I czyją stronę trzymacie? Mężczyzna skończył to, co robił, i zatrzasnął drewnianą skrzynkę, niczym pudło skrzypiec nie większe od włoskiego orzecha. Kobieta odezwała się pierwsza. – Jesteśmy Gallivespianami – oznajmiła. – Nazywam się lady Salmakia, a mój towarzysz to kawaler Tialys. Szpiegujemy dla Lorda Asriela. Stała na kamieniu w odległości trzech czy czterech kroków od Lyry i Willa, oblana jasnym światłem księżyca. Jej cichy głosik brzmiał idealnie czysto, dykcję miała nienaganną, minę pewną siebie. Nosiła szeroką spódnicę z jakiegoś srebrzystego materiału i zielony top bez rękawów, a na bosych stopach miała ostrogi, podobnie jak mężczyzna. On był ubrany w te same kolory, ale rękawy koszuli miał długie, a szerokie spodnie sięgały mu do pół łydki. Oboje wyglądali na silnych, zaradnych, bezwzględnych i dumnych. – Z jakiego świata pochodzicie? – zapytała Lyra. – Jeszcze nigdy nie widziałam takich jak wy. – Nasz świat ma takie same problemy jak wasz – odparł Tialys. – Jesteśmy wyrzutkami. Nasz przywódca, Lord Roke, usłyszał o rewolcie Lorda Asriela i ofiarował nasze poparcie. – Co chcieliście ze mną zrobić? – Zabrać cię do ojca – wyjaśniła lady Salmakia. – Lord Asriel wysłał oddział pod dowództwem króla Ogunwe, żeby uratowali ciebie i chłopca i przywieźli was oboje do jego fortecy. Mieliśmy pomóc. – Ach... ale załóżmy, że nie chcę jechać do ojca? Załóżmy, że mu nie ufam? – Przykro mi to słyszeć – powiedziała Salmakia – ale takie mamy rozkazy: zabrać cię do niego. Lyra nie mogła się powstrzymać: roześmiała się głośno na myśl, że ta dwójka mikrusów chce ją do czegoś zmusić. Ale popełniła błąd. Nagłym ruchem kobieta schwyciła Pantalaimona i trzymając jego mysie ciałko w okrutnym uścisku, dotknęła czubkiem ostrogi jego łapy. Lyra sapnęła: doznała wstrząsu jak wtedy, kiedy złapali go ludzie z Bolvangaru. Nikt nie powinien dotykać cudzego dajmona – to było jak gwałt. Potem jednak zobaczyła, że Will złapał mężczyznę prawą ręką i podniósł wysoko, ściskając mocno za nogi, żeby kawaler nie mógł użyć ostróg. – Znowu remis – stwierdziła spokojnie Salmakia. – Postaw kawalera na ziemi, chłopcze. – Najpierw puść dajmona Lyry – zażądał Will. – Nie jestem w nastroju do kłótni. Lyra spostrzegła z zimnym dreszczem, że Will gotów był roztrzaskać głowę kawalera o skały. Oboje Gallivespianie wiedzieli o tym. Salmakia odsunęła stopę od łapy Pantalaimona, który natychmiast wyrwał się z jej uścisku i zmienił w żbika, syczącego groźnie, ze zjeżoną sierścią, chłoszczącego ogonem. Wyszczerzył zęby tuż przy twarzy Salmakii, która patrzyła na niego z całkowitym spokojem. Po chwili odwrócił się i w postaci gronostaja umknął na pierś Lyry, a Will ostrożnie postawił Tialysa z powrotem na skale, obok jego partnerki. – Powinnaś okazać trochę szacunku – skarcił Lyrę kawaler. – Jesteś zuchwałą i bezmyślną smarkulą, a kilku dzielnych ludzi oddało dzisiaj życie za twoje bezpieczeństwo. Więc lepiej zachowuj się grzecznie. – Dobrze – odparła pokornie. – Przepraszam, postaram się. Naprawdę. – Co do ciebie... – podjął kawaler, zwracając się do Willa. – Co do mnie – przerwał mu Will – nie zamierzam wysłuchiwać takiego gadania, więc nie wysilaj się. Szacunek dotyczy obu stron. Teraz posłuchaj uważnie. Nie wy tutaj dowodzicie, tylko my. Jeśli chcecie zostać i pomóc, macie nas słuchać. Inaczej wracajcie do Lorda Asriela. Koniec dyskusji. Lyra widziała, że para ludzików się najeżyła, ale Tialys patrzył na dłoń Willa, spoczywającą na rękojeści noża. Na pewno myślał, że dopóki Will ma nóż, jest od nich silniejszy. Za wszelką cenę musieli przed nimi ukryć, że nóż został złamany. – Więc dobrze – ustąpił kawaler. – Pomożemy wam, ponieważ takie otrzymaliśmy zadanie. Ale musicie nam powiedzieć, co zamierzacie. – Słusznie – zgodził się Will. – Powiem wam. Jak tylko odpoczniemy, wracamy do świata Lyry i poszukamy naszego przyjaciela, niedźwiedzia. On jest niedaleko. – Niedźwiedź w pancerzu? – zapytała Salmakia. – Widzieliśmy, jak walczył. Dobrze, pomożemy wam go znaleźć. Ale potem musicie pojechać z nami do Lorda Asriela. – Tak – zapewniła Lyra, kłamiąc jak z nut – o tak, wtedy z wami pojedziemy. Pantalaimon już się uspokoił i okazywał ciekawość, więc pozwoliła mu wspiąć się na ramię i dokonać przemiany. Zmienił się w ważkę, równie dużą jak tamte dwie należące do Gallivespian, i śmignął w powietrze, żeby przyłączyć się do nich. – Ta trucizna – zwróciła się Lyra do małych ludzi – w waszych ostrogach, czy jest śmiertelna? Ukłuliście moją matkę, panią Coulter. Czy ona przeżyje? – To było lekkie ukłucie – wyjaśnił Tialys. – Pełna dawka by ją zabiła, owszem, ale takie draśnięcie wywoła tylko osłabienie i senność przez jakieś pół dnia. I potworne bóle, ale tego jej nie powiedział.  Muszę porozmawiać z Lyra na osobności – oznajmił Will. – Odejdziemy na chwilę.  Tym nożem – zauważył kawaler – możesz wyciąć przejście z jednego świata do drugiego, prawda? – Nie ufasz mi? – Nie. – No dobrze, więc go tutaj zostawię. Czego nie mam, tego nie użyję. Odpiął pochwę od pasa i położył na skale, a potem odeszli z Lyra i usiedli tam, skąd widzieli Gallivespian. Tialys uważnie oglądał rękojeść, ale nie dotykał noża. – Musimy jakoś z nimi wytrzymać – powiedział Will. – Jak tylko naprawię nóż, uciekniemy. – Oni są tacy szybcy – ostrzegła Lyra. – Wcale nie będą się przejmować, tylko cię zabiją. – Mam nadzieję, że Iorek go naprawi. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo go potrzebujemy. – Naprawi – obiecała z przekonaniem. Patrzyła, jak Pantalaimon śmigał i nurkował w powietrzu, chwytając maleńkie ćmy jak pozostałe dwie ważki. Nie odlatywał tak daleko jak one, ale był równie szybki i jeszcze jaskrawiej ubarwiony. Lyra uniosła rękę, a on usiadł na dłoni. Jego długie przejrzyste skrzydełka wibrowały. – Myślisz, że możemy przy nich bezpiecznie spać? – zapytał Will. – Tak. Są groźni, ale chyba uczciwi. Wrócili do skały. – Teraz kładę się spać. Rano ruszymy – powiedział Will. Kawaler kiwnął głową, a Will zwinął się w kłębek i natychmiast zasnął. Lyra usiadła obok niego, z ciepłym Pantalaimonem-kotem na kolanach. Jakie Will miał szczęście, że teraz nie spała i mogła go pilnować! Naprawdę był nieustraszony i niezmiernie go za to podziwiała; ale nie potrafił dobrze kłamać, zdradzać i oszukiwać, co jej przychodziło naturalnie jak oddychanie. Na tę myśl poczuła się przyjemnie cnotliwa, ponieważ robiła to dla Willa, nigdy dla siebie. Zamierzała znowu zerknąć na aletheiometr, ale ku własnemu zdumieniu poczuła takie zmęczenie, jakby przez ten cały czas w jaskini nie zmrużyła oka. Położyła się obok i zamknęła oczy – tylko na krótką drzemkę, jak sobie obiecała, zanim zapadła w sen. 14. Poznaj to, o co prosisz Trud bez radości jest nędzny; trud bez smutku jest nędzny; smutek bez trudu jest nędzny; radość bez trudu jest nędzna. John Ruskin Will i Lyra przespali całą noc i zbudzili się, kiedy promienie słońca padły na ich powieki. Oboje ocknęli się prawie jednocześnie i z tą samą myślą; lecz kiedy się rozejrzeli, zobaczyli, że kawaler Tialys spokojnie pełni wartę w pobliżu. – Oddziały Komisji Konsystorskiej wycofały się – zawiadomił ich. – Pani Coulter wpadła w ręce króla Ogunwe, który zabiera ją do Lorda Asriela. – Skąd wiesz? – zapytał Will, siadając sztywno. – Przechodziłeś przez okno? – Nie. Rozmawiamy przez magnetytowy rezonator. Zameldowałem o naszej rozmowie – zwrócił się do Lyry – mojemu dowódcy, Lordowi Roke, który zgodził się, że powinniśmy iść z wami do niedźwiedzia, a potem pojedziecie z nami. Więc jesteśmy sprzymierzeńcami i pomożemy wam w miarę możności. – To dobrze – stwierdził Will. – Więc zjedzmy razem. Czy jecie naszą żywność? – Tak, dziękujemy – potwierdziła lady. Will wyjął ostatnie suszone brzoskwinie i czerstwy płaski bochenek żytniego chleba – tylko tyle mu zostało – i podzielił pomiędzy całą czwórkę, chociaż oczywiście szpiedzy nie wzięli dużo. – Wody chyba nie ma nigdzie w pobliżu – oświadczył Will. – Musimy zaczekać, aż wrócimy do tamtego świata, żeby się napić. – Więc lepiej szybko wracajmy – zaproponowała Lyra. Najpierw jednak wyjęła aletheiometr. Widziała go teraz wyraźnie, nie jak poprzedniej nocy, ale palce miała sztywne i niezręczne po długim śnie. Zapytała, czy w dolinie grozi im niebezpieczeństwo. „Nie”, padła odpowiedź, „wszyscy żołnierze odeszli, a wieśniacy są w domach”; więc przygotowali się do wymarszu. Okno, wychodzące na ocieniony krzak, wyglądało dziwnie na tle pustyni – kwadrat bujnej zielonej roślinności zawieszony w rozpalonym powietrzu jak obraz. Gallivespianie chcieli mu się przyjrzeć i zdumiewali się, że z tyłu go nie widać i że wskakuje w pole widzenia, kiedy je obchodzą dookoła. – Muszę je zamknąć, jak już przejdziemy na drugą stronę – oznajmił Will. Lyra próbowała ścisnąć razem krawędzie, ale nie mogła ich namacać palcami; podobnie szpiedzy, chociaż mieli takie delikatne dłonie. Tylko Will dokładnie wyczuwał położenie krawędzi i zamknął okno sprawnie i szybko. – Ile światów możesz otworzyć tym nożem? – zapytał Tialys. – Tyle, ile istnieje – odparł Will. – Nikt nigdy ich nie policzy. Zarzucił plecak na ramiona i poprowadził ich leśną ścieżką. Ważki cieszyły się świeżym, wilgotnym powietrzem i pędziły jak strzały przez snopy słonecznego blasku. Gałęzie nad głowami kołysały się mniej gwałtownie, było chłodno i spokojnie; tym większy wstrząs wywołał widok poskręcanego wraku giroptera tkwiącego wśród konarów, z ciałem afrykańskiego pilota zaplątanym w pas bezpieczeństwa i na wpół wychylonym z drzwi; oraz zwęglone szczątki zeppelina trochę dalej – czarne jak sadza strzępy tkaniny, okopcone żebrowania i rury, potłuczone szkło, a potem ciała: trzej mężczyźni spaleni na żużel, o kończynach powyginanych i sterczących w górę, jakby wciąż próbowali walczyć. I to byli tylko ci, którzy spadli w pobliżu ścieżki. Wyżej na skałach i niżej wśród drzew leżały następne zwłoki. Dwójka dzieci szła zszokowana i milcząca, natomiast szpiedzy na ważkach rozglądali się chłodniejszym okiem, przyzwyczajeni do walki, oceniając jej przebieg i straty po obu stronach. Kiedy dotarli do wylotu doliny, gdzie drzewa rzedły i zaczynały się tęczowe wodospady, zatrzymali się i napili do syta lodowato zimnej wody. – Mam nadzieję, że tej dziewczynce nic się nie stało – westchnął Will. – Nie moglibyśmy cię uwolnić, gdyby cię nie obudziła. Specjalnie poszła do świętego męża po ten proszek. – Ona jest w porządku – oznajmiła Lyra – bo wczoraj wieczorem pytałam o to aletheiometr. Ale uważa nas za diabły. Boi się nas. Pewnie żałuje, że się w to wmieszała. Ale jest całkiem bezpieczna. Wspięli się na górę obok wodospadów i napełnili manierkę Willa, zanim wyruszyli przez płaskowyż w stronę pasma górskiego, gdzie według aletheiometru odszedł Iorek. Czekał ich cały dzień trudnego marszu: żaden kłopot dla Willa, ale mordęga dla Lyry, osłabionej po długim śnie. Prędzej jednak odgryzłaby sobie język, niż przyznała, że nie daje rady; utykając, drżąc, zaciskając usta, dotrzymywała kroku Willowi i nie mówiła ani słowa. Dopiero kiedy usiedli w południe, pozwoliła sobie na jęk, i tylko wtedy, kiedy Will odszedł za potrzebą. Lady Salmakia powiedziała: – Odpocznij. Zmęczenie to żadna hańba. – Ale ja nie chcę zawieść Willa! Nie chcę, żeby myślał że jestem słaba i opóźniam marsz. – On nigdy tak nie pomyśli. – Skąd wiesz? – burknęła Lyra. – Wcale go nie znasz, ani mnie. – Rozpoznaję impertynencję, kiedy ją słyszę – odparła spokojnie lady. – Teraz posłuchaj mojej rady i odpoczywaj. Oszczędzaj energię na drogę. Lyra miała ochotę się zbuntować, ale ostrogi Salmakii błyszczały bardzo jasno w słońcu, więc zmilczała. Kawaler, jej towarzysz, otwierał pudełko z magnetytowym rezonatorem. Ciekawość pokonała niechęć i Lyra zaczęła się przyglądać. Instrument przypominał krótki ołówek z matowego szaroczarnego kamienia, spoczywający na drewnianej podstawce. Kawaler przeciągnął po jednym końcu maleńkim smyczkiem jak skrzypek, przyciskając palce do różnych punktów na powierzchni. Punkty nie były oznaczone, więc dotykał instrumentu pozornie na chybił trafił, lecz z jego skupionej miny i płynnych ruchów Lyra wywnioskowała, że ten proces wymagał nie mniejszej precyzji i wprawy niż odczytywanie aletheiometru. Po kilku minutach szpieg odłożył smyczek i sięgnął po parę słuchawek, nie większych niż paznokieć małego palca Lyry. Ciasno owinął jeden koniec drutu wokół kołka na końcu kamienia, a drugi umocował do kołka z drugiej strony. Manipulując dwoma kołkami i regulując naprężenie drutu pomiędzy nimi, najwyraźniej potrafił odczytać odpowiedź na swoją wiadomość. – Jak to działa? – zapytała Lyra, kiedy skończył. Tialys zmierzył ją wzrokiem, jakby oceniał stopień jej zainteresowania, zanim odpowiedział: – Wasi naukowcy, jak ich nazywacie, eksperymentalni teolodzy, znają zjawisko zwane powiązaniem kwantowym. To znaczy, że mogą istnieć dwie cząsteczki posiadające tylko wspólne właściwości, więc cokolwiek stanie się z jedną, w tej samej chwili staje się z drugą, nieważne, jaka odległość je dzieli. No więc w naszym świecie znamy sposób, żeby wziąć zwykły magnetyt i powiązać wszystkie jego cząsteczki, a potem rozszczepić go na pół tak, że jedna część rezonuje z drugą. Odpowiednik tego kamienia jest u Lorda Roke, naszego dowódcy. Kiedy gram smyczkiem na tym tutaj, druga część dokładnie odtwarza dźwięk i w ten sposób się komunikujemy. Schował wszystko i powiedział coś do Salmakii. Odeszli parę kroków, rozmawiając zbyt cicho, żeby Lyra mogła słyszeć, chociaż Pantalaimon zmienił się w sowę i nastawił wielkie uszy w ich kierunku. Wkrótce wrócił Will i ruszyli dalej, coraz wolniej w miarę, jak mijał dzień; podejście robiło się strome i zbliżała się granica śniegów. Zatrzymali się jeszcze raz na odpoczynek u wylotu skalistej doliny, ponieważ Will widział, że Lyra jest wykończona: twarz miała szarą i mocno kulała. – Pokaż mi stopy – poprosił – bo jeśli masz pęcherze, posmaruję je maścią. Miała okropne pęcherze i krzywiąc się, z zaciśniętymi zębami, pozwoliła, żeby wtarł w nie balsam z pięciornika. Tymczasem kawaler zajmował się komunikacją. Po paru minutach odłożył magnetyt i powiedział: – Podałem Lordowi Roke naszą pozycję. Wysyłają giropter, żeby nas zabrać, jak tylko porozmawiacie ze swoim przyjacielem. Will kiwnął głową. Lyra nie zwróciła na te słowa uwagi. Naciągnęła skarpetki i buty i znowu wyruszyli w drogę. Upłynęła kolejna godzina, większość doliny okryła się cieniem i Will zastanawiał się, czy znajdą jakieś schronienie przed nadejściem nocy, kiedy Lyra wykrzyknęła radośnie i z ulgą: – Iorek! Iorek! Zobaczyła go wcześniej niż Will. Król niedźwiedzi znajdował się jeszcze daleko, jego białe futro zlewało się z bielą śniegu, lecz kiedy głos Lyry rozległ się echem, Iorek odwrócił głowę, zawęszył i pogalopował w dół zbocza na ich spotkanie. Ignorując Willa, pozwolił, żeby Lyra objęła go za szyję i zanurzyła twarz w jego futrze. Mruczał tak basowo, że Will czuł wibrację w stopach, ale Lyra znajdowała w tym przyjemność i natychmiast zapomniała o pęcherzach i zmęczeniu. – Och, Iorku, kochany, tak się cieszę, że cię widzę! Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę... po tym rozstaniu na Svalbardzie... po tym wszystkim, co się wydarzyło... Czy pan Scoresby jest bezpieczny? Jak twoje królestwo? Mieszkasz tu sam jeden? Mali szpiedzy znikli; teraz stali tylko w trójkę na górskim zboczu pod ciemniejącym niebem, chłopiec, dziewczynka i wielki biały niedźwiedź. Lyra, jakby nigdy o niczym innym nie marzyła, wdrapała się na grzbiet Iorka i siedziała dumna i szczęśliwa, kiedy przyjaciel zaniósł ją ostatni kawałek drogi do swojej jaskini. Will, pochłonięty własnymi myślami, nie słuchał rozmowy Lyry z Iorkiem, chociaż w pewnej chwili dotarł do niego jej żałosny okrzyk i słowa: – Pan Scoresby... o nie! Och, to straszne! Naprawdę nie żyje? Jesteś pewien, Iorku? – Czarownica powiedziała mi, że wyruszył szukać człowieka nazwiskiem Grumman – oświadczył niedźwiedź. Will zaczął słuchać uważniej, ponieważ Balthamos i Baruch trochę mu o tym opowiedzieli. – Co się stało? Kto go zabił? – zapytała Lyra drżącym głosem. – Zginął w walce. Powstrzymał całą kompanię Rosjan, kiedy tamten człowiek uciekał. Znalazłem jego ciało. Zginął dzielnie. Pomszczę go. Lyra szlochała, a Will nie wiedział, co powiedzieć, ponieważ to dla ratowania jego ojca poświęcił życie ten obcy człowiek; to Lyra i niedźwiedź, nie on, znali i kochali Lee Scoresby'ego. Wkrótce Iorek skręcił i skierował się do wylotu jaskini, bardzo ciemnego na tle śniegu. Will nie wiedział, gdzie są szpiedzy, ale miał absolutną pewność, że krążą gdzieś w pobliżu. Chciał porozmawiać po cichu z Lyrą, ale dopiero wtedy, kiedy zobaczy Gallivespian i upewni się, że go nie podsłuchają. Położył plecak w wejściu jaskini i usiadł ze znużeniem. Za nim niedźwiedź rozniecał ogień, a Lyra przyglądała się, zaciekawiona pomimo smutku. Iorek trzymał w lewej przedniej łapie mały kawałek jakiejś odmiany syderytu i uderzał nim nie więcej niż trzy, cztery razy o podobny kamień na ziemi. Za każdym razem buchał snop iskier i padał dokładnie tam, gdzie Iorek je kierował: na kupkę połamanych gałązek i suchej trawy. Bardzo szybko podpałka zajęła się ogniem, a Iorek spokojnie dołożył polano, potem następne i następne, aż ognisko zaczęło buzować. Dzieci przyjęły ogień z wdzięcznością, ponieważ zrobiło się bardzo zimno, a potem dostały coś jeszcze lepszego: udziec, chyba z kozy. Iorek oczywiście zjadł swoje mięso na surowo, ale nabił jeden kawałek na ostry patyk i umieścił nad żarem, żeby się upiekł. – Łatwo jest polować w tych górach, Iorku? – zagadnęła Lyra. – Nie. Mój lud nie może tutaj mieszkać. Popełniłem błąd, ale to dobrze, skoro dzięki temu cię znalazłem. Co teraz zamierzasz? Will rozejrzał się po jaskini. Siedzieli blisko ognia, który rzucał ciepłe pomarańczowe i żółte odblaski na futro króla-niedźwiedzia. Will nie widział szpiegów, ale tak czy owak musiał zapytać. – Królu Iorku – zaczął – mój nóż jest złamany... – a potem spojrzał w przestrzeń obok niedźwiedzia i mruknął: – Nie, zaczekaj. Wskazał na ścianę. – Jeśli słuchacie – podjął głośniej – wyjdźcie i słuchajcie otwarcie. Nie szpiegujcie nas. Lyra i Iorek Byrnison obejrzeli się, żeby zobaczyć, do kogo Will mówi. Mały człowieczek wyszedł z cienia i stanął spokojnie w świetle, na półce ponad głowami dzieci, Iorek warknął. – Nie poprosiłeś Iorka Byrnisona o pozwolenie na wejście do jaskini – skarcił kawalera Will. – On jest królem, a ty tylko szpiegiem. Powinieneś okazać więcej szacunku. Lyra słuchała tego z najwyższą przyjemnością. Spojrzała na Willa, żeby napawać się jego surową, pogardliwą miną. Lecz kawaler miał minę pełną niesmaku. – Postąpiliśmy z wami uczciwie – oświadczył. – Nie honorowo jest nas oszukiwać. Will wstał. Jego dajmona, pomyślała Lyra, przybrałaby postać tygrysicy. Odruchowo cofnęła się przed gniewem wyimaginowanej bestii. – Jeśli was oszukałem, to z konieczności – odparł chłopiec. – Czy zgodzilibyście się tutaj przyjść, gdybyście wiedzieli, że nóż jest złamany? Na pewno nie. Użylibyście swojego jadu, żeby pozbawić nas przytomności, a potem wezwalibyście pomoc, kazali nas porwać i zabrać do Lorda Asriela. Więc musieliśmy cię okłamać, Tialysie, a ty musisz się z tym pogodzić. – Kto to jest? – zapytał Iorek Byrnison. – Szpiedzy – wyjaśnił Will. – Wysłani przez Lorda Asriela. Pomogli nam wczoraj uciec, ale jeśli są po naszej stronie, nie powinni się zakradać i podsłuchiwać. A skoro tak robią, nie mają prawa mówić o honorze. Szpieg wyglądał tak groźnie, jakby chciał rzucić się na samego Iorka, nie licząc nieuzbrojonego Willa; ale był na przegranej pozycji i wiedział o tym. Mógł tylko skłonić się i przeprosić. – Wasza Wysokość – zwrócił się do Iorka, który natychmiast zawarczał. Kawaler spoglądał na Willa z błyskiem nienawiści w oku, ostrzegawczo i wyzywająco na Lyrę, zimno i z szacunkiem na Iorka. Jego twarz o czystych rysach odbijała te uczucia jasno i wyraźnie. Obok niego wyłoniła się z cienia lady Salmakia i, całkowicie ignorując dzieci, dygnęła przed niedźwiedziem. – Wybacz nam – powiedziała do Iorka. – Trudno przełamać nawyk konspiracji, a mój towarzysz, kawaler Tialys, i ja, lady Salmakia, przebywamy wśród wrogów od tak dawna, że wyłącznie z przyzwyczajenia pominęliśmy należne ci formy grzeczności. Towarzyszymy temu chłopcu i dziewczynce, ponieważ musimy dopilnować, żeby bezpiecznie dotarły pod opiekę Lorda Asriela. Nie mamy innych celów i z pewnością nie żywimy złych zamiarów wobec ciebie, królu Iorku Byrnisonie. Jeśli Iorek wątpił, żeby takie małe stworzonka mogły wyrządzić mu krzywdę, nie okazał tego; nie tylko z natury dysponował ograniczoną mimiką, ale również przestrzegał swoistej grzeczności, a lady zwróciła się do niego uprzejmie. – Zejdźcie do ogniska – zaprosił ich. – Jedzenia wystarczy dla wszystkich. Will, zacząłeś mówić o nożu. – Tak – potwierdził Will. – Myślałem, że to niemożliwe, ale nóż pękł. A aletheiometr powiedział Lyrze, że potrafisz go naprawić. Chciałem poprosić cię bardziej uprzejmie, ale rzecz w tym: czy potrafisz go naprawić, Iorku? – Pokaż nóż. Will wytrząsnął wszystkie kawałki z pochwy i ułożył starannie na kamiennym podłożu, każdy na swoim miejscu, żeby pokazać, że żadnego nie brakuje. Lyra uniosła płonącą gałąź i w jej świetle Iorek pochylił się nisko, obejrzał dokładnie każdy odłamek, dotykał ich delikatnie wielkimi pazurami, podnosił i obracał na wszystkie strony, badając linie pęknięcia. Will zachwycał się zręcznością tych potężnych czarnych łap. Potem Iorek znowu usiadł z głową uniesioną wysoko w cieniu. – Tak – odpowiedział krótko na pytanie i nie dodał nic więcej. Lyra zrozumiała, co chciał powiedzieć, i zapytała: – Ach, ale czy go naprawisz, Iorku? Nie uwierzysz, jaki jest ważny... jeśli go nie naprawimy, wpadniemy w straszne kłopoty, i nie tylko my... – Nie lubię tego noża – oświadczył Iorek. – Boję się tego, co może zrobić. Nigdy nie znałem nic równie groźnego. Najbardziej zabójcze machiny wojenne to zabawki w porównaniu z tym nożem; on potrafi wyrządzić nieograniczone szkody. Byłoby nieskończenie lepiej, gdyby nigdy nie powstał. – Ale z jego pomocą... – zaczął Will. Iorek nie pozwolił mu dokończyć, tylko ciągnął: – Z jego pomocą możesz robić dziwne rzeczy. Tylko że nie wiesz, co robi sam nóż. Możesz mieć dobre intencje. Nóż ma własne intencje. – Jak to możliwe? – zdziwił się Will. – Intencje narzędzia to zadania, jakie ono wykonuje. Młot chce uderzać, imadło chce trzymać mocno, lewar chce podnosić. Do tego je stworzono. Czasami jednak narzędzie ma inne zastosowania, których nie znasz. Czasami, realizując własne zamierzenia, nieświadomie wypełniasz również intencje noża. Czy widzisz najostrzejszą krawędź noża? – Nie – odparł Will, ponieważ naprawdę ostrze rozmywało się w krawędź tak cienką, że oko nie mogło jej uchwycić. – Więc skąd wiesz, co jeszcze on może robić? – Nie wiem. Ale muszę go użyć i dołożę wszelkich sił, żeby go użyć dla dobrych celów. Jeśli nic nie zrobię, będę gorzej niż bezużyteczny. Będę winny. Lyra słuchała z napięciem i widząc, że Iorek nadal nie jest przekonany, powiedziała: – Iorku, przecież wiesz, jacy źli są ci ludzie z Bolvangaru. Jeśli nie zwyciężymy, oni będą mogli dalej robić takie rzeczy, bez końca. Poza tym, jeśli nie użyjemy noża, oni mogą go zdobyć dla siebie. Nie wiedzieliśmy o nim, kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, i nikt nie wiedział, ale teraz, kiedy wiemy, sami musimy go użyć... nie możemy po prostu zrezygnować. To byłaby słabość, a także błąd, zupełnie jakbyśmy go im oddali i powiedzieli: proszę, użyjcie go, my was nie powstrzymamy. No dobrze, nie wiemy, co on robi, ale zawsze mogę zapytać aletheiometr, prawda? Wtedy się dowiemy. I nauczymy się go odpowiednio traktować, bez domysłów i strachu. Will wolał nie wspominać o własnych najpilniejszych powodach: bez naprawionego noża nigdy nie wróci do domu, nigdy więcej nie zobaczy matki; ona nigdy się nie dowie, co się stało; pomyśli, że ją porzucił, jak wcześniej ojciec. Nóż był bezpośrednio odpowiedzialny za dezercje ich obu. Musiał go użyć, żeby do niej wrócić, albo nigdy sobie nie wybaczy. Iorek Byrnison nie mówił nic przez długi czas, ale odwrócił głowę i spoglądał na zewnątrz w ciemność. Potem wstał powoli, podszedł do wylotu jaskini i podniósł wzrok na gwiazdy: niektóre mu znane, te same co na północy, niektóre dla niego obce. Za jego plecami Lyra obróciła mięso nad ogniem, a Will oglądał swoje rany, sprawdzając, jak się goją. Tialys i Salmakia siedzieli w milczeniu na swojej półce. Potem Iorek się odwrócił. – No dobrze, zrobię to pod jednym warunkiem – powiedział. – Chociaż czuję, że popełniam błąd. Mój lud nie zna bogów, duchów ani demonów. Żyjemy i umieramy, nic więcej. Ludzkie sprawy przynoszą nam tylko smutek i kłopoty, ale mamy język, prowadzimy wojnę i używamy narzędzi; chyba powinniśmy stanąć po czyjejś stronie. Lecz pełna wiedza jest lepsza niż pół wiedzy. Lyro, odczytaj swój instrument. Poznaj to, o co prosisz. Jeśli wtedy dalej będziesz tego chciała, naprawię nóż. Lyra natychmiast wyjęła aletheiometr i przysunęła się bliżej do ognia, żeby widzieć tarczę. W migotliwym świetle nie mogła skupić wzroku albo dym szczypał ją w oczy, ponieważ odczytywanie zajęło jej więcej czasu niż zwykle. Kiedy zamrugała, westchnęła i wyszła z transu, miała zmartwioną minę. – Nigdy nie widziałam takiego pomieszania – oznajmiła. – Instrument powiedział mnóstwo rzeczy. Chyba go zrozumiałam. Tak myślę. Najpierw powiedział o równowadze. Powiedział, że nóż może wyrządzić szkodę albo czynić dobro, ale ta równowaga jest tak chwiejna, tak delikatna, że najdrobniejsza myśl albo życzenie mogą przechylić szalę na jedną albo drugą stronę... I chodziło mu o ciebie, Willu, o twoje myśli albo życzenia, tylko że nie określił, co jest złą myślą, a co dobrą. A potem... powiedział: tak – zakończyła, błyskając oczami na szpiegów. – Powiedział, żeby naprawić nóż. Iorek popatrzył na nią nieruchomym wzrokiem, a potem kiwnął głową. Tialys i Salmakia zeszli z półki, żeby lepiej się przyjrzeć, a Lyra zapytała: – Potrzebujesz więcej opału, Iorku? Ja i Will możemy iść po chrust, nie ma sprawy. Will zrozumiał, o co jej chodziło: z dala od szpiegów mogli porozmawiać. – Za pierwszym wzniesieniem na szlaku – powiedział Iorek – rosną żywiczne krzaki. Przynieście tyle gałęzi, ile uniesiecie. Lyra zerwała się natychmiast, a Will dołączył do niej. Księżyc świecił jasno, ścieżka wydeptanych śladów wyraźnie odcinała się w śniegu, powietrze było zimne i ostre. Oboje poczuli ożywienie, przypływ energii i nowej nadziei. Nie rozmawiali, dopóki nie oddalili się od jaskini. – Co jeszcze powiedział przyrząd? – zapytał Will. – Powiedział kilka rzeczy, których nie zrozumiałam i ciągle nie rozumiem. Powiedział, że nóż oznacza śmierć pyłu, ale potem dodał, że to jedyny sposób, żeby zachować Pył przy życiu. Nie rozumiem go, Will. Pokazał, że to niebezpieczne, ciągle to powtarzał. Powiedział, że jeśli zrobimy... no wiesz... to, co myślałam... – Jeśli wejdziemy do świata zmarłych... – Tak... jeśli tam wejdziemy... możemy już nie wrócić, Will. Możemy stracić życie. Nie odpowiedział i szli dalej w milczeniu, wypatrując krzaka, o którym wspomniał Iorek, otrzeźwieni myślą o ryzyku, na jakie się porywają. – A jednak musimy tam pójść, prawda? – odezwał się Will. – Nie wiem. – To znaczy teraz, kiedy wiemy. Musisz pomówić z Rogerem, a ja z ojcem. Teraz musimy. – Boję się – szepnęła. Wiedział, że nie wyznałaby tego nikomu innemu. – Czy przyrząd powiedział, co się stanie, jeśli tego nie zrobimy? – zapytał. – Pokazał pustkę. Nicość. Naprawdę go nie rozumiem, Will. Ale to chyba znaczy, że nawet jeśli to niebezpieczne, powinniśmy spróbować uratować Rogera. Jednak to nie będzie jak wtedy, kiedy uratowałam go z Bolvangaru; wtedy właściwie nie wiedziałam, co robię, po prostu wyruszyłam w drogę i miałam szczęście. Bo inni mi pomagali, Cyganie i czarownice. Tam, dokąd musimy pójść, nikt nam nie pomoże. A ja widzę... Widziałam we śnie... To miejsce było... gorsze niż Bolvangar. Dlatego się boję. – A ja się boję – powiedział Will po chwili, nie patrząc na Lyrę – że gdzieś utknę i nigdy więcej nie zobaczę matki. Nie wiadomo, skąd naszło go to wspomnienie: był bardzo mały, zanim jeszcze zaczęły się jej kłopoty, i zachorował. Przez calutką noc, jak mu się zdawało, matka siedziała przy jego łóżku w ciemności, śpiewała mu kołysanki, opowiadała bajki i jak długo słyszał jej kochany głos, wiedział, że jest bezpieczny. Nie mógł jej teraz opuścić. Nie mógł! Chciał opiekować się nią do końca życia, gdyby tego potrzebowała. Lyra jakby odgadła jego myśli, bo powiedziała ciepło: – Tak, to prawda, to byłoby straszne... Wiesz, nigdy nie zdawałam sobie sprawy... Wyrosłam właściwie sama, nie pamiętam, żeby ktoś mnie tulił czy głaskał, zawsze byliśmy tylko we dwoje z Pantalaimonem... Nie pamiętam, żeby pani Lonsdale tak mnie traktowała; była gospodynią w Kolegium Jordana i dbała tylko, żebym była czysta. Tego pilnowała, och, i manier... Ale w jaskini, Will, naprawdę poczułam... Och, jakie to dziwne, wiem, że ona robiła straszne rzeczy, ale naprawdę czułam, że mnie kocha i troszczy się o mnie... Pewnie myślała, że umrę, skoro tak długo spałam... Chyba złapałam jakąś chorobę... ale nigdy nie przestała troszczyć się o mnie. Pamiętam, jak się obudziłam raz czy dwa i ona trzymała mnie w objęciach... naprawdę pamiętam... To samo zrobiłabym na jej miejscu, gdybym miała dziecko. Więc nie wiedziała, dlaczego spała tak długo. Czy powinien jej powiedzieć i zniszczyć wspomnienia, nawet jeśli były fałszywe? Nie, oczywiście, że nie. – To ten krzak? – zapytała Lyra. Księżyc świecił dostatecznie jasno, żeby widzieli każdy listek. Will odłamał gałązkę. Na palcach został mu silny sosnowy zapach żywicy. – I nic nie powiemy tym małym szpiegom – zakończyła Lyra. Zebrali naręcza gałęzi i zanieśli je do jaskini. 15. Kuźnia Gdym przechadzał się pośród ogni piekielnych, oczarowany radościami Geniuszu... William Blake Zaślubiny nieba i piekła W tym samym czasie Gallivespianie rozmawiali o nożu. Zawarłszy niepewny pokój z Iorkiem Byrnisonem, wdrapali się z powrotem na swoją półkę, żeby nie zawadzać. Kiedy trzask płomieni narastał i w jaskini huczał ogień, Tialys powiedział: – Nie możemy go odstępować ani na chwilę. Jak tylko naprawią nóż, musimy trzymać się go jak cień. – On jest zbyt czujny. Zawsze ma na nas oko – powiedziała lady Salmakia. – Dziewczynka jest bardziej ufna. Myślę, że powinniśmy zdobyć jej sympatię. Ona jest niewinna i łatwo się przywiązuje. Możemy nad nią popracować. Uważam, że tak powinniśmy zrobić, Tialysie. – Ale to on ma nóż. On umie się nim posługiwać. – On nigdzie bez niej nie pójdzie. – Ale ona musi pójść za nim, jeśli on ma nóż. Myślę, że jak tylko odzyskają naprawiony nóż, użyją go, żeby wymknąć się do innego świata i uciec przed nami. Widziałaś, jak ją uciszył, kiedy chciała powiedzieć coś więcej? Mają jakiś ukryty cel, całkiem inny od naszego. – Zobaczymy. Ale chyba masz rację, Tialysie. Musimy trzymać się chłopca za wszelką cenę. Oboje patrzyli ze sceptycyzmem, jak Iorek Byrnison wykłada narzędzia na zaimprowizowanym warsztacie. Wszechpotężni robotnicy w fabrykach artylerii pod twierdzą Lorda Asriela, ze swoimi huczącymi piecami i walcowniami, anbarycznymi kuźniami i hydraulicznymi prasami, wyśmialiby ten otwarty ogień, kamienny młot i kowadło z kawałka pancerza. Niedźwiedź jednak przystąpił do dzieła ze spokojem i pewnością siebie, co w pewnym stopniu przytłumiło pogardę małych szpiegów. Kiedy Lyra i Will wrócili z opałem, Iorek pokierował układaniem gałęzi na ognisku. Oglądał każdą gałąź, obracał na wszystkie strony, a potem kazał ją umieścić dokładnie pod określonym kątem albo odłamać kawałek i położyć oddzielnie z brzegu. W rezultacie powstał ogień o wyjątkowej sile, skupiający całą energię po jednej stronie. W jaskini zrobiło się gorąco. Iorek dalej dokładał do ognia i kazał dzieciom zrobić jeszcze dwie wycieczki w dół zbocza, żeby zapewnić dostateczną ilość opału na całą operację. Potem niedźwiedź odwrócił mały kamyk na podłożu i kazał dzieciom znaleźć więcej takich kamieni. Wyjaśnił, że te kamyki po rozgrzaniu wydzielają gaz, który otoczy ostrze i odetnie dostęp powietrza, ponieważ gdyby gorący metal wszedł w kontakt z powietrzem, wchłonąłby go trochę i uległ osłabieniu. Lyra przystąpiła do poszukiwań i dzięki pomocy sowiookiego Pantalaimona wkrótce miała jakiś tuzin kamyków, Iorek wytłumaczył jej, gdzie umieścić kamienie, i pokazał, jak wywołać ciąg, machając liściastą gałęzią, żeby strumień gazu równomiernie opływał obrabiany przedmiot. Will miał pilnować ognia i Iorek poświęcił kilka minut na pokierowanie nim i sprawdzenie, czy chłopiec na pewno zrozumiał zasady. Tak wiele zależało od należytego rozmieszczenia ognia, a Iorek nie mógł przerywać pracy i wprowadzać poprawek za każdym razem; Will musiał zrobić to jak trzeba. Co więcej, nie mógł oczekiwać, że nóż po naprawie będzie wyglądał dokładnie tak samo. Będzie krótszy, ponieważ każdy fragment ostrza musi odrobinę zachodzić na następny, żeby je skuć razem; powierzchnia trochę się utleni pomimo działania gazu, więc gra kolorów częściowo zaniknie; i niewątpliwie rękojeść zostanie osmalona. Ale ostrze będzie działać tak jak poprzednio. Więc Will łzawiącymi oczami wpatrywał się w płomienie pożerające żywiczne drewno i poparzonymi rękami poprawiał każdą świeżą gałąź, żeby skupić żar dokładnie według wskazówek Iorka. Tymczasem Iorek obrabiał i szlifował kamień wielkości pięści, odrzuciwszy przedtem kilka, dopóki nie znalazł takiego o właściwej wadze. Silnymi uderzeniami nadał mu odpowiedni kształt i wygładził. Kordytowy zapach skruszonej skały zmieszany z wonią dymu wiercił w nosie dwoje szpiegów, patrzących z góry. Nawet Pantalaimon pomagał pod postacią kruka, bijąc skrzydłami, żeby ogień płonął jaśniej. Wreszcie młot uzyskał odpowiedni kształt. Iorek włożył pierwsze dwa kawałki ostrza zaczarowanego noża pomiędzy rozżarzone głownie w sercu ogniska i kazał Lyrze napędzać na nie gaz z kamieni. Długi biały pysk niedźwiedzia wyglądał trupio w blasku ognia. Will widział, jak powierzchnia metalu zaczyna świecić czerwono, żółto, a potem biało. Iorek patrzył uważnie, gotów chwycić i wyciągnąć kawałki. Po kilku chwilach metal znowu się zmienił, powierzchnia zrobiła się błyszcząca jak olej i sypnęła iskrami niczym z fajerwerków. Wtedy Iorek wykonał ruch. Prawa łapa śmignęła w ogień, chwyciła oba kawałki, przytrzymała czubkami potężnych pazurów i położyła na żelaznej płycie, stanowiącej grzbietową część pancerza. Will czuł swąd przypalanych pazurów, ale Iorek nie zwracał na to uwagi. Z zadziwiającą szybkością ułożył kawałki tak, żeby zachodziły na siebie pod odpowiednim kątem, potem wzniósł lewą łapę i uderzył kamiennym młotem. Czubek noża podskoczył pod potężnym ciosem. Will pomyślał, że cała reszta jego życia zależy od tego małego trójkącika metalu, tego szpikulca, który wyszukiwał luki we wnętrzach atomów. Wszystkie nerwy w jego ciele drżały, wyczuwając każde drgnienie każdego płomyka, każde przesunięcie każdego atomu w splocie metalu. Przed rozpoczęciem pracy przypuszczał, że do naprawy tego noża konieczny jest piec hutniczy i najlepsze narzędzia; teraz jednak przekonał się, że artyzm Iorka stworzył najlepsze narzędzia i najlepszy możliwy piec. Iorek ryknął nagle, przekrzykując szczęk metalu: – Trzymaj go mocno w umyśle! Ty też musisz go przekuć! To również twoje zadanie! Will czuł, jak całe jego wnętrze dygocze pod ciosami kamiennego młota w łapie niedźwiedzia. Drugi odłamek już się rozgrzewał, a Lyra liściastą gałęzią napędzała gorący gaz, który opływał oba kawałki i odcinał dostęp niszczycielskiego powietrza. Will wyczuwał, jak atomy metalu łączą się ze sobą poprzez pęknięcie, tworzą nowe kryształy, naciągają i wzmacniają niewidzialny splot, kiedy powstało spojenie. – Ostrze! – ryknął Iorek. – Wyprostuj ostrze! Nie dodał: „umysłem”, ale Will zrozumiał i natychmiast wyczuł minimalne nierówności, a potem minimalne przesunięcia, kiedy ostrza ustawiły się idealnie w linii prostej. Wtedy połączenie zostało wykonane i Iorek sięgnął po następny odłamek. – Nowy kamień! – zawołał do Lyry, która kopniakiem odsunęła na bok pierwszy i włożyła drugi do żaru. Will sprawdził ognisko i przełamał gałąź na pół, żeby lepiej nakierować płomienie. Iorek znowu zaczął walić młotem. Nowa trudność skomplikowała zadanie Willa, ponieważ musiał teraz przytrzymać następny kawałek pod odpowiednim kątem do dwóch pierwszych. Wiedział, że tylko wtedy pomoże Iorkowi, jeśli zrobi to dokładnie. Praca wrzała. Will nie miał pojęcia, jak długo to trwało. Lyra czuła, że ramiona ją bolą, oczy łzawią, poparzona skóra piecze i każda kość w ciele błaga o odpoczynek; nadal jednak dokładała kamieni według wskazówek Iorka, a znużony Pantalaimon sumiennie trzepotał skrzydłami nad ogniem. Kiedy dotarli do ostatniego spojenia, Willowi dzwoniło w głowie i był tak wyczerpany napięciem psychicznym, że ledwie zdołał dorzucić kolejną gałąź do ognia. Musiał zrozumieć każde połączenie, żeby nóż się nie rozpadł; a kiedy dotarli do ostatniego, najbardziej skomplikowanego spojenia, kiedy mieli przymocować prawie gotowe ostrze do małego kawałka, który został przy rękojeści – gdyby nie zdołał utrzymać go w pełnej świadomości razem ze wszystkimi innymi, nóż zwyczajnie rozleciałby się na kawałki, jakby Iorek niczego nie dokonał. Niedźwiedź również to wyczuł i zrobił przerwę, zanim zaczął rozgrzewać ostatni odłamek. Spojrzał na Willa i w jego oczach Will nie zobaczył niczego, żadnego wyrazu, tylko bezdenną błyszczącą czerń. Niemniej zrozumiał: to była praca, ciężka praca, ale dadzą sobie radę, wszyscy troje. To wystarczyło Willowi, więc znowu odwrócił się do ognia, skupił wyobraźnię na złamanym kawałku przy rękojeści i zebrał siły przed ostatnią, najtrudniejszą częścią zadania. Więc razem z Iorkiem i Lyrą wykuwali nóż; Will nie miał pojęcia, ile czasu zabrało ostatnie spojenie. Lecz kiedy Iorek uderzył po raz ostatni i Will poczuł końcowe drobniutkie przemieszczenie atomów, które połączyły się poprzez złamanie, osunął się wyczerpany na podłogę jaskini. Lyra była prawie w takim samym stanie, oczy miała szkliste i zaczerwienione, włosy pełne dymu i sadzy; a sam Iorek stał z ciężko zwieszoną głową, z gęstym kremowobiałym futrem osmalonym w kilku miejscach i poznaczonym ciemnymi smugami popiołu. Tialys i Salmakia spali na zmianę, jedno z nich zawsze pełniło wartę. Teraz kawaler spał, lecz kiedy ostrze ostygło, zmieniając barwę z czerwieni w szarość i wreszcie srebro, i gdy Will sięgnął do rękojeści, Salmakia zbudziła swego towarzysza, kładąc mu rękę na ramieniu. Ocknął się natychmiast. Ale Will nie dotknął noża; przysunął tylko rękę, bo metal był jeszcze zbyt rozgrzany. Szpiedzy odprężyli się na skalnym występie, kiedy Iorek powiedział do Willa: – Wyjdźmy na dwór. Potem zwrócił się do Lyry: – Zostań tutaj i nie dotykaj noża. Lyra usiadła obok kowadła, gdzie leżał stygnący nóż. Iorek kazał jej dokładać do ognia i nie pozwolić mu zgasnąć; czekało ich jeszcze ostatnie zadanie. Will wyszedł za wielkim niedźwiedziem na mroczne górskie zbocze. Powietrze natychmiast ukąsiło go zimnem po piekle w jaskini. – Nie powinni byli zrobić tego noża – powiedział Iorek, kiedy przeszli parę kroków. – Może nie powinienem był go naprawiać. Czuję niepokój, a nigdy dotąd nie znałem niepokoju ani zwątpienia. Teraz jestem pełen wątpliwości. Wątpić to rzecz ludzka, nie niedźwiedzia. Jeśli zmieniam się w człowieka, coś jest źle, coś nie tak. A ja jeszcze to pogorszyłem. – Ale kiedy pierwszy niedźwiedź zrobił pierwszy pancerz, czy to nie było również złe? Iorek milczał. Szli dalej, aż dotarli do wielkiej zaspy śnieżnej. Iorek położył się w niej i wytarzał, wzbijając tumany śniegu w ciemnym powietrzu; wyglądał jak istota stworzona ze śniegu, jak uosobienie całego śniegu na świecie. Zakończywszy toaletę, wstał i otrząsnął się energicznie. Potem widząc, że Will wciąż czeka na odpowiedź, odparł: – Tak, myślę, że to również było złe. Ale przed tym pierwszym pancernym niedźwiedziem nie było innych. Wcześniej niczego takiego nie znaliśmy. Wtedy narodził się obyczaj. Znamy nasze obyczaje, są silne i trwałe, i przestrzegamy ich bez żadnych zmian. Natura niedźwiedzia jest słaba bez obyczaju, podobnie jak ciało niedźwiedzia jest bezbronne bez pancerza. Ale myślę, że naprawiając ten nóż, wykroczyłem poza niedźwiedzią naturę. Myślę, że byłem równie głupi jak Iofur Raknison. Czas pokaże. Ale czuję niepewność i zwątpienie. Teraz musisz mi powiedzieć: dlaczego nóż pękł? Will potarł obolałą głowę obiema rękami. – Ta kobieta spojrzała na mnie i pomyślałem, że ma twarz mojej matki – odparł, próbując z całą uczciwością odtworzyć tamto przeżycie. – I nóż natrafił na coś, czego nie mógł przeciąć, a ponieważ mój umysł jednocześnie pchał go dalej i ciągnął do tyłu, nóż pękł. Przynajmniej tak myślę. Ta kobieta na pewno wiedziała, co robi. Jest bardzo sprytna. – Kiedy mówisz o nożu, mówisz o swojej matce i ojcu. – Naprawdę? Tak... chyba tak. – Co zamierzasz z tym zrobić? – Nie wiem. Nagle Iorek rzucił się na Willa i trzepnął go mocno lewą łapą, tak mocno, że chłopak na wpół ogłuszony upadł w śnieg i potoczył się po zboczu. Zatrzymał się trochę niżej, w głowie mu dzwoniło. Iorek powoli podszedł do miejsca, gdzie Will gramolił się na nogi, i warknął: – Powiedz mi prawdę. Willa kusiło, żeby powiedzieć: „Nie zrobiłbyś tego, gdybym miał nóż w ręku”. Ale miał świadomość, że Iorek o tym wiedział; to byłoby niegrzeczne i głupie; niemniej wciąż go kusiło. Trzymał język za zębami, dopóki nie stanął prosto przed Iorkiem. – Powiedziałem, że nie wiem – powtórzył, starając się mówić spokojnie – bo nie przemyślałem dokładnie tego, co zamierzam zrobić. I co to oznacza. To mnie przeraża. Lyra też się boi. Ale zgodziłem się, jak tylko usłyszałem, co powiedziała. – A co powiedziała? – Chcemy zstąpić do krainy zmarłych i porozmawiać z duchem przyjaciela Lyry, Rogera, który został zabity na Svalbardzie. A jeśli naprawdę istnieje świat zmarłych, mój ojciec też tam będzie, a jeśli możemy rozmawiać z duchami, chcę z nim porozmawiać. Ale jestem w rozterce, bo chcę również wrócić i opiekować się matką, skoro mogę, i jeszcze dlatego, że ojciec i anioł Balthamos powiedzieli mi, że powinienem oddać ten nóż Lordowi Asrielowi, i chyba mieli rację... – Anioł odleciał – stwierdził niedźwiedź. – Nie jest wojownikiem. Zrobił tyle, ile mógł, a więcej nie dał rady. Nie on jeden się bał; ja też się boję. Więc muszę to przemyśleć. Może czasami nie postępujemy właściwie, bo niewłaściwa rzecz wydaje się bardziej niebezpieczna, a my nie chcemy wyjść na tchórzy, więc robimy niewłaściwą rzecz właśnie dlatego, że to niebezpieczne. Bardziej nam zależy, żeby nie wyjść na tchórzy, niż żeby wybrać dobrze. To bardzo trudne. Dlatego ci nie odpowiedziałem. – Rozumiem – mruknął niedźwiedź. Stali w milczeniu przez długi czas, długi zwłaszcza dla Willa, którego nic nie chroniło przed dotkliwym zimnem. Ale Iorek jeszcze nie skończył, a Will był wciąż oszołomiony po uderzeniu i niezbyt pewnie trzymał się na nogach, więc został na miejscu. – No cóż, poszedłem na wiele kompromisów – odezwał się król niedźwiedzi. – Może pomagając ci, sprowadziłem ostateczną zagładę na moje królestwo. A może wcale nie, może zagłada i tak nadchodziła; może ją powstrzymałem. Więc czuję niepokój, ponieważ muszę postępować nie po niedźwiedziemu, spekulować i wątpić jak człowiek. Ale powiem ci jedno. Wiesz już o tym, chociaż nie chcesz wiedzieć, dlatego powiem ci wprost, żebyś nie popełnił błędu. Jeśli chcesz odnieść sukces w tej misji, nie możesz dłużej myśleć o matce. Musisz ją odsunąć na bok. Jeśli twój umysł będzie podzielony, nóż pęknie. Teraz pójdę pożegnać się z Lyrą. Musisz zaczekać w jaskini; ta dwójka szpiegów nie spuści cię z oka, a ja nie chcę, żeby słyszeli, co jej powiem. Will nie znajdował słów, pierś mu wezbrała wzruszeniem. Zdołał tylko wykrztusić: – Dziękuję ci, Iorku Byrnisonie. Ruszył za Iorkiem pod górę do jaskini, gdzie ognisko wciąż płonęło wesoło w mrokach nocy. Tam Iorek dokonał ostatniej czynności w delikatnym procesie naprawy noża. Położył go wśród rozżarzonych głowni i kiedy ostrze się rozgrzało, Lyra i Will zobaczyli setki kolorów wirujących w dymnej głębi metalu. Iorek odczekał, aż nadeszła właściwa chwila, po czym kazał Willowi wziąć nóż i wsadzić go prosto w śnieg nawiany przed jaskinią. Rękojeść z drewna różanego była osmalona i poczerniała, ale Will owinął rękę kilkoma warstwami koszuli i wypełnił polecenie niedźwiedzia. W syku i obłoku pary poczuł, jak atomy ostatecznie się połączyły, i wiedział, że nóż jest równie ostry jak przedtem, równie niezwykły. Nóż rzeczywiście wyglądał inaczej. Był krótszy i znacznie mniej elegancki, a każdą spoinę pokrywała warstwa matowego srebra. Teraz wyglądał brzydko; jak zraniony. Kiedy dostatecznie ostygł, Will zapakował go do plecaka i usiadł, ignorując szpiegów, żeby czekać na powrót Lyry. Iorek zabrał ją trochę dalej w górę zbocza, do miejsca niewidocznego z jaskini. Tam pozwolił jej usiąść w zagłębieniu jego potężnych ramion, z Pantalaimonem pod postacią myszy przytulonym do jej piersi. Iorek pochylił głowę i obwąchał jej osmalone, poparzone dłonie. Bez słowa zaczął je wylizywać do czysta; jego język koił ból oparzeń i Lyra poczuła się bezpieczna jak jeszcze nigdy w życiu. Lecz kiedy Iorek oczyścił jej ręce z brudu i sadzy, przemówił. Wyczuwała plecami wibrację jego głosu. – Lyro Złotousta, co to za pomysł, żeby odwiedzać zmarłych? – To przyszło do mnie we śnie, Iorku. Zobaczyłam ducha Rogera i wiedziałam, że mnie wzywa... Pamiętasz Rogera; zginął, kiedy cię opuściliśmy, i to była moja wina, przynajmniej tak czuję. I uważam, że powinnam skończyć to, co zaczęłam; powinnam go przeprosić i, jeśli zdołam, uratować stamtąd. Jeśli Will może otworzyć drogę do świata zmarłych, musimy tam pójść. – „Możesz” nie znaczy „musisz”. – Ale jeśli musisz i możesz, nie masz żadnej wymówki. – Dopóki żyjesz, masz obowiązki wobec żywych. – Nie, Iorku – zaprzeczyła łagodnie. – Mamy obowiązek dotrzymywać obietnic, nawet najtrudniejszych. Wiesz, powiem ci w sekrecie, że strasznie się boję. I wolałabym, żeby ten sen nigdy mi się nie przyśnił, i wolałabym, żeby Will nie pomyślał o użyciu noża, żeby tam wejść. Ale stało się i nie możemy się wykręcić. Lyra poczuła drżenie Pantalaimona i pogłaskała go obolałą dłonią. – Chociaż nie wiemy, jak się tam dostać – ciągnęła. – I nie dowiemy się, dopóki nie spróbujemy. A co ty zamierzasz, Iorku? – Wracam na północ z moim ludem. Nie możemy żyć w górach. Nawet śnieg jest tu inny. Myślałem, że tutaj zamieszkamy, ale łatwiej nam żyć w morzu, nawet ciepłym. Warto było sprawdzić. Poza tym myślę, że będziemy tam potrzebni. Nadchodzi wojna, Lyro Złotousta; czuję jej zapach, słyszę jej głos. Rozmawiałem z Serafiną Pekkalą, zanim tutaj przybyłem, i powiedziała mi, że pójdzie do Lorda Faa i Cyganów. Jeśli wybuchnie wojna, będziemy potrzebni. Lyra wyprostowała się z ożywieniem, słysząc imiona dawnych przyjaciół. Ale Iorek jeszcze nie skończył. – Jeśli nie znajdziesz drogi powrotnej z krainy zmarłych, nie spotkamy się więcej, ponieważ ja nie mam ducha. Moje ciało pozostanie na ziemi, a potem się z nią połączy. Lecz jeśli ty i ja przeżyjemy, zawsze będziesz honorowym i mile widzianym gościem na Svalbardzie; i to samo dotyczy Willa. Czy powiedział ci, co się stało, kiedy go spotkałem? – Nie – Lyra pokręciła głową. – Tylko że spotkaliście się nad rzeką. – On mnie onieśmielił. Nie myślałem, że ktoś kiedyś tego dokona, ale ten chłopiec okazał się zbyt odważny dla mnie i zbyt przebiegły. Nie cieszy mnie wasz plan, ale nie mógłbym cię powierzyć nikomu, tylko temu chłopcu. Jesteście siebie warci. Szczęśliwej drogi, Lyro Złotousta, moja droga przyjaciółko. Lyra zarzuciła mu ramiona na szyję i wcisnęła twarz w jego futro, niezdolna wydobyć głosu. Po chwili niedźwiedź wstał i łagodnie wyswobodził się z jej ramion. Potem odwrócił się i odszedł w ciemność. Lyra niemal natychmiast straciła z oczu jego sylwetkę na tle ośnieżonego zbocza, ale chyba dlatego, że oczy zaszły jej łzami. Kiedy Will usłyszał jej kroki na ścieżce, spojrzał na szpiegów i powiedział: – Nie ruszajcie się. Patrzcie, tu jest nóż... nie zamierzam go użyć. Zostańcie tutaj. Wyszedł z jaskini i zobaczył zapłakaną Lyrę, z Pantalaimonem jako wilkiem wznoszącym pysk do mrocznego nieba. Dziewczynka łkała prawie bezgłośnie. Jedyne światło dawały słabe refleksy dogasającego ognia na śniegu, które z kolei odbijały się w jej mokrych policzkach, a jej łzy znalazły własne odbicie w oczach Willa i te fotony połączyły ich milczącą siecią. – Tak bardzo go kocham, Will! – zdołała wyszeptać drżącym głosem. – A on się postarzał! Wydawał się stary, głodny i smutny... Czy wszystko spadnie teraz na nas, Will? Nie możemy już na nikogo liczyć... Zostaliśmy sami. Ale jeszcze nie dorośliśmy. Jesteśmy jeszcze dziećmi. .. Jesteśmy za mali... Jeśli biedny pan Scoresby nie żyje, a Iorek jest stary... Wszystko spada na nas, cokolwiek trzeba zrobić. – Damy sobie radę – zapewnił. – Nie będę już oglądał się za siebie. Damy radę. Ale teraz musimy się przespać, a jeśli zostaniemy w tym świecie, mogą nadlecieć giroptery, które wezwali ci szpiedzy... Zrobię przejście do innego świata, tam odpoczniemy, a jeśli szpiedzy pójdą za nami, tym gorzej; kiedyś musimy się ich pozbyć. – Tak – powiedziała Lyra, wytarła nos wierzchem dłoni i osuszyła oczy pięściami. – Zróbmy tak. Jesteś pewien, że nóż zadziała? Sprawdzałeś go? – Wiem, że zadziała. Z Pantalaimonem pod postacią tygrysa dla odstraszenia szpiegów, wrócili do jaskini i podnieśli swoje plecaki. – Co robicie? – zapytała Salmakia. – Przechodzimy do innego świata – wyjaśnił Will, wyjmując nóż. Wydawał się znowu sprawny; Will nie uświadamiał sobie wcześniej, jak bardzo go pokochał. – Ale musicie zaczekać na giroptery Lorda Asriela – zaprotestował Tialys ostrym tonem. – Nie będziemy czekać – odparł Will. – Jeśli zbliżycie się do noża, zabiję was. Chodźcie z nami, jeśli musicie, ale nie zatrzymacie nas tutaj. Odchodzimy. – Skłamałeś! – Nie – zaprzeczyła Lyra. – To ja skłamałam. Will nie kłamie. – Ale dokąd idziecie? Will nie odpowiedział. Pomacał przed sobą w mętnym powietrzu i wyciął otwór. – Popełniacie błąd – oświadczyła Salmakia. – Powinniście nas posłuchać. Nie pomyśleliście... – Owszem, myśleliśmy – odparł Will. – Myśleliśmy długo i jutro wam powiemy, co wymyśliliśmy. Możecie iść z nami albo wracać do Lorda Asriela. Okno otworzyło się na świat, do którego Will już raz uciekł z Balthamosem i Baruchem i gdzie spał bezpiecznie: była to bezkresna ciepła plaża z paprociowatymi drzewami za wydmami. – Tutaj – powiedział – prześpimy się. Przepuścił ich przodem i natychmiast zamknął za sobą okno. On i Lyra położyli się od razu, wyczerpani. Lady Salmakia stanęła na straży, a kawaler otworzył swój magnetytowy rezonator i zaczął nadawać wiadomość w mrok. 16. Intencyjny pojazd Magią przemyślną pod łukiem sklepienia Lampy jak gwiazdy zawieszono, także Kagańce blaskiem buchające, olej Skalny je żywi i smoła... John Milton Raj utracony – Moje dziecko! Moja córka! Gdzie ona jest? Coś ty zrobił? Moja Lyra... już lepiej wyrwij mi serce... ze mną była bezpieczna, bezpieczna, a gdzie jest teraz? Krzyki pani Coulter rezonowały w małej komnatce na szczycie adamantowej wieży. Kobieta była przywiązana do krzesła, miała podarte ubranie, zmierzwione włosy, dziki wzrok; jej dajmon-małpa rzucał się i szamotał na podłodze, spętany zwojami srebrnego łańcucha. Lord Asriel siedział w pobliżu i gryzmolił coś na kartce, nie zwracając uwagi na krzyki. Obok niego stał ordynans, zerkając nerwowo na kobietę. Lord Asriel podał mu papier, ordynans zasalutował i wyszedł w pośpiechu; jego dajmona-terier potruchtała za nim z podkulonym ogonem. Lord Asriel odwrócił się do pani Coulter. – Lyra? Szczerze mówiąc, mało mnie obchodzi – odparł cichym, chrapliwym głosem. -Ten podły bachor powinien zostać tam, gdzie jego miejsce, i robić, co mu kazano. Nie mogę tracić na nią więcej czasu ani środków; jeśli odrzuca pomoc, niech sama poniesie konsekwencje. – Nie mówisz poważnie, Asrielu, bo przecież... – Mówię całkiem poważnie. Wywołuje nieproporcjonalnie wielkie zamieszanie w porównaniu z jej zaletami. Zwykła angielska dziewczyna, niezbyt bystra... – Właśnie że bystra! – zaprotestowała pani Coulter. – No dobrze, sprytna, ale pozbawiona inteligencji; impulsywna, nieuczciwa, chciwa... – Dzielna, wielkoduszna, kochająca. – Całkiem przeciętne dziecko, niczym się nie wyróżniające... – Całkiem przeciętne? Lyra? Ona jest wyjątkowa. Pomyśl, czego już dokonała. Możesz jej nie lubić, Lordzie Asrielu, ale nie waż się traktować protekcjonalnie mojej córki. Ze mną była bezpieczna, dopóki... – Masz rację – przyznał, wstając. – Ona jest wyjątkowa. Żeby cię oswoić i obłaskawić... niełatwe zadanie. Ona pozbawiła cię trucizny, Mariso. Wyrwała ci zęby. Twój ogień gaśnie pod zalewem rodzicielskich sentymentów. Kto by pomyślał? Bezlitosna agentka Kościoła, fanatyczna dręczycielka dzieci, wynalazczym ohydnych maszyn do krojenia maluchów na plasterki i zaglądania w ich przerażone duszyczki w poszukiwaniu grzechu... aż tu zjawia się pyskata niedouczona smarkula o brudnych paznokciach, a ty gdakasz i trzęsiesz się nad nią jak kwoka. No, przyznaję, że dzieciak widocznie ma jakiś dar, którego sam nigdy nie zauważyłem. Ale jeśli potrafi tylko zmienić cię w troskliwą mamusię, to marny, nędzny, nic niewart dar. A teraz lepiej siedź cicho. Zaprosiłem tu głównych dowódców na pilną naradę i jeśli nie przestaniesz wrzeszczeć, każę cię zakneblować. Pani Coulter była bardziej podobna do córki, niż przypuszczała. Zamiast odpowiedzi splunęła Lordowi Asrielowi w twarz. Spokojnie otarł plwocinę i powiedział: – Knebel poprawi również twoje zachowanie. – Och, naucz mnie manier, Asrielu – prychnęła. – Pokazywać swoim podkomendnym jeńca przywiązanego do krzesła to rzeczywiście szczyt uprzejmości. Rozwiąż mnie albo cię zmuszę, żebyś mnie zakneblował. – Jak sobie życzysz – mruknął i wyjął z szuflady jedwabny szal; zanim jednak wepchnął go jej do ust, pokręciła głową. – Nie, nie! – zawołała. – Nie, błagam, nie upokarzaj mnie. Łzy wściekłości trysnęły jej z oczu. – Dobrze, rozwiążę cię, ale on zostanie w łańcuchach – ustąpił Asriel, wrzucił szal z powrotem do szuflady i przeciął jej więzy składanym nożem. Roztarła nadgarstki, wstała, przeciągnęła się i dopiero wtedy zobaczyła, w jakim stanie ma włosy i ubiór. Wyglądała blado i mizernie; resztki gallivespiańskiego jadu wciąż krążyły w jej ciele i wywoływały okropne bóle stawów, ale nie zamierzała się do tego przyznawać. – Możesz się tam umyć – powiedział Lord Asriel, wskazując mały pokoik, niewiele większy od szafy. Pani Coulter wzięła na ręce spętanego dajmona, który łypał groźnie na Lorda Asriela ponad jej ramieniem, i poszła doprowadzić się do porządku. Wszedł ordynans i zameldował: – Jego Królewska Wysokość Ogunwe i Lord Roke. Zjawili się afrykański generał i Gallivespianin: król Ogunwe w czystym mundurze, ze świeżym opatrunkiem na skroni, i Lord Roke na grzbiecie swojego błękitnego jastrzębia, który szybko przefrunął na stół. Lord Asriel przywitał ich ciepło i poczęstował winem. Ptak pozwolił zejść jeźdźcowi, a potem przefrunął na kinkiet przy drzwiach. Ordynans zapowiedział trzeciego dowódcę Lorda Asriela, anielicę imieniem Xaphania. Miała znacznie wyższą rangę niż Baruch czy Balthamos i promieniowała drżącym, niepokojącym światłem, które zdawało się dochodzić skądinąd. Tymczasem pojawiła się pani Coulter, już znacznie schludniejsza. Troje dowódców skłoniło się przed nią, ona zaś nie okazała żadnego zdziwienia na ich widok, tylko skinęła głową i usiadła spokojnie, trzymając w ramionach spętaną małpę. Nie tracąc czasu, Lord Asriel powiedział: – Królu Ogunwe, powiedz mi, co się stało. Potężny Afrykanin o głębokim głosie oznajmił: – Zabiliśmy siedemnastu z Gwardii Szwajcarskiej i zniszczyliśmy dwa zeppeliny. Straciliśmy pięciu ludzi i jeden giropter. Dziewczynka i chłopiec uciekli. Pojmaliśmy panią Coulter, pomimo jej dzielnego oporu, i przywieźliśmy ją tutaj. Mam nadzieję, że przyzna, że traktowaliśmy ją uprzejmie. – Jestem całkiem zadowolona z twojego traktowania, panie – odparła pani Coulter, kładąc nieznaczny nacisk na zaimek „twojego”. – Jakieś uszkodzenia pozostałych giropterów? Ranni? – zapytał Lord Asriel. – Trochę uszkodzeń i trochę rannych, ale to drobiazgi. – Dobrze. Dziękuję ci, królu, twoi ludzie dobrze się spisali. Lordzie Roke, czego się dowiedziałeś? – Moi szpiedzy są z chłopcem i dziewczynką w innym świecie. Dzieci są bezpieczne, całe i zdrowe, chociaż dziewczynkę utrzymywano w narkotycznym śnie przez wiele dni. Chłopiec stracił możliwość używania noża podczas zajścia w jaskini; wskutek jakiegoś wypadku nóż pękł na kawałki. Teraz jednak znowu jest w całości dzięki stworowi z północy twojego świata, Lordzie Asrielu, ogromnemu niedźwiedziowi, bardzo zręcznemu w kowalskim rzemiośle. Jak tylko nóż został naprawiony, chłopiec przeciął okno do innego świata, gdzie są teraz. Moi szpiedzy oczywiście im towarzyszą, ale istnieje pewna trudność: dopóki chłopiec ma nóż, nie można go do niczego zmusić, a gdyby zabili go we śnie, nóż byłby dla nas bezużyteczny. Na razie kawaler Tialys i lady Salmakia pójdą za nimi wszędzie, więc przynajmniej możemy ich śledzić. Chyba mają jakiś plan; w każdym razie nie chcą tutaj wrócić. Moja dwójka ich upilnuje. – Czy nic im nie grozi w tym innym świecie? – zaniepokoił się Lord Asriel. – Są na plaży obok lasu drzew paprociowych. W okolicy nie ma śladów zwierzęcego życia. W chwili obecnej chłopiec i dziewczynka śpią; rozmawiałem z kawalerem Tialysem niecałe pięć minut temu. – Dziękuję – powiedział Lord Asriel. – Oczywiście teraz, kiedy twoi agenci śledzą dzieci, nie mamy już szpiegów w Magistraturze. Musimy polegać na aletheiometrze. Przynajmniej... Wówczas ku ich zdumieniu odezwała się pani Coulter. – Nie wiem o innych ugrupowaniach – powiedziała – ale jeśli chodzi o Komisję Konsystorską, polegają na odczytach brata Pavla Raśka. On jest skrupulatny, ale powolny. Dopiero za parę godzin dowiedzą się, gdzie jest Lyra. – Dziękuję ci, Mariso – powiedział Lord Asriel. – Czy nie domyślasz się, co Lyra i ten chłopiec planują zrobić? – Nie. Rozmawiałam z nim, wydawał się uparty i przyzwyczajony do dochowywania sekretów. Nie mam pojęcia, co on zamierza. Co do Lyry, jej postępowania nie można przewidzieć. – Mój panie – wtrącił król Ogunwe – chcielibyśmy wiedzieć, czy ta dama należy teraz do rady dowódców. Jeśli tak, jaką pełni funkcję? Jeśli nie, czy nie powinna opuścić tego miejsca? – Ona jest naszym jeńcem i moim gościem, a jako wybitna dawna agentka Kościoła może posiadać pożyteczne informacje. – Czy dobrowolnie ujawni nam cokolwiek? Czy też trzeba poddać ją torturom? – zagadnął Lord Roke, patrząc prosto na nią. Pani Coulter wybuchnęła śmiechem. – Myślałam, że dowódcy Lorda Asriela lepiej znają się na rzeczy i wiedzą, że torturami nie wydobędą prawdy. Lord Asriel mimo woli poczuł się ubawiony jej zuchwałą nieszczerością. – Ręczę za zachowanie pani Coulter – powiedział. – Ona wie, co ją czeka, jeśli nas zdradzi; chociaż nie damy jej ku temu okazji. Jednakże jeśli macie wątpliwości, wyjawcie je teraz, bez obawy. – Ja mam wątpliwości – oświadczył król Ogunwe – ale dotyczą ciebie, nie jej. – Dlaczego? – zapytał Lord Asriel. – Jeśli zechce cię skusić, nie oprzesz się jej. Dobrze, że ją schwytaliśmy, ale źle, że zaprosiliśmy ją do tej rady. Traktuj ją z najwyższą uprzejmością, zapewnij jej wszelkie wygody, ale przenieś ją gdzie indziej i trzymaj się od niej z daleka. – No cóż, sam zachęciłem cię do mówienia – mruknął Lord Asriel – więc muszę przyjąć twoją naganę. Cenię twoją obecność wyżej niż jej, królu. Każę ją przenieść. Wyciągnął rękę do dzwonka, ale zanim zdążył zadzwonić, pani Coulter zawołała: – Proszę, wysłuchajcie mnie najpierw! Mogę pomóc. Pewnie nigdy już nie schwytacie osoby, która była tak blisko centrum Magistratury jak ja. Wiem, jak oni myślą, potrafię odgadnąć, co zrobią. Zastanawiacie się, czy powinniście mi zaufać. Dlaczego ich opuściłam? To proste: oni zamierzają zabić moją córkę. Nie odważą się pozostawić jej przy życiu. Jak tylko się dowiedziałam, kim ona jest... czym ona jest... jak tylko poznałam przepowiednię czarownic, zrozumiałam, że muszę odejść z Kościoła. Wiedziałam, że Kościół jest moim wrogiem. Nie wiedziałam, kim wy jesteście ani kim jestem dla was... to zagadka; ale zrozumiałam, że muszę stanąć do walki z Kościołem, ze wszystkim, w co wierzą, a jeśli trzeba, nawet przeciwko samemu Autorytetowi... Urwała. Wszyscy dowódcy słuchali uważnie. Teraz spoglądała prosto w twarz Lorda Asriela i mówiła jakby tylko do niego, głosem niskim i namiętnym, z błyszczącymi oczami. – Byłam najgorszą matką na świecie. Pozwoliłam sobie odebrać jedyne dziecko, kiedy było zaledwie niemowlęciem, bo nie dbałam o nie; zależało mi tylko na własnej karierze. Nie myślałam o córce przez lata, a jeśli już ją wspominałam, to tylko z żalem i wstydem. Ale potem Kościół zaczął interesować się Pyłem i dziećmi i coś drgnęło w moim sercu. Przypomniałam sobie, że jestem matką, a Lyra jest... moim dzieckiem. A ponieważ groziło jej niebezpieczeństwo, uratowałam ją. Już trzy razy wkraczałam, żeby ją wyciągnąć z kłopotów. Po raz pierwszy, kiedy Rada Oblacyjna rozpoczęła działalność; pojechałam do Kolegium Jordana i zabrałam córkę do siebie, do Londynu, gdzie mogłam ją chronić przed Radą... przynajmniej miałam taką nadzieję. Ale Lyra uciekła. Po raz drugi w Bolvangarze, kiedy znalazłam ją w samą porę, pod... pod ostrzem... Serce niemal mi stanęło w piersi. Właśnie to robili... robiliśmy, ja robiłam to innym dzieciom, ale kiedy chodziło o moje dziecko... Och, nie wyobrażacie sobie, co wtedy przeżyłam; nie życzę wam takiego cierpienia. Ale uwolniłam ją; zabrałam ją stamtąd; uratowałam ją po raz drugi. Jednak nawet wtedy wciąż czułam się częścią Kościoła, sługą, lojalną i oddaną sługą, ponieważ wypełniałam rozkazy Autorytetu. A potem poznałam przepowiednię czarownic. Lyra kiedyś, wkrótce, będzie kuszona jak Ewa... tak mi powiedziały. Nie wiem, jaką formę przybierze ta pokusa, ale ona przecież dorasta. Nietrudno sobie wyobrazić. A teraz, kiedy Kościół również to wie, zabiją ją. Jeśli wszystko zależy od niej, czy zaryzykują i pozwolą jej żyć? Czy mogą liczyć na szansę, że Lyra odrzuci pokusę, jakąkolwiek pokusę? Nie, muszą ją zabić. Gdyby mogli, wróciliby do rajskiego ogrodu i zabili Ewę, zanim uległa pokusie. Zabijanie nie jest dla nich trudne; sam Kalwin nakazał zabójstwo dzieci; zabijają uroczyście i ceremonialnie, z modłami, psalmami, hymnami i lamentami, ale ją zabiją. Jeśli wpadnie im w ręce, zginie. Więc kiedy usłyszałam, co powiedziała czarownica, ocaliłam moją córkę po raz trzeci. Zabrałam ją do bezpiecznego miejsca i zamierzałam tam ukrywać. – Podawałaś jej narkotyki – zarzucił jej król Ogunwe. – Uśpiłaś ją. – Musiałam – wyjaśniła pani Coulter – ponieważ ona mnie nienawidzi. – W tym miejscu jej głos, opanowany, choć pełen emocji, załamał się w łkaniu i odtąd drżał wyraźnie, kiedy ciągnęła: – Ona boi się mnie i nienawidzi, i uciekłaby przede mną jak ptaszek przed kotem, gdybym jej nie uśpiła. Czy wiecie, co to znaczy dla matki? Ale tylko w ten sposób mogłam zapewnić jej bezpieczeństwo! Przez cały czas w jaskini... uśpiona, bezwładna, z zamkniętymi oczami, ze swoim dajmonem zwiniętym na szyi... Och, czułam taką miłość, taką czułość, taką głęboką, głęboką... Moje własne dziecko... po raz pierwszy mogłam robić dla niej takie rzeczy, moja maleńka... Myłam ją i karmiłam, trzymałam ją w cieple, strzegłam jej bezpieczeństwa... Leżałam przy niej w nocy, kołysałam ją w ramionach, skrapiałam łzami jej włosy, całowałam jej zamknięte oczy, moja maleńka... Nie czuła wstydu. Mówiła cicho, nie deklamowała ani nie podnosiła głosu, a kiedy wstrząsały nią szlochy, tłumiła je prawie do czkawki, jakby przez uprzejmość starała się panować nad uczuciami. Co potęgowało efekt jej bezczelnych kłamstw, pomyślał Lord Asriel z niesmakiem; kłamała jak z nut. Kierowała swoje słowa głównie do króla Ogunwe, chociaż bez ostentacji, co również zauważył Lord Asriel. Król był nie tylko jej głównym oskarżycielem, ale człowiekiem, w przeciwieństwie do anielicy czy Lorda Roke, więc potrafiła grać na jego emocjach. W rzeczywistości największe wrażenie wywarła na Lordzie Roke. Gallivespianin wyczuł w niej naturę tak zbliżoną do skorpiona, jakiej jeszcze nigdy nie napotkał, i doskonale zdawał sobie sprawę z siły ukrytego w niej żądła. Lepiej trzymać skorpiony na widoku, pomyślał. Więc poparł króla Ogunwe, kiedy ten zmienił zdanie i nalegał, żeby nie przenosić pani Coulter. Lord Asriel został wzięty w dwa ognie; teraz sam chciał się jej pozbyć, ale już zgodził się spełnić życzenie dowódców. Pani Coulter spojrzała na niego z łagodnym, szlachetnym zatroskaniem. Miał pewność, że nikt inny nie dostrzegł błysku chytrego triumfu w głębinach jej pięknych oczu. – Zostań więc – ustąpił. – Ale dosyć już mówiłaś. Odtąd milcz. Chcę rozważyć tę propozycję dotyczącą garnizonu na południowej granicy. Widzieliście raport; czy to możliwe? Czy to wskazane? Następnie chcę obejrzeć zbrojownię. Potem wysłucham sprawozdania Xaphanii o rozmieszczeniu sił anielskich. Najpierw garnizon. Królu Ogunwe? Afrykański przywódca zaczął mówić. Rozmawiali przez jakiś czas i zaimponowali pani Coulter dokładną znajomością obrony Kościoła oraz przenikliwą oceną charakteru dowódców. Teraz jednak, kiedy Tialys i Salmakia towarzyszyli dzieciom i Lord Asriel nie miał już szpiegów w Magistraturze, ich wiedza wkrótce stanie się bardzo przestarzała. Pani Coulter wpadła na pewien pomysł i wymieniła z małpą-dajmonem spojrzenie, które przypominało silną anbaryczną iskrę; nie odzywała się jednak i głaskała jego złociste futro, słuchając dowódców. Potem Lord Asriel powiedział: – Wystarczy. Później zajmiemy się tym problemem. Teraz zbrojownia. Rozumiem, że są gotowi do przetestowania intencyjnego statku. Pójdziemy go obejrzeć. Wyjął srebrny klucz z kieszeni i otworzył zapięcie łańcucha pętającego łapy złocistej małpy, uważając, żeby nie dotknąć ani jednego włoska złocistego futra. Lord Roke dosiadł swojego jastrzębia i pofrunął za pozostałymi. Lord Asriel sprowadził ich po schodach wieży i wyszli na zewnątrz, na mury obronne. Wiał zimny wiatr, szczypiący w policzki. Błękitny jastrząb wzbił się do góry w silnym prądzie powietrznym, kołując wśród gwałtownych podmuchów. Król Ogunwe ciaśniej otulił się płaszczem i oparł dłoń na głowie swojej dajmony-geparda. Pani Coulter odezwała się pokornym tonem do anielicy: – Wybacz mi, pani; nazywasz się Xaphania? – Tak – potwierdziła anielica. Jej wygląd zrobił wrażenie na pani Coulter, podobnie jak jej ziomkowie zrobili wrażenie na czarownicy Rucie Skadi, kiedy spotkała ich w niebie; nie świeciła, ale jaśniała, chociaż to światło nie miało widocznego źródła. Była wysoka, naga, skrzydlata, o pobrużdżonej twarzy, najstarsza ze wszystkich żywych istot, jakie widziała pani Coulter. – Czy należałaś do tych aniołów, które zbuntowały się dawno temu? – Tak. Od tamtej pory wędrowałam pomiędzy wieloma światami. Teraz ślubowałam wierność Lordowi Asrielowi, ponieważ w jego wielkim przedsięwzięciu widzę jedyną nadzieję na ostateczne zniszczenie tyranii. – A jeśli poniesiecie klęskę? – Wówczas wszyscy zginiemy, a okrucieństwo zapanuje na wieki. Rozmawiały, idąc za Lordem Asrielem, który szybkim krokiem zmierzał wśród porywistej wichury w stronę ogromnych schodów, prowadzących tak głęboko pod ziemię, że nawet blask lamp osadzonych w ścianach nie sięgał dna. Obok nich śmignął błękitny jastrząb i pomknął w dół, w ciemność, błyskając piórami w świetle kolejnych mijanych jarzeniówek, aż zmienił się w mały punkcik i zniknął. Anielica przysunęła się do Lorda Asriela, a pani Coulter znalazła się obok afrykańskiego króla. – Wybacz mi ignorancję, panie – powiedziała – ale nigdy nie widziałam ani nie słyszałam o istotach takich jak człowiek na błękitnym jastrzębiu, aż do wczorajszej walki w jaskini... Skąd on pochodzi? Czy możesz mi opowiedzieć o jego narodzie? Za nic nie chciałabym go obrazić, ale jeśli odezwę się, nie wiedząc nic o nim, mogę nieświadomie popełnić nietakt. – Dobrze robisz, że pytasz – rzekł król Ogunwe. – Jego naród to dumni ludzie. Ich świat rozwijał się inaczej niż nasz; żyją tam dwa gatunki rozumnych istot, ludzie i Gallivespianie. Ludzie w większości służą Autorytetowi i odkąd pamięć sięga, usiłowali eksterminować mały ludek. Uważają ich za diabły. Więc Gallivespianie nadal nie ufają całkowicie nikomu naszych rozmiarów. Ale to groźni i dumni wojownicy, i cenni szpiedzy. Mogą być groźnymi wrogami. – Czy wszyscy jego rodacy są z wami, czy też są podzieleni jak ludzie? – Niektórzy stoją po stronie wroga, ale większość jest z nami. – A aniołowie? Wiesz, panie, jeszcze niedawno myślałam, że aniołowie to średniowieczny wymysł, zwykłe wyobrażenie... Dziwnie się czuję, rozmawiając z jednym z nich... Ile aniołów jest z Lordem Asrielem? – Pani Coulter – skarcił ją król – takie pytania zadaje tylko szpieg. – Ładny ze mnie szpieg, skoro pytam tak otwarcie – zaśmiała się pani Coulter. – Przecież jestem jeńcem, panie. Nie ucieknę, nawet gdybym miała dokąd. Od tej chwili jestem nieszkodliwa, proszę mi wierzyć na słowo. – Skoro tak mówisz, chętnie ci wierzę – ustąpił król. – Anioły trudniej zrozumieć niż istoty ludzkie. Nie wszystkie należą do jednego gatunku; niektóre mają większą moc; łączą je skomplikowane przymierza i dzielą odwieczne waśnie, o których niewiele wiemy. Autorytet uciskał je, odkąd powstał. Przystanęła. Była prawdziwie wstrząśnięta. Afrykański król zatrzymał się obok niej, myśląc, że zasłabła. Rzeczywiście światło lampy malowało upiorne cienie na jej twarzy. – Mówisz o tym tak niedbale – szepnęła – jakby każdy to wiedział, ale... Jak to możliwe? Autorytet stworzył światy, prawda? Istniał przed wszystkim innym. Jak mógł powstać? – To anielska wiedza – odparł król Ogunwe. – Niektórzy z nas też byli wstrząśnięci, kiedy się dowiedzieli, że Autorytet nie jest stwórcą. Może istnieje jakiś stwórca, a może nie; tego nie wiemy. Wiemy tylko, że w pewnej chwili Autorytet przejął władzę i odtąd anioły się buntują, a istoty ludzkie również z nim walczą. To ostatnia rebelia. Nigdy przedtem ludzie, anioły i mieszkańcy wszystkich światów nie połączyli sił. To największa armia wszech czasów. Ale może nie wystarczyć. Zobaczymy. – Ale co zamierza Lord Asriel? Co to za świat i dlaczego on tutaj przybył? – Sprowadził nas tutaj, ponieważ ten świat jest pusty. To znaczy, bez rozumnego życia. Nie jesteśmy kolonialistami, pani Coulter. Nie przybyliśmy podbijać, lecz budować. – I on zamierza zaatakować królestwo niebios? Ogunwe popatrzył na nią spokojnie. – Nie planujemy inwazji na królestwo – zaprzeczył – ale jeśli królestwo planuje inwazję, lepiej niech się przygotują do wojny, ponieważ my jesteśmy przygotowani. Pani Coulter, jestem królem, lecz moim najszczytniejszym celem jest stworzenie wspólnie z Lordem Asrielem świata, gdzie nie ma żadnych królestw. Żadnych królów, biskupów ani księży. Królestwo niebieskie znane jest pod tą nazwą, odkąd Autorytet po raz pierwszy wyniósł się ponad resztę aniołów. Nie chcemy do niego należeć. Ten świat jest inny. Pragniemy zostać wolnymi obywatelami republiki niebios. Pani Coulter chciała jeszcze porozmawiać, zadać dziesiątki pytań, które cisnęły się jej na usta, ale król ruszył dalej, żeby dowódca na niego nie czekał, więc musiała pójść za nim. Schody prowadziły tak głęboko, że kiedy skończyły się na ostatnim poziomie, niebo w górze całkiem znikło. Już w połowie drogi pani Coulter zabrakło tchu, ale nie narzekała i schodziła dalej, aż dotarła do rozległej sali, oświetlonej rozjarzonymi kryształami w kolumnach podtrzymujących sufit. Mroczną przestrzeń w górze przecinały belki, kładki, pomosty i drabiny, na których krzątały się małe figurki. Lord Asriel rozmawiał ze swoimi dowódcami, kiedy zjawiła się pani Coulter. Nie zaczekał, żeby odpoczęła, tylko ruszył przez wielką halę, gdzie od czasu do czasu świetlista postać śmigała mu nad głową lub lądowała na podłodze, żeby zamienić z nim kilka krótkich słów. Powietrze było ciepłe i gęste. Pani Coulter zauważyła, że – prawdopodobnie przez grzeczność wobec Lorda Roke – każda kolumna miała pustą półkę na wysokości ludzkiej głowy, gdzie Gallivespianin mógł posadzić swojego jastrzębia i włączyć się do dyskusji. Lecz nie zostali długo w wielkiej sali. Na drugim końcu nadzorca z wysiłkiem otworzył przed nimi ciężkie podwójne drzwi i wyszli na peron kolejowy. Tam czekał na nich mały zamknięty wagon, ciągnięty przez anbaryczną lokomotywę. Inżynier ukłonił się, a jego brązowa dajmona-małpa schowała się za jego nogami na widok złocistej małpy. Lord Asriel zamienił parę słów z inżynierem i zaprosił pozostałych do wagonu, który podobnie jak salę oświetlały rozjarzone kryształy, umieszczone w srebrnych uchwytach na lustrzanych mahoniowych panelach. Jak tylko Lord Asriel dołączył do reszty, pociąg ruszył gładko, wśliznął się do tunelu i szybko przyspieszył. Tylko stukot kół na szynach świadczył o prędkości jazdy. – Dokąd jedziemy? – zapytała pani Coulter. – Do zbrojowni – odparł krótko Lord Asriel i odwrócił się, żeby porozmawiać z anielicą. Pani Coulter zwróciła się do Lorda Roke: – Milordzie, czy zawsze wysyłacie szpiegów parami? – Dlaczego pytasz? – Ze zwykłej ciekawości. Mój dajmon i ja zostaliśmy przez nich obezwładnieni w jaskini i zaintrygowało mnie, jak dobrze walczą. – Czemu zaintrygowało? Nie spodziewałaś się, że ludzie naszych rozmiarów potrafią dobrze walczyć? Spojrzała na niego zimno, świadoma jego płomiennej dumy. – Nie – przyznała. – Myślałam, że łatwo was pobijemy, a tymczasem wy prawie nas pobiliście. Chętnie przyznaję się do błędu. Ale czy zawsze walczycie parami? – Przecież ty tworzysz parę ze swoim dajmonem. Spodziewałaś się, że damy wam przewagę? – odparł i hardym spojrzeniem, przenikliwie czystym nawet w miękkim świetle kryształów, wyzywał ją do zadawania dalszych pytań. Skromnie spuściła oczy i zmilczała. Minęło kilka minut i pani Coulter poczuła, że pociąg zjeżdża w dół, jeszcze głębiej do serca góry. Nie potrafiła ocenić, jak daleko zajechali, ale co najmniej po piętnastu minutach pociąg zaczął zwalniać. Wkrótce zatrzymał się przy peronie, gdzie anbaryczne światła wydawały się oślepiające po mrocznym tunelu. Lord Asriel otworzył drzwi i wysiedli. Powietrze było tu tak gorące i gęste od wyziewów siarki, że pani Coulter aż się zakrztusiła. Wszystko wibrowało od uderzeń potężnych młotów i donośnego zgrzytu metalu o kamień. Nadzorca odsunął drzwi prowadzące z peronu i natychmiast hałas się podwoił. Zalała ich fala gorąca. Odruchowo osłonili oczy przed ostrym, rażącym blaskiem. Tylko Xaphania zniosła bez mrugnięcia gwałtowne natarcie światła, dźwięku i żaru. Po chwili, kiedy zmysły pani Coulter się przystosowały, rozejrzała się z ciekawością. Widywała już w swoim świecie huty, warsztaty, fabryki; największe wyglądały przy tym jak wiejska kuźnia. Młoty wielkości domów unosiły się szybko ku odległemu sklepieniu, a potem spadały w dół, by uderzyć w sztaby żelaza wielkie jak kłody i rozpłaszczyć je w ułamku sekundy z impetem, od którego drżała sama góra; z upustu w skalnej ścianie płynęła rzeka siarkowego roztopionego metalu, dopóki nie odcięła jej adamantowa brama, po czym spieniona, rozjarzona powódź runęła przez kanały, przelała się przez tamy i wypełniła ustawione rzędami formy odlewnicze, żeby zastygnąć w chmurze żrącego dymu; gigantyczne tokarki i skrawarki cięły, składały i prasowały żelazne blachy calowej grubości jak bibułkę, a potem potworne młoty znowu je rozpłaszczały i waliły w każdą warstwę metalu z taką siłą, że kolejne warstwy łączyły się w jedną, mocniejszą, i jeszcze raz od nowa. Gdyby Iorek Byrnison zobaczył tę zbrojownię, musiałby przyznać, że ci ludzie znają się na obróbce metalu. Pani Coulter tylko patrzyła i podziwiała. Nie dało się rozmawiać, więc nikt nawet nie próbował. Lord Asriel kiwnął na małą grupkę i poprowadził ich po ażurowej kładce, zawieszonej nad jeszcze większą otchłanią w dole, gdzie górnicy oskardami i kilofami wydzierali błyszczące metale z macierzystej skały. Przeszli kładką i długim kamiennym korytarzem, gdzie wisiały stalaktyty lśniące dziwnymi barwami. Zgrzyt, łoskot i dudnienie stopniowo przycichły. Pani Coulter poczuła chłodny powiew na rozpalonej twarzy. Zamiast pochodni dodatkowo wydzielających ciepło drogę oświetlały kryształy, nieosadzone w kinkietach ani kolumnach, tylko rozrzucone bezładnie na podłodze. Wkrótce grupka wędrowców znowu poczuła chłód i nagle wyszli na nocne powietrze. Znaleźli się w miejscu, gdzie górę częściowo odłupano, wskutek czego powstał teren płaski i rozległy jak plac defiladowy. Przed sobą widzieli szereg słabo oświetlonych, wielkich żelaznych drzwi w górskim zboczu – niektóre były otwarte, inne zamknięte; z jednych jacyś ludzie wytaczali coś okrytego plandeką. – Co to jest? – zapytała pani Coulter afrykańskiego króla, a on odpowiedział: – Intencyjny statek. Pani Coulter nie miała pojęcia, co to znaczy; z namiętną ciekawością patrzyła, jak tamci przygotowywali się do zdjęcia plandeki. Stanęła obok króla Ogunwe, jakby szukając ochrony, i zapytała: – Jak to działa? Do czego służy? – Zaraz zobaczymy – odparł król. Wyglądało to jak skomplikowane urządzenie wiertnicze albo kokpit giroptera, albo kabina potężnego dźwigu. Szklana kopuła osłaniała fotel, przed którym znajdowała się tablica z co najmniej tuzinem dźwigni i przełączników. Pojazd stał na sześciu przegubowych nogach, każda była połączona z korpusem pod innym kątem, toteż wyglądał jednocześnie zawadiacko i niezgrabnie. Sam korpus stanowił masę rur, cylindrów, tłoków skręconych kabli, zaworów, tablic i wskaźników. Trudno było odgadnąć przeznaczenie tej konstrukcji, ponieważ była oświetlona tylko od tyłu i większa jej część ginęła w mroku. Lord Roke na swoim jastrzębiu podleciał prosto do maszyny, zataczał kręgi i oglądał ją ze wszystkich stron. Lord Asriel i anielica pogrążyli się w dyskusji z inżynierami. Ludzie złazili z pojazdu. Jeden niósł tablicę rozdzielczą, drugi – kawałek kabla. Pani Coulter wpatrywała się w pojazd głodnym wzrokiem, zapamiętywała każdą część, szukała sensu w tej gmatwaninie. Tymczasem Lord Asriel usiadł w fotelu, zapiął skórzaną uprząż wokół talii i ramion, a na głowę nałożył hełm. Poprawił coś przy swojej dajmonie, irbisicy, która wskoczyła za nim. Inżynier krzyknął, Lord Asriel odpowiedział i ludzie cofnęli się ku drzwiom. Intencyjny statek poruszył się, chociaż pani Coulter nie zauważyła, w jaki sposób. Zupełnie jakby zadrżał, chociaż przecież stał spokojnie na sześciu owadzich nogach, wypełniony dziwną energią. Potem znowu drgnął i wtedy zobaczyła, co się dzieje: różne jego części obracały się na wszystkie strony, badając ciemne niebo. Lord Asriel przesuwał dźwignie, sprawdzał tarcze, dostrajał pokrętła; a potem nagle intencyjny pojazd zniknął. Jakimś sposobem skoczył w powietrze. Teraz unosił się nad nimi na wysokości wierzchołków drzew i powoli skręcał w lewo. Nie słyszeli żadnego odgłosu silnika, nie mieli pojęcia, co utrzymuje pojazd nad ziemią. Po prostu wisiał wbrew prawu grawitacji. – Słuchaj – powiedział król Ogunwe. – Na południu. Pani Coulter obróciła głowę i wytężyła słuch. Słyszała jęk wiatru na górskiej grani, miarowe uderzenia młotów wyczuwalne podeszwami stóp, ludzkie głosy dobiegające z oświetlonych drzwi, ale na jakiś sygnał głosy zamilkły i wygaszono światła. W ciszy rozległo się bardzo słabe łup-łup-łup silników giroptera walczącego z wiatrem. – Kto to? – zapytała zniżonym głosem. – Przynęta – wyjaśnił król. – Moi piloci, którzy mieli pociągnąć za sobą wroga. Patrz. Pani Coulter szeroko otwarła oczy i usiłowała coś dostrzec w gęstej ciemności, rozjaśnionej nielicznymi gwiazdami. W górze pojazd intencyjny wisiał nieruchomo jak zakotwiczony; porywisty wiatr nawet nim nie zakołysał. Z kokpitu nie padało światło, więc pojazd ledwie było widać, a sylwetka Lorda Asriela całkowicie znikła. Potem pani Coulter ujrzała grupę świateł nisko na niebie i w tej samej chwili łoskot silników zabrzmiał głośniej. Sześć giropterów leciało szybko; jeden chyba miał kłopoty, bo ciągnął za sobą dym i leciał niżej od pozostałych. Kierowały się w stronę góry, kursem prowadzącym obok niej. A tuż za nimi pędziła w pościgu zbieranina najróżniejszych jednostek latających. Niełatwo było je rozpoznać, ale pani Coulter zobaczyła ciężki giropter o dziwnej konstrukcji, dwa samoloty z prostymi skrzydłami, wielkiego ptaka szybującego bez wysiłku z dwoma uzbrojonymi jeźdźcami na grzbiecie oraz trzy lub cztery anioły. – Oddział rajdowy – stwierdził król Ogunwe. Pościg zbliżał się do giropterów. Potem z jednego prostoskrzydłego samolotu wystrzelił promień światła, a sekundę czy dwie później rozległ się głuchy trzask. Lecz pocisk nigdy nie dotarł do celu, czyli uszkodzonego giroptera, ponieważ w tej samej chwili, kiedy widzowie zobaczyli światło, zanim jeszcze usłyszeli trzask, z pojazdu intencyjnego wyskoczyła błyskawica i pocisk eksplodował w powietrzu. Pani Coulter ledwie zdążyła zrozumieć tę natychmiastową sekwencję światła i dźwięku, zanim bitwa rozgorzała na dobre. Niełatwo dało się śledzić jej przebieg, tak ciemne było niebo i tak szybko poruszały się wszystkie latające pojazdy. Seria niemal bezgłośnych błysków rozświetliła górskie zbocze, każdemu towarzyszył krótki syk jakby spuszczanej pary. Każdy błysk trafił w innego rajdera: samolot zajął się ogniem, drugi eksplodował, wielki ptak wrzasnął przeraźliwie, co przypominało odgłos rozdzieranej tkaniny, i runął na skały daleko w dole; co do aniołów, każdy po prostu znikł w smudze rozjarzonego powietrza, gdzie miriady cząsteczek migotały coraz słabiej, aż zgasły jak fajerwerki. Potem zapadła cisza. Wiatr porwał ze sobą hałas giropterów-przynęty, które znikły za górskim zboczem. Nikt z patrzących nie odezwał się ani słowem. Płomienie z dna przepaści odbijały się w spodniej powłoce intencyjnego statku, wciąż wiszącego w górze, który teraz obracał się powoli, jakby się rozglądał. Oddział rajdowy został zniszczony tak kompletnie, że pani Coulter, chociaż widziała w życiu wiele przerażających rzeczy, poczuła się jednak wstrząśnięta. Podniosła wzrok na statek intencyjny, który jakby zamigotał czy drgnął, a potem znowu stał bezpiecznie na ziemi. Król Ogunwe spiesznie podszedł do pojazdu, tak jak pozostali dowódcy i inżynierowie, którzy otworzyli drzwi i oświetlili teren poligonu. Pani Coulter została na miejscu, zastanawiając się nad działaniem statku intencyjnego. – Dlaczego on nam to pokazuje? – zapytał cicho jej dajmon. – Na pewno nie potrafi czytać w naszych myślach – odparła tym samym tonem. Myśleli o tamtej chwili w adamantowej wieży, kiedy przeskoczyła pomiędzy nimi iskierka porozumienia. Chcieli złożyć propozycję Lordowi Asrielowi: udadzą się do Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej, żeby szpiegować dla niego. Pani Coulter znała każdą dźwignię władzy i potrafiła nimi manipulować. Na początku trudno jej będzie ich przekonać, że przybyła w dobrej wierze, ale poradzi sobie. A teraz, kiedy gallivespiańscy szpiedzy musieli odejść z Willem i Lyrą, Asriel na pewno nie odrzuci takiej oferty. Teraz jednak, kiedy patrzyła na tę dziwną latającą maszynę, wpadła na jeszcze bardziej śmiały pomysł. Uradowana, objęła mocniej złocistą małpę. – Asrielu! – zawołała niewinnie. – Czy mogę zobaczyć, jak działa ta maszyna? Spojrzał w dół z roztargnieniem i zniecierpliwieniem, ale również ożywiony i pełen satysfakcji. Zachwycił go ten intencyjny statek; wiedziała, że nie oprze się pokusie popisywania. Król Ogunwe odsunął się, a Lord Asriel wciągnął ją do kokpitu. Pomógł jej usiąść i patrzył, jak ogląda przyrządy sterownicze. – Jak to działa? Co go napędza? – zapytała. – Twoje intencje – odparł. – Stąd nazwa. Jeśli chcesz ruszyć do przodu, statek pojedzie do przodu. – To żadna odpowiedź. No, powiedz mi. Co to za silnik? Jak on lata? Nie widzę tu nic aerodynamicznego. Ale te przyrządy... w środku wygląda prawie jak giropter. Nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, zwłaszcza że miał ją w swojej władzy. Wyciągnął kabel, na końcu którego znajdował się skórzany uchwyt, głęboko naznaczony zębami jego dajmony. – Twój dajmon – wyjaśnił – musi trzymać ten uchwyt... zębami albo łapami, to nie ma znaczenia. A ty musisz nałożyć ten hełm. Pomiędzy nimi przepływa prąd, wzmacniany przez kondensator... och, to bardziej skomplikowane, ale łatwo tym latać. Montujemy przyrządy takie jak w giropterze, żeby wyglądało znajomo, ale w końcu nie będziemy potrzebowali żadnych sterów. Oczywiście tylko człowiek z dajmonem może tym latać. – Rozumiem – powiedziała. I pchnęła go tak mocno, że wypadł z maszyny. W tej samej chwili nasunęła hełm na głowę, a złocista małpa złapała skórzany uchwyt. Pani Coulter sięgnęła do przełącznika, który w giropterze przechyliłby śmigło, pchnęła manetkę do przodu i intencyjny statek natychmiast skoczył w powietrze. Ale jeszcze nie całkiem nad nim panowała. Pojazd wisiał nieruchomo przez parę chwil, lekko przechylony, zanim znalazła przyrządy kierujące go do przodu. Przez te sekundy Lord Asriel zdążył zrobić trzy rzeczy. Zerwał się na nogi; podniósł rękę, żeby powstrzymać króla Ogunwe przed wydaniem rozkazu, żeby żołnierze ostrzelali intencyjny statek; i powiedział: – Lordzie Roke, bądź tak dobry, poleć z nią. Gallivespianin natychmiast skierował jastrzębia w górę i ptak pofrunął prosto do wciąż otwartych drzwi kabiny. Patrzący z dołu widzieli, jak kobieta obraca głowę na wszystkie strony, podobnie jak złocista małpa, i zauważyli, że żadne z nich nie dostrzegło małej figurki Lorda Roke zeskakującej z grzbietu jastrzębia do kabiny za ich plecami. W chwilę później statek intencyjny ruszył, a jastrząb odfrunął i przysiadł na nadgarstku Lorda Asriela. Najwyżej dwie sekundy później statek zniknął w wilgotnej, usianej gwiazdami ciemności. Lord Asriel patrzył z niechętnym podziwem. – No, królu, miałeś całkowitą rację – mruknął – i powinienem cię posłuchać. Ona jest matką Lyry; mogłem się spodziewać czegoś takiego. – Nie zamierzasz jej ścigać? – zapytał król. – I zniszczyć całkiem dobry statek? Jeszcze czego. – Jak myślisz, dokąd ona poleci? Na poszukiwanie dziecka? – Nie od razu. Ona nie ma pojęcia, gdzie szukać córki. Doskonale wiem, co teraz zrobi: pójdzie do Komisji Konsystorskiej i odda im intencyjny statek jako dowód swojej dobrej woli, a potem zacznie ich szpiegować. Szpiegować dla mnie. Wypróbowała już wszystkie inne rodzaje dwulicowości; to dla niej całkiem nowe doświadczenie. Jak tylko się dowie, gdzie jest dziewczynka, poleci tam, a my udamy się za nią. – A kiedy Lord Roke da jej znać, że z nią leci? – Och, myślę, że zechce jej zrobić niespodziankę. Roześmieli się i wrócili do warsztatów, gdzie późniejszy, bardziej zaawansowany model intencyjnego statku czekał na ich inspekcję. 17. Olejek i lakier A wąż był chytrzejszy nad wszystkie zwierzęta polne, które był uczynił Pan Bóg. Księga Rodzaju Mary Malone konstruowała lustro. Nie z próżności, ponieważ raczej nie cierpiała na tę przywarę, ale chciała sprawdzić pewien pomysł, który przyszedł jej do głowy. Chciała spróbować złapać Cienie, a bez instrumentów ze swojego laboratorium musiała improwizować z dostępnymi materiałami. Technologia mulefa w niewielkim stopniu wykorzystywała metale. Robili niesamowite rzeczy z kamienia, drewna, sznura, rogu i muszli, ale posiadali tylko metale wykute z samorodków miedzi i innych, które znajdowali w rzecznym korycie, i nigdy nie używali ich do wyrobu narzędzi, tylko do ozdoby. Na przykład para wstępująca w związek małżeński wymieniała paski jasnej miedzi, które owijano wokół podstawy jednego z ich rogów w charakterze ślubnej obrączki. Dlatego fascynował ich szwajcarski scyzoryk, najcenniejsza własność Mary. Zalif szczególnie z nią zaprzyjaźniona, imieniem Atal, krzyknęła ze zdumienia pewnego dnia, kiedy Mary otworzyła scyzoryk, pokazała jej wszystkie części i wyjaśniła najlepiej, jak umiała swoim ograniczonym zasobem słów, do czego służą. Wśród dodatkowego wyposażenia znajdowało się miniaturowe szkło powiększające, którym zaczęła wypalać wzór na suchej gałęzi, i właśnie dlatego pomyślała o Cieniach. Łowiły wtedy ryby, ale poziom wody był niski i ryby widocznie odpłynęły gdzie indziej, więc zostawiły sieć rozciągniętą w wodzie, usiadły na trawiastym brzegu i rozmawiały, aż Mary zobaczyła suchą gałąź o gładkiej białej powierzchni. Wypaliła w drewnie wzorek – zwykłą stokrotkę – co zachwyciło Atal; lecz kiedy cienka linia dymu uniosła się z miejsca, gdzie skupione promienie słoneczne dotknęły drewna, Mary pomyślała: Jeśli za dziesięć milionów lat jacyś uczeni odkopią tę sfosylizowaną gałąź, nadal znajdą wokół niej Cienie, ponieważ nad nią pracowałam. Zmorzona słońcem, odpłynęła w sen na jawie, dopóki Atal nie zapytała: – O czym marzysz? Mary próbowała opowiedzieć o swojej pracy, swoich badaniach, laboratorium, odkryciu Cieniocząsteczek, fantastycznym objawieniu, że posiadają świadomość, i wszystko znowu do niej wróciło z taką wyrazistością, że gwałtownie zatęskniła za swoim sprzętem. Nie spodziewała się, że Atal zrozumie jej wyjaśnienia, częściowo ponieważ niezbyt dobrze władała jej językiem, ale częściowo dlatego, że mulefa wydawali się tacy praktyczni, tak mocno zakorzenieni w codziennym fizycznym świecie, a wiele z jej wywodu stanowiło czystą matematykę. Atal jednak zadziwiła ją, mówiąc: – Tak, wiemy, o co ci chodzi... nazywamy to... – Po czym użyła słowa w jej języku brzmiącego jak „światło”. – Światło? – zapytała Mary, a Atal zaprzeczyła: – Nie światło, tylko... – i powtórzyła słowo powoli, żeby Mary lepiej zrozumiała, wyjaśniając: -b Jak światło na wodzie, kiedy lekko się marszczy o zachodzie słońca i światło odbija się jasnymi płatkami, tak to nazywamy, ale to jest na-podobieństwo. „Na-podobieństwo” stanowiło ich określenie metafory, jak odkryła Mary. Więc powiedziała: – To nie jest naprawdę światło, ale widzicie to i wygląda jak światło na wodzie o zachodzie słońca? – Tak – potwierdziła Atal. – Wszyscy mulefa to mają. Ty to masz. Stąd wiedzieliśmy, że jesteś jak my, nie jak roślinożercy, którzy tego nie mają. Chociaż wyglądasz tak dziwacznie i strasznie, jesteś jak my, ponieważ masz – i znowu padło to słowo, którego Mary nie słyszała na tyle wyraźnie, żeby powtórzyć: coś jak sraf albo sarf, czemu towarzyszyło machnięcie trąbą w lewo. Mary poczuła podniecenie. Musiała zapanować nad sobą, żeby znaleźć właściwe słowa. – Co o tym wiecie? Skąd to pochodzi? – Z nas i z olejku – brzmiała odpowiedź Atal i Mary wiedziała, że chodzi o olejek w wielkich kołach-strąkach nasiennych. – Z was? – Kiedy dorośniemy. Ale bez drzew to by znów zniknęło. Z kołami i olejkiem to zostaje. „Kiedy dorośniemy”... Mary znowu musiała zapanować nad podnieceniem. Od dawna już podejrzewała, że dzieci i dorośli inaczej reagują na Cienie albo przyciągają inny rodzaj Cienio-aktywności. Przecież Lyra mówiła, że naukowcy w jej świecie odkryli coś podobnego na temat Pyłu, bo tak tam nazywali Cienie. I znowu to napotkała. Dostrzegała również związek z tym, co przekazały jej Cienie na ekranie komputera, tuż zanim opuściła własny świat. Cokolwiek znaczyło to pytanie, dotyczyło wielkich zmian historii ludzkości, symbolizowanych przez mit Adama i Ewy: kuszenie, upadek, grzech pierworodny, podczas badania skamieniałych czaszek jej kolega Oliver Payne odkrył, że około trzydziestu tysięcy lat temu nastąpił znaczny wzrost liczby Cienio-cząsteczek połączonych z ludzkimi szczątkami. Coś wtedy zaszło, jakiś postęp ewolucji, który uczynił z mózgu ludzkiego idealny kanał dla wzmocnienia tego efektu. – Od jak dawna żyją tutaj mulefa? – zapytała. – Trzydzieści trzy tysiące lat – odpowiedziała Atal. Wtedy potrafiła już odczytywać mimikę Mary, przynajmniej najbardziej oczywistą, więc wybuchnęła śmiechem, kiedy przyjaciółce opadła szczęka. Śmiech mulefa był radosny, swobodny i tak zaraźliwy, że Mary zwykle musiała się przyłączyć, tym razem jednak pozostała poważna i zdumiona. – Skąd wiecie tak dokładnie? – zapytała. – Czy znacie historię tego całego okresu? – O tak – zapewniła Atal. – Odkąd posiedliśmy sarf, mamy pamięć i świadomość. Przedtem nie wiedzieliśmy nic. – W jaki sposób zdobyliście sarf? – Odkryliśmy, jak używać kół. Pewnego dnia istota bez imienia znalazła strąk nasienny i zaczęła się nim bawić, i podczas zabawy zobaczyła... – Ona? – Tak, ona. Przedtem nie miała imienia. Zobaczyła węża przepełzającego przez otwór w strąku i wąż powiedział... – Wąż przemówił do niej? – Nie! Nie! To na-podobieństwo. W opowieści wąż zapytał ją: Co wiesz? Co pamiętasz? Co widzisz przed sobą? A ona odpowiedziała: Nic, nic, nic. Więc wąż powiedział: Włóż nogę w otwór strąka, gdzie się bawiłem, a staniesz się mądra. Więc włożyła nogę tam, gdzie przedtem był wąż. A olejek przeniknął do jej stopy i sprawił, że widziała wyraźniej niż przedtem, i jako pierwsza zobaczyła sarf. To było takie dziwne i przyjemne, że natychmiast zapragnęła podzielić się tym ze wszystkimi krewnymi. Więc ona i jej samiec wzięli pierwsze koła i odkryli, że wiedzą, kim są, że są mulefa, nie roślinożercami. Nadali sobie nawzajem imiona. Nazwali się mulefa. Nazwali drzewo nasienne i wszystkie rośliny i zwierzęta. – Ponieważ byli inni – wtrąciła Mary. – Tak, byli inni. Podobnie jak ich dzieci, ponieważ kiedy spadały następne strąki nasienne, pokazywali swoim dzieciom, jak ich używać. A kiedy dzieci dorosły, również zaczęły wytwarzać sarf, i kiedy już mogły jeździć na kołach, sarf wrócił z olejkiem i został z nimi. Więc zobaczyli, że muszą wyhodować więcej strąkowych drzew, ze względu na olejek, ale strąki były takie twarde, że rzadko kiełkowały. I pierwsi mulefa zrozumieli, co muszą robić, żeby pomóc drzewom, czyli jeździć na kołach, żeby popękały, i odtąd mulefa i drzewa strąkowe zawsze żyli razem. Mary zrozumiała bezpośrednio najwyżej jedną czwartą opowieści Atal, ale dzięki pytaniom i domysłom dopowiedziała sobie resztę; coraz lepiej władała językiem mulefa. Jednak im więcej wiedziała, tym trudniejsza stawała się nauka, ponieważ każda nowa rzecz pociągała za sobą pół tuzina pytań, każde prowadzące do kolejnego pytania. Skupiła się jednak na temacie sarfu, jako najważniejszym; i dlatego właśnie pomyślała o lustrze. Ten pomysł podsunęło jej porównanie sarfu do błysków na wodzie. Światło odbite, na przykład od morza, było spolaryzowane; może Cienio-cząsteczki, kiedy podobnie jak światło przybierały postać falową, również mogły ulegać polaryzacji. – Nie widzę sarfu tak jak ty – powiedziała Mary – ale chciałabym zrobić lustro z żywicznego lakieru, które pomoże mi to zobaczyć. Atal zapaliła się do tego pomysłu, więc natychmiast wyciągnęły sieć i zaczęły zbierać potrzebne rzeczy. W sieci znalazły się trzy piękne ryby – dobry znak. Żywiczny lakier wytwarzały inne, znacznie mniejsze drzewa, które mulefa hodowali w tym celu. Gotując żywicę i rozpuszczając w alkoholu, który wyrabiali z destylowanego soku owocowego, otrzymywali substancję o konsystencji mleka i delikatnym bursztynowym zabarwieniu, używaną do lakierowania. Nakładali do dwudziestu warstw na drewno lub muszlę i pozwalali każdej warstwie wyschnąć pod wilgotną szmatą, zanim położyli następną, aż powstawała powierzchnia bardzo twarda i błyszcząca. Zwykle matowili ją rozmaitymi tlenkami, ale czasami zostawiali przezroczysty lakier i taki właśnie interesował Mary, ponieważ czysty bursztynowy lakier posiadał takie same przedziwne właściwości jak minerał o nazwie islandzki szpat. Rozszczepiał promienie słoneczne na dwoje, toteż patrząc przez niego, widziało się podwójnie. Mary nie była pewna, co chce osiągnąć, wiedziała tylko, że jeśli popracuje nad tym dostatecznie długo, bez nerwów i ponaglania, znajdzie odpowiedź. Przypomniała sobie, jak cytowała Lyrze słowa poety Keatsa, a Lyra od razu zrozumiała, że opisywały stan jej umysłu podczas odczytywania aletheiometru – tego właśnie Mary musiała się nauczyć. Więc zaczęła od wyszukania stosunkowo płaskiego kawałka drewna podobnego do sosny, a potem szlifowała powierzchnię kawałkiem piaskowca (nie ma metalu: nie ma hebli), aż uzyskała względnie gładką płaszczyznę. Taką metodę stosowali mulefa i sprawdzała się, chociaż wymagała czasu i wysiłku. Potem Mary odwiedziła w towarzystwie Atal zagajnik drzew lakierowych i dokładnie wyjaśniwszy, czego potrzebuje, poprosiła o pozwolenie na zebranie żywicy. Mulefa chętnie jej pozwolili, zbyt zajęci, żeby zwracać na nią uwagę. Z pomocą przyjaciółki Mary ściągnęła trochę lepkiego żywicznego soku, po czym rozpoczął się długi proces gotowania, rozpuszczania, ponownego gotowania, aż lakier był gotowy do użytku. Mulefa nakładali go za pomocą tamponów z bawełnistych włókien jeszcze innej rośliny. Stosując się do instrukcji rzemieślnika, Mary pracowicie pomalowała swoje lustro kilkakrotnie. Za każdym razem prawie nie widziała różnicy, ponieważ warstwa lakieru była bardzo cienka, ale pozwalała im powoli wysychać i stopniowo przekonała się, że powstaje coraz grubsza powłoka. Nałożyła ponad czterdzieści warstw – straciła już rachubę – lecz zanim lakier jej się skończył, uzyskała powłokę grubości co najmniej pięciu milimetrów. Po wyschnięciu ostatniej warstwy przyszedł czas na polerowanie: cały dzień delikatnego pocierania powierzchni płynnymi kolistymi ruchami, aż ramiona ją rozbolały, w głowie łupało i nie mogła już dłużej pracować. Potem poszła spać. Następnego ranka grupa poszła do pracy w zagajniku tak zwanych węzłodrzew, żeby sprawdzić, czy sadzonki rosną prawidłowo, i zacieśnić wewnętrzne sploty, żeby dorosłe pędy uzyskały odpowiedni kształt. Przy tym zadaniu cenili sobie pomoc Mary, ponieważ mogła wcisnąć się w węższe szczeliny niż mulefa i dzięki dwóm rękom lepiej sobie radziła w ciasnych miejscach. Dopiero po zakończeniu pracy, kiedy wrócili do wioski, Mary mogła zacząć eksperymenty – czy raczej zabawę, skoro sama dobrze nie wiedziała, co ma robić. Najpierw próbowała wykorzystać powłokę lakieru jako zwykłe lustro, lecz z braku srebrnego podkładu widziała tylko niewyraźnie podwójne odbicie w drewnie. Potem pomyślała, że tak naprawdę potrzebuje lakieru bez drewna, ale nie miała już siły na kolejne lakierowanie; zresztą jak mogła uzyskać płaską powierzchnię bez podkładu? Wpadła na pomysł, żeby po prostu odciąć drewno od lakieru. To również wymagało czasu, ale przynajmniej miała swój szwajcarski scyzoryk. Więc zaczęła bardzo delikatnie oddzielać drewno na krawędzi, uważając, żeby nie zadrapać powłoki od tyłu. W końcu usunęła większość drewna, ale pozostało mnóstwo połamanych, poszarpanych drzazg, które nie dały się oddzielić od tafli czystego twardego lakieru. Zastanawiała się, czy nie namoczyć ich w wodzie. Czy lakier rozmięknie od wilgoci? – Nie – odpowiedział jej mistrz rzemieślnik. – Pozostanie twardy już na zawsze; ale dlaczego nie spróbujesz w ten sposób? – I pokazał jej płyn przechowywany w kamiennym naczyniu, który strawi każde drewno w ciągu zaledwie kilku godzin. Wyglądał i pachniał jak kwas. – To nie powinno zniszczyć lakieru – zapewnił rzemieślnik – a drobne uszkodzenia łatwo można naprawić. Zaintrygowany projektem Mary, pomógł jej delikatnie rozprowadzić kwas na drewnie i opowiedział, w jaki sposób go wyrabiają: rozdrabniają, rozpuszczają i destylują pewien minerał znajdowany na brzegach płytkiego jeziora, którego jeszcze nie odwiedziła. Stopniowo drewno zmiękło i odkleiło się i pozostała czysta tafla żółto-brązowego lakieru o rozmiarach przeciętnej książki. Mary wypolerowała tył równie starannie jak przód, żeby płytka po obu stronach była równa i gładka jak najlepsze lustro. A kiedy w nie spojrzała... Nic szczególnego. Było całkiem przezroczyste, ale pokazywało podwójny obraz, prawy całkiem blisko lewego i podniesiony o jakieś piętnaście stopni. Mary zastanawiała się, co zobaczy, jeśli spojrzy przez dwa kawałki, umieszczone jeden na drugim. Więc znowu wzięła szwajcarski scyzoryk i próbowała wyżłobić linię w poprzek płytki, żeby przeciąć ją na pół. Piłując wytrwale i ostrząc co chwila nóż na gładkim kamieniu, zdołała wyżłobić linię na tyle głęboką, żeby zaryzykować przełamanie płytki. Podłożyła cienki patyk pod linię wyżłobienia i mocno nacisnęła taflę, tak jak to widziała u szklarza. Udało się: teraz miała dwie płytki. Złożyła je razem i spojrzała. Bursztynowy kolor pogłębił się i niczym filtr fotograficzny podkreślił niektóre kolory, inne zaś przytłumił, nadając krajobrazowi nieco odmienny odcień. Co dziwne, podwójność znikła i Mary znowu widziała wszystko pojedynczo, ale nie dostrzegła ani śladu Cieni. Rozsunęła dwa kawałki, obserwując, jak zmienia się wygląd krajobrazu. Kiedy dzieliła je mniej więcej szerokość dłoni, zdarzyło się coś dziwnego: bursztynowy kolor znikł i wszystko wydawało się niby normalne, ale jaśniejsze i wyraźniejsze. Wtedy zjawiła się Atal, żeby zobaczyć, co robi Mary. – Teraz widzisz sarf? – zapytała. – Nie, ale widzę inne rzeczy – odparła Mary i próbowała pokazać przyjaciółce. Atal okazywała zainteresowanie, ale uprzejme, bez tego entuzjazmu odkrywcy ożywiającego Mary. Wkrótce zalif zmęczyła się spoglądaniem przez kawałki lakieru i usiadła na trawie, żeby doprowadzić do porządku swoje koła. Czasami mulefa czyścili sobie nawzajem pazury, wyłącznie ze względów towarzyskich, i raz czy dwa Atal zachęciła Mary do tego zajęcia. W zamian Mary pozwoliła jej się uczesać, rozkoszując się dotknięciem miękkiej trąby, która unosiła jej włosy, głaskała i masowała skórę głowy. Wyczuła, że Atal chce tego teraz, więc odłożyła dwa kawałki lakieru i przesunęła dłońmi po zadziwiająco gładkich pazurach przyjaciółki, gładszych od teflonu, które spoczywały na dolnej krawędzi środkowego otworu i stanowiły punkt podparcia, kiedy koło się obracało. Oczywiście kontury pasowały idealnie i kiedy Mary wsunęła palce w otwór, nie wyczuła żadnej różnicy w fakturze: zupełnie jakby mulefa i strąk nasienny stanowiły w rzeczywistości jedną istotę, która cudownym sposobem potrafi się rozdzielić i znowu połączyć w całość. Atal odprężyła się dzięki tej bliskości, podobnie jak Mary. Przyjaciółka była młoda i niezamężna, a w tej grupie nie było żadnych młodych samców, więc będzie musiała poślubić zalifa z innej wioski; lecz niełatwo było nawiązać kontakt i czasami Mary podejrzewała, że Atal martwi się o swoją przyszłość. Więc nie żałowała spędzanego z nią czasu. Chętnie wyczyściła otwory w kołach z nagromadzonego tam kurzu i brudu i delikatnie rozprowadziła pachnący olejek po pazurach Atal, podczas gdy przyjaciółka trąbą unosiła i rozczesywała jej włosy. Kiedy Atal miała dosyć, znowu stanęła na kołach i pojechała pomóc przy wieczornym posiłku. Mary wróciła do swojego lakieru i niemal natychmiast dokonała odkrycia. Trzymała dwie płytki rozsunięte na szerokość dłoni, żeby znowu pokazały ten czysty, wyraźny widok, kiedy coś się stało. Patrząc przez płytki, zobaczyła rój złotych iskierek otaczających postać Atal. Widziała je tylko przez jeden mały fragment płytki i po chwili zrozumiała dlaczego: w tym miejscu dotknęła powierzchni tłustymi od olejku palcami. – Atal! – zawołała. – Szybko! Wracaj! Atal zawróciła i podjechała do niej. – Pozwól mi wziąć trochę olejku – poprosiła Mary. – Tylko tyle, żeby posmarować lakier. Atal chętnie pozwoliła jej ponownie wsunąć palce w otwory kół i patrzyła z zaciekawieniem, jak Mary pokrywa jedną płytkę cienką warstewką przejrzystej, słodkiej substancji. Potem ścisnęła razem płytki, pokręciła nimi, żeby równo rozprowadzić olejek, i znowu rozsunęła na szerokość dłoni. A kiedy przez nie spojrzała, wszystko się zmieniło. Widziała Cienie. Gdyby znalazła się w Sali Seniorów Kolegium Jordana, kiedy Lord Asriel pokazywał slajdy wykonane przy użyciu specjalnej emulsji, rozpoznałaby ten efekt. Wszędzie, gdzie spojrzała, widziała złoto, zupełnie jak w opisie Atal: iskierki światła, wirujące, dryfujące, czasami tworzące wyraźny prąd. Pośród nich istniał świat, który widziała gołym okiem: trawa, drzewa, rzeka; lecz gdziekolwiek dostrzegała świadomą istotę, jedną z mulefa, światło było gęstsze i bardziej ruchliwe. Niczego nie przesłaniało, najwyżej podkreślało ich sylwetki. – Nie wiedziałam, że to piękne – powiedziała Mary do Atal. – Oczywiście, że piękne – odparła przyjaciółka. – Dziwne, że nie mogłaś tego zobaczyć. Spójrz na tego małego... Wskazała jedno z dzieci bawiących się w wysokiej trawie, które niezdarnie goniło za konikami polnymi, zatrzymywało się nagle, żeby obejrzeć opadły liść, przewracało się i znowu gramoliło na nogi, biegło powiedzieć coś matce, ale jego uwagę przyciągał patyk, próbowało go podnieść, zauważało mrówki na własnej trąbie i pohukiwało z przejęcia... Otaczała je złocista poświata, taka sama jak wokół szopy, sieci rybackich, wieczornego ogniska, tylko trochę silniejsza. Lecz w przeciwieństwie do tej drugiej poświatę dziecka wypełniały małe ruchliwe prądy intencji, które wirowały, załamywały się, dryfowały bezładnie i znikały, kiedy rodziły się nowe. Natomiast wokół matki złociste iskierki świeciły dużo mocniej i tworzyły silne, stabilne prądy. Matka przygotowywała jedzenie, sypała mąkę na płaski kamień, wyrabiała cienkie placki, jak ciapaty albo tortille, i jednocześnie pilnowała dziecka, a opływające ją Cienie, sarf lub Pył tworzyły wyraźny wzór odpowiedzialności i mądrej opieki. – Więc wreszcie widzisz – powiedziała Atal. – No, teraz musisz pójść ze mną. Mary spojrzała na przyjaciółkę z zaskoczeniem. Atal mówiła dziwnym tonem, zupełnie jakby chciała powiedzieć: Wreszcie jesteś gotowa; czekaliśmy; teraz wszystko się zmieni. Pojawili się inni, przybywali spoza wzgórza ze swoich chat, znad rzeki: członkowie grupy, ale również obcy, nowi dla niej mulefa, którzy zerkali ku niej ciekawie. Na ubitej ziemi ich koła wydawały niski, miarowy dźwięk. – Dokąd muszę pójść? – zapytała Mary. – Dlaczego oni wszyscy tu przyjechali? – Nie martw się – powiedziała Atal. – Chodź ze mną, nie zrobimy ci krzywdy. To spotkanie wydawało się od dawna zaplanowane, ponieważ każdy wiedział, dokąd pójść i czego się spodziewać. Na skraju wioski wznosił się niski kopiec ubitej ziemi o regularnym kształcie, z rampami na obu końcach, a tłum – co najmniej pięćdziesięcioro mulefa, jak oceniała Mary – zmierzał w jego kierunku. Dym z ognisk wisiał w wieczornym powietrzu, zachodzące słońce malowało krajobraz własną złocistą poświatą; Mary czuła zapach pieczonej kukurydzy i ciepłą woń samych mulefa – zapach olejku i rozgrzanego ciała, słodkawy i trochę koński. Atal pociągnęła ją w stronę kopca. – Co się dzieje? Powiedz mi! – zażądała Mary. – Nie, nie... nie ja. Sattamax przemówi... Mary nie znała imienia „Sattamax” ani zalifa wskazanego przez Atal. Był najstarszy ze wszystkich, jakich dotąd spotkała: u podstawy jego trąby rosły rzadkie siwe włosy i poruszał się sztywno, jakby cierpiał na artretyzm. Wszyscy inni traktowali go z szacunkiem i kiedy Mary zerknęła przez lakierową szybę, poznała powód: starego zalifa otaczała Cienio-chmura tak gęsta i bogata, że sama Mary poczuła respekt, chociaż niewiele wiedziała o znaczeniu tego zjawiska. Tłum zamilkł, kiedy Sattamax przygotował się do przemowy. Mary stała blisko kopca, wspierana bliskością Atal, czuła jednak, że wszyscy na nią patrzą, jakby była nową uczennicą w klasie. Sattamax zaczął mówić. Głos miał głęboki, intonację bogatą i urozmaiconą, gestykulował trąbą płynnie i z gracją. – Zebraliśmy się tutaj wszyscy, żeby powitać obcą Mary. Ci z nas, którzy ją znają, mają powody do wdzięczności za to, czego dokonała, odkąd przebywa wśród nas. Czekaliśmy, dopóki nie opanuje naszego języka. Dzięki pomocy wielu z nas, zwłaszcza zalif Atal, obca Mary teraz rozumie naszą mowę. Lecz musiała zrozumieć jeszcze jedno, czyli sarf. Wiedziała o nim, jednak nie mogła go widzieć tak jak my, dopóki nie sporządziła instrumentu do patrzenia. A skoro jej się udało, przyszedł czas, żeby dowiedziała się więcej o tym, co musi zrobić, żeby nam pomóc. Mary, podejdź tu i przyłącz się do mnie. Czuła się oszołomiona, skrępowana, ubawiona, ale wypełniła polecenie i weszła na górę do starego zalifa. Pomyślała, że powinna coś powiedzieć, więc zaczęła: – Wszyscy sprawiliście, że czuję się waszym przyjacielem. Jesteście mili i gościnni. Pochodzę ze świata, gdzie życie jest zupełnie inne, ale niektórzy z nas wiedzą o sarfie tak jak wy. Dziękuję, że pomogliście mi sporządzić ten przyrząd, przez który go widzę. Jeśli mogę wam jakoś pomóc, chętnie to zrobię. Mówiła bardziej kulawo niż podczas rozmów z Atal i bała się, że nie wyraża się dostatecznie jasno. Trudno sobie poradzić, kiedy trzeba jednocześnie mówić i gestykulować. Oni jednak chyba ją rozumieli. Sattamax powiedział: – Dobrze słyszeć, jak mówisz. Mamy nadzieję, że nam pomożesz. Jeśli nie, z pewnością nie przetrwamy. Tualapi zabiją nas wszystkich. Jest ich więcej niż kiedykolwiek, co roku ich liczba się zwiększa. Coś złego dzieje się ze światem. Prawie od trzydziestu trzech tysięcy lat, odkąd istnieją mulefa, opiekowaliśmy się ziemią. Wszystko było w równowadze. Drzewa rosły, trawożercy żyli zdrowo i nawet jeśli co jakiś czas nadciągały tualapi, ich liczba i nasza się nie zmieniały. Lecz trzysta lat temu drzewa zaczęły chorować. Pilnowaliśmy ich czujnie i troszczyliśmy się o nie, a jednak wydawały coraz mniej strąków nasiennych, zrzucały liście w niewłaściwej porze i kilka nawet uschło, co nigdy się nie zdarzało. W całej naszej pamięci nie znaleźliśmy przyczyn takiego stanu rzeczy. Oczywiście wszystko odbywało się powoli, ale taki jest rytm naszego życia. Nie wiedzieliśmy o tym, zanim się zjawiłaś. Widywaliśmy motyle i ptaki, ale one nie mają sarfu. Ty masz, chociaż wyglądasz tak dziwnie; ale jesteś szybka jak błyskawica, jak ptaki, jak motyle. Zobaczyłaś, że potrzebujesz czegoś, co ci pomoże zobaczyć sarf, i natychmiast z materiałów znanych nam od tysięcy lat sporządziłaś instrument do tego celu. W porównaniu z nami myślisz i działasz szybko jak ptak. Tak nam się wydaje i stąd wiemy, że nasz rytm życia tobie wydaje się powolny. Lecz ten fakt jest naszą nadzieją. Widzisz rzeczy, których my nie widzimy, widzisz powiązania, alternatywy i możliwości dla nas niewidoczne, podobnie jak sarf był niewidoczny dla ciebie. Więc chociaż sami nie potrafimy znaleźć sposobu na przetrwanie, mamy nadzieję, że ty znajdziesz. Mamy nadzieję, że szybko rozpoznasz przyczynę choroby drzew i odkryjesz lekarstwo; mamy nadzieję, że wymyślisz, jak pokonać tualapi, tak liczne i potężne. I mamy nadzieję, że dokonasz tego szybko, bo inaczej wszyscy pomrzemy. Tłum wydał pomruk potwierdzenia i aprobaty. Wszyscy patrzyli na Mary, która znowu poczuła się jak uczennica w nowej szkole, wśród wyjątkowo wymagających nauczycieli. Jednocześnie to jej dziwnie pochlebiało; porównanie do szybkiego, śmigłego ptaka sprawiło jej przyjemność, ponieważ zawsze uważała się raczej za wołu roboczego. Lecz jednocześnie ogarnęło ją przeświadczenie, że nastąpiła okropna pomyłka; że błędnie ją ocenili; że wcale jej nie zrozumieli; że nie potrafi spełnić ich rozpaczliwej prośby. Ale przecież musiała. Oni czekali. – Sattamaksie – powiedziała– mulefa, dołożę wszelkich wysiłków, żeby nie zawieść waszego zaufania. Przyjęliście mnie gościnnie, wasze życie jest dobre i piękne, więc postaram się wam pomóc, a odkąd zobaczyłam sarf, rozumiem, co robię. Dziękuję wam za zaufanie. Kiwali głowami, pomrukiwali i głaskali ją trąbami, kiedy schodziła z kopca, myśląc z przerażeniem, na co się zgodziła. W tej samej chwili w świecie Cittagazze ksiądz-zabójca, ojciec Gomez, wędrował stromym górskim szlakiem pomiędzy sękatymi pniami drzewek oliwnych. Wieczorne słońce przeświecało przez srebrzyste liście, świerszcze i cykady grały głośno. Przed sobą ojciec Gomez widział małą chatkę ukrytą wśród winnic, gdzie beczały kozy i źródełko wytryskiwało spomiędzy szarych głazów. Obok domu starzec wykonywał jakieś gospodarskie prace, a stara kobieta prowadziła kozę do wiadra i stołka. W wiosce powiedzieli mu, że kobieta, której szukał, przeszła tędy i wybierała się w góry; może para staruszków ją widziała. Przynajmniej mogli sprzedać mu ser i oliwki. Ojciec Gomez od dawna przywykł do skromnego życia i miał mnóstwo czasu. 18. Przedmieścia zmarłych O gdybyż to było możliwe, żeby odbyć choćby dwudniową naradę ze zmarłymi... John Webster Lyra zbudziła się przed świtem, z drżącym Pantalaimonem na piersi. Wstała i zaczęła chodzić w kółko dla rozgrzewki, kiedy szare światło przesączało się na niebo. Nie znała dotąd takiej ciszy, nawet w pokrytej śniegiem Arktyce; nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk, morze było tak spokojne, że najmniejsza fala nie rozbijała się na piasku; świat wydawał się zawieszony pomiędzy wdechem a wydechem. Will spał skulony z głową opartą na plecaku, żeby pilnować noża. Płaszcz zsunął mu się z ramienia, więc Lyra otuliła go troskliwie, udając, że stara się nie dotknąć jego dajmony w postaci kocicy, zwiniętej tak samo jak właściciel. Ona musi gdzieś tu być, pomyślała. Niosąc wciąż sennego Pantalaimona, odeszła od Willa i usiadła trochę dalej na piaszczystym zboczu wydmy, żeby ich głosy go nie obudziły. – Ci mali ludzie – powiedział Pantalaimon. – Nie lubię ich – oświadczyła stanowczo Lyra. – Uważam, że powinniśmy jak najszybciej się ich pozbyć. Może jeśli złapiemy ich w sieć albo coś podobnego, Will szybko przetnie i zamknie okno za sobą, i będziemy wolni. – Nie mamy sieci – odparł Pan – ani niczego takiego. Zresztą założę się, że oni nie dadzą się nabrać. On teraz na nas patrzy. Pantalaimon mówił to pod postacią jastrzębia, o wzroku bystrzejszym niż właścicielka. Ciemność nieba z minuty na minutę zmieniała się w najbledszy eteryczny błękit i kiedy Lyra się rozejrzała, oślepiająco jasne słońce właśnie wzeszło nad krawędzią morza. Ponieważ dziewczynka siedziała na wydmie, blask dotarł do niej kilka sekund wcześniej, zanim dotknął plaży. Patrzyła, jak jasność opływa ją i sunie w stronę Willa, a potem zobaczyła wysoką na dłoń sylwetkę kawalera Tialysa, który stał przy głowie Willa całkowicie rozbudzony i ich obserwował. – Rzecz w tym – podjęła Lyra – że oni nie mogą nas zmusić do posłuszeństwa. Muszą nas śledzić. Na pewno mają dość. – Jeśli nas złapią – ostrzegł Pan, mając na myśli siebie i Lyrę – i zagrożą nam tymi swoimi żądłami, Will będzie musiał ich posłuchać. Lyra zastanowiła się nad tym. Wyraźnie pamiętała straszliwy okrzyk bólu pani Coulter, konwulsje z wywróconymi oczami, upiorny ślinotok złocistej małpy, kiedy trucizna przeniknęła do jej krwiobiegu... A przecież to było tylko draśnięcie, jak ostatnio przypomniano jej matce w innym miejscu. Will będzie musiał ustąpić i zrobić, co mu każą. – Ale załóżmy, że oni myślą, że on nie ustąpi – powiedziała – że jest takim zimnym draniem, że pozwoli nam umrzeć. Najlepiej niech spowoduje, żeby tak myśleli. Zabrała ze sobą aletheiometr i teraz, kiedy rozjaśniło się dostatecznie, wyjęła ukochany instrument i położyła na kolanach, na czarnym aksamitnym pokrowcu. Stopniowo odpłynęła w ten rodzaj transu, w którym dostrzegała liczne warstwy znaczenia i wyczuwała skomplikowaną sieć powiązań pomiędzy nimi. Jej palce znalazły symbole, a umysł odnalazł słowa: „Jak możemy się uwolnić od szpiegów?”. Igła zaczęła skakać na wszystkie strony, szybciej niż kiedykolwiek przedtem – tak szybko, że Lyra po raz pierwszy przestraszyła się, że nie uchwyci wszystkich drgań i wahnięć; lecz częścią świadomości liczyła je i natychmiast zrozumiała znaczenie tego ruchu. Instrument mówił: „Nie próbujcie, bo od nich zależy wasze życie”. To była niespodzianka, niezbyt przyjemna. Dziewczynka pytała dalej: „Jak możemy dotrzeć do krainy zmarłych?”. Odpowiedź brzmiała: „Idź w dół. Za nożem. Idź w głąb. Za nożem”. Wreszcie Lyra zapytała z wahaniem, trochę zawstydzona: „Czy powinniśmy tam pójść?”. „Tak”, odpowiedział natychmiast aletheiometr. „Tak”. Westchnęła, wychodząc z transu, i odgarnęła włosy za uszy. Na twarzy i ramionach poczuła pierwsze ciepłe promienie słońca. Teraz ten świat również rozbrzmiewał dźwiękiem: brzęczały owady i leciutki wietrzyk szeleścił suchymi łodygami traw, rosnącymi wyżej na grzbiecie wydmy. Lyra schowała aletheiometr i wróciła do Willa, a Pantalaimon zrobił się jak największy i przybrał postać lwa w nadziei, że odstraszy Gallivespian. Mężczyzna używał swojego magnetytowego aparatu i kiedy skończył, Lyra zapytała: – Rozmawiałeś z Lordem Asrielem? – Z jego przedstawicielem – odparł Tialys. – Nie pojedziemy do niego. – Tak mu powiedziałem. – I co on na to? – To była wiadomość dla mnie, nie dla ciebie. – Jak sobie chcesz – prychnęła. – Jesteś mężem tej pani? – Nie. Kolegą. – Masz dzieci? – Nie. Tialys pakował magnetytowy rezonator. Lady Salmakia obudziła się, usiadła powoli i z gracją w małej jamce, którą wygrzebała sobie w miękkim piasku. Ważki dalej spały, spętane cienkim jak pajęczyna postronkiem, ze skrzydłami wilgotnymi od rosy. – Czy w waszym świecie żyją duzi ludzie, czy wszyscy są mali jak wy? – zapytała Lyra. – Wiemy, jak sobie radzić z dużymi ludźmi – odparł Tialys niezbyt pomocnie i poszedł porozmawiać z towarzyszką. Mówili zbyt cicho, żeby Lyra coś słyszała, ale patrzyła z przyjemnością, jak dla odświeżenia spijają kropelki rosy z trawy piaskownicy. Na pewno woda jest dla nich inna, pomyślała do Pantalaimona; wyobraź sobie kroplę wielkości twojej pięści! Trudno im dostać się do środka, bo krople mają coś w rodzaju elastycznej powłoki, jak balony. Tymczasem również Will budził się powoli. Przede wszystkim rozejrzał się za Gallivespianami, którzy natychmiast skupili na nim całą uwagę. Will odwrócił wzrok i zobaczył Lyrę. – Chcę ci coś powiedzieć – oznajmiła. – Podejdź tutaj, dalej od... – Jeśli od nas odejdziesz – odezwał się czysty głos kawalera – musisz zostawić nóż. Jeśli nie zostawisz noża, musicie rozmawiać tutaj. – To prywatna rozmowa! – oburzyła się Lyra. – Nie życzymy sobie, żebyście nas podsłuchiwali! – Więc odejdźcie, ale zostawcie nóż. Co prawda, w okolicy nie było nikogo innego, a Gallivespianie z pewnością nie mogli użyć noża. Will pogrzebał w plecaku, wydostał manierkę z wodą i kilka sucharów, podał jednego Lyrze i wszedł za nią na grzbiet wydmy. – Pytałam aletheiometr – zaczęła – i powiedział, że nie powinniśmy uciekać od małych ludzi, bo oni uratują nam życie. Więc może zostańmy z nimi. – Powiedziałaś im, co zamierzamy zrobić? – Nie! I nie powiem. Bo oni zawiadomią Lorda Asriela przez te gadające skrzypce, a on zaraz przyleci nas powstrzymać... więc musimy po prostu przejść i nie rozmawiać o tym przy nich. – Przecież to szpiedzy – zauważył Will. – Na pewno umieją podsłuchiwać i podglądać. Więc lepiej wcale o tym nie wspominajmy. Wiemy, dokąd się wybieramy. Pójdziemy tam, nic nie mówiąc, a oni będą musieli pogodzić się z tym i iść za nami. – Teraz nas nie słyszą. Są za daleko. Will, pytałam też, jak tam dotrzemy. Kazał po prostu iść za nożem, nic więcej. – Wygląda to na łatwiznę – stwierdził. – Ale założę się, że tylko tak wygląda. Wiesz, co Iorek mi powiedział? – Nie. Mówił... kiedy poszłam się pożegnać... mówił, że to będzie bardzo trudne dla ciebie, ale że sobie poradzisz. Tylko nie powiedział dlaczego... – Nóż pękł, bo pomyślałem o mojej matce – wyjaśnił Will. – Więc muszę wyrzucić ją z myśli. Ale... to jest tak, jak kiedy ktoś mówi: „Nie myśl o krokodylu”, a ty właśnie o nim myślisz i nie możesz przestać... – No, wczoraj dobrze przeciąłeś – zauważyła Lyra. – Tak, bo byłem zmęczony, chyba dlatego. No, zobaczymy. Po prostu iść za nożem? – Tylko tyle powiedział. – W takim razie możemy iść nawet teraz. Tylko że zostało nam mało jedzenia. Musimy znaleźć coś na zapas, chleb i owoce, cokolwiek. Więc najpierw znajdę świat, gdzie dostaniemy jedzenie, a potem zaczniemy szukać świata zmarłych. – Dobrze – zgodziła się Lyra, szczęśliwa, że znowu podróżuje z Willem. Wrócili do szpiegów, którzy siedzieli czujnie obok noża, z tobołkami na plecach. – Chcielibyśmy poznać wasze zamiary – odezwała się Salmakia. – No, na razie nie pójdziemy do Lorda Asriela – odpowiedział Will. – Najpierw musimy zrobić co innego. – Powiedzcie nam co, skoro i tak wiadomo, że nie zdołamy was powstrzymać. – Nie – odparła Lyra – bo zaraz im doniesiecie. Musicie pójść z nami, nie wiedząc, dokąd idziemy. Oczywiście zawsze możecie zrezygnować i wrócić do nich. – Jeszcze czego – obruszył się Tialys. – Potrzebujemy od was gwarancji – oświadczył Will. – Jesteście szpiegami, więc musicie postępować nieuczciwie, to wasz zawód. Chcemy wiedzieć, że możemy wam zaufać. Wczoraj w nocy byliśmy za bardzo zmęczeni i nie przyszło nam do głowy, że przecież nic wam nie przeszkodzi zaczekać, aż zaśniemy, obezwładnić nas żądłami i wezwać Lorda Asriela przez ten magnetytowy aparat. To dla was nic trudnego. Więc potrzebujemy gwarancji, że tego nie zrobicie. Obietnica nie wystarczy. Gallivespianie zadygotali z gniewu na tę zniewagę. Tialys opanował się i powiedział: – Nie zgadzamy się na jednostronne żądania. Musicie dać coś w zamian. Musicie nam powiedzieć, jakie macie zamiary, a wtedy przekażę magnetytowy rezonator pod waszą opiekę. Pozwolicie mi wysyłać wiadomości, ale nie będę mógł z niego korzystać bez waszej wiedzy i zgody. To będzie nasza gwarancja. A teraz powiedzcie nam, dokąd idziecie i po co. Will i Lyra wymienili spojrzenia, żeby potwierdzić umowę. – No dobrze – powiedziała Lyra – to sprawiedliwa wymiana. Więc zamierzamy wejść do świata zmarłych. Nie wiemy, gdzie to jest, ale nóż go znajdzie. Dwoje szpiegów gapiło się na nią niedowierzająco, z otwartymi ustami. W końcu Salmakia zamrugała i powiedziała: – To nie ma sensu. Zmarli to zmarli i tyle. Nie istnieje żaden świat zmarłych. – Ja też tak myślałem – przyznał Will. – Ale teraz nie jestem pewien. Zresztą z nożem spróbujemy go znaleźć. – Ale po co? Lyra spojrzała na Willa i zobaczyła, że kiwnął głową. – No... – zaczęła – zanim spotkałam Willa, dużo wcześniej, zanim zasnęłam, naraziłam na niebezpieczeństwo przyjaciela, który został zabity. Myślałam, że go ratuję, ale tylko pogorszyłam sprawę. Ale śniłam o nim i pomyślałam, że może naprawię swoje postępowanie, jeśli pójdę za nim i go przeproszę. A Will chce spotkać swojego ojca, który umarł akurat w chwili, kiedy Will go znalazł. Widzicie, Lord Asriel nie ma o tym pojęcia. Ani pani Coulter. Gdybyśmy do niego poszli, musielibyśmy robić, co nam każe, i wcale nie pomyślałby o Rogerze... tak ma na imię mój zmarły przyjaciel... Dla niego on nic nie znaczy. Ale dla mnie znaczy bardzo wiele. Dla nas. Więc chcemy to zrobić. – Dziecko – powiedział Tialys – kiedy umieramy, wszystko się kończy. Nie ma innego życia. Widywałaś śmierć. Widziałaś, co się dzieje z dajmonem, kiedy człowiek umiera. Dajmon znika. Co jeszcze może istnieć potem? – Zamierzamy się dowiedzieć – oznajmiła Lyra. – A teraz, kiedy już wszystko wiecie, oddajcie mi magnetytowy rezonator. Wyciągnęła rękę, a Pantalaimon-lampart wstał, powoli kołysząc ogonem, żeby podkreślić żądanie. Tialys ściągnął pakunek z pleców i położył na jej dłoni. Okazał się zdumiewająco ciężki; oczywiście dla niej nie stanowił obciążenia, ale podziwiała siłę kawalera. – Jak dużo czasu waszym zdaniem zabierze ta ekspedycja? – zagadnął Tialys. – Nie wiemy – odparła Lyra. – Nie wiemy nic, tak samo jak wy. Przekonamy się. – Najpierw – odezwał się Will – musimy zdobyć wodę i więcej żywności, coś łatwego do niesienia. Więc znajdę świat, gdzie to dostaniemy, a potem wyruszamy. Tialys i Salmakia dosiedli swoich ważek i przytrzymali je drżące na ziemi. Wielkie owady rwały się do lotu, ale jeźdźcy panowali nad nimi absolutnie. Lyra po raz pierwszy widziała je w świetle dnia i zachwyciły ją cieniutkie, szare jedwabne wodze, srebrne strzemiona, maleńkie siodła. Will wziął nóż i pod wpływem silnej pokusy wymacał dotknięcie własnego świata: nadal posiadał kartę kredytową; mógł kupić znane jedzenie; mógł nawet zadzwonić do pani Cooper i zapytać o matkę... Nóż zgrzytnął jak zardzewiały gwóźdź skrobiący po kamieniu i serce Willa zamarło. Jeśli teraz złamie ostrze, to koniec. Po chwili spróbował jeszcze raz. Zamiast tłumić myśli o matce, powiedział sobie: Tak, wiem, że ona tam jest, ale tylko na chwilę odwrócę wzrok, dopóki nie zrobię... Tym razem podziałało. Znalazł nowy świat i wsunął nóż, żeby zrobić otwór. Po chwili wszyscy stali na czysto zamiecionym, brukowanym dziedzińcu schludnego, zamożnego gospodarstwa w jakimś północnym kraju, na przykład w Holandii lub Danii. Na dziedziniec wychodził rząd otwartych drzwi stajni. Słońce świeciło zza lekkiej mgiełki, w powietrzu unosił się zapach spalenizny i czegoś jeszcze mniej przyjemnego. Nie słyszeli żadnych odgłosów ludzkiej krzątaniny, chociaż ze stajni dochodziło brzęczenie tak donośne i przenikliwe, że przypominało hałas pracującej maszyny. Lyra podeszła, zajrzała do środka i natychmiast wróciła z pobladłą twarzą. – Tam są cztery... – przełknęła ślinę, przyłożyła rękę do gardła i dokończyła: – ...cztery martwe konie. I milion much... – Patrz – wykrztusił Will – albo lepiej nie. Wskazywał krzewy malin rosnące na skraju ogrodu. Zobaczył właśnie ludzkie nogi, jedną w bucie i drugą bez, wystające z największej gęstwiny. Lyra nie chciała patrzeć, ale Will poszedł zobaczyć, czy mężczyzna jeszcze żyje i czy potrzebuje pomocy. Wrócił, kręcąc głową, z niewyraźną miną. Dwoje szpiegów tymczasem zbliżyło się do uchylonych drzwi domu. Tialys zawrócił i oznajmił: – Tam lepiej pachnie. Potem śmignął przez próg do środka, podczas gdy Salmakia patrolowała budynek z zewnątrz. Will ruszył za kawalerem. Znalazł się w dużej kwadratowej kuchni, staroświeckiej, z białą porcelaną w drewnianym kredensie, wyszorowanym sosnowym stołem i piecem, na którym stał wystygły okopcony czajnik. Obok znajdowała się spiżarnia, z dwiema półkami pełnymi jabłek, których aromat wypełniał całe pomieszczenie. Wszędzie panowała przytłaczająca cisza. – Will, czy to jest świat zmarłych? – zapytała cicho Lyra. Ta sama myśl przyszła mu do głowy, ale odpowiedział: – Nie, nie sądzę. W tym świecie jeszcze nie byliśmy. Słuchaj, zabierzemy tyle jedzenia, ile uniesiemy. Tutaj jest żytni chleb, nadaje się, bo jest lekki... i trochę sera... Kiedy zebrali tyle, ile mogli unieść, Will wrzucił złotą monetę do szuflady wielkiego sosnowego stołu. – No co? – zapytała Lyra, widząc, że Tialys unosi brwi. – Zawsze trzeba płacić za to, co się zabiera. W tej samej chwili Salmakia wleciała tylnymi drzwiami i w rozbłysku błękitu posadziła swoją ważkę na stole. – Nadchodzą jacyś ludzie – oznajmiła – pieszo, z bronią. Są oddaleni tylko o parę minut marszu. A za polami widać płonącą wioskę. Zanim skończyła mówić, usłyszeli chrzęst butów na żwirze, szczęk broni i głos wydający rozkazy. – Powinniśmy odejść – powiedział Will. Pomacał w powietrzu czubkiem noża. Natychmiast odebrał wrażenie nowego rodzaju. Nóż jakby ślizgał się po bardzo gładkiej powierzchni, przypominającej lustro, a potem zagłębił się powoli na tyle, żeby wykonać cięcie. Lecz powierzchnia stawiała opór niczym gruba tkanina, a kiedy Will zrobił otwór, zamrugał ze zdziwienia i strachu: ponieważ nowo otwarty świat wyglądał w każdym szczególe tak samo jak ten, w którym już się znajdowali. – Co się dzieje? – zapytała Lyra. Szpiedzy zaglądali przez otwór ze zdumieniem. Lecz czuli nie tylko zdumienie. Podobnie jak powietrze nie chciało poddać się nożowi, tak samo coś w otworze nie chciało ich przepuścić. Will musiał odepchnąć coś niewidzialnego, a potem przeciągnąć Lyrę, natomiast Gallivespianie wcale nie mogli się przedostać. Musieli posadzić swoje ważki na dłoniach dzieci i nawet wtedy powietrze stawiało wyraźny opór; przejrzyste skrzydełka owadów gięły się i skręcały, a mali jeźdźcy głaskali je po łepkach i szeptali, żeby ukoić ich strach. Lecz po kilku sekundach walki wszyscy przeszli na drugą stronę. Will znalazł krawędź okna (chociaż niewidzialnego) i zamknął je, tłumiąc głosy żołnierzy w tamtym świecie. – Will – powiedziała Lyra, a on odwrócił się i zobaczył, że w kuchni jest z nimi ktoś jeszcze. Serce podskoczyło mu w piersi. To był mężczyzna, którego widział niespełna dziesięć minut temu, leżącego w krzakach z poderżniętym gardłem. Szczupły, w średnim wieku, wyglądał jak człowiek, który spędza większość czasu na świeżym powietrzu. Teraz jednak wydawał się niemal półprzytomny lub sparaliżowany szokiem. Wytrzeszczył oczy tak, że białka były widoczne dookoła tęczówek ze wszystkich stron, i drżącą dłonią ściskał brzeg stołu. Gardło miał nietknięte, co Will zauważył z ulgą. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wykrztusił ani słowa. Zdołał jedynie wskazać palcem na Lyrę i Willa. – Przepraszamy, że wtargnęliśmy do pana domu – odezwała się Lyra – ale musieliśmy uciekać przed nadchodzącymi żołnierzami. Proszę nam wybaczyć, jeśli pana przestraszyliśmy. Nazywam się Lyra, a to jest Will, a to nasi przyjaciele, kawaler Tialys i lady Salmakia. Czy może nam pan powiedzieć, kim pan jest i co to za miejsce? Ta zwyczajnie brzmiąca prośba chyba sprawiła, że mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Wzdrygnął się, jakby zbudził się ze snu. – Nie żyję – oświadczył. – Leżę tam na dworze, martwy. Wiem, że nie żyję. Wy żyjecie. Co się dzieje? Boże, ratuj, poderżnęli mi gardło. Co się dzieje? Lyra przysunęła się bliżej do Willa, kiedy mężczyzna powiedział: „Nie żyję”, a Pantalaimon skrył się na jej piersi jako mysz. Co do Gallivespian, próbowali zapanować nad swoimi ważkami, ponieważ wielkie owady okazywały wyraźną awersję wobec mężczyzny i śmigały po całej kuchni, szukając drogi ucieczki. Lecz mężczyzna ich nie zauważył. Wciąż próbował zrozumieć, co się dzieje. – Czy pan jest duchem? – zapytał ostrożnie Will. Mężczyzna wyciągnął rękę i Will próbował ją uścisnąć, lecz jego palce objęły powietrze. Poczuł jedynie ukłucie zimna. Widząc, co się stało, mężczyzna ze zgrozą popatrzył na własną rękę. Odrętwienie mijało i zaczynał odczuwać całą głębię swojego nieszczęścia. – Naprawdę – szepnął. – Naprawdę nie żyję... Umarłem i pójdę do piekła... – Cii – przerwała mu Lyra. – Pójdziemy razem. Jak pan się nazywa? – Dirk Jansen się nazywałem – powiedział – ale ja już... Nie wiem, co robić... Nie wiem, dokąd pójść... Will otworzył drzwi. Dziedziniec wyglądał tak samo, ogród nie zmienił się, słońce wciąż przeświecało przez mgiełkę. A ciało mężczyzny leżało w tej samej pozycji. Cichy jęk wyrwał się z gardła Dirka Jansena, jakby zmarły nie mógł już dłużej zaprzeczać. Ważki wyleciały przez otwarte drzwi, przemknęły nad ziemią i wzbiły się wysoko, szybciej niż ptaki. Mężczyzna rozglądał się bezradnie, wznosił ręce i opuszczał, wydawał urywane okrzyki. – Nie mogę tutaj zostać... – powtarzał. – Nie mogę zostać. Ale to nie jest ta farma, którą znałem. Coś jest nie tak. Muszę iść... – Dokąd pan idzie, panie Jansen? – zapytała Lyra. – Drogą. Nie wiem. Muszę iść. Nie mogę tutaj zostać... Salmakia przyfrunęła i usiadła na dłoni Lyry. Małe pazurki ważki wbijały się w skórę, kiedy lady mówiła: – Idą tutaj ludzie z wioski... tacy jak ten człowiek... wszyscy idą w tym samym kierunku. – Więc pójdziemy z nimi – zdecydował Will i zarzucił sobie plecak na ramię. Dirk Jansen mijał już własne zwłoki, odwracając oczy. Zachowywał się niemal jak pijany, przystawał, znowu ruszał, zbaczał w lewo i w prawo, potykał się o niewielkie wyboje i kamienie na ścieżce, którą jego stopy tak dobrze znały za życia. Lyra ruszyła za Willem, a Pantalaimon zmienił się w pustułkę i wzleciał tak wysoko, że dziewczynka wstrzymała oddech. – Oni mają rację – oznajmił, kiedy sfrunął na dół. – Z wioski wychodzą ludzie jeden za drugim. Martwi ludzie... Wkrótce sami ich zobaczyli: około dwudziestu osób – mężczyzn, kobiet i dzieci – poruszających się jak Dirk Jansen, niepewnych i zaszokowanych. Wioska leżała około kilometra dalej i ludzie nadchodzili środkiem drogi, zbici w gromadkę. Kiedy Dirk Jansen zobaczył tamte duchy, chwiejnie pobiegł w ich stronę, a one wyciągnęły ręce na powitanie. – Nawet jeśli nie wiedzą, dokąd idą, wszyscy idą tam razem – zauważyła Lyra. – Lepiej chodźmy z nimi. – Myślisz, że w tym świecie mają dajmony? – zapytał Will. – Kto wie? Gdybyś zobaczył jednego z nich w swoim świecie, poznałbyś, że to duch? – Trudno powiedzieć. Nie wyglądają całkiem normalnie... W moim mieście widywałem jednego człowieka, który zwykle spacerował przed sklepami, niosąc zawsze tę samą starą plastikową torbę. Nigdy nie odzywał się do nikogo ani nie wchodził do środka. I nikt nigdy na niego nie patrzył. Udawałem, że jest duchem. Oni wyglądają trochę podobnie. Może w moim świecie jest pełno duchów, tylko o tym nie wiem. – W moim chyba nie ma – mruknęła Lyra z powątpiewaniem. – W każdym razie to musi być świat zmarłych. Ci ludzie właśnie zostali zabici... widocznie przez żołnierzy... i są tutaj, w świecie dokładnie takim samym jak ich świat. Myślałem, że będzie całkiem inny... – Ale zanika! – zawołała Lyra. – Patrz! Chwyciła go za ramię. Zatrzymał się i rozejrzał. Miała rację. Niedawno, kiedy znalazł okno w Oksfordzie i przeszedł do świata Cittagazze, trafił na zaćmienie Słońca i podobnie jak miliony innych ludzi stał na dworze w południe, patrząc, jak jasne światło dnia blednie i przygasa, aż wreszcie upiorny półmrok okrył domy, drzewa, park. Will widział wszystko równie wyraźnie jak w pełnym świetle, ale światła było mniej, jakby cała energia wyciekała z umierającego słońca. Teraz działo się coś podobnego, tylko dziwniejszego, ponieważ również krawędzie przedmiotów zamazywały się i traciły wyrazistość. – To nawet nie jak ślepota – zauważyła wystraszona Lyra – bo przecież możemy widzieć różne rzeczy, tylko że te rzeczy zanikają... Kolory powoli bladły. Zgaszony szarozielony zamiast żywej zieleni drzew i trawy, zgaszony piaskowoszary zamiast jaskrawej żółtości pola kukurydzy, zgaszony krwawoszary zamiast czerwieni cegieł schludnego farmerskiego domu... Sami ludzie, podchodząc coraz bliżej, zauważyli to i pokazywali sobie nawzajem, podtrzymując jeden drugiego. Jedynymi plamkami koloru w całym krajobrazie pozostały ważki – jaskrawa czerwono-żółta i błyszcząca indygowa – ich mali jeźdźcy oraz Will, Lyra i Pantalaimon, który szybował w górze pod postacią pustułki. Zbliżyli się już do pierwszych ludzi i teraz widzieli wyraźnie: wszyscy byli duchami. Will i Lyra przysunęli się do siebie, ale nie mieli się czego obawiać, ponieważ duchy bały się ich znacznie bardziej i cofały przed nimi. – Nie bójcie się! – zawołał Will. – Nie zrobimy wam krzywdy. Dokąd idziecie? Spojrzeli na najstarszego wśród nich, jakby był przewodnikiem. – Idziemy tam, gdzie wszyscy inni – odparł. – Zdaje mi się, że wiem, ale nie pamiętam, skąd się dowiedziałem. Zdaje się, że to jest przy drodze. Poznamy to miejsce, jak tam dojdziemy. – Mamo, dlaczego we dnie robi się ciemno? – zapytało jakieś dziecko. – Sza, kochanie, nie marudź – uspokoiła je matka. – Marudzenie nic ci nie pomoże. Chyba umarliśmy. – Ale dokąd idziemy?! – zawołało dziecko. – Nie chcę umierać, mamo! – Idziemy na spotkanie z dziadkiem – desperacko rzuciła kobieta. Dziecko jednak nie dało się uspokoić i płakało gorzko. Inni w grupie spoglądali na matkę ze współczuciem albo irytacją, lecz nie mogli w niczym pomóc; i wędrowali dalej niepocieszeni przez blaknący krajobraz, a piskliwy płacz dziecka rozbrzmiewał bez końca. Kawaler Tialys zamienił parę słów z Salmakią, zanim wysforował się do przodu. Will i Lyra odprowadzali głodnym wzrokiem kolorową ważkę, która robiła się coraz mniejsza. Lady sfrunęła w dół i posadziła swojego owada na dłoni Willa. – Kawaler poleciał sprawdzić, co jest dalej – wyjaśniła. – Uważamy, że krajobraz zanika, ponieważ ci ludzie go zapominają. Im dalej odejdą od swoich domów, tym ciemniej się zrobi. – Ale dlaczego oni odchodzą? – zapytała Lyra. – Gdybym była duchem, wolałabym zostać w znanym miejscu zamiast wędrować i błądzić. – Oni czują się tam nieszczęśliwi – odgadł Will. – Przecież właśnie tam umarli. Boją się tego. – Nie – zaprzeczyła lady Salmakia. – Ich coś przyciąga. Jakiś instynkt prowadzi ich po tej drodze. I rzeczywiście duchy maszerowały teraz raźniej, odkąd straciły z oczu rodzinną wioskę. Niebo było tak ciemne, jakby zanosiło się na wielką burzę, ale w powietrzu nie wyczuwało się przedburzowego elektrycznego napięcia. Duchy szły wytrwale, a droga biegła prosto przez krajobraz niemal pozbawiony kształtu i barwy. Od czasu do czasu jeden z maszerujących zerkał na Willa i Lyrę albo na jaskrawą ważkę, jakby zaciekawiony. Wreszcie najstarszy zagadnął: – Wy, chłopcze i dziewczyno! Wy nie umarliście. Nie jesteście duchami. Po coście tutaj przyszli? – Weszliśmy tu przypadkiem – wyjaśniła Lyra, zanim Will zdążył zabrać głos. – Nie wiem, jak to się stało. Próbowaliśmy uciec przed tamtymi żołnierzami i po prostu znaleźliśmy się tutaj. – Skąd będziecie wiedzieli, kiedy dojdziecie do tego miejsca, gdzie macie dojść? – zapytał Will. – Pewnie nam powiedzą – odparł duch z przekonaniem. – Oddzielą grzeszników od sprawiedliwych, tak myślę. Teraz modlitwa już wam nie pomoże. Już za późno. Trzeba było się modlić za życia. Teraz to na nic. Widać było wyraźnie, do której grupy spodziewał się trafić, i równie wyraźnie zakładał, że okaże się nieliczna. Inne duchy słuchały go niezbyt chętnie, lecz nie miały innego przewodnika, więc szły za nim bez protestów. I tak wędrowali mozolnie dalej pod niebem, które pociemniało do barwy starego żelaza i takie już zostało. Żywi odruchowo rozglądali się na prawo i lewo, w górę i w dół za czymś kolorowym, ruchliwym i wesołym, ale wciąż spotykało ich rozczarowanie, dopóki w oddali nie pojawiła się mała iskierka i pomknęła ku nim. To był kawaler Tialys i Salmakia z radosnym okrzykiem poderwała swoją ważkę, żeby wylecieć mu na spotkanie. Po krótkiej naradzie wrócili do dzieci. – Przed nami jest miasto – oznajmił Tialys. – Wygląda jak obóz uchodźców, ale widocznie istnieje od stuleci albo dłużej. A dalej chyba jest morze albo jezioro, ale zakryte mgłą. Słyszałem głosy ptaków. Co chwila przybywają setki ludzi, ze wszystkich kierunków. Są podobni do tych: duchy... Duchy też słuchały słów kawalera, chociaż bez większej ciekawości. Wydawały się odrętwiałe, jakby zapadły w trans; Lyra chciała nimi potrząsnąć, obudzić je, zachęcić do walki, do szukania sposobu ucieczki. – Jak mamy pomóc tym ludziom, Will? – zapytała. Nawet nie próbował odpowiedzieć. Idąc dalej, widzieli ruch na horyzoncie z lewej i z prawej strony, a przed nimi brudnoszary dym wznosił się powoli, jeszcze bardziej zaciemniając mroczną krainę. Poruszali się tam ludzie albo duchy: szeregami, parami lub grupami, ale wszyscy mieli puste ręce. Setki, tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci wędrowały przez równinę w stronę źródła dymu. Grunt opadał teraz i coraz bardziej przypominał wysypisko śmieci. Powietrze było ciężkie od dymu i innych niemiłych woni: żrących chemikaliów, gnijącego kompostu, ścieków. Im niżej schodzili, tym bardziej śmierdziało. W zasięgu wzroku nie było ani skrawka czystej ziemi, nic tu nie rosło oprócz wybujałych chwastów i szorstkiej poszarzałej trawy. Przed nimi nad wodą bielała mgła. Niczym skalna ściana wznosiła się ku posępnemu niebu, a z jej wnętrza dochodziły ptasie krzyki, o których wspominał Tialys. Pomiędzy mgłą a stosami śmieci leżało pierwsze miasto zmarłych. 19. Lyra i jej śmierć Gniewałem się na przyjaciela. Wyznałem to. Zawziętość pierzchła. William Blake Zatrute drzewo Tu i tam rozpalono ogniska wśród ruin. Miasto wyglądało jak gruzowisko, bez ulic, bez placów, bez żadnej otwartej przestrzeni oprócz miejsc, gdzie zawalił się budynek. Kilka kościołów i gmachów użyteczności publicznej wciąż wznosiło się nad gruzami, chociaż miały dziurawe dachy i popękane ściany, a w jednym przypadku cały portyk osiadł na kolumnach. Pomiędzy resztkami kamiennych budowli wił się niechlujny labirynt szałasów i baraków, skleconych z desek, rozklepanych kanistrów po benzynie albo puszek po herbatnikach, podartych płacht polietylenu, kawałków dykty lub sklejki. Duchy, które przyszły z nimi, spieszyły w stronę miasta i ze wszystkich stron nadchodziło ich więcej, tak wiele, że wyglądały jak ziarenka piasku przesypujące się przez otwór klepsydry. Duchy wchodziły prosto w plugawy chaos miasta, jakby doskonale wiedziały, dokąd idą; Lyra i Will zamierzali pójść za nimi, ale ich zatrzymano. Jakaś postać wyszła zza połatanych drzwi i powiedziała: – Czekajcie, czekajcie. Za plecami mężczyzny jaśniało nikłe światło, toteż nie widzieli go wyraźnie, mieli jednak pewność, że nie był duchem. Był żywy jak oni. Chudy mężczyzna w nieokreślonym wieku, ubrany w nędzny i wyświechtany garnitur, trzymał ołówek i plik papierów spiętych biurowym zaciskiem. Budka, z której wyszedł, wyglądała jak posterunek kontrolny na rzadko przekraczanej granicy. – Co to za miejsce? – zapytał Will. – I dlaczego nie możemy wejść? – Nie umarliście – wyjaśnił mężczyzna ze znużeniem. – Musicie zaczekać w przechowalni. Idźcie dalej drogą i oddajcie te papiery urzędnikowi przy bramie. – Ale proszę pana – powiedziała Lyra. – Przepraszam, że pytam, ale jak mogliśmy dojść tak daleko, jeśli nie umarliśmy? Bo to jest świat zmarłych, prawda? – To przedmieście świata zmarłych. Czasami żywi trafiają tutaj przez pomyłkę, ale muszą czekać w przechowalni, zanim mogą pójść dalej. – Jak długo muszą czekać? – Aż umrą. Willowi zakręciło się w głowie. Widział, że Lyra zamierza się spierać, więc zanim zdążyła się odezwać, powiedział: – Może pan wyjaśnić, co się wtedy dzieje? Czy duchy, które tutaj przychodzą, zostają w tym mieście na zawsze? – Nie, nie – zaprzeczył urzędnik. – To tylko port tranzytowy. Dalej podróżują łodziami. – Dokąd? – Tego nie mogę wam powiedzieć – odparł mężczyzna i gorzki uśmiech wygiął kąciki jego ust. – Proszę, musicie stąd odejść. Musicie pójść do przechowalni. Will wziął papiery podane przez urzędnika, po czym ścisnął ramię Lyry i pociągnął ją dalej. Ważki latały niemrawo i Tialys wyjaśnił, że potrzebują odpoczynku; więc przysiadły na plecaku Willa, a Lyra pozwoliła szpiegom usiąść na swoich ramionach. Pantalaimon pod postacią lamparta spoglądał na nich zazdrośnie, ale nic nie mówił. Wędrowali drogą, omijając rozwalone rudery i kałuże ścieków, obserwując niekończący się strumień duchów, które bez przeszkód wkraczały do miasta. – Musimy przepłynąć przez wodę jak one – oświadczył Will. – Może ludzie w tej przechowalni powiedzą nam, jak to zrobić. Zresztą wcale nie wyglądają na rozgniewanych czy groźnych. To dziwne. A te papiery... Były to zwykłe kartki wyrwane z notesu, zawierające kilka przypadkowych słów nagryzmolonych ołówkiem i przekreślonych. Zupełnie jakby ci ludzie grali w jakąś grę i czekali, czy podróżni wezmą w niej udział, czy poddadzą się ze śmiechem. A jednak wszystko wyglądało tak prawdziwie. Zrobiło się ciemniej i zimniej, nie dało się zmierzyć upływu czasu. Lyra myślała, że idą od pół godziny albo może dwa razy dłużej; wygląd otoczenia nie ulegał zmianie. Wreszcie dotarli do małej drewnianej budki, całkiem jak ta, przy której zatrzymali się wcześniej, ze słabą żarówką dyndającą na gołym drucie nad drzwiami. Na ich spotkanie wyszedł mężczyzna ubrany tak samo jak poprzedni, trzymający w ręku kromkę chleba z masłem. Bez słowa spojrzał na ich papiery i kiwnął głową. Wziął od nich kartki i chciał już wrócić do środka, ale Will zapytał: – Przepraszam pana, dokąd mamy teraz pójść? – Poszukajcie sobie jakiegoś mieszkania – odparł dość uprzejmie mężczyzna. – Idźcie i popytajcie. Wszyscy czekają, tak samo jak wy. Odwrócił się i zamknął za sobą drzwi dla ochrony przed zimnem, a podróżni weszli do nędznej osady, gdzie musieli mieszkać żywi ludzie. Bardzo przypominała główne miasto: byle jak sklecone szałasy stojące przy błotnistych uliczkach, po wielekroć naprawiane, połatane kawałkami plastiku albo zardzewiałej blachy, wspierające się o siebie niczym pijane. Tu i tam elektryczny kabel zwisał z zaczepu i dostarczał tyle słabego prądu, żeby zasilić jedną czy dwie gołe żarówki, zawieszone nad sąsiednimi chałupami. Większość światła dawały jednak dymiące ogniska. Czerwonawy odblask migotał na strzępkach i skrawkach materiałów budowlanych, jakby te ostatnie płomienie pozostały po wielkim pożarze i nie chciały zgasnąć przez czystą złośliwość. Lecz kiedy Will, Lyra i Gallivespianie zbliżyli się dostatecznie, dostrzegli kilka – więcej – mnóstwo postaci siedzących samotnie w ciemnościach, opierających się o ściany lub rozmawiających cicho w małych grupkach. – Dlaczego ci ludzie nie schowają się w domach? – zapytała Lyra. – Jest zimno. – To nie są ludzie – odparła lady Salmakia. – To nawet nie są duchy. Są czymś innym, ale nie wiem czym. Podróżni podeszli do pierwszej grupy szałasów, oświetlonych przez jedną z tych dużych słabych żarówek na kablu, która kołysała się lekko na zimnym wietrze. Will oparł dłoń na rękojeści noża. Przed chatami przysiadło na piętach kilku tych niby-ludzi, grając w kości. Na widok dzieci wszyscy wstali: pięciu mężczyzn, obdartych i milczących, o twarzach ukrytych w cieniu. – Jak się nazywa to miasto? – zapytał Will. Nie odpowiedzieli. Kilku cofnęło się o krok i przysunęło bliżej do pozostałych, jakby się przestraszyli. Lyra poczuła ciarki pełzające po skórze i krótkie włoski na przedramionach stanęły jej dęba, chociaż nie wiedziała dlaczego. Pod jej koszulą Pantalaimon dygotał i szeptał: – Nie, nie, Lyra, nie, odejdź, wracajmy, proszę... „Ludzie” stali nieruchomo, aż w końcu Will wzruszył ramionami i powiedział: – No, tak czy owak, życzę miłego wieczoru. Podobnie reagowali wszyscy inni, z którymi dzieci próbowały rozmawiać, więc czuły się coraz bardziej nieswojo. – Will, czy to są upiory? – zapytała cicho Lyra. – Czy już wystarczająco dorośliśmy, żeby widzieć upiory? – Wątpię. Gdyby tak było, zaatakowałyby nas, ale chyba sami się boją. Nie wiem, kim oni są. Jakieś drzwi otwarły się i światło zalało błotnistą ziemię. Mężczyzna – prawdziwy mężczyzna, istota ludzka – stanął w progu i patrzył, jak podchodzą. Mała grupka przy drzwiach odsunęła się krok czy dwa, jakby z szacunkiem, i zobaczyli twarz mężczyzny: tępą, łagodną i życzliwą. – Kim jesteście? – zapytał. – Podróżnymi – odpowiedział Will. – Nie wiemy, gdzie jesteśmy. Co to za miasto? – To jest przechowalnia – wyjaśnił mężczyzna. – Z daleka przyszliście? – Tak, z daleka – potwierdził Will. – I jesteśmy zmęczeni. Czy możemy kupić coś do jedzenia i zapłacić za nocleg? Mężczyzna patrzył ponad jego ramieniem w ciemność. Potem wyszedł za próg i rozejrzał się, jakby kogoś mu brakowało. Wreszcie odwrócił się do dziwnych postaci stojących nieopodal i zapytał: – A wy widzieliście moją śmierć? Pokręcili głowami i dzieci usłyszały wymamrotane zaprzeczenie: „Nie, nie”. Mężczyzna zawrócił. Za nim w drzwiach pojawiły się twarze: kobieta, dwoje dzieci, drugi mężczyzna. Wszyscy wyglądali na zdenerwowanych i zaniepokojonych. – Śmierć? – powtórzył Will. – Nie sprowadzamy żadnej śmierci. Ale chyba właśnie tego wszyscy się obawiali, ponieważ kiedy Will się odezwał, żywi ludzie wydali zdławiony okrzyk i nawet postacie na zewnątrz odsunęły się lekko. – Przepraszam – powiedziała Lyra i wystąpiła do przodu z tak uprzejmą miną, jakby gospodyni Kolegium Jordana na nią patrzyła. – Nie mogłam nie zauważyć, że te osoby nie żyją, prawda? Przepraszam, że pytam, jeśli to niegrzeczne, ale tam, skąd pochodzimy, to bardzo niezwykłe i nigdy przedtem nikogo takiego nie widzieliśmy. Jeżeli źle się zachowuję, błagam o wybaczenie. Ale widzicie, w moim świecie mamy dajmony, każdy ma dajmona i byłby zaszokowany, gdyby zobaczył kogoś bez dajmona, podobnie jak was szokuje nasz widok. A odkąd podróżujemy, Will i ja... – to jest Will, a ja nazywam się Lyra – dowiedziałam się, że niektórzy ludzie nie mają dajmonów, tak jak Will, i bałam się ich, dopóki nie odkryłam, że to zwykli ludzie, tacy sami jak ja. Więc może dlatego wy trochę się denerwujecie na nasz widok, skoro uważacie, że jesteśmy inni. Mężczyzna powtórzył: – Lyra? I Will? – Tak, proszę pana – potwierdziła pokornie. – A to są wasze dajmony? – zapytał, wskazując szpiegów na ramionach dziewczynki. – Nie – zaprzeczyła Lyra i miała ochotę powiedzieć: „To nasi słudzy”, ale przeczuwała, że Willowi nie spodoba się ten pomysł, więc dodała: – To są nasi przyjaciele, kawaler Tialys i lady Salmakia, bardzo mądre i dystyngowane osoby, które podróżują z nami. Och, a to jest mój dajmon. – Wyjęła Pantalaimona-mysz z kieszeni. – Widzicie, jesteśmy nieszkodliwi, przyrzekamy, że nie zrobimy wam krzywdy. I naprawdę potrzebujemy schronienia. Rano ruszymy dalej. Przysięgam. Wszyscy czekali. Pokorny ton Lyry trochę uśmierzył niepokój mężczyzny, a szpiedzy mieli na tyle zdrowego rozsądku, żeby wyglądać skromnie i niegroźnie. Po chwili człowiek powiedział: – No, to dziwne, ale widocznie mamy dziwne czasy... Wejdźcie zatem, witamy... Postacie na zewnątrz pokiwały głowami, jedna czy dwie ukłoniły się lekko, i odsunęły z szacunkiem, kiedy Will i Lyra weszli do ciepłego i jasnego pomieszczenia. Mężczyzna zamknął za nimi drzwi i zaczepił pętlę z drutu na gwoździu, żeby się nie otwierały. Była to pojedyncza izba oświetlona lampą naftową stojącą na stole, czysta, lecz bardzo uboga. Ściany z dykty ozdabiał wzór z odcisków palców wykonany sadzą oraz zdjęcia powycinane z magazynów filmowych. Pod jedną ścianą stał żelazny piecyk, a przed nim wieszak na ubrania, na którym parowały obszarpane koszule. Na toaletce znajdował się ołtarzyk z plastikowych kwiatów, muszli morskich, kolorowych buteleczek po perfumach i innych jaskrawych drobiazgów, otaczających obrazek wesołego szkieletu w cylindrze i ciemnych okularach. Izba była zatłoczona; oprócz mężczyzny, kobiety i dwojga dzieci było tam niemowlę w kołysce, starszy mężczyzna i w kącie na stosie koców bardzo stara kobieta, która obserwowała wszystko błyszczącymi oczami w twarzy pomarszczonej jak zasuszone jabłko. Kiedy Lyra spojrzała na nią, doznała wstrząsu: koce poruszyły się i wysunęło się spod nich wychudzone ramię w czarnym rękawie, a potem druga twarz, osoby tak wiekowej, że wyglądała niemal jak szkielet. Właściwie przypominała bardziej szkielet na obrazku niż żywego człowieka; a potem Will i reszta podróżnych zauważyli, że niczym nie różniła się od tych uprzejmych mglistych postaci na zewnątrz. Wszyscy poczuli się równie zakłopotani jak gospodarz, kiedy zobaczył ich po raz pierwszy. Właściwie wszyscy ludzie w zatłoczonej chatce – oprócz niemowlęcia, które spało – milczeli niezręcznie. Lyra pierwsza odzyskała głos. – Dziękujemy za zaproszenie, to bardzo miło z waszej strony – powiedziała. – Jak mówiłam, przepraszamy, że nie przyprowadziliśmy żadnej śmierci, jeśli tak się zwykle robi. Ale nie będziemy wam przeszkadzać dłużej, niż to konieczne. Widzicie, szukamy krainy zmarłych i dlatego tutaj trafiliśmy. Ale nie wiemy, gdzie ona jest ani czy to miejsce do niej należy, ani jak się tam dostać. Więc jeśli możecie nam coś o tym powiedzieć, będziemy bardzo wdzięczni. Ludzie w chałupie wciąż się gapili, lecz słowa Lyry nieco złagodziły napięcie i kobieta zaprosiła ich do stołu, przysuwając ławkę. Will i Lyra posadzili śpiące ważki na półce w ciemnym kącie, gdzie miały odpoczywać do rana, jak zapewnił Tialys, a potem Gallivespianie usiedli z nimi przy stole. Kobieta obrała kilka kartofli i wkroiła do przygotowywanego wcześniej gulaszu, żeby wystarczył na więcej osób. Ponagliła męża, by poczęstował czymś podróżnych, zanim potrawa się ugotuje. Mężczyzna przyniósł butelkę czystego alkoholu, który dla Lyry pachniał jak cygański jenniver. Dwójka szpiegów przyjęła kieliszek, w którym zanurzyli własne małe naczynka. Lyra oczekiwała, że rodzina będzie się gapić głównie na Gallivespian, ale zauważyła, że ona i Will wzbudzali w nich równie wielką ciekawość. Nie zwlekając, zapytała o powód. – Jesteście pierwszymi ludźmi, których zobaczyliśmy bez śmierci – oznajmił mężczyzna o imieniu Peter. -To znaczy, odkąd tutaj mieszkamy. Tak jak wy przyszliśmy tu, zanim umarliśmy, przypadkiem albo przez pomyłkę. Musimy czekać, aż nasza śmierć nam powie, że już czas. – Wasza śmierć wam powie? – zdumiała się Lyra. – Tak. Dowiedzieliśmy się, kiedy tutaj przyszliśmy, och, dawno temu dla wielu z nas, że wszyscy sprowadziliśmy ze sobą własną śmierć. Tutaj się o tym dowiedzieliśmy. Mieliśmy ją przy sobie przez cały czas. Widzisz, każdy ma swoją śmierć. Ona idzie za nami wszędzie, przez całe życie, krok w krok. Nasze śmierci są na zewnątrz, na świeżym powietrzu; potem tutaj przyjdą. Śmierć babci jest z nią, blisko niej, bardzo blisko. – Czy to panią nie przeraża, że ma pani śmierć przy sobie przez cały czas? – zapytała Lyra. – Dlaczego? Jeśli jest blisko, mogę ją mieć na oku. Dużo bardziej bym się denerwowała, gdybym nie wiedziała, gdzie ona jest. – I każdy ma własną śmierć? – upewnił się Will. – Ależ tak, kiedy człowiek się rodzi, śmierć przychodzi na świat razem z nim i ona zabiera go ze świata. – Aha! – zawołała Lyra. – Właśnie to chcieliśmy wiedzieć, ponieważ chcemy znaleźć krainę śmierci, ale nie wiemy, jak się tam dostać. Więc dokąd idziemy, kiedy umieramy? – Twoja śmierć klepie cię po ramieniu albo bierze za rękę i mówi, chodź ze mną, już czas. Może przyjść, kiedy leżysz w gorączce albo kiedy zadławisz się kawałkiem suchego chleba, albo kiedy spadniesz z wysokiego budynku; w samym środku bólu i męki śmierć przychodzi do ciebie łaskawie i mówi: już dobrze, dziecko, chodź ze mną, i odpływasz z nią łodzią po jeziorze we mgłę. Co tam się dzieje, tego nie wie nikt. Nikt nigdy stamtąd nie wraca. Kobieta kazała dziecku zawołać śmierci do chaty. Chłopiec podszedł do drzwi i przemówił do nich. Will i Lyra patrzyli z podziwem, a Gallivespianie przysunęli się bliżej do siebie, kiedy śmierci – jedna dla każdego członka rodziny – weszły przez drzwi: blade, niepozorne postacie w łachmanach, ciche, szare i bezbarwne. – To są wasze śmierci? – zapytał Tialys. – Tak, panie – potwierdził Peter. – Czy wiecie, kiedy wam powiedzą, że już czas? – Nie. Ale wiemy, że są blisko, a to zawsze pociecha. Tialys nie odpowiedział, ale najwyraźniej uważał, że bliskość śmierci nie jest żadną pociechą. Śmierci stały grzecznie pod ścianą, zajmując dziwnie mało miejsca i nie rzucając się w oczy. Lyra i Will wkrótce przestali zwracać na nie uwagę, chociaż Will pomyślał: Ci ludzie, których zabiłem... mieli przy sobie swoje śmierci przez cały czas... nie wiedzieli i ja nie wiedziałem... Kobieta, imieniem Martha, nałożyła gulasz do wyszczerbionych emaliowanych talerzy i zostawiła trochę w misce dla śmierci, żeby się podzieliły. Nie jadły, ale przyjemny zapach sprawiał im zadowolenie. Wkrótce cała rodzina i goście jedli łapczywie, a Peter zapytał dzieci, skąd pochodzą i jaki jest ich świat. – Opowiem wam o tym – obiecała Lyra. Gdy to powiedziała i przejęła inicjatywę, poczuła lekki dreszczyk przyjemności wzbierający w jej piersi jak bąbelki w szampanie. Wiedziała, że Will patrzy, i cieszyła się, że na jego oczach robi coś, co umie najlepiej; robi to dla niego i dla nich wszystkich. Zaczęła od historii swoich rodziców. Byli książęcą parą, bardzo wpływową i bogatą, których polityczny wróg pozbawił majątku i wtrącił do więzienia. Lecz zdołali uciec, spuszczając się po linie z maleńką Lyrą w ramionach ojca, i odzyskali rodzinną fortunę tylko po to, żeby zginąć z rąk bandytów. Lyra również zostałaby zabita, upieczona i zjedzona, gdyby Will nie ocalił jej w ostatniej chwili i nie zabrał ze sobą do lasu, gdzie żył wśród wilków. Jako dziecko wypadł za burtę ojcowskiego statku i fale przyniosły go na bezludny brzeg, gdzie wilczyca wykarmiła go własnym mlekiem i wychowała. Słuchacze przełknęli te brednie łatwowiernie jak dzieci i nawet śmierci zbliżyły się, żeby posłuchać, przysiadły na ławce albo położyły się na podłodze i wpatrywały w Lyrę łagodnymi oczami, kiedy snuła opowieść o swoim życiu z Willem w lesie. On i Lyra przez jakiś czas mieszkali wśród wilków, a potem przenieśli się do Oksfordu, żeby pracować w kuchniach Kolegium Jordana. Tam poznali Rogera i kiedy kolegium zostało zaatakowane przez ceglarzy, którzy mieszkali na Gliniankach, musieli uciekać w pośpiechu; więc ona, Will i Roger ukradli wąską cygańską łódź i przepłynęli całą Tamizę, prawie ich schwytano przy śluzie Abingdon, a potem piraci z Wapping zatopili łódź i dzieci musiały ratować się ucieczką wpław na trzymasztowy kliper, który właśnie wyruszał do Hang Chow w Kitaju po ładunek herbaty. Na kliprze spotkali Gallivespian, obcych z Księżyca, których przywiał na Ziemię potężny huragan z Drogi Mlecznej. Schronili się w bocianim gnieździe, a Lyra, Will i Roger po kolei chodzili ich odwiedzać, tylko że pewnego dnia Roger pośliznął się i spadł w morskie odmęty. Próbowali ubłagać kapitana, żeby zawrócił statek i poszukał chłopca, ale on był twardym, bezdusznym człowiekiem i obchodził go tylko zysk, który mógł zgarnąć, gdyby szybko dopłynął do Kitaju, więc kazał zakuć ich w kajdany. Ale Gallivespianie przynieśli im pilnik i... I tak dalej. Od czasu do czasu Lyra oglądała się na Willa lub szpiegów, żądając potwierdzenia, a Salmakia dorzucała parę szczegółów albo Will kiwał głową i opowieść ciągnęła się aż do chwili, kiedy dzieci i ich przyjaciele z Księżyca musieli znaleźć drogę do krainy zmarłych, żeby dowiedzieć się od rodziców Lyry, gdzie zakopali w sekrecie rodzinny majątek. – Gdybyśmy znali swoje śmierci we własnym kraju – zakończyła – jak wy tutaj, pewnie byłoby nam łatwiej; ale i tak mieliśmy szczęście, że trafiliśmy tu i możemy zasięgnąć waszej rady. Bardzo wam dziękujemy, że tak uprzejmie nas wysłuchaliście i nakarmiliście. Ale teraz, rozumiecie, albo może rano, musimy znaleźć sposób, żeby przepłynąć przez wodę tam, gdzie płyną zmarli. Czy możemy wynająć jakąś łódź? Dzieci, zarumienione ze zmęczenia, przenosiły senny wzrok z jednego dorosłego na drugiego, ale nikt nie potrafił odpowiedzieć, gdzie można znaleźć łódź. Potem odezwał się ktoś, kto dotąd milczał. Z posłania w kącie dobiegł suchy, skrzypiący, nosowy głos – nie głos kobiety – nie żywy głos; to był głos śmierci babki. – Tylko z własnymi śmierciami – powiedział szkielet, opierając się na łokciu i celując kościstym palcem w Lyrę. – Możecie przepłynąć jezioro i wejść do krainy zmarłych. Musicie przywołać swoje śmierci. Słyszałam o ludziach jak wy, którzy trzymają swoje śmierci na dystans. Nie lubicie ich, a one przez grzeczność schodzą wam z oczu. Ale są niedaleko. Za każdym razem, kiedy się oglądacie, wasza śmierć robi unik. Chowa się, kiedy patrzycie. Potrafi się schować w filiżance herbaty. Albo w kropli rosy. Albo w tchnieniu wiatru. Nie jak ja i ta stara Magda – dodała i uszczypnęła staruszkę w pomarszczony policzek, a ona odepchnęła jej rękę. – Żyjemy w zgodzie i przyjaźni. Oto odpowiedź, właśnie to powinniście zrobić, przywitać je, zaprzyjaźnić się, zaprosić wasze śmierci bliżej i zobaczyć, do czego potraficie je namówić. Jej słowa zapadały w umysł Lyry jak ciężkie kamienie. Will również poczuł ich śmiertelny ciężar. – Jak mamy to zrobić? – zapytał. – Wystarczy zapragnąć i gotowe. – Czekajcie – wtrącił Tialys. Wszyscy obejrzeli się na niego, a śmierci leżące na podłodze usiadły i zwróciły puste, łagodne twarze w stronę jego małej, zapalczywej twarzyczki. Kawaler stał tuż obok Salmakii, z dłonią na jej ramieniu. Lyra wiedziała, o czym myślał: zamierzał powiedzieć, że to już zaszło za daleko, że muszą się wycofać, że przekroczyli dopuszczalne granice głupoty. – Przepraszam – powiedziała do Petera – ale ja i nasz księżycowy przyjaciel musimy wyjść na chwilę, ponieważ on chce porozmawiać z przyjaciółmi na Księżycu przez mój specjalny instrument. Zaraz wrócimy. Ostrożnie wzięła go do ręki, uważając na ostrogi, i wyniosła na zewnątrz w ciemność, gdzie obluzowany kawałek przerdzewiałej blachy pokrywającej dach pobrzękiwał melancholijnie na zimnym wietrze. – Musisz przestać – oświadczył kawaler, kiedy postawiła go na przewróconej beczce po oleju, w słabym świetle jednej z żarówek kołyszących się na kablu nad ich głowami. – Nie posuwaj się dalej. Wystarczy. – Ale zawarliśmy umowę – przypomniała mu Lyra. – Nie, nie. To szaleństwo. – No dobrze. Zostawcie nas. Polecicie z powrotem. Will wytnie okno do waszego świata albo do każdego świata, jaki wybierzecie, przelecicie tam i będziecie bezpieczni, w porządku, nie mamy nic przeciwko. – Czy zdajesz sobie sprawę, co robisz? – Tak. – Nieprawda. Jesteś bezmyślną, nieodpowiedzialną, kłamliwą smarkulą. Fantazjowanie przychodzi ci tak łatwo, że cała twoja natura przesiąkła nieuczciwością i nie pogodzisz się z prawdą, nawet kiedy patrzy ci w twarz. No więc jeśli sama nie rozumiesz, powiem ci wprost: nie możesz, nie wolno ci ryzykować życia. Musisz teraz wrócić z nami. Wezwę Lorda Asriela i za kilka godzin będziemy bezpieczni w fortecy. Lyra poczuła wielką falę gniewu wzbierającą w piersi i tupnęła nogą, nie mogąc się opanować. – Ty nic nie wiesz! – zawołała. – Ty po prostu nie wiesz, co ja myślę albo czuję, prawda? Nie wiem, czy wy w ogóle macie dzieci, może składacie jajka albo coś takiego, wcale bym się nie zdziwiła, bo nie jesteście dobrzy, nie jesteście wielkoduszni, nie jesteście troskliwi... Nawet nie jesteście okrutni! Już bym wolała okrucieństwo, bo to by znaczyło, że traktujecie nas poważnie, że nie podróżujecie z nami po prostu dlatego, że wam to odpowiada... Och, teraz wcale nie mogę wam ufać! Obiecałeś, że pomożecie i że zrobimy to razem, a teraz chcesz nas powstrzymać! To ty jesteś nieuczciwy, Tialysie! – Nigdy bym nie pozwolił, żeby moje dziecko mówiło do mnie tak niegrzecznie i wyniośle. Dlaczego dotąd cię nie ukarałem?! – Więc śmiało! Ukarz mnie, skoro możesz! Dalej, wbij mi te swoje cholerne ostrogi, wbijaj mocno! Masz, daję ci rękę! Nie wiesz, co czuję, ty samolubny pyszałku... Nie masz pojęcia, jak mi źle i smutno z powodu mojego przyjaciela Rogera... Zabijasz ludzi, ot tak – strzeliła palcami – nie liczą się dla ciebie... ale dla mnie to udręka i rozpacz, że nie pożegnałam się z moim przyjacielem! Chcę go przeprosić i jakoś to naprawić... Nigdy tego nie zrozumiesz, przez swoją pychę, przez swoją dorosłą przemądrzałość... i jeśli muszę umrzeć, żeby zrobić, co należy, to umrę z radością. Widziałam już gorsze rzeczy. Więc jeśli chcesz mnie zabić, twardy, silny mężczyzno z zatrutymi ostrogami, dzielny kawalerze, zrób to, dalej, zabij mnie! Wtedy ja i Roger będziemy bawić się razem w krainie zmarłych przez wieczność i śmiać się z ciebie, ty żałosny stworze. Nietrudno było odgadnąć, co Tialys mógł wtedy zrobić, ponieważ od stóp do głów płonął gniewem, dygotał z wściekłości; lecz zanim zdążył się poruszyć, za plecami Lyry odezwał się jakiś głos i zmroził ich oboje. Lyra odwróciła się, wiedząc, co zobaczy, przerażona mimo pozornej brawury. Śmierć stała bardzo blisko, uśmiechnięta uprzejmie, z twarzą dokładnie taką samą jak u innych śmierci. Pantalaimon na piersi Lyry zaskomlał i zadrżał, pod postacią gronostaja owinął się wokół jej szyi i próbował odciągnąć ją od śmierci. Lecz jedynie sam znalazł się bliżej, więc znowu przycisnął się do jej ciepłego gardła i silnie bijącego serca. Lyra przytuliła go mocno i spojrzała śmierci prosto w twarz. Nie usłyszała jej słów. Kątem oka widziała, że Tialys pospiesznie przygotowuje magnetytowy rezonator. – Więc jesteś moją śmiercią? – zapytała. – Tak, moja droga. – Ale jeszcze mnie nie zabierzesz? – Chciałaś mnie wezwać. Zawsze tu jestem. – Tak, ale... tak, chciałam, ale... To prawda, chcę pójść do krainy zmarłych. Ale nie umrzeć. Nie chcę umierać. Kocham życie i kocham mojego dajmona, i... Dajmony tam nie przechodzą, prawda? Widziałam, jak znikają, gasną jak świece, kiedy ludzie umierają. Czy w krainie zmarłych ludzie mają dajmony? – Nie – odpowiedziała śmierć. – Twój dajmon rozpływa się w powietrzu, a ty rozkładasz się pod ziemią. – Więc chcę zabrać ze sobą swojego dajmona, kiedy wejdę do krainy zmarłych – oświadczyła stanowczo Lyra. – I chcę stamtąd wrócić. Czy zdarzyło się kiedyś, żeby ludzie wracali? – Nie zdarzyło się od wieków. W końcu, dziecko, wejdziesz do krainy śmierci bez trudu, bez ryzyka, odbędziesz spokojną, bezpieczną podróż w towarzystwie własnej śmierci, oddanej przyjaciółki, która była przy tobie w każdej chwili twojego życia, która zna cię lepiej niż ty sama... – Ale to Pantalaimon jest moim oddanym przyjacielem! Nie znam cię, ale znam Pantalaimona i kocham go, i jeśli kiedyś... jeśli kiedyś... Śmierć kiwała głową. Okazywała uprzejme zainteresowanie, ale Lyra nie mogła zapomnieć ani na chwilę, czym była: jej własną śmiercią, stojącą tak blisko. – Wiem, że teraz to będzie trudne – powiedziała już spokojniej – i niebezpieczne, ale chcę tam pójść, naprawdę. Will też chce. Oboje zbyt szybko kogoś straciliśmy i musimy to naprawić, przynajmniej ja muszę. – Każdy chciałby porozmawiać jeszcze raz z tymi, którzy odeszli do krainy śmierci. Dlaczego mam robić wyjątek dla ciebie? – Ponieważ... – zaczęła wymyślać kłamstwo. – Ponieważ muszę coś tam zrobić, nie tylko zobaczyć mojego przyjaciela Rogera. Anioł dał mi to zadanie i nikt inny nie może tego wykonać, tylko ja. To zbyt ważne, żeby czekać, aż umrę naturalną śmiercią. Trzeba to zrobić teraz. Widzisz, anioł wydał mi rozkaz. Dlatego tutaj przyszliśmy z Willem. Musieliśmy. Za jej plecami Tialys odłożył instrument, usiadł i patrzył, jak dziewczynka prosi własną śmierć, żeby ją zabrała tam, gdzie nikt nie powinien iść. Śmierć drapała się w głowę i podnosiła ręce, ale nic nie mogło powstrzymać próśb Lyry, nic nie mogło ugasić jej zapału, nawet strach; widziała już gorsze rzeczy niż śmierć, tak twierdziła i mówiła prawdę. Więc wreszcie jej śmierć przemówiła: – Skoro nic cię nie zniechęci, mogę tylko powiedzieć: chodź ze mną, zabiorę cię tam, do krainy zmarłych. Będę twoim przewodnikiem. Pokażę ci wejście, ale drogę wyjścia musisz znaleźć sama. – I moich przyjaciół – przypomniała Lyra. – Mojego przyjaciela Willa i pozostałych. – Lyro – wtrącił Tialys – wbrew wszelkim zdrowym instynktom pójdziemy z tobą. Rozgniewałem się na ciebie przed chwilą, ale utrudniasz mi... Lyra wiedziała, że powinna go ugłaskać, i zrobiła to chętnie, skoro postawiła na swoim. – Tak – przyznała – masz rację, Tialysie, przepraszam, ale gdybyś się nie rozgniewał, nie mielibyśmy tej damy za przewodnika. Więc cieszę się, że jesteście z nami, ty i lady, naprawdę jestem wam wdzięczna. Tak więc Lyra namówiła własną śmierć, żeby zaprowadziła ją i jej przyjaciół do krainy, gdzie odszedł Roger i ojciec Willa, i Tony Makarios, i tylu innych; a śmierć kazała jej zejść na przystań o pierwszym brzasku i przygotować się do podróży. Pantalaimon drżał i dygotał, Lyra za nic nie mogła go uspokoić ani uciszyć jego cichych jęków. Toteż spała płytkim, przerywanym snem na podłodze izby, razem ze wszystkimi, a jej śmierć czuwała nad nią. 20. Wspinaczka Zdobyłam to – powoli się wspinając Gałązek się czepiając Co rosną między błogością – a mną... Emily Dickinson Mulefa wytwarzali wiele rodzajów lin i sznurów. Mary przez cały ranek sprawdzała i wypróbowywała te, które miała na składzie rodzina Atal, zanim dokonała wyboru. W tym świecie nie stosowano skręcania i zwijania, więc wszystkie liny i sznury były plecione; wydawały się jednak mocne i wytrzymałe, i Mary wkrótce znalazła dokładnie to, czego potrzebowała. – Co ty robisz? – zapytała Atal. Mulefa nie znali pojęcia wspinaczki, więc Mary musiała długo gestykulować i wyjaśniać w okrężny sposób. Atal była przerażona. – Wejść na wyższe części drzew? – Muszę widzieć, co się dzieje – tłumaczyła Mary. – Teraz pomóż mi przygotować linę. Pewnego razu w Kalifornii Mary poznała matematyka, który spędzał każdy weekend, włażąc na drzewa. Mary sama trochę wspinała się po skałkach, więc chciwie słuchała, jak opisywał techniki i sprzęt, i postanowiła tego spróbować przy najbliższej okazji. Oczywiście nigdy się nie spodziewała, że będzie włazić na drzewa w innym wszechświecie; wspinaczka solo też jej się nie uśmiechała, ale nie miała wyboru. Mogła jedynie zadbać o maksymalne bezpieczeństwo. Wybrała linę tak długą, że przerzucona przez gałąź wysokiego drzewa sięgała po obu stronach do ziemi, i tak mocną, że mogła unieść jej kilkakrotny ciężar. Potem odcięła mnóstwo krótszych kawałków z cieńszego, ale bardzo wytrzymałego sznura i sporządziła uchwyty: nieduże pętle zawiązane węzłem rybackim, dające oparcie stopom i dłoniom, kiedy przywiązała je do głównej liny. Następnie pojawił się problem, jak przerzucić linę przez gałąź. Po godzinie czy dwóch eksperymentowania z cienkim, elastycznym sznurkiem i sprężystą gałęzią powstał łuk; szwajcarski scyzoryk wyciął kilka strzał, pozostawiając trochę liści zamiast lotek, żeby ustabilizować je w locie; i wreszcie po całym dniu pracy Mary mogła zaczynać. Lecz słońce zachodziło i bolały ją dłonie, więc zjadła kolację i poszła spać, podczas gdy mulefa dyskutowali o niej bez końca cichymi, melodyjnymi szeptami. Z samego rana wyruszyła, żeby wystrzelić strzałę nad gałęzią. Wokół zebrał się niewielki tłumek obserwatorów zaniepokojonych o jej bezpieczeństwo. Dla stworzeń na kołach wspinaczka była czymś tak obcym, że przerażała je sama myśl o tym. Mary rozumiała, co czują. Opanowała zdenerwowanie, przywiązała koniec najcieńszego, najlżejszego sznurka do strzały i wystrzeliła ją z łuku. Straciła pierwszą strzałę, która wbiła się w korę wysoko i nie dała się wyrwać. Straciła drugą, bo chociaż przerzuciła ją nad gałęzią, strzała nie spadła dostatecznie daleko po drugiej stronie, żeby dosięgnąć ziemi, a przy ściąganiu z powrotem zaczepiła o coś i pękła. Długi sznurek spadł przywiązany do odłamanego kawałka. Mary spróbowała z trzecią, ostatnią strzałą, i tym razem się udało. Ciągnąc ostrożnie i równo, żeby nie zaczepić i nie przerwać sznurka, przesunęła przygotowaną linę nad gałęzią tak, że oba końce sięgały ziemi. Potem przywiązała je dla bezpieczeństwa do masywnego korzenia, grubego jak jej biodra. Powinien wytrzymać, pomyślała. Lepiej, żeby wytrzymał. Oczywiście stojąc na ziemi, nie mogła sprawdzić, na jakiej gałęzi zawiśnie jej ciężar. W przeciwieństwie do wspinaczki po skałach, kiedy przywiązywało się linę do haków wbijanych w szczeliny co kilka metrów, więc nigdy nie groził upadek z dużej wysokości, tutaj wchodził w grę jeden bardzo długi kawałek liny i jeden bardzo długi upadek, gdyby coś nie wyszło. Jako dodatkowy środek bezpieczeństwa Mary splotła trzy kawałki liny w uprząż i przymocowała ją do obu końców głównej liny luźnym węzłem, który mogła zacisnąć w każdej chwili, gdyby zaczęła się zsuwać. Włożyła stopę w pierwszą pętlę i rozpoczęła wspinaczkę. Dotarła do korony drzewa szybciej, niż się spodziewała. Wspinaczka okazała się prosta, lina nie drażniła dłoni i chociaż Mary wolała nie myśleć, jak się dostanie na pierwszą gałąź, odkryła, że głębokie szczeliny w korze dają jej solidne oparcie i poczucie bezpieczeństwa. Zaledwie po piętnastu minutach stała na pierwszym konarze i planowała dalszą trasę. Zabrała ze sobą dwa dodatkowe zwoje liny, bo zamierzała spleść siatkę, żeby zastąpiła haki, kotwy, „małpy” i inny sprzęt, z którego korzystała przy wspinaczce na skały. Przywiązanie lin zabrało jej jeszcze parę minut. Zabezpieczywszy się należycie, wybrała na oko najbardziej obiecującą gałąź, ponownie zwinęła zapasową linę i wyruszyła. Po dziesięciu minutach ostrożnej wspinaczki znalazła się w największej gęstwinie. Mogła dotknąć długich liści i przesunąć po nich rękami; znajdowała kolejne kwiaty, białawe i absurdalnie maleńkie, każdy otoczony obwódką wielkości monety, która później utworzy wielki, twardy jak żelazo strąk nasienny. Dotarła do wygodnego miejsca, gdzie rozwidlały się trzy gałęzie, starannie przywiązała linę, zacieśniła uprząż i odpoczęła. Przez luki w listowiu widziała błękitne morze, czyste i roziskrzone aż po horyzont. Po drugiej stronie za jej prawym ramieniem rozciągała się falująca brązowozłota preria, pokreślona siatką czarnych dróg. Wiał lekki wietrzyk, który roznosił słaby zapach kwiatów i szeleścił sztywnymi liśćmi. Mary wyobraziła sobie jakąś potężną, dobrotliwą moc, która kołysze ją w górze niczym para olbrzymich dłoni. Leżała w rozwidleniu grubych konarów, czując błogość, jaką przeżyła wcześniej tylko raz, i wcale nie wtedy, kiedy złożyła śluby jako zakonnica. Wreszcie skurcz w prawej kostce, opartej niewygodnie o zakrzywiony konar, przywrócił ją do normalnego stanu. Ostrożnie cofnęła nogę i znowu skupiła się na swoim zadaniu, jeszcze oszołomiona po zanurzeniu w otaczającym ją oceanie zadowolenia. Wyjaśniła mulefa, że musiała trzymać płytki żywicy rozsunięte na szerokość dłoni, żeby zobaczyć sarf; natychmiast rozwiązali ten problem, sporządziwszy krótką bambusową tubę, na końcach której zamocowali bursztynowe płytki niczym w teleskopie. Mary trzymała tę lunetę w kieszeni na piersiach i teraz ją wyjęła. Kiedy przez nią spojrzała, zobaczyła dryfujące złociste iskierki, sarf, Cienie, Pył Lyry, niczym rozległą chmurę małych robaczków unoszących się na wietrze. Na ogół polatywały bezładnie tu i tam jak kurz w promieniu słońca albo molekuły w szklance wody. Na ogół. Ale im dłużej patrzyła, tym wyraźniej dostrzegała inny rodzaj ruchu. Pod pozorem chaotycznego tańca następował powolny, ale intensywny przepływ cząsteczek od lądu w stronę morza. No, no, dziwne. Mary zaczepiła uprząż o jedną z zamocowanych lin i popełzła po poziomej gałęzi, oglądając z bliska wszystkie kwiatostany, jakie znalazła. Wkrótce zaczęła rozumieć, co się dzieje. Patrzyła i patrzyła, aż nabrała całkowitej pewności, po czym rozpoczęła żmudne, powolne, ostrożne schodzenie. Mary zastała mulefa ledwie żywych z niepokoju, lękających się o przyjaciółkę, która znalazła się tak wysoko nad ziemią. Najbardziej ucieszyła się Atal, która dotykała jej nerwowo trąbą i cicho popiskiwała z radości, że Mary wróciła cała i zdrowa. Potem szybko zawiozła ją do wioski razem z kilkoma innymi mulefa. Jak tylko wjechali na szczyt wzgórza, w wiosce zawrzało i zanim dotarli do miejsca przemów, zrobił się straszny ścisk, toteż Mary odgadła, że wielu gości przybyło posłuchać, co miała do powiedzenia. Żałowała, że nie mogła im przekazać lepszych wiadomości. Stary zalif Sattamax wjechał na kopiec i przywitał ją ciepło, a ona odpowiedziała z całą uprzejmością, jaką mogła wyrazić. Jak tylko powitania dobiegły końca, zaczęła mówić, stosując liczne omówienia: – Moi przyjaciele, byłam w koronach waszych drzew, obejrzałam z bliska wyrastające liście, młode kwiaty i strąki nasienne. Widziałam, że wysoko w koronach drzew jest prąd sarf, który płynie pod wiatr. Powietrze przesuwa się znad morza w głąb lądu, ale sarf powoli płynie w przeciwną stronę. Czy widzicie to z ziemi? Bo ja nie widzę. – Nie – odparł Sattamax. – Teraz słyszymy o tym po raz pierwszy. – No więc – kontynuowała – drzewa filtrują sarf, kiedy przelatuje wśród nich, i część przyciągają kwiaty. Widziałam, jak to się dzieje: kwiaty są zwrócone ku górze i jeśli sarf opada prosto w dół, wnika w płatki i zapładnia je jak pyłek z gwiazd. Ale sarf nie opada, tylko przesuwa się ku morzu. Jeśli kwiat przypadkiem jest zwrócony w stronę lądu, sarf może w niego wniknąć. Dlatego wciąż rośnie trochę strąków nasiennych. Jednak większość kwiatów jest zwrócona w górę i sarf tylko przepływa obok nich. Kwiaty widocznie ewoluowały w ten sposób, ponieważ w przeszłości sarf opadał w dół. Coś stało się z sarfem, nie z drzewami. Nie wiedzieliście o tym, ponieważ ten prąd można zobaczyć tylko z wysoka. Więc jeśli chcecie ocalić drzewa i życie, musimy się dowiedzieć, dlaczego sarf tak robi. Nie potrafię jeszcze wymyślić sposobu, ale na pewno spróbuję. Widziała, że wielu z nich wyciąga szyje i usiłuje zobaczyć Pył. Ale z ziemi nie mogli go dostrzec; sama spojrzała przez lunetę, lecz ujrzała tylko głęboki błękit nieba. Rozmawiali przez długi czas, próbując sobie przypomnieć jakąś wzmiankę o wietrze sarf wśród swoich legend i opowieści, lecz nic takiego nie istniało. Wiedzieli tylko, że sarf przychodzi z gwiazd, jak zawsze. Wreszcie zapytali, czy Mary ma jakieś pomysły, a ona powiedziała: – Muszę przeprowadzić więcej obserwacji. Trzeba się dowiedzieć, czy wiatr zawsze wieje w tym kierunku, czy zmienia się jak prądy powietrzne we dnie i w nocy. Muszę spędzić więcej czasu w koronach drzew, nocować tam na górze i prowadzić obserwacje. Potrzebuję waszej pomocy, by zbudować jakąś platformę, żebym mogła tam bezpiecznie spać. Mulefa, praktyczni i zainteresowani wynikami obserwacji, natychmiast zaofiarowali się zbudować dla niej, cokolwiek zechce. Znali technikę wielokrążków i wkrótce ktoś zaproponował, żeby wciągać Mary na wierzchołek drzewa i w ten sposób oszczędzić jej wysiłku oraz niebezpieczeństw wspinaczki. Zadowoleni, że mają coś do roboty, od razu przystąpili do zbierania materiałów. Pod kierownictwem Mary splatali liny i sznury, wiązali i mocowali paliki, gromadzili wszystko, czego potrzebowała do budowy platformy obserwacyjnej w koronie drzewa. Po rozmowie z parą staruszków w gaju oliwnym ojciec Gomez stracił trop. Przez kilka dni szukał i rozpytywał dookoła, ale kobieta jakby rozpłynęła się w powietrzu. Nie zamierzał się poddawać, chociaż sprawa wyglądała beznadziejnie; krucyfiks na szyi i strzelba na plecach stanowiły podwójny symbol jego absolutnej determinacji. Lecz wypełnienie zadania zajęłoby mu znacznie więcej czasu, gdyby nie zmiana pogody. W świecie, gdzie przebywał, było gorąco i sucho. Ojciec Gomez odczuwał narastające pragnienie. Widząc wilgotną skałę na szczycie osypiska, wdrapał się na górę, by zobaczyć, czy jest tam źródło. Nie było, ale w świecie strąkowych drzew właśnie spadł ulewny deszcz; w ten sposób ojciec Gomez znalazł okno i dowiedział się, dokąd odeszła Mary. 21. Harpie Zresztą Muza ma fikcją się nie wspiera... Jedynie faktów repertuar zbiera... George Byron Don Juan Lyra i Will zbudzili się, każde z ciężkim sercem, zupełnie jak skazańcy w poranek wyznaczony na egzekucję. Tialys i Salmakia karmili swoje ważki, przynosili im ćmy złapane na lasso przy anbarycznej lampie nad beczką po oleju, muchy wycięte z pajęczyn i wodę w blaszanej misce. Kiedy lady Salmakia zobaczyła minę Lyry i sposób, w jaki Pantalaimon pod postacią myszy przywierał do jej piersi, przerwała swoje zajęcia i przyszła z nią porozmawiać. Will tymczasem wyszedł z chaty na spacer. – Możecie jeszcze zmienić decyzję – powiedziała Salmakia. – Nie, nie możemy. Już postanowiliśmy – odparła Lyra, uparta i jednocześnie przestraszona. – A jeśli nie wrócimy? – Wy nie musicie iść – przypomniała Lyra. – Nie opuścimy was. – A jeśli nie wrócicie? – Zginiemy, robiąc coś ważnego. Lyra zamilkła. Wcześniej nie przyjrzała się dobrze Salmakii, teraz jednak widziała ją bardzo wyraźnie w świetle kopcącej lampy naftowej, stojącej na stole w zasięgu ręki. Lady miała twarz łagodną i spokojną, nie piękną, nawet nie ładną, ale tego rodzaju, jaką chciałby obok siebie widzieć każdy chory, nieszczęśliwy lub wystraszony człowiek. Głos miała czysty, niski i wyrazisty, podszyty śmiechem i radością. Przez całe życie Lyra nie miała nikogo, kto by jej czytał na dobranoc, nikt nie opowiadał jej bajek ani nie śpiewał kołysanek, nikt jej nie całował przed zgaszeniem światła. Nagle jednak pomyślała, że gdyby istniał głos, który kojarzyłby się z bezpieczeństwem i miłością, byłby to głos lady Salmakii; i poczuła w sercu pragnienie, żeby pewnego dnia kołysać własne dziecko, śpiewać mu i opowiadać bajki takim głosem. – No... – zaczęła, ale ścisnęło ją w gardle, więc tylko przełknęła ślinę i wzruszyła ramionami. – Zobaczymy – powiedziała lady. Zjadłszy cienki, suchy chleb i wypiwszy gorzką herbatę, bo tylko tyle mieli do zaofiarowania gospodarze, podróżni podziękowali, zarzucili plecaki na ramiona i wyruszyli przez miasto ruder w stronę jeziora. Lyra rozejrzała się za swoją śmiercią i oczywiście zobaczyła, jak szła uprzejmie z przodu; ale nie chciała się zbliżyć, chociaż ciągle się oglądała, sprawdzając, czy idą za nią. Dzień był posępny i mglisty, przypominał bardziej zmierzch niż poranek. Opary mgły okrywały smętnym całunem kałuże na drodze lub czepiały się anbarycznych kabli niczym upiorne palce. Nie widzieli żadnych ludzi i niewiele śmierci. Ważki śmigały w wilgotnym powietrzu, jakby zszywały wszystko niewidoczną nicią, jaskrawe błyski ich barw stanowiły rozkosz dla oczu. Wkrótce dotarli na skraj osiedla i ruszyli wzdłuż strumienia, leniwie płynącego wśród karłowatych bezlistnych krzewów. Od czasu do czasu słyszeli ostry trzask albo plusk, jakby spłoszyli jakiegoś płaza, ale nie widzieli żadnych żywych stworzeń poza jedną ropuchą, wielką jak stopa Willa, która tylko zataczała się ciężko z boku na bok jakby z bólu. Niezdarnie próbowała usunąć im się z drogi i patrzyła na nich tak, jakby wiedziała, że zrobią jej krzywdę. – Miłosiernie będzie ją zabić – oświadczył Tialys. – Skąd wiesz? – sprzeciwiła się Lyra. – Może ona wciąż chce żyć, pomimo wszystko. – Jeśli ją zabijemy, zabierzemy ją ze sobą – zauważył Will. – Ona chce zostać tutaj. Zabiłem już dosyć żywych istot. Nawet brudna cuchnąca kałuża jest lepsza niż śmierć. – Ale jeśli ona cierpi? – nie ustępował Tialys. – Gdyby nam powiedziała, wiedzielibyśmy. Ale skoro nie może, nie zamierzam jej zabijać. Zrobiłbym to dla siebie, nie dla niej. Poszli dalej. Wkrótce zmiana w odgłosie ich kroków zasygnalizowała bliskość otwartej przestrzeni, chociaż mgła jeszcze bardziej zgęstniała. Pantalaimon pod postacią lemura z największymi oczami, jakie potrafił wytworzyć, przywierał do ramienia Lyry, wciskał się w jej wilgotne od mgły włosy i rozglądał się dookoła, ale widział nie więcej niż ona. Wciąż dygotał. Nagle wszyscy usłyszeli plusk wody, cichy, ale bardzo bliski. Ważki z jeźdźcami na grzbietach wróciły do dzieci. Pantalaimon ukrył się na piersi Lyry, która przysunęła się bliżej do Willa, i oboje ostrożnie stąpali po śliskiej ścieżce. A potem znaleźli się na brzegu. Oleista, pokryta szumowinami tafla wody rozciągała się przed nimi, drobne fale leniwie lizały kamienisty brzeg. Ścieżka skręciła w lewo. Trochę dalej wystawały z wody, podobne raczej do zgęstka mgły niż materialnego przedmiotu, drewniane deski przystani, przegniłe, pokryte zielonym śluzem. Nie widzieli nic więcej; ścieżka kończyła się tam, gdzie zaczynał pomost, a na końcu pomostu wisiała mgła. Śmierć Lyry, przyprowadziwszy ich tutaj, skłoniła się przed nią, weszła we mgłę i zniknęła, zanim Lyra zdążyła zapytać, co dalej. – Słuchaj – szepnął Will. Znad niewidocznej wody dobiegł powolny dźwięk: skrzypienie drewna i ciche, regularne pluskanie. Will oparł dłoń na rękojeści noża i ostrożnie wszedł na zbutwiałe deski przystani. Lyra trzymała się tuż za nim. Ważki przysiadły na dwóch obrośniętych wodorostami pachołkach do cumowania niczym heraldyczni strażnicy, a dzieci stanęły na końcu pomostu i wytężyły wzrok. Wciąż musiały ocierać rzęsy, na których osiadały kropelki wilgoci. Jedynym dźwiękiem było miarowe skrzypienie i pluskanie, które zbliżało się coraz bardziej. – Nie płyńmy tam! – szepnął Pantalaimon. – Musimy – odszepnęła Lyra. Spojrzała na Willa. Twarz miał zaciętą, ponurą i zdecydowaną; on się nie cofnie. Gallivespianie, Tialys na ramieniu Willa i Salmakia na ramieniu Lyry, zachowywali czujny spokój. Mgła perliła się na skrzydłach ważek jak na pajęczynach; od czasu do czasu owady szybkim trzepotaniem otrząsały skrzydła, ponieważ ciążyły im kropelki wilgoci. Lyra miała nadzieję, że znajdzie się dla nich pożywienie w krainie zmarłych. Nagle pojawiła się łódź. Była to stara łódź wiosłowa, poobijana, połatana, spróchniała; kierował nią przewoźnik wiekowy ponad wszelkie wyobrażenie, zgarbiony i skulony, odziany w worki związane sznurkiem, z kościstymi dłońmi zaciśniętymi na uchwytach wioseł, z wodnistymi bladymi oczami głęboko zapadniętymi wśród fałd i zmarszczek szarej skóry, puścił wiosło i sięgnął szponiastą dłonią do żelaznego kółka, umocowanego w słupie na rogu przystani. Drugą ręką pociągnął wiosłem, żeby ustawić łódź dokładnie obok pomostu. Nie musieli nic mówić. Will wsiadł pierwszy, potem podeszła Lyra. Lecz przewoźnik podniósł rękę. – Nie on – oświadczył chrapliwym szeptem. – Kto? – Nie on. Wyciągnął szarożółty palec i wskazał Pantalaimona, którego rudobrązowe gronostajowe futerko natychmiast przybrało śnieżną biel. – Ale on jest mną! – zaprotestowała Lyra. – Jeśli popłyniesz, on musi zostać. – Ale nie możemy! Umrzemy! – Czy nie tego chcesz? I wtedy po raz pierwszy Lyra w pełni zrozumiała, co robi. Zrozumiała prawdziwe konsekwencje. Stała drżąca, przejęta grozą, i przyciskała do siebie ukochanego dajmona tak mocno, że skomlał z bólu. – Oni... – zaczęła bezradnie i zamilkła: to niesprawiedliwy zarzut, że pozostałych troje nie musiało nic oddać. Will obserwował ją z niepokojem. Rozglądała się dookoła, patrzyła na jezioro, pomost, wyboistą ścieżkę, cuchnące kałuże, martwe i nasiąknięte wilgocią krzaki... Jej Pan zostanie tutaj samotny? Jak on bez niej przeżyje? Trząsł się pod jej koszulą, przytulony do nagiego ciała, chłonąc futerkiem jej ciepło. Niemożliwe! Nigdy! – On musi tutaj zostać, jeśli ty chcesz płynąć – powtórzył przewoźnik. Lady Salmakia szarpnęła wodze, jej ważka sfrunęła z ramienia Lyry i wylądowała na okrężnicy łodzi, gdzie dołączył do niej Tialys. Powiedzieli coś do przewoźnika. Lyra śledziła ich wzrokiem, jak skazaniec śledzi zamieszanie na końcu sali sądowej, które może oznaczać posłańca z ułaskawieniem. Przewoźnik nachylił się, żeby posłuchać, a potem pokręcił głową. – Nie – powiedział. – Jeśli ona popłynie, on zostanie. – To niesprawiedliwe – odezwał się Will. – My nie musimy zostawiać części siebie. Dlaczego Lyra musi? – Och, wy też musicie – odparł przewoźnik. – To jej pech, że ona widzi i słyszy cząstkę, którą musi zostawić. Wy zauważycie to dopiero na wodzie, a wtedy będzie za późno. Ale wszyscy musicie tutaj zostawić część siebie. Tacy jak on nie mają wstępu do krainy zmarłych. Nie, pomyślała Lyra. Nie po to przetrwaliśmy koszmar w Bolvangarze; jakże się potem odnajdziemy? I znowu spojrzała na ponury, niegościnny brzeg, brudny, cuchnący, przesiąknięty trucizną, i pomyślała o swoim kochanym Pantalaimonie czekającym tutaj samotnie, o towarzyszu jej serca patrzącym, jak ona znika we mgle, i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. Jej gwałtowne szlochy nie budziły echa, ponieważ mgła je tłumiła, ale wszędzie wzdłuż brzegu, w niezliczonych zatoczkach i płyciznach, w spróchniałych pniach drzew, okaleczone stworzenia, które tam mieszkały, usłyszały jej serdeczny płacz i przypadły niżej do ziemi, przestraszone. – Gdyby on mógł popłynąć...! – zawołał Will, pragnąc ukoić jej rozpacz, ale przewoźnik pokręcił głową. – On może wejść do łodzi, ale wtedy łódź nie odpłynie – oznajmił. – Ale jak ona znowu go znajdzie? – Nie wiem. – Czy będziemy wracali tą samą drogą? – Wracali? – Zamierzamy wrócić. Popłyniemy do krainy zmarłych, a potem wrócimy. – Nie tędy. – Więc jakąś inną drogą, ale wrócimy! – Przewoziłem już miliony, ale nikt nie wrócił. – Więc będziemy pierwsi. Znajdziemy drogę powrotną. A skoro zamierzamy wrócić, zlituj się, przewoźniku, okaż współczucie, pozwól jej zabrać dajmona! – Nie – odparł i potrząsnął głową. – Tego prawa nie możecie złamać. Tak jak tego... – Wychylił się z łodzi, zaczerpnął wody w dłoń, a potem przechylił rękę tak, że woda się wylała. – To jest takie samo prawo jak to, które każe wodzie spadać do jeziora. Nie mogę przechylić ręki i sprawić, żeby woda popłynęła w górę. Tak samo nie mogę zabrać jej dajmona do krainy zmarłych. Czy ona popłynie, czy nie, on musi zostać. Lyra nic nie widziała; zanurzyła twarz w kocim futerku Pantalaimona. Will zobaczył, że Tialys zsiadł ze swojej ważki i gotuje się do skoku na przewoźnika, i częściowo popierał jego zamiar, lecz starzec również go zauważył i zwrócił ku niemu pomarszczoną twarz. – Jak myślisz, od ilu wieków przewożę ludzi do krainy zmarłych? Myślisz, że nie spotkało mnie już wszystko, co mogło mnie zranić? Myślisz, że ludzie, których zabieram, chętnie ze mną płyną? Walczą i płaczą, próbują mnie przekupić, grożą i stawiają opór; nic nie pomaga. Nie zdołasz mnie zranić swoim żądłem. Lepiej pociesz to dziecko; nie zwracaj na mnie uwagi. Will nie mógł na to patrzeć. Lyra popełniała najokrutniejszy uczynek w życiu, nienawidziła siebie, nienawidziła swojego czynu, cierpiała z Pantalaimonem, za niego i z jego powodu; próbowała postawić go na ścieżce, odczepiała jego kocie pazurki od swojego ubrania, szlochała i szlochała. Will zatkał sobie uszy; nie mógł znieść tych żałosnych dźwięków. Raz po raz Lyra odpychała dajmona, a on wciąż czepiał się jej z piskiem. Mogła zawrócić. Mogła powiedzieć: Nie, to zły pomysł, nie możemy tego zrobić. Mogła pozostać wierna swojej głębokiej, serdecznej więzi z Pantalaimonem, mogła postawić ten związek na pierwszym miejscu, mogła wyrzucić z myśli całą resztę... Ale nie potrafiła. – Pan, jeszcze nikt nigdy tego nie robił – szepnęła, drżąc – ale Will mówi, że wrócimy, i przysięgam, Pan, kocham cię, przysięgam, że wrócimy... Wrócę do ciebie... Trzymaj się, kochany... Będziesz tu bezpieczny... Wrócimy i odnajdę cię, choćbym miała poświęcić na to każdą minutę mojego życia, nie spocznę, dopóki... och, Pan... kochany Pan... Ja muszę, muszę... I odepchnęła go tak, że usiadł w błocie, zziębnięty, wystraszony i rozgoryczony. Will nie potrafił odgadnąć, w jakie zwierzę zmienił się teraz Pantalaimon. Wydawał się taki mały – szczeniak, kociak, coś bezradnego i skrzywdzonego, żałosne stworzenie, wręcz wcielenie nieszczęścia. Ani na chwilę nie odrywał oczu od twarzy Lyry i Will widział, że dziewczynka zmusza się, żeby nie odwracać wzroku, nie unikać poczucia winy, i podziwiał jej uczciwość, jej odwagę, chociaż ich rozdzielenie nim wstrząsnęło. Przepływały pomiędzy nimi tak silne prądy uczuć, że powietrze zdawało się naładowane elektrycznością. Pantalaimon nie zapytał: „dlaczego?”, ponieważ wiedział; nie zapytał, czy Lyra kocha Rogera bardziej niż jego, ponieważ znał prawdziwą odpowiedź. I wiedział, że gdyby przemówił, Lyra nie potrafiłaby mu się oprzeć; więc dajmon milczał, żeby nie przysparzać udręki człowiekowi, który go opuszczał, i teraz oboje udawali, że to nie boli, że to nie potrwa długo, zanim znowu się połączą, że wszystko będzie dobrze. Ale Will widział, że dziewczynka wydarła sobie serce z piersi. Weszła do łodzi. Była tak lekka, że łódź prawie się nie zakołysała. Usiadła obok Willa, nie odrywając oczu od Pantalaimona, który stał drżący na brzegu; lecz kiedy przewoźnik puścił żelazne kółko i pociągnął wiosłami, żeby odepchnąć łódź, mały dajmon-piesek bezradnie podreptał na sam koniec pomostu, lekko stukając pazurkami o miękkie deski, stanął tam i patrzył, tylko patrzył, kiedy łódź odpływała i pomost niknął we mgle. Wtedy Lyra krzyknęła tak przeraźliwie, że nawet w tym mglistym wytłumionym świecie odpowiedziało jej echo, chociaż oczywiście to nie było echo, to była jej druga część krzycząca w krainie żywych, kiedy Lyra odpływała do krainy zmarłych. – Moje serce, Will... – jęknęła i przywarła do niego z mokrą twarzą wykrzywioną bólem. Tak spełniła się przepowiednia, wygłoszona przez Rektora Kolegium Jordana do Bibliotekarza, że Lyra popełni wielką zdradę, przez którą będzie straszliwie cierpieć. Lecz Will również poczuł narastający ucisk w piersi i przez zasłonę bólu zobaczył, że dwoje Gallivespian przywiera do siebie w takiej samej udręce. Częściowo ból był fizyczny. Zupełnie jakby żelazna ręka chwyciła jego serce i wyciągała spomiędzy żeber, więc przycisnął dłonie do tego miejsca. Cierpiał znacznie bardziej niż wtedy, kiedy stracił palce. Lecz cierpienie było również duchowe; coś prywatnego i sekretnego zostało wywleczone na zewnątrz wbrew swojej woli i Will mało nie załamał się pod ciężarem bólu, wstydu, strachu i wyrzutów sumienia, ponieważ sam to spowodował. I było jeszcze gorzej. Zupełnie jakby powiedział: „Nie, nie zabijaj mnie, ja się boję; lepiej zabij moją matkę, ona się nie liczy, nie kocham jej”, i jakby ona go usłyszała, ale udawała, że nie słyszy, żeby oszczędzić mu wstydu, i zaofiarowała się umrzeć zamiast niego, ponieważ go kochała. Czuł się koszmarnie. Nie znał gorszego uczucia. Wiedział, że te wszystkie rzeczy wiązały się z posiadaniem dajmony i czymkolwiek była jego dajmona, ona również została z Pantalaimonem na tym ponurym brzegu. Ta myśl jednocześnie przyszła dzieciom do głowy, więc wymieniły spojrzenia pełne łez. I po raz drugi w życiu, lecz nie ostatni, każde z nich ujrzało własne uczucia wypisane na twarzy tego drugiego. Tylko przewoźnik i ważki wydawali się obojętnie traktować tę podróż. Wielkie owady jaśniały kolorami i urodą nawet w lepkiej mgle, otrząsały z wilgoci przejrzyste skrzydełka; a starzec w chałacie z worków pochylał się w tył i w przód, w tył i w przód, zapierając bose stopy o wilgotne, śliskie dno łodzi. Podróż trwała dłużej, niż Lyra przypuszczała. Chociaż jej cząstka konała z bólu, wyobrażając sobie Pantalaimona porzuconego na brzegu, inna cząstka uczyła się znosić cierpienie, mierzyła własną siłę, zaciekawiona, co będzie dalej i gdzie wylądują. Will obejmował ją mocnym ramieniem, ale on również patrzył w przód, próbował przebić wzrokiem wilgotne szare opary i usłyszeć coś więcej poza pluskiem wioseł. Wkrótce zauważył zmianę: przed nimi leżała skała lub wyspa. Usłyszeli inny dźwięk, zanim jeszcze zobaczyli, że mgła pociemniała. Przewoźnik pociągnął jednym wiosłem, żeby skręcić trochę w lewo. – Gdzie jesteśmy? – rozległ się głos kawalera Tialysa, nikły, lecz silny jak zawsze, chociaż brzmiący szorstko, jakby kawaler również cierpiał. – Niedaleko wyspy – odparł przewoźnik. – Jeszcze pięć minut i wylądujemy. – Jakiej wyspy? – zapytał Will; on również mówił z trudem, głosem tak zdławionym, że niemal obcym. – Brama do krainy zmarłych jest na tej wyspie – wyjaśnił przewoźnik. – Wszyscy tu przybywają, królowie, mordercy, poeci i dzieci; wszyscy tędy odchodzą i nikt nie wraca. – My wrócimy – szepnęła Lyra z naciskiem. Nie odpowiedział, ale litość wypełniała jego stare oczy. Podpłynąwszy bliżej, zobaczyli gałęzie cyprysów i cisów zwieszone nisko nad wodą, ciemnozielone, ponure. Grunt wznosił się stromo, a drzewa rosły tak gęsto, że chyba tylko łasica mogła prześliznąć się między nimi; na tę myśl Lyra wydała krótki szloch połączony z czkawką, bo Pantalaimon na pewno pokazałby jej, że potrafi tego dokonać, ale nie teraz, może już nigdy. – Czy my umarliśmy? – zwrócił się Will do przewoźnika. – To bez różnicy – odparł starzec. – Niektórzy tutaj przybywają i wcale nie wierzą, że umarli. Przez całą drogę upierają się, że żyją, że to pomyłka, ktoś za to zapłaci; bez różnicy. Inni jeszcze za życia pragną umrzeć, biedne dusze, za życia pełnego bólu lub nieszczęścia; zabijają się, szukając błogosławionego spoczynku, i odkrywają, że nic się nie zmieniło, najwyżej na gorsze, bo tym razem nie ma ucieczki; nie można żyć od nowa. Zdarzają się inni, tacy słabi i chorzy, czasami małe dzieci, ledwie się narodziły i już odchodzą do krainy zmarłych. Wiele, wiele razy płynąłem tutaj z płaczącym niemowlęciem na kolanach, które nigdy nie poznało różnicy pomiędzy światem na górze i na dole. No i starzy, bogaci są najgorsi, wściekli i oburzeni, wrzeszczą, pomstują i przeklinają mnie: za kogo ja się uważam? Przecież zgarnęli i uciułali tyle złota! Czy odwiozę ich z powrotem na brzeg, jeśli teraz oddadzą mi trochę? Postawią mnie przed sądem, mieli wpływowych przyjaciół, znali papieża, króla takiego i księcia owakiego, mogą mnie skazać na chłostę... Ale w końcu dociera do nich prawda: że mogą jedynie popłynąć w mojej łodzi do krainy zmarłych, zaś owi królowie i papieże też się tam znajdą w swoim czasie, prędzej, niżby sobie życzyli. Pozwalam im wrzeszczeć i wymyślać; nie mogą mi nic zrobić; w końcu cichną... Więc jeśli nie wiecie, czy umarliście, a ta dziewczynka zaklina się, że powróci do krainy żywych, nie zamierzam się wam sprzeciwiać. Dowiecie się już niedługo, czym jesteście. Przez cały czas wiosłował miarowo wzdłuż brzegu. Teraz wyciągnął wiosła z wody, wsunął uchwyty do łodzi i sięgnął w prawo do pierwszego drewnianego słupa, który wystawał z jeziora. Przyciągnął łódź do wąskiego nabrzeża i przytrzymał, żeby nie kołysała się przy wysiadaniu. Lyra nie chciała wyjść na brzeg; dopóki siedziała w łodzi, Pantalaimon mógł ją sobie wyobrażać prawidłowo, ponieważ tak ją widział po raz ostatni, ale gdyby wysiadła, nie wiedziałby, jak o niej myśleć. Więc wahała się, ale ważki wzleciały w powietrze i Will wstał, blady, trzymając się za pierś, więc ona też musiała. – Dziękuję – powiedziała do przewoźnika. – Kiedy wrócisz, jeśli zobaczysz mojego dajmona, powiedz mu, że go kocham najbardziej ze wszystkich istot żywych czy zmarłych, i przysięgam, że wrócę do niego, nawet jeśli nikt przedtem tego nie dokonał, wrócę na pewno. – Tak, powiem mu – obiecał stary przewoźnik. Odbił od nabrzeża i powolny plusk jego wioseł rozpłynął się we mgle. Gallivespianie, którzy nieco się oddalili, przylecieli z powrotem i usiedli na ramionach dzieci jak przedtem – ona na Lyrze, on na Willu. I tak wędrowcy stanęli na skraju krainy zmarłych. Przed nimi była tylko mgła, chociaż ciemniejsza smuga wskazywała, że dalej wznosi się potężny mur. Lyra zadrżała. Miała wrażenie, że jej skóra zmieniła się w koronkę, a zimne, wilgotne powietrze przepływa swobodnie między żebrami i boleśnie mrozi otwartą ranę, puste miejsce po Pantalaimonie. Przecież, pomyślała, Roger na pewno czuł to samo, kiedy spadł w przepaść, daremnie czepiając się jej palców. Stali w milczeniu i nasłuchiwali. Słyszeli tylko uporczywe kap, kap, kap wody spływającej z liści; kiedy unieśli twarze, kilka zimnych kropli rozbryznęło im się na policzkach. – Nie możemy tutaj zostać – powiedziała Lyra. Zeszli z nabrzeża i, trzymając się blisko siebie, podeszli do muru. Gigantyczne kamienne bloki, pozieleniałe od wiekowej wilgoci, wznosiły się we mgle wyżej, niż sięgał wzrok. Z bliska słyszeli jakieś krzyki za murem, chociaż nie potrafili rozróżnić, czy to ludzkie głosy: piskliwe, żałosne skowyty i jęki, które dryfowały w powietrzu niczym macki meduzy, boleśnie parzące przy dotknięciu. – Tam są drzwi – oznajmił Will zachrypłym, napiętym głosem. Pod płytą kamienia znajdowała się drewniana poobijana furtka. Zanim Will zdążył wyciągnąć rękę, żeby ją otworzyć, tuż obok rozległ się kolejny ostry, przenikliwy wrzask, świdrujący w uszach, który straszliwie ich przeraził. Gallivespianie natychmiast wzbili się w powietrze; ważki rwały się do walki niczym bojowe rumaki. Lecz stwór, który sfrunął z nieba, zmiótł je na bok machnięciem skrzydła, po czym wylądował ciężko na skalnym występie tuż nad głowami dzieci. Tialys i Salmakia pozbierali się i uspokoili swoje spłoszone wierzchowce. Stwór wyglądał jak ogromny ptak wielkości sępa, z twarzą i piersiami kobiety. Will widywał takie istoty na obrazach i jak tylko ją zobaczył, z jego pamięci wypłynęło słowo „harpia”. Twarz miała gładką, bez zmarszczek, lecz starszą nawet niż długowieczne czarownice; tysiące lat okrucieństwa i niedoli uformowały jej rysy w wyraz nienawiści. Ale z bliska wyglądała jeszcze bardziej odrażająco. Brudny śluz zalepiał jej oczodoły, czerwone wargi złuszczyły się i popękały, jakby harpia wciąż wymiotowała zakrzepłą krwią. Czarne, zmatowiałe od brudu włosy opadały jej na ramiona, zakrzywione szpony kurczowo wpijały się w kamień; potężne ciemne skrzydła złożyła na plecach i przy każdym ruchu wydzielała fale ohydnego smrodu. Will i Lyra, walcząc z mdłościami, podnieśli głowy i spojrzeli na nią. – Ależ wy żyjecie! – wykrzyknęła harpia ostrym, szyderczym głosem. Will poczuł, że boi jej się bardziej niż jakiejkolwiek ludzkiej istoty na świecie. – Kim jesteś? – zapytała Lyra, również zdjęta obrzydzeniem jak Will. W odpowiedzi harpia wrzasnęła. Otworzyła usta i skierowała strumień dźwięku prosto w twarze dzieci, aż zadzwoniło im w uszach i zatoczyły się do tyłu. Will chwycił Lyrę i podtrzymywali się wzajemnie, kiedy wrzask przeszedł w urągliwy, obłąkańczy śmiech, któremu zawtórowały we mgle głosy innych harpii. Drwiące, pełne nienawiści głosy przypomniały Willowi bezlitosne okrucieństwo dzieci na szkolnym boisku, ale tutaj żaden nauczyciel nie pilnował porządku, nie było do kogo się zwrócić, nie było gdzie się schować. Will oparł dłoń na rękojeści noża i spojrzał harpii w oczy, chociaż w głowie mu dzwoniło i chwiał się na nogach od samej siły jej wrzasku. – Jeśli chcesz nas powstrzymać – powiedział – to radzę ci, żebyś walczyła równie dobrze, jak krzyczysz. Bo my wchodzimy przez te drzwi. Ohydnie czerwone usta harpii znowu się poruszyły, ale tym razem tylko szyderczo cmoknęła. Potem powiedziała: – Twoja matka jest sama. Ześlemy na nią koszmary. Będziemy na nią krzyczeć we śnie! Will nie zareagował, ponieważ kątem oka widział, że lady Salmakia ostrożnie przesuwa się po gałęzi w stronę harpii. Jej ważka o drżących skrzydłach siedziała na ziemi, przytrzymywana przez Tialysa. Potem wydarzyły się dwie rzeczy: lady skoczyła na harpię i obróciła się, żeby wbić ostrogę głęboko w łuskowatą łapę stwora, a Tialys wypuścił ważkę. Po niecałej sekundzie Salmakia zeskoczyła z gałęzi prosto na grzbiet swojego wierzchowca i wzbiła się w powietrze. Trucizna poskutkowała natychmiast. Ciszę rozdarł kolejny wrzask, znacznie głośniejszy niż poprzedni. Harpia załopotała ciemnymi skrzydłami tak gwałtownie, że Will i Lyra poczuli na twarzach powiew wiatru. Zachwiała się, ale tylko mocniej wpiła szpony w kamień. Twarz jej oblała się gniewną ciemną czerwienią, włosy stanęły dęba, przypominając gniazdo węży. Will pociągnął Lyrę za rękę i ruszyli do drzwi, ale harpia rzuciła się na nich z wściekłością i poderwała w górę dopiero wtedy, kiedy Will odwrócił się, zasłonił sobą Lyrę i podniósł nóż. Gallivespianie natychmiast zaatakowali harpię, podlatywali ku jej twarzy i odskakiwali; nie zdołali zadać ciosu, ale odwracali jej uwagę tak, że niezdarnie trzepotała skrzydłami i mało nie spadła na ziemię. – Tialys! Salmakia! Dosyć, przestańcie! – zawołała Lyra. Szpiedzy ściągnęli wodze swoim wierzchowcom i wzbili się wysoko nad głowy dzieci. Kolejne ciemne stwory gromadziły się we mgle, szydercze wrzaski licznych harpii rozbrzmiewały wzdłuż całego brzegu. Harpia na kamiennym występie otrzepywała skrzydła, potrząsała włosami, prostowała łapy i wysuwała szpony. Nie poniosła żadnego szwanku, jak zauważyła Lyra. Gallivespianie zawiśli w powietrzu, a potem zanurkowali w stronę Lyry, która podstawiła im obie ręce do wylądowania. Salmakia zrozumiała pierwsza i powiedziała do Tialysa: – Ona ma rację. Z jakiegoś powodu nie możemy zranić tego stwora. – Jak masz na imię? – spytała Lyra. Harpia szeroko rozpostarła skrzydła i buchnął od niej tak ohydny smród zgnilizny, że wędrowcy mało nie zemdleli. – Bez-Imienia! – krzyknęła. – Czego od nas chcesz? – zapytała Lyra. – Co mi dacie? – Opowiemy ci, gdzie byliśmy, może to cię zaciekawi. W drodze do tego miejsca widzieliśmy różne dziwne rzeczy. – Och, i zamierzacie opowiedzieć mi o tym? – Jeśli zechcesz. – Może zechcę. A potem? – Może przepuścisz nas przez te drzwi i znajdziesz ducha, którego szukamy. To znaczy, jeśli się zgodzisz. – Więc spróbuj – powiedziała Bez-Imienia. Pomimo bólu i mdłości Lyra poczuła, że właśnie dostała do ręki atutowego asa. – Och, bądź ostrożna – szepnęła Salmakia, ale Lyra już przypominała sobie opowieść, którą snuła poprzedniego wieczoru, poprawiała, skracała, dodawała i koloryzowała: zmarli rodzice; rodzinny skarb; katastrofa statku; ucieczka... – No więc – zaczęła gawędziarskim tonem – to się stało, kiedy byłam małym dzieckiem, naprawdę. Moi rodzice byli księciem i księżną Abingdonu, rozumiesz, bogaci jak nie wiem co. Mój ojciec należał do doradców króla i sam król przyjeżdżał do nas w odwiedziny, och, mnóstwo razy. Polowali w naszym lesie. Dom, gdzie się urodziłam, był największym domem w całej południowej Anglii. Nazywał się... Bez żadnego ostrzeżenia harpia rzuciła się na Lyrę z wystawionymi szponami. Dziewczynka ledwie zdążyła się uchylić, ale jeden szpon zahaczył o jej głowę i wyrwał kępkę włosów. – Kłamiesz! Kłamiesz! – wrzeszczała harpia. – Kłamiesz! Zatoczyła krąg, celując prosto w twarz Lyry, ale Will wydobył nóż i zastąpił jej drogę. Bez-Imienia w ostatniej chwili wykonała zwrot, a Will pociągnął Lyrę w stronę drzwi, ponieważ była oszołomiona i na wpół oślepiona krwią spływającą jej po twarzy. Nie miał pojęcia, co robili Gallivespianie, ale harpia znowu nadlatywała, wrzeszcząc z furią i nienawiścią: – Kłamiesz! Kłamiesz! Kłamiesz! Jej głos rozbrzmiewał ze wszystkich stron, odbijał się echem od wielkiego muru, stłumiony i zniekształcony przez mgłę, jakby cały świat oskarżał Lyrę. Will przyciskał dziewczynkę do piersi, otaczał ją ramieniem i czuł, jak Lyra drży i szlocha. Bez wahania wbił nóż w przegniłe drewno drzwi i wyciął zamek jednym szybkim ruchem. Potem on i Lyra, poprzedzając parę szpiegów na śmigłych ważkach, wkroczyli do krainy duchów, odprowadzani wrzaskiem harpii na mglistym brzegu. 22. Szeptacze ...gęsto niby liście Jesienne, które w Vallombrosa kryją Strumyków leśnych nurt, w cienistej nawie Wysokich borów zielonej Etrurii... John Milton. Raj utracony Will kazał Lyrze usiąść, a potem wyjął pudełeczko z maścią z pięciornika i obejrzał jej ranę. Krwawiła obficie, jak zwykle rany głowy, ale nie była głęboka. Oderwał pas materiału od własnej koszuli, oczyścił skaleczenie i posmarował maścią, próbując nie myśleć o brudnym szponie, który to zrobił. Lyra miała szkliste spojrzenie i twarz bladą jak płótno. – Lyro! Lyro! – zawołał i potrząsnął nią lekko. – Chodź, musimy już iść. Wzdrygnęła się, wzięła głęboki, drżący oddech i skupiła na nim wzrok pełen rozpaczy. – Will... ja już nie mogę... nie potrafię! Nie mogę kłamać! Myślałam, że to takie łatwe... ale nie podziałało... Tylko to jedno umiem, ale to nie działa! – Nie tylko to umiesz. Potrafisz odczytywać aletheiometr, prawda? Chodź, zobaczymy, gdzie jesteśmy. Poszukamy Rogera. Pomógł jej wstać i po raz pierwszy rozejrzeli się po krainie, gdzie mieszkały duchy. Znajdowali się na wielkiej równinie, która rozciągała się daleko we mgle. Słaba, jakby samoistna poświata wydawała się równomiernie rozproszona, tak że nie było prawdziwych cieni ani prawdziwego światła i wszystko miało jednakową szaroburą barwę. Na tej ogromnej płaszczyźnie stały duchy – dorośli i dzieci – tak wiele, że Lyra nie potrafiła odgadnąć ich liczby. Przynajmniej większość z nich stała, chociaż niektórzy siedzieli, niektórzy leżeli apatycznie lub pogrążeni we śnie. Nikt się nie poruszał, nikt nie chodził ani nie biegał, chociaż wielu oglądało się na nowych przybyszów z lękliwą ciekawością w szeroko otwartych oczach. – Duchy – wyszeptała Lyra. – Tutaj są wszyscy, każdy, kto umarł... Niewątpliwie dlatego, że nie miała już przy sobie Pantalaimona, przywarła kurczowo do ramienia Willa, a on był z tego zadowolony. Gallivespianie polecieli przodem, widział ich maleńkie barwne sylwetki śmigające nad głowami duchów, które podnosiły oczy w zadziwieniu; lecz niezmierzona, przytłaczająca cisza i szare światło napełniły go strachem i tylko ciepła obecność Lyry u boku wydawała się żywa. Za ich plecami, za murem wrzaski harpii wciąż rozbrzmiewały echem wzdłuż brzegu. Niektórzy z ludzi-duchów rozglądali się niespokojnie, lecz większość wpatrywała się w Lyrę i Willa. Potem tłumnie ruszyli do przodu. Lyra cofnęła się; nie czuła się jeszcze na siłach, żeby stawić im czoła, jak zamierzała wcześniej, więc Will musiał przemówić pierwszy. – Czy znacie nasz język? – zapytał. – Czy w ogóle możecie mówić? Nawet wystraszeni, roztrzęsieni i cierpiący, Will i Lyra posiadali więcej autorytetu niż wszyscy zmarli razem wzięci. Te nieszczęsne duchy miały bardzo niewiele siły, toteż gdy usłyszały głos Willa – pierwszy czysty i wyraźny głos, który rozległ się tutaj za pamięci zmarłych – wielu z nich wysunęło się do przodu, gotowych odpowiedzieć. Lecz mogły tylko szeptać. Wydawały nikły, wątły dźwięk, nie więcej niż cichy oddech. Przepychały się do przodu, stłoczone i zdesperowane, a Gallivespianie sfrunęli w dół i śmigali przed nimi tam i z powrotem, żeby ich powstrzymać, żeby nie zbliżały się zanadto. Duchy-dzieci wpatrywały się w nich z rozpaczliwą tęsknotą i Lyra od razu zrozumiała dlaczego: myślały, że ważki to dajmony, i z całego serca pragnęły chociaż raz jeszcze przytulić własne dajmony. – Och, to nie dajmony! – zawołała Lyra zdjęta współczuciem. – Ale gdybym miała tutaj własnego dajmona, pozwoliłabym wam go dotknąć i pogłaskać, przysięgam... I wyciągnęła ręce ku dzieciom. Dorosłe duchy odstąpiły, przestraszone lub obojętne, lecz wszystkie dzieci tłumnie ruszyły do przodu. Miały nie więcej substancji niż mgła, biedactwa, i dłonie Lyry przechodziły przez nie na wylot, podobnie jak dłonie Willa. Tłoczyły się dookoła, lekkie i bezcielesne, żeby ogrzać się przy ciepłej krwi i mocnym biciu serc dwojga wędrowców. Will i Lyra odbierali niezliczone zimne, delikatne muśnięcia, kiedy duchy przechodziły przez ich ciała, ogrzewając się po drodze. Dwoje żywych dzieci czuło, że po trochu same umierają; nie mogły oddawać w nieskończoność życia i ciepła, przemarzły już na wskroś, a niezliczony tłum napierał bez przerwy. Wreszcie Lyra musiała je błagać, żeby przestały. Podniosła ręce i zawołała: – Proszę... chcielibyśmy dotknąć was wszystkich, ale przyszliśmy tutaj, żeby kogoś odszukać, i musicie mi powiedzieć, gdzie on jest i jak go znaleźć. Och, Will! – jęknęła, przysuwając twarz do jego twarzy. – Nie wiem, co mam robić! Duchy były zafascynowane kropelkami krwi na czole Lyry, błyszczącymi w mroku niczym jagody ostrokrzewu. Kilka duchów otarło się o nią, pragnąc kontaktu z czymś tak jaskrawo żywym. Jedna dziewczynka, która zmarła w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat, nieśmiało wyciągnęła rękę, żeby dotknąć krwi, a potem cofnęła się wystraszona, lecz Lyra powiedziała: – Nie bój się... Nie zrobimy ci krzywdy... Przemów do nas, jeśli możesz! Dziewczynka-duch odezwała się szeptem: – Czy harpie to zrobiły? Czy chciały cię skrzywdzić? – Tak – przyznała Lyra – ale jeśli tylko to potrafią, nie przejmuję się nimi. – Och, nie tylko... Och, one robią gorzej... – Co? Co takiego robią? Lecz duchy nie chciały jej powiedzieć. Potrząsały głowami i milczały, aż wreszcie jeden chłopiec szepnął: – Nie jest tak źle dla tych, co są tutaj od stuleci, bo po takim czasie człowiek jest zmęczony i już się tak nie boi... – Najbardziej lubią rozmawiać z nowymi – wtrąciła pierwsza dziewczynka. – One... och, to okropne. One... Nie mogę wam powiedzieć. Ich głosy szemrały cicho jak spadające liście. I tylko dzieci mówiły; wszyscy dorośli zdawali się pogrążeni w letargu tak długotrwałym, jakby nigdy już nie mieli poruszyć się ani przemówić. – Słuchajcie – powiedziała Lyra – proszę, posłuchajcie. Przyszliśmy tutaj, ja i moi przyjaciele, ponieważ musimy znaleźć chłopca imieniem Roger. Nie jest tutaj długo, tylko parę tygodni, więc nie zna wielu osób, ale jeśli wiecie, gdzie on jest... Lecz zanim jeszcze skończyła mówić, wiedziała, że mogą spędzić tutaj resztę życia, zestarzeć się na daremnych poszukiwaniach, i wciąż nie poznać nawet niewielkiej cząstki zmarłych. Poczuła przytłaczający ciężar rozpaczy tak wyraźnie, jakby harpia usiadła jej na ramionach. Zacisnęła jednak zęby i wysoko uniosła podbródek. Dotarliśmy tutaj, pomyślała; przynajmniej częściowo nam się udało. Dziewczynka-duch znowu mówiła coś szeptem. – Dlaczego chcemy go znaleźć? – powtórzył Will. – No, Lyra chce z nim porozmawiać. Ale ja też chcę kogoś znaleźć. Mojego ojca, Johna Parry. On też jest gdzieś tutaj i chcę z nim porozmawiać, zanim wrócę do świata żywych. Więc proszę, zapytaj, jeśli możesz, zapytaj Rogera i Johna Parry, czy przyjdą porozmawiać z Lyrą i Willem. Zapytaj ich... Nagle jednak wszystkie duchy odwróciły się i uciekły, nawet dorośli, niczym suche liście rozproszone powiewem wiatru. Po chwili przestrzeń wokół dzieci opustoszała, a potem poznali przyczynę: z góry dobiegły krzyki, wrzaski, chichoty i harpie spadły na nich, bijąc skrzydłami, wydzielając fale smrodu, wrzeszcząc chrapliwie, urągliwie, szyderczo i drwiąco. Lyra natychmiast przypadła do ziemi i zasłoniła uszy, a Will przyklęknął nad nią z nożem w ręku. Zobaczył, że Tialys i Salmakia pędzą w ich stronę. Przez chwilę obserwował kołujące w powietrzu harpie. Widział ich ludzkie twarze kłapiące szczękami, jakby polowały na owady, słyszał wykrzykiwane słowa – szydercze, plugawe, wszystkie o jego matce, słowa rozdzierające mu serce; lecz część jego umysłu zachowała chłodny dystans, obserwowała, oceniała, obliczała. Żadna z harpii nie chciała zbliżyć się do noża. Na próbę wstał. Jedna z nich – może nawet sama Bez-Imienia – musiała skręcić z wysiłkiem, ponieważ właśnie pikowała nisko, żeby przelecieć tuż nad jego głową. Niezdarnie zatrzepotała ciężkimi skrzydłami i ledwie uniknęła zderzenia. Mógł sięgnąć i odciąć jej nożem głowę. Tymczasem nadlecieli Gallivespianie i gotowali się do ataku, ale Will zawołał: – Tialys! Tutaj! Salmakia, siadaj mi na ręce! Wylądowali na jego ramionach, a on powiedział: – Patrzcie. Zobaczcie, co one robią. Tylko latają i wrzeszczą. Myślę, że tamta zraniła Lyrę przez pomyłkę. One chyba nie chcą nas dotykać. Nie zwracajmy na nie uwagi. Lyra podniosła otwarte szeroko oczy. Stwory krążyły wokół głowy Willa, czasami w odległości zaledwie trzydziestu centymetrów, ale zawsze w ostatniej chwili zbaczały w bok lub do góry. Wyczuwał, że dwójka szpiegów rwie się do walki, ale powstrzymali się, ponieważ widzieli, że Will ma rację. To wywarło wpływ również na duchy: widząc, że Will stoi spokojnie, nietknięty i nieustraszony, zaczęły znowu zbliżać się do wędrowców. Nieufnie zerkały na harpie, lecz zbyt mocno przyciągała je pokusa ciepłego ciała i krwi, i silnych uderzeń serca. Lyra wstała, żeby dołączyć do Willa. Rana na jej czole znowu się otwarła i świeża krew spływała jej po policzku. Otarła czerwone krople. – Will – powiedziała – tak się cieszę, że przyszliśmy tu razem... Usłyszał w jej głosie szczególny ton i zobaczył na twarzy wyraz, który znał i lubił najbardziej na świecie: oznaczały, że wpadła na jakiś śmiały pomysł, ale jeszcze nie chciała o tym mówić. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał. – Tędy... chodźcie z nami... znajdziemy ich! – powiedziała dziewczynka-duch. I oboje doznali przedziwnego uczucia, jakby małe rączki duchów sięgały do ich wnętrza i ciągnęły za żebra żeby nimi pokierować. Więc ruszyli po tej wielkiej, jałowej równinie, a harpie kołowały coraz wyżej nad ich głowami, wrzeszcząc bez przerwy. Lecz trzymały się na dystans, a Gallivespianie pełnili straż, lecąc tuż obok. W drodze duchy rozmawiały z nimi. – Przepraszam was – powiedziała jedna dziewczynka – gdzie są wasze dajmony? Przepraszam, że pytam, ale nie... Lyra ani na sekundę nie przestała myśleć o swoim ukochanym porzuconym Pantalaimonie. Głos uwiązł jej w gardle, więc Will odpowiedział za nią. – Zostawiliśmy nasze dajmony na zewnątrz – wyjaśnił. – Gdzie jest dla nich bezpieczniej. Później je zabierzemy. Czy ty miałaś dajmona? – Tak – odparł duch – nazywał się Sandling... Och, tak go kochałam... – Czy przybrał ostateczny kształt? – zapytała Lyra. – Nie, jeszcze nie. Myślał, że zostanie ptakiem, a ja miałam nadzieję, że nie, bo lubiłam jego futerko w nocy w łóżku. Ale on coraz bardziej był ptakiem. Jak się nazywa twój dajmon? Lyra powiedziała jej i duchy znowu zaczęły się do nich cisnąć. Wszystkie chciały opowiedzieć o swoich dajmonach. – Mój nazywał się Matapan... – Bawiliśmy się w chowanego, ona się zmieniała jak kameleon i wcale jej nie widziałem, taka była dobra... – Raz skaleczyłam się w oko i nic nie widziałam, a on prowadził mnie przez całą drogę do domu... – Nigdy nie chciał się ukształtować, ale ja chciałam dorosnąć, więc ciągle się kłóciliśmy... – Zwijała się w kłębek na mojej dłoni i zasypiała... – Czy one są gdzieś tutaj? Zobaczymy je jeszcze? – Nie. Kiedy umierasz, twój dajmon gaśnie jak płomień świecy. Widziałam to. Już nigdy nie zobaczyłam mojego Castora, chociaż... chociaż nawet się nie pożegnałam... – One nie znikają! Muszą gdzieś być! Mój dajmon gdzieś jest, na pewno! Duchy tłoczyły się, ożywione i gorliwe, oczy im błyszczały i policzki poróżowiały, jakby wędrowcy użyczyli im swojego życia. – Czy jest tutaj ktoś z mojego świata, gdzie nie mamy dajmonów? – zapytał Will. Chudy chłopiec-duch w jego wieku kiwnął głową i Will odwrócił się do niego. – O tak – brzmiała odpowiedź. – Nie rozumieliśmy, czym są dajmony, ale wiedzieliśmy, jak to jest bez nich. Tutaj są ludzie z różnych światów. – Znałam moją śmierć – powiedziała jedna dziewczynka. – Znałam ją przez cały czas, kiedy dorastałam. Kiedy usłyszałam, jak mówią o dajmonach, myślałam, że chodzi im o coś w rodzaju śmierci. Teraz za nią tęsknię. Już jej nie zobaczę. „Skończyłam i zrobiłam swoje”, to były ostatnie słowa, które do mnie powiedziała, a potem odeszła na zawsze. Dopóki była ze mną, zawsze wiedziałam, że mogę komuś zaufać, komuś, kto wie, dokąd odchodzimy i co mamy robić. Ale już jej nie mam. Nie wiem, co się teraz stanie. – Nic się nie stanie! – zawołał ktoś. – Już nigdy nic się nie stanie! – Wcale tego nie wiesz – odparła jeszcze inna. – Przecież oni tu przyszli. Nikt nie wiedział, że to się zdarzy. Miała na myśli Willa i Lyrę. – To pierwsza rzecz, która tutaj się wydarzyła – oświadczył chłopiec-duch. – Może teraz wszystko się zmieni. – Co byś zmienił, gdybyś mógł? – zapytała Lyra. – Wróciłbym do świata! – Czy chciałbyś tego nawet wtedy, gdyby to znaczyło, że zobaczysz świat tylko na chwilę? – Tak! Tak! Tak! – No, w każdym razie ja muszę znaleźć Rogera – stwierdziła Lyra. Zapaliła się do swojego nowego pomysłu, ale najpierw chciała uprzedzić Willa. Na bezkresnej równinie wśród niezliczonych duchów rozpoczął się powolny, wszechogarniający ruch. Dzieci go nie widziały, lecz Tialys i Salmakia szybujący w górze obserwowali małe blade figurki, które przesuwały się razem niczym ogromne stada migrujących ptaków lub reniferów. W centrum tego ruchu dwójka dzieci, które nie były duchami, posuwała się miarowo do przodu; nie prowadząca i nie prowadzona, lecz w jakiś sposób ogniskująca wokół siebie wszystkich zmarłych. Szpiedzy, których myśli mknęły jeszcze szybciej niż lotne wierzchowce, wymienili spojrzenia i posadzili ważki jedna przy drugiej na zeschłej, skurczonej gałęzi. – Czy my mamy dajmony, Tialysie? – zapytała Salmakia. – Odkąd wsiedliśmy do łodzi, czuję się tak, jakby wyrwano mi serce z piersi i jeszcze bijące wyrzucono na brzeg – powiedział kawaler. – Ale ono wciąż bije w mojej piersi. Więc coś mojego zostało tam razem z dajmonem dziewczynki, i coś twojego, Salmakio, ponieważ twarz masz ściągniętą, ręce blade i zaciśnięte. Tak, mamy dajmony, czymkolwiek są. Może ludzie w świecie Lyry to jedyne żyjące istoty, które wiedzą, co mają. Może właśnie dlatego jeden z nich rozpoczął rewoltę. Zsunął się z grzbietu ważki i uwiązał ją dla bezpieczeństwa, a potem wyjął magnetytowy rezonator. Lecz ledwie go dotknął, od razu znieruchomiał. – Brak odpowiedzi – oznajmił ponuro. – Więc jesteśmy poza światem? – Z pewnością poza zasięgiem pomocy. No, w końcu wiedzieliśmy, że idziemy do krainy zmarłych. – Ten chłopiec poszedłby za nią na koniec świata. — Jak myślisz, czy jego nóż otworzy drogę powrotną? — On na pewno tak myśli. Ale, och... Tialysie, nie wiem. – On jest bardzo młody. Oboje są młodzi. Wiesz, jeśli ona nie przeżyje, to już nieważne, czy dokonałaby właściwego wyboru wystawiona na pokuszenie. Cała sprawa przestanie się liczyć. – Myślisz, że już wybrała? Kiedy postanowiła zostawić swojego dajmona na brzegu? Czy takiego wyboru musiała dokonać? Kawaler spojrzał w dół, na miliony duchów powoli krążące po równinie krainy zmarłych, dryfujące w ślad za jasną, żywą iskierką, którą była Lyra Złotousta. Widział tylko jej włosy, najjaśniejszy punkt w mroku, a obok czarnowłosą głowę chłopca. – Nie – odparł – jeszcze nie. To ją dopiero czeka. – Więc musimy doprowadzić ją do tego bezpiecznie. – Doprowadzić ich oboje. Teraz są związani. Lady Salmakia szarpnęła cienkie jak pajęczyna wodze, jej ważka poderwała się z gałęzi i pomknęła w stronę żywych dzieci, a kawaler pospieszył za nią. Lecz nie zatrzymali się przy dzieciach, tylko zniżywszy lot dla sprawdzenia, czy wszystko z nimi w porządku, polecieli przodem, częściowo dlatego, że ważki były niespokojne, i ponieważ chcieli zobaczyć, jak daleko rozciąga się ta ponura równina. Lyra zobaczyła, jak przelatują w górze, i poczuła ulgę, że istnieje jeszcze coś tak pięknego i śmigłego. Potem, ponieważ nie mogła już dłużej wytrzymać, żeby nie podzielić się swoim pomysłem, nachyliła się do Willa, ale musiała szeptać. Przysunęła wargi do jego ucha i w gorącym tchnieniu usłyszał: – Will, chcę, żebyśmy stąd wyprowadzili te wszystkie biedne dzieci-duchy... dorosłych też... Możemy ich uwolnić! Znajdziemy Rogera i twojego ojca, a potem otworzymy przejście do innego świata i wypuścimy ich wszystkich! Odwrócił się i obdarzył ją szczerym uśmiechem, tak gorącym i szczęśliwym, że coś drgnęło w jej wnętrzu, przynajmniej doznała takiego uczucia, ale bez Pantalaimona nie mogła siebie zapytać, co to znaczy. Może jej serce zaczęło bić w nowy sposób. Głęboko zdumiona, nakazała sobie iść prosto i pokonać ten zawrót głowy. Więc szli dalej. Szept „Roger” rozprzestrzeniał się szybciej niż tempo ich marszu; duchy przekazywały jeden drugiemu słowa: „Roger... Lyra przyszła... Roger... Lyra jest tutaj...” niczym elektryczną wiadomość przesyłaną przez komórki organizmu. Tialys i Salmakia, krążąc na swoich niezmordowanych ważkach i rozglądając się dookoła, dostrzegli wreszcie nowy rodzaj ruchu. Gdzieś daleko powstało jakby zawirowanie. Zniżyli lot, ale po raz pierwszy ich zignorowano, ponieważ coś bardziej interesującego zaprzątało uwagę duchów. Rozmawiały z podnieceniem, szepcząc prawie bezgłośnie, coś wskazywały, kogoś popychały do przodu. Salmakia sfrunęła nisko, ale nie mogła wylądować; panował zbyt wielki ścisk, a żaden duch nie utrzymałby jej na dłoni czy ramieniu, nawet gdyby odważył się spróbować. Zobaczyła małego chłopca-ducha z uczciwą, nieszczęśliwą twarzą, zaskoczonego i oszołomionego tym, co mu powtarzano, i zawołała: – Roger? Czy to Roger? Podniósł wzrok, otumaniony, i nerwowo kiwnął głową. Salmakia zawróciła do swojego towarzysza i razem pospieszyli do Lyry. Lecieli długo i nawigacja sprawiała im kłopoty, ale obserwując wzorce ruchu, wreszcie znaleźli dziewczynkę. – Tam jest – oznajmił Tialys i zawołał: – Lyro! Lyro! Twój przyjaciel jest tutaj! Lyra podniosła wzrok i wyciągnęła rękę do ważki. Wielki owad wylądował od razu; błyszczał jak pokryty żółtą i czerwoną emalią, przejrzyste skrzydełka trzymał rozłożone sztywno i nieruchomo. Tialys zachował równowagę, kiedy podniosła go do oczu. – Gdzie? – zapytała przejęta, bez tchu. – Czy on jest daleko? – Godzina drogi piechotą – odparł kawaler. – On wie, że przyjdziesz. Inni mu powiedzieli i sprawdziliśmy, że to on. Idź dalej i wkrótce go spotkasz. Tialys zauważył, że Will prostuje się z trudem i zbiera resztki sił. Lyra, w przeciwieństwie do niego pełna energii, zarzucała Gallivespian pytaniami: Jak wygląda Roger? Czy z nim rozmawiali? Czy wydawał się zadowolony? Czy inne dzieci zdają sobie sprawę, co się dzieje, czy pomagają, czy tylko stoją na drodze? I tak dalej. Tialys starał się odpowiadać cierpliwie i zgodnie z prawdą, i krok po kroku żywa dziewczynka zbliżała się do chłopca, na którego sprowadziła śmierć. 23. Bez wyjścia I poznacie prawdę, i prawda was wyzwoli. Ewangelia według świętego Jana – Will – powiedziała Lyra – jak myślisz, co zrobią harpie, kiedy wypuścimy duchy? Ponieważ ohydne stwory podlatywały coraz bliżej, hałasowały coraz bardziej i gromadziły się coraz liczniej, jakby sam mrok tworzył małe zgęstki złośliwości i dodawał im skrzydeł. Duchy wciąż z obawą podnosiły wzrok. – Zbliżamy się?! – zawołała Lyra do lady Salmakii. – Już niedaleko! – odkrzyknęła lady, unosząc się nad nimi. – Zobaczysz go, jeśli wejdziesz na tę skałę. Ale Lyra nie chciała tracić czasu. Ze wszystkich sił próbowała zrobić wesołą minę przez wzgląd na Rogera, ale oczami duszy wciąż widziała okropną scenę, kiedy porzucony Pantalaimon-piesek niknął we mgle na przystani, i ledwie powstrzymywała skowyt. Ale musiała się postarać; musiała dać Rogerowi nadzieję, jak zawsze. Wreszcie spotkali się twarzą w twarz, całkiem niespodziewanie. Pojawił się wśród tłumu duchów, mizerny i blady, lecz tak uradowany, jak tylko to możliwe u ducha. Podbiegł, żeby ją objąć. Lecz przepłynął jej przez ręce jak chłodny dym i chociaż poczuła, że jego rączka obejmuje jej serce, w tym uścisku brakowało siły. Nigdy już nie mogli naprawdę się dotknąć. Mógł jednak szeptać i powiedział: – Lyro, myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę... Myślałem, że nawet jeśli przyjdziesz tutaj po śmierci, będziesz dużo starsza, dorosła i nie zechcesz ze mną rozmawiać... – Dlaczego nie? – Bo zrobiłem coś złego, kiedy Pantalaimon odebrał moją dajmonę dajmonie Lorda Asriela! Trzeba było uciekać, nie próbować z nią walczyć! Powinniśmy byli uciekać do ciebie! Wtedy nie mogłaby znowu schwytać mojej dajmony i kiedy skała runęła, byłaby ze mną! – Przecież to nie twoja wina, głupi! – zawołała Lyra. – To ja ciebie tam zaciągnęłam. Powinnam była ci pozwolić wrócić z innymi dziećmi i z Cyganami. To moja wina. Tak mi przykro, Roger, naprawdę to była moja wina, inaczej nie trafiłbyś tutaj... – No, nie wiem – powiedział. – Może zginąłbym w inny sposób. Ale to nie twoja wina, Lyro, zrozum. Zaczynała w to wierzyć, ale jednocześnie serce jej się krajało, kiedy widziała tę biedną małą zimną istotkę, tak bliską i tak niedostępną. Próbowała chwycić go za rękę, chociaż jej palce zamknęły się w pustce; on jednak zrozumiał i usiadł obok niej. Inne duchy cofnęły się nieco, zostawiły ich samych i Will też usiadł trochę dalej, podtrzymując sobie rękę. Znowu krwawiła i podczas gdy Tialys, pikując gwałtownie, odpędzał duchy, Salmakia pomogła chłopcu opatrzyć ranę. Lyra i Roger nie zwracali na to uwagi. – Ale ty nie umarłaś – powiedział Roger. – Jak tutaj trafiłaś, skoro żyjesz? I gdzie jest Pan? – Och, Roger... musiałam go zostawić na brzegu... To była najgorsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu, tak bardzo bolało... Wiesz, jak to boli... A on tylko stał i patrzył, och, czułam się jak morderczyni, Roger... ale musiałam, bo inaczej nie mogłam przyjść tutaj! – Udawałem, że z tobą rozmawiam przez cały czas odkąd umarłem – wyznał. – Żałowałem, że nie mogę, ale tak bardzo chciałem... Chciałem się stąd wydostać, ja i wszyscy inni zmarli, bo to straszne miejsce, Lyro, beznadziejne, nic się nie zmienia, kiedy nie żyjesz, i te ptaszyska... Wiesz, co robią? Czekają, kiedy odpoczywasz... Nigdy nie możesz porządnie zasnąć, tylko jakby drzemiesz... i podchodzą do ciebie po cichu, i szepczą o wszystkich złych rzeczach, które zrobiłeś za życia, żebyś nie mógł ich zapomnieć. Wiedzą o tobie najgorsze rzeczy. Wiedzą, jak sprawić, żebyś poczuł się okropnie, myśląc o głupich i złych uczynkach, które kiedykolwiek popełniłeś. I znają chciwe, brzydkie myśli, które ci kiedyś przyszły do głowy, i zawstydzają cię, i sprawiają, że brzydzisz się sobą... Ale nie możesz przed nimi uciec. – No więc – powiedziała Lyra – posłuchaj. Zniżyła głos i przysunęła się bliżej do małego ducha, jak dawniej, kiedy planowali jakąś psotę w Kolegium Jordana. – Pewnie nie wiesz, ale czarownice... Pamiętasz Serafinę Pekkalę...? Czarownice znają przepowiednię o mnie. Nie wiedzą, że ja wiem... Nikt nie wie. Nigdy przedtem nikomu o tym nie mówiłam. Ale kiedy byłam w Trollesundzie i Cygan Ojciec Coram zabrał mnie na spotkanie z konsulem czarownic, doktorem Lanseliusem, konsul zrobił mi test. Kazał mi wyjść na dwór i wybrać gałązkę sosny obłocznej spośród wielu innych. To miało dowieść, że naprawdę potrafię odczytywać wskazania aletheiometru. No więc zrobiłam to i szybko wróciłam, bo było zimno, a zadanie zabrało mi tylko sekundę, było łatwe. Konsul rozmawiał z Ojcem Coramem i nie wiedzieli, że ich słyszę. Powiedział, że czarownice znają od wieków przepowiednię o mnie: mam zrobić coś wielkiego i ważnego i to będzie w innym świecie... Nigdy o tym nie mówiłam, chyba nawet zapomniałam, bo tyle się działo. Więc to jakoś wyleciało mi z pamięci. Nigdy nawet nie rozmawiałam o tym z Panem, bo chyba śmiałby się ze mnie. Ale potem pani Coulter mnie złapała i trzymała w uśpieniu. Miałam sny i śniłam o tym, i śniłam o tobie. I przypomniałam sobie Cygankę, Ma Costę... Pamiętasz, to na ich łódź wsiedliśmy w Jerychu, z Simonem i Hugh i tamtymi... – Tak! I prawie dopłynęliśmy do Abingdonu! To był nasz najlepszy wyczyn, Lyro! Nigdy tego nie zapomnę, nawet gdybym miał tutaj tkwić martwy przez tysiąc lat... – Tak, ale słuchaj... Kiedy uciekłam od pani Coulter za pierwszym razem, tak, znowu znalazłam Cyganów i zaopiekowali się mną, i... Och, tyle się dowiedziałam, zdziwiłbyś się... ale to najważniejsze: Ma Costa powiedziała mi, że mam olejek czarownic w duszy, powiedziała, że Cyganie to wodny lud, ale ja jestem z ognia. Myślę, że to znaczy, że ona jakby przygotowywała mnie do proroctwa czarownic. Wiem, że mam zrobić coś ważnego, a ten doktor Lanselius mówił, że ważne, żebym nigdy nie poznała swojego przeznaczenia, aż to się stanie, rozumiesz... Nigdy nie wolno mi o to pytać... Więc nie pytałam. Nigdy nawet się nie zastanawiałam, co to może być. Nie pytałam aletheiometru. Ale teraz chyba wiem. I to, że znowu cię znalazłam, to jest dowód. Oto, co muszę zrobić, Roger, oto, czym jest moje przeznaczenie: muszę pomóc wszystkim zmarłym wydostać się na zawsze z krainy śmierci. Ja i Will musimy uratować was wszystkich. Na pewno o to chodzi. Na pewno. I ponieważ Lord Asriel, mój ojciec, powiedział coś takiego: „Śmierć umrze”. Chociaż nie wiem, co się stanie. Nie możesz jeszcze im o tym mówić, przyrzeknij. To znaczy, może nie zostaniesz tam na górze, ale... Rozpaczliwie usiłował jej przerwać, więc umilkła. – Właśnie to chciałem ci powiedzieć! – zawołał. – Mówiłem im, wszystkim innym zmarłym, że przyjdziesz! Tak samo jak przyszłaś i uratowałaś dzieci z Bolvangaru! Mówiłem, że Lyra tego dokona. Marzyli, żeby to była prawda, chcieli mi wierzyć, ale nigdy właściwie nie uwierzyli. Widziałem to po nich. Najpierw – ciągnął – każde dziecko, które tutaj trafia, każde jedno zaczyna od gadania, że tato na pewno mnie stąd zabierze, albo mama – jak tylko się dowiedzą, gdzie jestem, przyjdą i zabiorą mnie z powrotem do domu. Jeśli nie tata i mama, to przyjaciel albo dziadek, ale ktoś na pewno przyjdzie im na ratunek. Tylko, że nikt nigdy nie przychodzi. Więc nikt mi nie uwierzył, kiedy powiedziałem, że przyjdziesz. Tylko, że miałem rację! – Tak – przyznała – chociaż nie zrobiłabym tego bez Willa. To jest Will, a to kawaler Tialys i lady Salmakia. Tyle ci mam do powiedzenia, Rogerze... – Kto to jest Will? Skąd pochodzi? Lyra zaczęła wyjaśniać, całkowicie nieświadoma, jak głos się jej zmienił, jak się wyprostowała i jak nawet jej oczy spoglądały inaczej, kiedy opowiadała historię swojego spotkania z Willem i walki o zaczarowany nóż. Skąd miała wiedzieć? Ale Roger to zauważył, ze smutną bezgłośną zazdrością zmarłych. Tymczasem Will i Gallivespianie rozmawiali po cichu w pewnej odległości. – Co zamierzacie zrobić, ty i dziewczynka? – zapytał Tialys. – Otworzyć ten świat i wypuścić duchy. Po to mam nóż. Nigdy nie widział takiego zdumienia na niczyjej twarzy, tym bardziej na twarzach tych, których opinię sobie cenił. Zdążył już nabrać wielkiego szacunku dla tej dwójki. Siedzieli w milczeniu przez chwilę, a potem Tialys powiedział: – To wszystko zmieni. Zadasz najmocniejszy cios. Po czymś takim Autorytet będzie bezsilny. – Jak mogliby coś takiego podejrzewać?! – zawołała lady. – To na nich spadnie jak grom z jasnego nieba! – A co potem? – zapytał Willa kawaler. – Co potem? No, sami będziemy musieli stąd wyjść i znaleźć nasze dajmony. Nie myśl o „potem”. Wystarczy myśleć o „teraz”. Nic nie powiedziałem duchom na wypadek.. na wypadek, gdyby się nie udało. Więc wy też nic nie mówcie. Teraz chcę znaleźć świat, który mogę otworzyć, a te harpie patrzą. Więc jeśli chcecie pomóc, odciągnijcie ich uwagę. Gallivespianie natychmiast poderwali swoje ważki w mrok nad głowami, gdzie harpie zgromadziły się gęsto niczym muchy. Will patrzył, jak wielkie owady szarżują nieustraszenie w górę, jakby harpie rzeczywiście były muchami, które można chwytać i zjadać w locie. Pomyślał, jak bardzo te olśniewające stworzenia muszą tęsknić za czystym niebem i swobodnym szybowaniem nad przejrzystą wodą. Potem wyjął nóż. I natychmiast usłyszał obelgi, którymi obrzuciły go harpie – szydercze słowa o matce – więc odłożył nóż i starał się oczyścić umysł. Spróbował znowu, z tym samym rezultatem. Słyszał, jak harpie hałasują w górze pomimo wysiłków Gallivespian; było ich tak wiele, że dwójka samotnych jeźdźców nie mogła ich rozpędzić. No, nie ma rady. Łatwiej nie będzie. Więc Will odprężył się, wyłączył umysł i po prostu siedział, luźno trzymając nóż, aż znowu był gotowy. Tym razem nóż wciął się prosto w powietrze – i natrafił na skałę. Will otworzył okno do podziemia innego świata. Zamknął je i spróbował ponownie. Powtórzyło się to samo, chociaż wiedział, że otworzył inny świat. Przedtem otwierał okna nad ziemią w różnych światach, więc nie powinno go dziwić, że tym razem dla odmiany znalazł się pod ziemią, ale poczuł się zaniepokojony. Następnym razem pomacał tak ostrożnie, jak się nauczył, wyszukując czubkiem noża rezonans, który wskazywał świat z gruntem na tym samym poziomie. Ale za każdym razem wyczuwał nieprawidłowy dotyk. Nie mógł otworzyć żadnego świata; wszędzie natrafiał na twardą skałę. Lyra zauważyła, że coś jest źle, przerwała poufną rozmowę z duchem Rogera i pospieszyła do Willa. – Co się stało? – zapytała cicho. Powiedział jej i dodał: – Musimy przenieść się w inne miejsce, zanim znajdę świat, który możemy otworzyć. Ale te harpie nam nie pozwolą. Powiedziałaś duchom, co zamierzamy? – Nie. Tylko Rogerowi i kazałam mu dochować sekretu. On zrobi, co mu każę. Och, Will, boję się, tak się boję. Może nigdy stąd nie wyjdziemy. A jeśli utkniemy tu na zawsze? – Nóż może przeciąć skałę. W razie konieczności po prostu wykopiemy tunel. To zabierze dużo czasu i mam nadzieję, że nie będziemy musieli, ale możemy tak zrobić. Nie martw się. – Tak. Masz rację. Oczywiście, że możemy. Popatrzyła na niego i pomyślała, że wygląda na chorego, z twarzą ściągniętą z bólu i ciemnymi kręgami wokół oczu, ręka mu drżała, palce znowu krwawiły; wydawał się równie chory jak ona. Nie mogli już długo wytrzymać bez swoich dajmonów. Lyra czuła w środku drżenie; mocno objęła się ramionami, tęskniąc za Panem. Duchy tłoczyły się coraz bliżej, zwłaszcza dzieci nie mogły zostawić Lyry w spokoju. – Proszę – powiedziała jakaś dziewczynka. – Nie zapomnisz o nas, kiedy wrócisz, prawda? – Nie – zapewniła Lyra. – Nigdy. – Opowiesz im o nas? – Przyrzekam. Jak się nazywasz? Lecz dziewczynka nagle się zawstydziła: zapomniała. Odwróciła się, zakrywając twarz, a jakiś chłopiec powiedział: – Chyba lepiej zapomnieć. Ja zapomniałem swoje imię. Niektórzy są tu od niedawna i ciągle pamiętają. Niektóre dzieci są tu od tysięcy lat. Nie są starsze od nas i dużo zapomniały. Oprócz blasku słońca. Tego nikt nie zapomina. I wiatru. – Tak – dołączył się inny. – Opowiedz nam o tym! I coraz więcej duchów żądało, żeby Lyra opowiadała im o rzeczach, które pamiętały, o słońcu, wietrze i niebie, i o zapomnianych rzeczach, na przykład jak się bawić. Dziewczynka odwróciła się do Willa i szepnęła: – Co mam robić? – Opowiedz im. – Boję się. Po tym, co się stało wcześniej... te harpie... – Powiedz im prawdę. Nie dopuścimy tutaj harpii. Popatrzyła na niego z powątpiewaniem. Dosłownie mdliło ją ze strachu. Odwróciła się z powrotem do duchów, które napierały coraz bardziej. – Proszę! – szeptały. – Dopiero co przyszłaś ze świata! Opowiedz nam, opowiedz! Opowiedz nam o świecie! Niedaleko stało drzewo – tylko martwy pień z białymi jak kość gałęziami sterczącymi w zimnym szarym powietrzu – a ponieważ Lyra czuła się osłabiona i pomyślała, że nie może jednocześnie iść i opowiadać, skierowała się w tamtą stronę, żeby usiąść. Tłum duchów falował i rozstępował się przed nimi. Kiedy zbliżyli się do drzewa, Tialys wylądował na ramieniu Willa i nalegał, żeby chłopiec przechylił głowę i posłuchał. – One wracają – ostrzegł cicho. – Te harpie. Coraz więcej. Trzymaj nóż w pogotowiu. Lady i ja powstrzymamy je, jak długo damy radę, ale może czeka cię walka. Ukradkiem, żeby nie martwić Lyry, Will obluzował nóż w pochwie i trzymał dłoń blisko rękojeści. Tialys znowu odleciał, a Lyra dotarła do drzewa i usiadła na jednym z grubych korzeni. Tyle zmarłych postaci skupiło się wokół niej z nadzieją, szeroko otwierając oczy, że Will musiał ich odsunąć i zrobić trochę miejsca; pozwolił jednak Rogerowi zostać blisko, ponieważ chłopiec wpatrywał się w Lyrę i słuchał z takim przejęciem. Lyra zaczęła opowiadać o świecie, który znała. Opowiedziała im, jak ona i Roger wdrapali się na dach Kolegium Jordana i znaleźli gawrona ze złamaną łapą, jak opiekowali się nim, aż mógł znowu latać; jak zwiedzali piwnice z winami, grubo pokryte kurzem i pajęczynami, jak wypili trochę kanaryjskiego wina albo może tokaju, nie miała pewności, i jak się upili. A duch Rogera słuchał z dumą i rozpaczą, kiwał głową i szeptał: – Tak, tak! Właśnie tak było, to prawda, zgadza się! Potem opowiedziała im o wielkiej bitwie pomiędzy mieszkańcami Oksfordu a ceglarzami. Najpierw opisała im Glinianki, starając się niczego nie pominąć, szerokie płuczki barwy ochry, czerpaki, piece do wypalania jak wielkie ceglane ule. Opowiedziała o wierzbach rosnących nad brzegiem rzeki, z listkami srebrzystymi od spodu; powiedziała, że kiedy słońce świeciło przez kilka dni, glina zaczynała pękać na wielkie płaskie tafle rozdzielone głębokimi szczelinami, i jakie to uczucie wcisnąć palce w szczelinę i powoli podważyć wyschniętą taflę błota, starając się, żeby nie pękła. Pod spodem glina była wilgotna, idealna do rzucania w ludzi. Opisała zapachy unoszące się w tym miejscu: dym z pieców, zapach mułu i gnijących liści dolatujący od rzeki, kiedy wiatr wiał z południowego zachodu; ciepły zapach pieczonych ziemniaków, które jadali ceglarze; bulgotanie wody płynącej rynnami do płuczek; powolny mlaszczący dźwięk, kiedy próbowało się wyciągnąć stopę z ziemi; ciężki chlupot zastawek śluzy w gęstej od gliny wodzie. Duchy cisnęły się coraz bliżej, karmiły się jej słowami, przypominały sobie czasy, kiedy miały ciała i skórę, nerwy i zmysły, i pragnęły, żeby nigdy nie przestała mówić. Potem opowiedziała, jak dzieci ceglarzy zawsze prowadziły wojnę z mieszczuchami, ale były tępe i powolne, z gliną zamiast mózgu, podczas gdy mieszczuchy w porównaniu z nimi były szybkie i sprytne jak wróble; jak pewnego dnia wszystkie dzieci z miasta machnęły ręką na dzielące ich różnice, sprzymierzyły się, uknuły plan i zaatakowały Glinianki z trzech stron, przyparły do rzeki dzieci ceglarzy i ciskały w nie pecynami ciężkiej gliniastej ziemi, zniszczyły i stratowały ich zamek z piasku, zmieniły fortyfikacje w pociski, aż ziemia, powietrze i woda przemieszały się nie do odróżnienia i wszystkie dzieci wyglądały dokładnie tak samo, od stóp do głów oblepione błotem, i żadne z nich nigdy nie przeżyło takiego wspaniałego dnia. Skończywszy opowieść, spojrzała na Willa, wyczerpana. Wtedy doznała wstrząsu, oprócz milczących duchów dookoła i jej towarzyszy, żywych i bliskich, miała jeszcze inną publiczność: gałęzie drzewa gęsto obsiadły ciemne ptasie sylwetki o kobiecych twarzach, spoglądające na nią z góry, poważne i oczarowane. Wstała, zdjęta nagłym strachem, ale harpie się nie poruszyły. – Wy! – zawołała w desperacji. – Przedtem na mnie wrzeszczałyście, kiedy próbowałam coś wam powiedzieć. Co was teraz powstrzymuje? Dalej, rozedrzyjcie mnie szponami i zmieńcie w ducha! – Tego na pewno nie zrobimy – odezwała się harpia w samym środku, Bez-Imienia we własnej osobie. – Posłuchaj. Tysiące lat temu, kiedy przybyły tutaj pierwsze duchy, Autorytet dał nam moc widzenia najgorszego w każdym z nich, i od tego czasu żywimy się najgorszym, aż nasza krew cuchnie i serca chorują. Ale nie miałyśmy nic innego do jedzenia. Nic innego. A teraz dowiadujemy się, że zamierzacie otworzyć drogę do górnego świata i wyprowadzić stąd wszystkie duchy... Jej szorstki głos zagłuszyły miliony szeptów, kiedy każdy duch, który to usłyszał, krzyczał z radości; lecz harpie wrzasnęły i załopotały skrzydłami, aż duchy znowu zamilkły. – Tak! – krzyknęła Bez-Imienia. – Wyprowadzić je stąd! Co my teraz zrobimy? Powiem ci, co zrobimy: odtąd nie cofniemy się przed niczym. Będziemy ranić, dręczyć, kaleczyć i plugawić każdego ducha, którego dopadniemy, aż oszaleje ze strachu, wstrętu i wyrzutów sumienia. To jest ziemia jałowa; zmienimy ją w piekło! Harpie zarechotały przeraźliwie, wiele sfrunęło z drzewa prosto na duchy, które rozbiegły się w przerażeniu. Lyra przywarła do ramienia Willa i jęknęła: – Teraz one wszystko wygadały, a my nie możemy tego zrobić... Znienawidzą nas... Pomyślą, że ich zdradziliśmy! Pogorszyliśmy ich los zamiast polepszyć! – Cicho – powiedział Tialys. – Nie rozpaczaj. Zawołaj je z powrotem i spraw, żeby nas wysłuchały. – Wracajcie! Wracajcie wszyscy! Wracajcie i posłuchajcie! – krzyknął Will. Jedna za drugą harpie o wygłodniałych twarzach, ożywionych i złaknionych nieszczęścia, zawróciły i sfrunęły z powrotem na drzewo, a duchy podążyły za nimi. Kawaler zostawił swoją ważkę pod opieką Salmakii i wskoczył na skałę, gdzie wszyscy go widzieli – drobny, zwinny i ciemnowłosy, odziany w zieleń. – Harpie – powiedział – możemy wam zaproponować coś lepszego. Odpowiedzcie szczerze na moje pytania i wysłuchajcie, co powiem, a potem to osądzicie. Kiedy Lyra rozmawiała z wami za murem, rzuciłyście się na nią. Dlaczego? – Kłamstwa! – wrzasnęły wszystkie harpie. – Kłamstwa i wymysły! – Lecz kiedy teraz opowiadała, wszystkie jej słuchałyście, każda z was, słuchałyście cicho i w skupieniu. Ponownie pytam: dlaczego? – Ponieważ mówiła prawdę – odparła Bez-Imienia. – Ponieważ to była prawda. Ponieważ nas żywiła. Ponieważ nas karmiła. Ponieważ nic nie mogłyśmy na to poradzić. Ponieważ to była prawda. Ponieważ nie wiedziałyśmy, że istnieje cokolwiek poza złem i zepsuciem. Ponieważ poznałyśmy nowe rzeczy, słońce, deszcz i wiatr. Ponieważ to była prawda. – W takim razie – powiedział Tialys – zawrzyjmy umowę. Zamiast widzieć tylko zepsucie, chciwość i okrucieństwo duchów, które tutaj przychodzą, odtąd macie prawo żądać od każdego ducha, żeby opowiedział wam historię swojego życia, i każdy musi mówić prawdę o tym, co widział i słyszał, czego dotykał, co kochał i znał na świecie. Każdy z tych duchów ma swoją historię; każdy, który tu przyjdzie w przyszłości, opowie wam prawdziwe rzeczy o świecie. A wy będziecie miały prawo ich wysłuchać i oni będą musieli powiedzieć prawdę. Lyra podziwiała zuchwałość małego szpiega. Jak śmiał przemawiać do tych stworów, jakby miał władzę przyznawać im prawa? Każda z nich mogła go uśmiercić jednym kłapnięciem szczęk, rozedrzeć go na strzępy pazurami albo zrzucić z wysoka na ziemię i zmiażdżyć. A jednak stał przed nimi, dumny i nieustraszony, negocjując umowę! A one słuchały i naradzały się zniżonymi głosami, zwracając ku sobie twarze. Wszystkie duchy czekały, milczące i wystraszone. Potem Bez-Imienia znowu zabrała głos. – To nie wystarczy – oświadczyła. – Chcemy czegoś więcej. Pod dawną dyspensą miałyśmy cel. Miałyśmy swoje miejsce i obowiązki. Wypełniałyśmy skrupulatnie rozkazy Autorytetu i za to nas szanowali. Nienawidzili i bali się nas, ale również szanowali. Co teraz się stanie z tym szacunkiem? Dlaczego duchy miałyby na nas zważać, skoro mogą po prostu znowu wrócić do świata? Mamy swoją dumę i nie pozwolimy sobic jej odebrać. Potrzebujemy honorowego miejsca! Potrzebujemy celu i obowiązków do wypełniania, żeby darzono nas szacunkiem, na jaki zasługujemy! Poruszyły się na gałęziach, mamrocząc i wznosząc skrzydła. Lecz chwilę później Salmakia wskoczyła na głaz obok kawalera i zawołała: – Macie całkowitą rację! Każdy powinien mieć jakiś cel, ważne zadanie budzące szacunek, które można wypełniać z dumą. Oto wasza misja, którą tylko wy możecie wypełnić, ponieważ jesteście strażniczkami i opiekunkami tego miejsca. Waszym zadaniem będzie przeprowadzenie duchów od miejsca lądowania nad jeziorem przez całą drogę w krainie zmarłych aż do nowej bramy na świat. W zamian opowiedzą wam swoje historie jako uczciwą i sprawiedliwą zapłatę za przewodnictwo. Czy to wam się wydaje słuszne? Bez-Imienia spojrzała na swoje siostry i wszystkie pokiwały głowami. – I mamy prawo odmówić im przewodnictwa, jeśli skłamią albo jeśli coś zatają, albo jeśli nie będą mieli nam nic do powiedzenia. Skoro żyją na świecie, powinni widzieć, słyszeć, dotykać, kochać i poznawać różne rzeczy. Zrobimy wyjątek dla niemowląt, które nie zdążyły niczego poznać, ale w innym przypadku, jeśli ktoś zejdzie tu na dół, nie przynosząc nic ze sobą, nie wyprowadzimy go. – To sprawiedliwie – przyznała Salmakia i pozostali wędrowcy wyrazili zgodę. Tak więc zawarli układ. W zamian za historię Lyry, której już wysłuchały, harpie zgodziły się zaprowadzić podróżnych z nożem do części krainy zmarłych sąsiadującej z górnym światem. Czekała ich daleka droga, przez tunele i jaskinie, ale harpie poprowadzą ich wiernie i wszystkie duchy mogą iść za nimi. Lecz zanim wyruszyli, ktoś krzyknął najgłośniej jak to możliwe w przypadku szeptu. Był to duch chudego mężczyzny o gniewnej twarzy, który zawołał: – Co się stanie? Kiedy opuścimy krainę zmarłych, czy znowu ożyjemy? Czy też znikniemy jak nasze dajmony? Bracia, siostry, nie powinniśmy nigdzie iść za tym dzieckiem, dopóki się nie dowiemy, co się z nami stanie! Inni podchwycili pytanie. – Tak, powiedz nam, dokąd idziemy! Powiedz nam, czego mamy się spodziewać! Nigdzie nie pójdziemy, dopóki się nie dowiemy, co się z nami stanie! Lyra w rozpaczy odwróciła się do Willa, ale on poradził: – Powiedz im prawdę. Zapytaj aletheiometru i powiedz im, co odpowiedział. – Dobrze – zgodziła się dziewczynka. Wyjęła złocisty instrument. Odpowiedź nadeszła od razu. Lyra odłożyła przyrząd i wstała. – Oto, co się stanie – zaczęła – i to prawda, absolutna prawda. Kiedy stąd wyjdziecie, wszystkie cząsteczki, które was tworzą, rozdzielą się i rozproszą tak jak wasze dajmony. Jeśli widzieliście czyjąś śmierć, wiecie, jak to wygląda. Ale wasze dajmony nie są teraz niczym; są częścią wszystkiego. Atomy, które je tworzyły, przeniosły się w powietrze, wiatr, drzewa, ziemię i żywe istoty. One nigdy nie znikają. Po prostu są częścią wszystkiego. I właśnie tak stanie się z wami, obiecuję, przysięgam na mój honor. Rozproszycie się, to prawda, ale wydostaniecie się na wolność i znowu będziecie cząstką wszelkiego życia. Nikt się nie odezwał. Ci, którzy widzieli rozpływające się dajmony, przypominali to sobie, a ci, którzy nie widzieli, próbowali to sobie wyobrazić, i wszyscy milczeli, aż młoda kobieta wystąpiła do przodu. Zginęła jako męczennica przed wiekami. Rozejrzała się i powiedziała: – Za życia mówiono nam, że kiedy umrzemy, pójdziemy do nieba. Mówiono, że niebo to miejsce radości i chwały, że spędzimy wieczność w towarzystwie świętych i aniołów chwalących Wszechmogącego, w stanie łaski i błogości. Tak nam mówili. I to sprawiło, że niektórzy z nas oddali życie, a inni spędzili lata na samotnej modlitwie, podczas gdy omijały nas wszelkie radości i nawet o tym nie wiedzieliśmy. Ponieważ kraina zmarłych nie jest miejscem kary ani nagrody. Jest miejscem nicości. Dobrzy przychodzą tutaj tak samo jak źli i wszyscy marniejemy w tym mroku przez wieczność, bez nadziei na wolność, bez radości, bez snu ani spoczynku, ani spokoju. Lecz teraz przybyło to dziecko, ofiarujące nam drogę wyjścia, i ja pójdę za nim. Nawet jeśli to oznacza zapomnienie, przyjaciele, przyjmę je chętnie, ponieważ nie odejdziemy w nicość, będziemy znowu żyli w tysiącach źdźbeł trawy i milionach liści, będziemy spadali w kroplach deszczu i unosili się w powiewach wiatru, będziemy błyszczeli w rosie pod gwiazdami i księżycem tam na górze, w fizycznym świecie, który jest i zawsze był naszym prawdziwym domem. Więc nakłaniam was: chodźcie za tym dzieckiem w niebo! Lecz jej ducha odepchnął na bok duch mężczyzny, który wyglądał jak mnich: chudy i blady nawet po śmierci, z ciemnymi płomiennymi oczami. Przeżegnał się i wymamrotał modlitwę, a potem powiedział: – To gorzka wiadomość, smutny i okrutny żart. Czyż nie widzicie prawdy? To nie jest dziecko. To jest agentka samego Złego! Świat, w którym żyliśmy, był padołem łez i zepsucia. Tam nic nie mogło nas zadowolić. Ale Wszechmogący podarował nam to błogosławione miejsce na całą wieczność, ten raj, który upadłym duszom wydaje się posępny i jałowy, lecz który oczy wiary widzą takim, jaki jest, płynący mlekiem i miodem, rozbrzmiewający słodkimi hymnami aniołów. Zaprawdę, to jest raj! Obietnice tej dziewczynki to tylko kłamstwa. Ona chce was zaprowadzić do piekła! Idźcie z nią na własną zgubę. Moi towarzysze i ja, prawdziwie wierzący, pozostaniemy tutaj w naszym błogosławionym raju i spędzimy wieczność, wychwalając Wszechmogącego, który dał nam zdolność odróżniania prawdy od fałszu. – Ponownie się przeżegnał, po czym razem ze swymi towarzyszami odwrócił się ze zgrozą i wstrętem. Lyra poczuła się zbita z tropu. Czyżby się pomyliła? Czy popełniła wielki błąd? Rozejrzała się dookoła: mrok i pustka ze wszystkich stron. Lecz już wcześniej nabierała się na pozory, na przykład zaufała pani Coulter z powodu jej pięknego uśmiechu i słodkiego czarownego zapachu. Tak łatwo popełnić omyłkę, nie mając dajmona za przewodnika; może teraz również się myliła. Ale Will potrząsnął ją za ramię. Potem objął dłońmi jej twarz i przytrzymał mocno. – Wiesz, że to nieprawda – powiedział. – I tak samo to czujesz. Nie zwracaj na niego uwagi. Oni wszyscy też widzą, że on kłamie. I polegają na nas. Chodź, zaczynamy. Kiwnęła głową. Musiała zaufać swojemu ciału i uwierzyć zmysłom; wiedziała, że Pantalaimon tak by zrobił. Więc wyruszyli, a niezliczone miliony duchów podążały za nimi. Z tyłu, za daleko, żeby dzieci widziały, inni mieszkańcy świata zmarłych, usłyszawszy, co się dzieje, przyłączali się do wielkiego marszu. Tialys i Salmakia polecieli się rozejrzeć i z radością zobaczyli tam swoich współplemieńców oraz wszelkie gatunki rozumnych stworzeń, kiedykolwiek ukaranych przez Autorytet śmiercią i wygnaniem. Widzieli istoty niepodobne do ludzi, istoty takie jak mulefa, które rozpoznałaby Mary Malone, i jeszcze dziwniejsze duchy. Lecz Will i Lyra nie mieli siły oglądać się za siebie; mogli jedynie maszerować z nadzieją, prowadzeni przez harpie. – Czy już prawie to zrobiliśmy, Will? – szepnęła Lyra. – Najgorsze za nami? Nie wiedział. Ale czuli się tacy słabi i chorzy, że odparł: – Tak, już prawie skończone, najgorsze za nami. Niedługo stąd wyjdziemy. 24. Pani Coulter w Genewie Jaka matka, taka córka. Księga Ezechiela Pani Coulter zaczekała do nocy, zanim skierowała się do Kolegium Świętego Hieronima. Po zapadnięciu ciemności sprowadziła statek intencyjny w dół przez chmury i powoli sunęła wzdłuż brzegu jeziora na wysokości wierzchołków drzew. Kolegium wyróżniało się kształtem spośród innych starożytnych budynków Genewy; wkrótce dostrzegła iglicę, ciemne jamy krużganków, kwadratową wieżę, gdzie rezydował przewodniczący Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej. Wcześniej już trzykrotnie odwiedzała Kolegium; wiedziała, że kalenice, szczyty i kominy na dachu zapewniają mnóstwo miejsca na kryjówki, nawet dla czegoś tak dużego jak statek intencyjny. Powoli przeleciała nad dachówkami błyszczącymi po niedawnym deszczu i wprowadziła maszynę w niewielkie zagłębienie pomiędzy spadzistym dachem a ślepą ścianą wieży, miejsce widoczne jedynie z dzwonnicy pobliskiej Kaplicy Świętej Penitencji; była to doskonała kryjówka. Delikatnie obniżyła statek, pozwalając, żeby dwupiętrowy kadłub sam znalazł sobie miejsce i ustawił się, utrzymując kabinę w poziomie. Zaczynała kochać tę maszynę: spełniała jej życzenia szybko jak myśl i pracowała tak cicho; mogła unosić się nad kimś dosłownie na wyciągnięcie ręki i ta osoba nic by nie zauważyła. W ciągu niecałego dnia, odkąd pani Coulter ją ukradła, opanowała urządzenia kontrolne, ale wciąż nie miała pojęcia, co napędzało pojazd, i tylko tym się martwiła: nie potrafiła określić, kiedy wyczerpie się paliwo lub baterie. Upewniwszy się, że statek stoi pewnie i dach utrzyma jego ciężar, zdjęła hełm i wysiadła. Jej dajmon już podważał jedną z ciężkich starych dachówek. Przyłączyła się do niego i wkrótce usunęli pół tuzina, a potem pani Coulter złamała listwy, na których się opierały, i zrobiła otwór wystarczająco duży, żeby ją pomieścił. – Wejdź tam i rozejrzyj się – szepnęła, a dajmon wskoczył w ciemność. Słyszała chrobotanie jego pazurów, kiedy ostrożnie przechodził po podłodze strychu, a potem czarny pyszczek okolony złocistą sierścią ukazał się w otworze. Pani Coulter zrozumiała od razu i weszła za nim do środka. Zaczekała, aż wzrok jej się przyzwyczai. W nikłym świetle stopniowo ukazał się długi strych, gdzie majaczyły ciemne kształty zmagazynowanych tutaj kredensów, stołów, biblioteczek i wszelkiego rodzaju mebli. Przede wszystkim przesunęła wysoki kredens tak, żeby zasłaniał otwór w dachu. Potem na palcach podeszła do drzwi na drugim końcu pomieszczenia i nacisnęła klamkę. Oczywiście drzwi były zamknięte na klucz, ale miała szpilkę do włosów, a zamek był prosty. Trzy minuty później razem ze swoim dajmonem stała na końcu długiego korytarza, gdzie pod zakurzonym świetlikiem zobaczyli wąskie schody prowadzące w dół. Po pięciu minutach otwarli okno w spiżarni obok kuchni dwa piętra niżej i wyszli na uliczkę. Brama Kolegium znajdowała się tuż za rogiem, a jak powiedziała pani Coulter do złocistej małpy, powinni wejść w tradycyjny sposób, bez względu na to, jak zamierzają wyjść. – Zabierz ręce ode mnie – powiedziała spokojnie do wartownika – i okaż trochę uprzejmości, bo każę cię wychłostać. Powiedz Przewodniczącemu, że przyjechała pani Coulter i pragnie natychmiast się z nim zobaczyć. Mężczyzna odskoczył, a jego dajmona-pinczerka, która dotąd szczerzyła zęby na dobrze wychowaną złocistą małpę, natychmiast stchórzyła i podkuliła kikut ogona. Wartownik chwycił słuchawkę telefonu i niecałą minutę później młody ksiądz o świeżej twarzy wpadł z pośpiechem do wartowni, wycierając dłonie o sutannę na wypadek, gdyby chciała uścisnąć mu rękę. Nie chciała. – Kim jesteś? – zapytała. – Brat Louis – odpowiedział ksiądz, uspokajając swoją dajmonę-królicę. – Pracownik sekretariatu Komisji Konsystorskiej. Zechce pani... – Nie przyjechałam tutaj, żeby rozmawiać z pisarczykiem – przerwała mu pani Coulter. – Zaprowadź mnie do ojca MacPhaila. Natychmiast. Ksiądz ukłonił się bezradnie i wyprowadził ją. Wartownik za jej plecami wydął policzki w westchnieniu ulgi. Brat Louis dwa lub trzy razy spróbował nawiązać konwersację, po czym dał za wygraną i w milczeniu zaprowadził panią Coulter do pokojów Przewodniczącego znajdujących się w wieży. Ojciec MacPhail właśnie odmawiał pacierze, toteż ręka nieszczęsnego brata Louisa drżała gwałtownie, kiedy pukał. Usłyszeli westchnienie i jęk, a potem ciężkie kroki zmierzające do drzwi. Oczy Przewodniczącego rozszerzyły się na widok gościa, wilczy uśmiech wypłynął na usta. – Pani Coulter – powiedział ojciec MacPhail i wyciągnął rękę. – Bardzo się cieszę, że panią widzę. Moja siedziba jest zimna i uboga, ale proszę wejść, proszę wejść. – Dobry wieczór – powiedziała pani Coulter, wchodząc za nim do pomieszczenia o surowych kamiennych ścianach. Pozwoliła mu na trochę krzątaniny, kiedy podawał jej krzesło. – Dziękuję – zwróciła się do brata Louisa, który wciąż tkwił w drzwiach. – Wypiję filiżankę czekolady. Nic jej nie proponowano i wiedziała, że obraża go, traktując jak służącego, ale zachowywał się tak nędznie, że na to zasłużył. Przewodniczący kiwnął głową, więc brat Louis musiał wyjść i wykonać polecenie ku swojej wielkiej irytacji. – Oczywiście jest pani aresztowana – oświadczył Przewodniczący, siadając na drugim krześle i odwracając lampę. – Och, po co psuć rozmowę, zanim jeszcze zaczęliśmy? – zapytała pani Coulter. – Przybyłam tutaj dobrowolnie, jak tylko zdołałam uciec z fortecy Asriela. Faktem jest, ojcze Przewodniczący, że posiadam mnóstwo informacji o jego siłach i o dziecku i zamierzam je panu przekazać. – Zatem zechce pani zacząć od dziecka. – Moja córka ma obecnie dwanaście lat. Niedługo wkroczy w okres dojrzewania, a wtedy będzie za późno, by zapobiec katastrofie; natura i sposobność połączą się jak iskra i hubka. Dzięki waszej interwencji obecnie to dużo bardziej możliwe. Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany. – Pani obowiązkiem było sprowadzić ją tutaj, pod naszą opiekę. Zamiast tego wolała pani ukryć się w górskiej jaskini... Chociaż pozostaje dla mnie zagadką, jak kobieta o pani inteligencji mogła liczyć, że jej się uda. – Prawdopodobnie wiele rzeczy jest dla pana zagadką, ojcze, poczynając od związku pomiędzy matką i córką. Jeśli pan myślał choć przez chwilę, że oddam córkę pod opiekę... opiekę!... grupy mężczyzn ogarniętych gorączkową obsesją na tle seksualności, mężczyzn o brudnych paznokciach, cuchnących zastarzałym potem, mężczyzn, których ukradkowe spojrzenia pełzałyby po jej ciele jak karaluchy... Jeśli pan myślał, że narażę moje dziecko na coś takiego, to jest pan głupszy niż ja... pańskim zdaniem. Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi i wszedł brat Louis, niosąc dwie filiżanki czekolady na drewnianej tacy. Postawił tacę na stole z nerwowym ukłonem, uśmiechając się do Przewodniczącego w nadziei, że pozwolą mu zostać; ale ojciec MacPhail kiwnął ręką w stronę drzwi i młody ksiądz niechętnie wyszedł. – Więc co pani zamierzała zrobić? – zapytał Przewodniczący. – Chciałam ją ukryć w bezpiecznym miejscu, dopóki zagrożenie nie minie. – Jakie zagrożenie? – zagadnął, podając jej filiżankę. – Och, pan chyba wie, o czym mówię. Gdzieś tam jest kusiciel, wąż, że się tak wyrażę, więc nie chciałam dopuścić do ich spotkania. – Towarzyszy jej pewien chłopiec. – Owszem. I gdybyście się nie wtrącili, miałabym oboje pod kontrolą. Teraz mogą być wszędzie. Przynajmniej wiem, że nie ma ich u Lorda Asriela. – Nie wątpię, że będzie ich szukał. Ten chłopiec ma nóż o niezwykłej mocy. Choćby dlatego warto ich ścigać. – Zdaję sobie z tego sprawę – zapewniła pani Coulter. – Zdołałam złamać ten nóż, ale chłopiec go naprawił. Uśmiechała się. Chyba nie polubiła tego wstrętnego szczeniaka? – Wiemy – odparł krótko Przewodniczący. -No, no – rzuciła. – Brat Pavel widocznie nabrał szybkości. Kiedy go znałam, odczytanie tego wszystkiego zabrałoby mu co najmniej miesiąc. Pociągnęła łyk czekolady, rozwodnionej i słabej; jakie to typowe dla tych nudnych księży, pomyślała, narzucać swoją świętoszkowatą abstynencję również gościom. – Niech mi pani opowie o Lordzie Asrielu – zażądał przewodniczący. – Niech mi pani opowie wszystko. Pani Coulter oparła się wygodnie i zaczęła opowiadać – nie wszystko, ale on wcale tego nie oczekiwał. Opowiedziała o fortecy, o sprzymierzeńcach, o aniołach, o kopalniach i odlewniach. Ojciec MacPhail siedział w absolutnym bezruchu, a jego dajmona-jaszczurka przyswajała i zapamiętywała każde słowo. – A jak się pani tutaj dostała? – zapytał. – Ukradłam giropter. Skończyło się paliwo i musiałam go porzucić na wsi, niedaleko stąd. Resztę drogi przebyłam piechotą. – Czy Lord Asriel aktywnie szuka dziewczynki i chłopca? – Oczywiście. – Zakładam, że chodzi mu o nóż. Wie pani, że on ma nazwę? Kliwuchy z północy nazywają go „niszczyciel bogów” – ciągnął, podchodząc do okna i spoglądając w dół na krużganki. – Do tego dąży Asriel, prawda? Chce zniszczyć Autorytet. Niektórzy ludzie twierdzą, że Bóg już nie żyje. Asriel chyba do nich nie należy, jeśli żywi ambicję, żeby Go zabić. – Więc gdzie jest Bóg? – zapytała pani Coulter. – Jeśli żyje? I dlaczego już nie przemawia? Na początku świata Bóg chodził po ogrodzie i rozmawiał z Adamem i Ewą. Potem zaczął się wycofywać i Mojżesz słyszał tylko Jego głos. Później, za czasów Daniela, Bóg się postarzał... był Przedwieczny. Gdzie jest teraz? Czy nadal żyje, niewyobrażalnie stary, zgrzybiały i zdziecinniały, niezdolny myśleć, mówić ani działać i niezdolny umrzeć, niczym spróchniały pień? A jeśli jest w takim stanie, czy nie spełnimy najbardziej miłosiernego uczynku, nie udowodnimy naszej prawdziwej miłości do Boga, jeśli go odszukamy i damy mu dar śmierci? Panią Coulter ogarnęło chłodne uniesienie. Nie wiedziała, czy wyjdzie stąd żywa; ale mówiąc w ten sposób do tego człowieka, upajała się własnymi słowami. – A Pył? – zapytał. – Z głębin herezji, jaki jest pani pogląd na Pył? – Nie mam żadnych poglądów na Pył – odparła. – Nie wiem, co to jest. Nikt nie wie. – Rozumiem. No cóż, zacznę od przypomnienia, że jest pani aresztowana. Chyba już czas znaleźć dla pani miejsce do spania. Będzie całkiem wygodnie; nikt nie zrobi pani krzywdy; ale nie wypuścimy stąd pani. Jutro znowu porozmawiamy. Zadzwonił i brat Louis zjawił się niemal natychmiast. – Zaprowadź panią Coulter do najlepszego gościnnego pokoju – rozkazał Przewodniczący. – I zamknij ją na klucz. Najlepszy pokój gościnny okazał się obskurny, z tanimi meblami, ale przynajmniej czysty. Kiedy klucz przekręcił się w zamku, pani Coulter natychmiast rozejrzała się za mikrofonem i znalazła jeden w przeładowanym ozdobami kinkiecie, a drugi pod ramą łóżka. Rozłączyła oba, po czym przeżyła straszną niespodziankę. Z blatu komody za drzwiami obserwował ją Lord Roke. Krzyknęła i oparła się dłonią o ścianę, żeby odzyskać równowagę. Gallivespianin siedział ze skrzyżowanymi nogami, całkowicie swobodny, i wcześniej nie zauważyła go ani pani Coulter, ani złocista małpa. Odczekała, aż serce przestało jej walić i oddech się wyrównał, po czym zapytała: – A kiedyż to zamierzał mnie pan uprzedzić o swojej obecności, mój panie? Zanim się rozbiorę czy potem? – Zanim – odparł. – Powiedz swojemu dajmonowi, żeby się uspokoił, bo go poćwiartuję. Złocista małpa obnażyła zęby i zjeżyła sierść na całym ciele. Agresywna złość na jej twarzy mogła odebrać odwagę każdemu normalnemu człowiekowi, ale Lord Roke tylko się uśmiechnął. Jego ostrogi błyszczały w nikłym świetle. Mały szpieg wstał i przeciągnął się powoli. – Właśnie rozmawiałem z moim agentem w fortecy Lorda Asriela – podjął. – Lord przekazuje wyrazy uznania i prosi, żebyś dała mu znać, jak tylko poznasz zamiary tych ludzi. Zabrakło jej tchu, jakby Lord Asriel uderzył ją w żołądek. Oczy jej się rozszerzyły i powoli usiadła na łóżku. – Przybyłeś tutaj, żeby mnie szpiegować czy pomagać? – zapytała. – Jedno i drugie, i masz szczęście, że tutaj jestem. Jak tylko się zjawiłaś, zaczęli jakieś anbaryczne prace w piwnicach. Nie wiem, co tam robią, ale właśnie teraz pracuje tam zespół uczonych. Zdaje się, że ich poruszyłaś. – Nie wiem, czy mam to uznać za pochlebne, czy niepokojące. Prawdę mówiąc, jestem wyczerpana i idę spać. Jeśli zamierzasz mi pomóc, możesz pełnić wartę. Na początek popatrz w drugą stronę. Skłonił się i odwrócił twarzą do ściany, dopóki nie umyła się w poobijanej misce, wytarła cienkim ręcznikiem, rozebrała i położyła do łóżka. Jej dajmon patrolował pokój, sprawdzał szafę na ubrania, listwę do wieszania obrazów, zasłony, widok z okna na ciemne krużganki. Lord Roke obserwował każdy jego ruch. Wreszcie złocista małpa położyła się obok pani Coulter i oboje od razu zasnęli. Lord Roke nie powiedział pani Coulter wszystkiego, czego dowiedział się od Lorda Asriela. Sprzymierzeńcy śledzili przeloty wszelkiego rodzaju istot nad rubieżami republiki i zauważyli na zachodzie koncentrację czegoś, co wyglądało na anioły, ale mogło być czymś zupełnie innym. Wysłali patrole, żeby zbadały sprawę, ale na razie niczego się nie dowiedzieli; cokolwiek tam wisiało, okryło się nieprzeniknioną mgłą. Szpieg uważał jednak, że lepiej nie martwić tym pani Coulter; była wyczerpana. Niech śpi, pomyślał i wędrował bezgłośnie po pokoju, wyglądał przez okno, nasłuchiwał pod drzwiami, trzeźwy i czujny. Godzinę po wejściu pani Coulter usłyszał ciche odgłosy za drzwiami: lekkie drapanie i szept. W tej samej chwili słabe światło obrysowało kontur drzwi. Lord Roke wsunął się w najdalszy kąt i stanął za nogą krzesła, na które pani Coulter rzuciła swoje ubranie. Upłynęła minuta, po czym klucz bardzo cicho obrócił się w zamku. Drzwi uchyliły się na centymetr, nie więcej, a wtedy światło zgasło. Lord Roke widział wystarczająco dobrze w nikłym blasku przebijającym cienkie zasłony, lecz intruz musiał zaczekać, aż oczy mu się przyzwyczają do mroku. Wreszcie drzwi otwarły się szerzej, bardzo powoli, i młody ksiądz, brat Louis, wszedł do pokoju. Przeżegnał się i na palcach podszedł do łóżka. Lord Roke sprężył się do skoku, ale ksiądz tylko posłuchał regularnego oddechu pani Coulter, sprawdził z bliska, czy ona naprawdę śpi, po czym odwrócił się do nocnego stolika. Nakrył dłonią szkiełko latarki i włączył ją, przepuszczając między palcami cienki promyk światła. Obejrzał stolik tak dokładnie, że prawie dotknął nosem blatu, ale czegokolwiek szukał, nie znalazł. Pani Coulter położyła tam kilka przedmiotów, zanim poszła do łóżka: parę monet, pierścionek, zegarek; ale nie zainteresowały brata Louisa. Ponownie odwrócił się do niej i wtedy zobaczył to, czego szukał. Wydał cichy syk. Lord Roke zrozumiał powód jego konsternacji: poszukiwany przedmiot to był medalion na złotym łańcuszku, zawieszony na szyi pani Coulter. Lord Roke bezszelestnie przesunął się wzdłuż listwy podłogowej w stronę drzwi. Ksiądz przeżegnał się ponownie, ponieważ musiał dotknąć kobiety. Wstrzymując oddech, pochylił się nad łóżkiem – złocista małpa się poruszyła. Młody człowiek zamarł z wyciągniętymi rękami. Jego dajmona-królica dygotała, tuląc mu się do stóp, całkiem bezużyteczna; mogła przynajmniej pełnić straż dla tego biedaka, pomyślał Lord Roke. Małpa przekręciła się we śnie i znowu znieruchomiała. Po minucie ciągnącej się jak wiek brat Louis opuścił drżące dłonie ku szyi pani Coulter. Marudził tak długo, że Lord Roke myślał, że zacznie świtać, zanim ksiądz odepnie zamek, wreszcie jednak delikatnie podniósł medalion i się wyprostował. Lord Roke, szybki i cichy jak mysz, znikł za drzwiami, zanim ksiądz się odwrócił. Zaczekał w ciemnym korytarzu, a kiedy brat Louis wyszedł na palcach i przekręcił klucz w zamku, Gallivespianin zaczął go śledzić. Brat Louis poszedł do wieży i kiedy Przewodniczący otworzył drzwi, Lord Roke wskoczył do środka i przemknął do klęcznika w kącie pokoju. Tam znalazł zacienioną listwę, gdzie przysiadł i słuchał. Ojciec MacPhail nie był sam: aletheiometrysta brat Pavel wertował swoje księgi, a inna postać stała nerwowo przy oknie. Był to doktor Cooper, teolog eksperymentalny z Bolvangaru. Obaj podnieśli wzrok. – Dobra robota, bracie Louisie – pochwalił Przewodniczący. – Przynieś go tutaj, siadaj, pokaż mi. Dobra robota! Brat Pavel odsunął kilka ksiąg i młody ksiądz położył łańcuszek na stole. Pozostali nachylili się, żeby popatrzeć, jak ojciec MacPhail gmera przy zamku. Doktor Cooper podał mu scyzoryk, po czym rozległo się ciche kliknięcie. – Ach! – westchnął Przewodniczący. Lord Roke wspiął się na blat biurka, żeby zobaczyć. W świetle lampy naftowej zalśniło ciemne złoto: był to pukiel włosów, który Przewodniczący obracał w palcach na wszystkie strony. – Czy mamy pewność, że należy do tego dziecka? – zapytał. – Ja mam pewność – odpowiedział znużony głos brata Pavla. – Czy to wystarczy, doktorze? Blady mężczyzna pochylił się nisko i wyjął włosy spomiędzy palców ojca MacPhaila. Podniósł je do światła. – O tak – zapewnił. – Wystarczyłby nawet pojedynczy włos. – Bardzo miło mi to słyszeć – oświadczył Przewodniczący. – Teraz, bracie Louisie, musisz zwrócić medalion. Ksiądz zbladł; miał nadzieję, że jego zadanie jest skończone. Przewodniczący umieścił pukiel włosów Lyry w kopercie i zamknął medalion, rozglądając się dookoła, więc Lord Roke musiał się ukryć. – Ojcze Przewodniczący – odezwał się brat Louis – oczywiście wypełnię twój rozkaz, ale czy mogę wiedzieć, do czego potrzebujecie włosów tego dziecka? – Nie, bracie Louisie, ponieważ to by cię zmartwiło. Zostaw te sprawy nam. Odejdź. Młody ksiądz wziął medalion i wyszedł, pełen urazy. Lord Roke chciał nawet wrócić razem z nim i obudzić panią Coulter w chwili, kiedy będzie odkładał medalion na miejsce, żeby zobaczyć, co ona zrobi; ale bardziej mu zależało, żeby się dowiedzieć, co knują ci ludzie. Kiedy drzwi się zamknęły, Gallivespianin wrócił do cienia i słuchał dalej. – Skąd pan wiedział, gdzie ona to trzymała? – zapytał naukowiec. – Za każdym razem, kiedy wspominała o dziecku – wyjaśnił Przewodniczący – jej dłoń wędrowała do medalionu. A więc jak szybko będzie gotowa? – To kwestia godzin – odparł doktor Cooper. – A włosy? Do czego wam potrzebne? – Umieścimy włosy w komorze rezonacyjnej. Rozumie pan, każda jednostka jest unikalna i wzór cząsteczek genetycznych wyraźnie się odróżnia... No więc jak tylko przeprowadzimy analizę, informacja zostanie zakodowana w serii anbarycznych impulsów i przetransferowana do urządzenia celującego. Ono lokalizuje, hm, źródło materiału, czyli włosów, gdziekolwiek się znajduje. Właściwie ten proces wykorzystuje herezję Barnarda-Stokesa, koncepcję wielu światów... – Bez obawy, doktorze. Brat Pavel powiedział mi, że dziecko jest w innym świecie. Proszę mówić dalej. Siła bomby jest kierowana za pomocą włosów? – Tak. Do każdego z włosów, od których te zostały odcięte. Zgadza się. – Więc po detonacji dziecko będzie unicestwione, gdziekolwiek się znajduje? Naukowiec wydał ciężkie, stłumione westchnienie i niechętnie przytaknął. Przełknął ślinę i mówił dalej: – Potrzebujemy ogromnej mocy. Anbarycznej mocy. Tak jak bomba atomowa potrzebuje środków wybuchowych, żeby połączyć cząstki uranu i zainicjować reakcję łańcuchową, to urządzenie potrzebuje ogromnie silnego prądu, żeby wyzwolić gigantyczną moc procesu odrywania. Zastanawiałem się... – Nie ma znaczenia, gdzie ją detonujecie, prawda? – Nie. W tym rzecz. Można to zrobić gdziekolwiek. – I jest całkowicie gotowa? – Teraz, kiedy mamy włosy, tak. Ale moc, rozumie pan... – Załatwiłem to. Hydro-anbaryczna elektrownia w Saint-Jean-les-Eaux została zarekwirowana do naszego użytku. Wytwarzają tam dostateczną moc, nie uważa pan? – Tak – przyznał naukowiec. – Więc wyruszamy natychmiast. Proszę iść dopilnować aparatu, doktorze Cooper, i przygotować go do transportu możliwie najszybciej. Pogoda w górach często się zmienia i nadchodzi burza. Naukowiec wziął małą kopertę zawierającą włosy Lyry i ukłonił się nerwowo przed wyjściem. Lord Roke wyszedł razem z nim, czyniąc nie więcej hałasu niż cień. Jak tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu Przewodniczącego, Gallivespianin skoczył na doktora Coopera. Schodzący przed nim po schodach naukowiec poczuł straszliwie bolesne ukłucie w ramię i sięgnął do poręczy, ale ręka dziwnie mu osłabła, pośliznął się, przekoziołkował po schodach i półprzytomny wylądował na dole. Lord Roke z trudnością wyciągnął kopertę z drgających palców mężczyzny, ponieważ była w połowie tak duża jak on sam, i pospieszył przez mrok w stronę pokoju, gdzie spała pani Coulter. Szpara pod drzwiami okazała się dostatecznie szeroka, żeby go pomieścić. Brat Louis przyszedł i odszedł, ale nie ośmielił się zapiąć łańcuszka na szyi pani Coulter; medalion leżał obok niej na poduszce. Lord Roke przycisnął jej rękę, żeby ją obudzić. Była naprawdę wyczerpana, ale natychmiast się ocknęła i usiadła, przecierając oczy. Wyjaśnił, co się stało, i wręczył jej kopertę. – Powinnaś je zniszczyć natychmiast – ostrzegł. – Tamten człowiek powiedział, że wystarczy nawet pojedynczy włos. Spojrzała na mały pukiel ciemnoblond włosów i potrząsnęła głową. – Za późno – powiedziała. – To tylko połowa włosów, które obcięłam Lyrze. Widocznie zatrzymał część przy sobie. Lord Roke syknął z gniewu. – Zrobił to wtedy, kiedy się rozejrzał! – zawołał. – Ach... schowałem się przed jego wzrokiem... na pewno wtedy je odłożył... – I nie wiemy, gdzie je schował – dokończyła pani Coulter. – Ale jeśli znajdziemy bombę... – Szsz! To odezwała się złocista małpa. Kucała przy drzwiach i nasłuchiwała; po chwili oni też usłyszeli ciężkie kroki, szybko zbliżające się do pokoju. Pani Coulter rzuciła kopertę i lok włosów do Lorda Roke, który chwycił je i wskoczył na szafę. Potem położyła się obok swojego dajmona, zanim klucz hałaśliwie obrócił się w zamku. – Gdzie to jest? Co z tym zrobiłaś? W jaki sposób zaatakowałaś doktora Coopera? – zapytał ostry głos Przewodniczącego, kiedy światło padło na łóżko. Pani Coulter osłoniła oczy ramieniem i usiadła z wysiłkiem. – Lubi pan zabawiać swoich gości – powiedziała sennie. – Czy to nowa gra? Co mam robić? I kim jest doktor Cooper? Wartownik z bramy wszedł razem z ojcem MacPhailem i poświecił pochodnią w kątach pokoju i pod łóżkiem. Przewodniczący wydawał się nieco zbity z tropu: pani Coulter miała powieki ciężkie od snu i ledwie widziała w świetle padającym z korytarza. Najwyraźniej ostatnio nie opuszczała łóżka. – Masz wspólnika – zarzucił jej. – Ktoś napadł na gościa Kolegium. Kto to jest? Kto z tobą przybył? Gdzie on jest? – Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. A co to jest...? Jej ręka, którą podparła się podczas siadania, znalazła medalion na poduszce. Pani Coulter zamilkła, podniosła medalion, spojrzała na Przewodniczącego rozszerzonymi zaspanymi oczami i Lord Roke mógł podziwiać wspaniałe aktorstwo, kiedy zawołała w zdumieniu: – Ależ to jest mój... co on tu robi? Ojcze MacPhail, kto tu był? Ktoś mi to zdjął z szyi. I... gdzie są włosy Lyry? Tu był pukiel włosów mojego dziecka! Kto go zabrał? Dlaczego? Co się dzieje? Teraz stała, z włosami w nieładzie – najwyraźniej równie zdezorientowana jak sam Przewodniczący. Ojciec MacPhail cofnął się o krok i przyłożył rękę do głowy. – Ktoś musiał przyjechać z tobą. Na pewno masz wspólnika – oświadczył chrapliwym głosem. – Gdzie on się ukrywa? – Nie mam żadnego wspólnika – odparła gniewnie pani Coulter. – Jeśli tutaj grasuje niewidzialny zabójca, mogę tylko zakładać, że to diabeł we własnej osobie. Śmiem twierdzić, że czuje się tutaj jak w domu. – Zabierz ją do piwnicy. Zakuj w łańcuchy – powiedział do wartownika ojciec MacPhail. – Wiem, do czego możemy wykorzystać tę kobietę; powinienem o tym pomyśleć, jak tylko się pojawiła. Pani Coulter potoczyła dookoła dzikim wzrokiem i na ułamek sekundy napotkała spojrzenie Lorda Roke siedzącego w ciemności. Natychmiast rozpoznał wyraz jej twarzy i zrozumiał dokładnie, czego od niego żąda. 25. Saint-Jean-les-Eaux Kość z bransoletką z jasnych włosów w koło... John Donne Relikwia Wodospad w Saint-Jean-les-Eaux spadał pomiędzy skalnymi iglicami na wschodnim krańcu ostrogi Alp, a elektrownia uczepiła się zbocza góry powyżej. Była to dzika okolica, ponure i niegościnne pustkowie, i nikt nie zbudowałby tutaj niczego, gdyby nie możliwość napędzania wielkich anbarycznych generatorów mocą tysięcy ton wody, która z rykiem przelewała się przez skalny próg. W nocy po aresztowaniu pani Coulter panowała burzliwa pogoda. Nad ślepą kamienną fasadą elektrowni zeppelin zwolnił, walcząc z podmuchami wiatru. Reflektory na spodzie kadłuba sprawiały wrażenie, że pojazd stoi na kilku świetlnych nogach i stopniowo opuszcza się na ziemię. Lecz pilot nie był zadowolony; na górskich zboczach wiatr tworzył zawirowania i przeciwstawne prądy. Poza tym kable, słupy, transformatory znajdowały się zbyt blisko: byle podmuch mógł zepchnąć na nie zeppelina pełnego łatwopalnego gazu i spowodować natychmiastową katastrofę. Deszcz ze śniegiem bębnił ukośnie o wielką sztywną powłokę pojazdu, hałasując tak, że niemal zagłuszał łoskot przeciążonych silników i ograniczał widoczność. – Nie tutaj! – przekrzyczał hałasy pilot. – Polecimy za ostrogę! Ojciec MacPhail obserwował z napięciem, jak pilot przesuwa do przodu przepustnicę i ustawia wyważenie silników. Zeppelin wzniósł się chybotliwie i przesunął ponad górską granią. Nogi ze światła nagle się wydłużyły i jakby wymacywały drogę po zboczu; ich dolne końce ginęły w kłębach zamarzającego deszczu. – Nie możesz bardziej się zbliżyć do elektrowni? – zapytał Przewodniczący, wychylając się w przód, żeby jego głos dotarł do pilota. – Nie, jeśli chcemy wylądować – odparł pilot. – Tak, chcemy wylądować. Dobrze, posadź nas za granią. Pilot wydał rozkazy, żeby załoga przygotowała się do cumowania. Ponieważ sprzęt, który mieli wyładować, był jednocześnie ciężki i delikatny, należało porządnie zabezpieczyć statek. Przewodniczący wyprostował się w fotelu, bębniąc palcami po poręczy i zagryzając wargi, ale nic nie mówił i pozwolił pilotowi pracować bez przeszkód. Lord Roke obserwował go ze swojej kryjówki w poprzecznym przepierzeniu z tyłu kabiny. Kilka razy podczas lotu jego drobna ciemna sylwetka przesunęła się za metalową siatką, wyraźnie widoczna dla każdego, kto wybrałby akurat tę chwilę, żeby się obejrzeć; ale żeby podsłuchiwać rozmowy, Lord Roke musiał się pojawiać w widocznych miejscach. Nie mógł uniknąć ryzyka. Przesunął się do przodu, wytężając słuch wśród wycia silników, łomotania gradu i deszczu, piskliwego zawodzenia wiatru na olinowaniach i tupotu butów na metalowych kładkach. Inżynier pokładowy wykrzyknął kilka liczb do pilota. Lord Roke z powrotem wycofał się w cień i trzymał mocno żebrowania, kiedy powietrzny statek zataczał się i opadał. Wreszcie, wyczuwając po zmianach ruchu, że pojazd został prawie zacumowany, Lord Roke wrócił po ściankach kabiny do foteli na sterburcie. Ludzie przechodzili w obie strony: załoga, technicy, księża. Wiele ich dajmonów miało postać psów, kipiących ciekawością. Po drugiej stronie przejścia pani Coulter siedziała czujna i milcząca, trzymając na kolanach złocistego dajmona, który obserwował wszystko ze złośliwym grymasem pyska. Lord Roke zaczekał na okazję, po czym przemknął do fotela pani Coulter i błyskawicznie skrył się w cieniu pod jej ramieniem. – Co oni robią? – wymamrotała. – Lądują. Jesteśmy obok elektrowni. – Zostaniesz ze mną czy zamierzasz pracować samodzielnie? – szepnęła. – Zostanę z tobą. Muszę się schować pod twoim okryciem. Pani Coulter nosiła ciężki płaszcz podbity futrem, niewygodny w ogrzewanej kabinie, ale nie mogła go zdjąć z powodu kajdanków. – No to już – mruknęła, rozglądając się dookoła, a on wskoczył jej na piersi i znalazł wyściełaną futrem kieszeń, gdzie mógł bezpiecznie siedzieć. Złocista małpa starannie wsunęła pod spód jedwabny kołnierz pani Coulter, zupełnie jak wymagający kreator ubierający ulubioną modelkę, a jednocześnie dopilnowała, żeby Lord Roke całkowicie schował się w fałdach płaszcza. Ledwie zdążył. Niecałą minutę później żołnierz uzbrojony w karabin podszedł, żeby wyprowadzić panią Coulter ze statku. – Czy muszę nosić te kajdanki? – zapytała. – Nie dostałem rozkazu, żeby je zdjąć – odparł. – Proszę wstać. – Ale trudno mi się ruszać, kiedy nie mogę się niczego przytrzymać. Zesztywniałam... siedzę tutaj prawie przez cały dzień... Wie pan, że nie mam żadnej broni, bo mnie zrewidowaliście. Niech pan pójdzie zapytać Przewodniczącego, czy te kajdanki są naprawdę konieczne. Myślicie, że zamierzam próbować ucieczki w tej dziczy? Lord Roke był odporny na jej wdzięk, lecz zainteresowany jej wpływem na innych. Strażnik był młody; powinni posłać gburowatego starego weterana. – No – powiedział strażnik – na pewno nie, madame, ale nie mogę robić tego, czego nie ma w rozkazach. Na pewno pani rozumie. Proszę wstać, a jeśli pani się potknie, złapię panią za ramię. Wstała i Lord Roke poczuł, że niezręcznie przesunęła się do przodu. Zwykle poruszała się z gracją, jakiej Gallivespianin nie widział u żadnej innej istoty ludzkiej; ta niezdarność była udawana. Kiedy dotarli do szczytu schodni, pani Coulter potknęła się i krzyknęła ze strachu, a Lord Roke poczuł szarpnięcie, kiedy strażnik chwycił ją za ramię. Usłyszał również zmianę w odgłosach otoczenia: wycie wiatru, regularne obroty silników wytwarzających energię do zasilania świateł, głosy w pobliżu wydające rozkazy. Zeszli po schodni, pani Coulter ciężko oparta na ramieniu strażnika. Mówiła cicho i Lord Roke słyszał tylko jego odpowiedzi. – Ten sierżant, madame... ten tam, przy dużej skrzyni, on ma klucze. Ale nie ośmielę się go poprosić, przepraszam panią. – No trudno – ustąpiła ze słodkim westchnieniem żalu. – W każdym razie dziękuję. Lord Roke usłyszał stąpnięcia obutych stóp po skale, a potem pani Coulter szepnęła: – Słyszałeś o kluczach? – Powiedz mi, gdzie jest ten sierżant. Muszę wiedzieć, gdzie i jak daleko. – Około dziesięciu moich kroków. Na prawo. Duży mężczyzna. Widzę pęk kluczy przy jego pasie. – To nie wystarczy, jeśli nie wiem, który to klucz. Widziałaś, jak zamykał kajdanki? – Tak. Krótki pękaty klucz owinięty czarną taśmą. Lord Roke opuścił się na rękach po gęstym futrze wewnątrz płaszcza, aż dotarł do obrąbka na wysokości kolan kobiety. Tam zawisnął i rozejrzał się dookoła. Zainstalowano reflektor, który rzucał jaskrawy blask na mokre skały. Lecz kiedy Lord Roke spojrzał w dół, szukając cieni, zobaczył, że blask zaczyna kołysać się na boki w podmuchach wiatru. Usłyszał okrzyk i światło nagle zgasło. Natychmiast opadł na ziemię i popędził przez zacinający deszcz ze śniegiem w stronę sierżanta, który skoczył do przodu, żeby złapać przewracający się reflektor. W zamieszaniu Lord Roke wskoczył na nogę przebiegającego obok wielkiego mężczyzny, chwycił się kamuflującej bawełny wojskowych spodni – ciężkiej i przemoczonej na deszczu – i wbił ostrogę w ciało tuż nad butem. Sierżant wydał zdławiony okrzyk i upadł niezdarnie, chwytając się za nogę. Nie mógł złapać tchu, próbował wezwać pomoc. Lord Roke zeskoczył z padającego ciała. Nikt niczego nie zauważył: wycie wiatru, ryk silników i bębnienie gradu zagłuszyły okrzyk mężczyzny, a ciemność skryła upadek. Lecz w pobliżu byli inni, więc Lord Roke musiał działać szybko. Podbiegł do przewróconego człowieka z boku, gdzie pęk kluczy leżał w kałuży lodowatej wody, i przerzucał wielkie stalowe trzpienie, grube jak jego ramię i w połowie tak długie jak on, aż znalazł ten owinięty czarną taśmą. A potem musiał walczyć z zapięciem kółka, wystawiony na ryzyko trafienia gradem, śmiertelnym dla Gallivespianina. Lodowe kulki były wielkie jak jego dwie pięści. – Nic panu nie jest, sierżancie? – zapytał nagle ktoś nad jego głową. Dajmona żołnierza warczała i obwąchiwała sierżanta, który jakby zapadł w stupor. Lord Roke nie mógł czekać: skok, cios ostrogą i drugi mężczyzna upadł obok sierżanta. Ciągnąc, napierając, szarpiąc, Lord Roke wreszcie otworzył kółko na klucze. Potem musiał zdjąć sześć innych kluczy, zanim dostał się do tego z czarną taśmą. Teraz w każdej chwili mogli znowu zapalić światła, ale nawet w półmroku musieli zauważyć dwóch nieprzytomnych mężczyzn... Właśnie unosił klucz, kiedy rozległ się krzyk. Lord Roke z całej siły pociągnął masywny trzpień i, wlokąc ciężar za sobą, skrył się za kamieniem w ostatniej chwili, zanim załomotały wojskowe buty i głosy zawołały o światło. – Postrzał? – Nic nie słyszałem... – Oddychają? Potem zapłonął reflektor, zamocowany na nowo. Lord Roke został przyłapany na otwartej przestrzeni, równie widoczny jak lis w przednich światłach samochodu. Stał bez ruchu, strzelając oczami na lewo i prawo, i dopiero kiedy się upewnił, że wszyscy patrzą tylko na dwóch mężczyzn tak tajemniczo powalonych, zarzucił sobie klucz na ramię i pobiegł, omijając kałuże i głazy, prosto do pani Coulter. Sekundę później otworzyła swoje kajdanki i bezgłośnie opuściła je na ziemię. Lord Roke wskoczył na skraj jej płaszcza i wspiął się na ramię. – Gdzie jest bomba? – zapytał tuż przy jej uchu. – Właśnie ją wyładowują. Tam, na ziemi, w wielkiej skrzyni. Nie mogę nic zrobić, dopóki jej nie wyjmą, i nawet wtedy... – Dobrze – powiedział – uciekaj. Ukryj się. Zostanę tutaj i popilnuję. Uciekaj! Zsunął się na jej rękaw i zeskoczył. Pani Coulter bez słowa odsunęła się od światła, najpierw powoli, żeby nie zwrócić uwagi strażnika, a potem skuliła się i pobiegła w smaganą deszczem ciemność na zboczu, poprzedzana przez złocistą małpę, która rozpoznawała drogę. Za sobą słyszała nieprzerwany ryk silników, zdumione okrzyki i silny głos Przewodniczącego, który próbował zaprowadzić porządek w tym chaosie. Przypomniała sobie długi, dotkliwy ból i halucynacje, na które cierpiała po ukłuciu ostrogą kawalera Tialysa, i pożałowała dwóch mężczyzn. Wkrótce jednak wspięła się wyżej po mokrych głazach i widziała w dole tylko drżący blask reflektora, odbity od wielkiego krągłego brzucha zeppelina; a potem światło znowu zgasło i słyszała tylko ryk silników, daremnie usiłujących zagłuszyć wiatr i szum wodospadu. Inżynierowie z hydro-anbarycznej elektrowni usiłowali przeciągnąć kabel zasilający do bomby nad krawędzią wąwozu. Problem pani Coulter nie polegał na tym, jak ujść z życiem z tej sytuacji; to była drugorzędna kwestia. Problem polegał na tym, jak wydostać włosy Lyry z bomby, zanim ją zdetonują. Lord Roke spalił włosy z koperty po jej aresztowaniu i rozrzucił popioły na nocnym wietrze; a potem dostał się do laboratorium i widział, jak umieścili mały ciemnozłoty loczek w komorze rezonacyjnej. Dokładnie znał położenie komory i wiedział, jak ją otworzyć, ale jaskrawe światło i błyszczące powierzchnie w laboratorium, nie wspominając o ciągle wchodzących i wychodzących technikach, uniemożliwiły mu działanie. Więc musieli usunąć włosy już po uzbrojeniu bomby. Zadanie okazało się jeszcze trudniejsze ze względu na to, co Przewodniczący zamierzał zrobić z panią Coulter. Energia bomby pochodziła z przecięcia więzi pomiędzy człowiekiem a dajmonem, co oznaczało ohydny proces rozdzielenia: siatkowe klatki, srebrna gilotyna. Ojciec MacPhail chciał przerwać stałe połączenie pomiędzy nią a złotą małpą i wykorzystać energię uwolnioną w ten sposób do unicestwienia jej córki. Ona i Lyra zginą z powodu jej własnego wynalazku. Przynajmniej stosownie, pomyślała. Lord Roke był jej jedyną nadzieją. Lecz podczas szeptanej narady w zeppelinie zdradził jej tajemnicę swoich trujących ostróg: nie mógł używać ich często, bo z każdym ukłuciem jad robił się słabszy. Potrzebował całego dnia, żeby w pełni odtworzyć skuteczność trucizny. Wkrótce jego główna broń straci moc rażenia i wtedy pozostanie im tylko siła umysłów. Pani Coulter znalazła schronienie pod skalną przewieszką, obok korzeni świerka uczepionego krawędzi wąwozu, skąd mogła się rozejrzeć. Z tyłu i powyżej, na skraju przepaści, wystawiona na pełną siłę wiatru, stała elektrownia. Inżynierowie instalowali oświetlenie, żeby łatwiej doprowadzić kabel do bomby; słyszała niedaleko ich głosy wykrzykujące rozkazy i widziała za drzewami chybotliwe światła. Sam kabel, gruby jak męskie ramię, odwijano z gigantycznej szpuli umieszczonej na ciężarówce w górze zbocza i powoli opuszczano po skałach w takim tempie, że powinien dotrzeć do bomby za pięć minut lub nawet szybciej. Przy zeppelinie ojciec MacPhail zebrał żołnierzy. Kilku stało na straży, spoglądając w deszczową ciemność z karabinami w pogotowiu, podczas gdy inni otwierali drewnianą skrzynię zawierającą bombę i przygotowywali ją do podłączenia kabla. W blasku reflektorów Pani Coulter widziała wyraźnie ociekającą deszczem, niezgrabną maszynerię, lekko przechyloną na skalnym podłożu. Słyszała trzaski wysokiego napięcia i buczenie reflektorów, których przewody kołysały się na wietrze w górę i w dół, rozpryskując deszcz i rzucając cienie na skalne zbocze niczym groteskowe skakanki. Pani Coulter przerażająco dobrze znała część sprzętu: druciane klatki, srebrne ostrze gilotyny. Reszta aparatury nic jej nie przypominała; nie dostrzegała żadnej prawidłowości w cewkach, cylindrach, rzędach izolatorów, plątaninie rurek. Jednak gdzieś w tym chaosie znajdował się mały loczek włosów, od którego wszystko zależało. Po lewej stronie zbocze opadało w ciemność, a daleko w dole błyskał bielą i grzmiał wodospad w Saint-Jean-les-Eaux. Nagle rozległ się krzyk. Jeden z żołnierzy upuścił karabin, zatoczył się do przodu i upadł na ziemię, kopiąc, rzucając się i jęcząc z bólu. W odpowiedzi Przewodniczący wzniósł oczy w niebo, przyłożył ręce do ust i wydał przenikliwy wrzask. Co on robi? Po chwili pani Coulter już wiedziała. Ni mniej, ni więcej, tylko czarownica sfrunęła z nieba i wylądowała obok Przewodniczącego, który zawołał, przekrzykując wiatr: – Szukaj w pobliżu! Jakieś stworzenie pomaga tej kobiecie. Zaatakowało już kilku moich ludzi. Ty widzisz po ciemku. Znajdź je i zabij! – Coś nadchodzi – oznajmiła czarownica głosem, który dotarł do kryjówki pani Coulter. – Widzę to na północy. – Nieważne. Znajdź tego stwora i zniszcz! – rozkazał Przewodniczący. – Nie może być daleko. I poszukaj tej kobiety. Ruszaj! Czarownica wzbiła się w powietrze. Nagle małpa chwyciła panią Coulter za rękę i coś pokazała. To był Lord Roke, leżący na otwartej przestrzeni, na kępce mchu. Jak mogli go nie zauważyć? Ale widocznie coś mu się stało, ponieważ się nie ruszał. – Idź i przynieś go – rozkazała. Małpa skuliła się i przemykała od jednego głazu do drugiego, kierując się do małej plamki zieleni wśród skał. Jej złociste futro pociemniało od deszczu i przykleiło się do ciała, dzięki czemu wydawała się mniejsza i mniej widoczna, ale i tak straszliwie rzucała się w oczy. Tymczasem ojciec MacPhail ponownie odwrócił się do bomby. Inżynierowie z elektrowni dociągnęli już do niej kabel, a technicy dokręcali zaciski i przygotowywali terminale. Pani Coulter zastanawiała się, co teraz zrobi Przewodniczący, skoro jego ofiara uciekła. Potem ojciec MacPhail obejrzał się przez ramię i zobaczyła wyraz jego twarzy. Była tak napięta i skupiona, że przypominała bardziej maskę niż żywe oblicze. Wargi poruszały się w modlitwie, szeroko otwarte oczy wznosiły się w górę, nie zważając na siekący deszcz; wyglądał całkiem jak ponury hiszpański obraz jakiegoś świętego w męczeńskiej ekstazie. Pani Coulter poczuła nagłe ukłucie strachu, ponieważ dokładnie zrozumiała jego zamiar: zamierzał sam się poświęcić. Bomba zadziała niezależnie od obecności pani Coulter. Przemykając od skały do skały, złocista małpa dotarła do Lorda Roke. – Mam złamaną nogę – oznajmił spokojnie Gallivespianin. – Ostatni człowiek na mnie nadepnął. Słuchaj uważnie... Kiedy złocista małpa go niosła, wyjaśnił dokładnie, gdzie znajduje się komora rezonacyjna i jak ją otworzyć. Właściwie na oczach żołnierzy, krok po kroku, od cienia do cienia dajmon umykał ze swoim drobnym ładunkiem. Pani Coulter, która obserwowała ich, zagryzając wargi, nagle usłyszała szum powietrza i poczuła mocne uderzenie – w drzewo tuż obok. Sterczała tam drżąca strzała, nie dalej niż na odległość dłoni od lewego ramienia kobiety. Pani Coulter natychmiast rzuciła się w bok, zanim czarownica zdążyła znowu strzelić, i potoczyła się po zboczu w stronę małpy. A potem wszystko nastąpiło jednocześnie, zbyt szybko: wybuchła strzelanina i kłąb gryzącego dymu wzbił się na zboczu, chociaż pani Coulter nie widziała płomieni. Złocista małpa, widząc swoją panią w niebezpieczeństwie, położyła na ziemi Lorda Roke i skoczyła jej na pomoc dokładnie w chwili, kiedy czarownica spikowała w dół z wyciągniętym nożem. Lord Roke oparł się o najbliższy głaz, a pani Coulter rzuciła się na czarownicę. Mocowały się zawzięcie wśród skał, podczas gdy złocista małpa wyrywała wszystkie igły z gałęzi sosny obłocznej należącej do czarownicy. Tymczasem Przewodniczący wpychał swoją dajmonę-jaszczurkę do mniejszej ze srebrnych siatkowych klatek. Wyrywała się, skrzeczała i gryzła, ale on strząsnął ją z dłoni i szybko zatrzasnął drzwiczki. Technicy wykonywali ostatnie przygotowania, sprawdzali liczniki i wskaźniki. Z góry spadła mewa z dzikim wrzaskiem i chwyciła w pazury Gallivespianina. Był to dajmon czarownicy. Lord Roke opierał się zaciekle, ale ptak trzymał go zbyt mocno. Potem czarownica wyrwała się z rąk pani Coulter, złapała postrzępioną sosnową gałąź i skoczyła w powietrze, by dołączyć do swojego dajmona. Pani Coulter pobiegła w stronę bomby, czując, jak dym atakuje jej nos i gardło: gaz łzawiący. Prawie wszyscy żołnierze padli lub rozbiegli się, kaszląc (skąd się wziął ten gaz? – zadawała sobie pytanie), teraz jednak, kiedy wiatr zaczął go rozwiewać, znowu się gromadzili. Wielki żebrowany brzuch zeppelina wydymał się nad bombą, cumy naprężały się na wietrze, srebrzyste boki ociekały deszczem. Lecz wtedy gdzieś wysoko rozległ się wrzask tak przeraźliwy, że pani Coulter zadzwoniło w uszach i nawet złocista małpa przywarła do niej w strachu. Sekundę później, wirując w plątaninie białych kończyn, czarnego jedwabiu i zielonych gałęzi, czarownica runęła z nieba prosto do stóp ojca MacPhaila i jej kości głośno chrupnęły o skałę. Pani Coulter rzuciła się do przodu, żeby zobaczyć, czy Lord Roke przeżył upadek. Ale Gallivespianin był martwy. Jego prawa ostroga tkwiła głęboko w szyi czarownicy. Sama czarownica jeszcze żyła i jej dygoczące wargi formowały słowa: – Coś nadchodzi... coś jeszcze... nadchodzi... To nie miało sensu. Przewodniczący przestępował już nad jej ciałem w drodze do większej klatki. Jego dajmona biegała wzdłuż ścianek mniejszej klatki, srebrna siatka dzwoniła pod jej pazurkami, żałosny głos błagał o litość. Złocista małpa skoczyła na ojca MacPhaila, ale nie zamierzała atakować: wdrapała się na ramiona mężczyzny, żeby dosięgnąć skomplikowanego serca rurek i przewodów, komory rezonacyjnej. Przewodniczący próbował złapać dajmona, ale pani Coulter chwyciła ramię mężczyzny i zaczęła go odciągać. Nic nie widziała: deszcz zalewał jej oczy, a w powietrzu ciągle unosił się gaz. I wszędzie dookoła trwała strzelanina: co się działo? W chybotliwym świetle reflektorów kołysanych wiatrem wszystko wydawało się poruszać, nawet czarne głazy na górskim stoku. Przewodniczący i pani Coulter walczyli zaciekle, bijąc, drapiąc, szarpiąc, ciągnąc, gryząc; on był silny, a ona zmęczona, lecz była również zdesperowana i mogła go odciągnąć, gdyby nie oglądała się na swojego dajmona, który manipulował uchwytami. Czarne ruchliwe łapki obmacywały mechanizm ze wszystkich stron, ciągnęły, przekręcały, sięgały do środka... Potem pani Coulter otrzymała cios w skroń. Upadła ogłuszona, a Przewodniczący wyrwał się i wgramolił do klatki, zakrwawiony, zamykając za sobą drzwi. A małpa już otworzyła komorę – szklane drzwiczki na ciężkich zawiasach – i sięgała do środka: tam był lok włosów, tkwiący pomiędzy gumowymi wyściółkami w metalowym zacisku! Pani Coulter podźwignęła się na drżących rękach. Z całej siły potrząsnęła srebrną siatką, patrząc na ostrze, na migające terminale, na mężczynę w środku. Małpa odkręcała zacisk, a Przewodniczący z ponurym uniesieniem na twarzy skręcał razem druty. Nastąpił silny błysk bieli, ostry trzask i małpa wyleciała wysoko w powietrze. Razem z nią wzniósł się mały złoty obłoczek; czy to były włosy Lyry, czy małpia sierść? Czymkolwiek to było, natychmiast rozpłynęło się w mroku. Pani Coulter na wpół uniosła się z ziemi, spazmatycznie zaciskając prawą rękę na drucianej siatce, w głowie jej huczało, serce waliło jak szalone. Coś się stało z jej wzrokiem. Spłynęła na nią straszliwa jasność, zdolność widzenia najdrobniejszych szczegółów, i jej oczy skupiły się na jedynym ważnym szczególe we wszechświecie: do gumowej wyściółki zacisku w komorze rezonacyjnej przywarł jeden jedyny ciemnozłoty włos. Krzyknęła przeraźliwie z rozpaczy i potrząsnęła klatką, resztkami sił próbując strącić włos. Przewodniczący przesunął rękami po twarzy, starł krople deszczu. Poruszył wargami, jakby coś mówił, ale nie słyszała ani słowa. Bezsilnie szarpała za siatkę, a potem rzuciła się całym ciężarem na maszynę, kiedy Przewodniczący połączył druty. Błysnęła iskierka i w całkowitej ciszy lśniące srebrne ostrze runęło w dół. Coś gdzieś wybuchło, ale pani Coulter nic nie czuła. Czyjeś ręce unosiły ją w górę; ręce Lorda Asriela. Nic już jej nie dziwiło; pojazd intencyjny stał za nim, idealnie poziomo ustawiony na zboczu. Lord Asriel wziął ją na ręce i zaniósł do statku, ignorując strzelaninę, kłęby dymu, ostrzegawcze i przerażone okrzyki. – Czy on nie żyje? Czy to wybuchło? – zdołała wykrztusić. Lord Asriel wspiął się na fotel obok niej, a irbisica wskoczyła za nimi, niosąc w pysku półprzytomną małpę Lord Asriel przejął stery i statek natychmiast skoczył w powietrze. Oczami zamglonymi z bólu pani Coulter spojrzała w dół na górskie zbocze. Ludzie biegali tu i tam jak mrówki; kilku leżało martwych, kilku rannych pełzało po skałach; wielki kabel z elektrowni wił się poprzez chaos, sięgając do błyszczącej bomby, gdzie skurczone ciało Przewodniczącego spoczywało w klatce. – A Lord Roke? – zapytał Lord Asriel. – Nie żyje – szepnęła. Nacisnął guzik i świetlna lanca pomknęła w stronę zeppelina kolebiącego się na uwięzi. W okamgnieniu cały pojazd rozkwitł koroną białego ognia, która otoczyła statek intencyjny, wiszący bez ruchu i bez szwanku wśród żaru. Lord Asriel niespiesznie uniósł maszynę i patrzyli z góry, jak płonący zeppelin powoli, powoli przewraca się na bombę, kable, żołnierzy i całą resztę, i wszystko zaczęło koziołkować po zboczu w kłębowisku dymu i płomieni, nabierając szybkości i zapalając po drodze żywiczne drzewa, aż runęło w spienione wody katarakty, które uniosły szczątki daleko w ciemność. Lord Asriel ponownie dotknął sterów i statek intencyjny ruszył szybko na północ. Lecz pani Coulter nie mogła oderwać oczu od tej sceny; przez długi czas oglądała się do tyłu, wpatrując się w ogień załzawionymi oczami, aż widziała tylko poziomą pomarańczową linię wyrytą w ciemności, zwieńczoną kłębami dymu i pary, a potem już nic. 26. Otchłań Słońce porzuciło jego mrok & znalazło świeższy poranek, & jasny księżyc się raduje w czystej & bezchmurnej nocy... William Blake Ciemność, wszechogarniająca czerń napierała na oczy tak mocno, że Lyra niemal czuła ciężar tysięcy ton skał nad głową. Jedyne światło wydzielał luminescencyjny ogon ważki lady Salmakii, lecz nawet ono bladło, ponieważ nieszczęsne owady nie znalazły w tym świecie nic do jedzenia; ważka kawalera zdechła niedawno. Tak więc Tialys siedział na ramieniu Willa, a Lyra trzymała w dłoniach ważkę Salmakii, która szeptem uspokajała drżące stworzenie i karmiła je najpierw okruchami ciastek, a potem własną krwią. Gdyby Lyra to zobaczyła, ofiarowałaby swoją, ponieważ miała jej więcej; lecz skupiała całą uwagę na wyszukiwaniu miejsca do bezpiecznego postawienia stóp i wymijaniu najniższych fragmentów sklepienia. Harpia Bez-Imienia zaprowadziła ich do systemu jaskiń, przez które dotrą, jak zapewniała, do najbliższego miejsca w krainie zmarłych, skąd można otworzyć okno do innego świata. Za nimi ciągnęła niekończąca się kolumna duchów. Tunel wypełniały szepty, kiedy przodownicy popędzali maruderów, dzielni zachęcali lękliwych, starzy dodawali nadziei młodym. – Czy daleko jeszcze, Bez-Imienia? – zapytała cicho Lyra. – Biedna ważka zdycha i wkrótce zostaniemy bez światła. Harpia zatrzymała się i odwróciła, żeby odpowiedzieć: – Po prostu idź za mną. Jeśli nie widzisz, zdaj się na słuch. Jeśli nie słyszysz, zdaj się na dotyk. Jej oczy gorzały płomieniem w ciemnościach. Lyra kiwnęła głową i powiedziała: – Dobrze, ale nie jestem taka silna jak dawniej i nie jestem dzielna, w każdym razie nie bardzo. Proszę, nie zatrzymuj się. Pójdę za tobą... wszyscy pójdziemy. Proszę, idź dalej, Bez-Imienia. Harpia odwróciła się i ruszyła dalej. Luminescencja ważki słabła z minuty na minutę i Lyra wiedziała, że wkrótce światło całkiem zgaśnie. Lecz kiedy kuśtykała po kamieniach, jakiś głos przemówił tuż obok – znajomy głos. – Lyro... Lyro, dziecko... Odwróciła się uradowana. – Pan Scoresby! Och, tak się cieszę, że pana słyszę! To naprawdę pan... Nie widzę, tylko... Och, chciałabym pana dotknąć! W słabiutkim świetle dostrzegła chudą sylwetkę i sardoniczny uśmiech teksańskiego aeronauty i jej ręka sama wyciągnęła się do niego – na próżno. – Ja też, skarbie. Ale posłuchaj mnie... Oni tam knują przeciwko tobie... nie pytaj mnie w jaki sposób. Czy to jest ten chłopiec z nożem? Will patrzył na niego, pragnąc zobaczyć starego towarzysza Lyry; lecz teraz jego wzrok przesunął się obok Lee i zatrzymał na duchu stojącym dalej. Lyra od razu rozpoznała tę dorosłą wersję Willa – ta sama wystająca szczęka, ten sam sposób trzymania głowy. Willowi zabrakło słów, ale jego ojciec przemówił: – Słuchajcie... nie ma czasu na wyjaśnienia... Zróbcie dokładnie to, co każę. Wyjmij nóż i znajdź miejsce na głowie Lyry, skąd odcięto pukiel włosów. Mówił naglącym tonem, więc Will nie tracił czasu na pytania. Lyra, z oczami rozszerzonymi niepokojem, podniosła ważkę jedną ręką, a drugą pomacała włosy. – Nie – zaprotestował Will – zabierz rękę... nic nie widzę. W słabym blasku zobaczył tuż nad jej lewą skronią kępkę włosów krótszych niż pozostałe. – Kto to zrobił? – zapytała Lyra. – I... – Sza – uciszył ją Will i zwrócił się do ojca: – Co mam robić? – Zetnij te krótsze włosy do gołej skóry. Pozbieraj wszystkie starannie, żeby nie brakowało ani jednego włosa. Potem otwórz inny świat, obojętnie jaki, włóż tam włosy i zamknij go. Zrób to zaraz, natychmiast. Harpia patrzyła; duchy tłoczyły się jak najbliżej. Lyra widziała w mroku ich blade twarze. Wystraszona i oszołomiona, stała, zagryzając wargi, kiedy Will wykonywał polecenie ojca, przysuwając twarz blisko do czubka noża w nikłym świetle ważki. Wyciął niewielkie zagłębienie w skale innego świata, wsypał tam wszystkie krótkie złociste włoski i włożył skałę z powrotem na miejsce, zanim zamknął okno. A wtedy grunt zaczął dygotać. Gdzieś bardzo głęboko rozległ się zgrzytliwy, jękliwy hałas, jakby cały środek ziemi obracał się niczym gigantyczny kamień młyński. Ze sklepienia tunelu posypały się małe kamyki. Ziemia nagle przechyliła się na bok. Will chwycił Lyrę za ramię i przywarli do siebie, a skała pod ich stopami zaczęła się poruszać i przesuwać, luźne odłamki obijały im łydki i stopy... Dwoje dzieci, osłaniając Gallivespian, przykucnęło i zakryło głowy rękami; a potem przez jedną straszliwą chwilę zostali uniesieni w lewo i trzymali się kurczowo jedno drugiego, zbyt wstrząśnięci i przerażeni, żeby krzyczeć. Uszy wypełnił im huk tysięcy ton skał, przewalających się pod nimi. Wreszcie ruch ustał, chociaż wszędzie wokół nich mniejsze głazy wciąż toczyły się, koziołkując po zboczu, którego tu nie było jeszcze przed minutą. Lyra leżała na lewym ramieniu Willa. Prawą ręką poszukał noża i znalazł go przy pasie. – Tialys? Salmakia? – zapytał drżącym głosem. – Jesteśmy cali i zdrowi – odpowiedział głos kawalera przy jego uchu. Powietrze wypełniał kurz i kordytowy zapach zmiażdżonej skały. Nic nie widzieli, prawie nie mogli oddychać; ważka nie żyła. – Panie Scoresby? – odezwała się Lyra. – Nic nie widzimy... Co się stało? – Jestem tutaj – odpowiedział głos Lee w pobliżu. – Chyba bomba wybuchła i nie trafiła. – Bomba?! – zawołała przestraszona Lyra; ale potem zapytała: – Roger, jesteś tam? – Tak – rozległ się cichutki szept. – Pan Parry mnie uratował. Spadałem, ale on mnie złapał. – Patrzcie – powiedział duch Johna Parry'ego. – Ale trzymajcie się skały i nie wykonujcie żadnych ruchów. Kurz opadał i skądś dochodziło światło: dziwny blado-złoty blask, jakby padał na nich drobny świetlisty deszcz. To wystarczyło, żeby napełnić strachem ich serca, ponieważ blask oświetlał miejsce leżące po lewej, gdzie wszystko spadało – czy raczej spływało jak rzeka przez próg wodospadu. Była to rozległa czama pustka, przypominająca szyb wykuty w najgłębszej ciemności. Złote światło spływało do niego i gasło. Widzieli drugi brzeg, znacznie dalej, niż Will mógł dorzucić kamieniem. Po prawej osypisko surowych głazów, zamarłych w chwiejnej równowadze, wznosiło się stromo w pylisty mrok. Dzieci i ich towarzysze tkwili uczepieni nawet nie półki – ledwie kilku występów na skraju przepaści. Jedyna droga prowadziła do przodu, w poprzek zbocza, wśród potrzaskanych skał i chybotliwych głazów, które – zdawało się – runą w dół od najlżejszego dotknięcia. Za nimi, w miarę jak kurz opadał, coraz więcej duchów wpatrywało się w przepaść ze zgrozą. Kuliły się na zboczu, nie śmiejąc się ruszyć, jak sparaliżowane. Tylko harpie nie okazywały strachu; wzbiły się w powietrze i szybowały wysoko, przeprowadzały rekonesans, z tyłu dodawały otuchy tym tkwiącym jeszcze w tunelu, z przodu szukały drogi wyjścia. Lyra sprawdziła aletheiometr: był cały. Tłumiąc lęk, rozejrzała się, odnalazła wzrokiem twarzyczkę Rogera i powiedziała: – No dobrze, wszyscy tu jesteśmy, nic nam się nie stało. I teraz przynajmniej widzimy. Więc chodźmy dalej. Możemy iść tylko po krawędzi tego... – wskazała przepaść. – Więc po prostu musimy iść do przodu. Przysięgam, że Will i ja nie ustaniemy. Więc nie bójcie się, nie poddawajcie, nie ociągajcie. Powiedzcie innym. Nie mogę oglądać się za siebie przez cały czas, bo muszę patrzeć pod nogi, więc ufam wam, że pójdziecie za nami, zgoda? Mały duch kiwnął głową. I tak w milczeniu pełnym przerażenia kolumna zmarłych rozpoczęła wędrówkę skrajem otchłani. Jak długo to trwało, nie wiedzieli ani Will, ani Lyra, lecz żadne z nich nigdy nie miało zapomnieć tej strasznej i niebezpiecznej przeprawy. W dole panowała ciemność tak głęboka, że zdawała się wsysać wzrok i wywoływała u patrzących upiorne zawroty głowy. Starali się patrzeć prosto przed siebie, na tę skałę, tę niszę, ten występ, to osypisko żwiru; ale otchłań kusiła, przyciągała wzrok i mimo woli wciąż tam spoglądali, czując, że tracą równowagę, świat kołysze się przed oczami i okropne mdłości podchodzą do gardła. Od czasu do czasu żywi oglądali się za siebie i widzieli nieskończony szereg zmarłych wychodzących ze szczeliny, przez którą przeszli; matki przyciskały do piersi twarzyczki niemowląt, wiekowi ojcowie człapali powoli, małe dzieci czepiały się kobiecych spódnic, więksi chłopcy i dziewczynki w wieku Rogera szli ostrożnie i wytrwale, tak wielu ich... A wszyscy podążali za Lyrą i Willem z nadzieją, w stronę otwartej przestrzeni. Lecz nie wszyscy im ufali. Tłoczyli się tuż za nimi i dzieci czuły zimne dłonie w sercach i wnętrznościach, słyszały złośliwe szepty: – Gdzie jest ten górny świat? Jak długo jeszcze? – Boimy się! – Niepotrzebnie tu przyszliśmy... w krainie zmarłych przynajmniej mieliśmy trochę światła i trochę towarzystwa... Tu jest dużo gorzej! – Źle zrobiliście, że przybyliście do naszej krainy! Powinniście zostać we własnym świecie i zaczekać na swoją śmierć, zanim przyszliście nam szkodzić! – Jakim prawem nas prowadzicie? Jesteście tylko dziećmi! Kto wam dał pozwolenie? Will chciał się odwrócić i przepędzić ich, ale Lyra przytrzymała go za ramię. – Oni są wystraszeni i nieszczęśliwi – powiedziała. Potem przemówiła lady Salmakia i jej czysty, spokojny głos rozniósł się daleko w wielkiej pustce: – Przyjaciele, bądźcie dzielni! Trzymajcie się razem i nie ustawajcie! Droga jest trudna, ale Lyra ją odnajdzie. Cierpliwości, nie martwcie się, wyprowadzimy was stąd, bez obawy! Lyra sama doznała otuchy, słysząc te słowa, bo taki był zamiar lady Salmakii. I wędrowali dalej z mozołem. – Will – odezwała się Lyra po kilku minutach – słyszysz ten wiatr? – Tak, słyszę – odparł. – Ale go nie czuję. I coś ci powiem o tej dziurze tam w dole. To taka sama dziura, jak wtedy, gdy wycinam okno. Ten sam rodzaj krawędzi. Taka krawędź jest wyjątkowa – kto raz jej dotknie, już nigdy nie zapomni. I widzę ją tam, gdzie skała opada w ciemność. Ale ta wielka przestrzeń w dole nie jest zwykłym światem. Różni się od innych światów. Nie podoba mi się. Chciałbym ją zamknąć. – Nie zamknąłeś wszystkich okien, które zrobiłeś? – Nie, bo niektórych nie mogłem. Ale wiem, że powinienem. Źle się dzieje, jeśli zostają otwarte. A takie wielkie okno... – Wskazał w dół, nie chcąc patrzeć. – To nie w porządku. Coś złego się stanie. Podczas gdy oni rozmawiali, trochę dalej odbywała się inna rozmowa: kawaler Tialys konwersował po cichu z duchami Lee Scoresby'ego i Johna Parry'ego. – Więc co mówisz, John? – zagadnął Lee. – Że nie powinniśmy wyjść na powietrze? Człowieku, każda moja cząstka aż piszczy, żeby dołączyć do reszty żywego wszechświata! – Tak, moja też – przyznał ojciec Willa. – Ale wierzę, że ci z nas, którzy nawykli do walki, mogą się powstrzymać i możemy wziąć udział w bitwie po stronie Asriela. A jeśli wybierzemy właściwy moment, nasz udział może się okazać decydujący. – Duchy? – rzucił Tialys, bez powodzenia próbując ukryć sceptycyzm. – Jak możecie walczyć? – Nie możemy zrobić krzywdy żywym istotom, to prawda. Lecz armia Asriela zmierzy się także z innymi istotami. – Upiory... – podpowiedział Lee. – Właśnie o tym myślałem. Atakują dajmony, prawda? A nasze dajmony dawno odeszły. Warto spróbować, Lee. – No, jestem z tobą, przyjacielu. – A ty, panie – zwrócił się duch Johna Parry'ego do kawalera: – Rozmawiałem z duchami twojego ludu. Czy pożyjesz dostatecznie długo, żeby jeszcze zobaczyć świat, zanim umrzesz i powrócisz jako duch? – To prawda, nasze życie trwa krótko w porównaniu z waszym. Przeżyję jeszcze kilka dni – oznajmił Tialys – a lady Salmakia może trochę dłużej. Lecz dzięki tym dzieciom nie pozostaniemy wiecznie na wygnaniu jako duchy. Jestem dumny, że im pomagam. Wędrowali dalej. Ohydna przepaść ziała u ich stóp i jeden fałszywy krok, jeden niedbały chwyt, jeden obluzowany kamień groziły upadkiem w dół – pomyślała Lyra – tak głęboko, że człowiek umarłby z głodu, zanim dotarłby do dna, a potem jego biedna dusza spadałaby bez końca w czarną otchłań, bez szans na pomoc, bo żadne ręce nie sięgną tam i nie uratują ofiary, świadomej i spadającej przez wieczność... Och, to byłoby znacznie gorsze niż martwy szary świat, który opuścili. Dziwne zjawisko zaszło wtedy w jej umyśle. Myśl o spadaniu wywołała zawrót głowy i Lyra zachwiała się na skraju przepaści. Will był za daleko, żeby mogła chwycić jego rękę; ale w tamtej chwili bardziej pamiętała o Rogerze i mały ognik próżności zapłonął przelotnie w jej sercu. Pewnego razu na dachu Kolegium Jordana, tylko żeby go nastraszyć, pokonała zawrót głowy i przeszła po krawędzi kamiennej rynny. Obejrzała się, żeby mu o tym przypomnieć. Przecież była Lyrą Rogera, odważną i pełną wdzięku; nie musiała pełzać jak robak. Ale szepczący głos małego chłopca powiedział: – Lyro, uważaj... Pamiętaj, że nie umarłaś jak my... I wszystko stało się tak powoli, ale nie mogła tego powstrzymać: ciężar jej ciała przesunął się, kamienie uciekły jej spod nóg i bezradnie zaczęła się ześlizgiwać. W pierwszej chwili to ją rozzłościło, potem rozśmieszyło. Jak głupio! – pomyślała. Lecz ponieważ nie miała się czego przytrzymać, bo kamienie nie dawały jej oparcia i coraz szybciej zjeżdżała ku krawędzi, zgroza uderzyła w nią jak obuchem. Spadała. Nic nie mogło jej zatrzymać. Już było za późno. Wstrząsnął nią spazm przerażenia. Nie widziała, że duchy rzuciły się za nią i próbowały ją chwycić, ale przemknęła przez nie jak kamień przez mgłę; nie słyszała że Will woła jej imię tak głośno, że otchłań odpowiada echem. Całą jej istotę wypełnił potworny strach. Staczała się coraz szybciej, w dół i w dół, i niektóre duchy nie mogły na to patrzeć: zakryły oczy i głośno krzyczały. Will skamieniał z przerażenia. Widział, jak Lyra zsuwa się coraz niżej; wiedział, że nie może nic zrobić i że musi patrzeć do końca. Nie słyszał własnego rozpaczliwego jęku podobnie jak ona. Jeszcze dwie sekundy... jeszcze sekunda... dotarła do krawędzi, nie mogła się zatrzymać, spadała... Z ciemności wyleciała nagle ta sama istota, której szpony niedawno zraniły czoło Lyry, harpia Bez-Imienia, skrzydlaty stwór o kobiecej twarzy; i te same szpony zamknęły się na nadgarstku dziewczynki. Razem poleciały w dół, dodatkowy ciężar okazał się niemal zbyt wielki, ale silne skrzydła harpii uderzały nieprzerwanie, szpony trzymały mocno i powoli, mozolnie, powoli, mozolnie harpia wyniosła dziecko z otchłani i złożyła omdlałą, bezwładną Lyrę w wyciągniętych ramionach Willa. Chwycił ją mocno, przycisnął do piersi i poczuł na żebrach dzikie łomotanie jej serca. Nie była wtedy Lyrą, a on nie był Willem; nie była dziewczyną, a on nie był chłopcem. Byli jedynymi istotami ludzkimi w tej ogromnej otchłani śmierci. Przywierali do siebie, a duchy otaczały ich, wyszeptując pocieszenia, błogosławiąc harpię. Najbliżej znalazł się ojciec Willa oraz Lee Scoresby; jakże pragnęli również objąć Lyrę. Tialys i Salmakia dziękowali harpii Bez-Imienia, wychwalali ją pod niebiosa, nazywali zbawicielką ich wszystkich, błogosławili jej poświęcenie i odwagę. Jak tylko Lyra mogła się poruszyć, wyciągnęła drżące ręce do harpii, zarzuciła jej ramiona na szyję i obsypała pocałunkami jej wyniszczoną twarz. Nie mogła wykrztusić słowa. Wstrząs odebrał jej zdolność mówienia, próżność, całą pewność siebie. Leżeli nieruchomo przez kilka minut. Kiedy strach nieco ustąpił, ruszyli znowu; Will mocno trzymał dłoń Lyry w zdrowej ręce i sprawdzał każde miejsce, zanim postawił na nim stopę. Wędrówka była tak powolna i nużąca, że dosłownie konali z wyczerpania, ale nie mogli się zatrzymać, nie mogli odpocząć. Kto mógłby odpoczywać nad tą straszliwą przepaścią? – Spójrz przed siebie. Tam chyba jest wyjście... – powiedział Will po godzinie mordęgi. Miał rację: stromizna złagodniała i mogli nawet wdrapać się wyżej, dalej od krawędzi. A z przodu: czy to nie uskok w ścianie skalnej? Czy to naprawdę wyjście? Lyra spojrzała w błyszczące oczy Willa i uśmiechnęła się. Wdrapywali się coraz wyżej i z każdym krokiem coraz bardziej oddalali się od skraju przepaści. W trakcie wspinaczki stwierdzili, że grunt staje się coraz stabilniejszy, uchwyty na ręce coraz bezpieczniejsze, kamienie pod stopami coraz mniej chybotliwe i już niegrożące skręceniem kostki. – Chyba już weszliśmy dość wysoko – powiedział Will. – Spróbuję nożem i zobaczę, co znajdę. – Jeszcze nie – sprzeciwiła się harpia. – Jeszcze trzeba iść. To złe miejsce do otwarcia. Lepsze miejsce wyżej. Wędrowali w milczeniu: ręka, stopa, ruch, próba, ręka, stopa... Palce mieli obtarte do żywego mięsa, biodra i kolana drżały od wysiłku, w głowach im szumiało z wyczerpania. Wspięli się ostatnie kilka metrów do podnóża skały, gdzie wąski przesmyk prowadził w cień. Lyra patrzyła piekącymi oczami, jak Will wyjął nóż i zaczął szukać odpowiedniego miejsca w powietrzu, dotykając ostrzem, cofając się, znowu dotykając. – Ach! – Znalazłeś otwartą przestrzeń? – Chyba tak... – Will – powiedział duch jego ojca. – Zaczekaj chwilę, posłuchaj mnie. Will odwrócił się i opuścił nóż. Podczas tej morderczej wędrówki nie miał czasu myśleć o ojcu, ale cieszyła go jego obecność. Nagle uświadomił sobie, że rozstają się po raz ostatni. – Co się stanie, kiedy wyjdziesz na zewnątrz? – zapytał. – Po prostu znikniesz? – Jeszcze nie. Pan Scoresby i ja mamy pomysł. Niektórzy z nas zostaną tutaj trochę dłużej i potrzebujemy ciebie, żebyś nas wpuścił do świata Lorda Asriela, bo przyda mu się nasza pomoc. Co więcej – ciągnął poważnie, spoglądając na Lyrę – musicie sami tam wrócić, jeśli chcecie odzyskać wasze dajmony. Ponieważ one tam odeszły. – Ale, panie Parry – odezwała się Lyra – skąd pan wie, że nasze dajmony odeszły do świata mojego ojca? – Za życia byłem szamanem. Nauczyłem się widzieć. Spytaj aletheiometr... potwierdzi to, co powiedziałem. Ale jedno zapamiętaj o dajmonach – mówił z naciskiem. – Człowiek, którego znałaś jako sir Charlesa Latroma, musiał co jakiś czas wracać do własnego świata; nie mógł mieszkać na stałe w moim. Filozofowie z gildii Torre degli Angeli, którzy podróżowali pomiędzy światami od ponad trzech stuleci, odkryli tę samą prawdę, a w rezultacie ich świat uległ osłabieniu i zepsuciu. Mnie przytrafiło się coś podobnego. Byłem żołnierzem, oficerem w piechocie morskiej, a potem zarabiałem na życie jako badacz i odkrywca; cieszyłem się znakomitym zdrowiem i doskonałą kondycją. Potem przez przypadek opuściłem własny świat i nie mogłem znaleźć drogi powrotnej. Wiele dokonałem i wiele się nauczyłem w świecie, do którego trafiłem, ale po dziesięciu latach od mojego przybycia zapadłem na śmiertelną chorobę. Przyczyna jest następująca: twój dajmon może żyć w pełni tylko w świecie, gdzie się urodził. Gdzie indziej w końcu zachoruje i umrze. Możemy podróżować, jeżeli znajdziemy przejścia do innych światów, ale żyć możemy tylko we własnym. Wielkie przedsięwzięcie Lorda Asriela w końcu upadnie z tego samego powodu: musimy zbudować republikę niebios tutaj, gdzie jesteśmy, ponieważ dla nas nie ma innego miejsca. Will, mój chłopcze, ty i Lyra możecie teraz wyjść na krótki odpoczynek, potrzebujecie tego i zasłużyliście na to; ale potem musicie wrócić w ciemność ze mną i panem Scoresbym na tę jedną ostatnią podróż. Will i Lyra wymienili spojrzenia. Potem on wyciął okno – i to był dla nich najpiękniejszy widok w życiu. Nocne powietrze wypełniło ich płuca, świeże, czyste i chłodne. Oczy ujrzały olśniewające gwiaździste sklepienie, połyskującą wodę gdzieś w dole i zagajniki potężnych drzew, wysokich jak zamki, rozrzucone tu i tam po rozległej sawannie. Will powiększył okno, na ile zdołał, przechodząc po trawie w lewo i w prawo. Poszerzył je tak, że sześć, siedem, osiem duchów jednocześnie mogło wychodzić z krainy zmarłych ramię przy ramieniu. Pierwsze duchy zadrżały z nadzieją i fala podniecenia przeszła po całym długim szeregu; małe dzieci i wiekowi rodzice spoglądali z jednakowym podziwem i zachwytem na pierwsze gwiazdy, które widzieli od wieków, wypełniające blaskiem ich biedne wygłodzone oczy. Pierwszym duchem, który opuścił krainę zmarłych, był Roger. Zrobił krok do przodu, obejrzał się na Lyrę i zaśmiał ze zdziwieniem, kiedy zaczął się rozpływać w nocy, powietrzu, świetle gwiazd... A potem znikł, pozostawiając po sobie spontaniczny mały wybuch radości, który przypominał Willowi bąbelki w kieliszku szampana. Inne duchy ruszyły za nim, a Will i Lyra upadli wyczerpani na trawę ciężką od rosy, każdym nerwem swoich ciał błogosławiąc słodycz żyznej gleby, nocnego powietrza, gwiaździstego nieba. 27. Platforma Tu dusza moja zrzuca ciała szatę, W górę kierując swe loty skrzydlate; Jak rozśpiewany ptak siadłszy wśród liści, srebrne skrzydełka chędoży i czyści... Andrew Marvell. Ogród Kiedy już mulefa zaczęli budować platformę dla Mary, pracowali szybko i sprawnie. Lubiła im się przyglądać, ponieważ umieli dyskutować bez kłótni i współpracować, nie wchodząc sobie nawzajem w drogę, i ponieważ ich techniki cięcia, rozszczepiania i łączenia drewna były tak efektywne i eleganckie. W ciągu dwóch dni platforma obserwacyjna została zaprojektowana, zbudowana i wciągnięta na górę. Okazała się mocna, przestronna i wygodna, i kiedy Mary wspięła się na nią, w pewnym sensie poczuła się szczęśliwa jak nigdy dotąd. W sensie fizycznym. Zielona gęstwina korony drzewa, głęboki błękit nieba prześwitujący spomiędzy liści, łagodny wietrzyk chłodzący skórę, lekki zapach kwiatów przyjemnie drażniący powonienie; szelest liści, pieśń setki ptaków i odległy szum morskich fal – wszystko to ukoiło i nasyciło jej zmysły, i gdyby tylko mogła przestać myśleć, pogrążyłaby się w całkowitym błogostanie. Ale oczywiście została stworzona do myślenia. A kiedy spojrzała przez swoją lunetę i zobaczyła nieustanny odpływ sarfu, Cienio-cząsteczek, zdawało jej się, że szczęście, życie i nadzieja odpływają razem z nimi. Nie potrafiła znaleźć żadnego wyjaśnienia tego zjawiska. Trzysta lat, powiedzieli mulefa; tak długo już drzewa chorowały. Zakładając, że Cienio-cząsteczki przenikały jednakowo przez wszystkie światy, prawdopodobnie to samo działo się w jej wszechświecie i we wszystkich pozostałych. Trzysta lat temu założono Królewskie Towarzystwo Naukowe: pierwsze prawdziwe towarzystwo naukowe w jej świecie. Newton dokonywał swoich odkryć w dziedzinie optyki i grawitacji. Trzysta lat temu w świecie Lyry ktoś wynalazł aletheiometr. Wtedy również w tym dziwnym świecie, przez który przechodziła po drodze tutaj, stworzono zaczarowany nóż. Leżała na plecach, czując, jak platforma porusza się leciutko w bardzo powolnym rytmie, kiedy wielkie drzewo kołysze się na morskiej bryzie. Przyłożyła lunetę do oka i obserwowała miriady maleńkich iskierek dryfujących poprzez liście, obok rozchylonych kwiatów, wokół masywnych gałęzi, pod wiatr, powolnym, celowym ruchem, który wydawał się wręcz świadomy. Co tu się stało przed trzema wiekami? Czy spowodowało ten odpływ Pyłu, czy raczej na odwrót? Czy może jedno i drugie stanowiło rezultat całkiem innego zjawiska? Czy po prostu nic ich nie łączyło? Dryf działał hipnotyzująco. Jak łatwo zapaść w trans i pozwolić, żeby umysł odpłynął razem z dryfującymi cząsteczkami... Mary tak bardzo była odprężona, że zanim się zorientowała, co robi, właśnie to zrobiła. Nagle ocknęła się: znalazła poza ciałem, więc wpadła w panikę. Unosiła się metr nad platformą, wśród gałęzi. Coś stało się z prądem Pyłu: zamiast powolnie dryfować pędził jak rzeka wezbrana powodzią. Czy przyspieszył, czy też czas płynął dla niej inaczej, odkąd opuściła swoje ciało? Tak czy owak, groziło jej straszliwe niebezpieczeństwo, ponieważ silny prąd mógł ją porwać i unieść ze sobą. Rozpostarła ramiona, żeby przytrzymać się czegoś materialnego – ale nie miała ramion. Niczego nie dotykała. Teraz znalazła się prawie nad tą okropną przepaścią, jej ciało oddalało się coraz bardziej, uśpione i bezwładne jak kłoda. Próbowała krzyknąć, żeby się obudzić, daremnie. Cielesna powłoka dalej spała, a świadomość wbrew własnej woli unosiła się coraz wyżej nad koronami drzew, prosto w otwarte niebo. I chociaż walczyła ze wszystkich sił, nie mogła zawrócić. Potężna siła uniosła ją gładko i niepowstrzymanie jak woda przelewająca się przez groblę: cząsteczki Pyłu płynęły obok, jakby również przelewały się przez niewidzialną krawędź. I odciągały ją od jej ciała. Mary zarzuciła mentalną linę ratunkową na swoją fizyczną jaźń i próbowała sobie przypomnieć wrażenie przebywania w ciele: wszelkie doznania, które składają się na fizyczną egzystencję. Dotyk miękkiego koniuszka trąby Atal, pieszczącej jej szyję. Smak jajek na bekonie. Triumfalne napięcie mięśni, kiedy wciągała się na skalną ścianę. Delikatny taniec palców po klawiaturze komputera. Zapach palonej kawy. Ciepło łóżka w zimową noc. Stopniowo przestała się poruszać: lina ratunkowa trzymała mocno. Mary poczuła ciężar i siłę prądu napierającego na nią, kiedy wisiała na niebie. A potem stało się coś dziwnego. Stopniowo (kiedy wzmacniała te zmysłowe wspomnienia i dodawała inne smak zmrożonej margarity w Kalifornii, siedzenie pod drzewkami cytrynowymi przed restauracją w Lizbonie, zdrapywanie szronu z samochodowej szyby) poczuła, że prąd Pyłu słabnie. Napór zelżał. Ale tylko na nią: wszędzie dookoła, w górze i w dole potężny prąd płynął równie szybko jak zawsze. Jakimś cudem wokół niej pojawiła się mała oaza spokoju, gdzie cząsteczki opierały się prądowi. Posiadały świadomość! Wyczuły jej strach i zareagowały. I zaniosły ją z powrotem do opuszczonego ciała, a kiedy zbliżyła się na tyle, żeby znowu je zobaczyć, tak ciężkie, tak ciepłe, tak bezpieczne, bezgłośny szloch wstrząsnął jej sercem. A potem zapadła znowu w swoje ciało i zbudziła się. Wzięła głęboki, drżący oddech. Przycisnęła ręce i nogi do szorstkich desek platformy. Przed chwilą mało nie oszalała ze strachu, a teraz przeżywała głęboką, powolną ekstazę, połączywszy się na powrót ze swoim ciałem, ziemią i całą materią. Wreszcie usiadła i próbowała zebrać myśli. Palce odnalazły lunetę, więc podniosła ją do oczu drżącą ręką, pomagając sobie drugą. Nie było wątpliwości: powolny, rozległy dryf zmienił się w powódź. Nic nie czuła, nic nie słyszała i bez lunety nic nie widziała, lecz nawet kiedy odsunęła od oka instrument, pozostało wyraźne wrażenie szybkiego, milczącego odpływu razem z czymś, czego nie zauważyła wcześniej w swoim przerażeniu: głęboki, beznadziejny żal wypełniał powietrze. Cienio-cząsteczki wiedziały, co się dzieje, i były smutne. Przecież Mary sama składała się częściowo z Cienio-materii. W części ona też podlegała tym pływom, które przenikały kosmos. Podobnie jak mulefa i istoty ludzkie w każdym świecie, i każdy gatunek rozumnych stworzeń w każdym miejscu. I dopóki nie odkryła, co się dzieje, wszyscy mogli spłynąć w otchłań zapomnienia, każde z nich. Nagle zatęskniła za ziemią. Włożyła lunetę do kieszeni i rozpoczęła długie schodzenie. Ojciec Gomez przeszedł przez okno, kiedy wieczorne cienie wydłużyły się i światło zmierzchło. Zobaczył wielkie zagajniki kołowych drzew i drogi przecinające prerię, podobnie jak Mary widziała to wcześniej z tego samego miejsca. Lecz w powietrzu nie było mgiełki, ponieważ wcześniej padało, więc dostrzegł więcej niż ona; w szczególności lśnienie odległego morza i migotliwe białe kształty, które wyglądały jak żagle. Podciągnął plecak wyżej na ramionach i ruszył w ich stronę, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. W pogodnym długim zmierzchu przyjemnie było iść po gładkiej drodze, wśród bzyczenia jakichś podobnych do cykad stworzeń w wysokiej trawie, z ciepłem zachodzącego słońca na twarzy. Powietrze również było czyste, świeże i słodkie, wolne od wyziewów nafty czy innych spalin, tak niemiło zagęszczających atmosferę w jednym ze światów, które odwiedził – tym, skąd pochodziła sama kusicielka, jego cel. O zachodzie słońca stanął na niewielkim cyplu nad płytką zatoką. Jeśli w tym morzu występowały przypływy, sięgały wysoko, ponieważ tylko wąski rąbek miękkiego białego piasku był widoczny nad linią wody. Na spokojnych wodach zatoki unosiło się około tuzina... – ojciec Gomez musiał przystanąć i pomyśleć spokojnie – około tuzina ogromnych śnieżnobiałych ptaków, każdy wielkości łodzi wiosłowej, z długimi prostymi skrzydłami, które wlokły się za nimi po wodzie; bardzo długie skrzydła, długie na dwa metry albo więcej. Czy to naprawdę były ptaki? Miały pióra, dzioby i głowy podobne do łabędzich, ale skrzydła ustawione jedno przed drugim... Nagle go zobaczyły. Głowy obróciły się i wszystkie skrzydła jednocześnie uniosły się wysoko, zupełnie jak żagle na jachcie, i wszystkie pochyliły się pod naporem bryzy, zmierzając do brzegu. Na ojcu Gomezie zrobiło wrażenie piękno tych żagli-skrzydeł, tak perfekcyjnie napiętych i ustawionych na wiatr, oraz szybkość ptaków. Potem zobaczył, że również wiosłują; łapy miały zanurzone w wodzie, ustawione nie jedna za drugą jak skrzydła, lecz jedna obok drugiej, i dzięki współpracy łap ze skrzydłami osiągały niezwykłą szybkość oraz grację. Pierwszy ptak dotarł do brzegu i poczłapał przez suchy piasek prosto w stronę księdza. Syczał ze złością, gramoląc się ciężko pod górę, wyciągał szyję do przodu i kłapał dziobem. W dziobie miał też zęby, przypominające szereg ostrych zakrzywionych haczyków. Ojciec Gomez stał w odległości około stu metrów od linii wody, na niskim trawiastym wzniesieniu, więc miał mnóstwo czasu, żeby zdjąć plecak, wyjąć karabin, załadować, wycelować i wystrzelić. Głowa ptaka eksplodowała w chmurze czerwieni i bieli, martwy stwór zatoczył się niezdarnie i upadł na pierś. Żył jeszcze przez minutę albo dłużej: łapy kopały, skrzydła wznosiły się i opadały, wielki tułów turlał się, sikając krwią. Wreszcie długi bulgotliwy wydech zakończył się rzężącym rozpryskiem krwi i ptak znieruchomiał. Inne ptaszyska zatrzymały się, jak tylko pierwszy upadł, i obserwowały jego zgon oraz człowieka na wzgórzu. Bystra, złośliwa inteligencja błyszczała w ich oczach. Przenosiły spojrzenie z księdza na martwego ptaka, z ptaka na karabin, z karabinu na twarz mężczyzny. Ksiądz ponownie uniósł broń i zobaczył, że ptaki cofają się niezgrabnie i tłoczą razem. Zrozumiały. Były to piękne, silne stworzenia, wielkie, o szerokich grzbietach, niemal żywe łodzie. Skoro wiedziały, czym jest śmierć, pomyślał ojciec Gomez, i dostrzegały związek pomiedzy nim a śmiercią, to mogło stanowić podstawę owocnego porozumienia. Kiedy naprawdę nauczą się go bać, będą wypełniać wszystkie jego rozkazy. 28. Północ ...często na pół zakochany Byłem w śmierci kojącej John Keats. Oda do słowika – Mariso, obudź się. Zaraz lądujemy – powiedział Lord Asriel. Hałaśliwy świt wstawał nad bazaltową fortecą, kiedy statek intencyjny nadleciał z południa. Pani Coulter, obolała i cierpiąca, otwarła oczy; nie spała. Widziała anielicę Xaphanię szybującą nad lądowiskiem, a potem wznoszącą się korkociągiem do wieży, kiedy pojazd opadał w stronę wałów. Jak tylko statek wylądował, Lord Asriel wyskoczył i pobiegł dołączyć do króla Ogunwe na zachodniej wieży strażniczej, całkowicie ignorując panią Coulter. Technicy, którzy natychmiast zajęli się latającą maszyną, również nie zwracali na nią uwagi; nikt jej nie wypytywał o statek powietrzny, który ukradła; zupełnie jakby stała się niewidzialna. Ze smutkiem poszła do pokoju w adamantowej wieży, gdzie adiutant zaproponował jej kawę i coś do jedzenia. – Cokolwiek macie – powiedziała. – Dziękuję. Och, jeszcze jedno – dodała, kiedy mężczyzna odwrócił się, żeby odejść. – Czy aletheiometrysta Lorda Asriela, pan.. – Pan Basilides? – Tak. Czy nie jest zbyt zajęty, żeby zajrzeć tutaj na chwilę? – Obecnie pracuje ze swoimi księgami, proszę pani. Powiem mu, żeby tu wstąpił w wolnym czasie. Pani Coulter umyła się i przebrała w jedyną czystą koszulę, jaka jej została. Zimny wiatr wstrząsający oknami i szare poranne światło przyprawiały ją o dreszcze. Dołożyła węgli do żelaznego piecyka w nadziei, że rozgrzeje się i przestanie dygotać, ale zimno przeniknęło ją aż do kości. Dziesięć minut później zapukano do drzwi. Blady, ciemnooki aletheiometrysta, z dajmoną-słowikiem na ramieniu, wszedł i skłonił się lekko. Po chwili zjawił się adiutant, niosąc na tacy chleb, ser i kawę. – Dziękuję, że pan przyszedł, panie Basilides – powiedziała pani Coulter. – Czy mogę pana czymś poczęstować? – Napiję się kawy, dziękuję. – Proszę mi powiedzieć – zaczęła, jak tylko napełniła filiżanki – ponieważ pan na pewno wie, co się stało: czy moja córka żyje? Zawahał się. Złocista małpa ścisnęła ją za ramię. – Żyje – odparł ostrożnie pan Basilides – ale... – Tak? Och, proszę mi powiedzieć! – Ona jest w krainie zmarłych. Przez jakiś czas nie umiałem zinterpretować wskazań instrumentu: to wydawało się niemożliwe. Ale nie ma wątpliwości. Ona i ten chłopiec weszli do krainy zmarłych i otworzyli dla duchów drogę wyjścia. Gdy tylko martwi wychodzą na zewnątrz, rozpływają się w powietrzu jak wcześniej ich dajmony i zdaje się, że dla nich to jest najsłodszy i najbardziej upragniony koniec. Aletheiometr powiedział mi, że dziewczynka to zrobiła, ponieważ podsłuchała przepowiednię, że nadejdzie kres śmierci, i uznała, że do niej należy wypełnienie tego zadania. W rezultacie obecnie istnieje wyjście ze świata zmarłych. Pani Coulter nie mogła wydobyć z siebie głosu. Musiała odwrócić się do okna, żeby ukryć uczucia malujące się na jej twarzy. Wreszcie się odezwała: – Czy ona wyjdzie stamtąd żywa? Ale nie, wiem, że pan nie może przewidzieć przyszłości. Czy ona... jak ona... – Ona cierpi, dręczy ją ból i strach. Ale ma przy sobie tego chłopca i dwoje gallivespiańskich szpiegów, i nadal są razem. – A bomba? – Bomba jej nie dosięgła. Pani Coulter nagle poczuła się wyczerpana. Niczego więcej nie pragnęła, tylko położyć się i spać przez całe miesiące, przez lata. Na zewnątrz lina flagowa pękła i zaklekotała na wietrze, gawrony krążyły z krakaniem nad murami. – Dziękuję panu – powiedziała pani Coulter, odwracając się do niego. – Jestem panu bardzo wdzięczna. Proszę mnie zawiadomić, jeśli odkryje pan coś jeszcze o niej: gdzie przebywa, co robi, jak się czuje... Mężczyzna skłonił się i wyszedł. Pani Coulter położyła się na polowym łóżku, ale chociaż próbowała, nie mogła zasnąć. – Co z tego pojmujesz, królu? – zapytał Lord Asriel. Przez teleskop na wieży strażniczej obserwował coś po zachodniej stronie nieba. Wyglądało jak góra wisząca w powietrzu tuż nad horyzontem, spowita chmurami. Znajdowała się bardzo daleko; tak daleko, że zdawała się nie większa niż paznokieć kciuka oglądany z odległości wyciągniętego ramienia. Ale wisiała tam od niedawna, w absolutnym bezruchu. Teleskop przybliżył ją, ale nie ujawnił więcej szczegółów: chmury nadal wyglądały jak chmury, chociaż powiększone. – Pochmurna Góra – powiedział Ogunwe. – Albo... jak ją nazywają? Rydwan? – Z Regentem trzymającym wodze. Dobrze się ukrył ten Metatron. Mówią o nim w pismach apokryficznych: był niegdyś człowiekiem, imieniem Enoch, synem Jareda... sześć pokoleń po Adamie. A teraz rządzi królestwem. I nie zamierza na tym poprzestać, jeśli anioł, którego znaleźli przy siarkowym jeziorze, miał rację... Ten, który wszedł na Pochmurną Górę, żeby szpiegować. Jeśli zwycięży w tej bitwie, zamierza interweniować bezpośrednio w ludzkie życie. Wyobraź sobie, Ogunwe: nieustanna Inkwizycja, gorsza od wszystkiego, co mogła sobie wymarzyć Konsystorska Komisja Dyscyplinara, w każdym świecie wspomagana przez szpiegów i zdrajców i kierowana osobiście przez inteligencję, która utrzymuje tę górę w powietrzu... Stary Autorytet przynajmniej miał na tyle smaku, żeby się wycofać; brudną robotę, palenie heretyków i wieszanie czarownic zostawił swoim księżom. Ten nowy będzie znacznie, znacznie gorszy. – No, zaczął od najechania republiki – zauważył Ogunwe. – Spójrz... czy to dym? Szary obłoczek unosił się z Pochmurnej Góry, smuga szarości powoli rozpływająca się po błękitnym niebie. Ale to nie był dym: dryfował pod wiatr targający chmurami. Król przyłożył lornetkę polową do oczu. – Anioły – powiedział. Lord Asriel odszedł od teleskopu, wyprostował się i osłonił dłonią oczy. Setki, potem tysiące, potem dziesiatki tysięcy, aż przesłoniły pół nieba, maleńkie figurki nadlatywały bez końca. Lord Asriel widywał miliardowe stada niebieskich szpaków, które krążyły o zachodzie słońca wokół pałacu cesarza K'ang-Po, lecz nigdy nie widział takiej liczebności. Latające istoty wyrównały szeregi, a potem powoli ruszyły na północ i południe. – Ach! A to co?! – zawołał Lord Asriel, wyciągając rękę. – To nie wiatr. Chmura wirowała na południowym stoku gry, a wicher wyszarpywał z niej długie, postrzępione wstęgi oparów. Lecz Lord Asriel miał rację: ruch odbywał się wewnątrz, nie w powietrzu. Chmura kłębiła się i kipiała, a potem rozstąpiła się na sekundę. Było tam coś więcej niż górskie zbocze, ale widzieli to tylko przez chwilę; potem chmura znowu się przesunęła, jakby zaciągnięta niewidzialną ręką, żeby zasłonić widok. Król Ogunwe odłożył lornetkę. – To nie jest góra – powiedział. – Widziałem stanowiska ogniowe... – Ja też. Cały skomplikowany system. Ciekawe, czy on widzi przez chmury? W niektórych światach mają do tego maszyny. Ale jego armia, jeśli mają tylko te anioły... Król wydał urywany okrzyk na wpół zdumienia, na wpół rozpaczy. Lord Asriel odwrócił się i chwycił go za ramię palcami jak żelazne cęgi. – Oni tego nie mają! – zawołał i gwałtownie potrząsnął ramieniem króla. – Oni nie mają ciała! Położył dłoń na szorstkim policzku przyjaciela. – Chociaż jest nas niewielu – ciągnął – chociaż żyjemy krótko i widzimy mało... w porównaniu z nimi wciąż jesteśmy silniejsi. Oni nam zazdroszczą, Ogunwe! Oto powód ich nienawiści, na pewno. Marzą im się nasze cenne ciała, tak mocne i solidne, tak dobrze przystosowane do naszej ziemi! A jeśli natrzemy na nich twardo i zdecydowanie, możemy rozpędzić te nieskończone legiony tak łatwo, jak rozpędzasz dym machnięciem ręki. Cała ich potęga to tylko dym w oczy! – Asrielu, oni mają sprzymierzeńców na tysiącu światów, żywe istoty jak my. – Zwyciężymy. – Załóżmy, że on wysłał te anioły na poszukiwanie mojej córki. – Moja córka! – wykrzyknął z uniesieniem Lord Asriel. – To już coś, sprowadzić takie dziecko na ten świat! Nie dość, że sama poszła do króla pancernych niedźwiedzi i wyrwała mu z łap jego królestwo... to jeszcze zeszła do krainy zmarłych i najspokojniej wypuściła ich wszystkich!... I ten chłopiec; chcę poznać tego chłopca; chcę mu uścisnąć dłoń. Czy wiedzieliśmy, na co się porywamy, kiedy wznieciliśmy tę rebelię? Nie. Ale czy oni... Autorytet i jego Regent, ten Metatron... czy oni wiedzieli, na co się porywają, kiedy wciągnęli w to moją córkę? – Lordzie Asrielu – powiedział król – czy rozumiesz jej znaczenie dla przyszłości? – Szczerze mówiąc, nie. Dlatego muszę porozmawiać z Basilidesem. Dokąd poszedł? – Do pani Coulter. On jest wykończony. Nie zrobi nic więcej, dopóki nie odpocznie. – Powinien był odpocząć wcześniej. Poślij po niego, dobrze? Och, jeszcze jedno, poproś Madame Oxentiel, żeby przyszła do wieży, jak tylko znajdzie chwilę. Pragnę jej złożyć kondolencje. Madame Oxentiel była zastępcą dowódcy Gallivespian. Teraz będzie musiała przejąć obowiązki Lorda Roke. Król Ogunwe skłonił się i zostawił swojego dowódcę obserwującego szary horyzont. Przez cały dzień gromadziła się armia. Aniołowie z sił Lorda Asriela szybowali wysoko nad Pochmurną Górą, szukając prześwitu, ale na próżno. Nic się nie zmieniło; żadne anioły więcej nie wyleciały na zewnątrz ani nie wleciały do środka; porywiste wichry szarpały chmury, które odnawiały się bez końca i nie rozstępowały ani na sekundę. Słońce przesunęło się po zimnym błękitnym niebie i opadło na południowy zachód, wyzłacając chmury i barwiąc wyziewy wokół góry wszystkimi odcieniami moreli i szkarłatu, pomarańczy i brzoskwini. Kiedy słońce zaszło, chmury jaśniały słabo od środka. Wojownicy ze wszystkich światów, gdzie rebelia Lorda Asriela znalazła poparcie, zajęli już stanowiska; mechanicy i rzemieślnicy tankowali statek powietrzny, ładowali broń, kalibrowali wskaźniki i skale. Kiedy zapadła ciemność, przybyły oczekiwane posiłki: stąpając miękko po zamarzniętej ziemi, pojedynczo, w ciszy nadeszły z północy pancerne niedźwiedzie – w wielkiej liczbie, razem ze swoim królem. Niedługo potem przybyły pierwsze klany czarownic, na sosnowych gałęziach, które długo szeptały wśród wiatru na mrocznym niebie. Równina na południe od fortecy błyszczała od tysięcy świateł, wyznaczających obozowiska tych, którzy przybyli z daleka. Jeszcze dalej, we wszystkich czterech stronach świata, lotne oddziały szpiegów-aniołów krążyły niezmordowanie, pełniąc straż. O północy w adamantowej wieży Lord Asriel prowadził dyskusję z królem Ogunwe, anielicą Xaphanią, Gallivespianką Oxentiel oraz Teukrosem Basilidesem. Aletheiometrysta właśnie skończył mówić. Lord Asriel wstał, podszedł do okna i spojrzał na odległy blask Pochmurnej Góry, wiszącej na zachodnim niebie. Inni milczeli; właśnie usłyszeli coś, co przyprawiło Lorda Asriela o bladość i drżenie, i nikt z nich nie wiedział, jak powinien zareagować. Wreszcie Lord Asriel przemówił: – Panie Basilides, na pewno jest pan bardzo zmęczony. Wdzięczny jestem za wszystkie wysiłki. Proszę napić się z nami wina. – Dziękuję – powiedział aletheiometrysta. Ręce mu drżały. Król Ogunwe nalał złocistego tokaju; podał mu kieliszek. – Co to znaczy, Lordzie Asrielu? – zapytał czysty głos Madame Oxentiel. Lord wrócił do stołu. – No cóż – zaczął – to znaczy, że kiedy przystąpimy do bitwy, wyznaczymy sobie nowy cel. Moja córka i ten chłopiec jakimś sposobem zostali oddzieleni od swoich dajmonów i mimo tego przeżyli; a ich dajmony są gdzieś w tym świecie. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, panie Basilides... Ich dajmony są w tym świecie i Metatron zamierza je pochwycić. Jeśli schwyta ich dajmony, dzieci muszą iść za nim; a jeśli zdobędzie władzę nad tymi dziećmi, przyszłość należy do niego na zawsze. Nasze zadanie jest jasne: musimy znaleźć dajmony wcześniej niż on i przechować je w bezpiecznym miejscu, dopóki dziewczynka i chłopiec znowu się z nimi nie połączą. – Jaką postać mają te dwa zagubione dajmony? – zapytała gallivespiańska przywódczyni. – Nie są jeszcze ostatecznie ukształtowane – odpowiedział Teukros Basilides. – Mogą przybrać dowolny kształt. – Więc – podjął Lord Asriel – podsumujmy: my wszyscy, cała republika, przyszłość każdej rozumnej istoty... wszystko zależy od tego, czy moja córka pozostanie przy życiu i czy dajmony jej i chłopca nie dostaną się w ręce Metatrona? – Tak jest. Lord Asriel westchnął niemal z satysfakcją; zupełnie jakby zakończył długie, żmudne obliczenia i otrzymał całkiem nieoczekiwany wynik. – Doskonale – powiedział, rozkładając ręce szeroko na stole. – Zatem oto, co zrobimy, kiedy bitwa się rozpocznie. Królu Ogunwe, obejmiesz dowodzenie nad wszystkimi wojskami broniącymi fortecy. Madame Oxentiel, masz natychmiast rozesłać swoich ludzi na poszukiwania dziewczynki i chłopca oraz ich dwóch dajmonów. Kiedy ich znajdziecie, chrońcie ich nawet za cenę życia, dopóki znowu się nie połączą. Wówczas, jak rozumiem, chłopiec będzie mógł uciec do innego bezpiecznego świata. Madame kiwnęła głową. Światło lamp odbiło się w jej sztywnych siwych włosach, błyszczących jak nierdzewna stal, a błękitny jastrząb, którego odziedziczyła po Lordzie Roke, na chwilę rozpostarł skrzydła na kinkiecie przy drzwiach. – Teraz Xaphania – powiedział Lord Asriel. – Co wiesz o tym Metatronie? Niegdyś był człowiekiem. Czy nadal posiada fizyczną siłę istoty ludzkiej? – Doszedł do władzy długo po moim wygnaniu – odparła anielica. – Nigdy nie widziałam go z bliska. Ale nie mógłby opanować królestwa, gdyby nie był naprawdę silny, silny pod każdym względem. Większość aniołów unika walki wręcz. Metatron walczyłby z radością i wygrał. Ogunwe zauważył, że ta koncepcja zrobiła wrażenie na Lordzie Asrielu. Jego spojrzenie rozmyło się na chwilę, a potem równie nagle wyostrzyło i jeszcze bardziej skupiło. – Rozumiem – powiedział. – Xaphanio, pan Basilides mówił nam, że ich bomba nie tylko otwarła przepaść pod światami, lecz również naruszyła strukturę materii tak głęboko, że wszędzie powstały szczeliny i pęknięcia. Gdzieś w pobliżu musi istnieć droga na skraj przepaści. Chcę, żebyście ją znaleźli. – Co zamierzasz zrobić? – zapytał ostro król Ogunwe. – Zamierzam zniszczyć Metatrona. Lecz moje zadanie jest prawie skończone. To moja córka musi żyć, a my musimy ochronić ją przed wszystkimi siłami królestwa, żeby mogła znaleźć drogę do bezpiecznego świata... Ona, ten chłopiec, i ich dajmony. – A co z panią Coulter? – zapytał król. Lord Asriel potarł ręką czoło. – Nie chcę jej męczyć – powiedział. – Zostawcie ją w spokoju i chrońcie, jeśli to możliwe. Chociaż... może traktuję ją niesprawiedliwie. Cokolwiek zrobiła, nigdy nie przestała mnie zdumiewać. Lecz wszyscy wiemy, co musimy zrobić i dlaczego: musimy chronić Lyrę, dopóki nie znajdzie swojego dajmona i nie ucieknie. Możliwe, że nasza republika powstała wyłącznie w tym jedynym celu: żeby jej pomóc. No więc wypełnijmy nasze zadanie jak najlepiej. Pani Coulter leżała w łóżku Lorda Asriela w sąsiednim pokoju. Słysząc głosy za ścianą, drgnęła, ponieważ nie zasnęła głęboko. Ocknęła się z niespokojnej drzemki roztrzęsiona i zbolała od tęsknoty. Jej dajmon siedział obok, ale nie chciała przysuwać się do drzwi; chciała po prostu słyszeć głos Lorda Asriela, nie jakieś konkretne słowa. Pomyślała, że oboje są zgubieni. Pomyślała, że wszyscy są zgubieni. Wreszcie usłyszała stuknięcie drzwi w drugim pokoju i podniosła się z łóżka. – Asrielu – powiedziała, wchodząc w ciepły blask naftowej lampy. Jego dajmona warknęła cicho; złocista małpa nisko spuściła łeb, żeby ją ugłaskać. Lord Asriel zwijał wielką mapę i nie odwrócił głowy. – Asrielu, co się stanie z nami wszystkimi? – zapytała pani Coulter, siadając na krześle. Przycisnął nadgarstki do oczu. Twarz miał szarą ze zmęczenia. Usiadł i oparł łokieć na stole. Oba dajmony zamarły w bezruchu: małpa przykucnęła na poręczy krzesła, irbisica siedziała wyprostowana i czujna obok Lorda Asriela, bez mrugnięcia obserwując panią Coulter – Nie słyszałaś? – zapytał. – Trochę słyszałam. Nie mogłam spać, ale nie podsłuchiwałam. Gdzie jest Lyra, czy ktoś wie? – Nie. Wciąż nie odpowiedział na jej pierwsze pytanie i nie zamierzał; wiedziała o tym. – Powinniśmy byli się pobrać – powiedziała – i sami ją wychować. Ta uwaga była tak niespodziewana, że aż zamrugał. Jego dajmona wydała najcichszy pomruk z głębi gardła i położyła się z wyciągniętymi łapami, w pozycji sfinksa. Nadal milczał. – Nie mogę znieść myśli o zapomnieniu – wyznała. – Wszystko, tylko nie to. Dawniej myślałam, że ból byłby gorszy... wieczne tortury... Myślałam, że to dużo gorsze... Ale dopóki zachowujesz świadomość, to jest lepsze, prawda? To lepiej niż nie czuć nic, tylko odejść w ciemność, gdzie wszystko zniknie na zawsze. Wystarczało jej, że miała słuchacza. Lord Asriel wbił spojrzenie w jej oczy i słuchał z wytężoną uwagą; nie potrzebowała odpowiedzi. – Tamtego dnia, kiedy mówiłeś o niej z taką goryczą, i o mnie... Pomyślałam, że jej nienawidzisz. Rozumiałam, że mogłeś znienawidzić mnie. Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści, ale rozumiałam... Wiedziałam, dlaczego mogłeś mnie znienawidzić. Ale nie rozumiałam, dlaczego nienawidzisz Lyry. Powoli odwrócił wzrok, a potem znowu na nią spojrzał. – Pamiętam, jak powiedziałeś coś dziwnego, na Svalbardzie, na szczycie góry, tuż zanim opuściłeś nasz świat – ciągnęła. – Powiedziałeś: „Chodź ze mną, a zniszczymy Pył na zawsze”. Pamiętasz? Ale nie to miałeś na myśli. Chodziło ci o coś dokładnie przeciwnego, prawda? Teraz rozumiem. Dlaczego mi nie powiedziałeś, co naprawdę robisz? Dlaczego mi nie powiedziałeś, że w istocie próbujesz zachować Pył? Mogłeś wyznać mi prawdę. – Chciałem, żebyś przyłączyła się do mnie – powiedział cicho, ochrypłym głosem. – Myślałem, że będziesz wolała kłamstwo. – Tak – szepnęła – ja też tak myślałam. Nie mogła usiedzieć spokojnie, ale nie miała siły wstać. Na chwilę ogarnęła ją słabość, zakręciło jej się w głowie, dźwięki przycichły, pokój pociemniał, ale niemal natychmiast powróciła ostrość postrzegania, jeszcze bardziej bezlitosna niż przedtem, i nic się nie zmieniło. – Asrielu... – wymamrotała. Złocista małpa nieśmiało wyciągnęła łapę, żeby dotknąć łapy irbisicy. Mężczyzna patrzył bez słowa, Stelmaria nie drgnęła, wpatrując się w panią Coulter. – Och, Asrielu, co się z nami stanie? – powtórzyła pani Coulter. – Czy to koniec wszystkiego? Nie odpowiedział. Poruszając się jak we śnie, wstała, podniosła plecak leżący w kącie pokoju i sięgnęła do środka po pistolet. Nie wiadomo, co zrobiłaby potem, ponieważ w tej samej chwili rozległ się tupot nóg biegnących po schodach. Kobieta, mężczyzna i oba dajmony odwrócili się do adiutanta, który wpadł do pokoju i wydyszał: – Przepraszam, mój panie. Te dwa dajmony... Widziano je niedaleko wschodniej bramy... W postaci kotów... Wartownik próbował z nimi rozmawiać, zabrać je do środka, ale nie chciały podejść bliżej. Dosłownie przed minutą... Lord Asriel wyprostował się, przeobrażony. Całe zmęczenie w jednej chwili znikło z jego twarzy. Zerwał się na nogi i chwycił płaszcz. Ignorując panią Coulter, zarzucił płaszcz na ramiona i zwrócił się do adiutanta: – Natychmiast zawiadom Madame Oxentiel. Przekaż ten rozkaz: Nie wolno straszyć dajmonów, grozić im ani przywabiać. Każdy, kto je zobaczy, powinien najpierw... Pani Coulter nie usłyszała więcej, ponieważ Lord Asriel zbiegał już po schodach. Kiedy tupot jego nóg również ucichł, jedynym dźwiękiem pozostało syczenie lampy naftowej i skowyt wichru za murami. Oczy pani Coulter napotkały oczy dajmona. Spojrzenie złotej małpy wyrażało treści równie subtelne i złożone jak zawsze, przez trzydzieści pięć lat wspólnego życia. – Doskonale – powiedziała pani Coulter. – Nie widzę innego wyjścia. Chyba... chyba zrobimy tak... Dajmon od razu zrozumiał, co miała na myśli. Skoczył na jej piersi i objęli się mocno. Potem pani Coulter wzięła swój podbity futrem płaszcz, cicho wyszli z komnaty i zeszli po ciemnych schodach. 29. Bitwa na równinie W mocy upiora swego każdy z ludzi aż do tej szczęsnej chwili pozostaje, kiedy się jego człowieczeństwo zbudzi... William Blake Will i Lyra rozpaczliwie nie chcieli opuszczać tego słodkiego świata, gdzie spali poprzedniej nocy, wiedzieli jednak, że jeśli kiedyś mają odnaleźć swoje dajmony, muszą jeszcze raz wstąpić w ciemność. A teraz, po wielu godzinach nużącego pełzania przez mroczny tunel, Lyra po raz dwudziesty schyliła się nad aletheiometrem, wydając ciche, nieświadome, żałosne odgłosy – pojękiwała i chwytała oddech, co brzmiało jak bezdźwięczny szloch. Will również czuł ból tam, gdzie zabrakło dajmona, w miejscu nadwrażliwym jak po oparzeniu, które każdy oddech rozdzierał lodowatymi hakami. Jakże mozolnie Lyra obracała kółka; jak powoli, ociężale wędrowały jej myśli. Drabiny znaczeń prowadzące od każdego z trzydziestu sześciu symboli aletheiometru, po których dawniej śmigała tak lekko i pewnie, teraz wydawały się chwiejne i drżące. A utrzymanie w umyśle związków pomiędzy nimi... Dawniej było jak bieganie albo śpiewanie, albo opowiadanie historii: coś naturalnego. Teraz musiała nad tym pracować i siły ją zawodziły, ale nie mogła się poddać, bo wszystko inne przepadnie... – To niedaleko – powiedziała wreszcie. – I tam są różne niebezpieczeństwa... bitwa i... Ale jesteśmy już prawie w odpowiednim miejscu. Na samym końcu tego tunelu jest duża gładka skała ociekająca wodą. Możesz tam przeciąć okno. Duchy, które zamierzały walczyć, gorliwie cisnęły się do przodu i Lyra poczuła obok siebie Lee Scoresby'ego. – Lyro, dziewuszko – powiedział – to już niedługo. Kiedy zobaczysz tego starego niedźwiedzia, powiedz mu, że Lee zginął w walce. A kiedy bitwa się skończy, będzie mnóstwo czasu, żeby dryfować na wietrze i odnaleźć atomy, które niegdyś tworzyły moją dajmonę Hester i moją matkę w krainie szałwii, i moje ukochane... wszystkie moje ukochane... Lyro, dziecko, odpoczniesz, kiedy to się skończy, słyszysz? Życie jest dobre, a śmierć przeminęła... Głos mu się załamał. Chciała go objąć, ale oczywiście nie mogła. Więc tylko spojrzała na jego bladą twarz, a duch zobaczył głębokie uczucie w jej błyszczących oczach i zaczerpnął z nich siłę. Na ramionach Lyry i Willa podróżowało dwoje Gallivespian. Ich krótkie życie dobiegało końca, każde czuło sztywność w stawach, zimno wokół serca. Wkrótce oboje powrócą do krainy zmarłych, tym razem jako duchy, ale spojrzeli sobie w oczy i poprzysięgli, że zostaną z dziećmi jak najdłużej i nie pisną ani słowa o swoim umieraniu. Dzieci wspinały się coraz wyżej. Nie rozmawiały ze sobą. Każde słyszało ciężki oddech tego drugiego, odgłosy stąpnięć i grzechot kamyków osypujących się spod stóp. Przed nimi harpia wdrapywała się wytrwale, wlokąc za sobą skrzydła, zgrzytając pazurami o skałę, milcząca i ponura. Potem rozległ się nowy dźwięk: regularne kap, kap rozbrzmiewające echem w tunelu. A potem coraz szybsze kapanie, ciurkanie, bulgot płynącej wody. – Tutaj! – zawołała Lyra i wyciągnęła rękę, żeby dotknąć skały blokującej drogę, gładkiej, zimnej i mokrej. – To tutaj. Odwróciła się do harpii. – Myślałam o tym – powiedziała – jak mnie uratowałaś i jak obiecałaś poprowadzić wszystkie inne duchy, które przejdą przez krainę zmarłych do tego świata, gdzie wczoraj spaliśmy. To niesprawiedliwe, że nie masz imienia. Pomyślałam, że nazwę cię tak, jak król Iorek Byrnison nazwał mnie: Złotousta. Nazwę cię Lekkoskrzydła. To będzie twoje imię i taka zostaniesz na zawsze: Lekkoskrzydła. – Pewnego dnia – powiedziała harpia – spotkamy się znowu, Lyro Złotousta. – Nie będę się bała, skoro wiem, że tu jesteś – powiedziała Lyra. – Żegnaj, Lekkoskrzydła, dopóki nie umrę. Objęła harpię, przytuliła ją mocno i pocałowała w oba policzki. Potem odezwał się kawaler Tialys: – To jest świat republiki Lorda Asriela? – Tak – potwierdziła – tak mówi aletheiometr. Jesteśmy niedaleko jego fortecy. – Więc pozwól mi przemówić do duchów. Uniosła go wysoko, a on zawołał: – Posłuchajcie, ponieważ spośród nas tylko ja i lady Salmakia widzieliśmy już ten świat! Na górskim zboczu stoi forteca: broni jej Lord Asriel. Kim jest wróg, nie wiem. Lyra i Will mają teraz tylko jedno zadanie: odnaleźć swoje dajmony. Nasze zadanie to im pomóc. Bądźmy odważni i walczmy dobrze! Lyra odwróciła się do Willa. – W porządku – powiedział – jestem gotowy. Wyjął nóż i spojrzał w oczy duchowi swojego ojca który stał obok. Niedługo mieli się rozstać i Will pomyślał, jak bardzo chciałby zobaczyć tutaj również swoja matkę. Wszyscy troje razem... – Will! – zawołała zaniepokojona Lyra. Znieruchomiał. Nóż utknął w powietrzu. Will cofnął rękę, ale nóż pozostał, uwięziony w substancji niewidocznego świata. Chłopiec odetchnął głęboko. – O mało... – Widziałam – przerwała mu. – Spójrz na mnie Will. W upiornym świetle zobaczył jej jasne włosy, zacięte usta, szczere oczy. Poczuł ciepło jej oddechu; poczuł przyjazny zapach jej ciała. Nóż wyszedł luźno. – Spróbuję jeszcze raz – powiedział. Odwrócił się i skoncentrował ze wszystkich sił. Pozwolił, żeby jego umysł spłynął do czubka noża, dotykał, macał, szukał, aż wreszcie znalazł. W głąb, wzdłuż, w dół i z powrotem; duchy tłoczyły się tak blisko, że Will i Lyra czuli małe ukłucia zimna w każdym nerwie. Wykonał ostatnie cięcie. Pierwsze, co do nich dotarło, to hałas. Światło ich oślepiło i musieli zasłonić oczy, duchy i ludzie, więc niczego nie widzieli przez kilka sekund; ale łoskot, wybuchy, grzechot wystrzałów, krzyki i wrzaski natychmiast zabrzmiały wyraźnie i przerażająco. Duch Johna Parry'ego i duch Lee Scoresby'ego pierwsze odzyskały zmysły. Ponieważ obaj byli dawniej żołnierzami zaprawionymi w boju, hałas ich nie zaskoczył. Will i Lyra po prostu patrzyli, zdumieni i przerażeni. Pociski rakietowe eksplodowały w powietrzu nad nimi, sypiąc deszczem kamiennych i metalowych odłamków na zbocza pobliskiej góry; w niebiosach aniołowie walczyli z aniołami, a czarownice pikowały, wywrzaskujac swoje klanowe zawołania, i strzelały z łuków do wroga. Gallivespianin na ważce zanurkował, żeby zaatakować latającą maszynę, której pilot-człowiek próbował go odpedzić ręką. Ważka skręciła i śmignęła w górę, jeździec zeskoczył i wbił ostrogi głęboko w szyję pilota; potem owad wrócił i spikował nisko, żeby jeździec mógł znowu wskoczyć na jaskrawozielony grzbiet, a latająca maszyna runęła prosto na skały u podnóża fortecy. – Otwórz szerzej – zażądał Lee Scoresby. – Wypuść nas! – Czekaj, Lee – powstrzymał go John Party. – Coś się dzieje... Popatrz tam. Will wyciął następne małe okno we wskazywanym kierunku i kiedy wyjrzeli, wszyscy zobaczyli zmianę w przebiegu bitwy. Atakujący zaczęli się wycofywać: grupa uzbrojonych pojazdów przestała posuwać się do przodu i osłaniana ogniem skręciła mozolnie, żeby rozpocząć odwrót. Eskadra latających maszyn, które już zdobywały przewagę w chaotycznej walce z giropterami Lorda Asriela, zatoczyła krąg na niebie i odleciała na zachód. Siły królestwa na ziemi – kolumny karabinierów, oddziały wyposażone w miotacze ognia, w rozpylacze trucizny, w broń, jakiej wędrowcy nigdy jeszcze nie widzieli – zaczęły się cofać i zawracać. – Co się dzieje? – zapytał Lee. – Ustępują z pola... ale dlaczego? Wydawało się, że nie mają powodu. Przewyższali liczebnie sprzymierzeńców Lorda Asriela, posiadali potężniejszą broń i zranili już wielu przeciwników. Potem Will poczuł nagłe poruszenie wśród duchów. Wskazywali na coś dryfującego w powietrzu. – Upiory! – zawołał John Parry. – Oto powód. Po raz pierwszy Will i Lyra mogli zobaczyć te istoty, niczym welony lśniącej gazy opadające z nieba jak puch ostu. Lecz trudno było je dostrzec, a kiedy dotarły do ziemi, stały się prawie niewidoczne. – Co one robią? – zapytała Lyra. – Kierują się do tego plutonu strzelców... Will i Lyra zrozumieli, co się stanie, i oboje krzyknęli ze strachem: – Uciekajcie! Szybko! Kilku żołnierzy, słysząc w pobliżu dziecięce głosy rozejrzało się z zaskoczeniem. Inni, widząc nadciągające upiory, tak dziwaczne, niewyraźne i głodne, unieśli broń i wystrzelili, ale oczywiście bez skutku. A potem upiór dopadł pierwszego człowieka. Był to żołnierz ze świata Lyry, Afrykanin. Jego dajmona miała postać długonogiego płowego kota z czarnymi cętkami; obnażyła kły i sprężyła się do skoku. Wszyscy widzieli, jak nieulękły mężczyzna celuje z karabinu, nie ustępując ani na krok – a potem zobaczyli jego dajmonę uwięzioną w niewidzialnej sieci, warczącą, wyjącą, bezsilną; mężczyzna rzucił karabin i próbował jej dosięgnąć, krzycząc jej imię, a potem upadł, targany bólem i gwałtownymi mdłościami. – Teraz, Willu – powiedział John Parry. – Wypuść nas teraz: możemy walczyć z tymi stworami. Więc Will szeroko otworzył okno i wybiegł na czele armii duchów; a potem rozpoczęła się najdziwniejsza walka pod słońcem. Duchy wyłaziły spod ziemi, blade sylwetki, jeszcze bledsze w świetle dnia. Nie miały się już czego bać, więc rzucały się na bezcielesne upiory, chwytały, szarpały i tarmosiły istoty, których Will i Lyra wcale nie widzieli. Karabinierzy i inni żywi sprzymierzeńcy nic nie rozumieli z tej koszmarnej, widmowej walki. Will utorował sobie drogę przez środek, wywijając nożem, bo pamiętał, jak upiory przed nim uciekały. Gdziekolwiek szedł, Lyra podążała za nim, żałując, że nie ma żadnej broni, żeby walczyć razem z nim. Rozglądała się uważnie i zdawało jej się, że od czasu do czasu dostrzega upiory w oleistym migotaniu powietrza; i właśnie Lyra poczuła pierwszy dotyk niebezpieczeństwa. Niosąc Salmakię na ramieniu, znalazła, się na niewielkim pagórku, zaledwie nasypie porośniętym krzakami głogu; widziała stąd rozległy obszar pustoszony przez najeźdźców. Słońce świeciło nad jej głową. Przed nią na zachodnim horyzoncie piętrzyły się lśniące chmury, poprzecinane mrocznymi rozziewami, o krawędziach wystrzępionych przez podniebne wiatry. Tam też na równinie czekały naziemne siły wroga: maszyny błyszczały, łopotały barwne flagi, regimenty stały w szyku. Za nią i po lewej ciągnęło się pasmo poszczerbionych wzgórz prowadzące do fortecy. Szare kamienie jaśniały w upiornym przedburzowym świetle, a na odległych parapetach z czarnego bazaltu Lyra widziała nawet ruchliwe maleńkie sylwetki, które naprawiały uszkodzenia, przynosiły więcej broni albo po prostu obserwowały. Właśnie wtedy Lyra poczuła pierwszy odległy skurcz bólu, mdłości i strachu, bez wątpienia dotyk upiora. Natychmiast go rozpoznała, chociaż nigdy przedtem tego nie doświadczyła. I zrozumiała dwie rzeczy: po pierwsze – widocznie dorosła już dostatecznie, żeby stracić odporność na upiory; a po drugie – Pantalaimon musiał być gdzieś niedaleko. – Will... Will...! – krzyknęła. Usłyszał ją i odwrócił się z nożem w dłoni, z płonącym wzrokiem. Lecz zanim zdążył odpowiedzieć, zachłysnął się, zgiął wpół i chwycił za pierś, więc wiedziała, że z nim dzieje się to samo. – Pan! Pan! – krzyknęła, stając na palcach, żeby się rozejrzeć. Will kulił się, próbując opanować mdłości. Po paru chwilach sensacje minęły, jakby ich dajmony uciekły; ale nadal nie mogli ich znaleźć. Wszędzie dookoła rozbrzmiewały wrzaski, wystrzały, okrzyki bólu lub strachu, odległe jok-jok-jok kliwuchów krążących w górze, świst i stukot strzał, a potem nowy dźwięk: zerwał się wiatr. Lyra poczuła go najpierw na policzkach, a potem zobaczyła kłoniącą się trawę i usłyszała szelest krzaków głogu. Niebo nad głowami zaciągnęło się na wielką burzę: cała biel znikła z błyskawic, które wiły się i kipiały siarkową żółcią, morską zielenią, dymną szarością, oleistą czernią, mdląco ruchliwe, wysokie na kilka kilometrów i szerokie na cały horyzont. Za jej plecami słońce wciąż świeciło, malując żywą jaskrawą zielenią krzaki i drzewa na tle nadciągającej burzy, jakby kruche rośliny rzucały wyzwanie ciemności każdym liściem, kwiatem, owocem i gałązką. Lyra i Will – już nie całkiem dzieci – maszerowali dalej. Teraz widzieli upiory zupełnie wyraźnie. Wiatr, który kąsał Willa w oczy i smagał włosami twarz Lyry, powinien przepędzić upiory, ale stwory sfrunęły na ziemię. Chłopiec i dziewczynka, trzymając się za ręce, torowali sobie drogę wśród rannych i trupów; Lyra wołała swojego dajmona, Will usiłował wyczuć swojego. Teraz błyskawice gęsto przecinały niebo, a potem pierwszy potężny łoskot gromu uderzył w uszy jak topór. Lyra objęła głowę rękami, Will zachwiał się i prawie potknął pod naporem dźwięku. Przywarli do siebie i podnieśli wzrok. Zobaczyli widok, jakiego nikt przedtem nie widział na żadnym z milionów światów. Czarownice, klan Ruty Skadi i Reiny Miti oraz pół tuzina innych, każda niosąca pochodnię ze smolnej sosny zanurzonej w bitumie, nadlatywały nad fortecę od wschodu, z ostatniego skrawka czystego nieba, i pędziły prosto ku burzy. Ludzie na ziemi usłyszeli ryk i trzask, kiedy lotne węglowodory buchnęły wysokim płomieniem. Kilka upiorów jeszcze zostało w górze i niektóre czarownice wleciały w nie na oślep, krzyknęły i spadły; lecz większość przezroczystych stworów dotarła już do ziemi. Wielka eskadra czarownic runęła niczym rzeka ognia w samo serce burzy. Oddział aniołów uzbrojonych w miecze i włócznie wyłonił się z Pochmurnej Góry, żeby stawić czoło czarownicom. Wiatr popychał ich z tyłu i mknęli szybciej niż strzały, ale czarownice im dorównywały. Pierwsze wzniosły się wysoko, a potem zanurkowały na szeregi aniołów, siekąc w prawo i w lewo płonącymi pochodniami. Anioł za aniołem, spowity ogniem, z płonącymi skrzydłami, wrzeszcząc, spadał na ziemię. A potem lunęły pierwsze ciężkie krople deszczu. Jeśli dowódca deszczowych chmur zamierzał zgasić ogień czarownic, spotkało go rozczarowanie: smolna sosna i bitum płonęły na przekór ulewie, sycząc i plując iskrami. Krople deszczu uderzały o ziemię jakby ze złością, rozpryskując się w powietrzu. Po minucie Lyra i Will byli przemoczeni do nitki i dygotali z zimna, a deszcz siekł ich po głowach i ramionach jak lawina drobnych kamyków. Mimo wszystko wciąż chwiejnie brnęli przed siebie, ocierali oczy i w narastającym zgiełku nawoływali: – Pan! Pan! Grzmoty huczały teraz prawie bez przerwy, przetaczały się i trzeszczały, jakby w niebie rozdzierano same atomy. Will i Lyra biegli wśród uderzeń piorunów; ona jęczała: „Pan! Mój Pantalaimon! Pan!”, on wydawał nieartykułowane okrzyki, ponieważ wiedział, co utracił, ale nie potrafił tego nazwać. Towarzyszyło im dwoje Gallivespian, ostrzegając, żeby spojrzeli w tę stronę, żeby skręcili w tym kierunku, wypatrując upiorów, których dzieci za dobrze nie widziały. Lyra musiała teraz nieść lady Salmakię w dłoniach, ponieważ Gallivespiance brakowało sił, żeby utrzymać się na ramieniu dziewczynki. Tialys przepatrzał niebo dookoła, szukając swoich ziomków i wołając, ilekroć dostrzegł w powietrzu nad głową śmigającą barwną iskrę. Lecz głos mu osłabł, a zresztą inni Gallivespianie wypatrywali klanowych barw ważek, fluorescencyjnego błękitu i czerwonego z żółtym; te kolory już dawno zblakły i przestały zdobić ciała, które leżały w krainie zmarłych. Potem na niebie powstał ruch niepodobny do innych. Dzieci podniosły wzrok, osłaniając oczy przed siekącym deszczem, i zobaczyły latający pojazd, jakiego jeszcze nigdy nie widziały: niezgrabny, sześcionogi, ciemny i zupełnie cichy. Leciał nisko, bardzo nisko od strony fortecy. Przemknął nad nimi, najwyżej na wysokości dachu, i skierował się w samo serce burzy. Nie mieli jednak czasu zastanawiać się nad tym, ponieważ kolejny gwałtowny atak mdłości ostrzegł Lyrę, że Pan znowu jest w niebezpieczeństwie, a potem Willa też zemdliło i oboje rzucili się na oślep przez błoto i kałuże w chaos rannych mężczyzn i walczących duchów, bezradni, przerażeni i cierpiący. 30. Pochmurna Góra ...i może w oddaleniu wielkim Dostrzec promienne Niebo, rozciągnięte Wielkim obwodem, choć nie widać, czy to Kwadrat, czy okrąg; o wieżach z opalu I murach żywym szafirem okrytych. John Milton. Raj utracony Statek intencyjny pilotowała pani Coulter. Ona i jej dajmon byli sami w kokpicie. Barometryczny altimetr niezbyt przydawał się podczas burzy, ale pani Coulter mogła z grubsza ocenić wysokość, obserwując ognie na ziemi, wskazujące miejsca upadku aniołów; wciąż płonęły jasno pomimo ulewnego deszczu. Kurs również utrzymywała z łatwością: błyskawica migocąca wokół góry zastępowała latarnię morską. Pani Coulter musiała tylko omijać rozmaite latające istoty wciąż walczące w powietrzu i uważać na wzniesienia terenu. Nie używała świateł, ponieważ chciała podlecieć bliżej i znaleźć miejsce do lądowania, zanim ją zauważą i zestrzelą. W pobliżu góry prądy wznoszące stały się silniejsze, a porywy wiatru bardziej gwałtowne. Giropter nie miałby tutaj szans: dziki żywioł strąciłby go na ziemie jak muchę. W statku intencyjnym mogła unosić się lekko na wietrze, balansując jak jeździec fal na wodach Oceanu Spokojnego. Ostrożnie zaczęła się wznosić, ignorując instrumenty i kierując się wzrokiem i instynktem. Jej dajmon skakał po małej szklanej kabinie, patrzył w górę, w przód w lewo i w prawo i wołał do niej bez przerwy. Błyskawica, wielkie płachty i włócznie płomiennej jasności, falowała i trzaskała wokół maszyny. Pani Coulter leciała dalej w swoim małym stateczku, stopniowo nabierając wysokości, w stronę pałacu spowitego chmurami. Z bliska sama natura góry wprawiła ją w zdumienie. Przypomniała jej pewną ohydną herezję, której autor teraz zasłużenie dogorywał w lochach Komisji Konsystorskiej. Sugerował, że istnieje więcej wymiarów przestrzennych niż znajome trzy; że na bardzo małą skalę istnieje siedem do ośmiu wymiarów, ale nie można ich badać bezpośrednio. Skonstruował nawet model, żeby pokazać, jak działają, i pani Coulter widziała ten przedmiot, zanim został poddany egzorcyzmom i spalony. Fałdy wewnątrz fałd, krawędzie i rogi przenikające się nawzajem: wnętrze tego przedmiotu było wszędzie, a zewnętrze gdzie indziej. Pochmurna Góra wywarła na niej podobne wrażenie: przypominała nie tyle skałę, co pole siłowe, manipulujące samą przestrzenią, żeby ją złożyć, rozciągnąć i ukształtować w tarasy, komnaty, kolumnady i wieże strażnicze zbudowane z powietrza, światła i dymu. Poczuła dziwne uniesienie powoli wzbierające w piersi i jednocześnie zobaczyła, jak bezpiecznie doprowadzić pojazd do osłoniętego chmurami tarasu na południowym stoku. Mały stateczek zataczał się i podskakiwał w powietrznych wirach, ale ona wytrwale trzymała kurs, a jej dajmon naprowadzał ją na lądowisko. Dotąd pomagało jej światło błyskawicy, sporadyczne przebłyski słońca spoza chmur, ognie płonących aniołów, wiązki anbarycznych reflektorów; tutaj jednak światło było inne. Wydzielała je sama substancja góry, która rozjaśniała się i przygasała w powolnym rytmie jakby oddechu, promieniując perłowym blaskiem. Kobieta i dajmon wysiedli z pojazdu i rozejrzeli się, żeby wybrać drogę. Pani Coulter miała wrażenie, że inne istoty poruszają się szybko wokół niej, pędzą przez samą substancję góry, niosąc wiadomości, informacje, rozkazy. Nie widziała ich; widziała tylko mylącą zakręconą perspektywę fasady, kolumnady, tarasu i schodów. Zanim zdecydowała, w którą stronę pójść, usłyszała głosy i schowała się za kolumną. Głosy zbliżały się, śpiewając psalm, a potem zobaczyła procesję aniołów niosących lektykę. Zbliżywszy się do jej kryjówki, zobaczyli statek intencyjny i przystanęli. Śpiew umilkł i kilku lektykarzy rozejrzało się niepewnie, ze strachem. Pani Coulter znajdowała się dostatecznie blisko, żeby zobaczyć istotę w lektyce: anioł, pomyślała, niewyobrażalnie stary. Nie widziała go wyraźnie, ponieważ lektyka była oszklona kryształowymi szybami, które lśniły i odbijały światło samej góry, ale odniosła wrażenie, że istota w środku jest straszliwie zgrzybiała, ma twarz pooraną zmarszczkami, drżące dłonie, mamroczące wargi i kaprawe oczy. Wiekowa istota drżącą ręką wskazała statek intencyjny, zarechotała i wymamrotała coś do siebie, skubiąc bez przerwy brodę, a potem odrzuciła głowę do tyłu i zawyła tak boleśnie, że pani Coulter zakryła uszy rękami. Widocznie jednak lektykarze mieli zadanie do wykonania, ponieważ zebrali się i ruszyli dalej wzdłuż tarasu, ignorując wrzaski i mamrotanie dobiegające z wnętrza lektyki. Kiedy dotarli do krawędzi, szeroko rozpostarli skrzydła i na rozkaz dowódcy odlecieli, dźwigając lektykę. Wirujące opary zakryły ich przed wzrokiem pani Coulter. Lecz nie miała czasu o tym myśleć. Razem ze złocistą małpą pospiesznie wspinała się na wielkie schody, przechodziła przez mosty. Im wyżej się wspinała, tym wyraźniej czuła wszędzie wokół niewidzialną aktywność. Wreszcie dotarła do rozległej przestrzeni, przypominającej plac zasnuty mgłą, gdzie stanęła przed aniołem uzbrojonym w dzidę. – Kim jesteś? Czego tu chcesz? – zapytał. Pani Coulter przyjrzała mu się ciekawie. Oto jedna z istot, które kochały ludzkie kobiety, córki człowiecze, tak dawno temu. – Nie, nie – powiedziała spokojnie – proszę, nie marnuj czasu. Zaprowadź mnie od razu do Regenta. On na mnie czeka. Zaskocz ich – pomyślała – wyprowadź z równowagi. Ten anioł nie wiedział, co powinien zrobić, więc zrobił, czego zażądała. Szła za nim przez kilka minut, przez mylące perspektywy światła, aż dotarli do przedpokoju. Jak tam weszli, nie wiedziała, lecz po krótkiej chwili gdzieś przed nią otwarły się drzwi. Ostre pazury złocistej małpy wbijały się w jej ramiona; chwyciła ją za futro, żeby dodać sobie otuchy. Przed nimi stała istota stworzona ze światła. Postać człowieka, wzrost mężczyzny – pomyślała, zbyt oślepiona, żeby zobaczyć coś więcej. Złocista małpa ukryła pysk na jej ramieniu, a ona uniosła rękę, żeby osłonić oczy. Metatron zapytał: – Gdzie ona jest? Gdzie jest twoja córka? – Przyszłam, żeby ci powiedzieć, Lordzie Regencie – odparła pani Coulter. – Jeśli masz ją w swojej mocy, powinnaś ją przyprowadzić. – Nie ją, ale jej dajmona. – Jak to możliwe? – Przysięgam, Metatronie, mam w swojej mocy jej dajmona. Proszę, wielki Regencie, osłoń się trochę... Oślepiasz mnie... Narzucił na siebie welon z chmury. Teraz świecił jak słońce oglądane przez okopcone szkło i widziała go wyraźniej, chociaż wciąż udawała, że jego twarz ją oślepia. Wyglądał dokładnie jak mężczyzna w średnim wieku, wysoki, potężny, władczy. Czy nosił ubranie? Czy miał skrzydła? Nie wiedziała na skutek siły jego spojrzenia. Nie mogła się uwolnić od jego oczu. – Proszę, Metatronie, wysłuchaj mnie. Właśnie uciekłam od Lorda Asriela. On ma dajmona dziewczynki i wie, że dziecko wkrótce przyjdzie go szukać. – Czego on chce od tej dziewczynki? – Schować ją przed tobą, dopóki nie dorośnie. On nie wie, dokąd poleciałam, i muszę zaraz do niego wrócić. Mówię prawdę. Spójrz na mnie, Lordzie Regencie, gdyż trudno mi patrzeć na ciebie. Spójrz na mnie uważnie i powiedz, co widzisz. Książę aniołów spojrzał na nią. Nigdy jeszcze Marisa Coulter nie przeszła tak wnikliwego badania. Odarta z wszelkiego fałszu i udawania, stała naga, ciało, duch i dajmon razem, pod płomiennym spojrzeniem Metatrona. Wiedziała, że jej natura musi teraz odpowiadać za nią, i bała się, że nie wystarczy to, co w niej zobaczył. Lyra okłamała Iofura Raknisona słowami; jej matka kłamała całym swoim życiem. – Tak, widzę – powiedział Metatron. – Co widzisz? – Zawiść, zepsucie i żądzę władzy. Okrucieństwo i chłód. Złośliwą, natrętną ciekawość. Czystą, jadowitą, trującą podłość. Nigdy, od najmłodszych lat, nie okazałaś nikomu cienia sympatii, współczucia czy dobroci, jeśli nie wyliczyłaś, że to ci się opłaci. Torturowałaś i zabijałaś bez wahania i bez wyrzutów sumienia; zdradzałaś, intrygowałaś i pławiłaś się w występku. Jesteś kloaką moralnego brudu. Ten głos, wygłaszający taki wyrok, wstrząsnął do głębi panią Coulter. Wiedziała, co ją czeka, i lękała się tego, lecz również pragnęła; teraz, kiedy to usłyszała, poczuła lekki dreszcz triumfu. Przysunęła się bliżej. – Więc widzisz – powiedziała – że łatwo mogę go zdradzić. Mogę cię zaprowadzić tam, gdzie zabrał dajmona mojej córki, a wtedy zniszczysz Asriela i dziewczynka, nic nie podejrzewając, trafi prosto w twoje ręce. Opary zafalowały wokół niej i straciła orientację; jego następne słowa przeszyły ją niczym strzały z perfumowanego lodu. – Kiedy byłem człowiekiem – rzekł – miałem wiele żon, lecz żadnej tak cudnej jak ty. – Kiedy byłeś człowiekiem? – Byłem człowiekiem znanym jako Enoch, syn Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosha, syna Seta, syna Adama. Żyłem na ziemi przez sześćdziesiąt pięć lat, a potem Autorytet zabrał mnie do swego królestwa. – I miałeś wiele żon. – Kochałem ich ciała. I rozumiałem, kiedy synowie niebios darzyli miłością córki człowiecze, i wstawiałem się za nimi do Autorytetu. Ale jego serce stwardniało i nakazał mi wyprorokować ich zagładę. – I nie miałeś żony od tysięcy lat... – Zostałem Regentem tego królestwa. – Czy już nie czas, żebyś pojął małżonkę? W tej chwili poczuła się najbardziej obnażona i zagrożona. Lecz miała zaufanie do swojego ciała i dziwnej prawdy, jakiej dowiedziała się o aniołach, zwłaszcza tych aniołach, które dawniej były ludźmi: nie posiadając ciała, pożądały go i tęskniły za nim. Metatron był teraz tak blisko, dostatecznie blisko, żeby czuć zapach jej włosów, widzieć fakturę jej skóry, dostatecznie blisko, żeby jej dotknąć płonącymi rękami. Rozległ się dziwny dźwięk, przypominający pomruk i trzask, jaki słyszysz, zanim sobie uświadomisz, że to płonie twój dom. – Powiedz mi, co robi Lord Asriel i gdzie jest – zażądał Metatron. -– Mogę zaraz zaprowadzić cię do niego – obiecała. Aniołowie niosący lektykę opuścili Pochmurną Górę i odlecieli na południe. Metatron rozkazał przenieść Autorytet w bezpieczne miejsce z dala od pola bitwy, ponieważ na razie chciał go zachować przy życiu; zamiast jednak przydzielić mu straż przyboczną z kilku regimentów, co tylko przyciągnęłoby uwagę wroga, powierzył go maskującej burzy, licząc, że w tych okolicznościach mały oddział ma większe szanse niż duży. I tak mogło się zdarzyć, gdyby pewien kliwuch, zajęty ucztowaniem na półżywym wojowniku, nie podniósł wzroku akurat wtedy, kiedy reflektor przypadkowo wyłowił z mroku kryształową szybę lektyki. Coś drgnęło w pamięci kliwucha. Znieruchomiał z łapą na ciepłej wątrobie, a kiedy brat odepchnął go na bok, powróciło wspomnienie paplającego arktycznego lisa. Natychmiast rozpostarł skórzaste skrzydła i wzbił się w powietrze, a po chwili reszta stada ruszyła za nim. Xaphania i jej anioły szukały pilnie przez całą noc i część poranka, aż wreszcie na południe od fortecy znalazły w górskim zboczu mikroskopijną szczelinę, której nie było jeszcze dzień przedtem. Zbadały ją i poszerzyły, a teraz Lord Asriel schodził w głąb tuneli i jaskiń, ciągnących się daleko pod twierdzą. Nie było całkiem ciemno, jak oczekiwał. Miliardy drób niutkich jaśniejących cząsteczek wydzielały słabe światło. Płynęły nieprzerwanie tunelem niczym świetlista rzeka. – Pył – powiedział Lord Asriel do swojej dajmony. Nigdy jeszcze go nie widział nieuzbrojonym okiem, lecz nigdy również nie widział tyle Pyłu naraz. Szedł dalej, aż nagle tunel rozszerzył się i Lord Asriel znalazł się pod stropem ogromnej jaskini, dostatecznie wielkiej, żeby pomieścić tuzin kościołów. Nie widział podłogi: zbocza opadały stromo ku krawędzi przepaści setki metrów w dole, ciemniejszej niż sama ciemność, i do tej przepaści wlewał się nieskończony strumień Pyłu, niczym potężny wodospad. Miriady cząsteczek jaśniały jak gwiazdy we wszystkich galaktykach na niebie, a każda z nich stanowiła drobny fragment świadomej myśli. Był to melancholijny widok. Lord Asriel razem ze swoją dajmoną schodzili w stronę przepaści i coraz wyraźniej widzieli, co się dzieje na drugim brzegu, setki metrów dalej w ciemności. Coś tam się poruszało i im niżej schodził, tym wyraźniej się rysowało: procesja bladych rozmytych postaci wędrujących mozolnie po stromym stoku, mężczyźni, kobiety, dzieci, istoty wszelkich gatunków znanych mu i nieznanych. Skupione na utrzymywaniu równowagi, ignorowały go całkowicie, a jemu włosy zjeżyły się na głowie, kiedy zrozumiał, że patrzy na duchy. – Lyra tędy przeszła – rzekł do irbisicy. – Stąpaj ostrożnie – tylko tyle odpowiedziała. Tymczasem Will i Lyra, przemoczeni, drżący, w ulewnym deszczu brnęli na oślep przez błoto, potykali się o kamienie, grzęźli w rowach wyżłobionych przez wodę; wypełnionych krwią. Lyra bała się, że lady Salmakia umiera; od kilku minut nie wymówiła ani słowa, tylko spoczywała wiotka i bezwładna na dłoni dziewczynki. Schronili się w korycie strumienia, gdzie płynęła przynajmniej czysta woda, zaczerpnęli jej w stulone dłonie i unieśli do spragnionych ust, a wtedy Tialys poruszył się i powiedział: – Will... słyszę nadjeżdżające konie... Lord Asriel nie ma kawalerii. To musi być wróg. Przejdź przez strumień i ukryj się... Widziałem krzaki na drugim brzegu... – Chodź – powiedział Will do Lyry. Rozchlapując przeraźliwie zimną wodę, przebrodzili strumień i wgramolili się na drugi brzeg w samą porę. Jeźdźcy, którzy pojawili się na zboczu i zjechali w dół, żeby się napić, nie wyglądali na kawalerzystów: nie mieli ubrań ani uprzęży i porastała ich krótka sierść, taka sama jak u koni. Za to mieli broń: trójzęby, sieci i krzywe szable. Will i Lyra nie czekali, żeby im się przyjrzeć; pospiesznie umykali po nierównym gruncie, kuląc się, żeby ich nie dostrzeżono. Musieli patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć i nie skręcić kostki albo jeszcze gorzej; a nad nimi biły pioruny, więc nie usłyszeli skrzeczenia i warczenia kliwuchów, dopóki na nie nie wpadli. Stwory otaczały coś leżącego w błocie: coś błyszczącego, trochę większego niż one, przewróconego na bok, jakby duża klatka o ścianach z kryształu. Waliły w nią łapami i kamieniami, wyjąc i skrzecząc. Zanim Will i Lyra zdołali wyhamować i skręcić, wpadli w sam środek zgrai. 31. Koniec Autorytetu Gdyż Cesarstwa już nie ma i teraz lew i wilk poniechają ofiary. William Blake Pani Coulter szepnęła do cienia obok niej: – Spójrz, jak on się chowa, Metatronie! Pełza w ciemnościach jak szczur... Stali na skalnym występie wysoko w ogromnej jaskini i patrzyli, jak Lord Asriel z irbisica ostrożnie schodzą po zboczu daleko w dole. – Mogę teraz w niego uderzyć – szepnął cień. – Tak, oczywiście – odszepnęła, nachylając się blisko. – Ale pragnę widzieć jego twarz, drogi Metatronie; chcę, żeby wiedział, że go zdradziłam. Chodźmy za nim i schwytajmy go... Wodospad Pyłu lśnił niczym wielka kolumna słabego światła, opadając gładko i nieprzerwanie w otchłań. Pani Coulter nie mogła poświęcać mu uwagi, ponieważ cień obok niej dygotał z pożądania; musiała utrzymać go przy sobie i kontrolować w miarę możliwości. Cicho szli w dół, śledząc Lorda Asriela. Im niżej schodzili, tym silniej pani Coulter odczuwała przytłaczające, ogromne znużenie. – Co? Co? – szepnął cień, który wyczuł jej emocje i natychmiast nabrał podejrzeń. – Myślałam o tym – odparła z jadowitą słodyczą – jak się cieszę, że to dziecko nigdy nie dorośnie, żeby kochać i zaznać miłości. Myślałam, że ją kochałam, kiedy była maleńka, ale teraz... – To żal – oświadczył cień. – Twoje serce wypełnia żal, że nie zobaczysz, jak ona dorasta. – Och, Metatronie, jak wiele czasu minęło, odkąd byłeś człowiekiem! Naprawdę nie odgadłeś, czego żałuję? Nie jej dorastania, lecz mojego. Jakże gorzko żałuję, że nie wiedziałam o tobie w dzieciństwie; jak gorliwie poświęciłabym się tobie... Pochyliła się w stronę cienia, jakby nie mogła opanować porywów własnego ciała, a cień łapczywie węszył i zdawał się połykać jej zapach. Mozolnie spuszczali się po osypisku potrzaskanych głazów. Im niżej schodzili, tym wyraźniej blask Pyłu otaczał wszystko złocistą aureolą. Pani Coulter wciąż sięgała po rękę swojego towarzysza, chociaż cień nie miał rąk, a potem jakby się opamiętała i szepnęła: – Trzymaj się z tyłu za mną, Metatronie... Zaczekaj tutaj... Asriel jest podejrzliwy... Pozwól mi najpierw uśpić jego czujność. Kiedy przestanie się pilnować, zawołam cię. Ale przyjdź jako cień, w tej skromnej postaci, żeby cię nie zobaczył... inaczej po prostu wypuści dajmona dziewczynki. Regent posiadał wybitny intelekt, który rozwijał się pogłębiał przez tysiące lat, oraz wiedzę rozciągającą się na milion wszechświatów. Niemniej w tamtej chwili zaślepiała go podwójna obsesja: unicestwić Lyrę oraz posiąść jej matkę. Kiwnął głową i został na miejscu, a kobieta i małpa jak najciszej posuwały się dalej. Lord Asriel czekał za wielkim blokiem granitu, zasłonięty przed wzrokiem Regenta. Irbisica usłyszała kroki i Lord Asriel wstał, kiedy pani Coulter wyszła zza głazu. Wszystko, każdą powierzchnię, każdy centymetr kwadratowy powietrza przenikał opadający Pył, który nadawał miękką wyrazistość najdrobniejszym szczegółom: w tym świetle Asriel zobaczył, że pani Coulter twarz miała mokrą od łez i zaciskała zęby, żeby nie wybuchnąć płaczem. Wziął ją w ramiona, a złocista małpa objęła szyję irbisicy i zanurzyła czarny pyszczek w jej futrze. – Czy Lyra jest bezpieczna? Czy znalazła swojego dajmona? – szepnęła pani Coulter. – Duch ojca chłopca strzeże ich oboje. – Pył jest piękny... Nie wiedziałam... – Co mu powiedziałaś? – Kłamałam i kłamałam, Asrielu... Nie czekajmy zbyt długo, nie wytrzymam. Nie przeżyjemy, prawda? Nie przetrwamy jako duchy? – Nie, jeśli spadniemy w przepaść. Przyszliśmy tutaj, żeby dać Lyrze czas, żeby znalazła swojego dajmona, a potem żyła i dorastała. Jeśli usuniemy Metatrona, Mariso, zapewnimy jej ten czas, a jeśli zginiemy razem z nim, to nieważne. – I Lyra będzie bezpieczna? – Tak, tak – powiedział łagodnie. Pocałował ją. W jego ramionach była tak miękka i uległa jak przed trzynastu laty, kiedy została poczęta Lyra. Łkała cicho. Po chwili, kiedy odzyskała mowę, szepnęła: – Powiedziałam mu, że cię zdradzę i zdradzę Lyrę, a on mi uwierzył, ponieważ jestem podła i zepsuta; zajrzał we mnie tak głęboko, że na pewno zobaczył prawdę. Lecz kłamałam zbyt dobrze. Kłamałam każdym nerwem i każdym swoim uczynkiem... Chciałam, żeby znalazł we mnie samo zło, i tak się stało. Nie ma we mnie dobra. Ale kocham Lyrę. Skąd się wzięła ta miłość? Nie wiem, przyszła do mnie jak złodziej w nocy i teraz kocham ją tak mocno, że serce mi pęka. Miałam tylko nadzieję, że w cieniu moich potwornych zbrodni ta miłość jest nie większa niż nasionko gorczycy; i żałowałam, że nie popełniłam jeszcze większych występków, żeby głębiej ją ukryć... Ale nasionko wykiełkowało i rosło, i mały zielony pęd rozrywał mi serce, i tak się bałam, że on zobaczy... Musiała przerwać, żeby zapanować nad sobą. Pogładził jej lśniące włosy, obsypane złocistym Pyłem, i czekał. – W każdej chwili on może stracić cierpliwość – szepnęła. – Prosiłam, żeby przybrał skromną postać. Ale w końcu jest tylko aniołem, nawet jeśli kiedyś był człowiekiem. Możemy go obezwładnić i zaciągnąć na brzeg otchłani, i oboje skoczymy razem z nim... Pocałował ją i powiedział: – Tak. Lyra będzie bezpieczna i królestwo nie zdoła jej pokonać. Wezwij go teraz, Mariso, moja miłości. Głęboko zaczerpnęła powietrza i wypuściła je w długim drżącym westchnieniu. Potem wygładziła spódnicę na udach i odgarnęła włosy za uszy. – Metatronie! – zawołała cicho. – Już czas. Spowita cieniem postać wyłoniła się ze złocistej mgiełki i jednym spojrzeniem objęła całą scenę: dwa dajmony, warujące i czujne, kobieta w aureoli Pyłu i Lord Asriel... Który natychmiast skoczył na niego, chwycił go w pasie i próbował obalić na ziemię. Anioł miał jednak wolne ramiona i dłońmi, pięściami, kłykciami, łokciami młócił Lorda Asriela po głowie i ramionach: potężne ciosy wyciskały mu powietrze z płuc i łomotały o żebra, ogłuszały i pozbawiały przytomności. Lecz jego ramiona otoczyły skrzydła anioła i przycisnęły do boków. Po chwili pani Coulter wskoczyła pomiędzy te skrępowane skrzydła i chwyciła Metatrona za włosy. Był przerażająco silny; zupełnie jakby trzymała za grzywę wierzgającego konia. Wściekle szarpał głowa miotał napastniczką na wszystkie strony; czuła moc wielkich złożonych skrzydeł, które prężyły się i drgały w ciasnym uchwycie ramion człowieka. Dajmony również go trzymały. Stelmaria zatopiła zęby w jego nodze, a złocista małpa szarpała za brzeg skrzydła, wyrywała pióra, rozdzierała lotki, co tylko jeszcze bardziej rozwścieczyło anioła. Nagłym, potężnym zrywem rzucił się w bok, oswobodził jedno skrzydło i przygniótł panią Coulter do skały. Oszołomiona kobieta pod wpływem wstrząsu rozluźniła chwyt. Anioł natychmiast znowu się poderwał, bijąc wolnym skrzydłem, żeby strącić złotą małpę; ale Lord Asriel wciąż obejmował go mocno, teraz nawet mocniej, ponieważ miał mniej do trzymania. Starał się wycisnąć ostatni dech z Metatrona, miażdżąc w uścisku jego żebra, i próbował ignorować straszliwe ciosy spadające na jego głowę i szyję. Lecz te ciosy zaczynały skutkować. Lord Asriel z trudem utrzymywał równowagę na popękanych głazach, kiedy nagle coś trzasnęło go w tył głowy. Chwilę wcześniej, kiedy Metatron rzucił się w bok, podniósł kamień wielkości pięści i teraz spuścił go z mocą na czaszkę Asriela. Mężczyzna poczuł, jak przesunęły się kości w jego głowie; wiedział, że następny taki cios zabije go na miejscu. Zamroczony bólem – bólem tym gorszym, że przyciskał głowę do boku anioła – wciąż trzymał mocno, palcami prawej dłoni krusząc kości lewej, szukając oparcia dla stóp wśród potrzaskanych skał. Lecz kiedy Metatron wzniósł wysoko zakrwawiony kamień, coś okrytego złocistym futrem skoczyło w górę niczym płomień wbiegający na czubek drzewa i małpa zatopiła zęby w dłoni anioła. Kamień wypadł i potoczył się w stronę przepaści. Metatron wymachiwał ręką w lewo i w prawo, żeby pozbyć się dajmona, ale złocista małpa trzymała się zębami, pazurami i ogonem; a potem pani Coulter przycisnęła do siebie wielkie białe trzepoczące skrzydło i zdławiła jego ruch. Metatron był ujarzmiony, ale nie poniósł żadnej szkody ani nie zbliżył się do skraju przepaści. Tymczasem Lord Asriel zaczynał słabnąć. Kurczowo trzymał się resztek świadomości, lecz z każdym ruchem tracił coraz więcej sił. Czuł krawędzie kości trące o siebie wewnątrz czaszki; słyszał ich zgrzytanie. Zmysły go zawodziły, wiedział tylko jedno: trzymać mocno i ciągnąć w dół. Pani Coulter wyczuła pod dłonią twarz anioła i wbiła mu palce głęboko w oczy. Metatron wrzasnął. Jego głos zbudził echo po drugiej stronie wielkiej pieczary, odbijał się od skał i rozpływał, aż odległe duchy zatrzymały się w swojej nieskończonej procesji i podniosły wzrok. Dajmona Stelmaria, irbisica, której świadomość dogasała wraz z Lordem Asrielem, zdobyła się na ostatni wysiłek i skoczyła aniołowi do gardła. Metatron upadł na kolana. Pani Coulter, upadłszy razem z nim, zobaczyła wpatrzone w nią przekrwione oczy Lorda Asriela. Z trudem podciągnęła się na rękach, odepchnęła bijące skrzydło, chwyciła anioła za włosy i odgięła mu głowę do tyłu, żeby odsłonić jego gardło przed kłami irbisicy. Teraz Lord Asriel ciągnął go, potykając się na kamieniach, a złocista małpa skakała za nimi, gryzła, szarpała i drapała, i dotarli już niemal do samej krawędzi. Jednak Metatron zebrał się w sobie i ostatkiem sił rozpostarł szeroko skrzydła, które utworzyły wielką białą kopułę – wznosiła się i opadała, opadała, opadała, a potem Metatron strącił z siebie panią Coulter i wyprostował się. Uderzał skrzydłami coraz mocniej, wznosił się – wzlatywał w powietrze z Lordem Asrielem wciąż uczepionym mocno, ale szybko tracącym siły. Złocista małpa wplotła palce w anielskie włosy i nie puszczała... Lecz przekroczyli już krawędź przepaści. Wisieli w powietrzu. Jeżeli wzlecą wyżej, Lord Asriel musi spaść a wtedy Metatron ucieknie. – Mariso! Mariso! – Krzyk wydarł się z gardła Lorda Asriela. Matka Lyry, z irbisicą u boku, wstała, znalazła oparcie dla stóp i skoczyła – rzuciła się w stronę anioła, swojego dajmona i umierającego kochanka, pochwyciła te bijące skrzydła i pociągnęła wszystkich razem w dół, w otchłań. Kliwuchy usłyszały rozpaczliwy krzyk Lyry i wszystkie gwałtownie poderwały płaskie głowy. Will zrobił wypad do przodu i ciachnął nożem najbliższego stwora. Poczuł lekki wstrząs w ramieniu, kiedy Tialys zeskoczył i wylądował na policzku największego, chwycił go za włosy i kopnął silnie w szczękę, zanim kliwuch go zrzucił. Stworzenie zawyło i runęło w błoto wstrząsane drgawkami. Drugie patrzyło tępo na kikut własnego ramienia, potem ze zgrozą na kostkę u nogi, którą schwyciła jego odcięta łapa. Sekundę później nóż dosięgnął piersi kliwucha; Will poczuł, jak rękojeść drgnęła dwa lub trzy razy wraz z uderzeniami umierającego serca, i wyciągnął nóż, zanim mu go wyszarpnął padający stwór. Słyszał, jak kliwuchy wrzeszczą z nienawiścią, uciekając, wiedział, że Lyra stoi bezpieczna obok niego; ale myślał tylko o jednym, kiedy rzucił się w błoto. – Tialysie! Tialysie! – zawołał i unikając kłapiących szczęk, odciągnął na bok głowę największego kliwucha. Tialys nie żył, leżał z ostrogami wbitymi głęboko w szyję stwora. Kliwuch wciąż rzucał się i kopał, więc Will odciął mu głowę i odtoczył na bok, zanim zdjął martwego Gallivespianina ze skórzastej szyi. – Will! – odezwała się Lyra za jego plecami. – Will, popatrz... Zaglądała do kryształowej lektyki. Szyby nie popękały, chociaż były usmarowane błotem i krwią z poprzedniego posiłku kliwuchów. Lektyka spoczywała wśród kamieni, przechylona pod dziwnym kątem, a w środku... – Och, Will, on jeszcze żyje! Ale... biedactwo... Will zobaczył, że przycisnęła dłonie do kryształowych szyb, próbowała dosięgnąć anioła i pocieszyć; ponieważ był taki stary i przerażony, płakał jak dziecko i kulił się w najdalszym kącie. – On jest taki stary... Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak cierpiał... Och, Will, czy możemy go wypuścić? Will jednym ruchem przeciął kryształ i sięgnął do środka, żeby pomóc aniołowi wyjść z lektyki. Zdziecinniały i bezsilny, zgrzybiały stwór tylko pochlipywał i mamrotał ze strachu, cofając się przed tym, co potraktował jako kolejne zagrożenie. – Już dobrze – powiedział Will. – Przynajmniej pomożemy ci się ukryć. Chodź, nie zrobimy ci krzywdy. Drżąca ręka ujęła jego dłoń i słabo ścisnęła. Starzec bez przerwy wydawał nieartykułowany jękliwy skowyt, zgrzytał zębami i machinalnie skubał się wolną ręką; lecz kiedy Lyra również nachyliła się do niego, spróbował się uśmiechnąć i ukłonić, i zamrugał do niej z niewinnym zdziwieniem starymi oczami, ukrytymi głęboko wśród zmarszczek. Razem pomogli starcowi wyjść z kryształowej celi, bez trudu, ponieważ był lekki jak piórko i poszedłby za nimi wszędzie; najwyraźniej nie posiadał własnej woli i reagował na zwykłą uprzejmość jak kwiat zwracający się ku słońcu. Lecz na otwartej przestrzeni nic nie chroniło go przed wiatrem i ku swemu przerażeniu zobaczyli, że jego sylwetka zaczyna się rozpływać. Już po chwili rozwiał się całkowicie i zniknął; jeszcze tylko jego oczy zamrugały w zadziwieniu i usłyszeli głębokie, znużone westchnienie ulgi. Potem zniknął: tajemnica odchodząca w tajemnicę. Wszystko trwało niecałą minutę i Will natychmiast odwrócił się do zmarłego kawalera. Podniósł drobne ciałko, ułożył na dłoni i poczuł, że łzy płyną mu z oczu strumieniem. Lyra mówiła coś naglącym tonem: – Will... musimy stąd odejść... Musimy... Salmakia słyszy, że konie wracają... Z nieba barwy indygo spikował błękitny jastrząb Lyra krzyknęła i skuliła się, ale Salmakia krzyknęła z całej siły: – Nie, Lyro, nie! Stój prosto i wyciągnij pięść! Więc Lyra stanęła prosto, podpierając jedno ramię drugim. Niebieski jastrząb zatoczył krąg, znowu spikował i pochwycił jej pięść w ostre szpony. Na grzbiecie jastrzębia siedziała siwowłosa dama, która spojrzała czystymi oczami najpierw na Lyrę, potem na Salmakię uczepioną jej kołnierza. – Madame... – zaczęła Salmakia słabym głosem. – Zrobiliśmy... – Zrobiliście, co do was należało. Teraz jesteśmy tutaj – powiedziała Madame Oxentiel i szarpnęła wodze. Jastrząb wrzasnął trzykrotnie tak głośno, że Lyrze zadzwoniło w uszach. W odpowiedzi z nieba sfrunął następny, potem jeszcze dwa i więcej, potem setki jaskrawych ważek z wojownikami na grzbietach, wszystkie śmigające tak szybko, że zderzenia wydawały się nieuniknione; lecz błyskawiczny refleks wierzchowców oraz niewiarygodna zręczność jeźdźców sprawiły, że wokół dzieci powstał żywy gobelin o zmiennych ostrych barwach. – Lyro – powiedziała dama na jastrzębiu – i Willu, chodźcie teraz z nami, zaprowadzimy was do waszych dajmonów. Kiedy jastrząb rozłożył skrzydła i odleciał, Lyra poczuła drobny ciężar Salmakii spadający na drugą dłoń i natychmiast zrozumiała, że tylko siła ducha trzymała lady przy życiu tak długo. Przytuliła jej ciało do serca i biegła za Willem pod chmurą ważek; niejeden raz potknęła się i upadła, ale wciąż trzymała ciało Salmakii. – W lewo! W lewo! – krzyknął głos z grzbietu błękitnego jastrzębia. Skręcili w mroku przeszywanym błyskawicami. Po prawej Will dostrzegł oddział żołnierzy w jasnoszarych zbrojach, w hełmach i maskach; szare dajmony-wilki truchtały obok, dotrzymując im kroku. Ważki natychmiast skierowały się na nich i żołnierze musieli stanąć; broń na nic się nie zdała, a Gallivespianie opadli ich w mgnieniu oka. Każdy wojownik zeskakiwał z grzbietu swojego owada, znajdował dłoń, ramię, odkrytą szyję, wbijał ostrogę i znowu wskakiwał na ważkę, która krążyła obok. Atakowali tak szybko, że oko za nimi nie nadążało. Żołnierze zawrócili i umknęli w panice, łamiąc dyscyplinę. Lecz wtedy z tyłu zadudniły nagle końskie kopyta i dzieci odwróciły się z przerażeniem. Jeźdźcy nacierali na nich w galopie, a jeden czy dwaj trzymali już siatki, którymi wywijali nad głowami, chwytali ważki, zgniatali i odrzucali. – Tędy! – rozległ się znowu głos Madame, a po chwili: – Teraz padnij... na ziemię! Upadli i poczuli, że ziemia dygocze pod nimi. Czy to z powodu końskich kopyt? Lyra uniosła głowę, odgarnęła z oczu mokre włosy i zobaczyła nie konie, lecz coś zupełnie innego. – Iorek! – krzyknęła i radość wezbrała w jej piersi. – Och, Iorek! Will natychmiast przygiął ją znowu do ziemi, ponieważ nie tylko Iorek Byrnison, ale cały regiment jego niedźwiedzi pędził prosto na nich. W samą porę Lyra pochyliła głowę, a wtedy Iorek przeskoczył nad nimi, rycząc rozkazy do swoich niedźwiedzi, żeby rozdzieliły się na lewo, na prawo i zgniotły między sobą wroga. Lekko, jakby jego pancerz ważył nie więcej od futra król niedźwiedzi obrócił się przodem do Lyry i Willa, którzy wstawali z trudem. – Iorek... za tobą... mają sieci! – krzyknął Will, ponieważ jeźdźcy prawie siedzieli im na karkach. Zanim niedźwiedź zdążył odskoczyć, sieć świsnęła w powietrzu i natychmiast skrępowały go liny mocne jak stal. Ryknął, stanął dęba i próbował dosięgnąć jeźdźca wielkimi łapskami. Lecz sieć była mocna i chociaż koń rżał i cofał się ze strachu, Iorek nie mógł się uwolnić. – Iorek! – krzyknął Will. – Stój spokojnie! Nie ruszaj się! Pobrnął do przodu przez kałuże i kępki trawy, podczas gdy jeździec próbował zapanować nad koniem. Dotarł do Iorka w chwili, kiedy zjawił się drugi jeździec i następna sieć syknęła w powietrzu. Lecz Will nie stracił głowy: zamiast ciąć na oślep i tylko splątać zwoje, obserwował lot sieci i przeciął ją w odpowiedniej chwili. Druga sieć zniszczona upadła na ziemię, a potem Will doskoczył do Iorka, obmacał go lewą ręką i ciął prawą. Wielki niedźwiedź stał bez ruchu, kiedy chłopiec uwijał się przy jego wielkim cielsku, rozcinał i rozrywał sieć. – Teraz ruszaj! – wrzasnął Will i odskoczył. Iorek jakby eksplodował w górę, prosto na pierś najbliższego konia. Jeździec wzniósł bułat i zamierzył się na kark niedźwiedzia, ale Iorek Byrnison w pancerzu ważył prawie dwie tony i nic mniejszego nie mogło go zatrzymać. Jeździec i koń, obaj połamani i zmasakrowani, upadli bezwładnie na bok. Iorek złapał równowagę, ocenił wzrokiem ukształtowanie terenu i ryknął do dzieci: – Właźcie mi na grzbiet! Już! Lyra wskoczyła na niedźwiedzia, a Will za nią. Ściskając między nogami zimne żelazo, poczuli potężny przepływ mocy, kiedy Iorek ruszył pędem. Za nimi reszta niedźwiedzi walczyła z dziwną kawalerią, wspomagana przez Gallivespian, których żądła płoszyły konie. Madame na błękitnym jastrzębiu przemknęła nisko i zawołała: – Teraz prosto przed siebie! Pomiędzy drzewa w dolinie! Iorek dotarł do szczytu niewielkiego wzniesienia i przystanął. Przed nimi spękany grunt opadał w stronę zagajnika oddalonego o czterysta metrów. Gdzieś dalej bateria wielkich dział wystrzeliwała pociski wyjące wysoko w górze, a ktoś odpalał również race, które wybuchały tuż pod chmurami i powoli opadały nad drzewami, oświetlając cel zimnym jaskrawozielonym blaskiem. O panowanie nad zagajnikiem walczyło ze dwadzieścia lub więcej upiorów, powstrzymywanych przez obdartą bandę duchów. Jak tylko Will i Lyra zobaczyli grupę drzew, od razu wiedzieli, że tam są ich dajmony i że umrą, jeśli dzieci szybko do nich nie dotrą. Z minuty na minutę przybywało coraz więcej upiorów, które przelewały się przez grań po prawej. Will i Lyra widzieli je teraz bardzo wyraźnie. Eksplozja tuż nad granią wstrząsnęła gruntem, cisnęła kamienie i grudy ziemi wysoko w powietrze. Lyra krzyknęła, a Will chwycił się za pierś. – Trzymajcie się – warknął Iorek i rozpoczął szarżę. Nad nimi zapłonęła raca, potem następna i następna, powoli opadając w jaskrawej magnezjowej poświacie. Wybuchł kolejny pocisk, tym razem bliżej; poczuli podmuch powietrza, a po sekundzie czy dwóch ukąszenia kamyków i ziemi na twarzach. Iorek nie zwolnił, ale oni z trudem się trzymali: nie mogli chwycić się futra – musieli ściskać pancerz między kolanami, niedźwiedź miał tak szeroki grzbiet, że oboje ciągle się ześlizgiwali. – Patrz! – krzyknęła Lyra, wskazując do góry, kiedy obok wybuchł kolejny pocisk. Kilkanaście czarownic leciało ku racom, trzymając w rękach ulistnione krzaczaste gałęzie, którymi odgarniały jaskrawe światła i zmiatały je dalej w niebo. Ciemność znowu opadła na zagajnik i ukryła go przed armatami. Teraz ledwie kilka metrów dzieliło Willa i Lyrę od drzew. Oboje poczuli bliskość swoich utraconych jaźni – podniecenie, dziką nadzieję zmrożoną strachem: ponieważ musieli wejść prosto pomiędzy upiory zgromadzone w zagajniku, a sam ich widok wywoływał mdlącą słabość w sercu. – One boją się noża – powiedział głos obok nich i król niedźwiedzi zatrzymał się tak nagle, że Will i Lyra stoczyli się z jego grzbietu. – Lee! – zawołał Iorek. – Lee, mój towarzyszu, nigdy jeszcze tego nie widziałem. Nie żyjesz... z kim ja rozmawiam? – Iorek, stary druhu, nie wiesz nawet połowy. Teraz przejmujemy dowodzenie... Upiory nie boją się niedźwiedzi. Lyro, Willu... chodźcie tędy, trzymaj ten nóż... Błękitny jastrząb spikował jeszcze raz na pięść Lyry i siwowłosa dama powiedziała: – Nie marnujcie ani sekundy... Znajdźcie wasze dajmony i uciekajcie! Nadciąga inne niebezpieczeństwo. – Dziękujemy ci, pani! Dziękujemy wam wszystkim! – zawołała Lyra i jastrząb odleciał. Will widział obok nich mglistego ducha Lee Scoresby'ego, ponaglającego ich do pośpiechu, ale musieli pożegnać się z Iorkiem Byrnisonem. – Iorku, mój drogi, nie mam słów... Dzięki ci, dzięki! – Dziękuję ci, królu Iorku – powiedział Will. – Nie ma czasu. Idźcie, idźcie! Popchnął ich do przodu opancerzonym łbem. Will zanurkował w gąszcz za duchem Lee Scoresby'ego, tnąc nożem na lewo i prawo. Dochodziło tutaj przyćmione mętne światło, cienie były gęste, splątane, mylące. – Trzymaj się blisko! – zawołał do Lyry, a potem krzyknął, kiedy jeżyna chlasnęła go w policzek. Wszędzie wokół nich trwał ruch, hałas, walka. Cienie skakały tu i tam jak gałęzie na silnym wietrze. To mogły być duchy: dzieci czuły lekkie ukłucia zimna, które poznały tak dobrze, a potem usłyszały głosy: – Tędy! – Tutaj! – Idźcie dalej... Powstrzymamy je! – Już niedaleko! A potem głos, który Lyra znała i kochała najbardziej na świecie, krzyknął: – Och, chodź szybko! Szybko, Lyro! – Pan, kochany... Jestem tutaj... Rzuciła się w mrok, rozszlochana i drżąca, a Will łamał gałęzie, zrywał bluszcz, ciął jeżyny i pokrzywy, podczas gdy wokół nich głosy duchów rozbrzmiewały ostrzeżeniem i zachętą. Ale upiory również odnalazły swój cel i napierały przez splątany gąszcz krzaków, kolców, gałęzi i korzeni, napotykając nie więcej oporu niż dym. Dziesięć, dwadzieścia bladych potworów kierowało się do środka zagajnika, gdzie duch Johna Parry'ego ustawiał swoich towarzyszy do walki. Will i Lyra dygotali, osłabieni strachem, bólem, wyczerpaniem i mdłościami, ale nawet nie pomyśleli, żeby się poddać. Lyra gołymi rękami szarpała gałęzie jeżyn, Will ciął i siekł na prawo i lewo, a wokół nich mgliste istoty walczyły coraz bardziej zażarcie. – Tam! – krzyknął Lee. – Widzicie je? Przy tamtym wielkim głazie... Żbik, dwa żbiki syczały, pluły i broniły się pazurami. Will wiedział, że to dajmony, i gdyby miał więcej czasu, łatwo mógłby rozpoznać Pantalaimona; ale nie miał chwili do stracenia, ponieważ straszliwy upiór wyłonił się z najbliższej plamy cienia i popłynął w ich stronę. Will przeskoczył ostatnią przeszkodę, zwalony pień i zagłębił nóż w migotliwym lśnieniu, niestawiającym oporu. Ramię mu zdrętwiało, ale zacisnął zęby i zacisnął palce na rękojeści, a blada poświata jakby cofnęła się i ponownie wtopiła w ciemność. Byli prawie u celu. Dajmony szalały ze strachu, ponieważ coraz więcej upiorów napływało spoza drzew i tylko dzielne duchy powstrzymywały napastników. – Możesz przeciąć okno? – zapytał duch Johna Parry'ego. Will podniósł nóż, ale musiał opuścić rękę, ponieważ straszliwy atak mdłości wstrząsnął nim od stóp do głów. W żołądku nic już mu nie zostało, skurcze sprawiały okropny ból. Obok niego Lyra cierpiała podobne katusze. Duch Lee, widząc przyczynę, doskoczył do dajmonów i rzucił się na bladego stwora, który wypłynął zza głazu. – Will... proszę... – wydyszała Lyra. Nóż wszedł w głąb, wzdłuż, w dół, z powrotem. Duch Lee Scoresby'ego spojrzał w otwór i zobaczył rozległą, cichą prerię pod jasnym księżycem, tak podobną do jego ojczyzny, że poczuł błogosławioną radość. Will przeskoczył przez polankę i chwycił najbliższego dajmona, a Lyra zgarnęła z ziemi drugiego. Nawet w tym straszliwym pośpiechu, nawet w chwili największego zagrożenia każde z nich poczuło taki sam krótki dreszcz podniecenia: ponieważ Lyra trzymała dajmonę Willa, bezimiennego żbika, a Will niósł Pantalaimona. Oderwali od siebie oczy. – Żegnam, panie Scoresby! – zawołała Lyra, rozglądając się za nim. – Tak bym chciała... Och, dziękuję. Dziękuję panu... żegnam! – Żegnaj, moje drogie dziecko... Żegnaj, Willu... powodzenia! Lyra przelazła na drugą stronę, ale Will stał bez ruchu i patrzył w oczy swojego ojca, świecące w cieniu. Zanim go opuścił, musiał coś powiedzieć. – Mówiłeś, że jestem wojownikiem. Powiedziałeś, że taka jest moja natura i nie powinienem z nią walczyć. Ojcze, myliłeś się. Walczyłem, bo musiałem. Nie mogę wybierać własnej natury, ale mogę decydować o swoim postępowaniu. I będę decydować, bo teraz jestem wolny. Ojciec uśmiechnął się z dumą i czułością. – Dobrze się spisałeś, mój chłopcze. Naprawdę dobra robota – oświadczył. Will nie mógł dłużej patrzeć na niego. Odwrócił się i przeszedł za Lyra. Teraz, kiedy osiągnęli cel, kiedy dzieci odnalazły swoje dajmony i uciekły, martwi wojownicy pozwolili swoim atomom rozluźnić się i rozproszyć, po długim, długim czasie. Z małego zagajnika, ponad zdumionymi upiorami, ponad doliną, obok potężnej sylwetki swojego starego towarzysza, pancernego niedźwiedzia, ostatni strzępek świadomości, który był niegdyś aeronautą Lee Scoresbym, wzbił się w górę, jak dawniej tyle razy wzlatywał w wielkim balonie. Obojętny na race i wybuchające pociski, głuchy na eksplozje i wrzaski bólu, gniewu i rozpaczy, świadomy tylko ruchu w górę, ostatek Lee Scoresby'ego przebił ciężkie chmury i wyłonił się pod jasno świecącymi gwiazdami, gdzie czekały na niego atomy jego ukochanej dajmony Hester. 32. Poranek Ranek nadchodzi, noc obumiera, swoje pozycje opuszczają warty... William Blake Rozległa złocista preria, którą duch Lee Scoresby'ego dostrzegł przelotnie przez okno, leżała cicha w pierwszych promieniach porannego słońca. Złocista, lecz również brązowa, żółta, zielona i mieniąca się mnóstwem pośrednich odcieni; miejscami czarna, pokreślona smolistymi liniami i smugami; a także srebrzysta tam, gdzie słońce rozświetliło czubki zakwitających właśnie traw pewnego gatunku; i błękitna tam, gdzie odległe szerokie jezioro i bliższy, mniejszy staw odbijały niezmierzony błękit nieba. I cicha, lecz nie całkiem, ponieważ lekki wietrzyk szeleścił w miriadach łodyżek, miliony insektów i innych małych stworzonek brzęczały, chrobotały i popiskiwały w trawie, a niewidoczny ptak wysoko w niebie wydzwaniał krótką zapętloną melodyjkę z kilku opadających nut, to bliżej, to dalej, ale nigdy tak samo. W całym tym rozległym krajobrazie tylko dwie żywe istoty leżały ciche i nieruchome – chłopiec i dziewczynka pogrążeni we śnie, zwróceni do siebie plecami, w cieniu skalnego występu na szczycie niewielkiego urwiska. Bladzi i nieruchomi, wyglądali jak martwi. Głód napiął im skórę na twarzach, ból wyżłobił linie wokół oczu. Pokrywał ich kurz, błoto i zaschnięta krew. Absolutny bezwład ich kończyn wskazywał na ostatnie stadium wyczerpania. Lyra zbudziła się pierwsza. Słońce przesunęło się po niebie, minęło występ skalny i dotknęło jej włosów. Dziewczynka zaczęła się wiercić, a kiedy promienie słoneczne padły na jej powieki, poczuła, że coś wyciągają z głębiny snu jak rybę, powoli, ciężko i opornie. Lecz ze słońcem nie mogła walczyć, więc odsunęła głowę, zakryła oczy ramieniem i wymamrotała: – Pan... Pan... Pod osłoną ramienia otworzyła oczy i wreszcie się rozbudziła. Nie ruszała się przez jakiś czas, bo strasznie bolały ją nogi i ramiona i całe ciało zdrętwiało ze zmęczenia; ale już nie spała, czuła lekki wietrzyk i ciepło słońca, słyszała chrobotanie owadów i dźwięczną jak dzwoneczek pieśń ptaka w górze. Wszystko było przyjazne. Zapomniała, jaki dobry jest świat. Odwróciła się i zobaczyła Willa, wciąż pogrążonego we śnie. Ręka mu krwawiła; koszulę miał podartą i brudną, włosy sztywne od kurzu i potu. Patrzyła na niego przez długi czas, na drobne pulsowanie na szyi, na powoli wznoszącą się i opadającą pierś, na delikatne cienie rzucane przez jego rzęsy, kiedy słońce wreszcie do nich dotarło. Wymamrotał coś i poruszył się. Nie chciała, żeby ją przyłapał na podglądaniu, więc spojrzała w drugą stronę, na mały grób, który wykopali poprzedniej nocy, szeroki ledwie na kilka dłoni, gdzie teraz spoczywały zwłoki kawalera Tialysa i lady Salmakii. W pobliżu leżał płaski kamień; wstała, podważyła go i ustawiła pionowo na grobie, a potem usiadła i, osłoniwszy oczy, rozejrzała się po równinie. Preria zdawała się rozciągać w nieskończoność. Nigdzie nie była całkiem płaska: łagodne wzniesienia, niewielkie osypiska i rozpadliny urozmaicały teren we wszystkich kierunkach. Tu i tam stały kępy drzew tak wysokich, że wydawały się raczej sztucznie stworzone niż naturalne – ich proste pnie i ciemnozielone korony jakby gwałciły prawa perspektywy, tak wyraźnie były widoczne z odległości wielu kilometrów. Bliżej jednak – dosłownie u podnóża urwiska, nie dalej niż sto metrów – błękitniał nieduży staw zasilany przez strumień wypływający ze skały; Lyra dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest spragniona. Dźwignęła się na drżących nogach i powoli zeszła do wody. Strumień gulgotał i pluskał wśród omszałych głazów. Lyra po wielekroć zanurzała ręce w wodzie, żeby zmyć brud i błoto, zanim uniosła je do ust. Woda była tak zimna, że zęby bolały; napiła się z przyjemnością. Staw porastało dookoła sitowie, w którym skrzeczała żaba. Był płytki i cieplejszy od strumienia, co odkryła, kiedy zdjęła buty i weszła do niego. Stała przez długi czas w słońcu ogrzewającym głowę i całe ciało, rozkoszując się chłodnym mułem pod stopami i zimną wodą opływającą łydki. Pochyliła się, zanurzyła twarz w wodzie i starannie wypłukała włosy, rozgarniając je palcami, żeby zmyć brud i kurz. Kiedy zaspokoiła pragnienie i poczuła się trochę czystsza, podniosła wzrok na zbocze i zobaczyła, że Will się przebudził. Siedział, obejmując ramionami podciągnięte kolana, spoglądał na równinę, jak ona wcześniej, i zachwycał się jej bezmiarem. I światłem, i ciepłem, i ciszą. Lyra powoli wdrapała się do niego i zobaczyła, że wycina w małym kamieniu nagrobnym imiona Gallivespian, a potem osadza kamień mocniej w ziemi. – Czy one... – zaczął i wiedziała, że pyta o dajmony. – Nie wiem. Nie widziałam Pana. Mam uczucie, że on jest niedaleko, ale nie wiem. Czy pamiętasz, co się stało? Potarł oczy i ziewnął tak szeroko, że usłyszała, jak w szczękach mu trzeszczy. Potem zamrugał i potrząsnął głową. – Niewiele – powiedział. – Wziąłem Pantalaimona, a ty podniosłaś... tego drugiego i przeszliśmy na tę stronę. Wszędzie świecił księżyc, postawiłem Pana, żeby zamknąć okno. – A twój... drugi dajmon wyskoczył z moich objęć – powiedziała. – Próbowałam zobaczyć przez okno pana Scoresby'ego i Iorka, a kiedy się obejrzałam, już nie widziałam dajmonów. Nie wiem, dokąd pobiegł Pan. – Ale nie czujemy tego co wtedy, kiedy weszliśmy do świata zmarłych. Kiedy naprawdę się rozdzieliliśmy. – Nie – zgodziła się. – One są gdzieś niedaleko. Pamiętam, jak byliśmy mali, bawiliśmy się w chowanego, tylko że nigdy się nie udawało, bo byłam za duża, żeby schować się przed nim, i zawsze dokładnie wiedziałam, gdzie on jest, nawet jeśli udawał ćmę czy cokolwiek. Ale to dziwne – ciągnęła, mimowolnie przesuwając rękoma po głowie, jakby próbowała odpędzić czar. – Nie ma go tutaj, ale nie czuję się rozdarta, czuję się bezpieczna i wiem, że on też. – One chyba są razem – mruknął Will. – Tak, na pewno. Nagle wstał. – Patrz – powiedział – tam... Osłaniał oczy dłonią i coś pokazywał. Podążyła za jego spojrzeniem i zobaczyła odległe drżenie, zupełnie inne niż drganie rozgrzanego powietrza. – Zwierzęta? – zapytała z powątpiewaniem. – Posłuchaj – dodał, przykładając rękę do ucha. Teraz, kiedy zwrócił jej uwagę na dziwne zjawisko, usłyszała bardzo odległy, niski, uporczywy turkot, prawie jak łoskot gromu. – Zniknęły – oświadczył Will. Mała plamka ruchomych cieni znikła, ale łoskot trwał jeszcze przez parę chwil. Potem nagle przycichł, chociaż i tak nie był głośny. Dwoje dzieci wciąż patrzyło w tę samą stronę i wkrótce znowu zobaczyli cienie. Po chwili dobiegł do nich dźwięk. – Schowały się za jakimś wzgórzem – wywnioskował Will. – Są bliżej? – Nie widzę dobrze. Tak, zawracają, popatrz, skręcają w tę stronę. – No, jeśli mamy z nimi walczyć, najpierw chcę się napić. Will zniósł plecak do strumienia, gdzie napił się do syta i z grubsza obmył. Stracił dużo krwi. Czuł się brudny; tęsknił za gorącym prysznicem z mnóstwem mydła i za czystym ubraniem. Lyra patrzyła na... Czymkolwiek były, wyglądały bardzo dziwnie. – Will! – zawołała. – One jadą na kołach... Ale mówiła bez przekonania. Will wspiął się trochę wyżej na zbocze i osłonił oczy dłonią. Teraz widział już pojedyncze osobniki. Grupa, stado czy banda liczyła około tuzina istot i poruszała się, jak zauważyła Lyra, na kołach. Wyglądali jak skrzyżowanie antylopy z motocyklem, a nawet jeszcze dziwniej: mieli trąby jak słonie. I kierowali się wyraźnie w stronę Willa i Lyry. Will wyjął nóż, ale Lyra, siedząca obok niego na trawie, już obracała wskazówki aletheiometru. Odpowiedział szybko, kiedy stworzenia znajdowały się jeszcze w odległości kilkuset metrów. Igła śmignęła w lewo, w prawo, w lewo i w lewo, a Lyra obserwowała ja niespokojnie, ponieważ ostatnie odczyty sprawiły jej tyle trudności. Czuła się niezręcznie, kiedy z wahaniem pokonywała kolejne stopnie zrozumienia. Zamiast śmigać jak ptak od jednego etapu do następnego, stąpała krok za krokiem dla bezpieczeństwa; ale znaczenie okazało się wyraźne jak zawsze i wkrótce zrozumiała odpowiedź. – One są przyjazne – oznajmiła. – Will, one nas szukają. Wiedzą, że tu jesteśmy... To dziwne, nie bardzo mogę odczytać... Doktor Malone? Wymówiła to nazwisko raczej do siebie, ponieważ nie wierzyła, że doktor Malone znajduje się w tym świecie. Jednak aletheiometr wskazywał na nią wyraźnie, chociaż oczywiście nie mógł podać jej nazwiska. Lyra odsunęła przyrząd na bok i powoli wstała. – Chyba powinniśmy zejść do nich – powiedziała. – Nie zrobią nam krzywdy. Kilka stworów zatrzymało się i czekało. Przywódca wysunął się nieco do przodu z uniesioną trąbą i dzieci zobaczyły, jak się poruszał: odpychał się do tyłu bocznymi kończynami. Kilka stworzeń zeszło do stawu, żeby się napić, inne czekały, ale nie z łagodną, bierną ciekawością krów stłoczonych przy bramie. Posiadały indywidualność, żywą inteligencję, świadomość celu. To byli ludzie. Will i Lyra zeszli po zboczu dostatecznie blisko, żeby z nimi rozmawiać. Pomimo zapewnień Lyry Will trzymał dłoń na rękojeści noża. – Nie wiem, czy mnie rozumiecie – zaczęła Lyra ostrożnie – ale wiem, że jesteście przyjaciółmi. Chyba powinniśmy... Przywódca poruszył trąbą i powiedział: – Chodźcie do Mary. Wy jedziecie. My wieziemy. Chodźcie do Mary. – Och! – zawołała Lyra i odwróciła się do Willa z radosnym uśmiechem. Dwa stworzenia miały założone wodze i strzemiona z plecionego sznura. Żadnych siodeł: ich romboidalne grzbiety okazały się całkiem wygodne i bez tego. Lyra jeździła na niedźwiedziu, a Will na rowerze, żadne z nich jednak nigdy nie jeździło konno, co stanowiło najbliższy odpowiednik. Jednakże jeździec zwykle kieruje koniem, a dzieci wkrótce odkryły, że wcale tego od nich nie oczekiwano; wodze i strzemiona pomagały im tylko utrzymać równowagę. Stworzenia same podejmowały wszelkie decyzje. – Dokąd... – zaczął Will, ale musiał przerwać i złapać równowagę, kiedy stworzenie poruszyło się pod nim. Grupa zawróciła i ruszyła po lekkiej pochyłości, zjeżdżając powoli wśród trawy. Trochę trzęsło, ale to nie przeszkadzało, ponieważ stworzenia nie miały grzbietowego kręgosłupa; Will i Lyra siedzieli jak na wyściełanych sprężynujących krzesłach. Wkrótce dotarli do tego, czego nie widzieli wyraźnie z urwiska: jednej z czarnych lub ciemnobrązowych ścieżek. I byli równie zdumieni jak wcześniej Mary Malone na widok tych gładkich kamiennych tras biegnących przez prerię. Stworzenia wjechały na drogę i szybko nabrały prędkości. Droga przypominała bardziej rzekę niż autostradę, ponieważ miejscami poszerzała się, tworząc jakby małe jeziorka, a gdzie indziej rozdzielała się na wąskie kanały, które niespodziewanie znowu się łączyły. Całkowicie różniła się od racjonalnych dróg w świecie Willa, rozcinających wzgórza i przeskakujących doliny na mostach z betonu. Ta droga stanowiła część krajobrazu, nie narzucony element. Jechali szybciej i szybciej. Will i Lyra nie od razu przyzwyczaili się do impulsów żywych mięśni i łomotania kół na twardym kamieniu. Początkowo Lyra miała więcej trudności od Willa, bo nigdy nie jeździła na rowerze i nie znała sztuczki z przechylaniem się w bok; ale zobaczyła, jak on to robi, i wkrótce zaczęła się rozkoszować szybkością. Koła zbyt hałasowały, żeby mogli rozmawiać. Zamiast tego pokazywali: na drzewa, zdumieni ich wielkością i majestatem; na stado przedziwnych ptaków, którym przednie i tylne skrzydła nadawały obrotowy, spiralny ruch w powietrzu; na tłustą błękitną jaszczurkę, długą jak koń, wygrzewającą się na samym środku drogi (kołowe stworzenia rozdzieliły się i objechały ją z obu stron, a ona nawet nie zwróciła uwagi). Słońce stało wysoko na niebie, kiedy zaczęli zwalniać. W powietrzu wyczuwali nieomylnie słony posmak morza. Droga wznosiła się w stronę urwiska; wkrótce posuwali się w spacerowym tempie. Lyra, sztywna i obolała, zapytała: – Czy możecie stanąć? Chcę zejść i iść piechotą. Jej wierzchowiec poczuł szarpnięcie wodzy – nie wiadomo, czy zrozumiał, ale przystanął. Stworzenie Willa też się zatrzymało i dzieci zeszły na ziemię, zesztywniałe od nieustannych wstrząsów i podskoków. Stworzenia przysunęły się do siebie, żeby porozmawiać, elegancko poruszając trąbami w rytmie wydawanych dźwięków. Po chwili ruszyły dalej. Will i Lyra z radością maszerowali wśród pachnących sianem, ciepłych, powoli toczących się stworzeń. Jedno czy dwa wysforowały się do przodu i wjechały na szczyt wzniesienia. Dzieci, które nie musiały już się skupiać na utrzymywaniu równowagi, przyglądały im się i podziwiały siłę i grację ich przyspieszeń, zwrotów, przechyłów. Na szczycie wzniesienia przystanęli. Dzieci usłyszały, jak przywódca mówi: – Mary blisko. Mary tam. Spojrzały w dół. Na horyzoncie lśnił błękit morza. Szeroka, powolna rzeka wiła się wśród bujnych traw trochę bliżej, a u podnóża długiego zbocza, otoczona kępami niskich drzew i grządkami warzyw, leżała wioska. Stworzenia krzątały się wśród chat krytych strzechą, doglądały upraw lub pracowały pomiędzy drzewami. – Teraz znowu jedziemy – oznajmił przywódca. Nie jechali daleko. Will i Lyra ponownie wdrapali się na swoje wierzchowce, a inne stworzenia dokładnie sprawdziły ich równowagę i zbadały trąbami strzemiona jakby troszczyły się o bezpieczeństwo dzieci. Potem wyruszyli, odpychając się bocznymi kończynami i przyspieszając na pochyłości, aż nabrali bardzo szybkiego tempa. Will i Lyra trzymali się mocno rękami i kolanami; pęd powietrza smagał im twarze, zwiewał włosy do tyłu i naciskał na gałki oczne. Łoskot kół, szum trawy po obu stronach, pewny i zdecydowany przechył na szerokim zakręcie, oczyszczająca szybkość – stworzenia to uwielbiały, a Will i Lyra odczuwali ich radość i śmiali się uszczęśliwieni. Zatrzymali się pośrodku wioski, a inni, którzy widzieli nadjeżdżającą grupę, zebrali się dookoła, unosząc trąby i wymawiając słowa powitania. A potem Lyra krzyknęła: – Doktor Malone! Mary wyszła z chaty, jednocześnie obca i znajoma, w spłowiałej niebieskiej koszuli. Miała przysadzistą figurę i czerstwe rumiane policzki. Lyra podbiegła i objęła ją, a kobieta oddała uścisk. Will stanął z tyłu, ostrożny i nieufny. Mary serdecznie ucałowała Lyrę, a potem podeszła przywitać się z Willem. A wówczas nastąpił dziwaczny krótki taniec współczucia i zakłopotania, trwający najwyżej sekundę. Poruszona żałosnym wyglądem dzieci, Mary początkowo chciała objąć Willa tak jak Lyrę. Ale była dorosła, a on już prawie dorosły i nie chciała go potraktować jak dziecko. Mogłaby objąć dziecko, ale nigdy obcego mężczyznę; więc wycofała się w duchu, gdyż nade wszystko pragnęła uhonorować przyjaciela Lyry, żeby nie stracił twarzy. Wyciągnęła więc do niego rękę, a on uścisnął jej dłoń i przebiegł pomiędzy nimi prąd zrozumienia i szacunku tak silny, że natychmiast przerodził się w sympatię. Każde z nich poczuło, że zyskało przyjaciela na całe życie; i mieli rację. – To jest Will – powiedziała Lyra. – On jest z twojego świata... Pamiętasz, opowiadałam ci o nim... – Jestem Mary Malone – przedstawiła się Mary – a wy dwoje na pewno chcecie jeść, wyglądacie na zagłodzonych. Odwróciła się do stworzenia stojącego obok i wydala kilka tych śpiewnych pohukiwań, poruszając ramieniem. Stworzenia natychmiast się rozeszły. Wyniosły z najbliższego domu dywaniki i poduszki i ułożyły je na ubitej ziemi pod pobliskim drzewem, którego gęste liście i nisko zwieszone gałęzie dawały chłodny, pachnący cień. Jak tylko goście usadowili się wygodnie, gospodarze przynieśli gładkie drewniane misy pełne mleka, lekko pachnącego cytryną i cudownie orzeźwiającego; i małe orzechy podobne do laskowych, ale z bogatszym maślanym posmakiem; i sałatę świeżo zerwaną z grządki, ostre pikantne liście przemieszane z miękkimi i grubymi, wydzielającymi śmietankowy sok; i małe korzenie wielkości czereśni smakujące jak marchewka karotka. Ale dzieci nie mogły jeść. Poczęstunek był zbyt obfity. Will pragnął zadowolić gościnnych gospodarzy, ale oprócz płynów zdołał przełknąć jedynie trochę płaskiego, lekko przypieczonego chleba przypominającego ciapaty lub tortille. Smakował zwyczajnie i w zupełności nasycił Willa. Lyra spróbowała po trochu wszystkiego, ale podobnie jak Will wkrótce stwierdziła, że ma dość. Mary nie zadawała żadnych pytań. Ci dwoje przeżyli rzeczy, które wyryły na nich głębokie piętno; jeszcze nie chcieli o tym mówić. Odpowiadała więc na ich pytania dotyczące mulefa i zrelacjonowała krótko, jak dostała się do tego świata; a potem zostawiła ich w cieniu drzewa, ponieważ widziała, że powieki im opadają i głowy się kiwają. – Teraz nie musicie nic robić, tylko spać – powiedziała. Popołudnie było ciepłe i spokojne, świerszcze sennie ćwierkały w cieniu drzewa. W niecałe pięć minut po przełknięciu resztek napoju Will i Lyra zapadli w głęboki sen. – Oni są dwóch płci? – zapytała zdumiona Atal. -. Ale skąd wiesz? – To łatwe – odparła Mary. – Ich ciała są inaczej ukształtowane. Inaczej się poruszają – Nie są dużo mniejsi od ciebie. Ale mają mniej sarfu. Kiedy do nich przyjdzie? – Nie wiem – przyznała Mary. – Chyba już niedługo. Nie wiem, kiedy to do nas przychodzi. – Brakuje kół – powiedziała Atal ze współczuciem. Pieliły ogród warzywny. Mary zrobiła motykę, żeby oszczędzić sobie schylania; Atal używała trąby, więc musiały prowadzić przerywaną rozmowę. – Ale wiedziałaś, że oni przybędą – zauważyła Atal. – Tak. – Czy to patyczki ci powiedziały? – Nie – zaprzeczyła Mary, zarumieniona. Była naukowcem; dostatecznie źle się stało, że pozwalała sobie na konsultacje z I Ching, ale teraz czuła się jeszcze bardziej zakłopotana. – To był nocny obraz – wyznała. Mulefa nie mieli jednego określonego słowa na sen. Natomiast miewali barwne sny i traktowali je bardzo poważnie. – Nie lubisz nocnych obrazów – stwierdziła Atal. – Owszem, lubię. Ale nie wierzyłam w nie aż do dzisiaj. Widziałam chłopca i dziewczynkę tak wyraźnie, i jakiś głos mi powiedział, żebym przygotowała się na spotkanie z nimi. – Jaki rodzaj głosu? Jak mówił, skoro go nie widziałaś? Atal nie bardzo umiała sobie wyobrazić mowę bez ruchów trąby, które wyjaśniały i definiowały słowa. Zatrzymała się w połowie rządka fasoli i spojrzała na Mary z ciekawością. – No, właściwie widziałam – wyjaśniła Mary. – To była kobieta, albo mądra rodzaju żeńskiego, jak my, jak moi ludzie. Bardzo stara, a jednocześnie wcale nie stara. „Mądrymi” mulefa nazywali swoich przywódców. Zobaczyła, że Atal wygląda na bardzo zainteresowaną. – Jak mogła być jednocześnie stara i niestara? – zapytała. – To jest na-podobieństwo – odparła Mary. Atal machnęła trąbą, uspokojona. – Ona mi powiedziała – ciągnęła Mary – że powinnam spodziewać się dzieci. Powiedziała, gdzie i kiedy się pojawią. Ale nie wspominała dlaczego. Po prostu muszę się nimi opiekować. – One są ranne i zmęczone – zauważyła Atal. – Czy powstrzymają odpływ sarfu? Mary niepewnie podniosła wzrok. Wiedziała nawet bez lunety, że Cienio-cząsteczki uciekają coraz szybciej. – Mam nadzieję – powiedziała – Ale nie wiem jak. Wczesnym wieczorem, kiedy rozpalono ogniska do gotowania i wzeszły pierwsze gwiazdy, przybyła grupa obcych. Mary właśnie się myła; usłyszała turkot ich kół i podniecony pomruk głosów, więc pospiesznie wyszła ze swojej chaty, wycierając się po drodze. Will i Lyra przespali całe popołudnie i dopiero teraz obudził ich hałas. Lyra usiadła zaspana i zobaczyła, że Mary rozmawia z pięcioma czy sześcioma mulefa, którzy otaczali ją, wyraźnie podnieceni; nie potrafiła jednak odgadnąć, czy się cieszą, czy złoszczą. Mary zobaczyła ją i przerwała rozmowę. – Lyro – powiedziała – coś się stało... Znaleźli coś, czego nie umieją wytłumaczyć... Nie wiem, co to jest... Muszę sama obejrzeć. To jakąś godzinę drogi stąd. Wrócę jak najszybciej. Korzystajcie ze wszystkiego w moim domu... Nie zatrzymam ich, tak im pilno... – W porządku – powiedziała Lyra, jeszcze otumaniona od długiego snu. Mary zajrzała pod drzewo. Will przecierał oczy. – Naprawdę niedługo wrócę – obiecała. – Atal zostanie z wami. Przywódca się niecierpliwił. Mary szybko zarzuciła mu wodze i strzemiona na grzbiet, przeprosiła za swoją niezdarność i dosiadła go od razu. Grupa zawróciła i odjechała w zapadający zmierzch. Wyruszyli w innym niż dotąd kierunku, wzdłuż wybrzeża na północ. Mary nigdy przedtem nie jechała po ciemku i bała się szybkości jeszcze bardziej niż za dnia. Wjeżdżając pod górę, widziała księżyc lśniący na morzu daleko po lewej i jego srebrnosepiowy blask napełniał ją chłodnym, sceptycznym podziwem. Podziw był w niej, sceptycyzm w świecie, a chłód w obojgu. Od czasu do czasu podnosiła wzrok i dotykała lunety w kieszeni na piersi, ale nie mogła jej użyć, dopóki się nie zatrzymali. Mulefa pędzili w pośpiechu i najwyraźniej wcale nie chcieli się zatrzymywać. Po godzinie ostrej jazdy skręcili w głąb lądu, porzucili kamienną drogę i powoli wjechali na szlak z ubitej ziemi, biegnący pomiędzy wysoką do kolan trawą, obok zagajnika kołowych drzew i na szczyt grani. W blasku księżyca mieniły się rozległe nagie wzgórza, gdzieniegdzie poprzecinane niewielkimi rozpadlinami, skąd wypływały strumienie wśród rosnących tam drzew. Właśnie w stronę takiej rozpadliny prowadzili ją mulefa. Zsiadła, kiedy zjechali z drogi, i maszerowała wytrwale obok nich na szczyt wzgórza i w dół, do rozpadliny. Słyszała ciurkanie wody, nocny wiatr w trawach i cichy szmer kół na ubitej ziemi. Słyszała, jak mulefa przed nią mamroczą coś do siebie. Potem się zatrzymali. Na zboczu wzgórza, kilka metrów dalej, znajdował się jeden z otworów wykonanych zaczarowanym nożem, przypominał wejście do jaskini, ponieważ księżyc świecił trochę w głąb, zupełnie jakby otwór prowadził do wnętrza wzgórza; ale tak nie było. Z otworu wychodziła procesja duchów. Mary poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Wzdrygnęła się gwałtownie i złapała najbliższą gałąź, żeby się upewnić, że fizyczny świat nadal istnieje wokół niej. Podeszła bliżej. Starzy mężczyźni i kobiety, dzieci, niemowlęta niesione na rękach, ludzie i inne istoty, coraz gęściej wysypywali się z ciemności w świat materialnej księżycowej poświaty – i znikali. To było najdziwniejsze. Stawiali kilka kroków w świecie trawy, powietrza i srebrzystego światła, rozglądali się z twarzami zmienionymi radością – Mary nigdy nie widziała takiej radości – i wyciągali ramiona, jakby chcieli objąć cały wszechświat; a potem po prostu rozpływali się jak mgła lub dym, łącząc się z ziemią, rosą i nocnym wiatrem. Kilku z nich zbliżyło się do Mary, jakby chcieli jej coś powiedzieć, i wyciągnęło ręce, a ona poczuła ich dotyk jak drobne ukłucia zimna. Jeden z duchów – stara kobieta – kiwnęła na nią, przywołując do siebie. Potem przemówiła i Mary usłyszała jej głos: – Opowiedz im historie. Właśnie tego nie wiedzieliśmy. Przez tyle czasu nie wiedzieliśmy! Ale one potrzebują prawdy. Tym się karmią. Musisz im opowiadać prawdziwe historie i wszystko będzie dobrze, wszystko. Tylko opowiadaj im historie. A potem znikła. To była jedna z tych chwil, kiedy nagle przypominamy sobie sen, który z niejasnych powodów zepchnęliśmy w niepamięć, i powracają jak powódź wszystkie uczucia doznawane we śnie. Właśnie ten sen Mary próbowała opisać Atal, ten nocny obraz; lecz kiedy chciała ponownie go odnaleźć, rozwiewał się w powietrzu i znikał zupełnie jak te postacie. Sen uleciał. Pozostała tylko słodycz tego uczucia i nakaz, żeby „opowiadać im historie”. Mary spojrzała w ciemność. Im dalej sięgała wzrokiem w bezkresną ciszę, tym więcej widziała nadchodzących duchów, tysiące za tysiącami, niczym uchodźcy powracający do ojczyzny. – Opowiadaj im historie – powtórzyła sobie. 33. Marcepan Wiosno, pogody i róż poro słodka, Jak puzdro perfum twój czas się otwiera... George Herbert. Cnota Następnego ranka Lyra zbudziła się ze snu, w którym Pantalaimon wrócił do niej i przybrał ostateczny kształt; wprawił ją w zachwyt, ale teraz nie mogła go sobie przypomnieć. Słońce wzeszło niedawno i powietrze pachniało świeżością. Widziała blask słońca przez otwarte drzwi chatki krytej strzechą, w której spała, domu Mary. Leżała przez chwilę, nadsłuchując. Słyszała ptaki na dworze i świerszcza, i spokojny oddech Mary śpiącej obok. Lyra usiadła i odkryła, że jest naga. Przez chwilę czuła oburzenie, ale potem zobaczyła czyste ubrania złożone obok niej na podłodze: koszula Mary i kawałek miękkiej, lekkiej, wzorzystej tkaniny, którą mogła zawiązać jak spódnicę. Ubrała się i chociaż tonęła w obszernej koszuli, przynajmniej wyglądała przyzwoicie. Wyszła z chaty. Pantalaimon był w pobliżu; na pewno. Prawie słyszała, jak śmieje się i gada. To pewnie znaczyło, że był bezpieczny i nadal coś ich wiązało. A kiedy jej wybaczy i wróci, tyle godzin spędzą na samym gadaniu, opowiadaniu sobie wszystkiego... Will wciąż spał pod drzewem, leniuch. Lyra pomyślała, żeby go obudzić, ale przecież sama mogła popływać w rzece. Dawniej radośnie pływała nago z innymi oksfordzkimi dziećmi w rzece Cherwell, ale z Willem to co innego; zarumieniła się na samą myśl. Więc sama zeszła nad wodę w perłowym brzasku. Wśród sitowia wysoki, smukły ptak, podobny do czapli, stał idealnie nieruchomo na jednej nodze. Lyra podeszła cicho i powoli, żeby go nie spłoszyć, ale ptak nie zwracał na nią większej uwagi niż na gałązkę płynącą po wodzie. – W porządku – powiedziała. Zostawiła ubranie na brzegu i weszła do rzeki. Pływała forsownie, żeby nie zmarznąć, a potem wyszła z wody i, drżąc, skuliła się na brzegu. Zwykle Pan pomagał jej się wysuszyć; czy był rybą śmiejącą się z niej w wodzie? Albo żukiem włażącym pod ubranie, żeby ją połaskotać, albo ptakiem? Albo był zupełnie gdzie indziej z drugim dajmonem i wcale nie myślał o Lyrze? Słońce grzało teraz mocno i Lyra szybko wyschła. Ponownie nałożyła luźną koszulę Mary i widząc kilka płaskich kamieni przy brzegu, poszła po swoje ubranie, żeby je wyprać. Ale odkryła, że ktoś już to zrobił – ubrania jej i Willa wisiały na sprężystych gałęziach pachnącego krzaka, prawie suche. Will się poruszył. Usiadła obok i zawołała cicho: – Will! Obudź się! – Gdzie jesteśmy? – zapytał natychmiast i usiadł, sięgając po nóż. – Bezpieczni – odparła, odwracając wzrok. – Wyprali nasze ubrania, albo doktor Malone to zrobiła. Przyniosę ci twoje. Już prawie wyschło... Podała mu jego rzeczy i usiadła odwrócona plecami, kiedy się ubierał. – Pływałam w rzece – oznajmiła. – Poszłam poszukać Pana, ale on chyba się ukrywa. – Dobry pomysł. Mam na myśli rzekę. Całkiem zarosłem brudem... Pójdę się umyć. Pod jego nieobecność Lyra wędrowała po wiosce, nie przyglądając się niczemu zbyt natrętnie, żeby nie złamać żadnych zasad grzeczności, ale zaciekawiona wszystkim. Widziała kilka domków bardzo starych i kilka całkiem nowych, ale wszystkie zbudowano w podobny sposób z drewna, gliny i strzechy. Nie miały w sobie nic prymitywnego; każde drzwi, nadproże i framugę okienną pokrywały subtelne wzory, chociaż nie wyrzeźbione w drewnie, raczej jakby samo drzewo pod wpływem perswazji wytworzyło pożądany kształt. Im dłużej patrzyła, tym więcej dostrzegała w wiosce porządku i staranności, zupełnie jak warstwy znaczenia w aletheiometrze. Część jej umysłu pragnęła rozszyfrować to wszystko, lekko przechodzić od podobieństwa do podobieństwa, od jednego znaczenia do następnego jak podczas odczytywania wskazań instrumentu; ale inna część zastanawiała się, jak długo mogliby tutaj zostać, zanim muszą ruszać dalej. No, nigdzie nie pójdę, dopóki Pan nie wróci, powiedziała sobie. Wkrótce Will nadszedł znad rzeki, a potem Mary wyszła ze swojej chaty i zaproponowała im śniadanie. Zaraz zjawiła się też Atal i wioska wokół nich zbudziła się do życia. Dwoje małych dzieci mulefa, bez kół, zerkało na nich zza węgła swojej chaty, a Lyra odwracała się nagle i patrzyła prosto na nie, aż podskakiwały i chichotały przerażone. – No więc – zaczęła Mary, kiedy zjedli trochę chleba z owocami i wypili parzący napar z czegoś pachnącego jak mięta. – Wczoraj byliście zbyt zmęczeni i musieliście odpocząć. Ale dzisiaj oboje wyglądacie trochę lepiej, więc chyba powinniśmy sobie opowiedzieć, czego się dowiedzieliśmy. To długo potrwa, więc równie dobrze możemy też zająć czymś ręce. Będziemy naprawiać sieci, żeby się do czegoś przydać. Znieśli kłąb sztywnych, smołowanych sieci na brzeg rzeki i rozpostarli na trawie. Mary pokazała im, jak wiązać nowy kawałek sznurka w przetartych miejscach. Zachowywała czujność, ponieważ Atal powiedziała jej, że rodziny mieszkające dalej przy brzegu widziały sporo tualapi, białych ptaków, gromadzących się na morzu. Wszyscy gotowi byli natychmiast uciec przy pierwszym ostrzeżeniu; ale w międzyczasie czekała na nich robota. Siedzieli więc i pracowali w słońcu nad spokojną rzeką, a Lyra opowiadała swoją historię od tamtej chwili tak dawno temu, kiedy ona i Pan postanowili zajrzeć do Sali Seniorów w Kolegium Jordana. Przypływ nadszedł i opadł, ale wciąż nie widzieli ani śladu tualapi. Późnym popołudniem Mary zabrała Willa i Lyrę na spacer brzegiem rzeki, obok słupów rybackich, gdzie przywiązywano sieci, przez rozległe słone bagna w stronę morza. Podczas odpływu mogli tam chodzić bezpiecznie, ponieważ białe ptaki zapuszczały się w głąb lądu tylko przy wysokim poziomie wody. Mary prowadziła dzieci wąską ścieżką nad błotami, bardzo starą i idealnie utrzymaną jak wiele innych wytworów mulefa, wyglądającą raczej na wytwór natury niż coś sztucznego. – Czy oni stworzyli te kamienne drogi? – zapytał Will. – Nie. Myślę, że te drogi ich stworzyły, w pewnym sensie – odparła Mary. – To znaczy, że nie zaczęliby używać kół, gdyby nie mieli do dyspozycji tyle płaskiej, twardej nawierzchni. To chyba erupcje lawy ze starożytnych wulkanów. Drogi pozwoliły im więc używać kół. A razem z tym przyszły inne rzeczy. Jak same kołowe drzewa i kształt ich ciał – one nie są kręgowcami, nie maja kręgosłupów. Jakiś szczęśliwy przypadek dawno temu w naszych światach sprawił, że stworzenia posiadające kręgosłup miały trochę łatwiej, więc rozwinęły się rozmaite formy, wszystkie oparte na centralnym kręgosłupie. W tym świecie przypadek zdecydował inaczej i najkorzystniejszy okazał się romboidalny szkielet. Oczywiście żyją tutaj kręgowce, ale niewiele. Na przykład węże. Węże są tutaj ważne. Ludzie opiekują się nimi i starają się ich nie krzywdzić. W każdym razie na to wszystko złożyły się różne rzeczy: drogi, kołowe drzewa i kształt ciała. Mnóstwo drobnych przypadków zebranych razem. Kiedy zaczyna się twoja część historii, Will? – Też od mnóstwa drobnych przypadków – odparł, wspominając kotkę pod drzewem. Gdyby zjawił się tam trzydzieści sekund później lub wcześniej, nie zobaczyłby kotki, nie znalazłby okna, nie odkryłby Cittagazze i nie spotkałby Lyry; nic by się nie zdarzyło. Zaczął od samego początku i mówił, idąc. Zanim weszli na błota, dotarł do momentu, kiedy walczyli z ojcem na szczycie góry. – A potem ta czarownica go zabiła... Nigdy naprawdę tego nie zrozumiał. Wyjaśnił, co mu powiedziała, zanim się zabiła: kochała Johna Parry'ego, a on nią wzgardził. – Czarownice są groźne – stwierdziła Lyra. – Ale jeśli go kochała... – No – wtrąciła Mary – miłość też jest groźna. – Ale on kochał moją matkę – oświadczył Will. – I mogę jej powiedzieć, że nigdy jej nie zdradził. Lyra, patrząc na Willa, pomyślała, że jeśli on kiedyś się zakocha, będzie taki sam. Wszędzie wokół nich ciche odgłosy popołudnia wisiały w ciepłym powietrzu: nieustanne bulgotliwe mlaskanie bagna, brzęczenie owadów, krzyki mew. Trwał odpływ, więc plaża odkryta na całej szerokości błyszczała w słońcu. Miliony maleńkich błotnych stworzonek żyły, jadły i umierały w górnych warstwach piasku, a małe kopczyki, otwory wentylacyjne i niewidoczne poruszenia świadczyły, że cała okolica tętni życiem. Nie zdradzając przyczyny, Mary spoglądała na odległe morze i szukała na horyzoncie białych żagli. Ale widziała tylko migotliwą mgiełkę w miejscu, gdzie błękit nieba bladł na granicy wody, która przejmowała tę barwę i błyszczała w rozedrganym powietrzu. Mary pokazała dzieciom, jak zbierać pewien gatunek małży, znajdując ich rurki oddechowe tuż nad piaskiem. Mulefa je uwielbiali, ale trudno im było poruszać się po piasku. Za każdym razem, kiedy Mary schodziła na brzeg, zbierała jak najwięcej, a teraz trzy pary oczu i rąk mogły urządzić prawdziwą ucztę. Wręczyła każdemu worek i pracowali, słuchając dalszej części historii. Stopniowo napełniali worki, a Mary nieznacznie kierowała ich z powrotem na skraj bagniska, ponieważ zaczynał się przypływ. Opowieść zajęła dużo czasu; tego dnia nie dotarli jeszcze do krainy zmarłych. Zbliżając się do wioski, Will opowiadał Mary, w jaki sposób on i Lyra zrozumieli potrójną naturę istot ludzkich. – Wiecie – powiedziała Mary – Kościół... Kościół katolicki, do którego dawniej należałam, nie użyłby słowa „dajmon”, ale święty Paweł mówił o duchu, duszy i ciele. Więc idea potrójnej natury człowieka nie jest taka dziwna. – Ale najlepsza część to ciało – oświadczył Will. – Tak mi powiedzieli Baruch i Balthamos. Anioły żałują, że nie mają ciał. Powiedziały mi, że nie rozumieją, dlaczego bardziej nie cieszymy się światem. One wpadłyby w ekstazę, gdyby miały nasze ciała i nasze zmysły. W świecie zmarłych... – Opowiesz, kiedy do tego dojdziemy – przerwała Lyra i uśmiechnęła się do niego z taką słodyczą, wiedzą i radością, że poczuł zmieszanie. Odwzajemnił uśmiech, a Mary pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała takiej ufności na ludzkiej twarzy. Tymczasem dotarli do wioski i musieli przygotować wieczorny posiłek. Mary zostawiła dwójkę dzieci na brzegu rzeki, gdzie siedzieli, obserwując przypływ, i dołączyła do Atal przy ognisku. Przyjaciółka ucieszyła się z ładunku małży. – Ale, Mary – powiedziała – tualapi zniszczyły wioskę dalej na brzegu, a potem następną i następną. Nigdy przedtem tego nie robiły. Zwykle atakują jedną osadę i wracają do morza. I dzisiaj upadło następne drzewo... – Nie! Gdzie? Atal wymieniła zagajnik niedaleko gorącego źródła. Mary była tam zaledwie trzy dni wcześniej i wszystko wyglądało w porządku. Wyjęła lunetę i spojrzała w niebo; rzeczywiście, potężny strumień Cienio-cząsteczek płynął szybciej, nieporównanie szybciej i liczniej niż przypływ wzbierający pomiędzy brzegami rzeki. – Co możesz zrobić? – zapytała Atal. Mary poczuła ciężar odpowiedzialności niczym rękę przygniatającą ją między łopatkami, ale zmusiła się, żeby usiąść prosto. – Opowiem im historie – odparła. Po kolacji troje ludzi i Atal usiedli na dywanikach przed domem Mary, pod ciepłymi gwiazdami. Rozłożyli się wygodnie, najedzeni, w ciemności pachnącej kwiatami i słuchali historii Mary. Zaczęła od momentu tuż przed spotkaniem z Lyrą, opowiedziała o swojej pracy w Zespole Badań nad Mroczną Materią i kryzysie funduszów. Ileż czasu musiała poświęcać na żebranie o pieniądze i jak mało czasu zostawało na badania! Ale wizyta Lyry odmieniła wszystko, i to szybko: już po kilku dniach Mary całkowicie opuściła swój świat. – Zrobiłam, co mi kazałaś – powiedziała. – Napisałam program... to taki zestaw instrukcji... żeby Cienie mogły rozmawiać ze mną przez komputer. Powiedziały mi, co robić. Powiedziały, że są aniołami i... no... – Skoro jesteś naukowcem – zauważył Will – chyba nie powinny tak mówić. Mogłaś nie uwierzyć w anioły. – Ach, ale przecież o nich wiedziałam. Byłam kiedyś zakonnicą. Myślałam, że można studiować fizykę na chwałę bożą, dopóki nie zobaczyłam, że nie ma żadnego Boga i że sama fizyka jest bardziej interesująca. Chrześcijańska religia to bardzo poważny i przekonujący błąd. – Od kiedy nie jesteś zakonnicą? – zapytała Lyra. – Pamiętam to dokładnie – odparła Mary. – Nawet porę dnia. Ponieważ byłam dobra z fizyki, pozwolili mi kontynuować karierę uniwersytecką. Napisałam doktorat i zamierzałam prowadzić wykłady. To nie był jeden z tych zakonów, gdzie zamykają cię przed światem. Nawet nie nosiłyśmy habitów, musiałyśmy tylko ubierać się skromnie i nosić krucyfiks. Więc wykładałam na uniwersytecie i prowadziłam badania z fizyki cząsteczek. Pewnego razu organizowano konferencję z mojej dziedziny i poproszono mnie o wygłoszenie referatu. Konferencja odbywała się w Lizbonie, gdzie jeszcze nigdy nie byłam; prawdę mówiąc, nigdy nie wyjeżdżałam z Anglii. Ta cała wyprawa, lot samolotem, hotel, jaskrawe słońce, obce języki wokół mnie, znane osobistości, które miały przemawiać... Martwiłam się o swój referat, czy zjawią się jacyś słuchacze, czy trema w ogóle pozwoli mi mówić... Och, cała się trzęsłam z przejęcia, możecie mi wierzyć. I byłam taka niewinna... Musicie o tym pamiętać. Byłam taką grzeczną dziewczynką, regularnie chodziłam na mszę, uważałam, że mam powołanie do duchowego życia. Chciałam służyć Bogu całym sercem. Chciałam wziąć całe moje życie i ofiarować je o tak – uniosła złożone dłonie – ofiarować je Jezusowi, żeby z nim zrobił, co zechce. Myślę, że byłam z siebie zadowolona. Za bardzo. Byłam święta i w dodatku mądra. Ha! to trwało do, hm, wpół do dziesiątej wieczorem dziesiątego sierpnia, siedem lat temu. Lyra usiadła prosto i objęła rękami kolana, słuchając z napięciem. – Tego wieczoru wygłosiłam mój referat – ciągnęła Mary – i dobrze mi poszło. Słuchało mnie kilka znanych osób, odpowiedziałam na pytania całkiem do rzeczy, jednym słowem: czułam ulgę i radość... I niewątpliwie dumę. Kilku moich kolegów wybierało się potem do restauracji trochę dalej na brzegu i zapytali, czy pójdę z nimi. Zwykle wymawiałam się od takich zaproszeń, ale tym razem pomyślałam: przecież jestem dorosła, wygłosiłam referat na ważny temat, który został dobrze przyjęty, i jestem wśród przyjaciół... Było tak ciepło, rozmowa obracała się wokół najbardziej interesujących dla mnie rzeczy, wszyscy mieliśmy świetne humory, więc postanowiłam trochę sobie pofolgować. Widzicie, odkrywałam drugą stronę siebie, tę, która lubiła smak wina i sardynek z rusztu, dotyk ciepłego powietrza na skórze i rytm muzyki w tle. Rozkoszowałam się tym. Usiedliśmy do kolacji w ogrodzie. Siedziałam na końcu długiego stołu, pod drzewkiem cytrynowym, obok stała altanka obrośnięta kwiatami passiflory, mój sąsiad rozmawiał z kimś po drugiej stronie... Naprzeciwko mnie siedział mężczyzna, którego widziałam raz czy dwa na konferencji. Nie znałam go osobiście; był Włochem i ludzie mówili o jego pracach, więc pomyślałam, że chciałabym o nich posłuchać. Był niewiele starszy ode mnie, miał miękkie czarne włosy, piękną oliwkową skórę i bardzo ciemne oczy. Włosy ciągle opadały mu na czoło i odgarniał je powoli, o tak... Pokazała im. Will pomyślał, że chyba bardzo dokładnie to zapamiętała. – Nie był przystojny – podjęła. – Nie był bawidamkiem ani kobieciarzem. Gdyby był taki, onieśmieliłby mnie i nie umiałabym z nim rozmawiać. Ale on wydawał się miły, bystry i zabawny. Bez żadnych oporów siedziałam tam pod drzewkiem cytrynowym, wśród kwiatów, wina i pieczonych potraw, rozmawiałam, śmiałam się i pragnęłam, żeby uważał mnie za ładną. Siostra Mary Malone flirtowała! A moje śluby? A poświęcenie życia Jezusowi i cała reszta? No, nie wiem, czy to spowodowało wino, czy moja głupota, czy ciepłe powietrze i zapach kwiatów... Ale stopniowo zaczęło mi się wydawać, że uwierzyłam w coś nieprawdziwego. Uwierzyłam, że byłam szczęśliwa, zadowolona i spełniona sama jedna, bez miłości kogoś innego. Zakochanie było dla mnie niczym Chiny: wiedziałam, że istnieje taki kraj, na pewno bardzo interesujący i ludzie tam jeżdżą, ale nie ja. Nigdy w życiu nie pojadę do Chin, ale to nie ma znaczenia, ponieważ mogę zwiedzać całą resztę świata. A potem ktoś mi podał kawałek czegoś słodkiego i nagle przypomniałam sobie, że przecież byłam w Chinach. A potem o tym zapomniałam. Dopiero smak tych słodyczy przywołał wspomnienie... To chyba był marcepan... słodka migdałowa pasta – wyjaśniła na użytek Lyry, która miała niepewną minę. – Aha! Marcepan! – zawołała Lyra i usiadła wygodnie, żeby słuchać dalej. – W każdym razie – ciągnęła Mary – pamiętałam ten smak i natychmiast powróciła chwila, kiedy smakowałam go po raz pierwszy jako młoda dziewczyna. Miałam dwanaście lat. Byłam na przyjęciu w domu jednej z moich przyjaciółek, na urodzinowym przyjęciu, i mieliśmy dyskotekę... Wtedy ludzie tańczą przy muzyce odtwarzanej z takiej maszyny – wyjaśniła, widząc pytający wzrok Lyry. – Zwykle dziewczęta tańczą razem, bo chłopcy są zbyt nieśmiali, żeby je poprosić. Ale ten chłopiec... nie znałam go... poprosił mnie do tańca, więc przetańczyliśmy pierwszy kawałek, potem drugi i w końcu zaczęliśmy rozmawiać... I wiecie, jak to jest, kiedy się kogoś polubi... od razu to wiesz: a ja go bardzo polubiłam. Rozmawialiśmy dalej, a potem podano urodzinowy tort. On wziął kawałek marcepana i delikatnie włożył mi do ust... Pamiętam, że próbowałam się uśmiechnąć, zaczerwieniłam się i głupio mi się zrobiło... i zakochałam się w nim tylko dlatego, że tak delikatnie dotknął moich ust marcepanem. Słuchając tych słów, Lyra poczuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Czuła mrowienie we włosach, oddychała szybciej. Nigdy nie jeździła kolejką górską ani żadnym takim wynalazkiem, bo rozpoznałaby od razu to ściskanie w piersiach: strach zmieszany z podnieceniem, nie wiadomo dlaczego. Sensacje trwały, pogłębiały się i zmieniały w miarę, jak docierały do kolejnych części ciała. Lyra miała wrażenie, jakby wręczono jej klucz do wielkiego domu, o którym dotąd nie wiedziała, domu ukrytego w jej wnętrzu, i kiedy przekręciła klucz, głęboko w ciemnościach budynku otwarły się inne drzwi i do środka wpadło światło. Siedziała drżąca, obejmując kolana, i ledwie śmiała oddychać, kiedy Mary mówiła dalej: – I chyba na tym przyjęciu albo może na następnym pocałowaliśmy się pierwszy raz. To było w ogrodzie, z domu dochodziła muzyka, cisza i spokój panowały wśród drzew i pragnęłam... Całe moje ciało pragnęło go aż boleśnie i widziałam, że czuł to samo... Oboje byliśmy prawie zbyt nieśmiali, żeby zrobić pierwszy ruch. Prawie. Ale jedno z nas to zrobiło i nagle, bez żadnej przerwy... to było jak kwantowy skok... nagle się całowaliśmy i och, to było więcej niż Chiny, to był raj. Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, nie więcej. Potem jego rodzice się przeprowadzili i nigdy więcej go nie zobaczyłam. To było takie słodkie, takie krótkie... Ale było. Wiedziałam. Byłam w Chinach. Przedziwne: Lyra dokładnie rozumiała, o co tamtej chodzi, chociaż pół godziny wcześniej nie miałaby o tym pojęcia. A w jej wnętrzu ten ogromny dom stał z otwartymi wszystkimi drzwiami i oświetlonymi pokojami – pusty, cichy, czekający. – O wpół do dziesiątej tamtego wieczoru w portugalskiej restauracji – ciągnęła Mary, całkowicie nieświadoma milczącego dramatu rozgrywającego się we wnętrzu Lyry – ktoś podał mi kawałek marcepana i wszystko powróciło. I pomyślałam: czy naprawdę do końca życia nie zamierzam więcej doznać tego uczucia? Uświadomiłam sobie, że chcę pojechać do Chin. Tam jest pełno skarbów, dziwów, tajemnic i radości. Pomyślałam: czy ktoś na tym skorzysta, jeśli wrócę prosto do hotelu, zmówię modlitwy, wyspowiadam się księdzu i obiecam nigdy więcej nie ulegać pokusie? Czy ktoś skorzysta na mojej niedoli? I nadeszła odpowiedź: nie. Nikt nie skorzysta. Nikt mnie nie skarci, nikt mnie nie potępi, nikt mnie nie pobłogosławi, jeśli byłam grzeczna, nikt mnie nie ukarze, jeśli byłam zła. Niebo jest puste. Nie wiedziałam, czy Bóg umarł, czy nigdy nie istniał żaden Bóg. Tak czy owak, poczułam się wolna i samotna i nie wiedziałam, czy jestem szczęśliwa, czy nieszczęśliwa, poczułam tylko, że stało się coś bardzo dziwnego. I cała ta ogromna zmiana dokonała się, kiedy trzymałam marcepan w ustach, zanim jeszcze go połknęłam. Smak... wspomnienie... wstrząs. Kiedy przełknęłam marcepan i spojrzałam na mężczyznę po drugiej stronie stołu, wiedziałam, że zauważył, że coś się stało. Nie mogłam wtedy mu powiedzieć; to było zbyt dziwne i niemal zbyt osobiste. Ale później poszliśmy na spacer plażą w ciemności i ciepły nocny wiatr rozwiewał mi włosy, Atlantyk zaś zachowywał się bardzo grzecznie: drobne, spokojne fale lizały nam stopy. .. Wtedy zdjęłam krucyfiks z szyi i cisnęłam do morza. To było wszystko. Koniec. Minęło. I tak przestałam być zakonnicą – dokończyła. – Czy to był ten sam człowiek, który dowiedział się o czaszkach? – zapytała z przejęciem Lyra. – Och, nie. Człowiek od czaszek nazywał się Payne, doktor Oliver Payne. Zjawił się znacznie później. Nie, mężczyzna na konferencji nazywał się Alfredo Montale. Był całkiem inny. – Czy go pocałowałaś? – Tak – uśmiechnęła się Mary – ale nie wtedy. – Czy trudno było odejść z Kościoła? – zapytał Will. – Pod pewnym względem trudno, bo wszyscy byli tacy rozczarowani. Wszyscy, od matki przełożonej i księży po moich rodziców... Tak się gniewali, robili mi wyrzuty... zupełnie jakby coś, w co wszyscy żarliwie wierzyli, zależało ode mnie, niewierzącej. Ale z drugiej strony to było łatwe, ponieważ miało sens. Po raz pierwszy w życiu czułam, że robię coś całą sobą, a nie tylko częścią. Więc przez jakiś czas byłam samotna, ale potem przywykłam. – Czy wyszłaś za niego za mąż? – zapytała Lyra. – Nie, za nikogo nie wyszłam. Żyłam z kimś... nie z Alfredem, z kimś innym. Mieszkałam z nim prawie przez cztery lata. Moja rodzina była oburzona. Ale potem zdecydowaliśmy, że lepiej nam bez siebie. Więc jestem sama. Mężczyzna, z którym mieszkałam, lubił wspinaczkę górską i nauczył mnie tego, więc jeżdżę w góry i… i mam swoją pracę. No, przynajmniej miałam. Więc jestem samotna, ale szczęśliwa, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. – Jak się nazywał ten chłopiec? – zapytała Lyra. – Ten na przyjęciu? – Tim. – Jak wyglądał? – Och... Miło. Tylko tyle pamiętam. – Kiedy po raz pierwszy cię spotkałam w Oksfordzie – powiedziała Lyra – mówiłaś, że zostałaś naukowcem między innymi dlatego, że nie musisz wybierać między dobrem a złem. Czy musiałaś, kiedy byłaś zakonnicą? – Hm. Nie. Ale wiedziałam, co powinnam myśleć: to czego Kościół mnie nauczył. A kiedy zajmowałam się nauką, mogłam myśleć o zupełnie innych rzeczach. Więc nigdy nie musiałam dokonywać takich wyborów dla siebie. – A teraz? – zapytał Will. – Myślę, że muszę – wyznała Mary, starając się odpowiadać dokładnie. – Kiedy przestałaś wierzyć w Boga... – ciągnął – czy przestałaś wierzyć w dobro i zło? – Nie. Ale przestałam wierzyć w moce dobra i zła istniejące poza nami. I zaczęłam wierzyć, że dobro i zło to nazwy dotyczące ludzkich uczynków, nie samych ludzi. Możemy tylko powiedzieć, że jakiś czyn jest dobry, ponieważ komuś pomaga, albo zły, ponieważ komuś szkodzi. Ludzie są zbyt skomplikowani, żeby im przylepiać proste etykietki. – Tak – potwierdziła stanowczo Lyra. – Czy tęsknisz za Bogiem? – zapytał Will. – Tak – przyznała Mary. – Bardzo. Ciągle tęsknię. Najbardziej brakuje mi poczucia więzi z całym wszechświatem. Dawniej czułam, że jestem w ten sposób połączona z Bogiem, a poprzez niego z całą resztą jego stworzenia. Ale jeśli go nie ma... Daleko na bagnach ptak wyśpiewał długą, melancholijną serię opadających tonów. Żar osiadł w ognisku; trawa falowała lekko na wieczornym wietrze. Atal zdawała się drzemać jak kot, z kołami leżącymi płasko na trawie obok, z podwiniętymi nogami, z oczami na wpół przymkniętymi, częściowo nieobecna. Will leżał na plecach, wpatrując się w gwiazdy. Co do Lyry, nie poruszyła ani jednym mięśniem, odkąd wydarzyła się ta dziwna rzecz, i podtrzymywała w myślach wspomnienie tych przeżyć niczym kruche naczynie wypełnione po brzegi nową wiedzą, którego ledwie śmiała dotknąć z obawy, żeby niczego nie rozlać. Nie wiedziała, co to znaczy, czym jest i skąd się wzięło; więc siedziała, obejmując kolana, i próbowała opanować drżenie. Wkrótce – pomyślała – wkrótce się dowiem. Już niedługo. Mary była zmęczona; skończyły jej się historie. Do jutra na pewno przypomną jej się nowe. 34. Teraz jest Rozsieje was wszystkich żywych po świecie, gdzie każda cząsteczka pyłu tchnie radością. William Blake Mary nie mogła spać. Za każdym razem, kiedy zamykała oczy, coś sprawiało, że wzdrygała się i budziła gwałtownie, napięta ze strachu, jakby znalazła się na skraju przepaści. To się powtórzyło trzy, cztery, pięć razy, aż zrozumiała, że sen nie przyjdzie. Wstała więc, ubrała się po cichu i wyszła z chaty. Ominęła drzewo z gałęziami zwieszonymi jak namiot, pod którym spali Will i Lyra. Księżyc świecił jasno i wysoko na niebie. Dmuchał rześki wiatr; cienie chmur przesuwały się po rozległym pejzażu niczym migrujące stada niewyobrażalnych bestii, pomyślała Mary. Ale zwierzęta migrowały w jakimś celu; widząc stado reniferów wędrujące przez tundrę albo antylopy gnu przemierzające sawannę, wiedziałeś, że idą tam, gdzie znajdą pożywienie albo dobre miejsce na odbycie godów i wychowywanie potomstwa. Ich ruch miał znaczenie. Chmury poruszały się na zasadzie czystego przypadku, w efekcie całkowicie dowolnych zdarzeń na poziomie atomowym i molekularnym; ich cienie pędzące przez prerię nic nie znaczyły. A przecież poruszały się w znaczący sposób. Wydawało się, że mają jakiś cel. Podobnie jak ta noc. Mary czuła to wyraźnie, chociaż nie znała tego celu. Lecz w przeciwieństwie do niej chmury zdawały się wiedzieć, co robią i dlaczego, i wiatr też wiedział, i trawa. Cały świat był żywy i świadomy. Mary wspięła się na zbocze i popatrzyła na bagniska, gdzie wzbierający przypływ ozdabiał srebrzystą koronką ciemne, lśniące połacie mułu i kępy sitowia. Cienie chmur wyglądały tam, jakby uciekały przed czymś strasznym albo spieszyły do czegoś cudownego. Ale co to było, nie wiedziała. Skręciła w stronę zagajnika, gdzie stało jej obserwacyjne drzewo. Znajdowało się w odległości dwudziestu minut marszu; widziała je wyraźnie, górujące nad resztą, kłoniące potężną głowę w dialogu z wiatrem. Mieli sobie coś do powiedzenia, ale Mary ich nie słyszała. Przyspieszyła kroku, poruszona podnieceniem wypełniającym noc, pragnąca w nim uczestniczyć. Właśnie o tym mówiła Willowi, kiedy ją zapytał, czy tęskni za Bogiem: o poczuciu, że cały wszechświat żyje, że wszystko jest połączone ze wszystkim więzami znaczenia. Dopóki była chrześcijanką, czuła się również połączona; kiedy odeszła z Kościoła, poczuła się wolna, lekka i swobodna we wszechświecie pozbawionym znaczenia. A potem przyszło odkrycie Cieni i podróż do innego świata, i teraz ta noc kipiąca życiem, gdzie wszystko miało swój cel i znaczenie, ale nie dla niej. Została odcięta i nie mogła znaleźć połączenia, ponieważ Bóg nie istniał. Na wpół z uniesieniem, na wpół z rozpaczą postanowiła wspiąć się na swoje drzewo i ponownie rozpłynąć się w Pyle. Ale nie pokonała nawet połowy drogi do zagajnika, kiedy wśród szelestu liści i szeptu wiatru w trawie usłyszała odmienny dźwięk. Coś jęczało, głęboką, ponurą nutą jak organy. A na tym tle – trzaski łamanego pękającego drewna, przeraźliwe skrzypienie konarów. Chyba nie jej drzewo? Zatrzymała się na otwartej przestrzeni, gdzie wiatr smagał jej twarz, cienie chmur pędziły wokół niej i wysokie trawy chłostały jej uda. Obserwowała koronę zagajnika. Konary jęczały, gałązki pękały, wielkie płaty zielonego drewna odłupywały się jak drzazgi i spadały z wysoka na ziemię, a potem sama korona – korona drzewa, które Mary znała tak dobrze – drgnęła i powoli, powoli zaczęła się przechylać. Każde włókno w pniu, kora, korzenie zdawały się protestować wielogłosym krzykiem przeciwko morderstwu. Ale drzewo padało i padało, na całej długości torowało sobie drogę przez zagajnik i jakby pochyliło się w stronę Mary, zanim runęło na ziemię niczym fala uderzająca o brzeg; ogromny pień podskoczył lekko i wreszcie osiadł z jękiem rozdzieranego drewna. Podbiegła, żeby dotknąć rozsypanych liści. Znalazła swoją linę i potrzaskane szczątki platformy. Serce jej dudniło boleśnie. Wdrapała się na połamaną koronę drzewa, podciągając się na znajomych konarach pod nieznajomym kątem, i zatrzymała się w najwyższym miejscu, do którego zdołała dotrzeć. Oparła się o konar i wyjęła lunetę. Przez bursztynowe szybki zobaczyła dwa zupełnie odmienne ruchy na niebie: chmury płynęły na tle księżyca w jedną stronę, a strumień Pyłu zdawał się je przecinać w całkiem innym kierunku. Pył płynął szybciej i znacznie obficiej. Całe niebo jakby płynęło, ogromna niepowstrzymana powódź wylewała się ze świata, ze wszystkich światów, w jakąś ostateczną pustkę. Powoli, jakby samoistnie rzeczy połączyły się w jej umyśle. Will i Lyra wspomnieli, że zaczarowany nóż ma co najmniej trzysta lat. Tak im powiedział starzec w wieży. Mulefa mówili, że sarf, który karmił ich świat od trzydziestu trzech tysięcy lat, zaczął zanikać właśnie trzysta lat temu. Według Willa, gildia Torre degli Angeli, właściciele zaczarowanego noża, postępowała niedbale; nie zawsze zamykali otwarte okna. No, skoro Mary sama jedno znalazła, musiało istnieć dużo więcej. Załóżmy, że przez cały ten czas Pył wycieka po trochu z ran, które zaczarowany nóż zadał naturze... Zakręciło jej się w głowie, nie tylko na skutek kołysania, wznoszenia i opadania gałęzi, wśród których tkwiła. Ostrożnie włożyła lunetę do kieszeni, oplotła ramionami gałąź przed sobą i zapatrzyła się na niebo, księżyc, pędzące chmury. Zaczarowany nóż odpowiadał za drobne wycieki na małą skalę. Powodował zniszczenia i wszechświat przez to cierpiał, więc musiała porozmawiać z Willem i Lyrą i znaleźć sposób, żeby to powstrzymać. Ale wielka powódź na niebie to było coś zupełnie innego. Nowe i katastrofalne. I jeśli nie zostanie powstrzymane, nadejdzie kres wszelkiego świadomego życia. Jak pokazali jej mulefa, Pył powstawał, kiedy żywe istoty uzyskiwały świadomość; potrzebował jednak jakiegoś systemu sprzężenia zwrotnego, dla wzmocnienia i zabezpieczenia, tak jak mulefa mieli swoje koła i olejek z drzew. Bez czegoś w tym rodzaju wszystko musiało zniknąć. Myśl, wyobraźnia, uczucia zwiędną i umrą, pozostanie tylko brutalny automatyzm; ten krótki okres, kiedy życie posiadało samoświadomość, zgaśnie jak świeczka w każdym z miliardów światów, gdzie przedtem jasno płonął. Mary czuła bolesny ciężar tej wiedzy. Zupełnie jakby przybyło jej lat. Czuła się jak zgrzybiała staruszka, znużona, schorowana, tęskniąca za grobem. Niezgrabnie zeszła z gałęzi wielkiego powalonego drzewa i ruszyła z powrotem do wioski, wciąż czując wiatr we włosach, wiatr szumiący w liściach i trawie. Na szczycie wzniesienia spojrzała po raz ostatni na strumień Pyłu, przecinany przez chmury gnane wiatrem z księżycem tkwiącym mocno pośrodku. A wtedy zrozumiała wreszcie, co robią; zrozumiała wielki cel. Próbowały powstrzymać odpływ Pyłu. Usiłowały jakoś zatamować straszliwą powódź: wiatr, chmury, księżyc, liście, trawa, wszystkie te cudowne rzeczy krzyczały w głos i rzucały się do walki, żeby zatrzymać Cienio-cząsteczki w tym wszechświecie, który tak wzbogaciły. Materia kochała Pył. Nie chciała, żeby odszedł. Takie było znaczenie nocy i takie było znaczenie Mary. Czyżby myślała, że w życiu nie ma sensu, nie ma celu, kiedy Bóg odszedł? Tak, właśnie tak myślała. – No, teraz jest – powiedziała głośno i powtórzyła jeszcze głośniej: – Teraz jest! Spojrzała ponownie na chmury i księżyc w powodzi Pyłu, kruche i skazane na zagładę, niczym tama z cienkich patyków i małych kamyczków próbująca powstrzymać Missisipi. Ale przynajmniej próbowali. I będą próbować dalej, aż do końca. Mary nie wiedziała, jak długo przebywała na dworze. Kiedy intensywność przeżycia opadła, zastąpiona przez wyczerpanie, kobieta powoli zeszła ze wzgórza w stronę wioski. W połowie drogi, obok małej kępy węzłokrzewów, zobaczyła coś dziwnego na mulistych płyciznach. Błysk bieli, regularny ruch: coś zbliżało się wraz z przypływem. Stanęła nieruchomo i wytężyła wzrok. To nie mogły być tualapi, ponieważ zawsze wędrowały w stadach, a tutaj był jeden; ale wyglądał zupełnie tak samo: skrzydła jak żagle, długa szyja – jeden z ptaków, bez wątpienia. Nigdy nie słyszała, żeby wędrowały w pojedynkę, więc zawahała się, zanim pobiegła ostrzec mulefa; zresztą ptak się zatrzymał. Unosił się na wodzie blisko ścieżki. I rozdzielał się... Nie, coś zeszło mu z grzbietu. To był człowiek. Widziała go całkiem wyraźnie, nawet z tej odległości: księżyc świecił jasno i wzrok jej się przyzwyczaił do nocnej poświaty. Spojrzała przez lunetę i pierzchły wątpliwości: to była ludzka postać, wydzielająca Pył. Niósł coś, jakby długi kij. Przeszedł ścieżką szybko i pewnie; nie biegł, lecz poruszał się jak sportowiec lub myśliwy. Nosił prosty czarny strój, który powinien go dobrze maskować; ale przez lunetę był widoczny jak w świetle reflektorów. Kiedy zbliżył się do wioski, Mary rozpoznała, co takiego niósł. Karabin. Serce jej zamarło, jakby ktoś je oblał lodowatą wodą. Każdy włos na jej ciele stanął dęba. Stała za daleko, żeby cokolwiek zrobić; nawet gdyby krzyknęła, nie usłyszałby jej. Musiała patrzeć, jak wszedł do wioski, jak rozglądał się w lewo i w prawo, przystawał i nasłuchiwał, przechodził od chaty do chaty. Mary czuła się niczym księżyc i chmury próbujące powstrzymać Pył. Krzyknęła bezgłośnie: Nie patrz pod drzewo... Odejdź od drzewa...! Ale on podchodził coraz bliżej i wreszcie zatrzymał się przed jej domem. Nie mogła tego znieść; schowała lunetę do kieszeni i zaczęła zbiegać po stoku. Chciała krzyknąć, zawołać cokolwiek, ale w samą porę zorientowała się, że zbudziłaby Willa i Lyrę, którzy mogli wtedy się zdradzić, więc nie wydała żadnego dźwięku. Potem, ponieważ chciała wiedzieć, co robi mężczyzna, zatrzymała się i znowu wygrzebała lunetę. Musiała stanąć bez ruchu, żeby przez nią spojrzeć. Otwierał drzwi jej chaty. Wchodził do środka. Znikł jej z oczu, chociaż widziała pozostałe po nim zawirowania Pyłu, jak dym rozganiany ręką. Czekała przez nieskończoną minutę, aż pojawił się ponownie. Stanął w drzwiach i powoli przesuwał spojrzenie z lewa na prawo, zahaczając o drzewo. Potem zszedł z progu i stanął bez ruchu, niemal zagubiony. Mary nagle uświadomiła sobie, jak bardzo jest widoczna na odkrytym stoku, wystawiona na strzał; ale mężczyzna interesował się tylko najbliższym otoczeniem i kiedy upłynęła kolejna minuta, odwrócił się i cicho odszedł. Obserwowała każdy jego krok na nadrzecznej ścieżce i widziała wyraźnie, jak usiadł ze skrzyżowanymi nogami na grzbiecie ptaka, który bezszelestnie odpłynął. Pięć minut później zniknęli w ciemnościach. 35. Daleko za wzgórzami Przyszedł dzień narodzin mego życia, moja miłość przyszła do mnie. Christina Rossetti – Doktor Malone – powiedziała Lyra o poranku. – Will i ja musimy poszukać naszych dajmonów. Kiedy je znajdziemy, dowiemy się, co robić. Ale nie możemy już bez nich wytrzymać, więc chcemy iść na poszukiwania. – Dokąd pójdziecie? – zapytała Mary. Oczy ją piekły i głowa bolała po nieprzespanej nocy. Razem z Lyrą zeszły na brzeg rzeki, Lyra – żeby się umyć, Mary – żeby ukradkiem poszukać śladów obcego mężczyzny. Na razie żadnych nie znalazła. – Nie wiem – wyznała Lyra. – Ale one są tu gdzieś. Jak tylko przeszliśmy tutaj, uciekły od nas, jakby już nam nie ufały. Zresztą nie mam do nich pretensji. Ale wiemy, że są w tym świecie, i kilka razy zdawało nam się, że je widzieliśmy, więc może je znajdziemy. – Posłuchaj – zaczęła Mary z oporem i opowiedziała dziewczynce, co widziała zeszłej nocy. Tymczasem dołączył do nich Will i dzieci słuchały poważnie, z szeroko otwartymi oczami. – To pewnie zwykły podróżnik, który znalazł okno i przyszedł z innego świata – powiedziała Lyra, kiedy Mary skończyła mówić. Osobiście miała inne rzeczy na głowie, bardziej interesujące od tego mężczyzny. – Jak ojciec Willa – ciągnęła. – Pewnie teraz jest mnóstwo różnych otworów. W każdym razie, jeśli po prostu odszedł, chyba nie miał złych zamiarów, prawda? – Nie wiem. Nie podobał mi się. I martwię się, że pójdziecie sami... albo martwiłabym się, gdybym nie wiedziała, że robiliście już znacznie bardziej niebezpieczne rzeczy. Och, sama nie wiem. Ale proszę, bądźcie ostrożni. Proszę, rozglądajcie się dookoła. Przynajmniej na prerii zobaczycie każdego z daleka... – Wtedy możemy od razu uciec do innego świata, więc on nic nam nie zrobi – oświadczył Will. Stanowczo postanowili iść, a Mary nie chciała się sprzeczać. – Przynajmniej obiecajcie – zażądała – że nie wejdziecie pomiędzy drzewa. Jeśli ten człowiek wciąż tu jest, mógł schować się w zagajniku i nie zobaczycie go w porę, żeby uciec. – Obiecujemy – powiedziała Lyra. – No dobrze, zapakuję wam trochę jedzenia, gdyby wam dłużej zeszło. Mary wzięła trochę płaskiego chleba, sera i kilka słodkich czerwonych owoców gaszących pragnienie, zawinęła je w szmatkę i obwiązała sznurkiem, żeby jedno z dzieci mogło nieść pakunek na ramieniu. – Pomyślnych łowów – powiedziała. – Proszę, uważajcie na siebie. Nadal czuła niepokój. Stała i odprowadzała ich wzrokiem przez całą drogę do stóp wzgórza. – Ciekawe, czemu ona jest taka smutna – rzucił Will, kiedy wspinali się drogą na szczyt. – Pewnie się zastanawia, czy kiedyś wróci do domu – westchnęła Lyra. – I czy odzyska swoje laboratorium. I może smutno jej z powodu tego mężczyzny, w którym była zakochana. – Hm – mruknął Will. – Myślisz, że my kiedyś wrócimy do domu? – Nie wiem. Zresztą ja i tak nie mam domu. Nie przyjmą mnie z powrotem do Kolegium Jordana i nie mogę mieszkać z niedźwiedziami ani z czarownicami. Może zamieszkam z Cyganami. Zgodziłabym się, gdyby mnie przyjęli. – A świat Lorda Asriela? Nie chcesz tam mieszkać? – On upadnie – ostrzegła. – Dlaczego? – Pamiętaj, co mówił duch twojego ojca, zanim wyszliśmy. O dajmonach, że mogą długo żyć tylko wtedy, jeśli zostaną we własnym świecie. Ale pewnie Lord Asriel, to znaczy mój ojciec, nie pomyślał o tym, bo nikt nie wiedział dostatecznie dużo o innych światach, kiedy zaczynali... To wszystko – dodała ze smutkiem – ta cała odwaga i wiedza... Wszystko zmarnowane! Wszystko na próżno! Wspinali się dalej bez trudu po kamiennej drodze i kiedy dotarli na grzbiet wzgórza, zatrzymali się i obejrzeli. – Will – odezwała się Lyra. – A jeśli ich nie znajdziemy? – Na pewno znajdziemy. Ciekawi mnie tylko, jak moja dajmona będzie wyglądała. – Widziałeś ją. A ja wzięłam ją na ręce – przypomniała Lyra, rumieniąc się, ponieważ oczywiście dotykanie czegoś tak prywatnego jak cudzy dajmon oznaczało poważne naruszenie dobrych manier. Zabraniała tego nie tylko uprzejmość, ale coś głębszego – coś jakby wstyd. Szybkie zerknięcie na czerwone policzki Willa zdradziło jej, że wiedział o tym równie dobrze jak ona. Nie potrafiła odgadnąć, czy również doznał tego podniecenia zmieszanego ze strachem, które ona odczuwała poprzedniej nocy; teraz dziwne uczucie powróciło. Szli obok siebie, nagle onieśmieleni. Ale Will, niezrażony nieśmiałością, zapytał: – Kiedy dajmon przybiera ostateczną postać? – Około... chyba jakoś w twoim wieku albo trochę później. Może raczej później. Rozmawialiśmy z Panem o jego ostatecznej postaci. Zastanawialiśmy się, czym będzie... – Ludzie tego nie wiedzą? – Nie jako dzieci. Dorastając, zaczynają myśleć, no wiesz, że będą tym albo tamtym... I zwykle wybierają coś, co do nich pasuje. To znaczy, do ich prawdziwej natury. Na przykład jeśli twój dajmon jest psem, to znaczy, że lubisz robić, co ci każą, wiedzieć, kto jest szefem, wypełniać rozkazy i zadowalać ludzi mających władzę. Wielu służących to ludzie, których dajmony są psami. Więc to pomaga wiedzieć, jaki jesteś i co potrafisz najlepiej. Skąd ludzie w twoim świecie wiedzą, jacy są? – Nie wiem. Niewiele wiem o moim świecie. Potrafię tylko dochować sekretu, kryć się i skradać, więc niewiele wiem o... dorosłych i przyjaciołach. Albo kochankach. Myślę, że trudno mieć dajmona, bo wszyscy tyle o tobie wiedzą od pierwszego spojrzenia. Wolę się nie ujawniać i nie rzucać w oczy. – Więc może twoja dajmona byłaby zwierzęciem, które potrafi dobrze się ukrywać. Albo takim, które wygląda jak inne... na przykład motyl, który udaje osę. Na pewno macie takie stworzenia w waszym świecie, bo my mamy, a nasze światy są takie podobne. Maszerowali razem w przyjaznym milczeniu. Wszędzie wokół nich królował kryształowo czysty poranek, przejrzysty w kotlinach i perłowobłękitny w górze. Jak okiem sięgnąć falowała rozległa sawanna, brązowa, złota, płowożółta, migotliwa i pusta aż po horyzont. Zupełnie jakby byli jedynymi ludźmi na świecie. – Ale tak naprawdę nie jest pusta – zauważyła Lyra. – Chodzi ci o tego mężczyznę? – Nie. Wiesz, o co mi chodzi. – Tak, wiem. Widzę cienie w trawie... może to ptaki – powiedział Will. Śledził drobne, błyskawiczne poruszenia tu i tam. Odkrył, że łatwiej dostrzegał cienie, jeśli nie patrzył wprost. Chętniej się pokazywały na krawędzi pola widzenia i kiedy wyjaśnił to Lyrze, powiedziała: – Negatywna zdolność. – Co to znaczy? – Pierwszy powiedział to poeta Keats. Doktor Malone wie. W ten sposób odczytuję aletheiometr. W ten sposób ty używasz noża, prawda? – Tak, chyba tak. Ale właśnie pomyślałem, że to mogą być dajmony. – Ja też, ale... Przyłożyła mu palce do ust. Kiwnął głową. – Patrz – powiedział. – Jeszcze jedno przewrócone drzewo. Przed nimi leżało obserwacyjne drzewo Mary. Podeszli do niego ostrożnie, nie spuszczając oczu z zagajnika na wypadek, gdyby następne drzewo padało. W spokojny poranek, gdzie tylko lekki wiatr poruszał liśćmi, wydawało się niemożliwe, żeby taka potęga mogła upaść, a jednak upadła. Ogromny pień górował nad nimi, wspierany w zagajniku przez rozerwane korzenie, a na trawie przez masę gałęzi. Niektóre gałęzie, połamane i zmiażdżone, dorównywały rozmiarom największym drzewom, jakie Will widział w życiu. Korona, pełna wciąż krzepkich konarów, gęsta od wciąż zielonych liści, wznosiła się wysoko w balsamicznym powietrzu niczym zrujnowany pałac. Nagle Lyra chwyciła Willa za ramię. – Ciii – szepnęła. – Nie patrz. One na pewno są tam na górze. Widziałam jakiś ruch i przysięgnę, że to był Pan... Dłoń miała ciepłą. Bardziej absorbował go ten dotyk niż korona liści i gałęzi nad głową. Udawał, że spogląda bezmyślnie na horyzont, po czym jego spojrzenie zawędrowało w splątaną masę zieleni, brązu i błękitu i tam – Lyra miała rację! – tam odkryło coś, co nie było drzewem. A obok niego drugie coś... – Chodźmy – mruknął Will zniżonym głosem. – Odejdziemy stąd i zobaczymy, czy pójdą za nami. – A jeśli nie pójdą... Ale dobrze, zgoda – odszepnęła Lyra. Udali, że się rozglądają; oparli ręce na najbliższym konarze, jakby zamierzali się wspinać. Udali, że się rozmyślili, pokręcili głowami i odeszli. – Szkoda, że nie możemy się obejrzeć – powiedziała Lyra, kiedy oddalili się kilkaset metrów. – Idź dalej. One nas widzą i nie zabłądzą. Przyjdą do nas, kiedy same zechcą. Zeszli z czarnej drogi w trawę wysoką do kolan, rozgarniali nogami szeleszczące źdźbła, obserwowali owady fruwające, trzepoczące, śmigające, unoszące się w miejscu, słuchali chóralnego ćwierkania i bzyczenia miliona głosów. – Co teraz zrobisz, Will? – zapytała cicho Lyra po chwili milczenia. – No, muszę wrócić do domu – odparł. Pomyślała, że mówił bez przekonania. Miała nadzieję, że mówił bez przekonania. – Ale oni pewnie jeszcze cię ścigają – ostrzegła. – Tamci ludzie. – Widzieliśmy przecież gorsze rzeczy. – Tak, chyba tak... Ale chciałam ci pokazać Kolegium Jordana i Żuławy. Chciałam, żebyśmy... – Tak – przyznał. – A ja chciałem... Dobrze by było znowu zobaczyć... nawet Cittagazze. To piękne miejsce i jeśli wszystkie upiory odeszły... Ale mam matkę. Muszę wrócić i opiekować się nią. Zostawiłem ją z panią Cooper, to niedobre dla nich obu. – Ale to niesprawiedliwe dla ciebie, że musisz to robić. – Nie – odparł – ale to inny rodzaj niesprawiedliwości. Coś jak burza albo trzęsienie ziemi. Może to niesprawiedliwe, jednak to niczyja wina. Lecz gdybym po prostu zostawił matkę ze staruszką, która sama nie za dobrze się trzyma, to byłoby nie w porządku. To byłoby złe. Muszę wracać do domu. Ale pewnie trudno nam będzie wrócić do dawnego życia. Chyba sekret już się wydał. Wątpię, czy pani Cooper dała radę zaopiekować się moją matką, zwłaszcza w tych okresach, kiedy matka miała napady strachu. Więc pewnie musiała poszukać pomocy, a kiedy wrócę, zamkną mnie w jakiejś instytucji. – Nie! W sierocińcu? – Pewnie coś w tym rodzaju. Nie wiem dokładnie. Nienawidzę takich miejsc. – Możesz uciec z pomocą noża, Will! Możesz uciec do mojego świata! – Moje miejsce jest tam, gdzie mogę być z nią. Kiedy dorosnę, będę mógł opiekować się nią jak należy, w moim własnym domu. Wtedy nikt nie będzie się wtrącał. – Myślisz, że się ożenisz? Milczał przez długi czas. Wiedziała, że szukał odpowiedzi. – Nie wybiegam tak daleko w przyszłość – odparł. – To musiałby być ktoś, kto rozumie... Wątpię, czy jest ktoś taki w moim świecie. A ty wyjdziesz za mąż? – Ja też chyba nie – wyznała niezbyt pewnym głosem. – Za nikogo z mojego świata. Powoli szli dalej w stronę horyzontu. Mieli dla siebie cały czas tego świata; cały czas, jaki pozostał temu światu. Po chwili Lyra odezwała się: – Zatrzymasz ten nóż, prawda? Żebyś mógł odwiedzić mój świat? – Oczywiście. Z pewnością nie oddam go nigdy i nikomu. – Nie patrz – ostrzegła, nie zmieniając kroku. – Znowu tam są. Po lewej. – Więc idą za nami – ucieszył się Will. – Cii! – Tak myślałem, że pójdą. OK, po prostu będziemy udawać, pójdziemy dalej i będziemy ich szukać w różnych głupich miejscach. To zmieniło się w zabawę. Natrafili na staw i szukali w mule i wśród trzcin, wołając głośno, że dajmony pewnie przybrały postacie żab, nartników albo ślimaków; zerwali korę z dawno przewróconego drzewa na skraju zagajnika drzew sznurkowych, udając, że widzieli dwa dajmony wpełzające tam pod postacią skorków; Lyra narobiła wielkiego zamieszania wokół mrówki, na którą rzekomo nadepnęła. Ubolewała nad jej siniakami, twierdziła, że jej twarz wygląda całkiem jak twarz Pana, pytała z fałszywym smutkiem, dlaczego mrówka nie chce z nią rozmawiać. Lecz kiedy uznała, że naprawdę nikt ich nie słyszy, nachyliła się do Willa i zapytała szczerze, zniżonym głosem: – Musieliśmy je zostawić, prawda? Nie mieliśmy wyboru? – Tak, musieliśmy. Dla ciebie to było gorsze niż dla mnie, ale nie mieliśmy żadnego wyboru. Złożyłaś Rogerowi obietnicę i musiałaś jej dotrzymać. – A ty musiałeś jeszcze raz porozmawiać z ojcem... – I musieliśmy wypuścić ich wszystkich. – Tak, musieliśmy. Tak się cieszę, że ich wypuściliśmy. Pan też się kiedyś ucieszy, kiedy umrę. Nie zostaniemy rozdzieleni. Zrobiliśmy coś dobrego. Słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie i powietrze się ogrzewało, więc zaczęli szukać cienia. Około południa znaleźli się na zboczu wzniesienia i kiedy dotarli do grzbietu, Lyra upadła na trawę i powiedziała: – No! Jeśli szybko nie znajdziemy cienia... Po drugiej stronie rozciągała się dolina gęsto porośnięta krzakami, co wskazywało, że płynie tam strumień. Trawersem zeszli po zboczu aż do wylotu doliny i rzeczywiście znaleźli strumyk, bulgoczący na kamieniach wśród paproci i sitowia. Zanurzyli rozpalone twarze w wodzie i napili się z wdzięcznością, a potem ruszyli wzdłuż strumienia, który tworzył miniaturowe wiry, przelewał się przez niziutkie kamienne progi i przez cały czas zwiększał objętość. – Jak on to robi? – zdumiała się Lyra. – Przecież nie dopływa tu więcej wody, ale na dole jest głębiej niż na górze. Will, obserwujący cienie kątem oka, zobaczył, że przemknęły do przodu, przeskoczyły przez paprocie i skryły się w krzakach na dole. W milczeniu wskazał kierunek. – Po prostu płynie wolniej – wyjaśnił. – Woda ze źródła wypływa szybciej, więc gromadzi się w tych basenach... Tam poszły – szepnął, wskazując grupkę drzew o stóp zbocza. Serce Lyry biło tak szybko, że czuła pulsowanie w skroniach. Wymienili z Willem spojrzenia, dziwnie poważne i formalne, zanim ruszyli w dół z biegiem strumienia. Podszycie gęstniało w miarę, jak schodzili do doliny; strumień wpływał w zielone tunele i wynurzał się na polankach nakrapianych światłem, żeby przelać się przez kamienny próg i znowu zniknąć w zieleni, gdzie tylko go słyszeli. U stóp wzgórza wpłynął do niewielkiego zagajnika drzew o srebrzystej korze. Ojciec Gomez patrzył z grzbietu wzniesienia. Nietrudno było ich śledzić, chociaż Mary ufała bezpieczeństwu otwartej sawanny, bo mnóstwo kryjówek znajdowało się w trawie, kępach węzłodrzew i żywicznych krzaków. Wcześniej dwoje młodych ciągle się rozglądało, jakby podejrzewali, że ktoś ich śledzi, więc ksiądz musiał trzymać się z daleka; lecz w miarę jak mijał poranek, byli coraz bardziej pochłonięci sobą i zwracali coraz mniej uwagi na otoczenie. Jedno, czego nie chciał, to zranić chłopca. Bardzo bał się skrzywdzić niewinną osobę. Dla pewności musiał podejść dostatecznie blisko, żeby wyraźnie zobaczyć swój cel, czyli wejść za nimi do zagajnika. Cicho i ostrożnie posuwał się z biegiem strumienia. Jego dajmona, żuk z zielonym grzbietem, frunęła mu nad głową, smakując powietrze; wzrok miała gorszy od niego, ale wyczulonym węchem łatwo wychwytywała zapach młodych ludzi. Wyprzedzała księdza, siadała na łodydze trawy i czekała na niego, potem znowu odlatywała, kiedy odnalazła w powietrzu trop zapachowy pozostawiony przez młode ciała. Ojciec Gomez w duchu podziękował Bogu za swoją misję, ponieważ stało się jasne, że chłopiec i dziewczyna wkraczają na drogę śmiertelnego grzechu. Wreszcie zobaczył błysk włosów w kolorze ciemnoblond. Przysunął się trochę bliżej i podniósł karabin. Miał teleskopowy celownik, niskiej mocy, ale pięknie wykonany, który nie tylko powiększał obraz, ale również wyostrzał. Tak, to ona; zatrzymała się i obejrzała, więc zobaczył wyraz jej twarzy i zdumiało go, jak ktoś przesiąknięty złem może wyglądać tak promiennie i radośnie. Zawahał się i chwila minęła, dwójka dzieci weszła pomiędzy drzewa i znikła mu z oczu. No, daleko nie odejdą. Ruszył za nimi wzdłuż strumienia, skulony, trzymając karabin w jednej ręce i balansując drugą. Był już tak bliski sukcesu, że po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, co zrobi później: czy bardziej przysłuży się królestwu niebios, jeśli wróci do Genewy, czy jeśli zostanie tutaj, żeby nawrócić ten świat. Przede wszystkim należy przekonać czworonogie stworzenia, które zdawały się posiadać zalążki rozumu, że ich zwyczaj jeżdżenia na kołach jest obrzydliwy, szatański i przeciwny woli boskiej. Trzeba je tego oduczyć, a zbawienie przyjdzie samo. Dotarł do podnóża wzniesienia, gdzie rosły drzewa, i cicho odłożył karabin. Zajrzał w srebrno-zielono-złoty cień i nasłuchiwał, osłaniając uszy obiema rękami, żeby wśród brzęczenia owadów i ciurkania wody wychwycić ludzkie głosy. Tak, byli tam. Zatrzymali się. Schylił się po karabin... I zachłysnął się chrapliwym jękiem, kiedy coś chwyciło jego dajmonę i odciągnęło od niego. Ale nikogo tam nie było! Gdzie ona jest? Czuł straszliwy ból. Usłyszał jej krzyk i rzucił się dziko w lewo, w prawo, szukając jej. – Stój spokojnie – przemówił głos w powietrzu – i milcz. Trzymam w ręku twoją dajmonę. – Ale... gdzie jesteś? Kim jesteś? – Nazywam się Balthamos – oznajmił głos. Will i Lyra szli brzegiem strumienia w głąb lasu, ostrożnie, w milczeniu, aż dotarli do samego środka. Znajdowała się tam mała polanka, wysłana miękką trawą i omszałymi kamieniami. Gałęzie splatały się w górze, niemal całkowicie przesłaniały niebo i przepuszczały tylko maleńkie ruchome cekiny światła, toteż wszystko wyglądało jak nakrapiane srebrem i złotem. Panował tutaj błogi spokój. Tylko szmer strumienia i czasami szelest liści wysoko w koronach drzew mąciły ciszę. Will zdjął zawiniątko zjedzeniem; Lyra położyła obok swój plecaczek. Nigdzie nie widzieli ani śladu dajmonów. Byli zupełnie sami. Zdjęli buty i skarpetki, usiedli na omszałych kamieniach na brzegu strumienia i zanurzyli stopy w zimnej wodzie. Od razu krew zaczęła w nich żywiej krążyć. – Jestem głodny – powiedział Will. – Ja też – przyznała Lyra, chociaż czuła coś więcej coś stłumionego, napierającego, na wpół radosnego i na wpół bolesnego, i sama nie wiedziała, co to jest. Rozwinęli pakunek i zjedli trochę chleba z serem. Nie wiadomo dlaczego, dłonie mieli powolne i niezdarne i prawie nie czuli smaku jedzenia, chociaż chleb upieczony na gorących kamieniach był mączysty i chrupiący, a ser miękki, słonawy i bardzo świeży. Potem Lyra wzięła jeden z małych czerwonych owoców. Z mocno bijącym sercem odwróciła się do chłopca i powiedziała: – Will... I uniosła owoc do jego ust. Widziała w jego oczach, że natychmiast zrozumiał i wypełniła go radość zbyt wielka, żeby mówić. Poczuł drżenie jej palców przy swoich ustach i podniósł rękę, żeby przytrzymać jej dłoń; i wtedy oboje odwrócili wzrok, zmieszani, uszczęśliwieni. Niczym dwa motyle zderzające się w powietrzu, równie lekko zetknęły się ich wargi. Potem, zanim się spostrzegli, przywierali do siebie i na oślep przyciskali twarz do twarzy. – Tak jak mówiła Mary... – szepnął. – Od razu wiesz, kiedy kogoś lubisz... Kiedy spałaś na górze, zanim cię zabrała, powiedziałem Pantalaimonowi... – Słyszałam – odszepnęła. – Nie spałam i chciałam ci powiedzieć to samo. Teraz wiem, co czułam przez cały czas: kocham cię, Will, kocham cię... Słowo „kocham” rozpłomieniło jego zmysły. Dreszcze przenikały całe ciało, kiedy odpowiedział jej tymi samymi słowami i całował jej gorącą twarz, wdychał z uwielbieniem zapach jej ciała i ciepłą miodową woń włosów, i całował jej słodkie wilgotne usta, które smakowały jak czerwony owoc. Wokół nich trwała cisza, jakby cały świat wstrzymał oddech. Balthamos był przerażony. Uciekał w górę strumienia, jak najdalej od lasu, trzymając drapiącego, gryzącego, kłującego owada-dajmonę, i starał się jak najlepiej ukryć przed człowiekiem, który chwiejnie podążał za nim. Nie mógł pozwolić, żeby tamten go dogonił. Wiedział, że ojciec Gomez zabiłby go w jednej chwili. Anioł jego rangi nie mógł się mierzyć z człowiekiem, nawet zdrowy i silny anioł, a co dopiero Balthamos, dodatkowo osłabiony przez żal po stracie Barucha i wstyd, że poprzednio opuścił Willa. Nie miał nawet siły na latanie. – Stój, stój! – zawołał ojciec Gomez. – Proszę, stój spokojnie. Nie widzę cię... Proszę, porozmawiajmy... Nie krzywdź mojej dajmony, błagam... W rzeczy samej to dajmona krzywdziła Balthamosa. Anioł widział niewyraźnie przez zaciśnięte palce małą zieloną istotkę, która raz po raz zagłębiała szczęki we wnętrzu jego dłoni. Gdyby rozchylił palce chociaż na chwilę, dajmona by uciekła. – Tędy – powiedział. – Idź za mną. Odejdź od tego lasu. Chcę z tobą porozmawiać, a to nieodpowiednie miejsce. – Ale kim jesteś? Podejdź bliżej... Skąd mam wiedzieć, kim jesteś, skoro cię nie widzę? Stój spokojnie, nie ruszaj się tak szybko! Ale szybkość stanowiła jedyną obronę Balthamosa. Próbując ignorować gryzącą dajmonę, wszedł do małej kotliny, skąd wypływał strumień. Anioł skakał z kamienia na kamień. Potem popełnił błąd: chciał się obejrzeć, pośliznął się i stopa wpadła mu do wody. – Ach – szepnął ojciec Gomez z satysfakcją, kiedy zobaczył rozbryzg. Balthamos natychmiast pospieszył dalej – teraz jednak przy każdym kroku zostawiał na suchych kamieniach mokry odcisk stopy. Ksiądz zobaczył ślady, skoczył do przodu i poczuł na dłoni muśnięcie piór. Zatrzymał się zdumiony; anioł – przemknęło mu przez myśl. Balthamos wykorzystał okazję i odszedł dalej, a ksiądz musiał pójść za nim, bo kolejny ostry skurcz bólu ścisnął mu serce. Balthamos rzucił przez ramię: – Dojdziemy do szczytu wzgórza i tam porozmawiamy, przyrzekam. – Rozmawiajmy tutaj! Stań w miejscu, a przysięgam, że cię nie dotknę! Anioł nie odpowiedział; zbyt trudno było mu się skoncentrować. Musiał podzielić uwagę na trzy części: patrzeć do tyłu, żeby ksiądz go nie dogonił, do przodu, żeby wybierać drogę, i uważać na rozwścieczoną dajmonę kłującą jego dłoń. Co do księdza, jego umysł pracował szybko. Naprawdę groźny przeciwnik zabiłby jego dajmonę od razu i zakończył sprawę na miejscu; ten wróg bał się uderzyć. Pamiętając o tym, ksiądz potykał się, wydawał ciche jęki bólu i raz czy dwa prosił, żeby tamten przystanął – i przez cały czas obserwował uważnie, przysuwał się bliżej, oceniał rozmiar przeciwnika, jego szybkość, zasięg wzroku. – Proszę... – zaskomlał. – Nie wiesz, jak to boli... Nie mogę ci zrobić nic złego... Możemy się zatrzymać i porozmawiać? Nie chciał tracić z oczu lasu. Znaleźli się teraz w miejscu, skąd brał początek strumień. Ksiądz widział zarys stóp Balthamosa, bardzo lekko przyciskających trawę. Obserwował każdy centymetr drogi i wiedział dokładnie, gdzie przystanął anioł. Balthamos odwrócił się, a ksiądz spojrzał tam, gdzie spodziewał się dostrzec jego twarz, i zobaczył go po raz pierwszy: tylko lśnienie w powietrzu, ale nie miał wątpliwości. Znajdował się za daleko, żeby dosięgnąć anioła jednym skokiem, a przyciąganie dajmony rzeczywiście sprawiało ból i osłabiało. Może gdyby zrobił jeszcze krok czy dwa... – Siadaj! – rozkazał Balthamos. – Siadaj tam, gdzie stoisz. Ani kroku bliżej. – Czego chcesz? – zapytał ojciec Gomez, stojąc bez ruchu. – Czego chcę? Chcę cię zabić, ale nie mam siły. – Jesteś aniołem? – Co za różnica? – Może się pomyliłeś. Może jesteśmy po tej samej stronie. – Nie, nie jesteśmy. Śledziłem cię. Wiem, po której jesteś stronie... Nie, nie, nie ruszaj się. Stój w miejscu! – Jeszcze nie za późno na skruchę. Wszystkim aniołom wolno żałować za grzechy. Pozwól, że wysłucham twojej spowiedzi. – Och, Baruchu, pomóż mi! – wykrzyknął Balthamos w rozpaczy i odwrócił się. A kiedy krzyknął, ojciec Gomez skoczył na niego. Uderzył anioła ramieniem i pozbawił równowagi; anioł wyrzucił rękę w bok, żeby nie upaść, i wypuścił owada-dajmonę. Żuk natychmiast odleciał, a ojciec Gomez poczuł ulgę i przypływ sił. I właśnie to go zabiło, ku jego wielkiemu zdziwieniu. Rzucił się tak gwałtownie na mglistą postać anioła i spodziewał się napotkać o tyle większy opór, że nie zdołał zahamować. Pośliznął się; z rozpędu poleciał w dół do strumienia; a Balthamos, myśląc, co zrobiłby Baruch, kopnął rękę księdza szukającą oparcia. Ojciec Gomez upadł ciężko. Uderzył głową o kamień i ogłuszony wylądował twarzą w wodzie. Natychmiast oprzytomniał, ale kiedy kaszlał i niemrawo próbował się podnieść, zdesperowany Balthamos zignorował dajmonę żądlącą go w twarz, oczy i usta, i całym swoim niewielkim ciężarem przytrzymał twarz mężczyzny w wodzie. Trzymał, trzymał i trzymał. Kiedy dajmona nagle znikła, Balthamos puścił. Jak tylko się upewnił, że człowiek nie żyje, wyciągnął ciało ze strumienia i ułożył troskliwie na trawie. Skrzyżował księdzu ręce na piersiach i zamknął powieki. Potem wstał. Czuł się chory, znużony i zbolały. – Baruchu – powiedział. – Och, Banachu, mój drogi, nie mogę zrobić nic więcej. Will i dziewczynka są bezpieczni i wszystko będzie dobrze, ale dla mnie to koniec, chociaż tak naprawdę umarłem, kiedy ty umarłeś, mój ukochany Baruchu... Po chwili zniknął. Na polu fasoli, senna od popołudniowego upału, Mary usłyszała głos Atal i nie potrafiła odróżnić podniecenia od niepokoju. Czyżby następne drzewo upadło? Czy pojawił się człowiek z karabinem? – Patrz! Patrz! – wołała Atal, szturchając trąbą kieszeń Mary, więc kobieta wyjęła lunetę i skierowała na niebo, jak kazała przyjaciółka. – Powiedz mi, co się dzieje! – zażądała Atal. – Czuję, że jest inaczej, ale nie widzę. Wielka powódź Pyłu na niebie ustała. Wcale nie zamarła w bezruchu; Mary obejrzała cały nieboskłon przez bursztynowe soczewki i widziała prądy, fale, zawirowania. Pył poruszał się bezustannie, ale już nie odpływał. Co więcej, zdawał się opadać jak płatki śniegu. Mary pomyślała o drzewach kołowych: kwiaty, które otwierały się do góry, będą piły ten złoty deszcz. Niemal czuła, jak przyjmują go z wdzięcznością w swoje biedne spragnione kielichy, tak idealnie ukształtowane w tym celu. – Młodzi – powiedziała Atal. Mary odwróciła się z lunetą w ręku, żeby zobaczyć powrót Willa i Lyry. Nadchodzili z daleka, bez pośpiechu. Trzymali się za ręce, rozmawiali, pochylając ku sobie głowy, zapomniawszy o całym świecie. Widziała to nawet z tej odległości. Prawie już uniosła lunetę do oka, ale powstrzymała się i schowała ją do kieszeni. Nie potrzebowała lunety. Wiedziała, co zobaczy; wydawaliby się niczym wykuci z żywego złota. Wyglądaliby jak prawdziwy obraz tego, czym istoty ludzkie zawsze mogły być, gdyby sięgnęły po swoje dziedzictwo. Pył sypiący się z gwiazd znalazł znowu żywy dom, a wszystko to sprawiły te dzieci – już nie dzieci – przesycone miłością. 36. Złamana strzała Lecz los żelazne wbija kliny, co naszą więź rozciągłą kruszą. Andrew Marvell Definicja miłości Dwa dajmony wędrowały przez cichą wioskę, przez smugi światła i cienia, stąpały na kocich łapkach przez oświetlony księżycem plac zebrań, aż zatrzymały się przed otwartymi drzwiami domu Mary. Ostrożnie zajrzały do środka i zobaczyły śpiącą kobietę, więc wycofały się, znowu weszły w blask księżyca i skierowały się w stronę drzewa-namiotu. Długie gałęzie zwieszały wonne, skręcone liście prawie do samej ziemi. Bardzo ostrożnie, bardzo powoli, żeby nie zaszeleścił żaden liść i nie trzasnęła żadna gałązka, dwa koty prześliznęły się pod kurtyną liści i zobaczyły to, czego szukały: chłopca i dziewczynę, uśpionych i przytulonych do siebie. Podeszły bliżej po trawie i lekko dotknęły śpiących nosami, łapkami, wąsami, kąpiąc się w ich życiodajnym cieple, ale z ostrożnością, żeby ich nie obudzić. Doglądały swoich ludzi (delikatnie oczyściły szybko gojącą się ranę Willa, odgarnęły pukiel włosów z twarzy Lyry), kiedy za nimi rozległ się cichy dźwięk. Natychmiast, w absolutnej ciszy, oba dajmony zmieniły się w wilki: dziko zapłonęły oczy, zalśniły obnażone białe kły, każda linia ciała wyrażała groźbę. Stała tam kobieta, obramowana księżycową poświatą. To nie była Mary i kiedy przemówiła, usłyszały ją wyraźnie, chociaż nie wydała żadnego dźwięku. – Chodźcie ze mną – powiedziała. Dajmoniczne serce Pantalaimona podskoczyło mu w piersi, ale nie odezwał się, dopóki nie oddalili się od śpiących pod drzewem. – Serafina Pekkala! – zawołał radośnie. – Gdzie byłaś? Wiesz, co się stało? – Sza. Polecimy do miejsca, gdzie możemy porozmawiać – zaproponowała czarownica, pamiętając o śpiących mieszkańcach wioski. Zostawiła swoją gałąź sosny obłocznej przy drzwiach domu Mary; kiedy ją podniosła, dwa dajmony zmieniły się w ptaki – w słowika i sowę – i pofrunęły za nią nad strzechami, nad łąkami, nad łańcuchem wzgórz, w stronę najbliższego zagajnika drzew kołowych, wielkiego jak zamek, z koroną wysrebrzoną księżycem. Serafina Pekkala usiadła na najwyższej wygodnej gałęzi, wśród otwartych kwiatów pijących Pył, a dwa ptaki przysiadły opodal. – Nie na długo zostaniecie ptakami – powiedziała. – Już wkrótce wasza postać się ustali. Rozejrzyjcie się i zapamiętajcie ten widok. – Czym będziemy? – zapytał Pantalaimon. – Dowiecie się szybciej, niż myślicie – odparła Serafina Pekkala. – Słuchajcie, bo zdradzę wam tajemnicę, jakiej nie zna nikt oprócz czarownic. Mogę to zrobić dlatego, że siedzicie tutaj ze mną, a wasi ludzie śpią tam na dole. To potrafią jedynie nieliczni. Wiecie kto? – Czarownice – odpowiedział Pantalaimon – i szamani. Więc... – Zostawiwszy was oboje na granicy świata zmarłych, Lyra i Will zrobili nieświadomie coś, co czarownice robiły zawsze, odkąd są czarownicami. Jest takie miejsce w naszej północnej krainie, ohydne pustkowie, gdzie wydarzyła się wielka katastrofa w czasach, kiedy świat był jeszcze młody. Odtąd nic tam nie żyje. Żadne dajmony nie mogą tam wejść. Żeby zostać czarownicą, dziewczyna musi samotnie przemierzyć ten obszar i zostawić swojego dajmona. Wiecie, jaki ból muszą wytrzymać. Ale dokonawszy tego, odkrywają, że ich dajmony nie zostały odcięte jak w Bolvangarze, nadal stanowią jedną istotę. Teraz jednak mogą wędrować swobodnie, podróżować do odległych miejsc, oglądać obce widoki i przynosić wiadomości. Ty nie jesteś odcięty? – Nie – przyznał Pantalaimon. – Wciąż jesteśmy jednością. Ale to było takie bolesne i tak się baliśmy... – No więc – oznajmiła Serafina – oni dwoje nie będą latać jak czarownice ani żyć równie długo jak my; ale dzięki temu, co zrobili, wy i oni staliście się czarownicami pod każdym innym względem. Dwa dajmony rozważyły tę dziwną wiedzę. – Czy to znaczy, że zostaniemy ptakami jak dajmony czarownic? – zapytał Pantalaimon. – Cierpliwości. – Ale jak Will może zostać czarownicą? Myślałem, że wszystkie czarownice to kobiety. – Tych dwoje zmieniło wiele rzeczy. Wszyscy uczymy się czegoś nowego, nawet czarownice. Ale jedno się nie zmieniło: musicie pomagać waszym ludziom, a nie przeszkadzać. Musicie ich wspierać, zachęcać i prowadzić w stronę mądrości. Po to istnieją dajmony. Milczeli. Serafina odwróciła się do samiczki słowika i zapytała: – Jak się nazywasz? – Nie mam imienia. Nie wiedziałam, że się narodziłam, dopóki nie wydarł mnie z serca. – Więc nadaję ci imię Kirjava. – Kirjava – powtórzył Pantalaimon, wypróbowując brzmienie. – Co to znaczy? – Wkrótce przekonacie się, co to znaczy. Teraz jednak – ciągnęła Serafina – musicie słuchać uważnie, bo powiem wam, co macie robić. – Nie – sprzeciwiła się z mocą Kirjava. Serafina westchnęła. – Słyszę w twoim głosie, że wiesz, co zamierzam powiedzieć. – Nie chcemy tego słuchać! – zawołał Pantalaimon. – To za szybko – oświadczyła dajmona-słowik. – O wiele za szybko. Serafina milczała, ponieważ zgadzała się z nimi i czuła smutek. Ale wciąż była wśród nich najmądrzejsza i musiała skierować ich na właściwą drogę. Zaczekała jednak, aż ochłoną, zanim podjęła rozmowę. – Dokąd dotarliście w swoich wędrówkach? – zapytała. – Do wielu światów – odparł Pantalaimon. – Przechodziliśmy wszędzie, gdzie znaleźliśmy okno. Istnieje więcej okien, niż przypuszczaliśmy. – I widzieliście... – Tak – potwierdziła Kirjava. – Patrzyliśmy uważnie i widzieliśmy, co się dzieje. – Widzieliśmy wiele innych rzeczy – wtrącił szybko Pantalaimon. – Widzieliśmy anioły i rozmawialiśmy z nimi. Widzieliśmy świat, skąd pochodzą mali ludzie, Gallivespianie. Tam żyją także zwykli ludzie, którzy próbują ich zabijać. Opowiedzieli czarownicy więcej o tym, co zobaczyli. Próbowali odwrócić jej uwagę i wiedziała o tym, ale pozwalała im mówić, bo tak bardzo kochali nawzajem swoje głosy. W końcu jednak wyczerpały im się opowieści i zamilkli. Słychać było tylko łagodny nieustanny szelest liści, dopóki Serafina Pekkala nie powiedziała: – Trzymaliście się z dala od Willa i Lyry, żeby ich ukarać. Wiem dlaczego; mój Kaisa zrobił to samo, kiedy przeszłam przez jałową pustynię. Ale w końcu do mnie wrócił, ponieważ wciąż się kochaliśmy. Oni wkrótce będą was potrzebowali, żebyście im pomogli wykonać, co należy teraz zrobić. Musicie im powiedzieć, co wiecie. Pantalaimon krzyknął głośno, czystym, zimnym, sowim głosem, jakiego jeszcze nie słyszano w tym świecie. W pobliskich gniazdach, norkach i wszędzie dookoła, gdzie małe nocne stworzonka polowały, pasły się lub żerowały, narodził się nowy niezapomniany strach. Serafina patrzyła z bliska i czuła tylko współczucie, dopóki nie spojrzała na dajmonę Willa, słowika Kirjavę. Przypomniała sobie rozmowę z czarownicą Rutą Skadi, która ujrzawszy Willa, tylko raz zapytała, czy Serafina spojrzała mu w oczy; a Serafina odpowiedziała, że się nie odważyła. Z małego brązowego ptaszka promieniowała nieubłagana srogość, równie namacalna jak żar, napawająca Serafinę strachem. Wreszcie dziki wrzask Pantalaimona ucichł i Kirjava rzekła: – Więc musimy im powiedzieć. – Tak, musicie – potwierdziła spokojnie czarownica. Stopniowo srogość znikła z oczu brązowego ptaszka i Serafina znowu mogła spojrzeć na samiczkę słowika. Zobaczyła bezdenny smutek. – Nadpływa statek – powiedziała. – Zostawiłam go, żeby tu przylecieć i was znaleźć. Przybyłam z Cyganami aż z waszego świata. Będą tutaj za dzień lub dwa. Dwa ptaki usiadły bliżej i już po chwili zmieniły się w parę gołębi. – Może latacie już ostatni raz – ciągnęła Serafina. – Widzę trochę przyszłość. Widzę, że oboje będziecie mogli wspinać się równie wysoko, dopóki rosną takie drzewa; ale chyba nie zostaniecie ptakami, kiedy ustalicie swoją postać. Poznajcie jak najwięcej i dobrze wszystko zapamiętajcie. Wiem, że razem z Lyrą i Willem wykonacie trudną pracę umysłową, i wiem, że podejmiecie najlepszą decyzję. Ale sami musicie zdecydować, nikt inny. Nie rozmawiali więcej. Czarownica wzięła swoją gałąź sosny obłocznej i uleciała z wierzchołka drzewa. Zatoczyła krąg wysoko, czując na skórze chłodny wiatr, łaskotanie światła gwiazd i dobroczynny dotyk Pyłu, którego nigdy nie widziała. Serafina jeszcze raz sfrunęła do wioski i cicho weszła do chaty. Nie wiedziała nic o Mary, tylko tyle, że kobieta pochodziła ze świata Willa i że odegrała kluczową rolę w ostatnich wydarzeniach. Czy była groźna, czy życzliwa – czarownica nie wiedziała. Musiała jednak obudzić Mary, nie strasząc jej, i znała na to pewne zaklęcie. Usiadła na podłodze przy łóżku i obserwowała kobietę spod przymkniętych powiek, oddychając w rytmie jej oddechu. Wkrótce zaczęła dostrzegać blade kształty, które Mary widziała we śnie, i dostroiła do nich wibracje swojego umysłu, jak się dostraja strunę. Potem dokonała kolejnego wysiłku i sama weszła pomiędzy sny. Teraz mogła już mówić do Mary i natychmiast poczuła do niej sympatię, jaką czasami budzą w nas ludzie spotykani w snach. Po chwili, idąc przez zabawny krajobraz trzcin i elektrycznych transformatorów, prowadziły pospieszną szeptaną rozmowę, z której Mary później nic nie pamiętała. Nadszedł czas, żeby Serafina przejęła inicjatywę. – Za chwilę się obudzisz – powiedziała. – Nie bój się. Znajdziesz mnie obok siebie. Budzę cię w ten sposób, żebyś wiedziała, że jesteś bezpieczna i nic ci nie grozi. A wtedy porozmawiamy jak należy. Wycofała się, ciągnąc za sobą Mary ze snu, aż znowu znalazła, się w domu. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na podłodze z ubitej ziemi, a Mary patrzyła na nią błyszczącymi oczami. – Ty na pewno jesteś czarownicą – szepnęła. – Tak. Nazywam się Serafina Pekkala. Jak ty się nazywasz? – Mary Malone. Nigdy nikt mnie nie obudził tak spokojnie. Czy naprawdę się obudziłam? – Tak. Musimy porozmawiać. Rozmowę we śnie trudno kontrolować i trudno zapamiętać. Lepiej rozmawiać na jawie. Czy wolisz zostać w domu, czy pójdziesz ze mną na spacer pod księżycem? – Pójdę – oznajmiła Mary, usiadła i przeciągnęła się. – Gdzie są Lyra i Will? – Śpią pod drzewem. Wyszły z chaty, minęły drzewo osłonięte kurtyną liści i zeszły nad rzekę. Mary patrzyła na Serafinę Pekkalę z mieszaniną podziwu i obawy. Nigdy nie widziała istoty ludzkiej równie smukłej i pełnej wdzięku. Czarownica wydawała się młodsza od Mary, chociaż według Lyry przeżyła już setki lat; o jej wieku świadczył jedynie wyraz twarzy, pełnej niewysłowionego smutku. Usiadły na brzegu, nad czarnosrebrną wodą, i Serafina powiedziała Mary, że rozmawiała z dajmonami dzieci. – Dzisiaj poszły ich szukać – oznajmiła Mary – ale zaszło coś jeszcze. Will nigdy nie widział dokładnie swojej dajmony, tylko przez sekundę, kiedy uciekali z pola bitwy. Nie był pewien, czy ma dajmonę. – Owszem, ma. I ty też. Mary wytrzeszczyła na nią oczy. – Gdybyś mogła go widzieć – ciągnęła Serafina – zobaczyłabyś czarnego ptaka z czerwonymi nogami i jaskrawożółtym dziobem, lekko zakrzywionym. Górskiego ptaka. – Alpejski kruk... W jaki sposób go widzisz? – Widzę go, kiedy przymykam oczy. Gdybyśmy miały czas, nauczyłabym cię, jak go zobaczyć i jak zobaczyć dajmony innych ludzi z twojego świata. Dla nas to dziwne, że ich nie widzicie. Potem poinformowała Mary, co mówiła dajmonom i co to oznacza. – I dajmony będą musiały im powiedzieć? – zapytała Mary. – Chciałam ich obudzić i powiedzieć im sama. Potem chciałam powiedzieć tobie i w ten sposób przerzucić odpowiedzialność. Ale zobaczyłam ich dajmony i zrozumiałam, że tak będzie najlepiej. – Oni się kochają. – Wiem. – Dopiero to odkryli... Mary próbowała ogarnąć umysłem wszystkie implikacje tego, co jej powiedziała Serafina, ale nie potrafiła. Po chwili zapytała: – Czy potrafisz zobaczyć Pył? – Nie, nigdy go nie widziałam. Dopóki nie wybuchły wojny, nigdy o nim nie słyszałyśmy. Mary wyjęła lunetę z kieszeni i podała czarownicy. Serafina przyłożyła ją do oka i gwałtownie wciągnęła powietrze. – Więc to jest Pył... Piękny! – Obejrzyj namiotowe drzewo. Serafina usłuchała i zachłysnęła się ponownie. – Oni to zrobili?! – wykrzyknęła. – Coś się dzisiaj stało albo wczoraj, jeśli już minęła północ – oświadczyła Mary. Próbowała znaleźć słowa na wyjaśnienie tego i przypomniała sobie wizję powodzi Pyłu jako wielkiej rzeki rozmiarów Missisipi. – Coś małego, lecz niezwykle istotnego... Jeśli chcesz skierować potężną rzekę w nowe koryto i masz tylko jeden kamyk, możesz tego dokonać, jeśli położysz kamyk w odpowiednim miejscu, żeby zmienić kierunek pierwszej strużki wody. Coś w tym rodzaju stało się wczoraj. Nie wiem, na czym to polegało. Zobaczyli siebie inaczej albo... Dotąd nic takiego nie czuli, ale nagle to się zmieniło. I wtedy zaczęli bardzo mocno przyciągać Pył, który przestał odpływać w drugą stronę. – Więc tak to się miało stać! – zawołała Serafina z zachwytem. – I teraz jest bezpiecznie albo będzie bezpiecznie, kiedy aniołowie wypełnią wielką otchłań w podświecie. Opowiedziała Mary o otchłani i wyjaśniła, jak ją odkryła. – Leciałam wysoko, szukałam lądu i spotkałam anioła, anielicę. Wyglądała bardzo dziwnie, jednocześnie staro i młodo – ciągnęła, zapominając, że sama taka wydawała się tej kobiecie. – Nazywała się Xaphania. Powiedziała mi wiele rzeczy... Powiedziała, że cała historia ludzkiego życia to walka pomiędzy mądrością a głupotą. Ona i zbuntowane anioły, poszukiwacze mądrości, zawsze próbowali otwierać umysły; Autorytet i jego Kościoły zawsze usiłowali je zamknąć. Podała mi wiele przykładów z mojego świata. – Znam wiele przykładów z mojego. – I przez większość czasu mądrość musiała działać w tajemnicy, mówić szeptem, kryć się jak szpieg w najnędzniejszych miejscach, podczas gdy jej wrogowie zajmowali dwory i pałace. – Tak – mruknęła Mary – to też poznaję. – Walka jeszcze się nie skończyła, chociaż siły królestwa zostały powstrzymane. Przegrupują się pod nowym dowódcą i powrócą silniejsze, więc musimy się przygotować, żeby stawić im opór. – Ale co się stało z Lordem Asrielem? – zapytała Mary. – Walczył z Regentem niebios, aniołem Metatronem, i wciągnął go w przepaść. Metatron odszedł na zawsze. Podobnie jak Lord Asriel. Mary zabrakło tchu. – A pani Coulter? – zapytała. Zamiast odpowiedzi czarownica wyjęła strzałę z kołczanu. Wybrała ją bez pośpiechu: najlepszą, najprostszą, najdokładniej wyważoną. I przełamała ją na pół. – Niegdyś w moim świecie – powiedziała – widziałam, jak kobieta torturuje czarownicę, i przysięgłam sobie, że przeszyję jej gardło tą strzałą. Teraz już nigdy nie spełnię przyrzeczenia. Poświęciła się razem z Lordem Asrielem, żeby pokonać anioła i uczynić świat bezpiecznym dla Lyry. Nie mogli tego dokonać w pojedynkę, ale razem zwyciężyli. – Jak to powiemy Lyrze? – zapytała przygnębiona Mary. – Zaczekaj, dopóki nie zapyta – poradziła Serafina. – Może wcale nie zapyta. W każdym razie ma czytnik symboli, z którego odczyta wszystko, co zechce wiedzieć. Przez chwilę siedziały w przyjaznym milczeniu, a gwiazdy powoli zataczały krąg na niebie. – Czy możesz spojrzeć w przyszłość i zgadnąć, co oni wybiorą? – zapytała Mary. – Nie, lecz jeśli Lyra wróci do własnego świata, zostanę jej siostrą do końca życia. A co ty zrobisz? – Ja... – zaczęła Mary i zorientowała się, że nawet o tym nie pomyślała. – Chyba należę do swojego świata. Chociaż niechętnie stąd odejdę. Byłam tutaj bardzo szczęśliwa. Szczęśliwa jak nigdy w życiu. – No, jeśli wrócisz do domu, będziesz miała siostrę w innym świecie – powiedziała Serafina – i ja też. Zobaczymy się za dzień lub dwa, kiedy przypłynie statek, i porozmawiamy jeszcze o podróży do domu; a potem pożegnamy się na zawsze. Obejmij mnie teraz, siostro. Mary objęła ją, a potem Serafina Pekkala odleciała na gałęzi z sosny obłocznej nad trzcinami, bagnami i morzem, i Mary straciła ją z oczu. W tym samym czasie wielka niebieska jaszczurka natrafiła na ciało ojca Gomeza. Will i Lyra wrócili do wioski tego popołudnia inną trasą, więc go nie widzieli. Zwłoki leżały spokojnie tam, gdzie zostawił je Balthamos. Jaszczurki były ścierwojadami, ale łagodnymi i niegroźnymi, i na mocy odwiecznej umowy z mulefa miały prawo do każdego martwego stworzenia pozostawionego po zmroku. Jaszczurka zaciągnęła zwłoki księdza do swojego gniazda i sprawiła dzieciom prawdziwą ucztę. Co do karabinu, został w trawie, tam gdzie go zostawił ojciec Gomez, i rdzewiał powoli. 37. Diuny Miła duszo, nie szukaj nieśmiertelnego żywota, podejmij się dzieła, którego możesz dokonać. Pindar. Oda Pytyjska III Następnego dnia Will i Lyra znowu wyszli sami z wioski, niewiele mówiąc, szukając samotności we dwoje. Wydawali się oszołomieni, jakby jakieś szczęśliwe wydarzenie pozbawiło ich rozumu. Poruszali się powoli, patrzyli na świat niewidzącym wzrokiem. Spędzili cały dzień na rozległych wzgórzach, a w upalnym popołudniu odwiedzili srebrno-złoty gaj. Rozmawiali, kąpali się, jedli, całowali się, leżeli zmożeni szczęściem, szepcząc słowa pozbawione sensu i czując, że rozpływają się z miłości. Wieczorem zjedli posiłek z Mary i Atal, mówiąc niewiele, a ponieważ panował upał, postanowili pójść nad morze, gdzie spodziewali się znaleźć chłodną bryzę. Wędrowali z biegiem rzeki, aż dotarli na szeroką plażę, jasną pod księżycem, gdzie zaczynał się przypływ. Położyli się na miękkim piasku u stóp wydmy i wtedy usłyszeli pierwsze wołanie ptaka. Oboje jednocześnie odwrócili głowy, ponieważ ten ptak miał głos niepodobny do żadnego innego stworzenia żyjącego w tym świecie. Skądś z wysoka, z ciemności dobiegł delikatny trel, a potem odpowiedział mu drugi z innej strony. Will i Lyra, zachwyceni, zerwali się z piasku i próbowali wypatrzyć śpiewaków, ale dostrzegli tylko dwa ciemne śmigłe kształty, które pikowały nisko i znowu wzlatywały w górę, przez cały czas wyśpiewując dźwięczną płynną melodię, nieskończenie bogatą i różnorodną. A potem trzepocząc skrzydłami, które wzbiły małą fontannę piasku, pierwszy ptak wylądował kilka metrów przed nimi. – Pan...? – zapytała Lyra. Przybrał postać gołębia o ciemnej barwie, trudnej do określenia w blasku księżyca; odcinał się wyraźnie na białym piasku. Drugi ptak wciąż krążył w górze, wciąż śpiewał, a potem sfrunął do nich. Była to gołębica, ale perłowobiała, z grzywą ciemnoczerwonych piór. Will zrozumiał, co to znaczy zobaczyć swojego dajmona. Kiedy gołębica sfrunęła na piasek, serce mu się ścisnęło i zadrżało w sposób, jakiego nigdy nie zapomniał. Sześćdziesiąt lat minęło i jako stary człowiek wciąż przeżywał pewne doznania równie wyraźnie jak za pierwszym razem: palce Lyry wkładające mu owoc do ust pod srebrno-złotymi drzewami; dotyk jej ciepłych ust na jego wargach; dajmona wydarta niespodziewanie z jego piersi, kiedy weszli do świata zmarłych; i słodka sprawiedliwość jej powrotu na skraju wydm oblanych światłem księżyca. Lyra ruszyła w stronę dajmonów, ale Pantalaimon przemówił: – Lyro, wczoraj w nocy przyszła do nas Serafina Pekkala. Powiedziała nam wiele rzeczy. Wróciła, żeby przyprowadzić tu Cyganów. Nadpływa Ojciec Coram i Lord Faa, przybędą tutaj. – Pan – szepnęła zmartwiona. – Och, Pan, nie jesteś szczęśliwy... Co się stało? Co się dzieje? Wtedy zmienił się i pomknął do niej po piasku jako śnieżnobiały gronostaj. Drugi dajmon również się przemienił – Will poczuł to jako lekki ucisk w sercu – i stał się kotką. Zanim kotka podeszła do niego, przemówiła: – Czarownica nadała mi imię. Przedtem go nie potrzebowałam. Nazwała mnie Kirjava. Ale teraz musicie nas wysłuchać... – Tak, musicie – poparł ją Pantalaimon. – To trudno wytłumaczyć. Wspólnym wysiłkiem dajmony przekazały dzieciom wszystko, co powiedziała im Serafina, zaczynając od rewelacji dotyczącej natury dzieci: jak to niezamierzenie posiedli moc rozdzielenia jak czarownice, a jednak zachowywali jedność ze swymi dajmonami. – Ale to nie wszystko – powiedziała Kirjava. A Pantalaimon zawołał: – Och, Lyro, przebacz nam, ale musimy ci powiedzieć, czego się dowiedzieliśmy...! Lyra była zdumiona. Kiedy to Pan potrzebował jej przebaczenia? Spojrzała na Willa i zobaczyła, że jest równie zaskoczony. – Powiedzcie nam – poprosił. – Nie bójcie się. – Chodzi o Pył – wyjaśniła kotka-dajmona i Will zdziwił się, że część jego własnej natury mogła mu powiedzieć coś, czego nie wiedział. – Cały Pył odpływał, spadał do otchłani, którą widzieliście. Coś powstrzymało jego odpływ tutaj, ale... – Will, to było złote światło! – zawołała Lyra. – Światło, które spadało do otchłani i znikało... Więc to był Pył? Naprawdę? – Tak. Ale jeszcze więcej wycieka przez cały czas – oznajmił Pantalaimon. – A nie powinno. Najważniejsze, żeby wszystko nie wyciekło. Pył musi zostać w tym świecie i nie znikać, bo inaczej wszystko dobre zmarnieje i zginie. – Ale dokąd ucieka reszta? – zapytała Lyra. Oba dajmony spojrzały na Willa i na nóż. – Za każdym razem, kiedy robimy otwór – powiedziała Kirjava i Will znowu poczuł ten drobny dreszczyk: ona jest mną, ja jestem nią... – za każdym razem, kiedy ktoś otwierał przejście pomiędzy światami, my albo dawni członkowie gildii, nóż wcinał się w zewnętrzną pustkę. W tę samą pustkę, która jest w otchłani. Nie wiedzieliśmy o tym. Nikt nie wiedział, ponieważ krawędź jest bardzo cieniutka i niewidoczna. Ale dostatecznie duża, żeby Pył wyciekał. Jeśli natychmiast zamknie się okno, nie zdąży dużo wycieknąć, ale są tysiące otworów nigdy niezamkniętych. Więc przez cały czas Pył wycieka ze światów w nicość. Wyraz twarzy Willa i Lyry oznaczał, że zrozumieli. Walczyli z tym, ale nadchodziło nieubłaganie jak szare światło, które sączy się z nieba i zaćmiewa gwiazdy; pokonywało każdą barierę w ich umysłach, przebijało się przez każdą zasłonę i znajdowało szpary w każdej okiennicy. – Każdy otwór – szepnęła Lyra. – Wszystkie trzeba zamknąć? – zapytał Will. – Tak – potwierdził Pantalaimon również szeptem. – O nie – jęknęła Lyra. – Nie, to nieprawda... – Dlatego musimy opuścić nasz świat i zostać w świecie Lyry – oświadczyła Kirjava. – Albo Pan i Lyra muszą opuścić swój świat i zamieszkać w naszym. Nie ma innego wyjścia. Potem ponure światło dnia uderzyło w nich z całą siłą. Lyra krzyknęła głośno. Sowi wrzask Pantalaimona poprzedniej nocy wystraszył każde małe stworzenie, które go usłyszało, ale to było nic w porównaniu z dzikim skowytem Lyry. Dajmony były wstrząśnięte i widząc ich reakcję, Will zrozumiał powód: nie znały reszty prawdy; nie wiedziały tego, czego Will i Lyra sami się dowiedzieli. Lyra trzęsła się z żalu i gniewu, zaciskała pięści i chodziła wielkimi krokami tam i z powrotem, odwracając zalaną łzami twarz to w jedną stronę, to w drugą, jakby wypatrywała odpowiedzi. Will zerwał się, chwycił ją za ramiona i poczuł drżenie jej napiętych mięśni. – Słuchaj! – zawołał. – Lyro, pamiętasz, co powiedział mój ojciec? – Och! – krzyknęła, rzucając głową na wszystkie strony. – Powiedział... Wiesz, co powiedział... Byłeś tam, Will, i też słuchałeś! Myślał, że Lyra umrze z żalu. Rzuciła mu się w ramiona i szlochała, czepiając się rozpaczliwie jego rąk, wbijając mu paznokcie w kark, wciskając twarz w jego szyję, i słyszał tylko: – Nie... nie... nie... – Słuchaj – powtórzył. – Spróbuj sobie dokładnie przypomnieć. Może jest jakieś wyjście. Może jest jakaś luka. Łagodnie rozplótł jej ramiona i posadził ją na piasku. Przerażony Pantalaimon natychmiast wskoczył jej na kolana, a dajmona-kotka z wahaniem podeszła do Willa. Jeszcze się nie dotknęli, ale teraz wyciągnął do niej rękę, a ona potarła kocim pyszczkiem o jego palce i delikatnie weszła mu na kolana. – Powiedział – wykrztusiła Lyra, chwytając powietrze – że ludzie mogą spędzić trochę czasu w innych światach bez szkody dla zdrowia. Tak jak my, prawda? Oprócz tego, co zrobiliśmy, żeby wejść do świata zmarłych, jesteśmy zdrowi, prawda? – Mogą spędzić trochę czasu, ale niewiele – podjął Will. – Mój ojciec opuścił swój świat, mój świat, na dziesięć lat. I prawie umierał, kiedy go znalazłem. Dziesięć lat, nie więcej. – Ale co z Lordem Borealem? Sir Charlesem? On był całkiem zdrowy, prawda? – Tak, ale pamiętaj, że mógł wracać do swojego świata, kiedy zechciał, i odzyskać zdrowie. Przecież tam go zobaczyłaś po raz pierwszy, w swoim świecie. Widocznie znalazł jakieś sekretne okno, o którym nikt inny nie wiedział. – My też tak możemy! – Możemy, tylko że... – Wszystkie okna trzeba zamknąć – oświadczył Pantalaimon. – Wszystkie. – Ale skąd wiesz? – zaprotestowała Lyra. – Anioł nam powiedział – wyjaśniła Kirjava. – Spotkaliśmy anielicę. Opowiedziała nam o tym i o innych rzeczach. To prawda, Lyro. – Anielica? – podejrzliwie rzuciła Lyra. – Anioł rodzaju żeńskiego. – Nigdy o takich nie słyszałam. Może ona kłamie. Will zastanawiał się nad inną możliwością. – Załóżmy, że zamknęli wszystkie inne okna – powiedział. – A my otworzymy tylko jedno dla siebie i przejdziemy jak najszybciej, i zaraz je zamkniemy... to będzie bezpieczne, prawda? Jeśli nie pozwolimy, żeby Pył długo wyciekał? – Tak! – Zrobimy je tam, gdzie nikt go nie znajdzie – ciągnął. – I tylko my dwoje będziemy wiedzieli... – Och, to się uda! Na pewno! – zawołała Lyra. – I możemy przechodzić z jednego świata do drugiego, i zachować zdrowie... Ale dajmony wyglądały na zmartwione. Kirjava mamrotała: – Nie, nie. Pantalaimon mruknął: – Upiory... Ona nam powiedziała o upiorach. – Upiory? – zapytał Will. – Widzieliśmy je w bitwie, po raz pierwszy. Co z nimi? – No więc dowiedzieliśmy się, skąd pochodzą – powiedziała Kirjava. – I to jest najgorsze: one są jak dzieci otchłani. Za każdym razem, kiedy otwieramy nożem okno, powstaje upiór. To jakby kawałeczek otchłani, który przepływa do świata. Dlatego tyle ich jest w świecie Cittagazze, bo tam zostawili mnóstwo otwartych okien. – One żywią się Pyłem – dodał Pantalaimon. – I dajmonami. Ponieważ Pył i dajmony są trochę podobne, w każdym razie dorosłe dajmony. Upiory je zjadają i robią się coraz większe i silniejsze... Will poczuł w sercu zgrozę, a Kirjava przywarła do jego piersi, próbując go pocieszyć. – Więc za każdym razem, kiedy używałem noża – stwierdził – zawsze powoływałem do życia nowego upiora? Pamiętał, jak Iorek Byrnison powiedział w jaskini, gdzie skuwał nóż: „Nie wiesz, co robi sam nóż. Możesz mieć dobre intencje. Nóż ma własne intencje”. Lyra obserwowała go oczami rozszerzonymi z niepokoju. – Och, nie możemy, Will! – jęknęła. – Nie możemy robić tego ludziom... Nie możemy wypuszczać nowych upiorów, skoro widzieliśmy, co one czynią! – No dobrze – Will wstał i przycisnął do piersi swoją dajmonę. – Więc musimy... Jedno z nas musi... Przejdę do twojego świata i... Wiedziała, co chciał powiedzieć; patrzyła, jak trzymał piękną zdrową dajmonę, którą dopiero zaczynał poznawać; pomyślała o jego matce i wiedziała, że też o niej pomyślał. Opuścić ją i żyć z Lyrą chociaż przez kilka lat... Czy mógł tak postąpić? Mógł żyć z Lyrą, ale wiedziała, że wtedy nie mógłby żyć ze sobą. – Nie! – krzyknęła, zrywając się na nogi; Kirjava zeskoczyła na piasek do Pantalaimona, a chłopiec i dziewczyna złączyli się w rozpaczliwym uścisku. – Ja to zrobię, Will! Przejdziemy do twojego świata i zamieszkamy tam! Nieważne, czy zachorujemy, ja i Pan... Jesteśmy silni, na pewno długo wytrzymamy... Zresztą w twoim świecie macie chyba dobrych lekarzy... Doktor Malone będzie wiedziała! Och, zróbmy tak! Kręcił głową i Lyra zobaczyła błyszczące łzy na jego policzkach. – Myślisz, że to zniosę, Lyro? – zapytał. – Myślisz, że mógłbym spokojnie patrzeć, jak chorujesz, słabniesz i w końcu umierasz, podczas gdy ja rosnę i nabieram sił z każdym dniem? Dziesięć lat... To nic. Minie w okamgnieniu. Skończymy po dwadzieścia lat. To niedużo. Pomyśl, Lyro, ty i ja dorośli, wreszcie gotowi zrobić wszystkie te rzeczy, których pragnęliśmy... a potem wszystko się kończy. Myślisz, że mógłbym żyć dalej po twojej śmierci? Och, Lyro, poszedłbym za tobą do krainy zmarłych bez namysłu, tak jak ty poszłaś za Rogerem, i wtedy dwa życia zostałyby zmarnowane, twoje i moje. Nie, powinniśmy spędzić razem całe życie, długie, pracowite i dobre życie, a jeśli nie możemy... powinniśmy je spędzić oddzielnie. Przygryzając wargę, patrzyła, jak chodził tam i z powrotem, pogrążony w udręce. Zatrzymał się, odwrócił i podjął: – Pamiętasz, co jeszcze powiedział mój ojciec? Że musimy zbudować republikę niebios tam, gdzie mieszkamy. Powiedział, że dla nas nie ma żadnego gdzie indziej. Teraz rozumiem, o co mu chodziło. Och, to zbyt gorzkie. Myślałem, że chodziło mu tylko o Lorda Asriela i jego nowy świat, ale on mówił o nas, o tobie i o mnie. Musimy żyć we własnych światach... – Zapytam aletheiometr – oświadczyła Lyra. – On wie. Nie rozumiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam. Usiadła, otarła policzki wierzchem dłoni i drugą ręką sięgnęła po plecak. Nosiła go ze sobą wszędzie; kiedy Will myślał o niej w następnych latach, widział ją zwykle z tym małym tobołkiem na ramieniu. Odgarnęła włosy za uszy szybkim ruchem, który uwielbiał, i wyjęła czarne aksamitne zawiniątko. – Widzisz coś? – zapytał, bo chociaż księżyc świecił jasno, symbole na tarczy były bardzo małe. – Znam ich położenie – odpowiedziała. – Umiem to na pamięć. Teraz ciii... Skrzyżowała nogi i podciągnęła spódnicę, żeby powstał podołek. Will leżał wsparty na łokciu i patrzył. Księżycowe światło odbite od białego piasku rozświetlało twarz Lyry tak, że wydawała się promieniować wewnętrznym blaskiem; oczy jej lśniły, minę miała tak poważną i przejętą, że Will zakochałby się w niej na nowo, gdyby już jej nie kochał całym sercem. Lyra odetchnęła głęboko i zaczęła obracać kółka. Lecz już po chwili przerwała i odwróciła instrument. – Złe miejsce – wyjaśniła krótko i zaczęła od początku. Will widział wyraźnie jej najdroższą twarz. Ponieważ znał ją tak dobrze, ponieważ oglądał ją w szczęściu i rozpaczy, w smutku i nadziei, widział, że coś jest źle: nie mogła się skoncentrować, co zwykle przychodziło jej tak łatwo. Stopniowo na jej twarzy pojawiło się rozpaczliwe zdumienie; przygryzała dolną wargę, coraz częściej mrugała i powoli przesuwała wzrok z symbolu na symbol, niemal po omacku, zamiast przeskakiwać do każdego następnego szybko i pewnie. – Nie wiem – wyznała, kręcąc głową. – Nie wiem, co się dzieje... Znam to tak dobrze, ale chyba nie rozumiem, co znaczy... Wzięła głęboki drżący oddech i przekręciła instrument. Wyglądał obco i niezręcznie w jej dłoniach. Pantalaimon pod postacią myszy wskoczył na jej podołek i oparł czarne łapki na krysztale, zerkając na kolejne symbole. Lyra pokręciła jednym kółkiem, potem drugim, obróciła cały przyrząd i wstrząśnięta podniosła wzrok na Willa. – Och, Willu! – zawołała. – Nie mogę go czytać! Opuścił mnie! – Nie martw się. Wciąż masz w sobie tę wiedzę. Tylko się uspokój i zaczekaj, aż sama przyjdzie. Nie szukaj jej na siłę. Po prostu pozwól, żeby sama wypłynęła... Przełknęła ślinę, kiwnęła głową i ze złością otarła oczy. Potem kilka razy odetchnęła głęboko, ale Will widział, że jest zbyt spięta. Położył ręce na jej ramionach, poczuł jej drżenie i objął ją mocno. Wyrwała mu się i znowu spróbowała. Jeszcze raz spojrzała na symbole, jeszcze raz obróciła kółka, lecz niewidzialne drabiny znaczeń, po których dawniej wchodziła z taką łatwością i swobodą, teraz znikły. Po prostu nie wiedziała, co znaczyły poszczególne symbole. Odwróciła się, objęła Willa i zawołała z rozpaczą: – Nic z tego! Skończyło się... Odeszło na zawsze... Zawsze przychodziło, kiedy potrzebowałam, do różnych rzeczy... do ratowania Rogera, a potem dla nas... a teraz odeszło, teraz wszystko skończone, po prostu mnie opuściło... Bałam się tego, bo było takie trudne... Myślałam, że nie widzę dobrze albo że palce mi zesztywniały, ale to wcale nie tak; po prostu moc mnie opuściła, zgasła... Och, wszystko skończone, Will! Straciłam to! I już nigdy nie wróci! Szlochała w zapamiętaniu. Mógł tylko ją przytulić. Nie umiał jej pocieszyć, ponieważ najwyraźniej miała rację. Potem oba dajmony zjeżyły się i podniosły wzrok. Will i Lyra również to wyczuli i spojrzeli na niebo. Nadlatywało jakieś światło; światło ze skrzydłami. – To anielica, którą spotkaliśmy – domyślił się Pantalaimon. Odgadł prawidłowo. Chłopiec, dziewczyna i dwa dajmony patrzyli, jak Xaphania szerzej rozpostarła skrzydła i sfrunęła na piasek. Will, chociaż spędził sporo czasu w towarzystwie Balthamosa, nie był przygotowany na tak dziwne spotkanie. Mocno trzymali się z Lyrą za ręce, kiedy anielica zbliżyła się, promieniując światłem z innego świata. Nie nosiła ubrania, lecz to nie miało znaczenia; zresztą jakie ubranie mogą nosić anioły? – pomyślała Lyra. Nie dało się określić jej wieku, ale twarz miała surową i współczującą. Will i Lyra poczuli, że nowo przybyła zna najgłębsze tajemnice ich serc. – Willu – odezwała się. – Przybyłam prosić cię o pomoc. – Mnie? Jak mogę ci pomóc? – Chcę, żebyś mi pokazał, jak zamykać otwory wykonane nożem. Will przełknął ślinę. – Pokażę ci – zgodził się. – A ty pomożesz nam w zamian? – Nie w sposób, o jakim myślicie. Wiem, o czym rozmawialiście. Wasz smutek zostawił ślady w powietrzu. Chociaż to żadna pociecha, wierzcie mi, że każda istota, która wie o waszej rozterce, chciałaby to zmienić; ale czasami nawet najpotężniejsi muszą pogodzić się z przeznaczeniem. Nie mogę wam w niczym pomóc. – Dlaczego... – zaczęła Lyra słabym, drżącym głosem. – Dlaczego nie umiem już odczytywać aletheiometru? Dlaczego nawet to straciłam? Jedyna rzecz, którą umiałam dobrze robić, przepadła... po prostu zniknęła, jakby nigdy nie istniała... – Czytałaś dzięki łasce – oświadczyła Xaphania. – I możesz to odzyskać dzięki pracy. – Ile czasu mi to zajmie? – Całe życie. – Tak długo... – Ale wtedy będziesz czytać nawet lepiej, po całym życiu rozmyślań i wysiłków, ponieważ to wypłynie ze świadomego zrozumienia. Łaska zdobyta w ten sposób jest głębsza i pełniejsza niż łaska otrzymana za darmo, a co więcej, kiedy już ją zdobędziesz, nigdy jej nie utracisz. – Masz na myśli całe życie, prawda? – szepnęła Lyra. – Całe długie życie? Nie tylko... kilka lat? – Tak – potwierdziła anielica. – I wszystkie okna trzeba zamknąć? – upewnił się Will. – Każde z nich? – Zrozumcie – powiedziała Xaphania – Pył nie jest stały. To nie ustalona ilość, zawsze taka sama. Świadome byty tworzą Pył... odnawiają go przez cały czas, myśleniem, czuciem i refleksją, zdobywając mądrość i przekazując dalej. Więc jeśli pomożecie wszystkim ludziom w waszych światach, jeśli im pomożecie poznawać i rozumieć siebie i innych, i swoje otoczenie, jeśli ich nauczycie łagodności zamiast okrucieństwa, cierpliwości zamiast pośpiechu, grzeczności zamiast opryskliwości i nade wszystko pokażecie im, jak zachować wolne, otwarte i ciekawe umysły... Wtedy odtworzą dostatecznie dużo Pyłu, żeby uzupełnić ubytek z jednego okna. Więc jedno możecie zostawić otwarte. Will drżał z podniecenia, jego myśli pomknęły w jednym kierunku: do nowego okna w powietrzu pomiędzy światami jego i Lyry. To będzie ich sekret, będą mogli przechodzić tam i z powrotem, mieszkać trochę w swoim świecie i trochę w drugim, żeby dajmony utrzymywały ich w zdrowiu. Mogą razem dorastać i może, dużo później, będą mieli dzieci, sekretnych obywateli dwóch światów; i będą przenosić wiedzę z jednego świata do drugiego, mogą czynić wiele dobrego... Ale Lyra kręciła głową. – Nie – jęknęła cicho – nie możemy, Will... Nagle zrozumiał, o czym myślała, i równie udręczonym głosem powiedział: – Nie, przecież zmarli... – Musimy zostawić jedno okno otwarte dla nich! Musimy! – Tak, inaczej... – I musimy wytworzyć dostatecznie dużo Pyłu, Will, żeby nie zamykać tego okna... Dygotała. Wydawała się bardzo dziecinna, kiedy przygarnął ją do siebie. – I jeśli tak zrobimy – podjął z drżeniem – jeśli przeżyjemy nasze życie jak należy, pamiętając o nich, wtedy będziemy też mieli co opowiedzieć harpiom. Musimy powiedzieć o tym ludziom, Lyro. – Tak, o prawdziwych historiach – szepnęła. – O prawdziwych historiach, które harpie chcą usłyszeć w zamian. Tak. Więc jeśli ktoś przeżyje całe życie i nie ma nic do opowiedzenia, to kiedy umrze, nigdy nie opuści świata zmarłych. Musimy im to powtórzyć, Willu. – Ale sami... – Tak – przyznała – sami. Na to słowo wielka fala wściekłości i rozpaczy wezbrała głęboko we wnętrzu Willa, jakby jego umysł zmienił się w ocean wzburzony potężnym trzęsieniem ziemi. Przez całe życie był sam i teraz znowu zostanie sam, i niemal natychmiast musi utracić ten nieskończenie cenny dar, który otrzymał. Poczuł, jak fala piętrzy się coraz wyżej, przesłania niebo, jak jej grzbiet załamuje się i wielka masa wody uderza z siłą oceanu o żelazny brzeg jego zdyscyplinowanej jaźni. I zatrząsł się, spazmatycznie łapiąc powietrze, zaszlochał głośno z bólu i gniewu, jakiego nie czuł nigdy w życiu, i przycisnął do siebie równie zrozpaczoną Lyrę. Lecz kiedy fala przelała się i wody opadły, pozostała jałowa skała. Nie mogli walczyć z losem; ani rozpacz Willa, ani rozpacz Lyry niczego nie zmieniły. Jak długo trwała ta burza uczuć – nie wiedział. Wreszcie jednak musiała ustąpić i ocean trochę się Uspokoił. Wody wciąż się burzyły i może nigdy już nie zaznają prawdziwego spokoju, ale wielka furia przeminęła. Odwrócili się do anielicy i zobaczyli, że rozumie oraz dzieli ich smutek. Lecz sięgała wzrokiem dalej niż oni i jej twarz wyrażała również spokojną nadzieję. Will przełknął z trudem i powiedział: – Dobrze. Pokażę ci, jak zamykać okno. Ale najpierw muszę jedno otworzyć i stworzyć następnego upiora. Nie wiedziałem o nich, bo zachowałbym większą ostrożność. – Zajmiemy się upiorami – obiecała Xaphania. Will wyjął nóż i zwrócił się w stronę morza. Ku swojemu zdziwieniu dłonie miał pewne i spokojne. Wyciął okno do własnego świata i wszyscy zobaczyli wielką fabrykę albo zakład chemiczny, gdzie skomplikowane rurociągi biegły pomiędzy budynkami a cysternami, światła paliły się na każdym rogu, a smugi pary unosiły w powietrze. – Dziwnie pomyśleć, że anioły nie potrafią tego zrobić – powiedział Will. – Nóż to ludzki wynalazek. – I zamierzacie zamknąć wszystkie oprócz jednego – ciągnął Will. – Wszystkie oprócz okna do świata zmarłych. – Tak, przyrzekłyśmy. Ale warunkowo i wy znacie ten warunek. – Znamy. Czy jest wiele okien do zamknięcia? – Tysiące. Powstała straszliwa otchłań wyrwana przez bombę i wielka dziura, którą Lord Asriel zrobił w swoim świecie. Obie zostaną zamknięte. Istnieje jednak mnóstwo mniejszych otworów – niektóre głęboko pod ziemią, inne wysoko w powietrzu – powstałych w inny sposób. – Baruch i Balthamos powiedzieli mi, że używali tych otworów do podróży pomiędzy światami. Czy anioły nie będą już mogły tak podróżować? Czy będziecie ograniczeni do jednego świata, tak jak my? – Nie, mamy inne sposoby podróżowania. – Te sposoby... – wtrąciła Lyra. – Czy możemy się ich nauczyć? – Tak. Możecie się ich nauczyć, tak jak ojciec Willa. Wykorzystują czynnik, który nazywacie wyobraźnią. Ale to nie oznacza „wymyślania rzeczy”. To sposób widzenia. – Więc to nie są prawdziwe podróże – stwierdziła Lyra. – Tylko udawane... – Nie – zaprzeczyła Xaphania. – Żadnego udawania. Udawanie jest łatwe. Ten sposób jest trudniejszy, ale znacznie prawdziwszy. – Czy to tak jak z aletheiometrem? – zapytał Will. – Czy trzeba się tego uczyć przez całe życie? – Tak, to wymaga długiej praktyki. Musicie pracować. Myślicie, że wystarczy strzelić palcami i dostaniecie to w prezencie? Co warto mieć, na to warto pracować. Ale masz przyjaciela, który zrobił już pierwsze postępy i może ci pomóc. Will nie wiedział, kim jest ten przyjaciel, i w tej chwili nie miał ochoty pytać. – Rozumiem – westchnął. – Czy spotkamy się znowu? Czy jeszcze kiedyś zobaczymy anioła, jak już wrócimy do własnych światów? – Nie wiem – odparła Xaphania. – Ale nie powinniście spędzić życia na czekaniu. – A ja powinienem złamać nóż – powiedział Will. – Tak. Obok nich znajdowało się otwarte okno. Fabryka jaśniała światłami, praca wrzała. Maszyny turkotały, chemikalia się łączyły, ludzie wytwarzali towary i zarabiali na życie. To był świat, do którego należał Will. – No dobrze, pokażę ci, co trzeba zrobić – powiedział. Nauczył anielicę, jak wyczuwać krawędzie okna, tak jak wcześniej nauczył go Giacomo Paradisi. Pokazał, jak wymacywać je opuszkami palców i ściskać razem. Powoli okno się zamknęło i fabryka znikła. – A otwory, których nie zrobił zaczarowany nóż? – przypomniał sobie Will. – Czy naprawdę trzeba je wszystkie zamknąć? Bo na pewno Pył ucieka tylko przez okna wykonane nożem. Tamte inne pewnie istnieją od tysięcy lat, ale Pył nie znika. – Zamkniemy je wszystkie – oświadczyła anielica – bo gdybyś myślał, że jakieś pozostało, szukałbyś go przez całe życie i zmarnowałbyś swój czas. Masz do wykonania inną pracę, znacznie ważniejszą i cenniejszą, w twoim własnym świecie. Nie opuścisz go więcej. – Jaką pracę? – zapytał Will, ale natychmiast dodał: – Nie, lepiej mi nie mów. Sam zdecyduję, co mam robić. Jeśli powiesz, że mam walczyć albo leczyć, albo badać dalekie kraje, ciągle będę o tym myślał i jeśli w końcu tym się zajmę, poczuję się źle, bo to będzie tak, jakbym nie miał wyboru. A jeśli zajmę się czymś innym, poczuję się winny, że nie spełniłem swojej powinności. Cokolwiek będę robił, wybiorę właśnie to, nic innego. – Więc zrobiłeś już pierwszy krok na drodze do mądrości – pochwaliła go Xaphania. – Na morzu jest światło – odezwała się Lyra. – To statek, którym płyną twoi przyjaciele, żeby zabrać cię do domu. Dopłynie tutaj jutro. Słowo „Jutro” zabrzmiało jak wyrok. Lyra nie przypuszczała, że kiedykolwiek niechętnie przywita Ojca Corama, Johna Faa i Serafinę Pekkalę. – Teraz odejdę – powiedziała anielica. – Dowiedziałam się tego, czego potrzebowałam. Objęła każde z nich lekkim, chłodnym uściskiem i pocałowała w czoło. Potem nachyliła się, żeby ucałować dajmony, które zmieniły się w ptaki i wzleciały razem z nią, kiedy rozłożyła skrzydła i szybko wzbiła się w powietrze. Po kilku sekundach znikła. Niemal zaraz potem Lyra wydała zdławiony okrzyk. – Co się stało? – zapytał Will. – Nawet jej nie zapytałam o mojego ojca i matkę... a teraz nie mogę też zapytać aletheiometru... Może nigdy się nie dowiem! Usiadła powoli, a on usiadł obok niej. – Och, Willu – westchnęła – co zrobimy? Co możemy zrobić? Chcę żyć z tobą zawsze. Chcę cię całować i leżeć obok ciebie, i budzić się obok ciebie codziennie przez resztę mojego życia, przez wiele, wiele lat. Nie chcę wspomnień, samych wspomnień... – Nie – przyznał. – Same wspomnienia to mało. Chcę twoich prawdziwych włosów, ust, ramion, oczu i rąk. Nie wiedziałem, że można cokolwiek pokochać tak bardzo. Och, Lyro, chciałbym, żeby ta noc się nigdy nie skończyła! Gdybyśmy mogli zostać tutaj na zawsze, gdyby świat przestał się kręcić i wszyscy inni zasnęli... – Wszyscy oprócz nas! A ty i ja żylibyśmy wiecznie i tylko się kochali. – Będę kochał cię zawsze, cokolwiek się stanie. Do śmierci i po śmierci, a kiedy znajdę własną drogę wyjścia z krainy zmarłych, moje atomy rozproszą się i nie spoczną, dopóki nie znajdą ciebie... – Ja też będę cię szukać, Willu, zawsze, w każdej chwili. A kiedy znowu się odnajdziemy, złączymy się tak mocno, że nikt i nic nas więcej nie rozdzieli. Wszystkie moje atomy i wszystkie twoje atomy... Będziemy żyli w ptakach, kwiatach, ważkach i sosnach, w chmurach i tych małych pyłkach, które wirują w promieniach słońca... A kiedy zechcą wykorzystać nasze atomy, żeby tworzyć nowe życie, nie wezmą tylko po jednym, będą musieli brać po dwa, jeden mój i jeden twój, tak mocno się połączymy... Leżeli obok siebie, trzymając dłoń w dłoni i patrząc w niebo. – Czy pamiętasz – szepnęła – kiedy wszedłeś do tej kafeterii w Cittagazze i pierwszy raz zobaczyłeś dajmona? – Nie rozumiałem, czym on jest. Ale kiedy cię zobaczyłem, od razu mi się spodobałaś, ponieważ byłaś dzielna. – Nie, to ty mi się pierwszy spodobałeś. – Nieprawda! Biłaś się ze mną! – No tak – przyznała – ale ty mnie zaatakowałeś. – Wcale nie! To ty rzuciłaś się na mnie. – Tak, ale zaraz przestałam walczyć. – Tak, ale... – zakpił łagodnie. Poczuł jej drżenie, potem delikatne kostki na jej plecach zaczęły unosić się i opadać pod jego dłońmi i usłyszał jej cichy szloch. Pogłaskał jej ciepłe włosy, gładkie ramiona, potem całował jej twarz, aż wydała głębokie drżące westchnienie i ucichła. Dajmony sfrunęły na ziemię i znowu się przemieniły, podeszły do nich po miękkim piasku. Lyra usiadła, żeby je przywitać, a Will dziwił się, jakim sposobem potrafił od razu rozpoznać, który dajmon jest czyj, bez względu na postać. Pantalaimon zmienił się teraz w zwierzę, którego nazwy Will nie pamiętał: wyglądało jak duża i silna łasica, czerwono-złota, zwinna, giętka i pełna wdzięku. Kirjava znowu była kotką, ale niezwykłych rozmiarów, o gęstym i lśniącym futerku w tysiącach odcieni atramentowej czerni, dymnej szarości, błękitu głębokiego jeziora pod niebem południa, lawendowej księżycowej mgły... Wystarczyło spojrzeć na nią, żeby zrozumieć znaczenie słowa „subtelność”. – Kuna – powiedział Will, przypomniawszy sobie nazwę dla Pantalaimona – leśna kuna. – Pan – zagadnęła Lyra, kiedy wśliznął się na jej kolana – nie będziesz już tak często się zmieniał, prawda? – Nie – przyświadczył. – Dziwne – powiedziała – pamiętasz, kiedy byliśmy młodsi, wcale nie chciałam, żebyś przestał się zmieniać... Teraz mi to nie przeszkadza. Jeśli zostaniesz w tej postaci. Will położył rękę na jej dłoni. Zawładnął nim nowy nastrój spokoju i pewności. Wiedząc dokładnie, co robi i dlaczego, zdjął dłoń z nadgarstka Lyry i pogłaskał czerwono-złote futerko jej dajmona. Lyra zachłysnęła się, ale jej zdumienie zmieszało się z radością tak podobną do przeżyć w tamtej chwili, kiedy włożyła Willowi owoc do ust, że nie mogła zaprotestować, ponieważ zabrakło jej tchu. Z walącym sercem odpowiedziała tym samym: dotknęła ciepłej dajmony Willa i kiedy jej palce zacisnęły się na jedwabistym futerku, wiedziała, że Will czuje dokładnie to samo co ona. I wiedziała też, że żaden dajmon nie zmieni się teraz, odkąd poczuł dotknięcie dłoni kochanka. Przybrały te postacie na resztę życia; nie zechcą innych. Zastanawiając się, czy jacyś inni kochankowie przed nimi dokonali tego rozkosznego odkrycia, leżeli razem na wolno wirującej ziemi, a księżyc i gwiazdy błyszczały nad nimi. 38. Ogród botaniczny Cyganie przybyli po południu następnego dnia. Oczywiście nie było przystani, więc musieli zakotwiczyć statek w pewnej odległości od brzegu i John Faa, Ojciec Coram oraz kapitan przypłynęli w szalupie, z Serafiną Pekkalą jako przewodniczką. Mary przekazała już mulefa wszystko, co wiedziała, toteż kiedy Cyganie wylądowali na szerokiej plaży, oczekiwał ich powitalny tłum. Oczywiście obie strony płonęły z ciekawości, ale John Faa nauczył się cierpliwości i uprzejmości w swoim długim życiu i zadbał o to, żeby tych najdziwniejszych ze wszystkich ludzi spotkała wyłącznie przyjaźń ze strony króla zachodnich Cyganów. Stał więc w gorącym słońcu przez jakiś czas, kiedy stary zalif Sattamax wygłaszał powitalną mowę, którą Mary tłumaczyła jak najlepiej; potem John Faa odpowiedział, przekazując pozdrowienia od mieszkańców Żuław i innych wodnych krain w swojej ojczyźnie. Kiedy ruszyli przez bagna w stronę wioski, mulefa zobaczyli, że Ojciec Coram ma trudności z chodzeniem, i natychmiast zaproponowali, że go zawiozą. Przyjął ofertę z wdzięcznością i tak dotarli do miejsca zebrań, gdzie Will i Lyra wyszli im na spotkanie. Tyle czasu minęło, odkąd Lyra widziała tych kochanych ludzi! Po raz ostatni rozmawiali w śniegach Arktyki, kiedy jechali ratować dzieci przed Grobalami. Czuła się niemal onieśmielona, gdy niepewnie wyciągnęła rękę; ale John Faa chwycił ją w objęcia i ucałował w oba policzki, a Ojciec Coram przyjrzał jej się uważnie, zanim przycisnął ją do piersi. – Wyrosła, Johnie – powiedział. – Pamiętasz tę małą dziewczynkę, którą zabraliśmy na północ? Popatrz teraz na nią, ech! Lyro, moja kochana, nawet gdybym władał językami aniołów, nie umiałbym wypowiedzieć, jak się cieszę, że znowu cię widzę. Ale wydawała się bardzo smutna, pomyślał – taka krucha i znużona. Oboje z Johnem Faa zauważyli, że trzymała się blisko Willa, a ten chłopiec z prostymi czarnymi brwiami w każdej sekundzie zdawał sobie sprawę z jej obecności i pilnował, żeby nie oddalić się od niej ani na chwilę. Starsi mężczyźni przywitali go z szacunkiem, ponieważ Serafina Pekkala opowiedziała im co nieco o dokonaniach Willa. On ze swej strony podziwiał siłę osobowości Lorda Faa, siłę okiełznaną przez grzeczność, i myślał, że sam chciałby tak się zachowywać, kiedy dorośnie; John Faa był jak twierdza i bezpieczna przystań. – Doktor Malone – rzekł John Faa – potrzebujemy słodkiej wody i tyle żywności, ile pani przyjaciele mogą nam sprzedać. Poza tym nasi ludzie dość długo przebywali na pokładzie i stoczyli wiele walk, więc bardzo chcieliby zejść na ląd, żeby odetchnąć powietrzem tego kraju i opowiedzieć rodzinom w domu o świecie, po którym podróżowali. – Lordzie Faa – powiedziała Mary – mulefa prosili mnie o przekazanie, że dostarczą wam wszystkiego, czego potrzebujecie, i pragną zaprosić was dzisiaj wieczorem na wspólny posiłek. – Przyjmujemy zaproszenie z największą przyjemnością – odparł Lord Faa. Tak więc wieczorem ludzie z trzech światów usiedli razem przy ognisku i dzielili się chlebem, mięsem, winem i owocami. Cyganie obdarowali gospodarzy podarkami ze wszystkich stron ich świata: flaszkami jenniveru, rzeźbami z kłów morsa, jedwabnymi gobelinami z Turkiestanu, srebrnymi pucharkami ze szwedzkich kopalni, emaliowanymi naczyniami z Korei. Mulefa przyjęli je z radością i w zamian ofiarowali przedmioty własnego wyrobu: rzadkie naczynia ze starożytnego węzłodrzewa, zwoje najlepszych lin i sznurów, lakierowane misy i sieci rybackie tak mocne i lekkie, że nawet Cyganie z Żuław nigdy takich nie widzieli. Po uczcie kapitan podziękował gospodarzom i odszedł nadzorować załogę przy załadunku wody i zapasów, ponieważ zamierzali odpłynąć już o poranku. Tymczasem stary zalif przemówił do swoich gości: – Wielka zmiana objęła wszystko. Na znak tego obarczono nas odpowiedzialnością. Pokażemy wam, co to znaczy. Więc John Faa, Ojciec Coram, Mary i Serafina Pekkala poszli z nimi do miejsca, gdzie otwierało się przejście do krainy zmarłych i skąd wychodziły duchy, jeden za drugim, w niekończącej się procesji. Mulefa sadzili wokół zagajnik, ponieważ to było święte miejsce, jak powiedzieli. Zawsze będą o nie dbać; to było źródło radości. – No, to dopiero tajemnica – oświadczył Ojciec Coram – i cieszę się, że żyłem dostatecznie długo, żeby ją poznać. Każdy z nas boi się wkroczyć w mrok śmierci, mówcie, co chcecie, ale wszyscy się tego boimy. Lecz jeśli istnieje wyjście dla tych z nas, którzy muszą tam odejść, to lżej mi na sercu. – Masz rację, Coramie – powiedział John Faa. – Widziałem śmierć wielu dobrych ludzi; sam niejednego posłałem w ciemność, chociaż zawsze w ogniu walki. Wiedzieć, że po śmiertelnych mrokach wyjdziemy znowu na świat w tej słodkiej krainie, wolni jak ptaki na niebie, no, to najwspanialsza obietnica dla każdego. – Musimy o tym porozmawiać z Lyrą – powiedział Ojciec Coram – i dowiedzieć się, jak do tego doszło i co to znaczy. Mary bardzo trudno było pożegnać się z Atal i pozostałymi mulefa. Zanim weszła na pokład, podarowali jej prezent: lakierowaną fiolkę zawierającą trochę olejku drzewa kołowego oraz najcenniejsze – mały woreczek z nasionami. – Może nie wyrosną w twoim świecie – powiedziała Atal – ale jeśli nie, masz przynajmniej olejek. Nie zapomnij o nas, Mary. – Nigdy – przyrzekła. – Nigdy. Nawet gdybym żyła długo jak czarownice i zapomniała wszystko inne, nigdy nie zapomnę was i waszej dobroci, Atal. I tak rozpoczęła się podróż do domu. Wiał lekki wiatr, morze było spokojne i chociaż niejeden raz widzieli błysk wielkich śnieżnobiałych skrzydeł, ptaki zachowywały ostrożność i trzymały się z daleka. Will i Lyra spędzali razem każdą chwilę i dwa tygodnie podróży minęły im w mgnieniu oka. Xaphania powiedziała Serafinie Pekkali, że kiedy wszystkie otwory zostaną zamknięte, wówczas wszystkie światy odzyskają właściwe położenie względem siebie; Oksfordy Lyry i Willa znowu nałożą się na siebie niczym przezroczyste obrazy na dwóch taśmach filmowych przysuwanych coraz bliżej i bliżej, aż się zleją ze sobą, chociaż nigdy naprawdę się nie dotkną. Obecnie jednak znajdowały się w sporej odległości od siebie – tak daleko, jak daleko Lyra musiała podróżować ze swojego Oksfordu do Cittagazze. Oksford Willa był teraz tutaj, zaledwie o jedno cięcie nożem. Przypłynęli na miejsce pod wieczór i kiedy kotwica plusnęła w wodę, zachodzące słońce ogrzewało zielone wzgórza, terakotowe dachy, eleganckie kruszejące nabrzeże i kafeterię, gdzie spotkali się Will i Lyra. Długa obserwacja przez kapitański teleskop nie wykryła żadnych śladów życia, ale na wszelki wypadek John Faa postanowił zabrać na brzeg pół tuzina uzbrojonych ludzi. Nie zamierzali przeszkadzać, ale mogli się przydać. Zjedli razem ostatni posiłek w zapadającym zmroku. Will pożegnał się z kapitanem i jego oficerami, z Johnem Faa i Ojcem Coramem. Ledwie zdawał sobie sprawę z ich obecności, oni jednak postrzegali go wyraźniej: widzieli kogoś młodego, ale bardzo silnego i głęboko nieszczęśliwego. Wreszcie Will, Lyra i ich dajmony, Mary i Serafina Pekkala wyruszyli przez puste miasto. Całkiem puste; jedynie ich kroki rozbrzmiewały w ciszy. Lyra i Will poszli przodem, trzymając się za ręce, do miejsca, gdzie musieli się rozstać, a kobiety zostały z tyłu i rozmawiały jak siostry. – Lyra chce wejść trochę dalej w mój Oksford – powiedziała Mary. – Coś wymyśliła. Zaraz potem wróci. – A co ty zrobisz, Mary? – Ja... oczywiście pójdę z Willem. Na noc pójdziemy do mojego mieszkania... mojego domu... a jutro poszukamy jego matki i zobaczymy, jak możemy jej pomóc. W moim świecie jest tyle praw i przepisów, Serafino: trzeba zadowolić władze i odpowiedzieć na tysiące pytań. Pomogę mu we wszystkich kwestiach prawnych, mieszkaniowych, opieki społecznej i tak dalej, żeby spokojnie zajął się matką. To silny chłopiec... Ale mu pomogę. Poza tym ja go potrzebuję. Nie mam już pracy i niewiele pieniędzy w banku, i nie zdziwię się, jeśli policja mnie ściga... W całym moim świecie nie mam nikogo, z kim mogłabym o tym rozmawiać. Szli przez ciche ulice, obok kwadratowej wieży z bramą otwartą na ciemność, obok kawiarenki ze stolikami ustawionymi na chodniku, na szeroki bulwar przedzielony pośrodku szeregiem palm. – Tutaj przeszłam – oznajmiła Mary. Okno, które Will po raz pierwszy zobaczył na spokojnej podmiejskiej drodze w Oksfordzie, otwierało się tutaj, a po stronie Oksfordu pilnowała go policja – przynajmniej wtedy, kiedy Mary ich namówiła, żeby ją przepuścili. Zobaczyła, że Will dotarł do tego miejsca, zręcznie poruszył rękami w powietrzu i okno znikło. – Zdziwią się, kiedy następnym razem tam zajrzą – stwierdziła. Lyra zamierzała przejść do Oksfordu Mary i pokazać coś Willowi, zanim wróci z Serafiną; oczywiście musieli zachować ostrożność podczas przecinania. Kobiety poszły za nimi po zalanych księżycowym blaskiem ulicach Cittagazze. Po prawej piękny, rozległy park dochodził do wielkiego domu z klasycznym portykiem, błyszczącego jak lodowy cukier w świetle księżyca. – Kiedy opisałaś mi postać mojego dajmona – powiedziała Mary – wspomniałaś, że możesz mnie nauczyć, jak go widzieć... Szkoda, że nie mamy czasu. – Przecież mamy czas – oświadczyła Serafina – i ciągle rozmawiamy. Nauczyłam cię trochę wiedzy czarownic, zakazanej według starych praw w moim świecie. Ale ty wracasz do swojego świata i stare prawa się zmieniły. Ja też dużo się nauczyłam od ciebie. A więc, kiedy rozmawiasz z Cieniami przez komputer, musisz utrzymywać specjalny stan umysłu, tak? – Tak... jak Lyra przy odczytywaniu aletheiometru. Mam tego spróbować? – Nie tylko tego, ale jednocześnie zwykłego widzenia. Spróbuj teraz. W świecie Mary mieli obrazki, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak przypadkowe kropki koloru, ale kiedy patrzyło się na nie pod pewnym kątem, jakby rozwijały się do trzech wymiarów: z przodu kartki pojawiało się drzewo, twarz lub inny przedmiot, zdumiewająco materialny, którego przedtem wcale tam nie było. Serafina pokazała teraz Mary podobną technikę. Mary miała zachować normalny wzrok i jednocześnie zapaść w podobny do transu sen na jawie, w którym widziała Cienie. Musiała zachować obie rzeczy, trans i normalne widzenie, podobnie jak trzeba patrzeć w dwóch kierunkach naraz, żeby zobaczyć trójwymiarowy obrazek wśród kropek. I podobnie jak z kropkowymi obrazkami, nagle zobaczyła. – Ach! – wykrzyknęła i przytrzymała się ramienia Serafiny, ponieważ na żelaznym parkowym ogrodzeniu siedział ptak, lśniąco czarny, z czerwonymi nogami i zakrzywionym żółtym dziobem: alpejski kruk, jak go opisała Serafina. Obserwował ją z odległości zaledwie pół metra, lekko przekrzywiając łepek, jakby ubawiony. Lecz Mary była tak zdumiona, że straciła koncentrację i ptak zniknął. – Skoro raz to zrobiłaś, następnym razem pójdzie łatwiej – pocieszyła ją Serafina. – Kiedy wrócisz do swojego świata, nauczysz się widzieć w ten sposób dajmony innych ludzi. Ale oni nie zobaczą twojego dajmona ani dajmony Willa, chyba, że im pokażesz, jak patrzeć. – Tak... Och, to niezwykłe! Tak! Przecież Lyra rozmawiała ze swoim dajmonem – pomyślała Mary. Czy ja też usłyszę tego ptaka, nie tylko zobaczę? Ruszyła dalej, płonąc z niecierpliwości. Przed nimi Will wycinał okno. Zaczekali z Lyrą na obie kobiety, żeby od razu zamknąć otwór. – Czy wiecie, gdzie jesteśmy? – zapytał Will. Mary rozejrzała się dookoła. W jej świecie stali na bocznej drodze, wysadzanej drzewami, z wielkimi wiktoriańskimi domami w zarośniętych ogrodach. – Gdzieś w północnym Oksfordzie – oceniła Mary. – Nawet niedaleko od mojego mieszkania, chociaż nie wiem dokładnie, co to za droga. – Chcę pójść do ogrodu botanicznego – oświadczyła Lyra. – Dobrze. To jakieś piętnaście minut na piechotę. Tędy... Mary znowu spróbowała podwójnego widzenia. Tym razem poszło jej łatwiej i oto był kruk, w jej własnym świecie, siedzący na gałęzi zwieszonej nisko nad chodnikiem. Na próbę wyciągnęła rękę, a on zszedł na jej dłoń bez wahania. Poczuła niewielki ciężar, pazurki ciasno objęły jej palec. Delikatnie przeniosła ptaka na ramię. Usadowił się wygodnie, jakby siedział tam przez całe życie. No, przecież siedział – pomyślała. Niewielki ruch panował na High Street, a kiedy skręcili na schody prowadzące obok Kolegium Magdaleny w stronę ogrodu botanicznego, zostali całkiem sami. We wnęce ozdobnej bramy znajdowały się kamienne ławki. Mary i Serafina usiadły tam, a Will z Lyrą przeleźli przez żelazne ogrodzenie do ogrodu. Ich dajmony prześliznęły się między prętami i pomknęły przodem. – Tędy! – zawołała Lyra, ciągnąc Willa za rękaw. Poprowadziła go obok basenu z fontanną pod rozłożystym drzewem, a potem skręciła w lewo pomiędzy rabatami, w stronę ogromnej wielopiennej sosny. Wznosił się tam masywny kamienny mur z furtką. Dalsza część ogrodu, gdzie rosły młodsze drzewa, wyglądała mniej formalnie. Lyra zaprowadziła Willa prawie na sam koniec, przez mostek do drewnianej ławki pod nisko zwieszonymi gałęziami rozłożystego drzewa. – Tak! – powiedziała. – Taką miałam nadzieję i rzeczywiście jest całkiem tak samo... Will, przychodziłam tutaj w moim Oksfordzie i siadałam właśnie na tej ławce, kiedy chciałam być sama, tylko ja i Pan. Więc pomyślałam, że gdybyś... może chociaż raz na rok... gdybyśmy przyszli tutaj w tym samym czasie, może na godzinę, moglibyśmy udawać, że znowu jesteśmy razem... bo bylibyśmy tak blisko, gdybyś siedział tutaj i gdybym ja tutaj siedziała w moim świecie... – Tak – powiedział. – Dopóki żyję, będę tutaj wracał. Z każdego miejsca na świecie wrócę tutaj... – W dzień letniego przesilenia – dodała. – W południe. Dopóki żyję. Dopóki żyję... Ślepy od gorących łez, przygarnął ją mocno. – A jeśli... później... – ciągnęła drżącym głosem – jeśli spotkamy kogoś miłego i poślubimy, musimy go dobrze traktować i nie robić porównań przez cały czas, i nie żałować, że się nie pobraliśmy... Ale dalej będziemy tutaj przychodzić raz w roku, tylko na godzinę, żeby być razem... Przywarli do siebie kurczowo. Minuty mijały; wodny ptak na rzece zatrzepotał i krzyknął; samochody przejeżdżały z rzadka przez most Magdaleny. Wreszcie rozluźnili uścisk. – Will... – powiedziała miękko Lyra. Cała była teraz miękka; później to wspomnienie należało do jego ulubionych – jej zwinny wdzięk złagodzony w półmroku, jej oczy, dłonie i zwłaszcza wargi nieskończenie miękkie. Całował ją i całował, i każdy pocałunek nieubłaganie przybliżał ten ostatni. Niechętnie i ociężale ruszyli z powrotem w stronę bramy. Mary i Serafina czekały. – Lyra... – szepnął Will, a ona powiedziała: – Will... Wyciął okno do Cittagazze. Stali w głębi parku otaczającego wielki dom, niedaleko skraju lasu. Przeszli po raz ostatni i spojrzeli z góry na milczące miasto, na dachy błyszczące w świetle księżyca, wieżę wznoszącą się nad nimi, oświetlony statek czekający na morzu. Will odwrócił się do Serafiny i powiedział z wymuszonym spokojem: – Dziękuję ci, Serafino Pekkala, za uratowanie nas i za wszystko inne. Proszę, bądź dobra dla Lyry, dopóki żyje. Kocham ją tak, jak nikt nikogo nie kochał. W odpowiedzi królowa klanu czarownic ucałowała go w oba policzki. Lyra szeptała z Mary, również się objęły i najpierw Mary, potem Will przeszli przez ostatnie okno z powrotem do własnego świata, w cień drzew ogrodu botanicznego. Zwyczajne życie zaczyna się od zaraz, powiedział sobie Will z całą stanowczością, ale czuł się tak, jakby próbował gołymi rękami poskromić dzikiego wilka, który chciał rozszarpać mu twarz i przegryźć gardło; niemniej dokonał tego i pomyślał, że nikt nie widział, ile go to kosztowało. Wiedział, że Lyra robi to samo, o czym świadczyło napięcie w jej uśmiechu. Niemniej uśmiechnęła się. Ostatni pocałunek, pospieszny i tak niezręczny, że zderzyli się policzkami i łza z jej oka przeniosła się na jego twarz; dwa dajmony pocałowały się na pożegnanie, Pantalaimon przemknął przez próg i skoczył w ramiona Lyry; a potem Will zaczął zamykać okno, wszystko się skończyło, droga została zamknięta, Lyra znikła. – Teraz – powiedział, siląc się na rzeczowy ton, chociaż musiał odwrócić się od Mary – teraz muszę złamać nóż. Poszukał w powietrzu znajomym sposobem, aż znalazł lukę, po czym próbował przywołać z pamięci tamten wypadek. Zamierzał wtedy wyciąć otwór w jaskini, a pani Coulter nagle, niespodziewanie przypomniała mu matkę i nóż pękł, ponieważ, jak sądził, natrafił wreszcie na coś, czego nie mógł przeciąć, czyli jego miłość do matki. Więc teraz zrobił to samo, wyobraził sobie twarz matki taką, jaką widział po raz ostatni, wystraszoną i nieobecną w małym przedpokoju pani Cooper. Ale to nie podziałało. Nóż z łatwością przeciął powietrze i otworzył świat, gdzie szalała burza; ulewny deszcz lunął przez okno i zaskoczył ich oboje. Will szybko zamknął okno i przez chwilę stał stropiony. Jego dajmona wiedziała, co powinien zrobić, i mruknęła tylko: – Lyra. Oczywiście. Kiwnął głową i trzymając nóż w prawej ręce, nacisnął lewą miejsce na policzku, gdzie wciąż spoczywała jej łza. Tym razem nóż rozpękł się z trzaskiem i odłamki ostrza upadły na ziemię, gdzie lśniły na kamieniach wciąż mokrych po deszczu z innego świata. Will ukląkł i pozbierał je starannie. Kirjava swoim kocim wzrokiem pomogła mu znaleźć wszystkie. Mary zarzuciła plecak na ramiona. – No więc – powiedziała – posłuchaj, Willu. Prawie nie rozmawialiśmy ze sobą... właściwie się nie znamy. Ale przyrzekłyśmy coś sobie z Serafiną Pekkalą i przed chwilą przyrzekłam coś Lyrze, a nawet gdybym nie składała innych obietnic, przyrzekłam ci to samo, czyli że jeśli mi pozwolisz, zostanę twoją przyjaciółką na całe życie. Oboje jesteśmy zdani na siebie i chyba obojgu nam się przyda ten rodzaj... Chciałam powiedzieć, że z nikim innym nie możemy o tym rozmawiać, tylko ze sobą... Oboje musimy się przyzwyczaić do naszych dajmonów. I oboje mamy kłopoty, więc chyba wiele nas łączy. – Masz kłopoty? – zapytał Will, patrząc na jej szczerą, bystrą, życzliwą twarz. Nie uciekła wzrokiem przed jego oczami. – No, rozwaliłam trochę sprzętu w laboratorium, zanim odeszłam, i podrobiłam przepustkę, i... Nic wielkiego, poradzimy sobie. Z twoimi kłopotami też sobie poradzimy. Znajdziemy twoją matkę i załatwimy jej odpowiednie leczenie. I jeśli nie masz gdzie mieszkać, to znaczy, jeśli zgodzisz się mieszkać ze mną, nie musisz się zgłaszać do, jak to nazywają, opieki społecznej. To znaczy, musimy wymyślić jakąś historyjkę i trzymać się jej, ale damy sobie radę, prawda? Mary była przyjacielem. Miał przyjaciela. Naprawdę. Nie pomyślał o tym. – Tak! – powiedział. – No więc idziemy. Moje mieszkanie jest około kilometra stąd i wiesz, na co mam największą ochotę? Na filiżankę herbaty. Chodź, pójdziemy nastawić czajnik. Minęły trzy tygodnie od chwili, kiedy Lyra patrzyła na rękę Willa zamykającą przed nią na zawsze jego świat, i znowu siedziała za obiadowym stołem w Kolegium Jordana, gdzie po raz pierwszy padła ofiarą uroku pani Coulter. Tym razem przyjęcie było skromniejsze: tylko ona, Rektor i pani Hanna Relf, kierująca Kolegium Świętej Zofii, jednym z żeńskich kolegiów. Kobieta uczestniczyła również w tamtym pierwszym obiedzie i chociaż teraz Lyra zdziwiła się na jej widok, przywitała ją grzecznie i odkryła, że pamięć ją zawiodła; ponieważ pani Relf była znacznie bardziej uprzejma, bystra i interesująca od tej kłótliwej, ograniczonej osoby, którą Lyra zapamiętała. Różne rzeczy wydarzyły się pod nieobecność Lyry – w Kolegium Jordana, w Anglii, na całym świecie. Wydawało się, że potęga Kościoła ogromnie urosła i wprowadzono wiele brutalnych praw, lecz owa potęga równie szybko zgasła: przewrót w Magistraturze obalił zelotów i do władzy doszły bardziej liberalne frakcje. Generalna Rada Oblacyjna została rozwiązana; Konsystorska Komisja Dyscyplinarna – pozbawiona przywódcy i bezsilna. Kolegia Oksfordu, po krótkim i burzliwym okresie, znowu wkraczały w spokojną rutynę akademickiego życia. Nie obyło się bez strat: zrabowano cenną kolekcję sreber Rektora; kilku kolegialnych służących zniknęło. Służący Rektora, Cousins, pozostał jednak na miejscu i Lyra gotowa była stawić mu czoło, ponieważ odnosił się do niej wrogo, odkąd tylko pamiętała. Poczuła się zaskoczona, kiedy powitał ją tak ciepło i uścisnął jej dłoń obiema rękami; czyżby w jego głosie brzmiała sympatia? No, naprawdę się zmienił. Podczas obiadu Rektor i pani Relf opowiadali o wydarzeniach, które zaszły podczas nieobecności Lyry, a ona słuchała z przerażeniem, smutkiem lub zachwytem. Kiedy przeszli do salonu na kawę, Rektor powiedział: – A więc, Lyro, prawie nie mieliśmy od ciebie wiadomości. Wiem jednak, że wiele widziałaś. Czy możesz nam opowiedzieć o swoich przeżyciach? – Tak – potwierdziła. – Ale nie wszystko naraz. Niektórych nie rozumiem, a inne wciąż jeszcze doprowadzają mnie do płaczu; ale obiecuję, że opowiem wam tyle, ile potrafię. Wy jednak też musicie mi coś obiecać. Rektor popatrzył na siwowłosą damę z dajmonem-małpką na kolanach i wymienili rozbawione spojrzenia. – Co takiego? – zapytała pani Relf. – Musicie obiecać, że mi uwierzycie – oświadczyła poważnie Lyra. – Wiem, że nie zawsze mówiłam prawdę, a w niektórych miejscach przeżyłam tylko dzięki temu, że kłamałam i zmyślałam. Więc wiem, jaka byłam, i wy też wiecie, ale moja prawdziwa historia jest zbyt ważna, żebyście uwierzyli tylko w połowę. Więc przyrzekam mówić prawdę, jeśli wy przyrzekniecie mi uwierzyć. – No dobrze, przyrzekam – powiedziała kobieta, a Rektor dodał: – Ja też. – Ale wiecie, czego żałuję – podjęła Lyra – prawie... prawie najbardziej? Żałuję, że straciłam zdolność odczytywania aletheiometru. Och, to było takie dziwne, Rektorze, kiedy się pojawiło i potem nagle znikło! Jednego dnia znałam go tak dobrze... mogłam przebierać między znaczeniami symboli, przechodzić od jednego do drugiego i widzieć wszystkie połączenia... zupełnie jak – uśmiechnęła się – jak małpa na drzewie, tak szybko się poruszałam. A potem nagle nic. Nic nie miało sensu, nie pamiętałam niczego oprócz samych podstawowych znaczeń, na przykład że kotwica oznacza nadzieję, a czaszka śmierć. Całe tysiące znaczeń... zniknęły. – One wcale nie zniknęły, Lyro – pocieszyła ją pani Relf. – Książki nadal stoją w Bibliotece Bodleya. Wiedza potrzebna do ich studiowania wciąż jest dostępna. Kobieta siedziała naprzeciwko Rektora w jednym z dwóch foteli przed kominkiem. Lyra zajmowała miejsce na sofie pomiędzy nimi. Paliła się tylko lampa obok fotela Rektora, ale wyraźnie oświetlała twarze starszej pary. Lyra przyłapała się na tym, że studiuje twarz Hanny Relf. Łagodna – pomyślała – surowa i mądra; ale nie potrafiła odczytać jej wyrazu tak samo, jak nie potrafiła odczytać aletheiometru. – No więc – odezwał się Rektor – musimy pomyśleć o twojej przyszłości, Lyro. Zadrżała na te słowa. Wzięła się w garść i usiadła prosto. – Przez cały czas mojej nieobecności – wyznała – nigdy o tym nie myślałam. Tylko o teraźniejszości, o chwili obecnej. Wiele razy myślałam, że nie mam żadnej przyszłości. A teraz... Nagle odkrywam, że mam przed sobą całe życie, ale nie wiem... Nie wiem, co z nim zrobić. To tak, jakbym miała aletheiometr, ale nie wiedziała, jak go odczytać. Pewnie muszę iść do pracy, ale nie wiem do jakiej. Moi rodzice pewnie są bogaci, ale założę się, że nigdy nie pomyśleli, żeby odłożyć dla mnie trochę pieniędzy, a zresztą do tej pory pewnie już wszystko wydali, więc nawet gdybym miała prawo do ich majątku, nic by nie zostało. Wróciłam do Jordana, bo dawniej tu był mój dom i nie miałam dokąd pójść. Myślę, że Iorek Byrnison pozwoliłby mi zamieszkać na Svalbardzie, i myślę, że Serafina Pekkala pozwoliłaby mi mieszkać z jej klanem czarownic; ale nie jestem ani niedźwiedziem, ani czarownicą, więc nie pasowałabym tam, chociaż bardzo ich kocham. Może Cyganie mnie przyjmą... Ale tak naprawdę nie wiem, co chcę robić dalej. Czuję się zagubiona. Popatrzyli na nią. Oczy jej błyszczały bardziej niż zwykle, podbródek uniosła wysoko w sposób, który niechcący przejęła od Willa. Minę miała wyzywającą, nie tylko zagubioną, pomyślała Hanna Relf z podziwem; a Rektor zobaczył coś więcej – zobaczył, że znikł nieświadomy wdzięk dziecka i Lyra wyglądała niezgrabnie ze swoim dorastającym ciałem. Lecz kochał gorąco tę dziewczynę i czuł po części dumę, po części obawę wobec pięknej kobiety, w którą miała się zmienić tak szybko. – Nigdy nie będziesz zagubiona, dopóki stoi Kolegium Jordana, Lyro – powiedział. – To jest twój dom tak długo, dopóki go potrzebujesz. Co do pieniędzy... Twój ojciec ustanowił fundusz na pokrycie wszystkich twoich potrzeb i wyznaczył mnie na jego wykonawcę, więc nie musisz się martwić. Co prawda Lord Asriel niczego takiego nie zrobił, ale Kolegium Jordana było bogate i Rektor miał własne pieniądze, nawet po ostatnich przewrotach. – Myślałem o nauce – ciągnął. – Wciąż jesteś bardzo młoda i do tej pory twoja edukacja zależała od... No, szczerze mówiąc, od tego, którego z naszych uczonych najmniej onieśmielałaś – dokończył z uśmiechem. – Nauka była wyrywkowa. Teraz może się okazać, że w stosownym czasie twoje zdolności zaprowadzą cię w kierunku, którego na razie nie umiemy przewidzieć. Jeśli jednak zamierzasz poświęcić się pracy nad aletheiometrem i nauczyć się świadomie tego, co poprzednio osiągnęłaś dzięki intuicji... – Tak – oświadczyła stanowczo Lyra. – ...to najlepiej zrobisz, jeśli oddasz się w ręce mojej dobrej przyjaciółki, Hanny. Jej erudycja w tym przedmiocie jest niezrównana. – Pozwól, że coś zaproponuję – odezwała się dama. – Nie musisz zaraz odpowiadać. Namyśl się spokojnie. Moje kolegium nie jest takie stare jak Jordan, a ty na razie i tak jesteś za młoda na studentkę, ale kilka lat temu nabyliśmy duży dom w północnym Oksfordzie i postanowiliśmy założyć szkołę z internatem. Chciałabym, żebyś poznała dyrektorkę i zobaczyła, czy zechcesz należeć do naszych uczennic. Widzisz, Lyro, wkrótce będziesz potrzebowała przyjaźni innych dziewcząt w twoim wieku. Pewnych rzeczy uczymy się od siebie nawzajem w młodości, a wątpię, czy znajdziesz je w Jordanie. Dyrektorka to bystra młoda kobieta, energiczna, uprzejma, z wyobraźnią. Mamy szczęście, że na nią trafiliśmy. Możesz z nią porozmawiać i jeśli spodoba ci się ten pomysł, niech święta Zofia zostanie twoją szkołą, jak Jordan jest twoim domem. A jeśli pragniesz rozpocząć systematyczne studia nad aletheiometrem, ty i ja możemy się spotykać na prywatnych lekcjach. Ale mamy czas, moja droga, mamy mnóstwo czasu. Nie odpowiadaj mi teraz. Zaczekaj, aż będziesz gotowa. – Dziękuję – powiedziała Lyra – dziękuję pani. Zaczekam. Rektor wręczył Lyrze jej własny klucz do bramy ogrodu, więc mogła wchodzić i wychodzić, kiedy chciała. Później tego wieczoru, kiedy portier zamykał portiernię, razem z Pantalaimonem wymknęli się i pobiegli ciemnymi ulicami, a wszystkie dzwony Oksfordu wydzwaniały północ. W ogrodzie botanicznym Pan rzucił się w pościg za myszą, zagonił ją pod mur, potem zostawił i wskoczył na pobliską wielką sosnę. Lyra patrzyła z radością, jak skakał po gałęziach tak daleko od niej; musieli jednak zachować ostrożność, żeby nikt ich nie zobaczył rozdzielonych, bo należało trzymać w sekrecie tę okupioną cierpieniem moc czarownic. Dawniej Lyra z rozkoszą popisywałaby się przed wszystkimi zaprzyjaźnionymi urwisami, żeby wytrzeszczali oczy ze strachu, ale Will pokazał jej wartość milczenia i dyskrecji. Usiadła na ławce i czekała, żeby Pan do niej przyszedł. Lubił ją zaskakiwać, ale zwykle dostrzegała go wcześniej. Oto jego zwinna sylwetka pomykająca brzegiem rzeki. Lyra spojrzała w drugą stronę i udawała, że go nie widzi, a potem objęła go nagle, kiedy wskoczył na ławkę. – Prawie mi się udało – powiedział. – Musisz lepiej się postarać. Słyszałam cię przez całą drogę od bramy. Przysiadł na oparciu ławki, opierając przednie łapki na jej ramionach. – Co jej powiemy? – zapytał. – Powiemy „tak” – odparła. – Przecież to tylko spotkanie z dyrektorką. To jeszcze nie szkoła. – Ale pójdziemy do szkoły? – Tak – przyznała – chyba tak. – Może będzie dobrze. Lyra pomyślała o innych uczennicach. Mogą się okazać bardziej bystre niż ona albo bardziej wyrafinowane, i na pewno wiedzą znacznie więcej od niej o sprawach ważnych dla dziewczynek w jej wieku. A ona nie będzie mogła im powiedzieć nawet jednej setnej tego, co wiedziała. Pewnie wezmą ją za prostaczkę i ignorantkę. – Myślisz, że pani Relf naprawdę potrafi odczytywać aletheiometr? – zapytał Pantalaimon. – Z pomocą książek na pewno potrafi. Ciekawe, ile mają książek? Założę się, że możemy przeczytać wszystkie i poradzić sobie bez nich. Wyobraź sobie, że musisz wszędzie taszczyć stertę ksiąg... Pan? – Co? – Czy kiedyś mi powiesz, co robiliście z dajmoną Willa, kiedy się rozdzieliliśmy? – Pewnego dnia – odparł. – A ona powie Willowi, pewnego dnia. Oboje poznamy, kiedy nadejdzie czas, ale do tej pory nic wam nie powiemy. – No dobrze – ustąpiła. Opowiedziała Pantalaimonowi wszystko, ale to sprawiedliwe, że miał przed nią sekrety, skoro go opuściła. Pociechę przyniosła jej myśl, że ona i Will mają jeszcze coś wspólnego. Zastanawiała się, czy nadejdzie kiedyś w jej życiu taka godzina, żeby nie myślała o nim; nie rozmawiała z nim w myślach, nie przeżywała od nowa każdej wspólnie spędzonej chwili, nie tęskniła za jego głosem, jego rękami, jego miłością. Nigdy nawet nie śniła o tym, jak to jest kochać kogoś tak mocno; ze wszystkich niesamowitych przygód ta okazała się najbardziej zdumiewająca. Pomyślała, że zostało w jej sercu wrażliwe miejsce, jak rana, która nigdy się nie zagoi, lecz pragnęła ją pielęgnować do końca swoich dni. Pan zsunął się na ławkę i zwinął w kłębek na jej kolanach. Byli tutaj bezpieczni w ciemnościach, ona, jej dajmon i ich sekret. Gdzieś w uśpionym mieście znajdowały się książki, które jej powiedzą, jak odczytywać aletheiometr, oraz mądra i dobra kobieta, która chciała ją uczyć, i dziewczęta w szkole, które wiedziały o tyle więcej od niej. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale zostaną moimi przyjaciółkami – pomyślała. Pantalaimon mruknął: – To, co powiedział Will... – Kiedy? – Na plaży, zanim spróbowałaś odczytać aletheiometr. Powiedział, że nie ma żadnego gdzie indziej. To słowa jego ojca. Ale jest coś jeszcze. – Pamiętam. Chodziło mu o to, że królestwo przeminęło, królestwo niebieskie, że wszystko skończone. Nie powinniśmy żyć tak, jakby ono znaczyło więcej niż życie na tym świecie, ponieważ zawsze najważniejszym miejscem jest to, w którym jesteśmy teraz. – Powiedział, że musimy coś zbudować... – Dlatego potrzebowaliśmy całego życia, Pan. W innym wypadku poszlibyśmy z Willem i Kirjavą, prawda? – Tak. Oczywiście! Albo oni poszliby z nami. Ale... – Ale wtedy nie moglibyśmy tego zbudować. Nikt nie mógłby, gdyby stawiał siebie na pierwszym miejscu. Musimy wypełnić te wszystkie trudne zadania, jak bycie wesołym, dobrym, ciekawym, odważnym i cierpliwym. Musimy studiować i myśleć, i ciężko pracować, wszyscy, we wszystkich światach, a wtedy zbudujemy... Opierała dłonie na jego lśniącym futerku. Gdzieś w ogrodzie śpiewał słowik, lekki wietrzyk musnął jej włosy i poruszył liście nad głową. Wszystkie dzwony w mieście uderzyły jeden raz, niektóre nisko, niektóre wysoko, kilka blisko, inne daleko, jeden pęknięty i zrzędliwy, drugi posępny i żałobny, lecz wszystkie rozmaitymi głosami oznajmiały tę samą godzinę, chociaż niektóre trochę wolniej niż inne. W tamtym drugim Oksfordzie, gdzie pocałowali się z Willem na pożegnanie, dzwony również biły i słowik śpiewał, i lekki wietrzyk poruszał liśćmi w ogrodzie botanicznym. – A wtedy co? – zapytał sennie jej dajmon. – Co zbudujemy? — Republikę niebios – odpowiedziała Lyra. Podziękowania „Mroczne materie” nie mogłyby zaistnieć bez pomocy i zachęty przyjaciół, rodziny, nieznajomych i książek. Tym ludziom winien jestem specjalne podziękowania: Liz Cross za jej drobiazgową i niezmordowanie pogodną redakcję na każdym etapie tej pracy oraz za pewne błyskotliwe pomysły dotyczące obrazów w „Magicznym nożu”; Annę Wallace-Hadrill za to, że pozwoliła mi obejrzeć swoją łódź; Richardowi Osgoodowi z Archeologicznego Instytutu Uniwersytetu Oksfordzkiego za objaśnienie mi organizacji ekspedycji archeologicznych; Michaelowi Mallesonowi z Trent Studio Forge w Dorset za pokazanie mi, jak się kuje żelazo; Mike'owi Froggartowi i Tanaqui Weaver za dostarczenie mi więcej papieru odpowiedniego rodzaju (z dwiema dziurkami), kiedy mój zapas się wyczerpał. Muszę również pochwalić kawiarnię w Oksfordzkim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Za każdym razem, kiedy utknąłem na jakimś narracyjnym problemie, filiżanka tamtejszej kawy i godzinka pracy w tym przyjaznym pomieszczeniu rozwiązywały go bez żadnego wysiłku z mojej strony. Nigdy nie zawiodła. Podkradałem pomysły z każdej książki, jaką przeczytałem. Moja zasada przy opracowywaniu książki brzmi: „Czytaj jak motyl, pisz jak pszczoła”, a jeśli ta historia zawiera trochę miodu, to wyłącznie dzięki jakości nektaru, jaki znalazłem w dziełach lepszych pisarzy. Lecz zaciągnąłem trzy długi, które pragnę spłacić przede wszystkim. Jeden to esej „O teatrze marionetek” Heinricha von Kleista, który przeczytałem po raz pierwszy w tłumaczeniu Idrisa Parry'ego w „Times Literary Supplement” w 1978 roku. Drugi to „Raj utracony” Johna Miltona. Trzeci to poezje Williama Blake'a. Wreszcie mój największy dług. Davidowi Ficklingowi i jego niewyczerpanej wierze i zachęcie, a także jego żywemu i nieomylnemu wyczuciu, jak ulepszyć opowiadane historie, zawdzięczam znaczną część sukcesu tej książki; Caradocowi Kingowi zawdzięczam więcej niż pół życia wiernej przyjaźni i wsparcia; Enid Jones, nauczycielce, która tak dawno temu zapoznała mnie z „Rajem utraconym”, zawdzięczam najlepsze, co może dać wykształcenie, czyli koncepcję, że odpowiedzialność i rozkosz mogą współistnieć; mojej żonie, Jude, i moim synom, Jamiemu i Tomowi, zawdzięczam wszystko inne pod słońcem. Philip Pullman