ROALD DAHL Czarownice ILUSTROWAŁ QUENTIN BLAKE Przełożył TOMASZ WYŻYŃSKI PRIMA Tytuł oryginału: THE WITCHES Copyright (c) Roald Dahl Nominee Ltd. 1983 Ali rights reserved Illustrations (c) Quentin Blake 1983 Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1997 Copyright (c) for the Polish translation by Tomasz Wyżyński 1997 MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K, Puchatka 8 758-88 91 filia Nr 2 Wypożyczalnia dla dzieci Ilustracja na okładce: Quentin Blake Redakcja: Helena Klimek Redakcja techniczna: Janusz Festur Opracowanie graficzne okładki: Plus 2 ISBN 83-7152-065-4 Wydawnictwo PRIMA Adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax 624-89-18 Dystrybucja/informacja handlowa: INTERNOVATOR sp. z o.o. ul. Postępu 2, 02-676 Warszawa, tel. 431-161 w. 323, tel./fax 430-420 Sprzedaż wysyłkowa: PDUW "Stańczyk" sp. z o.o. Warszawa, ul. Kolejowa 15/17, tel. 632-20-51 w. 155 Dla Liccy Warszawa 1997. Wydanie I Objętość 7 ark. wyd., 12 ark. druk. Skład: Zakład Poligraficzny "Kolonel" Druk: Białostockie Zakłady Graficzne 4 SŁOWO O CZAROWNICACH W bajkach wiedźmy zawsze ubierają się na czarno, noszą ekscentryczne czarne kapelusze i latają na miotłach. Ale to nie bajka, tylko opowieść o prawdziwych czarownicach. Za chwilę zdradzę wam ich sekrety. Słuchajcie uważnie i zapamiętajcie moje słowa. Prawdziwe wiedźmy noszą zwyczajne ubrania i do złudzenia przypominają zwyczajne kobiety. Mieszkają w zwyczajnych domach i zwyczajnie pracują. Dlatego tak trudno je rozpoznać. Czarownice śmiertelnie nienawidzą dzieci, tak bardzo, że wprost trudno to sobie wyobrazić. Każda wiedźma bez przerwy snuje okrutne plany rozprawienia się ze wszystkimi dziećmi w okolicy. Marzy, by je unicestwić, pozbyć się ich, doszczętnie wytępić. Nie myśli o niczym innym, nawet jeśli pracuje jako sprzedawczyni w sklepie, sekretarka w biurze albo jeździ eleganckim sportowym ferrari (a wszystko to się zdarza). W jej głowie 7 Ą kłębią się coraz to nowe pomysły: krwiożercze, podstępne, mściwe, jeden potworniejszy od drugiego. Którego bachora rozdeptać teraz jak karalucha? - zastanawia się od rana do wieczora. Kiedy czarownica rozprawi się z kolejnym dzieckiem, jest szczęśliwa jak łakomczuch, co zjadł talerz truskawek z bitą śmietaną. Szanująca się wiedźma powinna upolować przynajmniej jedno dziecko tygodniowo. Inaczej ma chandrę. Jedno dziecko tygodniowo, czyli pięć-dziesięcioro i dwoje rocznie. Złapać wstrętnego bachora i rozdeptać jak karalucha! Oto dewiza czarownic. Ofiarę wybiera się bardzo, bardzo starannie. Wiedźma tropi nieszczęsne dziecko jak kot polujący na małego ptaszka. Stąpa ostrożnie, skrada się bezszelestnie. Jest coraz bliżej i bliżej. Wreszcie, gdy wszystko jest gotowe... hyc!... rzuca się na ofiarę! Buchają płomienie i skry! Wrze oliwa! Dreszcz przebiega po ciele! I dziecko znika... Pamiętajcie: czarownice nie rozbijają dzieciom główek, nie dźgają ich nożami ani nie strzelają z pistoletów. Ludzi, którzy to robią, łapie policja. Czarownicy nie można złapać. Wiedźmy słyną ze sprytu i są mistrzyniami czarnej magii. Potrafią sprawić, by kamienie skakały jak żaby, a woda płonęła niesamowitym ogniem. Ich czary są doprawdy przerażające... Na szczęście nie ma dziś na świecie wielu prawdziwych wiedźm, jest ich jednak dostatecznie dużo, by się niepokoić. W Anglii żyje zapewne ze sto, w jednych krajach więcej, w innych mniej. Ale nie ma na świecie takiego miejsca, gdzie w ogóle nie byłoby czarownic. Czarownice są zawsze kobietami. Nie chcę źle się wyrażać o kobietach. Większość z nich to kochane istoty, ale fakt pozostaje faktem: wiedźmy to bez wyjątku kobiety. Nie istnieją wiedźmy płci męskiej. Z drugiej strony gule-trupojady są zawsze płci męskiej, podobnie jak psy widma. Zarówno gule-trupojady, jak i psy widma to bardzo niebezpieczne demony, lecz nawet w połowie nie dorównują czarownicom. Wiedźmy są dla dzieci najgroźniejsze. Szczególnie dlatego, że wcale nie wyglądają groźnie. Nawet jeśli znacie ich sekrety (bądźcie cierpliwi, za chwilę je wam zdradzę), i tak nie możecie być pewni, czy macie przed sobą czarownicę czy sympatyczną starszą panią. Gdyby tygrysy umiały przybierać postać dużych ładnych psów merdających wesoło ogonami, zapewne z chęcią podeszlibyście do któregoś z nich, by go pogłaskać po łbie. I zniknęlibyście w jego paszczy. To samo z czarownicami. Wszystkie wyglądają jak sympatyczne panie. Przyjrzyjcie się uważnie powyższemu rysunkowi. Która z tych pań jest wiedźmą? Trudne pytanie, ale każde dziecko musi umieć na nie odpowiedzieć. Przecież czarownicą może być nawet miła pani sąsiadka z waszego domu. Albo kobieta o jasnych oczach, która dziś rano siedziała naprzeciwko was w autobusie. Albo pani o promiennym uśmiechu, która przed obiadem częstowała was cukierkami z białej papierowej torebki. A nawet - tylko się nie przeraźcie! - nawet wasza miła pani nauczycielka, która akurat w tej chwili czyta wam te słowa. Przyjrzyjcie się jej uważnie. Uśmiecha się, zażenowana absurdalnym podejrzeniem. Ale wy nie dajcie się zwieść. Może to tylko perfidna gra? Nie twierdzę oczywiście, że wasza pani jest na pewno czarownicą. Po prostu może być. To mało prawdopo- dobne, ale nie niemożliwe, i w tym właśnie leży sedno sprawy. Ach, gdyby tylko istniał niezawodny sposób rozpoznawania czarownic, można by je zgromadzić w jednym miejscu i wytępić raz na zawsze! Niestety, nie ma takiego sposobu. Ale istnieją drobne oznaki, na które możecie zwracać uwagę, wspólne cechy wszystkich czarownic, i jeśli je znacie, być może nie zostaniecie rozdeptani jak karaluchy. r, r- .'i ;_!-., > \ 10 MOJA BABCIA Zanim skończyłem osiem lat, zetknąłem się z czarownicami dwukrotnie. Za pierwszym razem nic mi się nie stało, lecz drugie spotkanie zakończyło się mniej szczęśliwie. Kiedy poznacie moje przygody, ze strachu zjeżą się wam włosy na głowie. Trudno. Muszę napisać prawdę. Ocalenie zawdzięczam tylko swojej mądrej babuni: dzięki niej żyję i mogę opowiedzieć o tym, co mi się przytrafiło (choć przyznaję: wyglądam w tej chwili nieco dziwnie). Moja babcia była Norweżką. Norwegowie wiedzą o czarownicach bardzo dużo, bo pochodzą one właśnie z mrocznych lasów i gór Norwegii. Mój tatuś i mamusia również byli Norwegami, ale ja urodziłem się w Anglii, ponieważ ojciec prowadził tam interesy. Wychowywałem się w Wielkiej Brytanii i poszedłem do angielskiej szkoły. Dwa razy do roku, na gwiazdkę i w lecie, odwiedzaliśmy babcię w Norwegii. Starsza pani była naszą jedyną żyjącą krewną, matką mojej matki, i szczerze ją uwielbiałem. Rozmawialiśmy po angielsku albo po norwesku - nie robiło nam to żadnej różnicy. Mówiliśmy równie płynnie w obu językach i muszę przyznać, że czułem się z nią bliżej związany niż z matką. 12 Wkrótce po moich siódmych urodzinach pojechaliśmy jak zwykle spędzić gwiazdkę u babuni. Był siarczysty mróz i gdy ruszyliśmy z Oslo na północ, nasz samochód wpadł w poślizg i stoczył się do kamienistego wąwozu. Oboje rodzice zginęli, ale ja, mocno przypięty pasami do siedzenia z tyłu, wyszedłem bez szwanku, jeśli nie liczyć wielkiego guza na czole. Nie chcę opisywać tego straszliwego popołudnia. Kiedy o nim myślę, przejmują mnie dreszcze. Oczywiście w końcu znalazłem się w ramionach babci i oboje przepłakaliśmy całą noc. - Co teraz będzie? - spytałem przez łzy. - Zostaniesz ze mną i będę się tobą opiekować. - Nie wrócę do Anglii? 13 - Nie. Nie mogłabym opuścić rodzinnych stron. Moja dusza pójdzie do nieba, ale kości spoczną w Norwegii. Następnego dnia babcia zaczęła opowiadać mi bajki, abyśmy oboje zapomnieli o smutku. Robiła to wspaniale i słuchałem ich oczarowany. Ale prawdziwych emocji dostarczyły mi dopiero opowieści o czarownicach. Najwyraźniej świetnie się na nich znała i uprzedziła mnie, że historie 0 wiedźmach nie są zwykłymi zmyśleniami i bajkami. Wszystkie były prawdziwe, autentyczne, rzeczywiste. To, co opowiadała o czarownicach, zdarzyło się naprawdę 1 powinienem w to wierzyć. A co najgorsze, wiedźmy ciągle istnieją. Żyją pośród ludzi i w to także powinienem wierzyć. - Mówisz prawdę, babuniu? Szczerą prawdę? - Jeśli nie będziesz umiał rozpoznać czarownicy, ser-deńko, długo nie pożyjesz. - Sama powiedziałaś, że czarownice wyglądają jak zwyczajne kobiety, więc jak je rozpoznać? - Posłuchaj mnie i zapamiętaj wszystko, co powiem. Poza tym możesz tylko się modlić i ufać w swoje szczęście. Siedzieliśmy wieczorem w przestronnym salonie jej domu pod Oslo. Byłem już w piżamie, gotów do snu. Babcia nigdy nie zaciągała zasłon i za oknami widać było wielkie płatki śniegu opadające na czarny świat. Babcia, stara, pomarszczona i gruba, miała na sobie szarą koronkową suknię. Siedziała majestatycznie w fotelu, wypełniając go tak szczelnie, że nawet mysz nie wcisnęłaby się między jej plecy a oparcie. Ja, siedmiolatek, przykucnąłem na podłodze u jej stóp, w piżamie, szlafroku i kapciach. - Dajesz słowo, że mnie nie nabierasz? - pytałem. - Dajesz słowo, że to prawda? 14 - Znałam pięcioro dzieci, co zniknęły jak kamfora. Porwały je czarownice. - Na pewno chcesz mnie nastraszyć! - Ależ skąd! Ja tylko troszczę się o to, by nie spotkał cię taki sam los. Kocham cię i chcę, żebyś zawsze był ze mną. - Opowiedz o tych dzieciach, co zniknęły - poprosiłem. Babcia paliła cygara: nie spotkałem nigdy drugiej babci mającej owo dziwne przyzwyczajenie. Zapaliła długie czarne cygaro śmierdzące paloną gumą i zaczęła: - Pierwsza zniknęła Ranghilda Hansen. Miała osiem lat i bawiła się z siostrzyczką na podwórku. Ich matka piekła chleb w kuchni i wyszła przed dom zaczerpnąć tchu. "Gdzie Ranghilda?" - spytała. "Poszła z wysoką panią" - odpowiedziała siostrzyczka. "Z jaką wysoką panią?" - zdziwiła się matka. "Z wysoką panią w białych rękawiczkach - wyjaśniła siostra. - Wzięła Ranghildę za rękę i odeszła z nią". Nikt więcej nie zobaczył już małej Ranghildy. - Nie szukano jej? - Szukano w promieniu wielu mil. W poszukiwaniach brali udział wszyscy mieszkańcy miasteczka, lecz dziewczynka przepadła jak kamień w wodę. - A co się stało z czworgiem pozostałych dzieci? - Zniknęły tak samo jak Ranghilda. - Jak, babuniu? Jak zniknęły? - Za każdym razem widziano przedtem nieznajomą panią. - Ale jak to było? - Drugi przypadek jest bardzo dziwny. W salonie państwa Christiansenów, mieszkających pod Holmenkol- 16 len, wisiał stary obraz olejny, z którego gospodarze byli bardzo dumni. Przedstawiał kaczki chodzące koło domu. Nie było na nim ludzi, tylko stadko kaczek na trawiastym podwórku, a w tle dom. Był to spory, dość ładny obraz. Otóż pewnego dnia ich córeczka Solveg wróciła ze szkoły jedząc jabłko. Powiedziała, że dostała je od sympatycznej pani na ulicy. Nazajutrz rano okazało się, że łóżeczko małej Solveg jest puste. Rodzice szukali jej wszędzie, ale zniknęła bez śladu. Nagle pan Christiansen krzyknął: ,,Tu jest! Sol-veg karmi kaczki!" Wskazał obraz i rzeczywiście było na nim widać Solveg. Stała na podwórku i rzucała kaczkom chleb z koszyka. Ojciec podbiegł do obrazu i dotknął jej, ale to nic nie pomogło. Solveg była po prostu częścią obrazu, postacią namalowaną na płótnie. -v - Czy widziałaś kiedykolwiek ten obraz, babciu? 2 -- Czarownice 17 - Wiele razy. I dziwna rzecz: mała Solveg zmieniała na nim miejsce. Raz była w domu i wyglądała przez okno, a innym razem znajdowała się na lewym brzegu płótna i niosła na rękach kaczkę. - Widziałaś, jak się rusza? - Nikt tego nie widział. Czy karmiła kaczki na podwórku, czy siedziała w domu i patrzyła przez okno, zawsze była nieruchoma jak postać na normalnym obrazie. Było to bardzo dziwne... Doprawdy, wyjątkowo dziwne. A co najdziwniejsze, w miarę upływu czasu Solveg stawała się coraz starsza. Po dziesięciu latach wyrosła na młodą kobietę. Po trzydziestu była w średnim wieku. Aż nagle, pewnego ranka, pięćdziesiąt cztery lata po swoim zniknięciu, przestała się pokazywać na obrazie. - Myślisz, że umarła? - Kto wie? W świecie czarownic dzieją się bardzo dziwne rzeczy. - Opowiedziałaś mi o dwojgu dzieciach. A co z trzecim? ^w 18 - Trzecie to mała Birgit Svenson - odrzekła babcia. - Mieszkała tuż koło nas, po drugiej stronie drogi. Pewnego dnia zaczęły jej wyrastać pióra na całym ciele. Po miesiącu zmieniła się w dużą białą kurę. Jej rodzice przez długie lata trzymali ją w kurniku w ogrodzie. Znosiła nawet jajka. - Jakiego koloru? - Brązowe. Największe jajka, jakie w życiu widziałam. Jej matka robiła z nich omlety. Były pyszne. Spojrzałem na babcię, która siedziała na fotelu jak królowa na tronie. Spoglądała w dal szarymi przymglonymi oczyma, a jej głowę otaczał obłok błękitnego dymu z cygara. - Ale ta dziewczynka, co zmieniła się w kurę, nie zniknęła? - spytałem. - Nie, Birgit nie. Znosiła jajka przez wiele lat. - A mówiłaś, że wszystkie dzieci zniknęły. - Pomyliłam się - westchnęła babcia. - Chyba się starzeję. Mam kłopoty z pamięcią. - A co stało się z czwartym dzieckiem? - spytałem. - Czwartym był chłopiec imieniem Harald. Pewnego ranka jego skóra zrobiła się szarożółta i twarda jak łupinka orzecha. Do wieczora zamienił się w kamień. - Kamień? Prawdziwy kamień? - Granit. Jeśli chcesz, mogę ci go pokazać. Rodzice ciągle trzymają go w domu. Mały kamienny posążek stoi w przedpokoju. Goście opierają o niego parasole. 19 Chociaż miałem dopiero siedem lat, nie byłem skłonny wierzyć w każde słowo, które padło z ust babci. Ale mówiła z takim przekonaniem, z taką śmiertelną powagą, bez uśmiechu na twarzy czy błysku w oczach, że zaczęło mnie to zastanawiać... - Opowiadaj dalej, babuniu - poprosiłem. - Mówiłaś, że było pięcioro dzieci. Co się stało z ostatnim? - Chcesz się zaciągnąć cygarem? - spytała babcia. - Przecież mam dopiero siedem lat. - Nie obchodzi mnie, ile masz lat! Jak będziesz palił cygara, nigdy nie złapiesz kataru. ; - A piąte dziecko, babciu? - To dość interesujący przypadek - zaczęła staruszka, żując cygaro, jakby było smakowitym szparagiem. - 20 Dziewięcioletni Leif spędzał z rodziną wakacje na fiordach: któregoś dnia rozbili obóz na małej skalistej wysepce i pływali w otaczającym ją morzu. Mały Leif dał nurka do wody i bardzo długo nie wypływał na powierzchnię, co zaniepokoiło jego ojca. Kiedy się w końcu wynurzył, nie był już chłopcem. - A czym? - Morświnem. - Niemożliwe! - Był ślicznym młodym morświnem - upierała się staruszka. - I do tego bardzo sympatycznym. - Babuniu... - zacząłem. - Tak, serdeńko? - Czy Leif naprawdę zmienił się w morświna? - Naturalnie. Dobrze znałam jego matkę, która mi o tym opowiadała. Morświn Leif spędził koło wysepki całe popołudnie, wożąc na grzbiecie swoje rodzeństwo. Jego bracia i siostry fantastycznie się bawili. Wreszcie pomachał płetwą i odpłynął: nigdy więcej go nie zobaczyli. - Ale skąd właściwie wiedzieli, że to Leif? - Rozmawiał z nimi. Kiedy woził ich na grzbiecie, przez cały czas śmiał się i żartował. - Na pewno było o tym głośno w całej Norwegii! - Niespecjalnie - rzekła babcia. - Nie zapominaj, że przywykliśmy tu do takich rzeczy. Czarownice są wszędzie: prawdopodobnie jedna z nich mieszka w tej chwili na naszej ulicy. No, pora spać. - Ale nie wejdzie w nocy przez okno do mojego pokoju, prawda, babuniu? - spytałem, drżąc lekko. - Nie. Czarownice nigdy nie wspinają się po rynnach ani nie włamują do cudzych domów. Nie są takie głupie. W łóżku nic ci 21 im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchołlto 8 łel. 58 8S 91 Filia Nr 2 Wypożyczalnia dla dzieci JAK ROZPOZNAĆ CZAROWNICĘ Następnego wieczoru, wykąpawszy mnie, babcia znów usiadła ze mną w salonie. - Dziś nauczę cię rozpoznawać czarownice - powiedziała. - Czy zawsze można je rozpoznać? - Niestety nie, i w tym cały szkopuł. Babcia strząsnęła popiół z cygara prosto na swoją suknię; przestraszyłem się, że się zapali, zanim mi powie, jak rozpoznawać czarownice. - Po pierwsze, prawdziwe wiedźmy zawsze noszą rękawiczki - ciągnęła. - Na pewno nie zawsze! A w lecie, jak jest upał? - Nawet w lecie. Muszą je nosić. Chcesz wiedzieć, dlaczego? - Dlaczego? - Bo nie mają paznokci, tylko zakrzywione kocie pazury, i noszą rękawiczki, by je ukryć. Ale pamiętaj: wiele normalnych miłych pań również nosi rękawiczki, zwłaszcza zimą, więc łatwo można się pomylić. - Mama też często nosiła rękawiczki - zauważyłem. 22 - Ale nie w domu, a czarownice noszą rękawiczki nawet w domu. Zdejmują je tylko do spania. - Skąd to wszystko wiesz, babuniu? - Nie przerywaj, tylko słuchaj. Musisz także pamiętać, że prawdziwe czarownice są łyse. - Łyse?! - zdziwiłem się. - Łyse jak kolano - potwierdziła poważnie staruszka. Byłem wstrząśnięty. Wyobraziłem sobie łysą kobietę i poczułem niesmak. - A dlaczego są łyse, babciu? - Nie zadawaj głupich pytań! Są łyse i już: taką mają naturę, możesz mi wierzyć. - Okropne! - Rzeczywiście, niezbyt estetyczne. - Skoro są łyse, powinny być łatwe do rozpoznania. - Bynajmniej - zaprzeczyła babcia. - Czarownice zawsze noszą peruki. I to doskonałe peruki, których prawie nie da się odróżnić od normalnych włosów, chyba że się je szarpnie. - Wobec tego zacznę teraz ciągnąć wszystkie kobiety za włosy. - Nie bądź niemądry! - skarciła mnie babcia. - Nie możesz ciągnąć za włosy każdej spotkanej pani, nawet jeśli nosi rękawiczki. Tylko spróbuj, a zobaczysz, co będzie! - Więc to też na nic... - westchnąłem z żalem. - Nie ma pewnego sposobu rozpoznawania czarownic - pouczyła mnie babcia. - Musisz zwracać uwagę na liczne drobne oznaki. Widzisz - ciągnęła - peruki przysparzają czarownicom wielkich cierpień. - Dlaczego? - Strasznie je swędzi skóra na głowie. Aktorki albo 23 normalne kobiety wkładają peruki na własne włosy, a czarownice noszą je na gołej skórze. Spód peruki jest zawsze bardzo szorstki: wywołuje nieprzyjemne swędzenie, otarcia, a nawet rany. Czarownice nazywają to chorobą perukową. - Po czym jeszcze można poznać wiedźmy, babuniu? - Zwracaj uwagę na dziurki od nosa. Czarownice mają je trochę większe niż zwykli ludzie. Brzeg każdej dziurki jest różowy i falisty jak krawędź muszli morskiej. - Dlaczego ich dziurki od nosa są większe? - Dzięki temu mają zadziwiająco dobry węch. Nawet w bezksiężycową noc potrafią wyczuć dziecko po drugiej stronie ulicy. - Mnie by nie wyczuły. Przed chwilą się kąpałem. - Wyczułyby, wyczuły! - zaprzeczyła babcia. - Im jesteś czystszy, tym silniejszy zapach czują czarownice. - To niemożliwe! - Czarownicom wydaje się, że czyste dzieci okropnie cuchną. Im jesteś brudniejszy, tym mniej dla nich śmierdzisz. - Przecież to nie ma sensu, babciu! - Ależ ma, ma! Czarownice nie czują brudu, tylko twój naturalny zapach, który doprowadza je do furii. Wydziela go twoja skóra, a czarownice chwytają go nozdrzami, gdy się rozchodzi w powietrzu. Jest dla nich tak okropny, że dostają mdłości. - Zaczekaj, babuniu... - Nie przerywaj! Rzecz w tym, że jeśli się nie myłeś od tygodnia i jesteś cały pokryty brudem, twój zapach staje się siłą rzeczy mniej intensywny. - Nigdy więcej się nie wykąpię! •%!'?.; 24 - Po prostu nie rób tego za często - stwierdziła staruszka. - Najzupełniej wystarczy raz na miesiąc. W takich chwilach kochałem babcię z całego serca. - A kiedy jest ciemno, jak wiedźmy wyczuwają różnicę między dziećmi a dorosłymi? 25 - Dorośli nie śmierdzą, tak przynajmniej wydaje się czarownicom. - Ale ja w tej chwili nie cuchnę, prawda, babuniu? - spytałem. - Nie dla mnie. Dla mnie pachniesz jak pączek róży. Ale dla czarownicy śmierdziałbyś odrażająco. - Jak co? - Jak psie łajno. /j Byłem oszołomiony. Zakręciło mi się w głowie. - Jak psie łajno?! - zawołałem. - Przecież nie śmierdzę jak psie łajno! Nigdy w to nie uwierzę, nigdy! - Co więcej - ciągnęła babcia z nutką dziwnego zadowolenia - dla czarownicy śmierdziałbyś jak świeże psie łajno. - To nieprawda! Na pewno nie śmierdzę jak psie łajno, stare ani świeże! - Nie ma się o co sprzeczać. To po prostu fakt. Byłem wstrząśnięty. Nie mogłem uwierzyć w rewelacje babci. - Jeśli więc jakaś kobieta mija cię na ulicy i zatyka nos, nie można wykluczyć, że to czarownica - ciągnęła bezlitośnie starsza pani. Postanowiłem zmienić temat. - Na co jeszcze powinienem zwracać uwagę, babuniu? - spytałem. - Na oczy. Przyglądaj im się uważnie, bo czarownice mają inne oczy niż normalne kobiety. Źrenica przypomina zwykle małą czarną kropeczkę, a u czarownic stale zmienia kolor i w jej środku widać płomyki ognia i lśniące sople lodu. Kiedy człowiek na to patrzy, ciarki chodzą mu po plecach. Babcia rozparła się w fotelu i z zadowoleniem wydmu- 26 chiwała kłęby cuchnącego czarnego dymu. Ja klęczałem na podłodze i wpatrywałem się w nią zafascynowany. Nie uśmiechała się. Miała śmiertelnie poważną minę. - Jest jeszcze coś? - spytałem. - Mnóstwo rzeczy. Najwyraźniej jeszcze nie rozumiesz, że czarownice w ogóle nie są kobietami. One tylko wyglądają jak kobiety, mówią jak kobiety i mogą się zachowywać jak kobiety. Ale w rzeczywistości są demonami w ludzkiej postaci. Właśnie dlatego mają pazury, łyse czaszki, cudaczne nosy i dziwne oczy, które muszą ukrywać, żeby ich nie poznano. - Czym jeszcze się różnią od ludzi? - Stopami. Nie mają palców u nóg. - Nie mają palców! - zawołałem. - A co w takim razie mają?! - Nic. Stopy czarownic są kwadratowe i tępo zakończone. - Nie utrudnia im to chodzenia? - Nie, ale mają przez to kłopoty z butami. Kobiety chętnie noszą wąskie spiczaste pantofelki, a czarownice, których stopy są szerokie i kwadratowe, przeżywają w takich bucikach straszne męki. - A dlaczego nie noszą wygodnych szerokich butów z kwadratowymi noskami? - Boją się. Muszą ukrywać swoje paskudne stopy, podobnie jak łyse czaszki, i dlatego noszą ciasne eleganckie pantofelki. - Na pewno jest im okropnie niewygodnie? - Tak, koszmarnie niewygodnie, ale nie mają wyjścia: muszą cierpieć. - Skoro noszą zwykłe buty, nie można ich rozpoznać po stopach, prawda, babciu? .. 27 f V - Niestety nie. Z bliska mógłbyś prawdopodobnie zauważyć, że nieznacznie kuleją. - Czy wiedźmy mają jeszcze jakieś cechy szczególne? - Tylko jedną, ostatnią. - Co to takiego, babuniu? - Ich ślina jest granatowa. ~:; - Granatowa?! - zawołałem. - Nie wierzę! Nikt nie ma granatowej śliny! > - Ślina czarownic ma kolor czarnych jagód - upierała się babcia. - Wykluczone! Ślina nie może być granatowa! fi: - U czarownic jest. : - Granatowa jak atrament? -- Właśnie. Używają jej nawet do pisania. Posługują się staroświeckimi piórami ze stalówkami, które po prostu liżą. r - Gdybym rozmawiał z czarownicą, babciu, zauważyłbym tę granatową ślinę? - Tylko gdybyś patrzył bardzo uważnie. Dostrzegłbyś wtedy, że jej zęby mają delikatne fioletowe zabarwienie. Ale to prawie niewidoczne. - Gdyby czarownica splunęła, zobaczyłbym, że jej ślina jest granatowa? - Czarownice nie plują. Nigdy by się nie odważyły. Babcia na pewno nie kłamała. Chodziła x co rano do kościoła 28 i odmawiała modlitwę przed każdym posiłkiem: tacy pobożni ludzie nigdy nie kłamią. Zaczynałem wierzyć w każde jej słowo. - No cóż - rzekła. - To właściwie wszystko, co mogę powiedzieć. Żadna cecha, o której mówiłam, nie ma decydującego znaczenia: nigdy nie możesz być całkowicie pewny, czy jakaś kobieta jest czarownicą. Ale jeśli nosi rękawiczki, jeśli ma duże dziurki od nosa, dziwne migotliwe oczy, perukę i fioletowe zęby - jeśli zauważysz te wszystkie cechy, to uciekaj, gdzie pieprz rośnie! - Czy jak byłaś mała, spotkałaś kiedyś czarownicę? - Jeden jedyny raz. - I co? - Nie powiem ci. Posikałbyś się ze strachu i miałbyś złe sny. - Powiedz, proszę! - Nie. Są rzeczy zbyt straszne, by o nich mówić. - Czy to ma coś wspólnego z twoim brakującym kciukiem? Stare, pomarszczone wargi babci mocno się zacisnęły, a dłoń, w której trzymała cygaro (brakowało przy niej kciuka), zaczęła leciutko drżeć. Czekałem. Staruszka nie patrzyła na mnie i nie odzywała się. Nagle znalazła się w innym świecie. Rozmowa była skończona. Wstałem i pocałowałem ją w policzek. - Dobranoc, babuniu. Nie poruszyła się. Wymknąłem się z pokoju i poszedłem do sypialni. WIELKA ARCYWIEDZMA Nazajutrz do domu przyszedł pan w czarnym garniturze. Przyniósł czarną teczkę i długo rozmawiał z babcią w salonie. Wyprosiła mnie stamtąd, ale gdy w końcu sobie poszedł, przyczłapała do mojego pokoju. Powłóczyła nogami i miała bardzo nieszczęśliwą minę. - Ten pan odczytał mi testament twojego ojca - powiedziała. - Co to takiego testament? - Dokument, który sporządza się przed śmiercią, żeby nie było wątpliwości, kto ma odziedziczyć majątek, a co najważniejsze, kto będzie się opiekował dziećmi w razie śmierci rodziców. Poczułem przypływ trwogi. - Prawda, że ty, babciu? - zawołałem. - Nie muszę iść do obcych?! - Nie. Twój ojciec nie zrobiłby takiego świństwa. Zlecił mi opiekować się tobą, dopóki żyję, ale prosi także, abym cię zabrała z powrotem do domu w Anglii. Chce, żebyśmy tam zamieszkali. 30 - Ale dlaczego?! Czemu nie możemy zostać w Norwegii? Przecież nie chcesz mieszkać nigdzie indziej! Sama to powiedziałaś! - Owszem, ale są także pewne bardzo skomplikowane sprawy związane z pieniędzmi i domem. Jesteś za mały, żeby to zrozumieć. Poza tym testament głosi, że chociaż cała twoja rodzina pochodzi z Norwegii, ty urodziłeś się w Anglii i zacząłeś tam edukację, toteż powinieneś dalej chodzić do angielskiej szkoły. - Och, babciu! Przecież nie chcesz mieszkać w Anglii, dobrze o tym wiem! - Naturalnie, że nie chcę, ale obawiam się, że będę musiała. Z testamentu wynika, że twoja matka uważała tak samo, a wolę zmarłych trzeba szanować. Nie było wyjścia: musieliśmy wrócić do Anglii i babcia od razu rozpoczęła przygotowania do wyjazdu. - Za kilka dni dni zaczyna się nowy rok szkolny, więc nie ma czasu do stracenia - powiedziała. Wieczorem w przeddzień wyjazdu do Anglii znów wróciła do swego ulubionego tematu. - W Anglii jest mniej czarownic niż w Norwegii - zauważyła. - To może żadnej nie spotkam. - Mam nadzieję, bo czarownice angielskie są chyba najgroźniejsze na świecie. Paliła śmierdzące cygaro i nie przestawała mówić, a ja nie mogłem oderwać oczu od jej dłoni, przy której brakowało kciuka. Ogarnęła mnie niezdrowa fascynacja i ciągle się zastanawiałem, co się stało, gdy babcia spotkała czarownicę. Musiało to być coś absolutnie makabrycznego, bo inaczej by mi przecież o tym opowiedziała. Może wiedźma 31 ukręciła jej kciuk? Albo wcisnęła go do dzióbka czajnika z wrzącą wodą? A może kciuk wyrwano z ręki jak ząb? Gubiłem się w domysłach. - Opowiedz, co robią angielskie czarownice, babuniu - poprosiłem. - No cóż... - zaczęła, zaciągając się cuchnącym cygarem. - Ich ulubiony fortel to dodawanie do potraw magicznego proszku, który zmienia dzieci w istoty znienawidzone przez dorosłych. .,,.,".. - Jakie istoty, babuniu? v: ") - Na przykład ślimaki. Czarownice bardzo lubią to robić. Później dorośli rozdeptują takiego ślimaka, nie wiedząc, że to dziecko. - Co za potwory! - zawołałem. - Albo zmieniają dzieci w pchły - ciągnęła babcia. - Stajesz się pchłą i twoja własna matka truje cię proszkiem na pchły. - Przestraszyłaś mnie, babciu. Chyba nie chcę wracać do Anglii. - Znałam czarownice angielskie, które zmieniły dzieci w bażanty i wpuściły do lasu na dzień przed polowaniem. - I co? Zastrzelono je?? ^> * 32 - Oczywiście. A potem oskubano, upieczono i zjedzono na kolację. Wyobraziłem sobie, że jestem bażantem fruwającym w popłochu nad ludźmi ze strzelbami: że kluczę i nurkuję, słysząc grzmot wystrzałów. - Tak, angielskie czarownice uwielbiają patrzeć, jak dorośli zabijają własne dzieci. - Nie chcę jechać do Anglii, babciu. - Naturalnie, że nie chcesz, podobnie jak ja. Ale niestety musimy tam pojechać. - Czy czarownice są w każdym kraju inne? - Zupełnie inne, ale ja znam tylko wiedźmy z Norwegii i Anglii. - A czarownice amerykańskie? - Nie wiem o nich zbyt wiele, ale podobno są w stanie sprawić, że dorośli zjadają własne dzieci. - Nie wierzę, babciu! To niemożliwe! - Nie wiem, czy to prawda. Słyszałam takie pogłoski. - Jak to się dzieje, że rodzice jedzą własne dzieci? - spytałem. - Czarownice zmieniają dzieci w hot dogi. Dla sprytnej wiedźmy to fraszka. - Czy czarownice są na całym świecie? - Gdziekolwiek są ludzie, są i wiedźmy. W każdym kraju istnieje ich tajne stowarzyszenie. - A czy znają się nawzajem? - Nie. każda czarownica zna tylko wiedźmy we własnym kraju. Nie wolno jej nawiązywać kontaktów z za- 3 - Czarownice 33 granicznymi czarownicami. Ale każda angielska czarownica zna wszystkie czarownice w Anglii. Są przyjaciółkami, telefonują do siebie, wymieniają śmiercionośne receptury. Bóg jeden wie, o czym jeszcze rozmawiają. Nawet nie chcę o tym myśleć. Siedziałem na podłodze i patrzyłem na babcię. Odłożyła kopcące cygaro na popielniczkę i splotła dłonie na brzuchu. - Raz w roku - podjęła - wszystkie czarownice z danego kraju spotykają się na dorocznej tajnej konferencji. Zbierają się w jednym miejscu, by wysłuchać wykładu Wielkiej Arcywiedźmy. - Czyjego?! - zawołałem. - Wielkiej Arcywiedźmy - powtórzyła babcia. - Jest najpotężniejsza i nie zna litości. Wszystkie czarownice śmiertelnie się jej boją. Widzą ją tylko podczas dorocznego zlotu czarownic, gdy Arcywiedźma wygłasza mowę i wydaje rozkazy: podróżuje z kraju do kraju i przewodniczy tym spotkaniom. - Gdzie się one odbywają? - Krążą różne pogłoski na ten temat. Podobno czarownice po prostu zatrzymują się w hotelu jak uczestniczki jakiejś normalnej konferencji. Słyszałam, że w tych hotelach dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Pościel w łóżkach jest nie tknięta, jakby nikt w niej nie spał, pokojówki znajdują dziurki wypalone w dywanach i ropuchy w wannach, a kiedyś kucharz zobaczył w kuchni małego krokodyla pływającego w kotle zupy. Babcia uniosła cygaro i głęboko zaciągnęła się śmierdzącym dymem. - Gdzie mieszka Wielka Arcywiedźma? - spytałem. - Nikt tego nie wie. Gdybyśmy to wiedzieli, można by 34 ją osaczyć i unicestwić. Wiedźmolodzy na całym świecie od wielu lat próbują odkryć tajną siedzibę Wielkiej Arcywiedźmy. - Co to takiego wiedźmolog, babuniu? - Osoba, która prowadzi badania nad czarownicami i dużo o nich wie. - Czy ty też jesteś wiedźmologiem? - Emerytowanym wiedźmologiem - uściśliła babcia. - Jestem już za stara, by działać aktywnie. Ale za młodu podróżowałam po całym świecie, próbując wytropić Wielką Arcywiedźmę. Niestety, nigdy mi się to nie udało. - Czy Arcywiedźma jest bogata? - spytałem. - O tak! Wprost śpi na pieniądzach! Podobno ma w swojej siedzibie dokładną kopię maszyny używanej do drukowania banknotów. Cóż, banknoty to w końcu tylko 35 I kawałki papieru ze specjalnymi znakami i obrazkami. Jak ktoś ma odpowiednią maszynę i papier, może je produkować do woli. Domyślam się, że Arcywiedźma drukuje tyle pieniędzy, ile chce, i rozdaje czarownicom na całym świecie. - A zagraniczne pieniądze? - spytałem. - Może drukować nawet chińskie pieniądze. To tylko kwestia wciśnięcia odpowiedniego guzika. - Ale skoro nikt nigdy nie widział Wielkiej Arcy-wiedźmy, skąd masz pewność, że ona w ogóle istnieje? Babcia obrzuciła mnie przeciągłym, surowym spojrzeniem. - Nikt nigdy nie widział diabła, a jednak wiemy, że istnieje - odrzekła. Nazajutrz rano popłynęliśmy statkiem do Anglii i wkrótce zamieszkaliśmy w starym domu w hrabstwie Kent. Potem skończyły się ferie i zacząłem znowu chodzić do szkoły. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Na skraju naszego ogrodu rósł ogromny kasztan. Wysoko w jego koronie ja i mój najlepszy przyjaciel Tomek zaczęliśmy budować drewnianą budkę. Mogliśmy pracować tylko w weekendy, ale szło nam dobrze. Najpierw wybraliśmy dwa grube konary leżące w pewnej odległości od siebie i przybiliśmy do nich szerokie deski stanowiące szkielet podłogi. Po miesiącu podłoga była gotowa. Później otoczyliśmy ją drewnianą balustradą i do zrobienia pozostał tylko dach, najtrudniejsza część konstrukcji. Pewnej soboty Tomek leżał w łóżku chory na grypę, a ja postanowiłem zacząć dach samodzielnie. W koronie kasztana, w plątaninie gałęzi i listowia, było naprawdę fantastycznie. Czułem się jak w wielkiej zielonej jaskini, a dodat- 36 kową atrakcję stanowiło to, że znajdowałem się tak wysoko. Babcia powiedziała, że jeśli spadnę, to złamię nogę, i za każdym razem, gdy patrzyłem w dół, po plecach przebiegał mi dreszczyk. 38 Przybijałem właśnie pierwszą deskę dachu, gdy wtem dostrzegłem kątem oka kobietę stojącą wprost pode mną. Patrzyła na mnie i dziwnie się uśmiechała. Kiedy ludzie się uśmiechają, najczęściej rozciągają wargi na boki, ona zaś rozchylała je w górę i w dół, ukazując przednie zęby i dziąsła w kolorze surowego mięsa. Człowiek, który myśli, że jest sam, zawsze przeżywa wstrząs, gdy zdaje sobie sprawę, iż ktoś go ukradkiem podgląda. A poza tym co robiła w naszym ogrodzie ta dziwna kobieta? Zauważyłem, że ma na głowie mały czarny kapelusik, a na rękach czarne rękawiczki sięgające prawie do łokci. Rękawiczki! Nosiła rękawiczki!... Zdrętwiałem. - Mam dla ciebie podarunek - rzekła, wciąż mi się przyglądając, wciąż się uśmiechając, wciąż ukazując zęby i czerwone dziąsła. Nie odpowiedziałem. - Zejdź na dół, chłopczyku, a dostaniesz cudowny prezent. Głos nieznajomej był dziwnie zgrzytliwy, metaliczny, jakby trzymała w ustach garść monet. Nie odrywając oczu od mojej twarzy sięgnęła do torebki i wyjęła małego zielonego węża. Uniosła go, żebym mu się przyjrzał. - Jest oswojony - powiedziała. Wąż owinął jej się wokół przedramienia. Był jasnozielony i lśniący. - Jeśli zejdziesz, dam ci go. "Och, babciu, ratuj!" -jęknąłem w duchu. Nagle wpadłem w panikę. Upuściłem młotek, z małpią zręcznością 39 zacząłem się wspinać po konarach, aż wreszcie zatrzymałem się na szczycie drzewa, drżąc ze strachu. Nie widziałem już nieznajomej kobiety. Rozdzielało nas gęste listowie. Wiele godzin siedziałem nieruchomo na czubku kasztana. Wreszcie zaczęło się ściemniać i usłyszałem wołanie babci. - Jestem na górze! - odkrzyknąłem. - Złaź natychmiast! Pora na kolację! - Czy ta pani już sobie poszła, babuniu? . ? . - Jaka pani? - Pani w czarnych rękawiczkach! , , Babcia umilkła. Chyba zaniemówiła ze zdumienia. , - Czy już sobie poszła?! - zawołałem znowu. - Tak - odrzekła w końcu. - Poszła sobie. Jestem sama i nic ci nie grozi. Możesz zejść. Zszedłem, dygocąc na całym ciele, a staruszka wzięła mnie w ramiona. - Widziałem czarownicę! Widziałem czarownicę! - powtarzałem. - Chodźmy do domu. Ze mną nic ci nie grozi. Babcia zaprowadziła mnie do domu i dała mi filiżankę słodkiego kakao. - Opowiedz mi wszystko - poprosiła. Kiedy skończyłem, drżała jak osika. Twarz miała szarą jak popiół i spoglądała na swoją dłoń z brakującym kciukiem. - Wiesz, co to znaczy?! - rzekła wreszcie. - To znaczy, że jedna z nich mieszka w naszej okolicy! Odtąd nie pozwolę ci chodzić samemu do szkoły! - Myślisz, że poluje specjalnie na mnie? - Nie sądzę. Każde dziecko jest dla niej równie dobrym łupem. , ,,. . r u .'•;?? 40 Nic dziwnego, że od tej pory zacząłem panicznie bać się czarownic. Jeśli szedłem gdzieś sam i zobaczyłem panią w rękawiczkach, czym prędzej zmykałem na drugą stronę ulicy. Robiłem to dość często, bo maj okazał się chłodny i prawie wszystkie kobiety nosiły rękawiczki. Co najdziwniejsze jednak, nie spotkałem już dziwnie uśmiechniętej nieznajomej z zielonym wężem. Była to moja pierwsza czarownica. Ale bynajmniej nie ostatnia. WAKACJE Minęły ferie wielkanocne i znów zaczęła się szkoła. Babcia i ja postanowiliśmy spędzić letnie wakacje w Norwegii i wieczorami prawie o niczym innym nie rozmawialiśmy. Babcia zarezerwowała dla nas dwie kabiny na statku płynącym z Newcastle do Oslo: mieliśmy wyruszyć tuż po zakończeniu roku szkolnego. Później zamierzała zabrać mnie na wybrzeże, w okolice Arendal na południu kraju, gdzie sama spędzała wakacje jako dziewczynka prawie osiemdziesiąt lat temu. - Całymi dniami pływałam z bratem po morzu łodzią wiosłową - opowiadała. - Na wybrzeżu jest mnóstwo małych bezludnych wysepek. Zwiedzaliśmy je i skakaliśmy do wody z gładkich granitowych skał, a czasami rzucaliśmy kotwicę i łowiliśmy dorsze i witlinki. Jak coś złapaliśmy, rozpalaliśmy na wyspie ognisko, smażyliśmy ryby na patelni i jedliśmy obiad. Nie ma na świecie lepszej ryby niż świeżutki dorsz. - Czego używaliście jako przynęty, babuniu? - Małży. W Norwegii wszyscy łowią na małże. A jak nic nie złapaliśmy, gotowaliśmy małże w garnku i jedliśmy. 42 - Były smaczne? - Pyszne. Jak się je ugotuje w wodzie morskiej, są delikatne i słona we. - Co jeszcze robiliście, babciu? - Wypływaliśmy w morze i machaliśmy do rybaków na kutrach wracających do portu. Zatrzymywali się i dawali nam po garści gotowanych krewetek. Były jeszcze ciepłe, a my natychmiast je pożeraliśmy. Najlepiej smakowały główki. - Główki? - Trzeba je rozgryźć i wyssać. Są przepyszne. Przekonasz się o tym w lecie, serdeńko, gdy pojedziemy do Norwegii. - Nie mogę się już doczekać, babuniu, po prostu nie mogę się doczekać. - Ja także. Na trzy tygodnie przed końcem roku szkolnego zdarzyło się nieszczęście. Babcia zachorowała na zapalenie płuc. Była w bardzo ciężkim stanie i musieliśmy zaangażować pielęgniarkę, która zamieszkała w domu i opiekowała się nią. Lekarz wyjaśnił mi, że zapalenie płuc nie jest dziś szczególnie groźne, bo leczy się je penicyliną, ale gdy chory ma ponad osiemdziesiąt lat, tak jak babcia, sprawa staje się naprawdę niebezpieczna. Nie odważył się nawet przewieźć staruszki do szpitala, więc leżała w swojej sypialni, a ja kręciłem się pod drzwiami, patrząc na sanitariuszy wnoszących butle z tlenem i inne przerażające urządzenia. - Czy mogę wejść i zobaczyć babcię? - spytałem. - Nie, mój drogi - odrzekła pielęgniarka. - Nie w tej chwili. Gruba, wesoła pani Spring, która codziennie u nas sprzątała, zaczęła u nas nocować. Pani Spring opiekowała 43 się mną i gotowała posiłki. Bardzo ją lubiłem, ale nie potrafiła opowiadać tak ciekawie jak babcia. Pewnego wieczoru, w jakieś dziesięć dni później, doktor zszedł na dół i powiedział: - Możesz iść i zobaczyć się z babcią, ale tylko na chwilę. Pytała o ciebie. Pognałem schodami na górę, wpadłem do sypialni babci i rzuciłem się jej w ramiona. - Ejże, ostrożnie! - zaniepokoiła się pielęgniarka. - Wyzdrowiejesz, babuniu? - spytałem. - Najgorsze już minęło, synku. Wkrótce dojdę do siebie. 44 - Babcia naprawdę dojdzie do siebie? - zwróciłem się do pielęgniarki. - O tak - odrzekła z uśmiechem. - Mówi, że po prostu musi wyzdrowieć, bo kto by się tobą opiekował? Ucałowałem staruszkę w oba policzki. - Nie pozwalają mi palić cygar! - burknęła. - Nie mogę się doczekać, żeby wreszcie sobie poszli! - Twarda z niej kobieta - wtrąciła pielęgniarka. - Za tydzień będzie skakać jak młoda kózka. Pielęgniarka miała rację. Po tygodniu babcia zaczęła chodzić po domu, postukując laską o złotej gałce i przeszkadzając pani Spring w gotowaniu. - Dziękuję pani za pomoc, ale może już pani wrócić do siebie - powiedziała w końcu. - O nie, nie mogę - odrzekła pani Spring. - Pan doktor kazał się pani oszczędzać przez kilka dni. Lekarz powiedział coś jeszcze. Stwierdził, że tego lata pod żadnym pozorem nie wolno nam ryzykować podróży do Norwegii. - Bzdury! - zawołała babcia. - Obiecałam wnuczkowi, że tam pojedziemy! - To za daleko - odparł doktor. - Podróż byłaby zbyt niebezpieczna. Ale zamiast tego może go pani zabrać do miłego pensjonatu na południowym wybrzeżu Anglii. Morskie powietrze dobrze by pani zrobiło. - Tylko nie to! - zawołałem. - Chcesz, żeby twoja babcia umarła? - spytał doktor. - Nie! - zaprzeczyłem gwałtownie. - Więc nie pozwól jej wyruszyć w daleką podróż. Nie jest jeszcze dość silna. I namów ją, żeby przestała palić te wstrętne cygara. 45 W końcu postawił na swoim, jeśli chodzi o wakacje, choć nie skłonił babci do porzucenia cygar. Zarezerwowaliśmy dwa pokoje w hotelu "Magniflcent" w słynnym nadmorskim kurorcie Bournemouth. Babcia powiedziała, że w Bournemouth roi się od starych ludzi, którzy przenieśli się tam, będąc na emeryturze. Wierzą, że zdrowe morskie powietrze działa wzmacniająco i pozwoli im przeżyć jeszcze kilka lat. - Czy to prawda? - spytałem. - Skądże znowu! To stek bzdur. Ale tym razem chyba musimy posłuchać doktora. Wkrótce potem pojechaliśmy pociągiem do Bournemouth i zamieszkaliśmy w hotelu "Magniflcent". Ogromny biały budynek nad brzegiem morza wydał mi się śmiertelnie nudny. Miałem swoją oddzielną sypialnię, ale łączyła się ona z pokojem babci, tak że mogliśmy się odwiedzać nie wychodząc na korytarz. Tuż przed wyjazdem do Bournemouth babcia dała mi na pociechę dwie białe myszki w małej klatce; naturalnie zabrałem je ze sobą. Były fan-$,/~~7>:ź tastyczne. Nazwałem je Jaś '^{S-^^ i Małgosia, a w hotelu natych-^/ miast zacząłem je uczyć róż- nych sztuczek. Najpierw nauczyłem je wpełzać do rękawa mojej marynarki i wychodzić spod kołnierzyka, później zaś wspinać się po karku na czubek głowy. Skłoniłem je do tego, umieszczając we włosach okruchy ciasta. Zaraz pierwszego dnia po naszym przyjeździe, gdy pokojówka słała mi łóżko, jedna z myszek wychyliła łebek spod pościeli. Pokojówka narobiła takiego wrzasku, że natychmiast przybiegło kilkanaście osób, by zobaczyć, kogo mordują. Doniesiono o tym dyrektorowi, po czym nastąpiła niemiła scena w jego gabinecie. Dyrektor, pan Stringer, był energicznym mężczyzną w czarnym fraku. - Nie mogę pozwolić, by w moim hotelu harcowały myszy, proszę pani! - zwrócił się do babci. - Jak pan śmie mówić coś takiego, skoro w pańskim dziadowskim hotelu roi się od szczurów?! - zawołała gniewnie staruszka. - Szczurów?! - krzyknął pan Stringer, fioletowiejąc na twarzy. - W moim hotelu nie ma szczurów! - Widziałam jednego dziś rano - odparła zimno babcia. - Biegł korytarzem do kuchni! - To nieprawda! - krzyknął pan Stringer. - Niech pan lepiej sprowadzi szczurołapa, nim zawiadomię o tym władze sanitarne. Podejrzewam, że szczury harcują po całej kuchni, podkradają jedzenie ze spiżarni i kąpią się w zupie! - Niemożliwe! - zawołał pan Stringer. - Nic dziwnego, że tost podany dziś rano na śniadanie miał oskubane brzegi - ciągnęła bezlitośnie babcia. - Nic dziwnego, że miał okropny szczurzy smak. Niech pan uważa, bo inspektorzy sanitarni zamkną pański hotel, żeby nikt nie dostał tyfusu! 46 47 - Pani nie mówi poważnie... - rzekł drżącym głosem pan Stringer. - Nigdy w życiu nie mówiłam poważniej - odparła babcia. - Pozwoli pan mojemu wnuczkowi trzymać myszki w pokoju? Dyrektor zrozumiał, że przegrywa. - Czy mogę zaproponować pewien kompromis? Pozwolę mu je trzymać w pokoju pod warunkiem, że pozostaną w klatce. Zgadza się pani? t> - Bardzo nam to odpowiada - odparła godnie babcia, wstała i wyszła ze mną z gabinetu. Nie można tresować myszy w klatce. Mimo to nie odważyłem się ich wypuścić, bo pokojówka stale mnie szpiegowała. Miała klucz do mojego pokoju i wpadała znienacka o różnych porach, próbując mnie nakryć, jak bawię się z myszkami. Powiedziała, że jeśli złamię umowę z dyrektorem, portier utopi moje myszy w wiadrze z wodą. Postanowiłem poszukać bezpieczniejszego miejsca, gdzie mógłbym dalej je szkolić. W ogromnym hotelu musiało być jakieś puste pomieszczenie. Ulokowałem myszy w kieszeniach spodni i powędrowałem na dół w poszukiwaniu jakiegoś zacisznego kąta. Na parterze hotelu znajdował się labirynt sal; złote napisy na drzwiach informowały, co się w nich mieści. Przeszedłem przez hol, palarnię, salę brydżową, czytelnię i salon, lecz wszędzie ktoś był. Ruszyłem długim, szerokim korytarzem i na koniec dotarłem do sali balowej. Prowadziły do niej wielkie dwuskrzydłowe drzwi, przed którymi umieszczono dużą planszę z napisem: DOROCZNY ZJAZD KRÓLEWSKIEGO TOWARZYSTWA PRZYJACIÓŁ DZIECI SALA ZAREZERWOWANA -.-?.,:? OSOBOM OBCYM WSTĘP WZBRONIONY 48 4 - Czarownice 49 Dwuskrzydłowe drzwi były otwarte. Zajrzałem do środka. W ogromnym pomieszczeniu znajdowało się kilkadziesiąt rzędów złotych antycznych krzeseł z małymi czerwonymi poduszeczkami. Krzesła stały zwrócone w stronę podium, ale sala była pusta. Ostrożnie wślizgnąłem się do środka. Cóż za znakomite miejsce! Zjazd Królewskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci zapewne już się skończył i uczestnicy rozeszli się do swoich pokojów. A nawet jeśli się nie rozeszli, nawet jeśli wejdą za chwilę do sali, są to z pewnością cudowni ludzie, którzy życzliwie potraktują młodego tresera myszy. Z tyłu sali stał duży chiński parawan z namalowanymi smokami. Postanowiłem się za nim schować i szkolić myszy w bezpiecznym kąciku. Nie bałem się członków Królewskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, ale do sali mógł wszak zajrzeć dyrektor, pan Stringer. Gdyby zobaczył moje myszy, biedne stworzonka natychmiast wylądowałyby w wiadrze z wodą. Przeszedłem na palcach przez salę i usiadłem na grubym zielonym dywanie za parawanem. Cóż za fantastyczne miejsce! Idealne do tresowania myszy! Wyjąłem z kieszeni Jasia i Małgosię, które grzecznie usiadły koło mnie. Tego dnia miałem zamiar nauczyć je chodzenia po linie. Nie jest to wcale takie trudne, jeśli zna się właściwy sposób. Trzeba się po prostu zaopatrzyć w kawałek sznurka i trochę dobrego ciasta. Białe myszki przepadają za ciastem z rodzynkami: mają fioła na jego punkcie. Przyniosłem ze sobą kawałek, który poprzedniego dnia wsunąłem do kieszeni podczas podwieczorku. Najpierw należy naciągnąć sznurek pomiędzy dłońmi, zaczynając od około siedmiu centymetrów długości. Na prawej dłoni kładzie się mysz, a na lewej kawałeczek ciasta. 51 Mysz znajduje się zaledwie siedem centymetrów od smakołyku, widzi go i czuje. Jej wąsy drżą z podniecenia. Wyciągnąwszy się może prawie dosięgnąć ciasta, ale jednak niezupełnie. Dzielą ją od niego zaledwie dwa niewielkie kroczki. Próbuje iść do przodu, stawiając na sznurku jedną łapkę, a potem drugą. Jeśli mysz ma dobre wyczucie równowagi - a jest to powszechne - przejdzie z łatwością. Zacząłem od Jasia. Przeszedł bez chwili wahania. Pozwoliłem mu tylko skubnąć ciasta dla zaostrzenia apetytu, po czym znów przełożyłem go do prawej ręki. Tym razem wydłużyłem sznurek: rozciągnąłem go na jakieś piętnaście centymetrów. Jaś wiedział, co ma robić. Doskonale zachowując równowagę, przeszedł drobnymi 52 kroczkami po sznurku, aż dotarł do ciasta. Nagrodziłem go następną kruszynką. Wkrótce potem Jaś chodził zręcznie po przeszło półmetrowym sznurku. Cudownie było go obserwować, a on też świetnie się bawił. Ostrożnie trzymałem sznurek blisko dywanu, tak że gdyby stracił równowagę, nie spadłby z wysoka. Ale nie spadł ani razu. Miał wrodzony talent akrobatyczny: nadawał się świetnie na linoskoczka. Teraz przyszła kolej na Małgosię. Jasia postawiłem na dywanie i nagrodziłem kilkoma dodatkowymi okruchami i rodzynkiem. Zacząłem powtarzać ową procedurę z Małgosią. Moją największą ambicją i marzeniem było założenie wielkiego cyrku białych myszek. Miałbym malutką arenę z czerwonymi kurtynami, które rozsuwałyby się, ukazując myszy chodzące po linach, huśtające się na trapezach, fikające koziołki, skaczące na batutach i pokazujące inne sztuczki. Białe myszki ujeżdżałyby białe szczury, które galopowałyby szaleńczo wokół areny. Zacząłem już sobie wyobrażać, że podróżuję dokoła świata, a mój sławny cyrk białych myszek występuje przed monarchami i prezydentami. Byłem mniej więcej w połowie tresury Małgosi, gdy usłyszałem głosy za drzwiami sali balowej. Stawały się coraz donośniejsze, aż wreszcie zmieniły się w gwar dużej grupy ludzi. Rozpoznałem głos okropnego dyrektora hotelu, pana Stringera. Ratunku! - pomyślałem. Na szczęście uratował mnie parawan. Przykucnąłem za nim i wyjrzałem przez szczelinę. Widziałem całą salę, sam pozostając w ukryciu. - A zatem, drogie panie, jestem pewien, że będzie tu paniom bardzo wygodnie - odezwał się pan Stringer 53 i wkroczył, jak zwykle we fraku, do sali na czele tłumu kobiet. - Jeżeli będą panie czegokolwiek potrzebowały, proszę bez wahania dać mi znać. Po zakończeniu zebrania podamy paniom podwieczorek na tarasie. Wyrzekłszy te słowa, skłonił się i wyszedł, a salę zaczęły wypełniać członkinie Królewskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Były elegancko ubrane i wszystkie miały na głowach kapelusze. ZJAZD Teraz, gdy dyrektor wyszedł, przestałem się niepokoić. Czyż mogło mi coś grozić ze strony tych sympatycznych pań? Chętnie zaprosiłbym je do swojej szkoły, aby zaczęły tam krzewić przyjaźń do dzieci. Na pewno by to nie zaszkodziło. Panie weszły do sali, paplając jak najęte. Zaczęły wybierać miejsca, czemu towarzyszyły okrzyki w rodzaju: "Chodź i usiądź koło mnie, droga Gertrudo!" "Och, witaj, Paulino! Nie widziałam cię od poprzedniego zjazdu! Jaką masz piękną suknię!" Postanowiłem zostać za parawanem i nie zważając na nic dalej tresować myszy, a tymczasem przyglądałem się jeszcze uczestniczkom zebrania, czekając, aż zajmą miejsca. Ile ich było? Chyba ze dwieście. Tylne rzędy zapełniły się na początku: wyglądało na to, że wszystkie chcą usiąść jak najdalej od podium. W środku ostatniego rzędu siedziała pani w małym zielonym kapelusiku i drapała się po karku. Zafascynowały mnie miarowe ruchy jej palców. Gdyby wiedziała, że ktoś ją obserwuje, na pewno byłaby zakłopotana. Zastanawiałem 55 się, czy ma łupież. I nagle spostrzegłem, że pani siedząca obok robi to samo! I następna! -s I jeszcze jedna! ' ii? Drapały się wszystkie. Czochrały się po karkach jak szalone! Czyżby miały pchły? Nie, chyba raczej gnidy... Pod koniec roku szkolnego wychowawczyni odkryła gnidy we włosach chłopca nazwiskiem Ashton i zanurzyła mu głowę w terpentynie. Rzeczywiście, zabiło to gnidy, ale omal nie zabiło także samego Ashtona. Zeszła mu połowa skóry z głowy. Spoglądałem zafascynowany na drapiące się panie. Zawsze zabawnie jest patrzeć na kogoś, kto robi coś wstydliwego myśląc, że nikt nie widzi. Na przykład dłubie w nosie albo drapie się po pupie. Drapanie się po głowie jest 56 również dość nieestetyczne, zwłaszcza gdy trwa bardzo długo. Doszedłem do wniosku, że to na pewno gnidy. Nagle stało się coś zdumiewającego. Jedna z kobiet wsunęła palce pod swoje włosy, uniosła je i zaczęła się drapać pod spodem! Nosiła perukę! A do tego rękawiczki! Rozejrzałem się szybko po sali. Każda z uczestniczek zebrania miała rękawiczki! Krew ścięła mi się w żyłach i zacząłem drżeć na całym ciele. Rozpaczliwie obejrzałem się za siebie w poszukiwaniu tylnych drzwi, którymi mógłbym uciec. Nie było ich. Czy powinienem wyskoczyć zza parawanu i popędzić do głównego wejścia w bocznej ścianie sali? Niestety, dwuskrzydłowe drzwi były już zamknięte: sta- 57 ła przed nimi kobieta, która pochylając się zakładała na klamki stalowy łańcuch. Tylko spokojnie - rzekłem sobie w duchu. - Nikt cię jeszcze nie widział. Nie ma powodu, by któraś z nich wstała i zajrzała za parawan. Ale jeden fałszywy ruch, jedno kaszlnięcie, kichnięcie albo pociągnięcie nosem i rzuci się na mnie nie jedna czarownica, tylko dwieście! W tym momencie chyba zemdlałem. Było tego za wiele jak dla małego chłopca. Myślę jednak, że straciłem przytomność zaledwie na kilka sekund; kiedy ją odzyskałem, wciąż, chwała Bogu, znajdowałem się za parawanem. W sali panowała absolutna cisza. Drżąc lekko, przyklęknąłem i znów zerknąłem przez szparę. USMAŻONA JAK FRYTKA Wszystkie kobiety, a raczej wiedźmy, siedziały nieruchomo na krzesłach i wpatrywały się jak zahipnotyzowane w osobę, która pojawiła się nagle na podium. Była to również kobieta. Na początku zwrócił moją uwagę jej wzrost. Była malutka, miała chyba nie więcej niż sto dwadzieścia centymetrów. Wyglądała dość młodo, na jakieś dwadzieścia pięć, sześć lat, i była bardzo ładna; w eleganckiej czarnej sukni do samej ziemi i czarnych rękawiczkach do łokci, w odróżnieniu od pozostałych bez kapelusza. Nie wyglądała wcale na czarownicę, ale przecież nie mogła 59 nią nie być, bo cóż w takim razie robiłaby na podium? I dlaczego, na miłość boską, wszystkie czarownice patrzyły na nią z takim uwielbieniem, fascynacją i strachem? Młoda dama uniosła powoli ręce do twarzy. Urękawi-cznionymi dłońmi odpięła coś za uszami, chwyciła się za policzki i zdjęła sobie twarz, która została w jej rękach! To była maska! Zdjąwszy maskę, odwróciła się bokiem i położyła ją na małym stoliczku, po czym stanęła na wprost widow- .' . ' 3 60 ni, a z mojej piersi o mało nie wyrwał się okrzyk przerażenia. Jeszcze nigdy nie widziałem równie koszmarnej, przerażającej twarzy. Samo patrzenie na nią przyprawiało mnie o dreszcze. Była pomarszczona, skurczona i zasuszona, jakby zamarynowana w occie. Robiła wprost upiorne wrażenie. Miała w sobie coś straszliwie brzydkiego, obrzydliwego, zgniłego. Wyglądała, jakby się rozkładała, a pośrodku, wokół ust i policzków, widać było wyżartą, podziurawioną skórę, jakby stoczoną przez robaki. Bywają widoki tak przerażające, że obezwładniony człowiek nie może odwrócić wzroku. Właśnie to czułem w tej chwili. Wpatrywałem się w ohydne rysy owej kobiety, osłupiały, zdrętwiały i zahipnotyzowany. Lśniące oczy, którymi wodziła po sali, miały iście wężowy wyraz. Naturalnie domyśliłem się natychmiast, że to nikt inny, tylko sama Wielka Arcywiedźma. Wiedziałem także, dlaczego nosiła maskę. Bez niej nie mogłaby się poruszać wśród ludzi, a co dopiero zatrzymać się w hotelu. Każdy, kto zobaczyłby jej prawdziwą twarz, uciekłby z krzykiem, gdzie pieprz rośnie. - Drzwi! - krzyknęła Wielka Arcywiedźma potężnym głosem, który odbił się echem w wielkiej sali. - Czy są zamknięte na łańcuch? - Tak, Wasza Przewielebność! - odpowiedział głos z sali. Lśniące wężowe oczy, głęboko osadzone w strasznej robaczywej twarzy, spoglądały wściekle na siedzące czarownice. - Możecie zdjąć rrrękawiczki! - zawołała Arcywiedźma. Jej głos miał takie samo metaliczne brzmienie jak głos czarownicy, którą spotkałem pod kasztanem, choć był ?? . ' ?• . '. ?" . .. . ??...? .. ' ?: 61 . donosniejszy i znacznie bardziej przykry. Był zgrzytliwy i drażniący; kojarzył się z warkotem piły elektrycznej w tartaku. Wszystkie wiedźmy ściągnęły rękawiczki, a ja obserwowałem dłonie siedzących w ostatnim rzędzie. Bardzo chciałem zobaczyć, jak wyglądają ich palce i czy babcia miała rację. Och, tak!... Widziałem już te straszne, zakrzywione pazury. Miały około pięciu centymetrów długości i były ostre jak igły! - Możecie zdjąć buty! - zakrakała Arcywiedźma. Czarownice wydały głośne westchnienie ulgi i natychmiast zrzuciły z nóg wąskie pantofelki na wysokich obcasach. Po chwili zobaczyłem pod krzesłami rząd kwadratowych, pozbawionych palców stóp w pończochach. Wyglądały odrażająco, jakby palce amputowano po odmrożeniu. - Możecie zdjąć perrruki! - warknęła Arcywiedźma. Miała bardzo dziwny sposób mówienia, jakby cudzoziem- 62 ski, chropawy, z wibrującym długim dźwiękiem ,,r". - Zdejmijcie perrruki! Przewietrzcie trrrochę swoje kostrrro-pate czaszki! - krzyknęła i publiczność wydała nowe westchnienie ulgi. Wszystkie czarownice uniosły ręce i zdjęły peruki wraz z tkwiącymi na nich kapeluszami. Widziałem teraz przed sobą rzędy łysych kobiecych głów, morze nagich czaszek, zaczerwienionych i poobciera-nych przez peruki. Trudno to opisać, a cały widok był tym bardziej groteskowy, że właścicielki owych ohydnych, spar- szywiałych łysych pał nosiły eleganckie, gustowne suknie. Robiło to potworne wrażenie. O niebiosa! - pomyślałem. - Ratunku! Boże, zlituj się nade mną! Te wszystkie wstrętne, łyse baby uwielbiają mordować dzieci, a ja znalazłem się wśród nich i nie mogę uciec!... W tejże chwili poraziła mnie nowa, dwakroć straszniejsza myśl. Babcia twierdziła, że wyjątkowo rozwinięty zmysł węchu pozwala wiedźmom wyczuć dziecko z daleka nawet po ciemku. Jak dotąd wszystkie rewelacje babci okazały się 63 zgodne z prawdą. Wydawało się więc pewne, iż jedna z czarownic z ostatniego rzędu lada chwila mnie poczuje, w sali zabrzmią okrzyki: "Psie łajno!", a ja znajdę się w pułapce jak osaczony szczur. Klęczałem na dywanie za parawanem, wstrzymując dech w piersiach. I nagle przypomniałem sobie inną bardzo ważną rzecz, którą powiedziała babcia: "Im jesteś brudniejszy, tym trudniej czarownicy cię wyczuć". Kiedy się ostatnio kąpałem? Na pewno już dosyć dawno. W hotelu miałem własny pokój, a babcia nigdy nie zawracała sobie głowy takimi głupstwami jak zaganianie mnie do mycia. Po namyśle doszedłem do wniosku, że od przyjazdu do Bournemouth jeszcze się nie kąpałem. Kiedy ostatnio myłem ręce i buzię? Chyba nie dziś rano. . -, Ani wczoraj. > ? > . 64 Spojrzałem na swoje dłonie. Były powalane brudem, gliną i Bóg jeden wie czym jeszcze. Miałem więc jakąś szansę. Mój zapach mógł się nie przebić przez pokłady brudu. - Czarrrownice Anglii! - zawołała Arcywiedźma, która jednak nie zdjęła peruki, rękawiczek ani butów. - Czarrrownice Anglii! - powtórzyła. Uczestniczki zebrania poruszyły się niespokojnie i wyprostowały na krzesłach. - Pożałowania godne idiotki! - ryknęła. - Nędzne, żałosne, nieudolne krrretynki! Jesteście zgrają leniwych, bezużytecznych krrrów!... Słuchaczki zadygotały. Arcywiedźma była najwyraźniej w paskudnym humorze i wszystkie już to spostrzegły. Przeczuwałem, że wkrótce stanie się coś strasznego. - Jadłam dziś rano śniadanie, wyjrzałam przez okno na plażę i co zobaczyłam?! Co zobaczyłam, pytam?! Kosz-marrrny widok! Zobaczyłam setki, tysiące paskudnych, 5 - Czarownice 65 plugawych bachorrrów bawiących się w piasku i natychmiast straciłam apetyt! Dlaczego ich nie wytępiłyście?! Dlaczego nie starłyście tych cuchnących smarrrkaczy z powierzchni ziemi?! Arcywiedźma bryzgała wokół siebie kuleczkami granatowej śliny. - Pytam, dlaczego! - wrzasnęła. Sala milczała. - Dzieci śmierrrdzą! - krzyknęła. - Cuchną jak lat-rrryna! Trzeba je wytępić!... Wszystkie łyse głowy skinęły energicznie na znak zgody. - Jedno dziecko na tydzień nie wystarczy! - zawołała Arcywiedźma. - Czy to wszystko, na co was stać?! - Poprawimy się! - zamruczała sala. - Upolujemy więcej! - Więcej to za mało! -- pisnęła Arcywiedźma. - Żądam MAK-SY-MAL-NE-GO zaangażowania! Zanim przyjadę tu za rok, wszystkie dzieci w Anglii mają zostać schwytane, obdarrrte ze skórrry, poszatkowane, wybebeszone, posolone, usmażone i zjedzone! Oto moje rozkazy! Czy wyrrrażam się jasno?! Publiczność oniemiała ze zdumienia. Czarownice spoglądały po sobie z zakłopotaniem. Nagle jedna z nich, siedząca na skraju pierwszego rzędu, rzekła na głos: - Wszystkie? Przecież nie możemy zabić wszystkich! Arcywiedźma żachnęła się, jakby ktoś wbił jej szpilkę w pośladek. - Kto to powiedział?! - warknęła. - Kto ośmiela się ze mną dyskutować?! To ty, prawda?! Ostrym jak igła palcem w rękawiczce wskazała czarownicę, która wygłosiła niefortunną uwagę. - Nie miałam złych intencji, Wasza Przewielebność! - 66 zawołała czarownica. - Nie chciałam się sprzeciwiać! Ja tylko myślałam na głos! - Ośmieliłaś się sprzeciwić! - wrzasnęła Arcywiedźma. - Ja tylko myślałam na głos! - powtarzała nieszczęsna czarownica, dygocąc jak osika. - Przysięgam, Wasza Przewielebność! Arcywiedźma zrobiła krok do przodu, a gdy znów się odezwała, krew ścięła mi się w żyłach: Zgiń, krrretynko! Prrrecz z tej sali! Krrrnąbrrrna wiedźma wnet się spali!... - Nie, nie! - błagała czarownica w pierwszym rzędzie, lecz Arcywiedźma recytowała dalej: Zarrraz spłoniesz, głupia krowo! Obrrraziłaś swą krrrólową!... 61 - Oszczędź mnie! - łkała biedaczka, ale Arcywiedź-ma nie zwracała na nią uwagi. Przemówiła znowu: ix Przerrrwę życia twego nitkę i usmażę cię jak frrrytkę!... : L i f - Przebacz mi, Wasza Przewielebność! - zawołała nieszczęśnica. - Nie chciałam cię urazić! Jednakże Arcywiedźma nie dawała się przebłagać. Niech zna każda czarrrownica, żarn ukrrryty w mych źrrrenicach!... Chwilę później z oczu Arcywiedźmy wystrzelił strumień iskier przypominających rozpalone do białości drobinki metalu i popłynął wprost na czarownicę, która ośmieliła się odezwać. Iskry uderzyły w nią i przeniknęły na wskroś, a ona zaczęła rozdzierająco krzyczeć. Otoczył ją obłok dymu, salę zaś wypełnił swąd palonego mięsa. Nikt się nie poruszył. Wszystkie czarownice, podobnie jak ja, patrzyły na kłęby dymu. Kiedy obłok się rozwiał, krzesło było puste. Mignęła mi tylko mała biaława chmurka, która wzbiła się do góry i zniknęła za oknem. Z piersi zebranych wydobyło się ciężkie westchnienie. Arcywiedźma rozejrzała się po sali. - Mam nadzieję, że nikt więcej już mnie nie zdenerwuje! - rzekła. Panowała śmiertelna cisza. - Usmażona jak frrrytka! - ciągnęła Arcywiedźma. - Ugotowana jak marrrchewka! Nigdy więcej jej nie zobaczycie. A teraz do rzeczy!... W* • •?/. f. *• 68 •- .- "vc RECEPTURA NUMER OSIEMDZIESIĄT SZEŚĆ: ELIKSIR MYSZOGENNY O OPÓŹNIONYM DZIAŁANIU - Dzieci są paskudne! - wrzasnęła Arcywiedźma. - Wytępimy je z kretesem! Zetrzemy z powierzchni ziemi! Rozdepczemy jak glisty!... - Tak, tak! - zawyło zgromadzenie. - Wytępić je! Zetrzeć z powierzchni ziemi! Rozdeptać jak glisty! -- Dzieci są plugawe i brrrudne! - zagrzmiała Arcy-wiedźma. - Tak! Tak! - potwierdziły chórem czarownice. - Plugawe i brudne! - Dzieci śmierrrdzą! - krzyknęła Arcy wiedźma. - Śmierdzą! - powtórzyły coraz bardziej rozgorączkowane czarownice. - Cuchną psim łajnem! - zaskrzeczała Arcywiedź-ma. - Fuj! Fuj! Fuj! - Fuj! Fuj! Fuj! - wtórowała publiczność. - Są gorsze niż psie łajno! W porównaniu z nimi psie łajno pachnie jak rrróżyczka!... - Różyczka!... Prawie po każdym słowie padającym z podium roz- legały się oklaski i wiwaty. Arcywiedźma zawładnęła wyobraźnią słuchaczek. - Kiedy mówię o dzieciach, chce mi się rzygać! - wrzasnęła. - Chce mi się rzygać nawet wtedy, gdy o nich myślę! Przynieście mi miskę! Arcywiedźma umilkła i spojrzała na podniecone twarze słuchaczek, które czekały na następne słowa. - I dlatego przygotowałam plan! - warknęła. - Genialny plan wytępienia wszystkich dzieci w Anglii! Czarownice wstrzymały oddech i rozdziawiły usta. Spoglądały po sobie z upiornymi obleśnymi uśmiechami. - Tak! - zagrzmiała Arcywiedźma. - Za jednym zamachem wykończymy wszystkie cuchnące angielskie ba-chorrry! - Huraaa! - zawołały czarownice, klaszcząc w dłonie. - Wasza Przewielebność jest genialna! - Zamknąć się i słuchać! - warknęła Arcywiedźma. - Słuchajcie uważnie, żebyście niczego nie spartaczyły! Wiedźmy pochyliły się do przodu, by nie uronić ani słowa z czarodziejskiego planu. - Wszystkie wrócicie natychmiast do swoich miast i zwolnicie się z pracy! Zwolnicie się! Złożycie wymówienia! Przejdziecie na emeryturę! - Zrobimy to! Zwolnimy się z pracy! Przejdziemy na emeryturę! - A potem każda z was kupi... - Urwała. - Co takiego?! - zawołały chórem czarownice. - Powiedz nam, o genialna! - Cukiernię! - krzyknęła Arcywiedźma. - Cukiernię! Będziemy kupować cukiernie! Co za fantastyczny pomysł!... 70 71 - Będziecie kupować cukiernie, najlepsze, najbardziej eleganckie cukiernie w Anglii! - Zrobimy to! Zrobimy! - skandowały wiedźmy. Ich przenikliwe, metaliczne głosy przywodziły na myśl warczenie wierteł dentystycznych. - Ale nie żadne tandetne sklepiki z mydłem i powidłem! - zawołała Arcywiedźma. - Macie kupować wyłącznie najlepsze cukiernie pełne pysznych ciast, ciastek i ciasteczek! - Wyłącznie najlepsze! - odpowiedziały czarownice. - Kupimy najlepsze cukiernie w Anglii! - Nie będziecie mieć z tym kłopotów, bo zaoferujecie za każdą z nich cztery razy więcej, niż jest warta, a nikt nie odrzuca takiej propozycji! Jak wiecie, pieniądze nie są dla nas problemem. Przywiozłam ze sobą sześć kufrrrów świeżutkich, szeleszczących angielskich banknotów. Wszystkie własnej rrroboty! 72 Przy tych słowach szatańsko się uśmiechnęła, a czarownice zaczęły mrugać porozumiewawczo, chwytając sens dowcipu. Nagle pewna wyjątkowo głupia wiedźma, podekscytowana fantastycznymi możliwościami związanymi z posiadaniem cukierni, zerwała się z miejsca i krzyknęła: - Do mojego sklepu będą przychodzić tłumy dzieci, a ja im dam zatrute ciastka i czekoladki! Wytępię je jak szczury!... ? W sali zrobiło się nagle bardzo cicho. Drobne ciało Arcywiedźmy zesztywniało z wściekłości. - Kto to powiedział?! -- wrzasnęła. - To ty! Ty, tam! Oskarżona natychmiast usiadła i zakryła twarz szponia-stymi dłońmi. - Ty fujarrro! - zazgrzytała Arcywiedźma. - Ty bezmózga idiotko! Nie rozumiesz, że jak będziesz truła małe dzieci, zaraz cię złapią?! Jeszcze nigdy nie słyszałam czegoś równie krrretyńskiego! Wszystkie czarownice skuliły się i zadygotały. Na pewno myślały, podobnie jak ja, że z oczu Arcywiedźmy znów trysną śmiercionośne iskry. Co dziwne, tak się nie stało. - Jeśli stać was tylko na takie błazeńskie pomysły, nic dziwnego, że w Anglii wciąż się roi od plugawych ba-chorrrów!... Znów zapadła cisza. Arcywiedźma rozejrzała się wściekle po sali. - Nie wiecie, że czarrrownice posługują się wyłącznie czarrrami?! - krzyknęła. - Wiemy, Wasza Przewielebność! - odpowiedziały chórem słuchaczki. - Oczywiście, że wiemy! 73 Wielka Arcywiedźma zatarła swoje kościste ręce w rękawiczkach i zawołała: - A więc każda z was kupi wspaniałą cukiernię! Później umieścicie na wystawie sklepu wielką tablicę, że oznaczonego dnia odbędzie się uroczyste otwarcie z darmowymi słodyczami dla każdego dziecka! - To zwabi te małe żarłoczne bestie! - zawołała publiczność. - Będą się bić, kto ma wejść pierwszy! 74 - Następnie - ciągnęła Wielka Arcywiedźma - przygotujecie się do uroczystego otwarcia, skrapiając każdą czekoladkę i cukierek moim najnowszym, wspaniałym preparrratem magicznym, czyli eliksirem myszogennym o opóźnionym działaniu! Jest to receptura numer osiemdziesiąt sześć! - Receptura numer osiemdziesiąt sześć! - zawyły czarownice. - Jej Przewielebność przygotowała kolejną cudowną, magiczną trutkę na dzieci! Jak się ją robi, o de-monissima?! - Cierrrpliwości! - odpowiedziała Arcywiedźma. - Przede wszystkim wyjaśnię wam, jak działa eliksir myszo-genny o opóźnionym działaniu. Słuchajcie uważnie. - Słuchamy! - zakrzyknęły czarownice, które aż podskakiwały na krzesłach z podniecenia. - Eliksir myszogenny ma postać zielonego płynu. Wystarcza jedna kropelka na cukierek lub czekoladkę. A oto jego działanie: Dziecko zjada czekoladkę skropioną eliksirem... Idzie do domu, czując się świetnie... Kładzie się spać i wciąż czuje się świetnie... Budzi się rano w dobrej formie... Idzie do szkoły, wciąż w dobrej formie... Jak same rozumiecie, eliksir działa z opóźnieniem i na razie nie ujawnił jeszcze swojej potęgi. - Rozumiemy, o przemądra! - zawołały czarownice. - A kiedy ją ujawni? - Ujawni ją dokładnie o dziewiątej rano, jak dziecko przyjdzie do szkoły! - krzyknęła tryumfalnie Arcywiedźma. - Wtedy dziecko zacznie się kurczyć. Wyrośnie mu futerko i ogon. Zajmie to dokładnie dwadzieścia sześć sekund. Po dwudziestu sześciu sekundach nie będzie już dzieckiem, tylko myszą! ; ????.:?- 75 - Myszą! - zawołały czarownice. - Genialne! Wystrzałowe! - W klasach zaroi się od myszy! - krzyknęła Arcy-wiedźma. - W angielskich szkołach zapanuje pandemo-nium! Nauczyciele zaczną biegać tam i z powrotem po korytarzach, a nauczycielki wskoczą na biurka, będą zadzierać spódnice i krzyczeć: "Ratunku! Ratunku!" - Będą! Będą! - potwierdziła publiczność. - A co stanie się później w każdej szkole?! - spytała Arcy wiedźma. - Powiedz nam! Powiedz nam, o najmądrzejsza! Arcywiedźma wyciągnęła do przodu chudą szyję i uśmiechnęła się do zebranych, obnażając spiczaste fioletowe zęby. - Pojawią się pułapki na myszy! - krzyknęła głośniej niż kiedykolwiek. - Pułapki na myszy! - powtórzyły czarownice. - I ser! Nauczyciele przyniosą tysiące pułapek i umieszczą w nich przynęty z sera! Myszy zaczną skubać ser i pułapki się zatrzasną! Trrrach! Trrrach! Trrrach! We wszystkich szkołach potoczą się po podłodze mysie łebki! W całej Anglii słychać będzie trzask pułapek na myszy!... W tej chwili obrzydliwa stara Wielka Arcywiedźma rozpoczęła na podium coś w rodzaju szaleńczego tańca, tupiąc i klaszcząc w dłonie. Podwładne przyłączyły się do niej, również tupiąc i klaszcząc. Podniósł się taki rejwach, że spodziewałem się, iż lada chwila pojawi się pan Stringer i zacznie walić w drzwi. Ale się nie pojawił. Wśród ogłuszającego hałasu rozległ się głos Arcywiedź-my, która śpiewała straszliwą, tryumfalną pieśń: 76 Tępcie dzieci, czarrrownice! Bądźcie sprytne jak' lisice! Kłujcie je, kaleczcie, bijcie, tnijcie, rąbcie oraz rżnijcie! Niechaj połkną czekoladę pokropioną strasznym jadem! - Da mi pani to ciasteczko? - Tak! Poczęstuj się, słoneczko... A nazajutrz, w szkolnej klasie, w oznaczonym z górrry czasie, jeden z uczniów krzyknie: - Basta! Patrzcie! Ogon mi wyrasta!... ? Drugi jęknie: - Źle się czuję! 4 , 77 Sierść mi rośnie! PROTESTUJĘ!... Uczennice zaczną dąsy: - Skąd na naszych buziach wąsy?! Ktoś zawoła: - Co się dzieje?! Rety! Kurczę się! Maleję!... Dzieci, co skosztują trutki, czeka żywot bardzo krótki! Wnet, po chwili martwej ciszy, wszystkie się przemienia w MYSZY! Potem, jak spłoszone mole, zaczną harrrce w całej szkole, strasząc swe nauczycielki, które krzyk podniosą wielki: - Cóż to?! Myszy?! Matko święta! Skąd się wzięły te zwierzęta?! Trzeba działać! Trudna rada! Myszy pozbyć się wypada!... Wezmą ser i sto pułapek: zaraz zabrzmi trzask ich klapek! Każda klapka - na sprężynie, a gdy spadnie, gryzoń ginie! Ginie w mękach, wśród katuszy, bo sprężyna kości krrruszy! Profesorki w małe kupki poskładają mysie trrrupki, po czym każda z nich się dowie, że zniknęli gdzieś uczniowie! - Dziwne! - krzykną. - Nie do wiary! Czyżby poszli na wagary?! Nie możemy zacząć lekcji! Chodźmy prędko do dyrekcji!... Profesorki przygnębione będą z nudów grać w zielone, a stosiki martwych dzieci, co w czarrrownic wpadły sieci WOŹNA ZMIECIE NICZYM ŚMIECH. 78 PRZEPIS I SKŁADNIKI Jak pamiętacie, w trakcie całego przemówienia Arcy-wiedźmy klęczałem za parawanem z okiem przyklejonym do szczeliny. Nie wiem, ile to trwało, ale miałem wrażenie, że całą wieczność. Co najgorsze, nie mogłem kaszlnąć ani wydać żadnego dźwięku: wiedziałem, że gdybym to zrobił, mógłbym się pożegnać z życiem. I cały czas drżałem na myśl, że jakaś czarownica z ostatniego rzędu wyczuje moją obecność. Pokładałem nadzieję w tym, że od wielu dni się nie myłem, a ponadto dodawał mi otuchy zgiełk panujący w sali. Rozentuzjazmowane czarownice myślały tylko o Ar-cywiedźmie stojącej na podium i jej planie wymordowania wszystkich dzieci w Anglii. Na pewno nie węszyły po sali. To, że tuż obok jest znienawidzone dziecko, nie przyszłoby im do głowy nawet w najśmielszych snach (jeśli czarownice mają sny). Siedziałem w całkowitym bezruchu i modliłem się. Arcywiedźma skończyła śpiewać swoją koszmarną pieśń, a wszystkie czarownice klaskały szaleńczo i wykrzykiwały: 80 - uismewające! Sensacyjne! Cudowne! Jesteś genialna, o demonissima! Eliksir myszogenny to fantastyczny wynalazek! Najpiękniejsze jest to, że te cuchnące bachory zostaną wykończone przez samych nauczycieli, a nie przez nas! Nikt nas nie złapie! - Czarrrownicy nie można złapać! - warknęła Arcywiedźma. - A teraz uwaga! Podam wam recepturę numer osiemdziesiąt sześć na eliksir myszogenny o opóźnionym działaniu! Nagle zgromadzenie wydało z siebie chór ochów i achów, rozległy się wrzaski i piski, a wiele czarownic zerwało się na równe nogi, wskazując palcami w stronę podium. - Myszy! Myszy! Myszy! - krzyczały. - Jej Przewie-lebność zmieniła dwoje dzieci w myszy, by zademonstrować nam swój geniusz! Patrzcie! Patrzcie!... Ale nie były to myszy polne ani domowe, tylko dwie białe myszki hodowlane! Rozpoznałem w nich natychmiast Jasia i Małgosię! - Myszy! - darły się czarownice. - Demonissima stworzyła dwie myszy! Przynieście pułapki i ser!... Arcywiedźma przyglądała się Jasiowi i Małgosi z wyraźnym zakłopotaniem. Pochyliła się, by lepiej widzieć, a później wyprostowała się i wrzasnęła: - Spokój, krrrowy! Na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Czarownice zajęły z powrotem miejsca. - Te myszy to nie moje dzieło! - krzyknęła. - Są oswojone! Z całą pewnością należą do jakiegoś wstrrręt-nego bachorrra z hotelu! Na pewno chłopca, bo dziewczynki nie trzymają myszy! : - Chłopca! - wrzasnęły czarownice. -- Brudnego 6 - Czarownice 81 śmierdzącego malca-padalca! Wykończymy go! Obedrzemy ze skóry! Wyprujemy z niego flaki i zjemy na obiad! - Cisza! - krzyknęła Arcywiedzma, unosząc ramiona - Wiecie doskonale, że kiedy mieszkamy w hotelu, nie wolno nam zwracać na siebie uwagi! Naturalnie musimy ukarrrać tego cuchnącego smarrrkacza, ale trzeba to zrobić dyskretnie, bo jesteśmy przecież czcigodnymi członkiniami Krrrólewskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci! - Więc co proponujesz, o przemądra? Jak się pozbyć tego brudasa? 82 Mówią o mnie - pomyślałem. - Dyskutują w najlepsze o tym, jak mnie zabić. Oblał mnie zimny pot. - Nie przejmujcie się tym szczeniakiem! - oznajmiła Arcywiedzma. - Zostawcie go mnie. Odnajdę go, zmienię w makrrrelę i zjem na kolację! - Brawo! - wrzasnęły czarownice. - Utnij mu łeb i ogon, a potem usmaż na maśle!... Jak łatwo sobie wyobrazić, niezbyt miło się tego słuchało. Jaś i Małgosia biegały ciągle dokoła podium, a Arcywiedzma wymierzyła Jasiowi kopniaka. Trafiła go samym czubkiem buta, aż podfrunął. To samo spotkało Małgosię. Arcywiedzma była niesamowicie celna: mogłaby być królem strzelców ligi piłkarskiej. Obie myszy uderzyły o ścianę i przez kilka sekund leżały oszołomione na ziemi. Po chwili wstały i uciekły. - Uwaga! - krzyknęła jeszcze raz Arcywiedzma. - Podam wam teraz recepturę na eliksir myszogenny o opóźnionym działaniu! Przygotujcie papier i ołówki! Czarownice otworzyły torebki i wyjęły notatniki. - Podaj nam recepturę, o przemądra! - wołały niecierpliwie. - Zdradź nam ją! - Przede wszystkim musiałam znaleźć coś, co może 83 błyskawicznie zmniejszyć dziecko do mikroskopijnych rozmiarów. - I co to takiego? - zawołały chórem czarownice. - To bardzo proste. Aby błyskawicznie zmniejszyć dziecko do mikroskopijnych rozmiarów, należy popatrzeć na nie przez odwrrrócony teleskop! - Fantastyczne! - zawołały czarownice. - Genialny pomysł! - Więc bierzemy okular teleskopu i gotujemy, aż zmięknie - ciągnęła Arcywiedźma. - Jak długo to potrwa? - spytały czarownice. - Dwadzieścia jeden godzin. W tym czasie bierzemy czterrrdzieści pięć szarrrych myszy, odcinamy im ogony 84 i smażymy te ogony w olejku do opalania, aż będą smaczne i chrrrupiące. - A co robimy z samymi myszami? - spytały zebrane. - Dusimy przez godzinę w soku z żab. Ale posłuchajcie. Jak dotąd podałam wam tylko łatwą część receptury. Najtrudniejszym problemem jest znale-zienie składnika opóźniającego działanie eliksiru, aby ujawnił on swoje właściwości nie wcześniej niż nazajutrz o dziewiątej rano, gdy dzieci przyjdą do szkoły. - I co wymyśliłaś, o przemądra?! - zawołały czarownice. - Zdradź nam ten sekret! - Ten sekret to budzik! - oznajmiła tryumfalnie Arcywiedźma. - Budzik! - krzyknęły czarownice. - Co za błyskotliwość! - To prrroste - rzekła Arcywiedźma. - Nastawiamy budzik, aby zadzwonił nazajutrz dokładnie o dziewiątej rano! - Ależ będziemy potrzebowały pięciu milionów budzików! - krzyknęły czarownice. - Po jednym na każde dziecko!... - Idiotki! Czy jeśli chcecie zjeść stek, smażycie całą krrrowę?! - wrzasnęła Arcywiedźma. - Tak samo jest z budzikami. Jeden wystarczy na tysiąc dzieci. Należy nastawić budzik na dziewiątą rano, a później piec w piekarniku, aż stanie się miękki i soczysty. Zapisujecie? - Zapisujemy, Wasza Przewielebność, zapisujemy! - krzyknęły wiedźmy. <: - Następnie bierzemy ugotowany okular teleskopu, 85 usmażone mysie ogony, upieczony budzik i miksujemy na najwyższych obrotach. Powstanie smaczna gęsta papka. Kiedy mikser jeszcze się obraca, trzeba do niej wbić jajo gruntla. - Jajo gruntla! - zawołała publiczność. - Dobrze, zrobimy to! Chociaż panował zgiełk, usłyszałem, jak pewna czarownica z ostatniego rzędu mówi do sąsiadki: - Czuję się trochę za stara, by łazić po drzewach i wybierać jaja z gniazd. Te przeklęte gruntle wiją je zawsze diabelnie wysoko! - Doskonale! - rzekła Arcywiedźma. - Kiedy już zmieszacie to wszystko, otrzymacie przepiękny szmaragdowozielony płyn. Wystarczy nasączyć czekoladę albo cukierek jedną kroplą owej miksturrry, a nazajutrz rano, punktualnie o dziewiątej, dziecko, które zjadło tak sprrreparowane słodycze, w ciągu dwudziestu sześciu sekund zmieni się w mysz! Ale muszę was ostrzec. Nigdy nie zwiększajcie dawki! Nigdy nie dodawajcie do cukierków ani czekolad więcej niż jedną kroplę eliksiru! Dziecko mogłoby zmienić się w mysz za wcześnie! Duże przekroczenie dawki może nawet doprowadzić do przemiany natychmiastowej, a tego wolałybyśmy uniknąć, prawda? Nie chcemy przecież, żeby dzieci zaczęły się przemieniać w myszy w naszych cukierniach! Wtedy wszystko by się wydało. A zatem uważajcie! Nie zwiększajcie dawki!... - Po wbiciu jajka - ciągnęła Arcywiedźma - należy jeszcze dodać szpony krabofrujki, dziób bablożona, ryj grobolubca i język kotomyrdy. Mam nadzieję, że znajdziecie je bez kłopotów? - Bez najmniejszych kłopotów! - wrzasnęły czarownice. - Zakłujemy harpunem bablożona, złapiemy w sieć krabofrujkę, zastrzelimy z dwururki grobolubca i osaczymy ko- tomyrdę w jej norze! ?'^ 86 ZNIKNIĘCIE BRUNONA JENKINSA Arcywiedźma znów zabrała głos: - Za chwilę zademonstruję wam działanie eliksiru. Rozumiecie oczywiście, że budzik można nastawić na dowolną godzinę, niekoniecznie na dziewiątą. Wczoraj osobiście przygotowałam niewielką ilość magicznej substancji, aby przeprrrowadzić pokaz. Jednakże zmieniłam w recepturze pewien drobny szczegół. Zanim upiekłam budzik, nastawiłam go nie na dziewiątą rano, tylko na wpół do j czwartej po południu. Na wpół do czwartej dziś po po- ] łudniu, czyli za siedem minut! - dodała, zerkając na zegarek. Czarownice słuchały z przejęciem, czując instynktownie, że za chwilę zdarzy się coś niezwykłego. - Więc co zrobiłam wczoraj z owym eliksirem? - ciągnęła Arcywiedźma. - Pokrrropiłam nim tabliczkę luksusowej czekolady i dałam ją obrzydliwemu bachorrrowi, który się plątał po holu hotelu. - Urwała, a czarownice czekały w milczeniu na dalszy ciąg. - Obserwowałam tę małą bestię, pożerającą luksusową czekoladę, a jak skończył, spytałam go: "Smakowało ci?" Odpowiedział, że bar- dzo. Wówczas ja rzekłam: "Chciałbyś jeszcze?", a on odpowiedział: "Tak". "Jeśli jutro dwadzieścia pięć po trzeciej po południu spotkasz się ze mną w sali balowej, dam ci sześć takich czekolad" - oznajmiłam. "Sześć czekolad?! - wykrzyknęła ta mała żarrrłoczna świnia. - Przyjdę punktualnie co do minuty!" A zatem wszystko gotowe! - zawołała Arcywiedźma. - Za chwilę wypróbujemy nasz eliksir! Pamiętajcie, że nim upiekłam budzik, nastawiłam go na wpół do czwartej po południu. W tej chwili jest dokładnie - znów zerknęła na zegarek - dwadzieścia pięć po trzeciej i ten okrrropny mały śmierrrdziel, który za pięć minut zmieni się w mysz, lada chwila pojawi się w tej sali! Na Boga, miała absolutną rację! Nieszczęsny chłopiec, kimkolwiek był, szarpał już za klamkę i walił pięścią w drzwi. - Szybko! - krzyknęła Arcywiedźma. - Włóżcie peruki, rękawiczki i buty! Sama Arcywiedźma również sięgnęła po maskę i włożyła ją na swoją ohydną twarz. Maska zadziwiająco ją zmieniła. Nagle znowu stała się ładną młodą kobietą. - Wpuść mnie! - dobiegał zza drzwi głos chłopca. - Gdzie te obiecane czekolady?! Przyszedłem je odebrać! - Jest nie tylko śmierrrdzący, lecz także łakomy - rzekła Arcywiedźma. - Zdejmijcie łańcuch i wpuśćcie go. Najbardziej zdumiewającą cechą jej maski było to, że poruszały się w niej wargi. W ogóle nie wyglądała jak maska. Jedna z czarownic zerwała się z krzesła, zdjęła łańcuch i otworzyła gigantyczne dwuskrzydłowe drzwi. - Witaj, chłopczyku! - powiedziała. - Przyszedłeś po swoje czekolady, prawda? Czekają na ciebie. Wejdź! 89 Do sali wszedł mały chłopiec w białej koszulce z krótkimi rękawami, szarych szortach i trampkach. Od razu go poznałem. Nazywał się Bruno Jenkins i mieszkał w hotelu razem z rodzicami. Nie znosiłem go. Należał do tego gatunku chłopców, którzy zawsze coś jedzą. Spotkasz go w holu, a on wpycha sobie do buzi biszkopt. Mijasz go w korytarzu, a on wyciąga garściami chrupki. Widzisz go w ogrodzie - zajada mleczną czekoladę, a z kieszeni sterczą mu dwie następne. Co więcej, Bruno ciągle się chwalił, że jego ojciec zarabia więcej od mojego i ma trzy samochody. 90 Wczoraj rano zastałem go klęczącego na tarasie z lupą w ręku. Po kamiennych płytach maszerowała kolumna mrówek, a Bruno skupiał na nich przez soczewkę światło słoneczne. "Lubię patrzeć, jak się palą" - powiedział. "To straszne! - krzyknąłem. - Przestań natychmiast!" "Zobaczymy, czy mnie powstrzymasz" - zaśmiał się. W tym momencie popchnąłem go z całej siły, aż upadł na kamienne płyty. Lupa rozprysnęła się na drobne kawałki, a Bruno zerwał się z krzykiem: "Mój ojciec da ci nauczkę!" i pobiegł szukać swojego bogatego tatusia. Nie widziałem go więcej od owego incydentu i bardzo wątpiłem, czy naprawdę zamieni się w mysz, choć muszę wyznać, iż miałem na to cichą nadzieję. Tak czy owak, nie zazdrościłem mu, że wpadł w szpony czarownic. - Kochany chłopczyku - zagruchała z podium Wielka Arcywiedźma - czekolady czekają już na ciebie. Ale najpierw przyjdź tu do mnie i przywitaj się z tymi miłymi paniami. - Mówiła w tej chwili zupełnie innym głosem: łagodnym i słodkim jak lukier. Bruno wyglądał na lekko oszołomionego, ale pozwolił się zaprowadzić na podium. - W porządku, gdzie moje sześć czekolad? - spytał, stanąwszy koło Arcywiedźmy. Czarownica, która wpuściła go do sali, ukradkiem założyła łańcuch na drzwi, jednakże Bruno, pochłonięty myślą o czekoladach, nie zauważył tego. - Do wpół do czwartej pozostała zaledwie minuta! - oznajmiła Arcywiedźma. - Co się, u licha, dzieje?! - spytał Bruno. Nie był przestraszony, ale minę miał niewyraźną. - Co jest grane?! Dawajcie moje czekolady! 91 - Jeszcze trzydzieści sekund! - krzyknęła Arcywiedź-ma, chwytając go za ramię. Bruno wyrwał się i popatrzył na nią wybałuszonymi oczyma. Odwzajemniła jego spojrzenie, rozciągając wargi w słodkim uśmiechu. Wszystkie czarownice na widowni wpatrywały się w Brunona. - Dwadzieścia sekund! - krzyknęła Arcywiedźma. - Dawajcie czekolady! - wrzasnął Bruno, który na- 92 i gle zaczął coś podejrzewać. - Dawajcie czekolady i wypuśćcie mnie stąd! - Piętnaście sekund! - zawołała Arcywiedźma. - Czy powiecie mi wreszcie, o co chodzi, stare wariatki?! - Dziesięć sekund! - zawołała Wielka Arcywiedźma. - Dziewięć... osiem... siedem... sześć... pięć... cztery... trzy... dwa... jeden... zero! StarrrtL. Mógłbym przysiąc, że usłyszałem dzwonienie budzika. Bruno podskoczył, jakby wbito mu szpilkę w pupę, i wrzasnął: "Auuuć!" Podskoczył tak wysoko, że wylądował na małym stoliku stojącym na podium; tupał nogami, machał rękami i darł się jak opętany. Nagle ucichł i zesztywniał. - Budzik zadzwonił! - wrzasnęła Arcywiedźma. - Eliksir myszogenny zaczyna działać! - Podskakiwała na podium, klaskała urękawicznionymi dłońmi, a później zawołała: Czyżby ten mały brrrudny gad Liczył na zmiłowanie?! Uciec z tej sali byłby rad, Lecz wnet się myszą stanie!... Bruno zmniejszał się z każdą chwilą. Kurczył się w oczach... Jego ubranie zniknęło i zaczął się pokrywać szarym futerkiem... Wyrósł mu ogon... Później wąsy... Jego ręce i nogi zmieniły się w łapki... Wszystko działo się błyskawicznie... Trwało zaledwie chwilę... 93 Nie mogła jej znaleźć. Sprytny Bruno zeskoczył ze stolika i schował się w jakimś zakamarku. Chwała Bogu! - Nieważne! - krzyknęła Arcywiedźma. - Cisza! Zajmijcie miejsca!... I nagle Bruno zniknął... Po blacie stolika biegała mała szara myszka... - Brawo! - ryknęły czarownice. - Udało się! To działa! Fantastyczne! Wspaniałe! Cudowne! Jesteś geniuszem, o przemądra!... Stały, klaskały i wiwatowały, a tymczasem Arcywiedźma wyjęła z fałd sukni pułapkę na myszy i jęła ją nastawiać. O nie! - pomyślałem. - Nie chcę na to patrzeć! Bruno Jenkins był może draniem, ale nie chcę widzieć, jak mu obcinają głowę! - Gdzie się podziała ta brrrudna mysz!? - warknęła Arcywiedźma, rozglądając się po podium. - Nie widzę jej! 94 STARUSZKI Arcywiedźma stała na podium i wodziła groźnymi oczyma po siedzących potulnie czarownicach. - Wszystkie powyżej siedemdziesiątki, rrręka w górę! - warknęła nagle. Uniosło się siedem czy osiem rąk. - Odnoszę wrażenie, że wy, starrruszki, nie będziecie mogły się wspinać na drzewa w poszukiwaniu jaj grrruntli. - Nie będziemy mogły, Wasza Przewielebność! Niestety, nie! - zawołały staruszki. - Ani nie schwytacie krabofrujek, które żyją na strrromych skalnych urrrwiskach. Nie wyobrażam was sobie także goniących zwinne kotomyrdy, nurkujących w głębinie, by łowić harrrpunem bablożony, ani przemierzających ze strzelbą pod pachą posępne bagna, by polować na grobolubce. Jesteście za starrre i za słabe na takie rzeczy. - To prawda! - potwierdziły staruszki. - Jesteśmy za stare! - Służycie mi wierrrnie od wielu lat i nie chcę pozbawiać was przyjemności zakatrrrupienia paru tysięcy dzieci tylko dlatego, że jesteście stare i sterane życiem. 96 Dlatego osobiście przygotowałam trrrochę eliksiru myszogennego i rozdam go wam tuż przed opuszczeniem hotelu. - Och, dziękujemy, dziękujemy! - wołały stare czarownice. - Jesteś dla nas taka dobra, Wasza Przewielebność, taka miła, taka troskliwa!... - Oto prrróbka tego, co dostaniecie! - krzyknęła Arcywiedźma. Sięgnęła do kieszeni sukni i wyjęła bardzo małą buteleczkę. Uniosła ją i zawołała: - W tej buteleczce jest pięćset krrropel eliksiru myszogennego! Wystarrrczy, by 7 - Cza 97 przemienić w myszy pięćset dzieci! - Buteleczka, z ciemnoniebieskiego szkła, była bardzo mała i przypominała nieco pojemnik na krople do nosa. - Każda z was dostanie dwie takie buteleczki! - Dziękujemy, dziękujemy, o szczodrobliwa! - zawołały chórem staruszki. - Nie zmarnujemy ani jednej kropli! Każda z nas wykończy tysiąc dzieci! - Zebrrranie dobiegło końca! - oznajmiła Arcywiedź-ma. - A oto jak spędzimy resztę dnia: Za chwilę udamy się wszystkie na tarrras i zjemy podwieczorrrek z tym krrre-tynem dyrrrektorem. Później, o szóstej wieczór, czarrrow-nice zbyt starrre, by chodzić po drzewach i szukać jaj grrruntli, zgłoszą się do mojego pokoju po dwie buteleczki eliksiru! Mieszkam w pokoju numer czterrrysta pięćdziesiąt czterrry, pamiętajcie. Wrrreszcie, o ósmej, zbierzemy się w jadalni na kolację. Jesteśmy czcigodnymi członkiniami Krrrólewskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci; w sali jadalnej będą specjalnie dla nas dwa długie stoły. Ale nie zapomnijcie zatkać sobie nosów tamponikami z waty. Będzie tam pełno brrrudnych bachorrrów i smrrród może się okazać nie do zniesienia. Poza tym przez cały czas zachowujcie się norrrmalnie. Wszystko jasne? Są pytania? - Ja mam jedno pytanie, Wasza Przewielebność - odezwał się głos z sali. - Co się stanie, jeśli czekoladę skropioną eliksirem zje dorosły? - Tym gorzej dla dorrrosłego, bo zamieni się w dorosłą mysz! Zebranie skończone! Wychodzimy! Czarownice wstały i zaczęły się zbierać do wyjścia. Obserwowałem je zza parawanu i modliłem się, by jak najszybciej opuściły salę. - Zaczekajcie! - pisnęła jedna z nich w ostatnim rzędzie. - Stójcie!... ?<"•. 98 Jej wrzaskliwy głos odbił się echem po sali. Wszystkie czarownice stanęły jak wryte i popatrzyły na nią. Była dość wysokiego wzrostu i stała z głową odchyloną do tyłu, węsząc pofałdowanymi różowymi dziurkami od nosa. - Zaczekajcie! - krzyknęła znowu. - Co się stało? - rozległy się głosy na sali. - Psie łajno! - ryknęła. - Przed chwilą doleciał mnie smród psiego łajna! - Na pewno nie! Wykluczone! - Ależ tak! Znów je czuję! Zapach nie jest silny, ale pochodzi z tej sali! Źródło jest na pewno bardzo blisko! 99 - Co się dzieje?! - zawołała Arcywiedźma, spoglądając gniewnie z podium. - Hortensja wyczuła przed chwilą psie łajno, Wasza Przewielebność! - odkrzyknął ktoś. - Co to za bzdurny?! - warknęła Arcywiedźma. - Horrrtensja ma psie łajno w głowie! W tej sali nie ma dzieci! - Stójcie! - zawołała czarownica zwana Hortensją. - Stójcie wszystkie! Nie ruszajcie się! Znów je czuję! - Jej wielkie pofałdowane dziurki od nosa falowały jak rybie skrzela. - Smród staje się coraz mocniejszy! Naprawdę go nie czujecie?! Wszystkie czarownice zadarły nosy i zaczęły węszyć. - Ma rację! - zawołał inny głos. - Ma absolutną rację! To psie łajno, cuchnące i wstrętne! W ciągu kilku sekund w sali zapanował straszliwy rwetes. - Psie łajno! - darły się czarownice. - Wszędzie je czuć! Fu! Fuuuuuuuuuuuu! Czemu nie wyczułyśmy go wcześniej?! Cuchnie jak latryna! Gdzieś w pobliżu musiał się ukryć jakiś wstrętny bachor! - Znajdźcie go! - wrzasnęła Arcywiedźma. - Wytropcie go i zabijcie! Nie pozwólcie mu uciec! Zjeżyły mi się włosy na głowie i oblałem się zimnym potem. - Znajdźcie tę kupę łajna! - zaskrzeczała Arcywiedźma. - Nie pozwólcie mu uciec! Jeśli jest w tej sali, zna nasz największy sekrrret! Trzeba go natychmiast zlikwidować!... METAMORFOZA Pamiętam, że myślałem: Nie ucieknę! Nawet jeśli zdołam je wszystkie ominąć i dobiegnę do wyjścia, to i tak nie wydostanę się z sali, bo drzwi są zamknięte na łańcuch! Ratunku! Już po mnie! Och, babuniu, co one ze mną zrobią?! Rozejrzałem się i zobaczyłem nad sobą ohydnie uszmin-kowaną i upudrowaną twarz czarownicy. Patrzyła na mnie z góry, a po chwili otworzyła usta i zawołała tryumfalnie: - Jest tutaj, za parawanem! Chodźcie!... Wyciągnęła dłoń w rękawiczce i złapała mnie za włosy, ale wyrwałem się i odskoczyłem. Biegłem, och, jak biegłem! Dodawała mi skrzydeł straszliwa trwoga. Popędziłem wzdłuż ściany i obiegłem połowę wielkiej sali balowej. Kiedy dotarłem do drzwi, zatrzymałem się i usiłowałem je otworzyć, ale były zamknięte na potężny łańcuch. Nawet nie zagrzechotały. Czarownice nie próbowały mnie ścigać. Stały tu i tam małymi grupkami i patrzyły na mnie, pewne, że się nie wymknę. Kilka z nich zatkało sobie nosy dłońmi w rękawiczkach. 101 - Fuj! Co za smród! - wołały. - Dłużej tego nie wytrzymamy!... - To go złapcie, idiotki! - wrzasnęła z podium Arcy-wiedźma. - Ustawcie się w poprzek sali, otoczcie go i zapędźcie do kąta! Potem przynieście tego smarrrkacza do mnie! Czarownice ustawiły się, jak nakazała. Posuwały się w moim kierunku z różnych stron: z przodu, z boków, między rzędami pustych krzeseł. Nie miałem żadnych szans. Znalazłem się w pułapce. Ogarnięty straszliwą paniką, zacząłem krzyczeć, 1 102 - Ratunku! - wrzasnąłem, odwracając głowę w stronę drzwi w nadziei, że ktoś na zewnątrz mnie usłyszy. - Ratunku! Ratunku! Ratuuuunkuuuu!... - Bierzcie go! - wrzasnęła Arcywiedźma. - Chwyćcie go i uciszcie! Czarownice rzuciły się na mnie: pięć z nich złapało mnie za ręce i nogi i uniosło w powietrze. Krzyczałem dalej, ale jedna zatkała mi usta dłonią w rękawiczce. - Przynieście go tutaj! - zawołała Arcywiedźma. - Przynieście tego szpiegującego rrrobaka na podium! Zaniesiono mnie na podium. Czarownice trzymały mnie za ręce i nogi: wisiałem w powietrzu, zwrócony twarzą w stronę sufitu. Arcywiedźma stanęła nade mną i uśmiechnęła się w straszliwy sposób. Uniosła mały niebieski flakonik eliksiru i powiedziała: - A terrraz lekarrrstwo! Zatkajcie mu nos, żeby otworzył usta! Czyjeś palce chwyciły mnie za nos. Zacisnąłem mocno wargi i wstrzymałem oddech, ale nie mogło to trwać długo. 103 Pękały mi płuca. Otworzyłem usta, by zaczerpnąć szybko tchu, a gdy to zrobiłem, Arcywiedźma wlała mi do gardła całą zawartość buteleczki! Och, co za ból! Miałem wrażenie, że wlano mi do ust czajnik wrzątku! Moje gardło stanęło w płomieniach! Po chwili owo straszliwe palenie jęło się rozszerzać: objęło piersi, brzuch, ręce i nogi, wreszcie całe ciało! Darłem się jak opętany, ale znów zatkała mi usta dłoń w rękawiczce. Później poczułem, że dziwnie kurczy mi się skóra. Jak to opisać? Cała moja skóra, od czubka głowy do palców u nóg, napinała się i kurczyła! Czułem się jak ściskany balonik, którego powierzchnia staje się coraz bardziej napięta i który za chwilę pęknie. Potem zaczęło się ściskanie. Znajdowałem się pod żelazną prasą, a ktoś kręcił korbą i z każdym obrotem stalowa tafla dociskała mnie coraz mocniej do podstawy. Czułem się jak owoc rozgniatany na miazgę. Wreszcie zaczęła mnie gwałtownie piec cała skóra (albo to, co z niej zostało), jakby przebijały się przez nią maciu-peńkie igiełki. W tej chwili rozumiem, że było to wrażenie towarzyszące rośnięciu mysiego futerka. W dali rozległ się tryumfalny okrzyk Wielkiej Arcy-wiedźmy: - Pięćset krrropel! Ten cuchnący bachorrr wypił pięćset krrropel! Budzik się roztrzaskał i przemiana jest natychmiastowa!... Usłyszałem oklaski i wiwaty i pomyślałem: Nie jestem już sobą! Stałem się kimś innym! Zauważyłem, że podłoga jest tylko centymetr od mojego nosa. Spostrzegłem parę kosmatych łapek spoczywających na podłodze. Mogłem nimi poruszać. Należały do mnie! 104 W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie jestem już chłopcem, tylko MYSZĄ. - Kolej na pułapkę! - krzyknęła Wielka Arcywiedźma. - Mam ją pod ręką! A oto kawałek serrra!... Nie czekałem, aż Arcywiedźma nastawi pułapkę. Błyskawicznie popędziłem przez podium, zdumiony własną prędkością! Gnałem to w prawo, to w lewo, przeskakując przez stopy czarownic; wkrótce zbiegłem po schodkach i znalazłem się na podłodze sali balowej, pędząc między rzędami krzeseł. Szczególnie podobało mi się, że biegnę absolutnie bezszelestnie. A co najdziwniejsze, ból minął. Czułem się całkiem dobrze, wręcz znakomicie. Kiedy poluje na ciebie gromada krwiożerczych babsztyłi, nie jest wcale źle być małym i szybkim zwierzątkiem -- pomyślałem. Spostrzegłem tylną nogę krzesła i przyczaiłem się za nią. W dali rozlegały się krzyki Wielkiej Arcywiedźmy: - Zostawcie tego śmierrrdziela! Nie warrrto się nim przejmować! Jest teraz tylko myszą! Ktoś go niedługo złapie! Chodźmy stąd! Zebrrranie skończone! Otwórzcie drzwi i ruszajcie na taras na podwieczorrrek z tym krrretynem dyrrrektorrrem!... BRUNO Wyjrzałem zza krzesła i zobaczyłem setki nóg czarownic, które wychodziły z sali balowej. Kiedy pomieszczenie opustoszało i zrobiło się cicho, ruszyłem ostrożnie naprzód. Nagle przypomniałem sobie Brunona. On też musiał gdzieś tu być. - Brunonie! - zawołałem. W istocie rzeczy nie spodziewałem się, że w ogóle będę mógł mówić, i przeżyłem największy wstrząs w całym swoim życiu, gdy usłyszałem własny, zupełnie normalny głos dobywający się z mojego mysiego pyszczka. Było to cudowne. Ogarnęło mnie uniesienie. Spróbowałem jeszcze raz. - Gdzie jesteś, Brunonie Jenkinsie? - zawołałem. - Odezwij się, jeśli mnie słyszysz! Mój głos był taki sam jak wtedy, gdy byłem chłopcem. - Hej, Brunonie Jenkinsie! - krzyknąłem znowu. - Gdzie jesteś?! Nikt nie odpowiedział. Krążyłem między nogami krzeseł, usiłując się przyzwy- 106 czaić do niezwykłej bliskości podłogi. W końcu uznałem to za dość fajne. Pewnie się dziwicie, dlaczego wcale się nie martwiłem. Przyłapałem się na tym, że myślę: Czy być małym chłopcem to naprawdę taka frajda? Czemu chłopiec to niby coś lepszego niż mysz? Owszem, myszy giną rozszarpywane przez koty, bywają trute lub wpadają w pułapki, ale mali chłopcy też czasem umierają na jakieś okropne choroby albo giną w wypadkach samochodowych. Chłopcy muszą chodzić do szkoły, a myszy nie. Myszy nie zdają egzaminów, nie martwią się o pieniądze i mają tylko dwóch wrogów: koty i ludzi. Moja babcia zalicza się do ludzi, ale na pewno zawsze będzie mnie kochać. Chwała Bogu, że nie hoduje kota. Kiedy myszy dorastają, nie rozpętują wojen i nie walczą z innymi myszami. Myszy, w przeciwieństwie do ludzi, darzą się sympatią. Tak, wcale nieźle być myszą - powiedziałem sobie. Wałęsałem się po podłodze sali balowej, myśląc o tym wszystkim, gdy wtem zauważyłem drugą mysz. Przykucnęła na podłodze, trzymając w przednich łapkach kawałek chleba i skubiąc go z wielkim smakiem. Był to na pewno Bruno. - Cześć! - odezwałem się. 107 Przyglądał mi się przez dwie sekundy, po czym znów zabrał się do jedzenia. - Co znalazłeś? - spytałem. - Jedna z nich upuściła kanapkę. Jest z pastą rybną. Całkiem niezła. On także mówił zupełnie normalnie. Można by się spodziewać, że mysz powinna mówić (jeśli w ogóle) cichym, piskliwym głosikiem. Strasznie śmieszne było słyszeć donośny głos Brunona dobywający się z maleńkiego mysiego pyszczka. - Posłuchaj, Brunonie: teraz, gdy obaj jesteśmy myszami, powinniśmy chyba pomyśleć o przyszłości - powiedziałem. Przestał jeść i spojrzał na mnie czarnymi oczkami. - Co masz na myśli mówiąc "obaj"? - spytał. - Owszem, jesteś myszą, ale to nie ma nic wspólnego ze mną. - Ale przecież ty też jesteś myszą, Brunciu. - Nie bądź głupi! - zawołał. - Nie jestem myszą! - Niestety, jesteś. - Na pewno nie! Dlaczego mnie obrażasz?! Nic ci nie zrobiłem! Czemu mówisz, że jestem myszą?! - Nie wiesz, co się z tobą stało? - A co się miało, u licha, stać?! - Muszę cię poinformować, że kilkanaście minut temu czarownice zmieniły cię w mysz. Potem zrobiły to samo ze mną. - Kłamiesz! Nie jestem żadną myszą! - Gdybyś nie był tak zajęty wcinaniem kanapki, zauważyłbyś, że masz owłosione łapki. Spójrz na nie. Bruno popatrzył na swoje łapki i aż podskoczył. - O rety! Rzeczywiście jestem myszą! Niech się tylko ojciec o tym dowie! 108 - Może będzie zadowolony? - Nie chcę być myszą! - krzyczał podskakując Bruno. - Odmawiam! Jestem Bruno Jenkins! - Bywają znacznie gorsze rzeczy - stwierdziłem. - Możesz mieszkać w mysiej norce. - Nie chcę mieszkać w mysiej norce! - A w nocy możesz się zakradać do spiżarni i wyjadać rodzynki, płatki kukurydziane albo herbatniki w czekoladzie. Możesz siedzieć tam całą noc i obżerać się do woli. Tak właśnie robią myszy. - Niezła myśl - odparł Bruno, odzyskując nieco humor. - Ale jak zdołam otworzyć drzwi lodówki, żeby zjeść kurczaka na zimno i inne resztki z obiadu? Robię to co wieczór w domu. - Może twój bogaty tata kupi ci specjalną małą lodówkę dla myszy? Będziesz ją mógł otworzyć tylko ty. - Twierdzisz, że zrobiła mi to czarownica? Która? - Ta, co dała ci wczoraj czekoladę w holu, nie pamiętasz? - Wstrętna stara krowa! Jeszcze jej pokażę! Gdzie ona jest? Kto to taki? - Daj spokój. Niczego jej nie zrobisz. Największym 109 problemem są w tej chwili twoi rodzice. Jak to przyjmą? Czy potraktują cię życzliwie? Bruno zastanawiał się przez chwilę. - Myślę, że ojciec będzie trochę zirytowany-r- rzekł wreszcie. - A mama? x - Strasznie się boi myszy. * % : - Będziesz więc miał problem. , -- Dlaczego tylko ja? - spytał. - A ty nie? - Moja babcia wszystko zrozumie. Jest wiedźmolo- giem. Bruno skubnął kawałek kanapki. - Co proponujesz? - spytał. - Proponuję, abyśmy najpierw się poradzili mojej babci. Ona będzie najlepiej wiedziała, co robić. Ruszyłem w stronę otwartych drzwi, a Bruno, wciąż ściskając kawałek kanapki, podążył za mną na tylnych łapkach. - Kiedy wyjdziemy na korytarz, musimy pędzić co tchu w piersiach - powiedziałem. - Trzymaj się blisko ściany i biegnij za mną. Nie odzywaj się i staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Pamiętaj, że każdy, kto cię zobaczy, będzie próbował cię zabić. - Wyrwałem mu kanapkę i wyrzuciłem ją. - Czas ruszać - rzekłem. - Biegnijmy!... WITAJ, BABUNIU! Wydostawszy się z sali balowej, popędziłem co tchu przed siebie. Przebiegłem korytarz, minąłem hol, czytelnię, bibliotekę i salon, aż wreszcie dotarłem do schodów. Zacząłem na nie wbiegać, skacząc łatwo ze stopnia na stopień tuż przy ścianie. - Gdzie jesteś, Brunciu? - szepnąłem. - Tuż za tobą! - odparł. Pokój babci znajdował się na piątym piętrze. Wspinaczka okazała się długa i męcząca, ale nie spotkaliśmy nikogo, bo wszyscy jeździli windami. Wdrapawszy się na piąte piętro, popędziłem korytarzem do pokoju babci. Przed drzwiami stały jej buty, które miała wyczyścić pokojówka. Bruno zrównał się ze mną. - Co teraz? - spytał. Nagle zauważyłem pokojówkę nadchodzącą korytarzem i natychmiast ją poznałem: to właśnie ona doniosła dyrektorowi, że hoduję białe myszki. Lepiej było się z nią nie spotkać! - Szybko! - szepnąłem do Brunona. - Schowajmy się w butach! 111 Wskoczyłem do jednego, a Bruno do drugiego. Miałem nadzieję, że pokojówka przejdzie koło nas, lecz niestety zatrzymała się i podniosła buty. Włożyła prawą rękę do pantofla, w którym się schowałem, i dotknęła mnie palcem, a ja go ugryzłem. Było to głupie, ale zrobiłem to instynktownie, bez namysłu. Wydała donośny okrzyk, który z pewnością słyszały załogi statków płynących kanałem La Manche, po czym upuściła pantofle i uciekła korytarzem. W tejże chwili babcia otworzyła drzwi i stanęła a progu. - Co się tu, u licha, dzieje?! - spytała. Przeleciałem między jej nogami i wpadłem do pokoju. Bruno podążył moim śladem. - Zamknij drzwi, babuniu! -zawołałem. - Szybko, błagam!... Babcia rozejrzała się i zobaczyła na dywanie dwie szare myszki. - Proszę, zamknij drzwi! - powtórzyłem, a babcia 112 zorientowała się, że ma przed sobą mówiącą mysz, i poznała mój głos. Zamarła. Wszystkie części jej ciała - palce, dłonie, ramiona, głowa - stały się nagle sztywne jak u marmurowego posągu. Pobladła jak chusta, a oczy rozszerzyły jej się tak, że widziałem wielkie białka. Zaczęła dygotać, aż ogarnął mnie lęk, że zemdleje, upadnie i coś sobie zrobi. - Proszę, zamknij szybko drzwi, babuniu! - poprosiłem. - Może tu wejść ta okropna pokojówka!... Po chwili staruszka doszła do siebie na tyle, by zamknąć drzwi. Oparła się o nie i patrzyła na mnie blada jak kreda, drżąc na całym ciele. Z jej oczu pociekły łzy i jęły spływać po policzkach. - Nie płacz, babciu! - powiedziałem. - Wszystko mogło się skończyć o wiele gorzej. Udało mi się uciec. Ciągle żyję, tak samo jak Bruno. Pochyliła się powoli i wzięła mnie do ręki. Później podniosła Brunona i postawiła nas na stole. Pośrodku blatu stała patera z bananami, a Bruno rzucił się na nie i zaczął obdzierać zębami skórkę, by się dostać do miąższu. Babcia chwyciła oparcie fotela, by utrzymać równowagę, lecz nie spuszczała ze mnie wzroku. - Usiądź, droga babciu! - rzekłem łagodnie. Opadła bez sił na fotel. - Och, kochany! - jęknęła i rozpłakała się. - Och, biedaku, kochany! Co one ci zrobiły?! - Wiem, że jestem myszą, ale szczerze mówiąc, nie czuję się wcale źle. Nawet się na nie nie gniewam. W gruncie rzeczy jest mi całkiem dobrze. Nie jestem już chłopcem, ale dopóki będziesz się mną opiekować, nic mi nie grozi. Nie próbowałem pocieszać babci. Mówiłem zupełnie szczerze: naprawdę czułem się dobrze. Możecie się dziwić, - Czarownice 113 że wcale nie płakałem. Rzeczywiście, to dziwne. Po prostu nie potrafię tego wytłumaczyć. - Naturalnie, że będę się tobą opiekować! - rzekła babcia. - A kim jest twój kolega? - Nazywał się kiedyś Bruno Jenkins. Jego dorwały wcześniej. Babcia wyjęła długie czarne cygaro z kasetki, którą nosiła w torebce, i włożyła je do ust. Później zapaliła zapałkę, ale ręce trzęsły jej się tak bardzo, że nie mogła trafić płomykiem w czubek cygara. Kiedy jej się wreszcie udało, zaciągnęła się głęboko dymem, co pozwoliło jej odzyskać równowagę. - Gdzie to się stało? - szepnęła. - Gdzie jest w tej chwili ta czarownica? Mieszka w hotelu? - To nie była jedna czarownica, babciu, tylko setki! Hotel roi się od nich! Staruszka pochyliła się i spojrzała na mnie. - Chcesz powiedzieć... Chcesz powiedzieć, że odbywa się tu ich doroczny zlot?! - Już się odbył, babuniu! Wszystko słyszałem! Wiedźmy są w tej chwili na tarasie! Udają Królewskie Towarzystwo Przyjaciół Dzieci! Jedzą podwieczorek z dyrektorem! - I złapały cię? - Wyczuły mój zapach. - Psie łajno, tak? - Niestety, tak. Ale zapach nie był silny. Mało brakowało, by mnie nie poczuły, bo nie myłem się od bardzo dawna. - Dzieci nigdy nie powinny się myć - stwierdziła babcia. - To szalenie niebezpieczne! o - Całkowicie się z tobą zgadzam. : ^ 114 Babcia zaciągnęła się cygarem. - Naprawdę jedzą w tej chwili podwieczorek? - spytała wreszcie. ' yy ~ Tak jest, babuniu. Znów zapadło milczenie. W oczach starszej pani pojawił się znany mi dobrze błysk podniecenia; nagle wyprostowała^? w fotelu i rzekła energicznym tonem: mi wszystko od początku. I proszę, po- śpiesz 115 Zaczerpnąłem głęboko tchu i zacząłem opowiadać. 0 tym, jak poszedłem do sali balowej i schowałem się za parawanem, by tresować myszy. O tablicy z napisem Królewskie Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. O paniach, które weszły do sali i usiadły na fotelach, a także o kobiecie, która pojawiła się na podium i zdjęła maskę. Ale gdy przyszło opisać wygląd jej twarzy, po prostu zabrakło mi słów. - Była straszna, straszna, babciu! Ach, koszmarna! Przypominała... przypominała coś zgniłego! - Mów dalej - rzekła starsza pani. - Nie zatrzymuj się. Później opowiedziałem, jak kobiety zdjęły peruki, rękawiczki i buty, jak zobaczyłem przed sobą morze łysych głów pokrytych wrzodami, zakończone pazurami palce u rąk 1 kwadratowe stopy bez palców. Babcia pochyliła się w fotelu, tak że siedziała na samym brzeżku. Wsparła dłonie na złotej gałce laski, z którą nigdy się nie rozstawała, i spoglądała na mnie oczyma jasnymi jak dwie gwiazdy. Wreszcie opowiedziałem, jak z oczu Wielkiej Arcy-wiedźmy strzeliły ogniste skry i zmieniły jedną z czarownic w obłoczek dymu. - Słyszałam o tym, ale nie wierzyłam! - zawołała podniecona babcia. - Jesteś pierwszym człowiekiem, który to widział! To słynna kara Wielkiej Arcywiedźmy! Wszystkie czarownice śmiertelnie się jej boją! Podobno Arcywiedzma na każdym dorocznym zlocie smaży jedną ze swoich pod-danek, aby reszta znała mores i chodziła wokół niej na paluszkach. - Ale przecież czarownice nie mają paluszków, babciu, więc jak mogą na nich chodzić? 116 - To tylko przenośnia, serdeńko. Mów dalej. Później opowiedziałem o eliksirze myszogennym o opóźnionym działaniu, a gdy zacząłem wyjaśniać, jak zamierzają zamienić w myszy wszystkie dzieci w Anglii, babcia zerwała się z fotela i krzyknęła: - Wiedziałam! Wiedziałam, że szykują coś potwornego! - Musimy je powstrzymać - rzekłem. Staruszka spojrzała na mnie. - To nie będzie łatwe - stwierdziła. - Pomyśl tylko: oczy Arcywiedźmy mają straszliwą, przerażającą moc. W każdej chwili może zabić tymi iskrami każdego! Przecież sam widziałeś, do czego jest zdolna. - Nawet jeśli to prawda, babuniu, i tak musimy spró- 117 bować. Nie wolno dopuścić, by zamieniły w myszy wszystkie dzieci w Anglii. - Nie powiedziałeś mi jeszcze wszystkiego. Opowiedz mi o Brunonie. Jak wpadł w ręce czarownic? Opowiedziałem, jak Bruno Jenkins wszedł do sali i jak na moich oczach zamienił się w mysz. Babcia spojrzała na Brunona, który opychał się bananami. - Czy on nigdy nie przestaje jeść? - spytała. - Nigdy - odpowiedziałem. - Możesz mi coś wyjaśnić, babuniu? - Spróbuję - odrzekła. Wyciągnęła rękę, uniosła mnie i położyła sobie na kolanach. Zaczęła głaskać mnie delikatnie po miękkim futerku na grzbiecie. Było to bardzo miłe. - Co mam ci wyjaśnić, złociutki? - spytała. - Nie rozumiem jednego: dlaczego ja i Bruno ciągle możemy mówić i myśleć jak ludzie? - To bardzo proste. Zmniejszyłeś się, wyrosły ci łapki i futerko, ale wiedźmy nie przemieniły cię w stuprocentową mysz. Jesteś ciągle sobą, choć wyglądasz jak zwierzątko. Masz ciągle ten sam umysł i głos, niechaj Bogu będą dzięki! - Więc nie jestem zwyczajną myszą, tylko połączeniem myszy i człowieka? - Właśnie. Jesteś człowiekiem w mysiej postaci, swego rodzaju fenomenem. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, a babcia głaskała mnie leciutko i wydmuchiwała dym z cygara. Słychać było tylko mlaskanie Brunona, który wciąż pożerał banany. Leżałem spokojnie na kolanach babci i gorączkowo myślałem. Mój mózg pracował z niewiarygodną szybkością. - Mam pewien pomysł, babuniu - powiedziałem. - Tak, skarbeńku, co takiego? v g 118 - Wielka Arcywiedźma powiedziała, że mieszka w pokoju numer czterysta pięćdziesiąt cztery, prawda? - Owszem. - Otóż mój pokój ma numer pięćset pięćdziesiąt cztery i znajduje się na piątym piętrze, czyli pokój Arcywiedź-my, czterysta pięćdziesiąt cztery, powinien być na czwartym. - Masz rację - potwierdziła babcia. - Nie sądzisz, że pokój czterysta pięćdziesiąt cztery leży bezpośrednio pod pokojem pięćset pięćdziesiąt cztery? - Bardzo prawdopodobne - odrzekła babcia. - Te nowoczesne hotele przypominają segregatory z szufladkami. Ale co z tego? - Czy mogłabyś zanieść mnie na balkon, żebym spojrzał w dół? Wszystkie pokoje w hotelu "Magnificent" miały niewielkie balkoniki. Babcia zaniosła mnie do mojej sypialni, a później wyszła ze mną na balkon. Popatrzyliśmy na balkon piętro niżej. - Jeśli to rzeczywiście jej pokój, mogę w jakiś sposób zejść i dostać się do środka - powiedziałem. - Czarownice znowu cię złapią! Nie pozwolę na to! - W tej chwili są na tarasie z dyrektorem. Arcywiedźma wróci dopiero około szóstej, bo ma wtedy rozdawać tę wstrętną miksturę staruszkom, które nie mogą się wspinać na drzewa i szukać jaj gruntli. - A gdybyś zdołał wejść do jej pokoju? Co wtedy? - Znalazłbym miejsce, gdzie przechowuje swój zapas eliksiru. Ukradłbym jedną buteleczkę i przyniósł tutaj. - Dałbyś radę ją unieść? - Chyba tak. To mały flakonik. - Lękam się tej substancji. Co chciałbyś z nią zrobić? 119 - Buteleczka wystarcza na pięćset osób. Każda wiedźma mogłaby dostać podwójną dawkę. Zamieniłbym je wszystkie w myszy! Babcia aż podskoczyła. Staliśmy na balkonie i pod nami rozciągała się przepaść, a ja o mało nie runąłem w dół. - Ostrożnie, babciu! - zawołałem. - Fantastyczny pomysł! Cudowne! Wspaniałe! Jesteś genialny, serdeńko! - Czy gra nie jest warta świeczki? - Za jednym zamachem pozbylibyśmy się wszystkich czarownic w Anglii! A na dodatek Arcywiedźmy! - Musimy spróbować - zdecydowałem. - Posłuchaj! - zawołała staruszka, która znów o mało nie zrzuciła mnie z balkonu. - Gdyby się udało, byłby to największy sukces w całych dziejach polowań na czarownice! - Mamy przed sobą bardzo trudne zadanie - zacząłem gasić entuzjazm babci. - Naturalnie! Ale nawet gdybyś zdołał ukraść tę buteleczkę, jak dodałbyś eliksiru do jedzenia? - Zastanowimy się nad tym później. Najpierw spróbujmy zdobyć eliksir. Jak możemy się upewnić, że Arcy-wiedźma mieszka właśnie w pokoju pod nami? - Zaraz to sprawdzimy! - zawołała babcia. - Chodź! Nie ma chwili do stracenia! - Niosąc mnie w ręku, wyszła z sypialni na korytarz, postukując miarowo laską. Zeszliśmy po schodach na czwarte piętro. Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi ze złotymi numerami. - To tutaj! Czterysta pięćdziesiąt cztery! - zawołała staruszka i szarpnęła za klamkę. Drzwi okazały się oczywiście zamknięte. Babcia rozejrzała się po pustym korytarzu. - Chyba masz rację. Jej pokój leży dokładnie pod twoim. - Ru- 120 szyła z powrotem korytarzem, licząc drzwi między pokojem Arcy wiedźmy a schodami. Było ich sześć. Wdrapała się na piąte piętro i zrobiła to samo. - Arcywiedźma mieszka w prostej linii pod tobą! - Zaniosła mnie do sypialni i znów wyszła ze mną na balkon. - To jej balkon tam w dole - powiedziała. - A co więcej, drzwi stoją otworem. Jak zamierzasz się tam dostać? - Jeszcze nie wiem - odrzekłem. Nasze pokoje znajdowały się od frontu i wychodziły na plażę i morze. Bezpośrednio pod balkonem, daleko w dole, widać było ogrodzenie z metalowymi szpikulcami. Gdybym spadł, mógłbym się na nie nadziać. - Mam! - zawołała babcia. Pobiegła do swojego pokoju, trzymając mnie w dłoni, i zaczęła grzebać w komodzie. Wreszcie znalazła kłębek niebieskiej włóczki, druty i połowę skarpetki, którą akurat dla mnie robiła. - Świetnie! - ucieszyła się. - Włożę cię do skarpetki i spuszczę na balkon Arcywiedźmy. Ale musimy się śpieszyć! Ta wampirzyca może lada chwila wrócić!... ZOSTAJĘ WŁAMYWACZEM Babcia wybiegła ze mną na balkon. - Jesteś gotów? - spytała. - Chodź, włożę cię do skarpetki. - Mam nadzieję, że dam sobie radę - westchnąłem. - Jestem teraz tylko małą myszką. - Na pewno dasz sobie radę - odpowiedziała. - Powodzenia, serdeńko! Wsadziła mnie do skarpetki i jęła spuszczać na dół. Skuliłem się, wstrzymując oddech. Przez dziurki dzianiny widziałem wszystko wyraźnie. Daleko w dole dzieci bawiły się na plaży: były małe jak żuki albo mrówki. Skarpetka zaczęła się kołysać na wietrze. Spojrzałem do góry i zobaczyłem głowę babci wychyloną poza poręcz. - Jesteś prawie na miejscu!- zawołała. - Jeszcze chwila! Ostrożnie! O, już! Poczułem lekki wstrząs. - Wejdź do pokoju! - krzyknęła znowu. - Prędko, prędko, prędko! Przeszukaj go!... Wyskoczyłem ze skarpetki i wbiegłem do sypialni Arcywiedźmy. Panował w niej taki sam stęchły zapach, jaki 123 czułem w sali balowej. Był to przyrodzony odór czarownic; kojarzył się z zapachem męskiej ubikacji na stacyjce kolejowej w naszym miasteczku. Pokój wyglądał dość schludnie. Nie zauważyłem żadnych oznak świadczących, że zamieszkuje go ktoś niezwykły. Ale przecież nie powinno ich być, prawda? Żadna wiedźma nie byłaby na tyle głupia, by zostawić na wierzchu coś podejrzanego, co mogłaby zobaczyć pokojówka. Nagle spostrzegłem żabę skaczącą po dywanie i znikającą pod łóżkiem. Sam również podskoczyłem na jej widok. - Pośpiesz się! - krzyknęła babcia z góry. - Odszukaj flaszeczkę i uciekaj! Zacząłem biegać tu i tam po pokoju, szukając eliksiru. Nie było to łatwe. Nie mogłem na przykład otworzyć żadnej szuflady ani drzwi dużej szafy. Po chwili przestałem biegać, usiadłem na środku podłogi i zacząłem myśleć. Gdzie Arcywiedźma mogła schować coś sekretnego? Na pewno nie w szufladzie ani w szafie: byłoby to zbyt oczywiste. Wskoczyłem na łóżko, by się rozejrzeć. A materac? - pomyślałem nagle. Ostrożnie spuściłem się z łóżka i wcisnąłem pod spód. Posuwanie się do przodu wymagało wiel- tt ? 125 kiego wysiłku, a poza tym nic nie widziałem. Czołgałem się w kółko, gdy wtem uderzyłem głową w coś twardego, co znajdowało się w środku materaca. Wyciągnąłem łapkę i dotknąłem twardej powierzchni. Czy mogła to być buteleczka? Ależ tak! Tuż obok wyczułem kolejny twardy przedmiot, jeszcze jeden i jeszcze jeden! Arcywiedźma na pewno rozcięła materac, ukryła buteleczki, a później zaszyła otwór. Zacząłem rozpaczliwie szarpać zębami płótno nad swoją głową. Moje przednie zęby były niezwykle ostre i wnet wygryzłem małą dziurkę. Przeszedłem przez nią, chwyciłem jedną z buteleczek, przepchnąłem ją przez dziurę, po czym wydostałem się z materaca tą samą drogą. Ciągnąc buteleczkę, dotarłem tyłem do skraju łóżka i zrzuciłem flakonik na dywan. Odbił się od niego, ale na szczęście nie pękł. Zeskoczyłem na dół i obejrzałem go. Był taki sam jak ten, który Arcywiedźma pokazywała w sali balowej. Etykieta głosiła: RECEPTURA NUMER OSIEMDZIESIĄT SZEŚĆ. ELIKSIR MYSZOGENNY O OPÓŹNIONYM DZIAŁANIU. Był także dopisek mniejszymi literami: Pięćset porcji. Hura! Byłem niezmiernie dumny z siebie. Spod łóżka wyskoczyły trzy żaby. Przysiadły na dywanie, patrząc na mnie wielkimi czarnymi oczyma, najsmutniejszymi, jakie w życiu widziałem. Przyszło mi nagle do głowy, że na pewno były kiedyś dziećmi i zaczarowała je Wielka Arcywiedźma. Ściskałem w łapkach flakonik i patrzyłem na nie. - Kim jesteście? - spytałem. W tejże chwili rozległ się zgrzyt klucza w zamku: drzwi 126 otworzyły się gwałtownie i do pokoju weszła Arcywiedźma. Żaby wskoczyły błyskawicznie pod łóżko. Popędziłem za nimi, wciąż trzymając buteleczkę, i prędko schowałem się za tylną nogę. Wyjrzałem ostrożnie. Żaby siedziały razem pod łóżkiem. Żaby nie potrafią się dobrze chować i nie biegają tak szybko jak myszy. Skaczą tylko, i to dość niezręcznie, biedne stworzonka. Nagle zobaczyłem twarz Arcywiedźmy, która zaglądała pod łóżko, i czym prędzej cofnąłem głowę. - Jesteście tam, żabki? - spytała. - Posiedźcie tam do wieczorrra, a później rzucę was mewom na pożarrrcie! Wtem przez otwarte drzwi balkonu dobiegło głośne wołanie babci: - Pośpiesz się, serdeńko! Pośpiesz się! Musisz już wyjść! - Kto tam?! - warknęła Arcywiedźma. Wyjrzałem znowu zza nogi łóżka i zobaczyłem, że idzie po dywanie w stronę balkonu. - Kto tam? Co to za hałasy? - Wyszła na zewnątrz. - Co to za nitka?! - spytała gniewnie. - Ach, dobry wieczór! - rozległ się głos babci. - Upuściłam przed chwilą z balkonu skarpetkę, ale na szczę- '?' ?' -, ? ' ..' '???? -??•.??.' ' . ' 127 ście jest na nitce, więc łatwo ją wciągnę. - Stalowe nerwy babci wzbudziły mój podziw. - Do kogo pani przed chwilą mówiła? - spytała Ar-cywiedźma. - Komu kazała pani wyjść? - Swojemu małemu wnuczkowi - odparła babcia. - Siedzi od godziny w wannie i powinien już wyjść. Czyta w kąpieli i nie pamięta o bożym świecie! Ma pani dzieci, moja droga? - Nie! - prychnęła Arcywiedźma, po czym wróciła szybko do sypialni, zatrzaskuj ąc za sobą drzwi na balkon! Znalazłem się w pułapce. Odcięto mi drogę ucieczki. Siedziałem w pokoju Wielkiej Arcywiedzmy razem z trzema przerażonymi żabami. Byłem równie przerażony jak 128 one: gdyby Arcywiedźma mnie zauważyła, na pewno też cisnęłaby mnie mewom na pożarcie. Rozległo się pukanie do drzwi. - Któż to znowu?! - zawołała zrzędliwie Arcywiedźma. - To my, staruszki!- rozległ się pokorny głos za drzwiami. - Już szósta i przyszłyśmy po buteleczki, które nam Wasza Przewielebność obiecała! Arcywiedźma podeszła do drzwi, otworzyła je i w zasięgu mojego wzroku pojawiło się mnóstwo kobiecych nóg. 9 - Czarownice 129 Poruszały się powoli, z ociąganiem, jakby ich właścicielki bały się wejść. - Wchodźcie! Wchodźcie! Nie stójcie jak te owce! - warknęła Arcywiedźma. - Nie będziemy tu tkwiły całą noc! W lot dostrzegłem swoją szansę. Wyskoczyłem zza łóżka i popędziłem jak błyskawica ku otwartym drzwiom. Przeskoczyłem przez kilka par damskich butów i w mgnieniu oka znalazłem się na korytarzu, wciąż przyciskając do piersi bezcenny flakonik. Nikt mnie nie zauważył. Nie rozległy się okrzyki: "Mysz! Mysz!" Słyszałem tylko paplanie starych czarownic, które wygłaszały głupiutkie frazesy w rodzaju: "Jak to miło ze strony Waszej Przewielebno-ści!..." Popędziłem korytarzem i wbiegłem po schodach. Znalazłszy się na piątym piętrze, pognałem do drzwi swojej sypialni. Chwała Bogu, korytarz był pusty. Zacząłem stukać w drzwi buteleczką: stuk-puk! stuk-puk! Czy babcia usłyszy? Na pewno! Pukanie było dość głośne. Stuk-puk! Stuk-puk! Miejmy nadzieję, że nikt nie nadejdzie korytarzem! Jednakże drzwi nie otwierały się. Postanowiłem zaryzykować. - Babciu! - krzyknąłem co sił w płucach. - Babciu, to ja! Wpuść mnie! Usłyszałem kroki na dywanie i drzwi uchyliły się. Wpadłem jak wicher do pokoju. - Udało się! - krzyknąłem, podskakując z podniecenia. - Udało się, babuniu! Popatrz, zdobyłem całą buteleczkę!... Babcia zamknęła drzwi. Pochyliła się, podniosła mnie i przytuliła. - Och, kochany! - zawołała. - Chwała Bogu, że nic 130 ci się nie stało! - Wzięła flakonik i odczytała napis na etykiecie: RECEPTURA NUMER OSIEMDZIESIĄT SZEŚĆ. ELIKSIR MYSZOGENNY O OPÓŹNIONYM DZIAŁANIU. Pięćset porcji. Jesteś genialny, cudowny! Jak, u licha, udało ci się wydostać z jej pokoju?! - Wyślizgnąłem się, gdy puzez drzwi wchodziły stare wiedźmy. Strasznie się bałem, babciu. Nie chciałbym przeżyć tego jeszcze raz. - Widziałam ją! - szepnęła babcia. - Wiem. Słyszałem waszą rozmowę. Jest koszmarna, prawda? - To potwór, najgorsza kobieta na świecie! - Widziałaś jej maskę? - Jest zdumiewająca: wygląda jak normalna twarz. Gdybym nie wiedziała, że to maska, nigdy bym się tego nie domyśliła. Och, skarbeńku! - zawołała, tuląc mnie mocno. - Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę! Tak się cieszę, że udało ci się uciec!... .-'L OT SPOTKANIE BRUNONA Z RODZICAMI Babcia zaniosła mnie do pokoju, położyła na stole i postawiła cenną buteleczkę koło mnie. - O której godzinie wiedźmy spotkają się na kolacji? - spytała. - O ósmej - odrzekłem. Spojrzała na zegarek. - Jest dziesięć po szóstej, mamy więc prawie dwie godziny, by przemyśleć następne posunięcie. - Nagle jej wzrok padł na Brunona. Ciągle siedział on w paterze z bananami. Pożarł już trzy i rozprawiał się właśnie z czwartym. Wyraźnie pogrubiał. 132 - Dosyć! - rzekła babcia, wyjęła go i postawiła na blacie. - Myślę, że pora, byś wrócił na łono swojej rodziny. Co ty na to, Brunonie? Bruno wyraźnie się skrzywił. Jeszcze nigdy nie widziałem wykrzywionego mysiego pyszczka, ale Brunonowi przyszło to bez trudu. - Rodzice pozwalają mi jeść do woli - odezwał się. - Wolałbym być z nimi niż z wami. - To całkiem naturalne - zgodziła się babcia. - Czy wiesz, gdzie mogą teraz być? - Chyba w holu - wtrąciłem. - Kiedy biegliśmy na górę, zauważyłem ich siedzących w fotelach. - Dobrze, wobec tego chodźmy sprawdzić, czy ciągle tam są - zdecydowała babcia. - Chcesz iść z nami? - dodała, spoglądając na mnie. - Tak - odpowiedziałem. - Włożę was do torebki. Siedźcie cicho i nie pokazujcie się. Jeśli będziecie musieli wyjrzeć, wystawiajcie tylko czubek nosa. Babcia nie rozstawała się z pękatą skórzaną torebką z szylkretowym zapięciem. Umieściła nas w środku i powiedziała: - Nie zapnę jej, ale nie wystawiajcie główek na zewnątrz. Nie miałem zamiaru jej słuchać. Chciałem wszystko widzieć. Usadowiłem się w bocznej kieszonce w pobliżu zapięcia, skąd miałem znakomity widok. - Hej! Dajcie mi resztę tego banana! - zawołał Bruno. - Dobrze już, dobrze! - odparła babcia. - Bylebyś się tylko nie odzywał! , < v ??'< 133 Włożyła nadgryzionego banana do torby, a następnie zarzuciła ją na ramię, wyszła z pokoju i ruszyła korytarzem, postukując głośno laską. Zjechaliśmy windą na parter i przeszliśmy przez czytelnię. W holu rzeczywiście siedzieli w fotelach państwo Jen-kinsowie. Stał między nimi niski okrągły stolik ze szklanym blatem. W holu znajdowało jeszcze kilka grupek gości, ale rodzice Brunona byli jedyną samotną parą. Pan Jenkins czytał gazetę, a pani Jenkins robiła na drutach duży sweter H 134 w kolorze musztardy. Wystawiłem z torebki tylko nos i oczy, ale widziałem i słyszałem wszystko znakomicie. Babcia, ubrana w czarną koronkową suknię, przeszła postukując laską przez hol i zatrzymała się przed rodzicami Brunona. - Czy mam przyjemność z państwem Jenkins? - spytała. Pan Jenkins spojrzał znad gazety i zmarszczył brwi. - Owszem - odpowiedział. - Nazywam się Jenkins. Czym mogę pani służyć? - Obawiam się, że mam dość nieprzyjemną wiadomość o pańskim synu. - Co się stało? - spytał pan Jenkins. Pani Jenkins patrzyła na babcię, nie przestając robić na drutach. - Cóż tym razem spsocił ten łakomczuch? - spytał pan Jenkins. - Czyżby zakradł się do kuchni? - Nie, przydarzyło mu się coś znacznie gorszego - odparła babcia. - Czy nie moglibyśmy poszukać jakiegoś dyskretniejszego miejsca, gdzie bym państwu wszystko opowiedziała? - Dyskretniejszego miejsca? - zdziwił się pan Jenkins. - Po co nam dyskretniejsze miejsce? - Niełatwo mi to wytłumaczyć - odrzekła babcia. - Wolałabym, żebyśmy udali się razem do pokoju państwa. Tam opowiedziałabym państwu spokojnie, co się zdarzyło. Pan Jenkins opuścił gazetę, a jego żona przestała robić na drutach. - Nie mam ochoty iść do pokoju - oznajmił pan Jenkins. - Tu jest mi całkiem dobrze. - Był tęgim, dość ordynarnym mężczyzną, nieprzywykłym do słuchania : ; -?.•' •??.:''????? ? '????.?'?'. 135 kogokolwiek. - Proszę łaskawie wyłuszczyć sprawę i zostawić nas w spokoju - dodał. Mówił do babci jak do natrętnego domokrążcy usiłującego sprzedać mu odkurzacz. Moja biedna babunia, która z całych sił starała się być grzeczna, zaczynała powoli tracić nerwy. - Doprawdy, nie możemy tutaj rozmawiać - rzekła. - Jest tu za dużo ludzi. To bardzo delikatna sprawa! - Będę rozmawiał tam, gdzie mi się podoba! - odpalił pan Jenkins. - Proszę wreszcie przejść do rzeczy! Jeśli Bruno zbił okno albo pani okulary, zapłacę za nie, ile trzeba, ale nie zamierzam się stąd ruszać! - Goście obecni w holu zaczynali już zwracać na nas uwagę. - Gdzie właściwie jest Bruno? Niech tu zaraz przyjdzie. - Mam go w swojej torebce - odrzekła babcia i po-stukała laską w bok torby. - Co pani, u licha, opowiada?! - zaperzył się pan Jenkins. - Pani raczy żartować - wtrąciła nieśmiało pani Jenkins. - To nie żart - odparła babcia. - Państwa syna spotkało coś dość przykrego. - Zawsze spotyka go coś przykrego - oświadczył pan Jenkins. - Najpierw się obżera, a później cierpi na gazy. Niechby go pani usłyszała po kolacji. Grzmi jak orkiestra dęta! Ale porządna dawka oleju rycynowego szybko stawia go na nogi. Gdzie jest ten pasibrzuch? - Już państwu powiedziałam - stwierdziła babcia. - W mojej torebce. Naprawdę myślę, że powinniśmy się udać w jakieś ustronne miejsce, nim ujrzą go państwo w jego obecnej postaci. 136 - Ta kobieta oszalała! - powiedziała pani Jenkins. - Każ jej odejść! - Rzecz polega na tym, że państwa syn, Bruno, dość radykalnie zmienił swoją postać fizyczną. - Zmienił postać fizyczną?! - zawołał pan Jenkins. - Co to, do cholery, znaczy?! - Proszę odejść! - pisnęła pani Jenkins. - Jest pani niespełna rozumu! - Usiłuję tylko poinformować państwa jak najdelikatniej, że Bruno jest w mojej torebce - ciągnęła spokojnie babcia. - Mój wnuk widział na własne oczy, co mu zrobiły. - Kto mu coś zrobił, na miłość boską?! - zawołał pan Jenkins. Miał czarne wąsy i gdy krzyczał, poruszały się one w górę i w dół. - Mój wnuk widział, jak czarownice zmieniły Brunona w mysz - wyjaśniła babcia. - Zawołaj dyrektora, mój drogi! - zwróciła się do męża pani Jenkins. - Niech wyrzuci tę wariatkę z hotelu. Babcia straciła wreszcie cierpliwość. Wsadziła rękę do torby, odnalazła Brunona, wyjęła i postawiła na szklanym blacie stolika. Pani Jenkins spojrzała na obżartą szarą mysz, wciąż żującą kawałek banana, i z jej gardła wydobył się rozdzierający pisk, od którego zadrżał kryształowy żyrandol. Zerwała się z fotela krzycząc: - To mysz! Proszę ją zabrać! Brzydzę się myszy!... - To Bruno! - odpowiedziała babcia. - Ty bezczelna starucho! - wrzasnął pan Jenkins. Zaczął machać gazetą, usiłując strącić Brunona ze stołu. Babcia podbiegła i zdążyła go złapać, nim spadł na podłogę. Pani Jenkins wciąż darła się jak opętana, a pan Jenkins zerwał się z fotela i ryknął: 137 - Wynocha stąd! Jak pani śmie straszyć moją żonę?! Proszę natychmiast zabrać tę brudną mysz!... - Ratunku! - wrzasnęła pani Jenkins. Jej pobladła twarz przypominała barwą brzuch flądry. - Cóż, zrobiłam wszystko, co W mojej mocy - odpowiedziała z godnością babcia, odwróciła się na pięcie i wyszła z sali, zabierając Brunona ze sobą. ?.v"- i PLAN Kiedy wróciliśmy do sypialni, babcia wyjęła nas z torebki i postawiła na stole. - Dlaczego się nie odezwałeś i nie powiedziałeś ojcu, kim jesteś? - spytała Brunona. - Bo miałem pełne usta - odrzekł, po czym wskoczył z powrotem do patery z bananami i zabrał się do jedzenia. - Okropny z ciebie chłopiec! - rzekła starsza pani. . .'i - Nie chłopiec, tylko mysz - wtrąciłem. - Całkiem słusznie, skarbeńku. Ale w tej chwili nie mamy czasu zawracać sobie głowy tym pasibrzuchem. Musimy opracować plan działania. Za około półtorej godziny czarownice zbiorą się w jadalni na kolację, prawda? - Owszem - potwierdziłem. - I każdej trzeba podać porcję eliksiru myszogennego. Jak to zrobić, do licha? - Zapominasz, babuniu, że mysz może łatwo się wślizgnąć tam, gdzie człowiek nigdy nie dotrze. - To prawda, ale nawet mysz nie może biegać po zastawionym stole z buteleczką eliksiru i wlewać go do potraw. 139 - Nie chcę tego zrobić w jadalni. - A gdzie? - W kuchni, podczas szykowania posiłku. Babcia spojrzała na mnie rozszerzonymi oczyma. - Ukochany chłopcze! Przemiana w mysz podwoiła, ba! potroiła twoją inteligencję! - Mała myszka może biegać po kuchni między garnkami, a jeśli będzie ostrożna, nikt jej nie zauważy! - ciągnąłem. - Genialne! Na Boga, to się może udać! - Jest tylko jeden problem: skąd mam wiedzieć, które potrawy zostaną podane czarownicom? Nie chcę popełnić tragicznej pomyłki i zmienić w myszy wszystkich gości hotelowych, a zwłaszcza ciebie, babuniu. - Musisz się wkraść do kuchni, ukryć i czekać... Przyczaj się w jakimś ciemnym kąciku i słuchaj, co mówią kucharze, aż wreszcie, przy odrobinie szczęścia, nadarzy się odpowiednia okazja. Jeśli urządzają wielkie przyjęcie, zawsze przygotowują jedzenie oddzielnie. - Dobrze. Właśnie tak zrobię. Będę czekał, słuchał i liczył na łut szczęścia. - To bardzo niebezpieczne - ciągnęła babcia. - Nikt nie lubi myszy w kuchni. Jak cię zobaczą, zabiją cię bez litości. - Nie zobaczą mnie - powiedziałem. - Nie zapominaj, że musisz nieść flaszeczkę, więc nie będziesz tak szybki i zwinny jak normalnie. - Mogę biec dość szybko na tylnych łapkach. Robiłem to niedawno, pamiętasz? Przybiegłem tak z pokoju Wielkiej Arcywiedźmy. \, - A nakrętka? Boję się, że możesz mieć z"nią kłopoty. 140 - Zaraz się przekonamy - rzekłem, po czym ująłem w łapki buteleczkę. Okazało się, że mogę bez trudu odkręcić nakrętkę przednimi łapkami. - Świetnie! - ucieszyła się babcia. - Jesteś naprawdę bardzo sprytną myszką. - Zerknęła na zegarek. - O wpół do ósmej zejdę do jadalni na kolację. Wypuszczę cię z torebki pod stołem razem z bezcenną buteleczką, a później musisz sobie radzić sam. Powinieneś się przemknąć pod stołami do drzwi kuchennych. Ciągle przechodzą przez nie kelnerzy. Będziesz musiał wybrać odpowiedni moment i wślizgnąć się za jednym z nich, ale na miłość boską uważaj, żeby cię nie rozdeptano ani nie przytrzaśnięto drzwiami! - Postaram się. - Cokolwiek się stanie, nie daj się złapać! - Przestań już o tym mówić, babuniu. Denerwujesz mnie. - Jesteś dzielnym chłopcem - rozczuliła się staruszka. - Kocham cię. - Co zrobimy z Brunonem? - spytałem. 141 Bruno uniósł na nas oczy. - Idę z wami - odezwał się z ustami pełnymi banana. - Nie zamierzam stracić kolacji! Babcia zastanawiała się przez chwilę. - Zabiorę cię ze sobą, jeśli obiecasz zostać w torebce i siedzieć cicho. - Będziesz mi podawała jedzenie ze stołu? - Tak, pod warunkiem, że nie będziesz się odzywał. Chciałbyś coś zjeść, złociutki? - zwróciła się do mnie. - Nie, dziękuję - odpowiedziałem. - Jestem zbyt podekscytowany, żeby jeść. I muszę być zwinny, by wykonać czekające mnie wielkie zadanie. . - To rzeczywiście wielkie zadanie - rzekła babcia.- Największe w całym twoim życiu... '•" * ?TY- ?! * * '.j '\ •'. vT... W KUCHNI - Pora na nas! - oznajmiła staruszka. - Nadeszła wielka chwila! Jesteś gotów, serdeńko? Było dokładnie wpół do ósmej. Bruno siedział w paterze, kończąc czwartego banana. - Zaczekajcie! - mlasnął. - Jeszcze tylko kilka kęsów!... - Nie! -- sprzeciwiła się babcia. - Musimy iść! - Podniosła Brunona, trzymając go mocno w ręku. Była bardzo zdenerwowana; jeszcze nigdy jej takiej nie widziałem. - Włożę was do torby, ale nie zapnę sprzączki - oznajmiła. Najpierw umieściła w torebce Brunona, gdy tymczasem ja czekałem, przyciskając do piersi cenny flakonik. - Teraz twoja kolej - rzekła, po czym uniosła mnie i pocałowała w nosek. - Powodzenia, kochany! Ach, jeszcze jedno: wiesz, że masz ogon, prawda? - Co?! - spytałem. - Ogon. Długi giętki ogonek. - Szczerze mówiąc, dotąd tego nie zauważyłem - odpowiedziałem. - Wielkie nieba, rzeczywiście! Widzę go! Mogę nim poruszać! To fantastyczne, prawda? 143 - Wspominam o tym tylko dlatego, że ogon może się okazać użyteczny w kuchni. Możesz go owijać wokół różnych rzeczy, huśtać się na nim i opuszczać z wysokości. - Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałem. Mógłbym trochę poćwiczyć. - Już za późno. Pora ruszać. Babcia włożyła mnie i Brunona do torebki, a ja natychmiast zająłem swoje zwykłe miejsce w bocznej kieszonce, skąd widziałem wszystko, co się dzieje. Wzięła laskę i ruszyła korytarzem do windy. Nacisnęła guzik i weszła do kabiny, gdy winda zatrzymała się na naszym piętrze. W środku nie było nikogo. - Pamiętaj, że w jadalni nie będę mogła z tobą rozmawiać, bo ludzie pomyślą, że mam sklerozę i mówię do siebie - odezwała się. Winda zjechała na parter i zatrzymała się gwałtownie. Babcia minęła hol i weszła do jadalni. Była to ogromna sala ze złoceniami na suficie i wielkimi lustrami na ścianach. Goście mieli wyznaczone stałe miejsca: większość siedziała już przy stolikach i spożywała kolację. Po jadalni kręcili się kelnerzy, roznosząc talerze i półmiski. Nasz mały stolik znajdował się przy prawej ścianie, w połowie długości sali. Babcia podeszła do niego i usiadła. Wyjrzawszy z torebki, zauważyłem w samym środku sali dwa długie stoły, dotąd wolne. Na każdym z nich znajdował się niewielki kartonik na srebrnej podstawce: ZAREZERWOWANE DLA CZŁONKIŃ KRÓLEWSKIEGO TOWARZYSTWA PRZYJACIÓŁ DZIECI. i 144 Babcia spojrzała w stronę długich stołów, lecz nic nie powiedziała. Rozwinęła serwetkę i rozłożyła ją na torebce spoczywającej na kolanach. Wsunęła dłoń pod serwetkę, ujęła mnie delikatnie, uniosła do twarzy i szepnęła: - Za chwilę postawię cię na podłodze pod stołem. Obrus sięga prawie do ziemi, więc nikt cię nie zauważy. Trzymasz flakonik? - Tak! - szepnąłem. - Jestem gotów, babuniu. W tejże chwili nadszedł kelner w czarnym smokingu i zatrzymał się koło stolika. Widziałem spod serwetki tylko jego nogi, a gdy usłyszałem jego głos, zorientowałem się, kto to taki. Nazywał się William. - Dobry wieczór pani! - odezwał się do babci. - A gdzie się podział pani sympatyczny wnuczek? - Nie czuje się dziś najlepiej - odpowiedziała staruszka. - Został w swoim pokoju. - Przykro mi to słyszeć - stwierdził William. - Mamy dziś zupę z zielonego groszku, a na drugie danie może pani wybrać albo filet z soli, albo pieczeń z jagnięcia. - Proszę zupę z groszku i jagnię. Ale niech się pan nie śpieszy, Williamie. Dobrze się tu czuję. Na początek chętnie wypiłabym kieliszek wytrawnego sherry. - Służę pani - odpowiedział William i odszedł. Babcia udała, że coś jej upadło. Schyliła się pod stół i wypuściła mnie spod serwetki na podłogę. - Idź, serdeńko, idź! - szepnęła i znów się wyprostowała. Musiałem teraz radzić sobie sam. Trzymałem w przednich łapkach niewielką buteleczkę i wiedziałem dokładnie, gdzie się znajdują drzwi do kuchni. Aby do nich dotrzeć, należało obejść połowę olbrzymiej jadalni. W drogę! - pomyślałem, wybiegłem jak błyskawica spod stołu i popędzi- 10 - Czarownice 145 pil łem ku ścianie. Nie zamierzałem przebiegać przez środek jadalni: było to zbyt ryzykowne. Wiedziałem, że jeśli chcę bezpiecznie dotrzeć do drzwi kuchni, nie wolno mi zwrócić na siebie uwagi. Biegłem, och, jak biegłem! Chyba nikt mnie nie zauważył. Wszyscy byli zbyt zajęci jedzeniem. W drodze do drzwi kuchennych trzeba było minąć główne wejście do jadalni. Już miałem to zrobić, gdy wtem do sali wkroczył tłum kobiet. Przywarłem do ściany, ściskając buteleczkę. Z początku widziałem tylko damskie buty i kostki nóg, ale gdy 147 spojrzałem wyżej, od razu się zorientowałem, kto to taki. Czarownice przyszły na kolację! Odczekałem, aż mnie miną, po czym popędziłem ku drzwiom kuchni. Akurat wchodził przez nie kelner. Wślizgnąłem się za nim i ukryłem za dużym pojemnikiem na śmieci stojącym na podłodze. Siedziałem tam kilka minut, przytłoczony gwarem panującym w pomieszczeniu. Na Boga, cóż to było za miejsce! Co za zgiełk! Ile pary! Brzęk garnków i talerzy! Krzyki kucharzy i kelnerów wchodzących z jadalni! "Cztery zupy, dwa jagnięta i dwie sole dla stolika numer dwadzieścia osiem! Trzy szarlotki i dwie porcje lodów truskawkowych dla siedemnastki!" Wciąż rozlegały się podobne okrzyki. Nad moją głową znajdowała się rączka wystająca z bocznej ściany pojemnika na śmieci. Wciąż ściskając buteleczkę, podskoczyłem, fiknąłem kozła w powietrzu, owinąłem ogon wokół rączki i zacząłem się huśtać. Było to wspaniałe, cudowne! Właśnie tak musi się czuć akrobata cyrkowy na trapezie! - pomyślałem. Jedyna różnica polegała na tym, że trapez może się huśtać tylko do przodu i do tyłu, a ja mogłem się kołysać w dowolną stronę. Może mimo wszystko zostanę jednak cyrkowcem? W tejże chwili do kuchni wszedł kelner z talerzem i zawołał: - Ta stara wiedźma z czternastki mówi, że mięso jest za twarde! Chce nowej porcji! - Dawaj ten talerz! - krzyknął jeden z kucharzy, a ja zeskoczyłem na ziemię i wyjrzałem zza pojemnika. Kucharz zdjął mięso z talerza i nałożył inny kawałek, po czym ryknął: - Chodźcie chłopcy, dajmy jej sosu! Obszedł z talerzem kuchnię i wiecie, co?! Wszyscy kucharze i kuchcikowie napluli na talerz starszej pani! 149 - Zobaczymy, czy teraz będzie jej smakowało! - zawołał kucharz, oddając talerz kelnerowi. Wkrótce potem do kuchni wbiegł inny kelner i zawołał: - Wszystkie wiedźmy z Towarzystwa Przyjaciół Dzieci chcą zupy! Wyprostowałem się i zacząłem pilnie obserwować, co się dzieje. Cały zamieniłem się w słuch. Posunąłem się nieco do przodu wzdłuż boku pojemnika, tak że miałem widok na całą kuchnię. Mężczyzna w wysokim białym nakryciu głowy, na pewno główny kuchmistrz, zawołał: - Nalejcie zupę dla tych bab do wielkiej srebrnej wazy! Postawił ogromną srebrną wazę na drewnianej ławie biegnącej wzdłuż ściany po przeciwnej stronie pomieszczenia. To właśnie tam wleją zupę dla czarownic, więc tam również musi się znaleźć zawartość mojej buteleczki - rzekłem sobie w duchu. Zauważyłem, że wysoko pod f s sufitem, ponad drewnianą ławą, znajduje się długa półka zastawiona rondlami i patelniami. Gdybym zdołał się na nią wdrapać, bez trudu wlałbym eliksir do zupy, bo znalazłbym się wprost nad srebrną wazą. Wpierw jednak musiałem przedostać się jakoś na drugą stronę kuchni, a później na ławę. Nagle przyszedł mi do głowy świetny pomysł. Znów podskoczyłem i owinąłem ogon wokół rączki pojemnika na śmieci. Później, wisząc do góry 150 nogami, zacząłem się kołysać. Huśtałem się coraz wyżej i wyżej. Przypomniałem sobie akrobatę cyrkowego, którego widziałem w zeszłym roku na Wielkanoc: rozhuśtał on trapez, po czym puścił go i poleciał przed siebie. W odpowiednim momencie, w najwyższym punkcie, puściłem rączkę pojemnika, przeleciałem nad kuchnią i wylądowałem na drewnianej ławie, na której stała srebrna waza. Boże, pomyślałem, myszy to urodzeni cyrkowcy! A ja jestem zaledwie początkujący!... Nikt mnie nie zauważył. Wszyscy byli zbyt zajęci pich-ceniem potraw. Znalazłszy się na ławie, wspiąłem się po cienkiej rurze w rogu pomieszczenia i w mgnieniu oka stanąłem na półce tuż pod sufitem, między rondlami i patelniami. Wiedziałem, że nikt mnie tam nie wypatrzy. Znajdowałem się w doskonałym miejscu: zacząłem się przesuwać wzdłuż półki, aż dotarłem bezpośrednio nad ogromną srebrną wazę do zupy. Postawiłem buteleczkę na półce, odkręciłem nakrętkę, podpełzłem do krawędzi i szybciutko wlałem zawartość do wielkiego naczynia. Zaraz potem nadszedł kucharz z gigantycznym kotłem parującej zielonej zupy i przelał ją do wazy. Nałożył pokrywę i zawołał: - Zupa dla Towarzystwa Przyjaciół Dzieci gotowa! 151 Po chwili wazę zabrał kelner. Udało się! Nawet gdybym nie wyszedł z tego żywy, czarownice i tak wypiją eliksir! Wcisnąłem pustą buteleczkę za duży rondel i ruszyłem w drogę powrotną. Poruszanie się bez obciążenia było znacznie łatwiejsze. Coraz częściej posługiwałem się ogonem, skacząc z jednej rączki rondla na drugą, gdy tymczasem w dole krzątali się kucharze i kelnerzy, buchała para, skwierczały patelnie, bulgo- 152 . •???•?? tał wrzątek. O rany, oto właśnie prawdziwe życie! - myślałem. - Co za frajda! Ciągle się huśtałem, przeskakując zwinnie z rączki na rączkę; sprawiało mi to ogromną radość i zupełnie zapomniałem, że przecież każdy, kto tylko zechce spojrzeć do góry, może mnie bez trudu zauważyć. To, co zdarzyło się później, nastąpiło tak szybko, że nie miałem czasu zareagować. Usłyszałem okrzyk: ,,Mysz! Mysz! Widzicie tę brudną mysz?!" i dostrzegłem w dole postać w białym stroju i wysokim białym nakryciu głowy. W powietrzu błysnął długi kuchenny nóż, w koniuszku mojego ogona eksplodował ból i nagle runąłem głową w dół ku podłodze. 153 Jeszcze w locie zrozumiałem, co się stało. Pojąłem, że obcięto mi koniec ogona, że za chwilę wyląduję na posadzce i że rzuci się na mnie cały personel kuchni. - Mysz! - krzyczeli kucharze. - Łapcie ją! Szybko!... Wylądowałem na podłodze, zerwałem się na równe nogi i rzuciłem do ucieczki. Otaczały mnie ogromne czarne buty, które tupały ze straszliwym hałasem, a ja biegłem, biegłem, biegłem, wciąż robiąc uniki i zmieniając kierunek. - Łapać ją! Zabić! - krzyczeli. - Rozdeptać ją!... Cała podłoga wydawała się pełna czarnych butów, które usiłowały mnie rozdeptać, a ja miotałem się, wymykałem, kluczyłem, aż wreszcie, z czystej desperacji, chcąc się gdziekolwiek schować, dałem susa pod nogawkę spodni jednego z kucharzy i uczepiłem się skarpetki. - O rany! - ryknął mężczyzna. - Wlazła mi do spodni! Zaczekajcie, chłopcy! Ja jej pokażę! Zaczął walić się dłońmi w nogę, a ja zdałem sobie sprawę, że jeśli natychmiast nie ucieknę, rozgniecie mnie na miazgę. Istniała tylko jedna droga ucieczki: do góry. Wbijając maleńkie pazurki we włochatą nogę mężczyzny, piąłem się coraz wyżej i wyżej, po łydce, kolanie, wreszcie po udzie. - O, cholera! - zaklął kucharz. - Idzie wyżej! Po mojej nodze!... Pozostali kucharze ryknęli śmiechem, ale daję wam słowo, mnie nie było do śmiechu. Chodziło o moje życie. Mężczyzna bił się rękami po udach i podskakiwał jak wa- 154 ; '???' :???..?? . ?'. .'•? - ??' • ': r riat, a ja wciąż się wspinałem, aż wreszcie dotarłem do szczytu nogawki i nie miałem już dokąd iść. - Ratunku! Ratunku! Ratunku! - darł się kucharz. - Siedzi mi w majtkach! Biega dokoła! Wyciągnijcie ją! Niech ktoś mi pomoże ją wyciągnąć!... - Zdejmij spodnie, durniu! - zawołał inny głos. - Spuść majtki, to ją złapiemy! Znajdowałem się teraz w samym środku spodni, w miejscu, gdzie łączą się nogawki. Było tam ciemno i strasznie gorąco. Wiedziałem, że nie mogę stać w miejscu. Dotarłszy do górnej części drugiej nogawki, natychmiast rzuciłem się w dół i wyskoczyłem ze spodni na podłogę. Głupi kucharz ciągłe wrzeszczał: "Jest w moich spodniach! Wydostańcie ją! Ugryzie mnie! Pomóżcie mija wyciągnąć!" Mignęła mi w przelocie grupka śmiejących się do rozpuku kucharzy: ? ? : ?- ?'?• ?'?' V ?- ' '? ?? ?'-?.?? : ' 155 żaden nie zauważył małej szarej myszki, która przebiegła po podłodze i dała nurka do worka z kartoflami. Ukryłem się między brudnymi ziemniakami i wstrzymałem oddech. Kucharz na pewno zdjął spodnie, bo obecni krzyczeli: - Nie ma jej tu! Nie ma żadnej myszy, ty półgłówku! - Była! Przysięgam, że była! - wołał kucharz. - Nigdy nie mieliście myszy w spodniach, więc nie wiecie, co to za uczucie!... Zakręciło mi się w głowie na myśl, że takie małe stworzenie jak ja narobiło tyle zamieszania wśród grupy dorosłych mężczyzn. Pomimo bolącego ogona nie mogłem się powstrzymać od chichotu. Siedziałem w worku, dopóki nie nabrałem pewności, że kucharze o mnie zapomnieli. Wreszcie wypełzłem spośród 156 157 kartofli i ostrożnie wystawiłem głowę ponad brzeg worka. W kuchni panował taki sam rejwach jak przedtem: po całym pomieszczeniu uwijali się jak w ukropie kucharze i kelnerzy. Zauważyłem kelnera, który przyszedł poprzednio ze skargą na twarde mięso. - Hej, chłopcy! - zawołał. - Zapytałem starą wiedźmę, czy nowa porcja jest smaczniejsza niż poprzednia, 158 a ona odpowiedziała, że jest świetna i że bardzo jej smakuje!... Musiałem opuścić kuchnię i wrócić do babci. Istniał tylko jeden sposób: powinienem wybiec przez drzwi do jadalni za którymś z kelnerów. Siedziałem bez ruchu, czekając na okazję. Bardzo bolał mnie ogon, toteż zwinąłem go i przyjrzałem mu się. Brakowało paru centymetrów i z rany ciekła krew. Nagle zauważyłem kelnera szykującego się do wyjścia z kuchni z kilkoma porcjami różowych lodów. W każdej dłoni trzymał talerzyk, a jeszcze po dwa ulokował na przedramionach. Ruszył w stronę drzwi i pchnął je barkiem, a ja wyskoczyłem z worka, przebiegłem przez kuchnię, wpadłem jak błyskawica do jadalni i zatrzymałem się dopiero pod stolikiem babci. Na widok staromodnych czarnych pantofli babci, zapinanych na guziczki, ogarnęło mnie wzruszenie. - Hej, babuniu! - szepnąłem. - Wróciłem! Udało się! Wlałem eliksir do zupy! Staruszka włożyła dłoń pod stół i pogłaskała mnie. - Dobra robota, skarbeńku! - szepnęła w odpowiedzi. - Świetnie się spisałeś! Właśnie w tej chwili jedzą zupę! - Nagle cofnęła rękę. - Przecież to krew! Co się stało?! - Kucharz uciął mi nożem koniec ogona. Okropnie mnie boli! - Pozwól, niech zobaczę - rzekła babcia, pochyliła się i obejrzała ranę. - Biedactwo! - szepnęła. - Zabandażuję ci ogon chusteczką. To powstrzyma krwawienie. Wyjęła z torebki małą koronkową chusteczkę i owinęła mi koniuszek ogona. - Nic ci nie będzie. Spróbuj zapomnieć o bólu. Naprawdę udało ci się wlać do zupy całą buteleczkę? 159 - Do ostatniej kropelki. Czy możesz mnie ustawić w takim miejscu, bym mógł wszystko widzieć? - Tak. Na twoim pustym krześle leży moja torebka. Włożę cię do niej, a ty możesz z niej wyglądać pod warunkiem, że zachowasz ostrożność. Jest tam już Bruno, ale nie zwracaj na niego uwagi. Dałam mu do jedzenia bułkę: to go zajmie na jakiś czas. Babcia podniosła mnie z kolan i włożyła do torebki. - Cześć, Brunciu! - odezwałem się. - Świetna bułka! - odpowiedział z dna torby, gdzie pożerał kolejne kąski. - Szkoda tylko, że bez masła... Wystawiłem ostrożnie głowę ponad krawędź torebki. Czarownice siedziały przy dwóch długich stołach w środku sali. Skończyły zupę, a kelnerzy odnosili talerze. Babcia zapaliła jedno ze swoich odrażających czarnych cygar i kopciła jak komin. Wszędzie wokół widać było gości hotelowych jedzących kolację. Przeważali starsi ludzie z laskami, ale dostrzegłem także wiele rodzin złożonych z męża, żony i kilkorga dzieci. Wyglądali dość zamożnie. Tylko tacy zatrzymywali się w hotelu "Magnificent". •* - To ona, babuniu! - szepnąłem. -* Wielka Arcy-wiedźma! 160 - Wiem, ta niska w czarnej sukni, siedząca u szczytu najbliższego stołu. - Mogłaby nas zabić! - szepnąłem. - Mogłaby zabić wszystkich na tej sali, strzelając iskrami z oczu! - Uważaj! Idzie kelner! Schowałem się do torby i usłyszałem głos Williama: - Proszę, oto jagnię. Czy życzy sobie pani groszek czy marchewkę? - Marchewkę, jeśli łaska - odrzekła babcia. - Ale dziękuję za ziemniaki. Słyszałem, jak William nakłada na talerz marchewkę. Zapadła cisza. Wreszcie rozległ się szept babci: - Wszystko w porządku. Już sobie poszedł. Znów wystawiłem głowę z torebki. - Mam nadzieję, że nikt nie zauważy mojej małej główki - szepnąłem. - Chyba nie. To ja mam największy problem: muszę mówić, nie poruszając wargami. - Robisz to znakomicie. - Policzyłam czarownice. Jest ich mniej, niż myślałeś. Mówiłeś, że jest ich dwieście, prawda? - Tak mi się wydawało. - Ja też się pomyliłam. Myślałam, że w Anglii jest znacznie więcej czarownic. - A ile ich jest? - spytałem. ,-(>?)-- Osiemdziesiąt cztery. - - Było osiemdziesiąt pięć, ale jedna się usmażyła. W tejże chwili zauważyłem pana Jenkinsa, ojca Brunona, zmierzającego prosto w stronę naszego stolika. - Uważaj, babuniu! - szepnąłem. - Idzie tata Brunona!... f ? fh PAN JENKINS I JEGO SYN Pan Jenkins podszedł do naszego stolika z bardzo surową miną. - Gdzie jest pani wnuczek? - zwrócił się do babci. Mówił opryskliwym tonem i wyglądał na bardzo rozgniewanego. Babcia spojrzała nań lodowato i nie odpowiedziała. - Domyślam się, że pani wnuczek i mój syn Bruno szykują jakiś szatański kawał - ciągnął pan Jenkins. - Bruno nie pojawił się dziś na kolacji, a mój syn bardzo niechętnie rezygnuje z kolacji! - Ma wyjątkowo zdrowy apetyt, przyznaję - odparła babcia. - Domyślam się, że i pani jest wtajemniczona w ich plany. Nie wiem, kim pani jest, i nic mnie to nie obchodzi, ale dziś po południu zrobiła pani mnie i mojej żonie bardzo brzydki dowcip. Położyła pani przed nami na stole brudną mysz. W związku z tym podejrzewam, że wszyscy troje szykujecie następny idiotyczny żart. Jeśli pani wie, gdzie się schował Bruno, proszę mi natychmiast powiedzieć. - Nie żartowałam z państwa. Mysz, którą usiłowałam 162 państwu dać, to państwa syn, Bruno. Starałam się postąpić jak najdelikatniej. Pragnęłam, by wrócił na łono rodziny, ale państwo nie chcieli go przyjąć. - Co to, do cholery, znaczy?! - wrzasnął pan Jenkins. - Mój syn nie jest żadną przeklętą myszą! - Jego czarne wąsiki podskakiwały szaleńczo w górę i w dół. - No już, kobieto! Gdzie on jest?! Gadaj! Rodzina siedząca przy najbliższym stoliku przestała jeść i wpatrywała się ze zdumieniem w pana Jenkinsa, a babcia spokojnie wydmuchiwała czarny dym z cygara. - Dobrze rozumiem pański gniew, panie Jenkins - rzekła. - Każdy Anglik byłby równie zdenerwowany jak pan, ale w Norwegii, skąd pochodzę, jesteśmy przyzwyczajeni do takich zdarzeń. Nauczyliśmy się je przyjmować z filozoficznym spokojem. - Pani zwariowała, kobieto! - ryknął pan Jenkins. - Gdzie jest Bruno?! Jeśli mi pani natychmiast nie powie, wezwę policję! - Bruno jest myszą - odpowiedziała babcia, spokojna jak zawsze. - Na pewno nie! - zaperzył się pan Jenkins. - Ależ jestem myszą! - zawołał Bruno, wystawiając głowę z torebki. Jego ojciec aż podskoczył ze zdumienia. - Witaj, tato! - dodał Bruno z głupawym uśmiechem na swoim mysim pyszczku. Panu Jenkinsowi ze zdumienia opadła szczęka, aż zobaczyłem lśniące złote plomby w jego zębach trzonowych. - Nie martw się, tato! - ciągnął Bruno. - To wca-, le nie jest takie złe. Przynajmniej dopóki nie złapie mnie kot. - B-b-bruno!... - wyjąkał pan Jenkins. y - Koniec ze szkołą! - rzekł Bruno, uśmiechając się 163 szeroko. - Koniec z pracami domowymi! Będę mieszkał w kuchennej szafce i żywił się rodzynkami i miodem! - A-a-ale, a-a-ałe B-b-bruno... - znów wystękał pan Jenkins. - Jak... jak się to stało?! - Wyglądał na zupełnie załamanego. - Zrobiły to czarownice - wyjaśniła babcia. :•• - Mój syn nie może być myszą! - wrzasnął pan Jen* kins. 164 - Niestety, jest - odparła babcia. - Niech pan będzie dla niego dobrym ojcem. - Moja żona zwariuje, oszaleje! - ryknął pan Jenkins. - Brzydzi się myszy! - Będzie się musiała przyzwyczaić - stwierdziła staruszka. - Mam nadzieję, że nie trzymacie państwo kota? - Ależ tak! Mruczek to ulubieniec mojej żony! - Wobec tego będziecie musieli się go pozbyć. Syn jest ważniejszy niż kot. - Z pewnością! - zawołał Bruno z wnętrza torebki. - Powiedz mamie, żeby się pozbyła Mruczka, nim wrócę do domu!... W tej chwili obserwowała nas już połowa jadalni. Goście odłożyli noże, widelce i łyżki; obrócili głowy i patrzyli na pana Jenkinsa, który stał koło nas, krzycząc i bryzgając śliną. Nie widzieli Brunona ani mnie i zastanawiali się, o co w tym wszystkim chodzi. - A tak przy okazji, czy chciałby pan wiedzieć, kto go zmienił w mysz? - spytała babcia. Na jej twarzy malował się lekki złośliwy uśmieszek i widziałem, że za chwilę pan Jenkins znajdzie się w nie lada kropce. - Kto?! Kto go zmienił w mysz?! - Tamta niska pani w czarnej sukience siedząca u szczytu długiego stołu - odpowiedziała babcia. - To przecież Królewskie Towarzystwo Przyjaciół Dzieci! - zawołał pan Jenkins. - To przewodnicząca! - Niezupełnie - zaprzeczyła babcia. - To Wielka Arcywiedźma, królowa wszystkich czarownic świata. - Ona?! Ta koścista karlica?! - krzyczał pan Jenkins, wskazując ją długim palcem. - Na Boga, każę moim ad- 165 wokatom wytoczyć jej proces o odszkodowanie! Słono za to zapłaci! - Na pana miejscu nie podejmowałabym żadnych gwałtownych kroków - oświadczyła babcia. - Ta karlica jest mistrzynią czarnej magii. Może zamienić pana w coś jeszcze głupszego niż mysz. Na przykład w karalucha. - Mnie?! W karalucha?! - ryknął pan Jenkins, wydymając pierś. - Niech tylko spróbuje! Obrócił się i ruszył przez jadalnię w stronę Wielkiej Arcywiedźmy. Obserwowaliśmy go oboje z babcią, a Bruno wskoczył na stolik i także patrzył na ojca. W tej chwili na pana Jenkinsa patrzyła cała jadalnia. Ja pozostałem w torebce, bo doszedłem do wniosku, że mądrzej będzie nie zwracać na siebie uwagi. TRYUMF Pan Jenkins przeszedł zaledwie kilka kroków, gdy wtem rozległ się przeszywający pisk, który zagłuszył wszystkie inne dźwięki w jadalni; nagle zobaczyłem, że Wielka Arcy-wiedźma wyskakuje wysoko w powietrze! Stanęła na krześle i krzyczała... Wskoczyła na stół i machała rękami... - Co się dzieje, babuniu?! - Zaczekaj! - odpowiedziała starsza pani. - Siedź cicho i patrz! Nagle wszystkie pozostałe czarownice, w sumie przeszło osiemdziesiąt, jęły krzyczeć i zrywać się ze swoich miejsc, jakby wbijano im szpilki w pośladki. Niektóre stały na krzesłach, inne wskoczyły na stoły, a wszystkie wiły się i machały rękami. Później w jednej chwili umilkły. Zamarły w bezruchu, sztywne jak trupy. W jadalni zapadła śmiertelna cisza. - Kurczą się, babuniu! - zawołałem. - Kurczą się tak samo jak ja!... - Widzę - odrzekła staruszka. 167 i ^ cnivsii myszogenny! - krzyknąłem. - Popatrz! Ich twarze porastają futerkiem! Dlaczego dzieje się to tak szybko, babciu?! - To bardzo proste. Każda połknęła ogromną dawkę eliksiru, podobnie jak ty. Kompletnie rozregulowało to budzik! Wszyscy goście obecni w jadalni wstali, by lepiej widzieć. Niektórzy podeszli bliżej i tłoczyli się wokół dwóch stołów. Babcia uniosła Brunona i mnie, abyśmy nie stracili 168 ?i ' i wspaniałego widowiska. Podekscytowana, wskoczyła na krzesło i patrzyła ponad głowami tłumu. W ciągu następnych kilku sekund czarownice zniknęły i blaty dwóch długich stołów zaroiły się od małych szarych myszek! W całej jadalni rozlegały się piski kobiet, a mężczyźni bledli i krzyczeli: - To szaleństwo! To niemożliwe! Uciekajmy stąd natychmiast!... Kelnerzy atakowali myszy krzesłami i butelkami wina. Zobaczyłem kucharza w białym nakryciu głowy wybiegającego z kuchni z patelnią; drugi podążał tuż za nim, wywijając długim nożem. Wszyscy krzyczeli: "Myszy! Łapcie myszy!" Tylko dzieci świetnie się bawiły. Zdawały się instynktownie wyczuwać, że stało się coś dobrego: klaskały, wiwatowały i śmiały się jak szalone. ; 169 - Pora odejść - odezwała się babcia. - Wykonaliśmy zadanie. - Zeszła z krzesła, wzięła torebkę i zarzuciła ją sobie na ramię. W prawej ręce niosła mnie, a w lewej Brunona. - Czas, byś jednak wrócił na łono swojej rodzinki - odezwała się do niego. - Moja mamusia nie przepada za myszami - odparł Bruno. - Miałam okazję zauważyć - stwierdziła babcia. - Cóż, będzie musiała się do ciebie przyzwyczaić, prawda? 170 f V <*>?' Nietrudno było odnaleźć państwa Jenkinsów. Piskliwy głos pani Jenkins rozlegał się w całej sali. - Herbercie! - wołała. - Herbercie! Zabierz mnie stąd! Tu jest pełno myszy! Wejdą mi pod sukienkę!... - Zarzuciła mężowi ramiona na szyję i zawisła na nim. Babcia zbliżyła się do nich i wcisnęła Brunona panu Jenkinsowi do ręki. - Oto pański syn - rzekła. - Powinien się trochę przegłodzić. - Cześć, tato! Cześć, mamo! - odezwał się Bruno. Pani Jenkins zaczęła wrzeszczeć jeszcze głośniej. Babcia odwróciła się, trzymając mnie w dłoni, i opuściła salę. Minęła hol i wyszła na ulicę. Był miły ciepły wieczór i słyszałem szum fal na plaży po drugiej stronie bulwaru. - Czy jest tu gdzieś taksówka? - spytała babcia wysokiego portiera w zielonej liberii. - Oczywiście, szanowna pani - odrzekł mężczyzna, włożył dwa palce do ust i zagwizdał przeciągle. Obserwowałem go z zazdrością. Uczyłem się gwizdać w ten sposób od wielu tygodni, lecz nie udało mi się ani razu. Teraz już nigdy mi się nie uda. Nadjechała taksówka. Za kierownicą siedział starszy mężczyzna z cienkimi czarnymi wąsikami, które wisiały wokół warg jak jakieś egzotyczne pnącza. - Dokąd jedziemy, proszę pani? - spytał. Nagle zauważył mnie, małą myszkę siedzącą na dłoni babci. - A cóż to takiego, do licha?! - wykrzyknął. - Mój wnuczek - odpowiedziała staruszka. - Proszę nas zawieźć na dworzec. - Zawsze lubiłem myszy - odezwał się taksówkarz. - Jak byłem chłopcem, hodowałem ich setki. Myszy • 171 to najszybciej rozmnażające się zwierzęta na świecie, wie pani o tym? Skoro to pani wnuczek, za kilka tygodni będzie pani miała z tuzin prawnuczko w!... - Proszę nas zawieźć na dworzec - powtórzyła babcia z obrażoną miną. - Już się robi, proszę pani. Babcia usiadła na tylnym siedzeniu i położyła mnie sobie na kolanach. < ,v- r 172 - Jedziemy do domu? - spytałem. - Tak. Wracamy do Norwegii. '., - Hura! Hura! Hura! - zawołałem. - Z góry wiedziałam, że się ucieszysz. - A co z naszymi bagażami? - Co tam bagaże! Taksówka jechała ulicami Bournemouth. O tej porze chodniki roiły się od wczasowiczów, którzy snuli się bez celu, nie mając nic do roboty. - Jak się czujesz, kochany? - spytała babcia. - Doskonale - odpowiedziałem. - Fantastycznie! Pogłaskała mnie palcem po grzbiecie. - Dokonaliśmy dziś wielkich rzeczy. - Tak. To było wspaniałe, babuniu. Po prostu wspaniałe!... MYSIE SERDUSZKO Znalazłszy się z powrotem w pięknym domu babci w Norwegii, poczułem się szczęśliwy. Ale byłem taki mały, że wszystko wyglądało inaczej, i upłynęło sporo czasu, nim nauczyłem się poruszać po domu. Żyłem w świecie dywanów, nóg stołowych oraz ciasnych zakamarków za ogromnymi meblami. Nie mogłem otworzyć żadnych drzwi ani dosięgnąć niczego, co leżało na stole. Ale już po kilku dniach babcia zaczęła wymyślać różne przyrządy ułatwiające mi życie. Zamówiła u stolarza kilkanaście drabinek i wyposażyła w nie wszystkie stoły w domu, tak że mogłem tam wchodzić, kiedy chciałem. Sama wymyśliła skomplikowany przyrząd do otwierania drzwi, wykonany z drutu, sprężyn i ciężarków zawieszonych na sznurkach, i już niedługo wszystkie drzwi w domu zaopatrzone były w takie urządzenia. Musiałem tylko nacisnąć przednimi łapkami niewielką drewnianą deseczkę, po czym sprężyna się rozciągała, ciężarek opadał w dół i drzwi się otwierały. Później babcia zainstalowała równie przemyślne urządzenia, które pozwalały mi zapalać światło w pokojach. Nie potrafię wytłumaczyć zasady ich działania, bo nie 174 znam się na elektryczności, ale koło drzwi każdego pokoju zamontowano mały guziczek i gdy go nacisnąłem, zapalało się światło. Kiedy nacisnąłem guziczek ponownie, światło gasło. Babcia zrobiła mi z zapałki maciupeńką szczoteczkę do zębów: włosie pochodziło z jej własnej szczotki do włosów. - Nie mogą ci się zepsuć zęby, serdeńko! - stwierdziła. - Gdybym poszła z tobą do dentysty, uznałby mnie za wariatkę! - To zabawne, ale odkąd jestem myszą, mdli mnie na myśl o cukierkach i czekoladzie. Chyba nie popsują mi się zęby. - I tak powinieneś je myć po każdym posiłku - odrzekła babcia, a ja posłusznie spełniałem jej polecenia. Zamiast wanny używałem srebrnej cukiernicy, w której kąpałem się co wieczór przed pójściem do łóżka. Babcia nie wpuszczała do domu nikogo, nawet służącej czy kucharki. Żyliśmy zupełnie sami i byliśmy najzupełniej szczęśliwi. 176 Pewnego wieczoru, gdy leżałem przy kominku na jej kolanach, babcia odezwała się: - Zastanawiam się, co się stało z tym biedakiem Brunonem. - Nie zdziwiłbym się, gdyby ojciec kazał portierowi utopić go w wiadrze wody. - Niestety, niewykluczone, że masz rację. Nieszczęśnik!... Milczeliśmy przez chwilę. Staruszka paliła czarne cygaro, a ja drzemałem wygodnie na jej ciepłych kolanach. - Czarownice 177 - Mogę cię o coś spytać, babuniu? - Pytaj, o co tylko chcesz, skarbeńku. - Jak długo żyje mysz? - Ach, czekałam, aż mnie o to zapytasz! Nastąpiła chwila milczenia. Babcia paliła cygaro i spoglądała w ogień. - A więc jak długo żyje mysz? - Czytałam o tym. Starałam się dowiedzieć jak najwięcej o myszach. - Mów dalej, babuniu. Dlaczego zamilkłaś? - Niestety, myszy nie żyją zbyt długo. - Ile? - Cóż, zwykła mysz około trzech lat, ale ty nie jesteś zwykłą myszą, tylko chłopcem w mysiej postaci, a to duża różnica. - Jaka? Ile lat może żyć taka mysz? - Dłużej. Znacznie dłużej. - Czyli ile? - Z pewnością ze trzy razy dłużej od zwykłej myszy - stwierdziła babcia. - Chyba z dziewięć lat. - Dobrze! - zawołałem. - Świetnie! To doskonała nowina! - Dlaczego? - spytała ze zdziwieniem babcia. - Bo nie chciałbym żyć dłużej od ciebie. Nie mam ochoty, by opiekował się mną ktokolwiek inny. Zapadło milczenie. Babcia zaczęła mnie głaskać za uszami czubkiem palca. Było to bardzo przyjemne. - Ile masz lat, babuniu? - spytałem. - Osiemdziesiąt sześć. >"' - Przeżyjesz jeszcze osiem albo dziewięć? - Możliwe. Przy odrobinie szczęścia. !ń - Musisz. Ja będę wtedy bardzo starą myszą, a ty 178 bardzo starą babcią i wkrótce potem oboje razem umrzemy. - To byłoby wspaniałe. Zdrzemnąłem się na chwilę. Zamknąłem oczy, nie myśląc o niczym i czując się szczęśliwy. - Mogę ci powiedzieć coś ciekawego? - spytała staruszka. - Tak, naturalnie. - Z początku nie wierzyłam, ale to chyba prawda. - Co takiego? - Mysie serduszko bije pięćset razy na minutę! Czy to nie zdumiewające? - Niemożliwe! - odpowiedziałem, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. - To prawda, jak to, że tu w tej chwili siedzę - stwierdziła babcia. - Zupełnie niezwykłe. - Moje serce uderza prawie dziewięć razy na sekundę?! - zawołałem, obliczywszy szybko w pamięci. - Zgadza się. Twoje serce bije tak szybko, że nie można usłyszeć poszczególnych uderzeń, tylko jednostajny szmer. ?•"'^ V -?-??y"- ." - t r 179 Babcia nosiła suknie z koronkami, które łaskotały mnie w nos. Oparłem głowę na przednich łapkach. - Słyszałaś ten szmer mojego serca, babuniu? - spytałem. - Często. Zwłaszcza w nocy, kiedy leżysz koło mnie na poduszce. Siedzieliśmy w milczeniu przy kominku, rozmyślając nad tymi cudownościami. - Jesteś pewien, że do końca życia chcesz być myszą, skarbeńku? - spytała wreszcie babcia. - Najzupełniej. Dopóki ktoś nas kocha, nieważne, kim jesteśmy i jak wyglądamy... ? -??• DO DZIEŁA! Tego wieczoru babcia zjadła na kolację omlet i kromkę chleba, ja zaś kawałek brązowego norweskiego koziego sera, zwanego gjetost, który uwielbiałem jeszcze jako chłopiec. Jedliśmy przy kominku; babcia siedziała w fotelu, a ja na stole przed niewielkim talerzykiem. - Czy teraz, gdy się pozbyliśmy Wielkiej Arcywiedź-my, pozostałe czarownice stopniowo znikną z tego świata? - spytałem. - Niestety nie - odpowiedziała staruszka. Przestałem jeść i popatrzyłem na nią. - Przecież muszą zniknąć! - zawołałem. - Muszą! Na pewno! - Obawiam się, że tak się jednak nie stanie - stwierdziła babcia. - Skoro nie mają już swojej królowej, skąd wezmą pieniądze? Kto będzie wydawał rozkazy, wzbudzał entuzjazm na dorocznych zlotach i szykował magiczne receptury? - Kiedy umiera królowa pszczół, w ulu jest zawsze inna królowa gotowa zająć jej miejsce. Wśród czarownic 181 jest podobnie. W ich kwaterze głównej mieszka zawsze następczyni, gotowa przejąć władzę, gdyby coś się stało Arcywiedźmie. - Och, nie! To znaczy, że wszystko, czego dokonaliśmy, nie zdało się na nic?! Czyżbym został myszą na próżno?! - Ocaliliśmy wszystkie angielskie dzieci - odpowiedziała babcia. - Nie wydaje mi się, żeby to było nic. - Wiem, wiem! Ale to nie wystarczy! Byłem pewien, że gdy zginie Arcywiedźma, reszta czarownic stopniowo zniknie z powierzchni ziemi. A teraz okazuje się, że wszystko będzie jak dawniej! 182 - Niezupełnie jak dawniej. W Anglii na przykład nie ma już ani jednej czarownicy. To wielki sukces, czyż nie? - A co z resztą świata?! Z Ameryką, Francją, Holandią, Niemcami?! Co z Norwegią?! - Nie myśl, że spędziłam ostatnie dni bezczynnie. Głęboko i długo się nad tym zastanawiałam. Patrzyłem na twarz babci i nagle zauważyłem tajemniczy uśmieszek, który objawił się lekkimi zmarszczkami wokół oczu i w kącikach ust. - Dlaczego się uśmiechasz, babuniu? - Muszę ci powiedzieć coś bardzo ciekawego, skar-beńku. - Co? * - Chcesz usłyszeć wszystko od początku? - Tak. Lubię ciekawe historie. Babcia skończyła omlet, a ja również zaspokoiłem już głód. Wytarła usta serwetką i zaczęła: - Kiedy tylko znaleźliśmy się w Norwegii, zatelefonowałam do Anglii. - Do kogo, babuniu? - Do komendanta policji w Bournemouth. Przedstawiłam się jako główny komendant policji norweskiej i powiedziałam, że jestem zainteresowana dziwnymi wydarzeniami, do których doszło ostatnio w hotelu "Magnificent". - Sekundkę, babuniu - przerwałem. - Przecież nikt nie mógł uwierzyć, że jesteś komendantem policji norweskiej! - Potrafię świetnie naśladować męski głos. Komendant policji z Bournemouth oczywiście mi uwierzył. Czuł się zaszczycony, że telefonuje do niego główny komendant policji w Norwegii. w - I o co go spytałaś? , ...-, ,,? 183 - u nazwisko i adres pani, która mieszkała w pokoju numer czterysta pięćdziesiąt cztery w hotelu "Magnifi-cent", a następnie zniknęła. - I podał ci go? - Jasne, że podał. Policjanci zawsze pomagają sobie nawzajem. - O rety, ale ty masz nerwy, babciu! - Musiałam zdobyć jej adres. - A czy policja znała ten adres? - Owszem. W pokoju znaleziono paszport z adresem, który figurował także w księdze hotelowej. Każda osoba wprowadzająca się do hotelu musi wpisać swój adres do takiej księgi. - Ale przecież Wielka Arcywiedźma na pewno nie wpisała tam prawdziwego adresu! - Dlaczego nie? Nikt na świecie oprócz pozostałych czarownic nie miał zielonego pojęcia, kim naprawdę była. Dokądkolwiek się udała, uważano ją po prostu za sympatyczną młodą kobietę. Ty, serdeńko, byłeś jedynym normalnym człowiekiem, który ją widział bez maski. Nawet w jej rodzinnych stronach, tam gdzie mieszkała, uchodziła za miłą, bardzo bogatą panią baronową, która przeznaczała ogromne sumy na cele dobroczynne. Sprawdziłam to. Zaczęło mnie ogarniać podniecenie. - I w ten sposób zdobyłaś adres tajnej kwatery Wielkiej Arcywiedźmy?! - Tak. Z pewnością mieszka tam w tej chwili nowa Arcywiedźma, otoczona świtą doradczyń. Ważne osobistości są zawsze otoczone tłumem doradców. - Gdzie się znajduje ta kwatera, babciu?! Powiedz mi, szybko! , " ' 184 - W pewnym zamku. A najbardziej fascynujące jest to, że w zamku tym są zapewne nazwiska i adresy wszystkich czarownic świata! Przecież Arcywiedźma musi rządzić swoimi poddankami i wzywać wiedźmy z poszczególnych krajów na doroczne zloty. - Gdzie jest ten zamek, babciu?! - zawołałem niecierpliwie. - W jakim kraju? Powiedz mi, prędko! -- Zgadnij! - W Norwegii, tak?! - Zgadłeś - odpowiedziała babcia. - Wysoko w górach, nad niewielką wioską. Była to zdumiewająca wiadomość. Zacząłem tańczyć z radości na blacie stołu. Babcię również ogarnął zapał; wstała z fotela i zaczęła spacerować tam i z powrotem po pokoju, postukując laską w dywan. - I dlatego mamy oboje pracę do wykonania! - zawołała. - Czeka nas wielkie zadanie! Bogu dzięki, że jesteś myszą! Mysz może się wszędzie dostać! Muszę tylko pojechać z tobą do zamku Wielkiej Arcywiedźmy, a ty z łatwo- 185 ścią wejdziesz do środka i będziesz podsłuchiwał, ile dusza zapragnie! - Tak! Tak! Nikt mnie nie zobaczy! Poruszanie się po wielkim zamku będzie dziecinną igraszką w porównaniu z wejściem do ciasnej kuchni pełnej kucharzy i kelnerów! 186 - W razie potrzeby możesz spędzić tam wiele dni! - zawołała babcia. Ożywiona, machała laską i nagle potrąciła wysoką, bardzo piękną wazę, która runęła na podłogę i roztrzaskała się w drobny mak. - Mniejsza o to! To tylko chińska waza z epoki Ming! Mógłbyś spędzić na zamku wiele tygodni, a czarownice nigdy by tego nie spostrzegły! Ja wynajęłabym pokój w wiosce, a ty wymykałbyś się co wieczór z zamku, jadł ze mną kolację i opowiadał mi, co się dzieje! - Zrobię to! Zrobię! Będę mógł je szpiegować do woli! - Twoim głównym zadaniem będzie oczywiście zniszczenie wszystkich czarownic mieszkających w zamku. Wtedy cała ich organizacja przestanie istnieć! - Ja miałbym je zniszczyć?! - zdziwiłem się. - W jaki sposób?! - Nie domyślasz się?! - Powiedz mi, babuniu! - Za pomocą eliksiru myszogennego! Za pomocą receptury numer osiemdziesiąt sześć! Dolejesz go czarownicom do jedzenia! Pamiętasz przepis, prawda? - Wszyściutkie składniki! Chcesz powiedzieć, że sami sporządzimy eliksir?! - A czemu nie? Skoro mogą go zrobić czarownice, możemy i my! Trzeba tylko znać składniki! - A kto będzie się wspinał po drzewach i zbierał jaja gruntli? - Ja! - zawołała babcia. - Mam jeszcze mnóstwo sił! - Myślę, że lepiej będzie, jeśli zrobię to ja. Mogłabyś spaść. - To tylko szczegóły techniczne! - zawołała babcia, iznów machając laską. - Nic nas nie powstrzyma! 187 - A co potem? Co zrobimy, gdy Wielka Arcywiedźma i wszystkie jej doradczynie zmienią się w myszy? - Wtedy zamek będzie zupełnie pusty, więc wejdę do niego, spotkam się z tobą... - Zaczekaj! Chwileczkę, babuniu! Przyszła mi do głowy pewna nieprzyjemna myśl! - Jaka myśl? - Kiedy zmieniłem się w mysz, nie stałem się po prostu normalną szarą myszką, którą można złapać w pułapkę. Jestem mówiącą, inteligentną myszą o naturze chłopca, która omija pułapki z daleka! Babcia stanęła jak wryta. Domyślała się już, co za chwilę powiem. - Dlatego - ciągnąłem - jeśli zmienimy Arcywiedź-mę i wszystkie jej doradczynie w myszy, zamek zaroi się od bardzo inteligentnych, bardzo złych i bardzo niebezpiecznych myszy o naturze czarownic! Będą to wiedźmy w mysiej postaci! A to mogłoby mieć doprawdy straszliwe skutki! - Na Boga, masz rację! Nie przyszło mi to do głowy! - Na pewno sobie z nimi nie poradzę! - Ani ja - zgodziła się babcia. - Musimy się ich natychmiast pozbyć. Posiekamy je na kawałki, jak w hotelu "Magnificent". - Ja nie zdołałbym tego zrobić i ty chyba też nie, babuniu. A pułapki na myszy są całkowicie bezużyteczne. Nawiasem mówiąc, Arcywiedźma, która zamieniła mnie w mysz, myliła się twierdząc, że dzieci można wyłapać pułapkami, prawda? - Tak, tak - odrzekła niecierpliwie staruszka. - Ale tamta Arcywiedźma już mnie nie interesuje. Dawno została porąbana na sztuki. Teraz musimy się rozprawić z nową 188 Arcywiedźma, mieszkającą na zamku, i wszystkimi jej doradczyniami. Arcywiedźma jest niebezpieczna nawet jako kobieta; pomyśl tylko, czego mogłaby dokonać, gdyby była myszą! Mogłaby się dostać wszędzie!... - Mam! - zawołałem, podskakując wysoko w górę. - Wymyśliłem rozwiązanie! - Mów! - ponagliła mnie babcia. - Rozwiązaniem są KOTY! - zawołałem. - Wpuścimy tam koty!... Starsza pani spojrzała na mnie ze zdumieniem, a po chwili na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Genialne! Absolutnie genialne! - Wpuścimy na zamek pół tuzina kotów, a one wyłapią w pięć minut wszystkie myszy, nawet najsprytniejsze! - Jesteś czarodziejem! - zawołała babcia, znów wymachując laską. - Uważaj na wazy, babuniu! - Do licha z wazami! Jestem tak przejęta, że mogłabym wytłuc wszystkie! - Jest tylko jeden drobny szkopuł. Nim sprowadzisz tam koty, musisz się bezwzględnie upewnić, że opuściłem już zamek. - Obiecuję ci to, skarbeńku! - A co zrobimy, jak koty wyłapią już myszy? - Zabiorę koty z powrotem do wioski, a później będziemy mogli buszować po zamku do woli! - A później? - Później przejrzymy archiwa i zdobędziemy nazwiska i adresy wszystkich czarownic na świecie! - A jeszcze później? - spytałem, drżąc z podniecenia. - Później rozpocznie się najważniejsza część naszego zadania! Spakujemy walizki i ruszymy w podróż dokoła 189 swiaia: jsęaziemy szukali domów należących do czarownic, a gdy znajdziemy taki dom, wkradniesz się do środka i nasączysz eliksirem chleb, płatki owsiane, budyń lub pierwsze lepsze jedzenie, na jakie się natkniesz! To będzie nasz tryumf, serdeńko! Kolosalny, z niczym nieporównywalny tryumf! Dokonamy tego zupełnie sami, tylko ty i ja! Wystarczy nam pracy na resztę życia! - Babcia podniosła mnie ze stołu i pocałowała w nosek. - Cóż, przed nami wiele pracowitych tygodni, miesięcy i lat! - wykrzyknęła. - O tak. Ale jakaż to będzie fantastyczna zabawa! - Święte słowa! - potwierdziła babcia, znów całując mnie w nosek. - A zatem do dzieła!... MIEJSKA BIBLIOTEKA POBLICZII im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. r"chałko 8 lei. 58 88 91 Filia Nr 2 Wypożyczalnia dla dzieci - n V "• Spis treści Słowo o czarownicach 7 Moja babcia 12 Jak rozpoznać czarownicę 22 Wielka Arcywiedźma 30 Wakacje 42 Zjazd 55 Usmażona jak frytka 59 Receptura numer osiemdziesiąt sześć: eliksir myszogenny o opóźnionym działaniu Przepis i składniki 80 Zniknięcie Brunona Jenkinsa 88 Staruszki 96 Metamorfoza 101 Bruno 106 Witaj, babuniu! 111 Zostaję włamywaczem 123 ,; Spotkanie Brunona z rodzicami 132 V Plan 139 '-\ , W kuchni 143 ,' Pan Jenkins i jego syn 162 Tryumf 167 Mysie serduszko 174 Do dzieła! 181 70 Polecamy książki Roalda Dahla Zmarły w 1990 roku Roald Dahl był uważany za najwybitniejszego współczesnego twórcę literatury dziecięcej; jego książki przetłumaczono na większość języków świata. Wydane w 1983 roku CZAROWNICE i opublikowana w 1988 roku MATYLDA zdobyły tytuły najlepszych powieści dziecięcych roku w USA i Wielkiej Brytanii. Matylda jest wrażliwą, a przy tym niezwykle utalentowaną dziewczynką. Nie ukończywszy nawet pięciu lat czytuje Heming-waya, Dickensa, Kiplinga i Steinbecka oraz rozwiązuje trudne problemy matematyczne. Cóż z tego, kiedy jej rodzice nie wykazują nią nawet najmniejszego zainteresowania wykorzystując każdą sposobność, by się jej pozbyć. Co gorsza, kierowniczka szkoły, do której zaczyna uczęszczać Matylda, okazuje się prawdziwym potworem w spódnicy, terroryzującym zarówno uczniów, jak nauczycieli. Nagle Matylda odkrywa w sobie niezwykły dar - tajemniczą siłę psychiczną, zdolność czynienia dorosłym najbardziej perfidnych psikusów. Dzięki niemu będzie mogła ocalić szkołę i pomóc swojej ukochanej nauczycielce. Karol nie może uwierzyć we własne szczęście, kiedy znajduje złoty los do najwspanialszej na świecie fabryki czekolady pana Williego Wonki. ftOALD DAHL Karol i fabryka czekolady \ Karol wraz z rodziną i panem Wonką wsiadają do niezwykłej windy, która potrafi jeździć we wszystkie strony świata. Niespodziewanie cała grupa znajdzie się na orbicie okolo-ziemskiej, gdzie musi odeprzeć atak kosmicznych potworów.