Jean-Paul Sartre Byt i nicość Zarys ontologii fenomenologicznej Przełożyli: Jan Kiełbasa Piotr Mróz Rafał Abramciów Remigiusz Ryziński Paulina Matochleb Posłowie napisał Piotr Mróz Wydawnictwo Zielona Sowa Kraków Tytuł oryginału: L'Etre et ie Neant Essai d'ontologie phenomenologique Projekt graficzny serii: Sewer Salamon Opracowanie graficzne okładki: lolanta Szczurek Skład i łamanie: lózcf Paluch Redakcja: Tomasz Macios © Editions Gallimard, 1943 NouveIle edition corrigee par Arlette Elkaim-Sartre en 1994, suivie d'un index © Copyright for this edition by Wydawnictwo Zielona Sowa 5p. z o.o., Kraków 2007 ISBN 978-83-7435-535-3 Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 30-404 Kraków, uI.Cegielniana4A teL/fax (012) 266-62-94, tel. (012) 266-62-92 www.zielonasowa.pl wydawnictwo@zielonasowa.pl WPROWADZENIE W poszukiwaniu bytu I. Idea fenomenu Myśl współczesna dokonała znaczącego postępu, sprowadzając byt do serii wyglądów, które go ukazują. Zamierzano w ten sposób usunąć pewną ilość dręczących filozofię dualizmów i zastąpić je monizmem fenomenu. Czy to się udało? Na pewno w pierwszej kolejności pozbyto się tego dualizmu, który w obrębie bytu przeciwstawia to, co wewnętrzne, temu, co zewnętrzne. Nie ma już czegoś takiego jak zewnętrzność bytu Jeśli rozumie się przez to jakiś naskórek, który ukrywałby przed spojrzeniami prawdziwą naturę przedmio- tu. Nie istnieje już także ta „prawdziwa natura", jeśli miałaby to być ukryta rzeczywistość rzeczy, którą można przeczuwać bądź zakładać, ale której nigdy nie można dosięgnąć właśnie dlatego, że jest „wewnątrz" rozważanego przedmiotu. Wyglądy ukazujące byt nie są ani wewnętrzne, ani zewnętrzne: wszystkie są równorzędne i odsyłają do innych wyglądów, a żaden z nich nie jest uprzywilejowany. Na przykład siła to nie jakiś niewiadomego rodzaju metafizyczny popęd [un conałus], który ukrywałby się za swoimi skutkami (takimi jak przyspieszenia, odchylenia etc), ale właśnie zbiór tych skutków. Podobnie prąd elektryczny nie ma jakiejś ukrytej istoty („drugiej strony"): jest tylko zbiorem fizykochemicznych oddziaływań, które go ukazują (elek- troliza, żarzenie się węglowego drucika, przemieszczanie się wskazówki gal- wanometru etc). Żaden z tych procesów nie wystarczy, aby pokazać, czym jest prąd. Ale też żaden z nich nie wskazuje na coś ukrytego poza nim samym: każdy pokazuje tylko siebie i całą serię. Oczywiście wynika z tego, że w filozofii nie ma już miejsca dla dualizmu tego, co jest, i tego, co się wydaje [de Vetre et du paraitre]. Dany wygląd odsyła jedynie do całej serii wyglą- dów, a nie do jakiejś ukrytej rzeczywistości, która zawłaszczyłaby dla siebie całe bycie bytu. Wygląd z kolei nie jest jakimś ulotnym przejawem tego bycia. Dopóki można było wierzyć w rzeczywistość noumenalną, zjawisko przed- stawiano sobie jako czystą negację. Było ono „tym, co nie jest bytem", nie miało innego istnienia niż to, które właściwe jest złudzeniu i błędowi. Jednak samo to istnienie było zapożyczone: samo w sobie było tylko pozorem, i największa trudność, jaką można było napotkać, polegała na tym, by zjawi- sko zachowało dość istnienia i spójności, aby się nie rozpłynąć w bycie nie- zjawiskowym. Lecz jeśli już raz rozstaliśmy się z tym, co Nietzsche nazywał „złudzeniem zaświatów" i jeśli już nie wierzymy wbyt-ukryty-za-zjawiskiem, to właśnie zjawisko staje się czystą pozytywnością, a jego istotą jest „jawie- nie się", które juz nie przeciwstawia się byciu, ale wręcz przeciwnie - jest jego miarą. Byciem bytu bowiem jest właśnie to, że się jawi. Tak oto docho- dzimy do idei fenomenu - takiej, z jaką można się spotkać, na przykład w „fenomenologii" Husserla czy Heideggera - idei fenomenu jako czegoś zarazem względnego i absolutnego [le relatifabsolu]. Fenomen pozostaje względny, bo , jawienie się" ze swej istoty zakłada kogoś, komu się coś jawi. Lecz nie ma on już tej podwójnej względności kantowskiego Erscheinung (zjawiska); nie wskazuje na coś niejako za swoimi plecami - na jakiś praw- dziw7 byt, który byłby absolutem. Fenomen jest absolutnie tym, czym jest, bo odsłania się taki, jaki jest. Może być badany i opisywany jako taki właś- nie, dlatego że w sposób absolutny wskazuje na samego siebie. Tym samym zniknie dualizm możności i aktu. Wszystko jest w akcie. Poza aktem nie ma ani możności, ani dyspozycji (e&c), ani zdolności. Od- rzucamy, na przykład, takie rozumienie słowa „geniusz" - w tym znaczeniu, w jakim się mówi o „geniuszu" Prousta albo o tym, że Proust „był geniu- szem" - które oznaczałoby jakąś szczególną możność czy też zdolność two- rzenia pewnych dzieł, niewyczerpującą się jednak w samym ich tworzeniu. Geniusz Prousta to nie samo rozpatrywane osobno dzieło ani subiektywna zdolność jego stworzenia; to raczej dzieło rozważane jako cały zbiór przeja- wów osoby twórcy. Dlatego możemy w końcu odrzucić również dualizm zjawiska i istoty. Zjawisko nie skrywa istoty, ale ją ujawnia: tak naprawdę, ono samo jest istotą. Istota jakiegoś bytu nie jest już możnością spoczywają- cą w jego głębi; jest widoczną prawidłowością, określającą następstwo jego wyglądów, jest racją całej serii zjawisk. Nominalizmowi Poincarego, definiu- jącego rzeczywistość fizyczną (na przykład prąd elektryczny) jako sumę jej różnych przejawów, Duhem słusznie przeciwstawił swoją własną teorię, która z tego pojęcia czyniła syntetyczną jedność tychże przejawów. Fenomenologia z pewnością nie jest żadnym nominatizmem. Ostatecznie jednak istota jako racja serii zjawisk jest jedynie ich związkiem, a zatem sama jest pewnym zjawiskiem. Właśnie to tłumaczy fakt, iż można mieć intuicję istot (w rodzaju Wesenschau Husserla). W ten sposób ukazuje się byt zjawiskowy; ukazuje zarówno swoją istotę, jak i swoje istnienie i nie jest niczym innym niż dobrze powiązaną serią tych ujawnień. Czy oznacza to, że zdołaliśmy usunąć naprawdę wszystkie duahzmy, spro- wadzając byt do jego wyglądów? Raczej wydaje się, że wszystkie przekształ- ciliśmy w jeden, nowy dualizm: dualizm tego, co skończone, i tego. co nie- skończone. Istotnie - bytu nie można by sprowadzić do skończonej serii wyglądów, ponieważ każdy z nich jest pewnym odniesieniem do ustawicznie zmieniającego się podmiotu. Nawet wtedy, gdy przedmiot odsłania się wy- łącznie poprzez jeden jedyny odcień czy też Abschaitung (aspekt), sam fakt istnienia podmiotu zakłada możliwość mnożenia punktów widzenia na ów Abschattung. To wystarczy, aby rozpatrywany odcień czy aspekt mnożyć również w nieskończoność. Poza tym, gdyby seria wyglądów była skończo- na, to znaczyłoby, że początkowe przejawy nie mogąpojawić się ponownie, co jest absurdalne; albo że wszystkie przejawy mogą być dane równocześ- nie, co jest jeszcze bardziej niedorzeczne. Zauważmy, że nasza teoria feno- menu zastąpiła realność rzeczy obiektywnością fenomenu, dla której znalazła podstawę w odniesieniu do nieskończoności. Realność tej oto filiżanki polega na tym, że jest właśnie tam i nie jest mną. Wyrazimy to inaczej, mówiąc, że seria jej wyglądów powiązana jest pewną racją, która nie zależy od moich życzeń. Lecz zjawisko ograniczone do samego siebie, bez odniesienia do całej serii, której jest częścią, byłoby dopełnione jedynie z intuicyjnego i su- biektywnego punktu widzenia - jako pewien sposób oddziaływania na pod- miot. Jeśli fenomen ma się okazać transcendentny, to sam podmiot musi wykraczać poza konkretne zjawisko w stronę całej serii, do której tamto należy. Poprzez swoje wrażenie czerwieni musi uchwycić czerwień jako taką. Czerwień jako taką, czyli rację całej serii zjawisk. Poprzez doświadczenie elektrolizy musi uchwycić mną serię zjawisk - prąd elektryczny jako taki etc. Lecz jeśli transcendencja przedmiotu opiera się na tym, że zawsze trzeba wykraczać poza zjawisko, to z tego wynika, że przedmiot na mocy samej zasady stanowi nieskończoną serię zjawisk. W ten sposób skończone zjawi- sko wskazuje na siebie w swojej skończoności, a równocześnie domaga się, by je w nieskończoność przekraczać, jeśli ma być ujęte jako zjawisko-tego- -co-się jawi. Ta nowa opozycja -„skończone" i „nieskończone", albo lepiej: „nieskończone w skończonym" - zastępuje dualizm tego, co jest, i tego, co się wydaje. To, co się jawi, faktycznie jest tylko pewnym aspektem przed- miotu; z kolei przedmiot cały jest w tym aspekcie, a zarazem cały jest poza nim. Jest cały wewnątrz przez to, że ukazuje się właśnie w tym aspekcie: wskazuje na siebie jako na strukturę zjawiska, która jest równocześnie racją całej serii. A cały na zewnątrz, bo sama seria nigdy się nie ukaże i nie może ukazać. Tak oto znów to, co zewnętrzne, przeciwstawia się temu, co we- wnętrzne, a byt-który-się-nie-jawi, przeciwstawia się zjawisku. Pewna „moż- ność" ponownie zadomawia się w zjawisku i przypisuje mu transcendencję: chodzi tu o możność rozwinięcia się w serię realnych bądź możliwych wy- glądów. Geniuszowi Prousta, nawet sprowadzonemu do faktycznie stwo- rzonych dzieł, wciąż odpowiada nieskończoność możliwych punktów widzenia, które można przyjąć wobec jego dzieła; zostanie to nazwane „nie- wyczerpywalnością" dzieła Prousta. Czyż jednak ta niewyczerpywalność, zakładająca pewną transcendencję i jakieś odniesienie do nieskończoności, nie jest pewną „dyspozycją" («scic»), i to właśnie w momencie jej uchwyce- nia w przedmiocie? W efekcie istota jest radykalnie odcięta od ukazującego ją jednostkowego zjawiska, ponieważ na mocy zasady jest tym, co winno być ukazane za pośrednictwem całej serii jednostkowych zjawisk. Czy zastąpiwszy w ten sposób wiele różnych opozycji jednym jedynym dualizmem, który jest podstawą ich wszystkich, coś zyskaliśmy, czy raczej straciliśmy'.' Rychło się o tym przekonamy. Na razie pierwszą konsekwencją „teorii fenomenu" jest to. że zjawisko nie odsyła do bytu, tak jak kaniowski fenomen do noumenu. Skoro nie ma za nim niczego i skoro wskazuje ono tylko na siebie (i na całą serię zjawisk), to nie może być podtrzymywane przez byt inny niż własny, nie może być cienkim naskórkiem nicości, oddzielają- cym byt podmiotu od bytu absolutu. Jeśli istotą zjawiska jest, jawienie się", które już nie przeciwstawia się żadnemu bytowi, to istnieje prawomocny prob- lem bytu tego jawienia się. Właśnie ten problem będzie nas tu zajmował i bę- dzie punktem wyjścia naszych rozważań dotyczących bytu i nicości. II. Fenomen bytu a byt fenomenu Zjawiska nie podtrzymuje żaden byt od niego różny: ma ono własny byt. Pierwszym bytem, jaki spotykamy w naszych ontologicznych badaniach, jest więc byt zjawiska. Czy i on jest zjawiskiem? Początkowo tak się wydaje. Fenomen jest tym, co się ukazuje, a i byt w pewien sposób wszystkim się ukazuje, skoro możemy o nim mówić i mamy jakieś o nim pojęcie. Winien być zatem jakiś fenomen bytu, winno być jakieś zjawisko bytu, dające się jako takie opisać. Byt odsłoni się przed nami dzięki jakiejś formie bezpośred- niego dostępu - poprzez nudę, mdłości etc. - zaś ontologia będzie opisem fenomenu bytu takiego, jaki się jawi, tzn. bez zapośredniczenia. Jednakże każdej ontologii należy postawić wstępne pytanie: czy mianowicie osiągnięty w ten sposób fenomen bytu jest tożsamy z bytem fenomenów, tzn. czy by- cie, które się odsłania przede mną, które mi się jawi, jest tej samej natury, co bycie bytów, które mi się ukazują? Wydaje się, że nie ma tu żadnej trudności: Husserl pokazał, w jaki sposób zawsze jest możliwa redukcja eidetyczna, tzn. jak zawsze można przejść od konkretnego fenomenu do jego istoty; dla Heideggera z kolei rzeczywistość-hidzka1 jest ontyczno-ontologiczna. tzn. za- wsze może wyjść poza fenomen ku jego byciu. Lecz przejście od konkretne- go przedmiotu do jego istoty jest przejściem od jednorodności do jednorod- ności. Czy tak samo jest z przejściem od bytu2 [Vexistant\ do fenomenu bycia1? Czy wyjść poza byt ku fenomenowi bycia to tyle, co przejść od niego do jego własnego bycia, tak jak wychodzi się poza szczególną, jednostkową postać czerwieni, by osiągnąć jej własną istotę1? Przyjrzyjmy się temu lepiej. 1 W oryginale: la realiic-hwnaine, wyrażenie określające specyficznie ludzki sposób istnie- nia i odpowiadające Heidcggcrowskiemu Dasein. W naszym przekładzie: „rzeezywistość- -ludzka" (przyp tlumj. 2 Czyli od tego, co istnieje (przyp. tłum.). W konkretnym przedmiocie zawsze można wyodrębnić pewne jakości, takie jak barwa, zapach etc. Wychodząc zaś od nich, zawsze można ustalić istotę, którą zakładają, takjak znak zakłada znaczenie. Zbiór „przedmiot-isto- ta" jest zorganizowaną całością: istota nie znajduje się iv przedmiocie, lecz jest znaczeniem przedmiotu, racją całej serii wyglądów, które go odsłaniają. Jednak byt nie jest ani jakością przedmiotu, możliwą do uchwycenia pośród innych jakości, ani tegoż przedmiotu znaczeniem. Przedmiot nie odsyła do bytu jak do znaczenia; byłoby np. rzeczą niemożliwą zdefiniować byt jako pewną obecność, ponieważ nieobecność również odsłania byt, skoro nie być In oto [ne pas ćtre id], to wciąż jeszcze być. Przedmiot nie posiada bytu, a jego istnienie nie jest partycypacją w bycie ani żadnym innym rodzajem relacji. Po prostu jest, i to jedyny sposób określenia jego sposobu bycia. Przedmiot bowiem nie przesłania bytu, ale też go nie odsłania. Nie przesłania go, ponieważ daremnie próbowano by usunąć pewne jakości, aby znaleźć ukryty za nimi byt, skoro byt jest bytem wszystkich tych jakości. A nie odsłania go. ponieważ byłoby rzeczą daremną zwracać się do przedmiotu, aby uchwycić i zrozumieć jego bycie. Byt jest fenomenem, tzn. wskazuje sam na siebie jako na zorganizowany zbiór jakości. Wskazuje na siebie, anie na swoje bycie. Bycie jest po prostu warunkiem wszelkiego odsłonięcia: to nie byt odsłaniany, lecz bycie-po-to-by-odsłaniać [etre-pour-dćvoilcr\. Cóż zatem znaczy to wychodzenie ku temu, co ontologiczne. o którym mówi Heidegger? Z pewnością mogę wyjść poza ten stół albo poza to krzesło w stronę ich bycia; mogę zapytać o bycie stołu albo bycie krzesła. Jednak w tym samym momencie odwracam wzrok od stołu-fenomenu, aby uchwy- cić byt jako fenomen, który już nie jest warunkiem wszelkiego odsłonięcia, ale sani jest czymś odsłoniętym, to znaczy jest zjawiskiem, które jako takie potrzebuje z kolei bytu, na gruncie którego mogłoby się odsłaniać. Jeśli byt fenomenów nie sprowadza się do jakiegoś fenomenu bytu, i jeśli równocześnie nie możemy niczego powiedzieć na temat bytu, nie odwołując się do tegoż właśnie fenomenu bytu, to konieczne jest przede wszystkim ustalenie ścisłej relacji, która łączy fenomen bytu z bytem fenomenu. Przyj- dzie nam to łatwiej, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że wszystkie wcześniej- sze spostrzeżenia były bezpośrednio zainspirowane przez odsłaniającą intu- icję fenomenu bytu. Rozważając byt niejako warunek odsłonięcia, ale jako zjawisko, które może być uchwycone i utrwalone w pojęciach, zrozumie- liśmy najpierw to, że poznanie samo w sobie nie może być racją bytu, to znaczy zrozumieliśmy, że byt fenomenu nie może się sprowadzać do feno- menu bytu. Jednym słowem, fenomen bytu jest „ontologiczny" w tym sa- mym sensie, w jakim argument św. Anzelma i Kartezjusza nazywa się onto- logicznym. Jest on jakimś przyzywaniem bytu; jako fenomen, domaga się podstawy, która byłaby transfenomenalna. Fenomen bytu domaga się zatem transfenomenalności bytu. Nie oznacza to, że byt jest ukryty za fenomenami (widzieliśmy, że fenomen nie może przesłaniać bytu) albo że fenomen jest przejawem, który odsyła do jakiegoś odrębnego bytu (fenomen jest, to zna- czy na fundamencie bytu wskazuje na siebie, właśnie jako ujawnienie). Wcześniejsze rozważania zakładają, że byt fenomenu, chociaż co do zakresu z nim zbieżny, musi wychodzić poza kondycję zjawiskową, polegającą na tym, że coś istnieje o tyle, o ile się odsłania. A zatem wykracza również poza uzyskane odnośnie fenomenu poznanie, które skądinąd swe ugruntowanie ma w nim. III. „Przedrefleksyjne" cogito a bytpercipere Być może ktoś zechce odpowiedzieć, że wszystkie wyżej wspomniane trudności wynikają z pewnej koncepcji bytu, z pewnego typu realizmu onto- logicznego, zupełnie niemożliwego do pogodzenia z samym pojęciem zjawi- ska. Miarą bytu fenomenu jest właśnie to, że sięjowz". Skoro zaś ograniczy- liśmy rzeczywistość do fenomenu, to możemy powiedzieć o zjawisku, że jest, ponieważ się jawi. Dlaczego nie doprowadzić tej idei do końca i nie pqwiedzieć, że byt zjawiska to tyle, co jego jawienie się? Przecież to tylko wyrażenie nowymi słowami starej formuły Berkeleya: esse estpercipi. I właśnie to zrobi Husserl, kiedy - dokonawszy redukcji fenomenologicznej - uzna noemat za coś irrealnego i oznajmi, że jego esse to tyle, co percipi. Nie wydaje się, by sławna formuła Berkeleya mogła nas zadowolić, a to z dwóch zasadniczych powodów, z których jeden związany jest z naturą percipi, drugi zaś z naturą percipere. Co do natury percipere: jeśli każda metafizyka zakłada faktycznie pewną teorię poznania, to z drugiej strony wszelka teoria poznania zakłada pewną metafizykę. Oznacza to. między innymi, że pewnego rodzaju idealizm, starają- cy się zredukować byt do tego, co w odniesieniu do niego poznajemy, powi- nien najpierw w jakiś sposób zagwarantować byt poznania. Jeśli natomiast zaczyna się od przyjęcia poznania jako czegoś danego, nie troszcząc się o ugruntowanie jego bytu, i następnie stwierdza się: esse est percipi, to całość „postrzeżenie - to, co postrzeżone" rozpływa się w nicości z powodu braku oparcia w jakimś solidnym bycie. Dlatego byt poznania nie może być warun- kowany samym poznaniem; wymyka się bowiem formule percipi1. Dlatego sam byt - podstawa percipere i percipi - musi również wymykać się percipi: musi być transfenomenalny. Wracamy więc do naszego punktu wyjścia. Ktoś mógłby jednak przyznać, że percipi odsyła do bytu, który wymyka się prawom fenomenu, a równocześnie podtrzymywać twierdzenie, że ów transfenome- nalny byt jest bytem podmiotu. W ten sposób percipi odsyłałoby do jakiegoś percipiens; to co poznane odsyłałoby do poznania, a to z kolei do bytu poznają- cego, rozpatrywanego jako istniejący, nie zaś poznawany, to znaczy odsyłało- by do świadomości. Zrozumiał to Husserl. o ile bowiem noemat jest dla niego irrealnym korelatem noezy, a jego ontologicznym prawem jest percipi, o tyle noeza jawi mu sięjako realność, której zasadniczą cechą jest to, że poznającej ją refleksji dana jest jako „to, co było już wcześniej". Bowiem prawem bytu podmiotu poznającego jest bycie świadomym. Świadomość nie jest jakąś spe- cyficzną postacią poznania, nazywaną wewnętrznym odczuciem bądź samo- wiedzą; jest raczej transfenomenalnym wymiarem bytu podmiotu. 1 Jest oczywiste, że równie bezużyteczna byłaby próba zastąpienia percipere jakąś inną postawą rzeczywistości-ludzkiej. Nawet gdyby przyjąć, że byt ukazuje się człowiekowi w „działaniu", to weiążjeszcze trzeba by było zagwarantować byt tego działania, nietoż- samy z samym działaniem. Spróbujmy lepiej zrozumieć ten wymiar bytu. Mówiliśmy, że świado- mość jest bytem poznającym, rozpatrywanym jako istniejący, nie zaś jako poznawany. Oznacza to, że trzeba zrezygnować z prymatu poznania, jeśli chcemy ugruntować samo poznanie. Niewątpliwie świadofrfbść może po- znawać. w tym również poznawać samą siebie. Lecz sama w sobie jest czymś innym niż poznanie zwrócone ku sobie. Jak pokazał Husserl, wszelka świadomość jest świadomością czegoś. Oznae£a to, że nie ma świadomości, która me byłaby ujmowaniem jakiegoś transcendentnego przedmiotu, albo - jeśli kto woli - oznacza to tyle, że świa- domość nie ma własnej „treści". Trzeba zrezygnować z tych neutralnych „danych"', które - stosownie do wybranego układu odniesień - mogłyby się ukonstytuować w „świat" lub „psychikę". Stół nie jest w świadomości, na- wetjako przedstawienie. Stół jest w przestrzeni, przy oknie etc. Dla świado- mości istnienie tego stołu jest w istocie pewnego rodzaju ośrodkiem nieprzej- rzystości; trzeba byłoby nieskończonego procesu, aby „zinwentaryzować" [itiwntoher] całkowitą zawartość jakiejś rzeczy. Wprowadzać tę nieprzej- rzystość w dziedzinę świadomości znaczyłoby tyle, co odsyłać w nieskoń- czoność możliwość jej wyczerpującej autoprezentacji [l'inventaire qu'elle peut drcsser d'elle-meme], czynić ze świadomości jakąś rzecz i odrzucać cogito. Pierwszym zadaniem filozofii winno więc być usunięcie rzeczy ze świadomości i przywrócenie jej prawdziwej relacji ze światem, tzn. ustalenie, że świadomość jest pozycyjną świadomością świata [conscience positionelle du monde], a zatem stojącą i stawiającą wobec świata. Wszelka świadomość jest pozycyjna, tzn. stawia wobec świata już przez to, że transcenduje samą siebie, aby dosięgnąć przedmiotu, i w tym stawianiu wobec świata się wyczer- puje. Wszystko, co w mojej aktualnej świadomości jest intencjonalne, kieruje się ku temu, co na zewnątrz, np. w stronę stołu; wszelkie moje akty sądzenia i praktyczne działania, wszelka moja aktualna uczuciowość wykraczają poza siebie, zwracają się np. w stronę stołu i w tym się wyczerpują. Nie każda świadomość jest poznaniem (istniejąnp. świadomości uczuciowe), ale każda świadomość poznająca może być jedynie poznaniem swojego przedmiotu. Jednak koniecznym i wystarczającym warunkiem tego, by świadomość poznająca była poznaniem swojego przedmiotu, jest to, by była ona świado- mością samej siebie jako tożsamej z tym poznaniem. Jest to warunek ko- nieczny: gdyby moja świadomość nie była świadoma bycia świadomością tego oto przedmiotu, np. stołu, byłaby i tak świadomością tego przedmiotu (stołu), nie uświadamiając sobie tego, że niąjest; innymi słowy, byłaby świa- domością nieznającą samej siebie, świadomością nieświadomą, a to jest nie- dorzeczne. Jest to warunek dostateczny: wystarczy, że mam świadomość uświadamiania sobie tego przedmiotu (stołu), abym miał faktycznie jego świadomość. Zapewne to nie wystarczy, bym mógł stwierdzić, że ten przed- miot (stół) istnieje sam w sobie [en soi]; wystarczy to jednak do stwierdzenia, że istnieje on dla mnie [poitr moi]. Czym będzie ta świadomość świadomości? Do tego stopnia ulegamy złu- dzeniu prymatu poznania, że od razu jesteśmy gotowi uważać świadomość świadomości za pewnego rodzaju ideę idei (idea ideae) w rozumieniu Spi- nozy, tzn. poznanie poznania. Próbujące jakoś wyrazić znany aksjomat [cette ćvidence]: „Wiedzieć, to mieć świadomość, że się wie", Alain tłumaczy go w ten sposób: „Wiedzieć, to wiedzieć, że się wie". Tak oto zdefiniowalibyś- my refleksję, czyli pozycyjną świadomość świadomości albo raczej pozna- nie świadomości. Byłaby to świadomość pełna i skierowana ku czemuś, co nią nie jest, tzn. ku świadomości poddanej refleksji. Transcendowałaby więc samą siebie i - tak jak świadomość pozycyjna, stawiająca się wobec świata- wyczerpywałaby się w ujmowaniu swego przedmiotu. Tyle tylko, że ów przedmiot sam byłby świadomością. Nie wydaje się, byśmy mogli zaakceptować taką interpretację świado- mości świadomości. Sprowadzenie świadomości do poznania zakłada w istocie wprowadzenie do świadomości dualizmu podmiot-przedmiot. typowego dla poznania. Jeśli jednak przyjmiemy reguły [la hi] właściwe dla pary: poznają- cy - poznany, to konieczny będzie trzeci termin, aby z kolei sam poznający stał się poznanym. Wtedy staniemy przed takim dylematem: albo zatrzyma- my się na dowolnym określeniu z serii: poznawany - poznający poznawany - poznający poznawany jako poznający etc, i wówczas całość zjawiska staje się niewiadomą [tombe dans l 'inconnu], jako że zawsze natrafiamy na reflek- sję nieświadomą samej siebie jako na termin ostatni; albo stwierdzamy ko- nieczność cofania się w nieskończoność (idea ideae ideae etc), co jest nie- dorzeczne. W ten sposób do konieczności ontologicznego ugruntowania poznania dochodzi nowa konieczność: konieczność jego epistemologicznego ugruntowania. Czyż to nie oznacza, że do świadomości nie należy wprowa- dzać reguł [la hi] właściwych dla par? Świadomość siebie nie jest parą. Jeśli chcemy uniknąć regresu w nieskończoność, konieczne jest, aby była bezpo- średnim i niepoznawczym stosunkiem do siebie [de soi a soi]. Zresztą świadomość refleksyjna [reflexive] ujmuje świadomość podda- ną refleksji [rejlechie] jako swój przedmiot: w akcie refleksji formułuję sądy dotyczące świadomości poddanej refleksji - wstydzę się jej, jestem z niej dumny, pragnę jej, odrzucam ją etc. Tymczasem moja bezpośrednia świado- mość postrzegania nie pozwala mi ani sądzić, ani pragnąć, ani się wstydzić. Nie poznaje mojego postrzegania ani go nie ustanawia: wszystko, co jest intencjonalne w mojej aktualnej świadomości, skierowane jest na zewnątrz, w stronę świata. Natomiast ta spontaniczna świadomość mojego postrzega- nia jest konstytutywna dla mojej świadomości postrzegającej. Innymi słowy, wszelka pozycyjna świadomość przedmiotu jest równocześnie niepozycyjną świadomością samej siebie. Kiedy liczę papierosy, które są w tym oto pudel- ku, to mam wrażenie, iż odsłaniam obiektywną właściwość tego zbioru pa- pierosów: to mianowicie, że jest ich dwanaście. Ta właściwość jawi się mojej świadomości jako właściwość istniejąca w świecie. Zupełnie spokojnie mogę nie mieć żadnej pozycyjnej świadomości ich liczenia. Licząc, nie poznaję samego siebie jako liczącego. Dowodem na to jest fakt, iż dzieci, które spon- tanicznie umieją dodawać, nie potrafią później wytłumaczyć, jak tego dokona- ły. Testy Piageta, które tego dowodzą, stanowią znakomite odparcie zasady sformułowanej przez Alaina: wiedzieć, to wiedzieć, że się wie. A jednak w chwili, w której ujawnia mi się to, że tych papierosów jest dwanaście, mam nietetyczną [non-thetique] świadomość mojej czynności liczenia (do- dawania). Jeśii ktoś postawi mi pytanie: „Co (teraz) robisz?", odpowiem na- tychmiast: „Liczę", i ta odpowiedź dotyczy nie tylko aktualnej świadomości, osiągalnej poprzez refleksję, ale również świadomości minionej, która nie została poddana refleksji i już na zawsze pozostaje niepoddana refleksji w mojej bezpośredniej przeszłości. Nie ma zatem żadnego rodzaju prymatu refleksji względem świadomości tej refleksji poddanej: to nie refleksja odsła- nia tamtą świadomość przed nią samą. Wręcz przeciwnie, to właśnie świa- domość nierefleksyjna umożliwia refleksję: istnieje przedrefleksyjne cogito, które jest warunkiem cogito kartezjańskiego. A równocześnie nietetyczną świadomość liczenia jest warunkiem mojej czynności liczenia. Gdyby było inaczej, jak liczenie mogłoby być wątkiem jednoczącym moje akty świado- mości? Aby ów wątek decydował o całej serii syntez jednoczących i rozpo- znawczych, musi być obecny dla samego siebie, i to niejako rzecz, lecz jako operacyjna intencja [une intention operatoire], która może istnieć tylko jako „odsłaniająca-odsłonięta", by użyć wyrażenia Heideggera. Zatem aby liczyć, trzeba mieć świadomość liczenia. Ktoś powie, że bez wątpienia tak właśnie jest, ale pojawia się tu błędne koło. Czyż bowiem nie muszę faktycznie liczyć, abym mógł mieć świado- mość liczenia? To prawda. A jednak nie ma tu błędnego koła albo - jeśli kto woli - do natury świadomości należy to, że istnieje „w kole". Można to wy- razić w taki sposób: każde istnienie świadome [exislence consciente] istnieje jako świadome swego istnienia. Rozumiemy teraz, dlaczego pierwotna świa- domość świadomości nie jest pozycyjna: jest ona bowiem czymś jednym ze świadomością, którą sobie uświadamia. Od razu określa się jako świado- mość postrzegania i jako postrzeganie. Wymagania składni zmuszały nas aż dotąd do mówienia o „niepozycyjnej świadomości siebie" [conscience de soi]. Ale dłużej nie możemy używać tego wyrażenia, w którym sformułowanie de soi przywołuje jeszcze ideę poznania. (Odtąd przyimek de umieszczać będziemy w nawiasie, aby wskazać, iż odpowiada on jedynie konieczności gramatycznej)1. Tę świadomość siebie [consciencc. (de) soi] powinniśmy traktować nie jako nowy rodzaj świadomości, iecz jako jedyny możliwy dla świadomości czegoś sposób istnienia. Jak przedmiot rozciągły musi istnieć w trzech wy- miarach, tak intencja, przyjemność, cierpienie mogą istnieć jedynie jako bez- pośrednia świadomość samych siebie. Byt intencji może być jedynie świado- mością, gdyż w innym przypadku intencja byłaby rzeczą w świadomości. Nie należy zatem myśleć, że jakaś przyczyna zewnętrzna (organiczne zabu- rzenie, nieświadomy impuls czy jakieś inne Erlebnis [przeżycie]) mogłaby zdeterminować pojawienie się pewnego zdarzenia psychicznego - na przy- kład przyjemności - i że to zdarzenie, zdeterminowane w ten sposób w swo- jej materialnej strukturze, musiałoby z kolei zaistnieć jako świadomość siebie. Kto by tak myślał, ze świadomości nietetycznej czyniłby pewnąjakość świa- domości pozycyjnej (w tym sensie, że np. postrzeżenie - pozycyjna świado- mość - tego oto stołu miałoby jeszcze dodatkowo jakość świadomości sie- bie), ponownie popadając w złudzenie teoretycznego prymatu poznania. Ponadto oznaczałoby to, że zdarzenie psychiczne czyni się rzeczą i przypisu- je mu tylko jakość bycia świadomym, wedle tej samej reguły, która pozwala mi przypisać lej oto bibule jakość bycia różową. Przyjemność nie może się różnić - nawet logicznie - od świadomości przyjemności. Świadomość przy- jemności jest konstytutywna dla samej przyjemności jako sam sposób jej ist- nienia, jako jej tworzywo, nie zaś jako pewna forma, która dopiero później nakładałaby się na samą „przyjemnościową" materię. Przyjemność - nawet w formie wirtualnej, jako możność - nie może istnieć „przed"1 świadomością przyjemności. Przyjemność w możności mogłaby istnieć tylko jako świado- mość jej bycia w możności; możliwość w świadomości to tyle, co świadomość możliwości. 1 Specjalne zabiegi dotyczące pisowni wyrażenia conscience de soi wynikają ze specyfiki języka francuskiego i z wyraźnie deklarowanego zamysłu Sartre^a, by świadomości siebie nie traktować jako pewnej postaci poznania, tzn. wiedzy o sobie czy też na swój temat. Ponieważ użycie przyimka de w języku francuskim mogłoby sugerować takie niepożąda- ne rozumienie, Sartre umieszcza go w nawiasie. Polskie wyrażenie ..świadomość siebie" wydaje się szczęśliwie unikać takich komplikacji (przyp. tłum.). Z drugiej strony, jak to przed chwilą pokazywałem, należy unikać defi- niowania przyjemności poprzez jej świadomość. Oznaczałoby to bowiem popadanie w idealizm świadomości, który okrężną drogą doprowadziłby nas do prymatu poznania. Przyjemność nie powinna się ulatniać w obliczu świa- 16 Wprowadzenie dotuości siebie, nie powinna się za nią chować; jest przecież konkretnym, pełnym i absolutnym zdarzeniem, nie zaś jakimś przedstawieniem. Tak jak świadomość siebie nie jest jakością przyjemności, tak w tym samym stopniu przyjemność nie jest jakością świadomości siebie. Tak jak nie ma najpierw przyjemności (nieświadomej lub psychologicznej), która dopiero później zys- kiwałaby jakość bycia świadomą, jakby rzucono na nią strumień światła, tak też nie ma najpierw świadomości, która następnie otrzymywałaby pobudze- nie nazywane „przyjemnością", jako specyficzny emocjonalny odcień, na podobieństwo barwionej wody. Istnieje tu jeden niepodzielny, nierozkiadalny byt - nie substancja podtrzymująca swoje jakości jako byty podrzędne, nie- jako gorszego rodzaju, aie jeden byt, który w całej pełni jest egzystencją. Przyjemność jest bytem świadomości siebie, a świadomość siebie jest racją bytu przyjemności. Bardzo dobrze wyraża to Heidegger, kiedy (mówiąc co prawda o Dasein, anie o świadomości) pisze tak: „To »jak« {essentia) bytu, jeśli w ogóle można o tym mówić, musi być pojęte na podstawie jego bycia (existentiayn. Oznacza to, że świadomość nie powstaje jako pojedynczy eg- zemplarz pewnej abstrakcyjnej możliwości, lecz wyłaniając się w łonie sa- mego bytu, tworzy i utrzymuje swoją istotę, tzn, syntetyczny układ swoich możliwości. Oznacza to także, iż sposób istnienia świadomości jest odwrotnością tego sposobu istnienia, który ujawnia nam tzw. dowód ontologiczny. Ponieważ świadomość nie jest możliwa zanim zaistnieje, lecz właśnie jej istnienie jest źródłem i warunkiem wszelkiej możliwości, jej istota zakłada istnienie. Traf- nie wyraża to Husserl. mówiąc o jej „faktycznej konieczności". Aby była jakaś istota przyjemności, konieczne jest, aby najpierw był fakt świadomości tej przyjemności. Daremnie by próbowano przywoływać rzekome prawa świadomości, których spójny zbiór miałby stanowrić jej istotę. Prawo jest bowiem transcendentnym przedmiotem poznania; dlatego może istnieć świa- domość prawa, lecz nie prawo świadomości. Dla tych samych powodów świadomości nie można przypisać innej niż ona sama motywacji. Gdyby było inaczej, trzeba by było myśleć, że świadomość - w tej mierze, w jakiej byłaby skutkiem, jest siebie nieświadoma. Musiałaby w jakimś sensie być, nie będąc świadomą tego, że jest. W ten sposób popadlibyśmy w to nazbyt częste złudzenie, które ze świadomości czyni połowiczną nieświadomość bądź bierność. Lecz świadomość jest świadomością w całej pełni. Mogłaby więc być ograniczona jedynie przez siebie samą. 1 M. Heidegger, Bycie i czas,\\um. B, Baran, Warszawa 1994, s. 58, Sartre zmienił oryginal- ny tekst, zastępując „czym jest" (Was-sein) ,jak" [comment], (przyp. tłum). W poszukiwaniu bytu 17 Tej samodeterminacji świadomości nie należy pojmować jako czegoś w rodzaju genezy, tzn. rodzenia się bądź powstawania, bo trzeba by było wówczas założyć, iż świadomość jesl wcześniejsza od swego własnego ist- nienia. Nie należy również pojmować tego tworzenia siebie jako aktu. W takim przypadku świadomość byłaby świadomością siebie tylko jako akt, a tak nie jest. Świadomość jest pełnią istnienia, a to determinowanie siebie przez siebie jest pewną charakterystyką esencjalną. Będzie nawet roztropnie nie naduży- wać wyrażenia „przyczyna siebie", które pozwala domniemywać jakieś roz- wijanie się, przejście od jednego stanu do innego [une progression], relację typu- przyczyna - skutek. Słuszniej będzie mówić po prostu: świadomość istnieje przez siebie. Nie H2eba przez to rozumieć, że „wydobywa się z nico- ści". Nie mogłoby być „nicości dla świadomości" przed świadomością. ,JPrzed>ł świadomością można pomyśleć tylko pełnię bytu, którego żaden element nie może odsyłać do nieobecnej świadomości- Aby była nicość dla świadomości, trzeba świadomości, która była i której już nie ma; trzeba świa- domości jako świadka, który zakłada nicość tej pierwszej świadomości po to, by dokonać syntezy rozpoznania. Świadomość jest wcześniejsza od nico- ści i wydobywa się11 z bytu1. Być może komuś z trudem przyjdzie zaakceptować te wnioski. Lecz jeśli przyjrzeć się im lepiej, okażą się całkowicie jasne; paradoksem jest nie to, że są istnienia istniejące same przez siebie, ale to, że są nie tylko one. Naprawdę nie do pomyślenia jest istnienie bierne, tzn, istnienie, które trwa, choć nie ma siły, by siebie tworzyć, ani by siebie zachować. Z tego punktu widzenia nie ma niczego bardziej niezrozumiałego niż zasada inercji. Z czego zresztą „wywo- dziłaby się" świadomość, gdyby mogła z czegoś .,się wywodzić"? Zapewne z głębokich pokładów tego, co nieświadome lub fizjologiczne. Jeśli jednak za- pytamy, jak z kolei mogą istnieć i skąd wywodzą swoje istnienie wspomniane pokłady, ponownie dojdziemy do pojęcia istnienia biernego, 1o znaczy zupełnie nie będziemy mogli zrozumieć, w jaki sposób te nieświadome dane, które swe- go istnienia nie wywodzą z samych siebie, mogą mimo to je przedłużać i jesz- cze znajdować siłę. by wytworzyć świadomość. Właśnie na to wskazuje dość spore uznanie, jakim się cieszył dowód nazywany a contingentia mttndi2. 1 Nie znaczy to wcale, że świadomość jest podstawą bym Wręcz przeciwnie, jak zobaczy- my później, byt świadomości jest całkowicie przygodny. Chcemy tyiko wskazać, że: 1) nic nie jest przyczyną świadomości; 2) świadomość jest przyczyną swego własnego sposobu bycia. *„Z przygodności świata" - jeden z sześciu dowodów na istnjęnie Boga, podanych przez św. Tomasz z Akwinu (przyp, tium.). W ten sposób, odstępując od prymatu poznania, odkryliśmy byt poznają- cego i napotkaliśmy absolut - ten sam absolut, który XVII-wieczni racjona- liści zdefiniowali i logicznie ukonstytuowali jako przedmiot poznania. Lecz właśnie dlatego, że chodzi tu o absolut egzystencjalny, a nie poznawczy, nie podpada on pod ten osławiony zarzut, zgodnie z którym absolut poznany nie jesl już absolutem, ponieważ relatywizuje się do posiadanego na jego temat poznania. W rzeczywistości absolut jest tu nie tyle rezultatem logicznej konstrukcji w dziedzinie poznania, ile podmiotem najbardziej konkretnego z doświadczeń. I nie jest wcale relatywny względem tego doświadczenia, ponieważ po prostu jest tym doświadczeniem. Jest więc absolutem niesub- stancjalnym. Ontologiczny błąd kartezjańskiego racjonalizmu polega na tym, iż nie dostrzeżono, że jeśli absolut definiuje się poprzez prymat istnienia w stosunku do istoty, to nie może on być rozumiany jako substancja. Świa- domość nie ma w sobie niczego substancjalnego, jest czystym „zjawiskiem" w tym sensie, że istnieje tylko o tyle, o ile się sobie jawi. Lecz właśnie dlate- go, że jest czystym zjawiskiem, że jest całkowitą pustką (ponieważ cały świat jest poza nią), z racji zachodzącej w mej tożsamości zjawiska i istnienia, świadomość może być uważana za absolut. IV. Byt percipi Wydaje się, że doszliśmy do kresu naszych poszukiwań. Sprowadziliśmy rzeczy do powiązanej całości ich wyglądów, a następnie stwierdziliśmy, że te wyglądy domagają się bytu, który sam nie byłby już wyglądem. Percipi ode- słało nas do jakiegoś percipiens, którego byt odsłonił się nam jako świado- mość. W ten sposób doszlibyśmy do ontologicznej podstawy poznania, do pierwotnego bytu, któremu się jawią wszystkie inne zjawiska, do absolutu, w stosunku do którego każdy fenomen jest względny. To nie podmiot w kantowskim sensie tego słowa, ale sama podmiotowość, czysta immanen- cja uobecniania się siebie wobec siebie samego [de soi a soi]. Od tej chwili wymknęliśmy się idealizmowi: dla niego miarą bytu jest poznanie, a to pod- porządkowuje go regułom dualizmu. Zgodnie z nimi, nie ma innego bytu niż byt poznany, choćby chodziło o samo myślenie; myślenie jawi się sobie wy- łącznie poprzez własne wytwory, a to znaczy, że nigdy nie uchwycimy go inaczej niż w postaci znaczenia gotowych już myśli; zaś filozof poszukujący myślenia musi śledzić ukonstytuowane już nauki, aby wydobyć z nich myś- lenie jako warunek ich możliwości. My natomiast, przeciwnie, uchwyciliśmy byt, który wymyka się poznaniu i który jest jego podstawą; myślenie, które nic jest dane jako przedstawienie bądź jako znaczenie wyrażonych j uż myśli, lecz jest bezpośrednio ujmowane w swoim istnieniu - a ten sposób ujmowa- nia jest samą strukturą bytu, nie zaś zjawiskiem poznawczym. Znajdujemy się teraz na obszarze husserlowskiej fenomenologii, choć sam Husserl nie zawsze był wiemy swojej pierwotnej intuicji. Czy jednak to nas zadowala? Napotkaliśmy byt transfenomenalny, ale czy jest to byt, do którego odsyłał fenomen bytu. czy też raczej jest to byt fenomenu? Innymi słowy, czy byt świadomości wystarczy do ugruntowania bytu zjawiska jako zjawiska? Oderwaliśmy byt od fenomenu, aby go nadać świadomości, i liczyliśmy, że następnie ona mu go zwróci. Czy będzie mogła tego dokonać? Dowiemy się (ego dzięki badaniu ontologicznych wymagań percipi. Zauważmy najpierw, iż jest byt rzeczy postrzeganej, o ile tylko jest po- strzegana. Nawet gdybym chciał sprowadzić ten oto stół do jakiejś syntezy subiektywnych wrażeń, musiałbym przynajmniej zauważyć, że poprzez tę syntezę odsłania się stół jako stół, że to on jest jej transcendentną granicą, racją i celem. Stół jest usytuowany niejako „naprzeciw" poznania, stoi „przed" [devani]] poznaniem, i nie mógłby być utożsamiony z posiadanym na jego temat poznaniem, gdyż w innym przypadku byłby świadomością, to znaczy czystą immanencją, i zniknąłby jako stół. Dla tego samego powodu, nawet jeśli tylko czysto pojęciowa różnica winna oddzielać ów stół od syntezy su- biektywnych wrażeń, za pośrednictwem której go ujmujemy, stół nie może AR'tą syntezą, gdyż to oznaczałoby jego sprowadzenie do syntetycznej funkcji łączenia. Skoro zatem to, co poznane, nie może się rozpłynąć w samym poznaniu, należy przyznać mu byt. Mówi się nam, że ten byt to właśnie percipi. Przyznajmy najpierw, że byt percipi nie może się sprowadzać do bytu jakiegoś percipiens, tzn. do świadomości, tak jak stół nie sprowadza się do zbioru powiązanych ze sobą przedstawień. Co najwyżej można by powie- dzieć, że byt percipi jest relatywny względem tamtego bytu. Jednak ta rela- tywność nie zwalnia z obowiązku badania bytu percipi. 1 Devant, a zatem w sensie przestrzennym, a nie czasowym (przyp. tłum.). Otóż czasownik percipi jest formą bierną. Jeśli zatem byt fenomenu po- lega na jego percipi, to ów byt jest biernością. Relatywność i bierność - takie byłyby charakterystyczne struktury esse, o ile to ostatnie sprowadzałoby się do percipi. Czym jest bierność? Jestem bierny, kiedy zachodzi we mnie mo- dyfikacja, której źródłem, tzn. podstawą i sprawcą, nie jestem ja sam. Mój byt znosi wtedy pewien sposób bycia, którego nie jest źródłem. Tyle tylko, iż aby coś znosić, wciąż ieszcze muszę istnieć, i już z tego powodu moje istnie- nie zawsze wykracza poza bierność. „Bierne znoszenie", na przykład, jest postępowaniem, którego się trzymam i które angażuje moją wolność równie mocno jak „stanowcze odrzucenie1'. Jeśli na zawsze mam być „tym-który- -został-obrażony", to muszę trwać w swoim bycie, co znaczy, że sam przej- muję się swoim istnieniem. Tym samym jednak biorę na swój rachunek i niejako podejmuję obrazę, która mnie spotkała, i w ten sposób przestaję być wobec niej bierny. Stąd zachodzi taka alternatywa: albo nie jestem bierny w swoim bycie, i wtedy staję się podstawą swoich pobudzeń, nawet jeśli na początku nie bytem ich źródłem, albo jestem dotknięty biernością aż po samo istnienie, mój byt jest bytem jedynie otrzymanym, i wtedy wszystko pogrąża się w nicości. Bierność jest więc zjawiskiem podwójnie zrel a ty wizowany nr. zrelatywizowanym do działania tego, kto coś czyni, i do istnienia tego, kto czegoś doznaje. To zakłada, że bierność nie mogłaby dotyczyć samego ist- nienia biernego bytu: jest ona bowiem stosunkiem jednego bytu do drugiego, nie zaś stosunkiem bytu do nicości. Jest niemożliwe, aby percipere pobudza- ło to, co w bycie jest perceptum, jako że po to, by być pobudzonym, percep- tum musiałoby już w jakiś sposób być dane, a zatem istniałoby przed otrzy- maniem istnienia. Można pojąć stwarzanie, ale pod warunkiem że byt stworzony się usamodzielni, że oderwie się od swego stwórcy, by od razu skupić się na sobie i wziąć na siebie swoje istnienie; w tym sensie książka może istnieć niejako przeciw swemu autorowi. Jeśli jednak akt stwarzania ma trwać w nieskończoność, jeśli byt stworzony jest podtrzymywany i wspie- rany nawet w swych najmniej znaczących elementach, jeśli nie ma on żadnej niezależności, jeśli sam w sobie jest tylko nicością, to stworzenie w niczym nie różni się od swego stwórcy i w nim się rozpływa. Mielibyśmy wówczas do czynienia z fałszywą transcendencją, a stwórca nie może mieć nawet złudzenia, że wychodzi poza swoją podmiotowość1. 'Z tego powodu Kartezjańska doktryna substancji znajduje swoje logiczne dopełnienie w filozofii Spinozy. Bierność bytu doznającego domaga się zresztą równej bierności po stro- nie bytu działającego. Wyraża to zasada akcji i reakcji: nasza ręka może gnieść, ciąć, ściskać właśnie dlatego, że i ją można gnieść, ciąć i ściskać. Jaki jest zatem udział bierności w postrzeganiu czy w poznaniu? Są one samą aktyw- nością, samą spontanicznością. Świadomość nie może na nic oddziaływać właśnie dlatego, że jest czystą spontanicznością, że nic nie może poza nią wykroczyć. Tymczasem formuła esse est percipi wymaga, aby świadomość - czysta spontaniczność, która na nic nie może oddziaływać - nadawała byt jakiejś transcendentnej nicości, zachowując przy tym nicość tego bytu: spo- ro tu niedorzeczności. Husserl usiłował odeprzeć te zarzuty, wprowadzając bierność w dziedzinę noezy: jej nośnik to lAp, czyli czysty strumień przeżyć i tworzywo biernych syntez. Jednak w ten sposób do wcześniej wspomnia- nych trudności dorzucił tylko dodatkową trudność. Oto bowiem ponownie /ostały wprowadzone te neutralne dane, których faktyczną niemożliwość dopiero co wykazaliśmy. Niewątpliwie, nie są już one „treściami" świadomo- ści, ale stają się przez to jeszcze bardziej niezrozumiałe. Bowiem i^nie może należeć do świadomości; gdyby było inaczej, nikłaby w jakiejś całkowitej przejrzystości i nie mogłabv dostarczać tej wrażeniowej i stawiającej opór podstawy, którą trzeba przekroczyć, aby dojść do przedmiotu. Jeśli jednak uAy nie należy do świadomości, to skąd bierze swój byt i swoją nieprzejrzy- stość? Jak może równocześnie zachować nieprze)rzystą oporność rzeczy i podmiotowość myślenia? Jej esse nie może się wywodzić z jakiegoś percipi. ponieważ ona sama nie jest nawet postrzegana, skoro świadomość wykra- cza poza mą w stronę przedmiotów. Lecz jeśli czerpie swój byt z siebie sa- mej, to odnajdujemy tu nierozwiązywalny problem stosunku świadomości do bytów od niej niezależnych. A nawet jeśli zgodzić się z Husserlem. że istnieje hyletyczna albo „materialna" [hyletigue] warstwa noezy, to i tak nie można zrozumieć, jak świadomość może wyjść poza swą podmiotowość ku przedmiotowości. Nadając uAy zarazem cechy rzeczy i cechy świadomości, Husserl sądził, iż ułatwia przejście od jednej do drugiej, ale tak naprawdę zdołał tylko stworzyć hybrydę, którą świadomość odrzuca i która nie może stanowić również części świata. Poza tym, jak widzieliśmy, percipi zakłada, że prawem bytu perceptum jest relatywność. Czy można myśleć, że byt tego, co poznane, jest zrelatywi- zowany do poznania? Cóż może znaczyć dla bytu relatywność istnienia, jak nie to, że ów byt ma swoje istnienie w czymś innym niż on sam, tzn. w bycie, którym nie jest? Zapewne dałoby się pomyśleć, że byt jest zewnętrzny wzglę- dem siebie, gdyby rozumieć przez to tyle, iż ów byt jest swoją własną ze- wnętrznością. Ale ten przypadek tu nie zachodzi. Postrzegany byt staje na- przeciw świadomości, a ta nie może go dosięgnąć; on sam z kolei nie może w nią wniknąć, a skoro jest od niej odcięty, jest również odcięty od własnego istnienia. Na nic by się nie zdało, gdybyśmy na sposób Husserla potraktowali ów byt jako coś irrealnego: nawet jako irrealny, musi przecież istnieć. Zatem te dwa określenia: relatywność i bierność, które mogą dotyczyć sposobów bycia, w żadnym razie nie mogą stosować się do bytu. Esse feno- menu nie może być jego percipi. Transfenomenainy byt świadomości me może być podstawą transfenomenalnego bytu fenomenu. Widoczny tu jest błąd fenomenalistów: słusznie sprowadziwszy przedmiot do zespolonej serii zjawisk, sądzili, że sprowadzili jego byt do sekwencji sposobów bycia; dlate- go objaśniali byt przy pomocy pojęć, które mogą się stosować jedynie do sposobów bycia, bowiem wyznaczają relacje między wielością już istnieją- cych bytów. V. Dowód ontologiczny Jeszcze nie przyznaliśmy bytowi tego, co mu należne: sądziliśmy, że nie musimy przyznawać transfenomenalności bytowi fenomenu, skoro odkry- liśmy transfenomenalność bytu świadomości. Zobaczymy, że sama ta trans- fenomenalność świadomości domaga się transfenomenalności bytu fenome- nu. Istnieje specyficzny „dowód ontologiczny", który można wyprowadzić nie z refleksyjnego cogito, ale z przedrefleksyjnego bytu percipiens. Spróbu- jemy go teraz przedstawić. Każda świadomość jest świadomością czegoś. To określenie świadomo- ści można rozumieć w dwóch bardzo różnych sensach: albo rozumiemy przez nie to, że świadomość jest konstytutywna dla bytu swojego przedmio- tu, albo znaczy ono tyle, że w swojej najgłębszej naturze świadomość jest relacją do jakiegoś transcendentnego bytu. Lecz pierwsze rozumienie tej for- muły znosi samo siebie: być świadomością czegoś to tyle, co być wobec pewnej konkretnej i pełnej obecności, która nie jest świadomością. Niewąt- pliwie można mieć świadomość nieobecności. Jednak ta nieobecność z ko- nieczności jawi się na tle obecności. Tymczasem, jak widzieliśmy, świado- mość jest rzeczywistą podmiotowością, a wrażenie jest podmiotową pełnią. Lecz ta podmiotowość nie może wyjść poza siebie, aby ukonstytuować trans- cendentny przedmiot, obdarzając go wrażeniową pełnią. Jeśli zatem za wszelką cenę ktoś chce, aby byt fenomenu zależał od świadomości, to przedmiot musi różnić się od świadomości nie przez swoją obecność, ale przez swoją nieobecność, nie przez swoją pełnię, ale przez swoją nicość. Jeśli byt należy do świadomości, to przedmiot nie jest świadomością nie w tej mierze, w jakiej jest innym bytem, ale w tej, w jakiej jest niebytem. Byłoby to cofanie się w nieskończoność, o którym mówiliśmy w pierwszej części tego dzieła. Na przykład zdaniem Husserla, ożywienie „materialnego" jądra jedynie tymi in- tencjami, które mogą znaleźć swoje wypełnienie (Erfiillung) właśnie w tej „materii" (hyle), nie wystarczy, by sprawić, abyśmy wyszli poza podmioto- wość. Intencje prawdziwie obiektywizujące to intencje puste, te mianowicie, które poprzez obecne i subiektywne zjawisko kierują się ku nieskończonej całości serii zjawisk. Jest zresztą zrozumiałe, że kierują się one ku tej serii, jako że owe zjawiska nigdy nie mogą być dane wszystkie naraz. Dla nieskoń- czonej liczby elementów należących do danej serii jest rzeczą z samej zasady niemożliwą, aby równocześnie istniały wobec świadomości, a zarazem wszyst- kie były faktycznie nieobecne - z wyjątkiem jednego, który jest podstawą przedmiotowości. Gdyby owe wrażenia - nawet w nieskończonej ilości - były obecne, rozpłynęłyby się w podmiotowości; zatem to ich nieobecność nadaje im przedmiotowy byt. Dlatego byt przedmiotu to czysty niebyt. Defi- niuje się zatem jako brak. Jest tym, co się wymyka, co z samej zasady nigdy nie będzie dane, co ujawnia się jedynie poprzez ulotne i kolejno po sobie następujące profile. Aie w jaki sposób niebyt może być podstawą bytu? Jak nieobecna i domniemywana podmiotowość staje się tym, co przedmiotowe? Przyznaję, że wielka radość, której oczekuję, albo wielki ból, którego się obawiam, zyskują z tej racji pewną transcendencję. Lecz ta transcendencja w immanencji nie powoduje naszego wyjścia poza to, co podmiotowe. To prawda, że rzeczy ukazują się poprzez profile - to znaczy po prostu poprzez swoje wyglądy. I jest prawdą, że każdy wygląd odsyła do innych wyglądów. Ale każdy z nich jest już sam w sobie bytem transcendentnym, a nie podmio- tową materią wrażeniową; jest pełnią bytu, a nie brakiem; jest obecnością, nie zaś nieobecnością. Daremnie ktoś by próbował magicznej sztuczki pole- gającej na tym, by rzeczywistość przedmiotu ufundować na podmiotowej peł- ni wrażeniowej, a jego przedm i otowość- na niebycie. Nigdy to, co przedmio- towe, nie wyłoni się z tego, co podmiotowe, ani transcendencja z immanencj i, ani byt z niebytu. Ktoś jednak powie, że Husserl określa świadomość właśnie jako transcendencję. Faktycznie tak właśnie twierdzi, i to jest jego zasadnicze odkrycie. Lecz z chwilą, gdy z noematu czyni coś irrealnego - wyłącznie korelat noezy, którego esse znaczy tyle, co percipi, Husserl całkowicie sprze- niewierza się swojej zasadzie. Świadomość jest świadomością czegoś: to znaczy, że transcendencja jest konstytutywną strukturą świadomości, a zatem świadomość rodzi się jako odniesiona do bytu, który nią nie jest. Właśnie to nazywamy dowodem ontolo- gicznym. Bez wątpienia ktoś odpowie, że wymagania świadomości nie dowo- dzą jeszcze, że te wymagania muszą być spełnione. Jednak ten zarzut byłby nieprawomocny wobec analizy tego, co Husserl nazywa intencjonalnością, choć on sam nie zauważył jej istotnego charakteru. Powiedzieć, że świado- mość jest świadomością czegoś, oznacza, iż świadomość nie istnieje poza tym ścisłym zobowiązaniem, by być odsłaniającą intuicją czegoś, tzn. jakie- goś transcendentnego bytu. Jeśli najpierw przyjmuje się czystą podmioto- wość, to nie tylko nie jest ona w stanie wyjść poza siebie, aby ukonstytu- ować to, co przedmiotowe, ale wręcz — jako „czysta" - musiałaby zniknąć. Tym, co można nazwać podmiotowością we właściwym sensie, jest świa- domość świadomości. Ta świadomość bycia świadomością musi się jednak w pewien sposób określić, a może się określić tylko jako odsłaniająca intu- icja, bo w innym przypadku byłaby niczym. Otóż intuicja odsłaniająca zakła- da to, co odsłaniane. Absolutna podmiotowość może się ukonstytuować je- dynie wobec czegoś odsłanianego, immanencja może się określić jedynie w ujmowaniu tego. co transcendentne. Ktoś pomyśli, że odnajduje tu jakby echo kantowskiej krytyki idealizmu problematycznego. Ale trzeba tu raczej myśleć o Kartezjuszu. Jesteśmy bowiem na płaszczyźnie bytu, a nie pozna- nia; chodzi nie tyle o pokazanie, że zjawiska zmysłu wewnętrznego zakładają istnienie zjawisk obiektywnych i przestrzennych, ile o pokazanie, że w swo- im bycie świadomość zakłada byt nieświadomy i transfenomenalny. W szcze- gólności na nic nie zdałaby się odpowiedź, że faktycznie podmiotowość zakłada przedmiotowość i że konstytuuje samą siebie, konstytuując równo- cześnie to, co przedmiotowe: widzieliśmy przecież, iż podmiotowość jest niezdolna ukonstytuować to, co przedmiotowe. Powiedzieć, że świadomość jest świadomością czegoś, oznacza, że musi się ona tworzyć jako odsłonięte odsłanianie [revćlation tćvelće] bytu, który nią nie jest, i który ukazuje się jako już istniejący, kiedy ona go odsłania. Tak oto wyszliśmy od czystego zjawiska, a doszliśmy do samej pełni bytu. Świadomość jest bytem, którego istnienie konstytuuje istotę, a z dru- giej strony jesl świadomościąbytu, którego istota zakłada istnienie, to znaczy którego zjawisko domaga się bycia. Byt jest wszędzie. Zapewne moglibyśmy do świadomości zastosować definicję, którą Heidegger zastrzega dla Dasein, i powiedzieć, że świadomość jest bytem, któremu wjego byciu chodzi o samo bycie; trzeba by jednak tę definicję uzupełnić i sformułować ją mniej więcej tak: świadomość jest bytem, któremu wjego byciu chodzi o samo bycie, o ile to bycie zakłada byt inny niż ono samo. Jest zrozumiałe, że ów byt to nic innego, jak transfenomenalny byt zja- wisk, a nie jakiś byt noumenalny, który by za nimi się skrywał. To byt tego oto stołu, tej paczki papierosów, tej lampy, a ogólniej ~ byt świata, zakładany przez świadomość. Domaga się ona po prostu, aby byt tego, co siejowi, istniał nie tylko o tyle, o ile sięjawi. Transfenomenalny byt tego. co jest dla świadomości, sam jest bytem-w-sobie. VI. Byt-w-sobie Możemy teraz podać kilka uściśleń dotyczących fenomenu bytu, do któ- rego odwołaliśmy się, sporządzając nasze poprzednie uwagi. Świadomość jest odsłoniętym odsłanianiem bytów, a byty współjawią się przed świado- mością na fundamencie swego bycia. Jednak cechą bycia bytu jest to, że się nie odsłania przed świadomościąsamo w sobie, niejako osobiście; nie można ogołocić bytu z jego bycia: jest ono zawsze obecną podstawą bytu, jest w nim wszędzie, a równocześnie nigdzie. Nie ma bytu, który by nie był bytem pew- nego sposobu bycia i którego by nie ujmowano poprzez sposób bycia, odsła- niający, a zarazem przesłaniający ów byt. Jednak świadomość zawsze może wyjść poza byt, nie w stronę jego bycia, ale w stronę sensu tego bycia. Właśnie to sprawia, że można ją nazwać ontyczno-ontologiczmj, ponieważ podstawową cechą jej transcendencji jest wykraczanie poza to, co ontyczne, w stronę tego, co ontologiczne. Sensem bycia bytu, o ile się odsłania świado- mości, jest sam fenomen bycia. Ów sens sam również ma własne bycie, na fundamencie którego sięjawi. Z tego punktu widzenia można zrozumieć sławny argument scholastyczny, zgodnie z którym w każdym twierdzeniu dotyczą- cym bytu występuje błędne koło, ponieważ każdy sąd na temat bytu zakłada już byt. W rzeczywistości nie ma tu błędnego koła, gdyż nie trzeba ponownie wychodzić poza byt sensu w stronę sensu tego bytu: sens bytu zachowuje ważność w odniesieniu do bytu wszystkich fenomenów, w tym i do własne- go. Zaznaczyliśmy już, iż fenomen bytu sarn nie jest bytem. Wskazuje jednak na byt i się go domaga - chociaż, prawdę mówiąc, wspomniany wcześniej „dowód ontologiczny" zachowuje prawomocność niekoniecznie specjalnie i wyłącznie w odniesieniu do niego; istniejejei/en dowód ontologiczny ważny dla całej dziedziny świadomości. Ten dowód wystarczy do uzasadnienia wszystkich nauk, jakie będziemy mogli wyprowadzić z fenomenu bytu. Fe- nomen bytu, jak każdy fenomen pierwotny, bezpośrednio odsłania się świa- domości. Wobec takiego fenomenu w każdej chwili mamy to, co Heidegger nazywa rozumieniem przedontologicznym, tzn. takim, któremu nie towarzy- szy krystalizacja i utrwalanie w pojęciach oraz wyjaśnianie. Chodzi więc te- raz o to. by odwołać się do tego fenomenu i tym sposobem próbować ustalić sens bytu. Trzeba jednak zauważyć, że: to rozjaśnienie sensu bytu jest prawomocne wyłącznie w odniesieniu do bytu fenomenu. Skoro byt świadomości jest radykalnie odmienny, to jego sens będzie wymagał osobnego rozjaśnienia, wychodząc od odsłoniętego od- słaniania innego typu bytu, bytu-dta-siebie, który zdefiniujemy nieco później, a który przeciwstawia się bytowi-w-sobie. właściwemu dla fenomenu; to rozjaśnienie sensu bytu-w-sobie, którego się tu za chwilę podejmie- my, może być tylko tymczasowe. Aspekty, jakie się nam odsłonią, zakładają jeszcze inne znaczenia, które będziemy musieli później uchwycić i ustalić. Nasze poprzednie rozważania pozwoliły w szczególności odróżnić dwie ab- solutnie odrębne dziedziny bytu: byt przedrefleksyjnego cogito i byt fenome- nu. Chociaż pojęcie bytu ma tę osobliwość, iż dzieli się na dwie całkowicie rozłączne dziedziny, to jednak trzeba jakoś wyjaśnić fakt, że obie te dziedziny mogą być umieszczone pod tym samym szyldem. Będzie to wymagało przyj- rzenia się tym dwóm typom bytu; jest oczywiste, że dopiero wtedy będziemy mogli naprawdę uchwycić sens jednego bądź drugiego typu, gdy będziemy w stanie uchwycić ich prawdziwe relacje z pojęciem bytu w ogóle i relacje między nimi samymi. Badając niepozycyjną świadomość siebie, ustaliliśmy mianowicie, że byt fenomenu w żadnym razie nie może oddziaływać na świa- domość. W ten sposób odrzuciliśmy realistyczną koncepcję relacji między fenomenem a świadomością. Lecz badając spontaniczność cogito niereflek- syjnego, pokazaliśmy także i to, że świadomość nie może wyjść poza swoją podmiotowość, jeśli najpierw jest rozpatrywana pod tym kątem, i że nie jest w stanie oddziaływać na byt transcendentny ani niesprzecznie zawierać w so- bie składników biernych, niezbędnych do ukonstytuowania na ich podstawie bytu transcendentnego. W ten sposób odrzuciliśmy idealistyczne rozwiąza- nie problemu. Wydaje się, że zamknęliśmy przed sobą wszystkie drzwi i że jesteśmy skazani na to, by na byt transcendentny i świadomość patrzeć jak na dwie izolowane, zamknięte całości, między którymi nie jest możliwa żad- na komunikacja. Będziemy musieli pokazać, że istnieje inne rozwiązanie tego problemu, wychodzące poza opozycję realizmu i idealizmu. Istnieje jednak pewna ilość cech, które mogą być ustalone od razu, po- nieważ w większości wynikają z tego. co właśnie stwierdziliśmy. Jasne widzenie fenomenu bycia często było zaciemniane przez bardzo powszechny przesąd, który nazwiemy kreacjonizmem. Ponieważ zakładano, iż Bóg nadał światu istnienie, byt wydawał się zawsze naznaczony pewną biernością. Lecz stworzenie ex nihilo nie może wytłumaczyć pojawienia się bytu, bowiem jeśli byt jest myślany w obszarze podmiotowości, niechby nawet boskiej, to pozostaje wewnątrzpodmiotowym sposobem bycia. W tej podmiotowości nie mogłoby istnieć nawet przedstawienie przedmiotowości, a w konsekwencji nie mogłaby się nawet zamanifestować woła stworzenia czegoś przedmiotowego. Zresztą nawet gdyby byt wyłonił się nagle z pod- miotowości za sprawą jakiegoś wyładowania podobnego do błyskawicy \par la fulguration], o którym mówi Leibniz, to i tak mógłby się ukonstytuować i potwierdzić jako byt jedynie wobec swego stwórcy i niejako przeciw nie- mu, gdyż inaczej w nim by się rozpłynął. Teoria nieustannego stwarzania', odbierając bytowi to, co Niemcy nazywają. Selbststdndigkeit (samoistnością), ' W języku scholastyków: creatio continua (przyp. tłum.). powoduje jego zniknięcie w boskiej podmiotowości. Jeśli byt istnieje w obli- czu Boga, czyli niejako naprzeciw niego, to dlatego, że sam jest dla siebie wsparciem, sam siebie podtrzymuje i nie zachowuje w sobie najmniejszego śladu boskiego stwarzania. Jednym słowem, nawet gdyby byt-w-sobie był stworzony, to i tak nie dalby się wytłumaczyć przy pomocy kategorii stwo- rzenia, bowiem podejmuje swoje bycie niezależnie od niego. Jednak nie nale- ży stąd wnioskować, że byt stwarza sam siebie, bo zakładałoby to, że jest od siebie wcześniejszy. Byt nie może być causa sui na sposób świadomości. Byt jest po prostu sobą. Oznacza to, że nie jest ani biernością, ani aktywnością. Jedno i drugie pojęcie jest ludzkie i oznacza ludzkie postawy bądź narzędzia ludzkich postaw. Mówimy o aktywności, kiedy byt świadomy rozporządza środkami pozwalającymi osiągnąć cel. Biernymi natomiast nazywamy te przed- mioty, wobec których czy poprzez które urzeczywistnia się nasza aktyw- ność, o ile same spontanicznie nie dążą do celu, dla osiągnięcia którego się nimi posługujemy. Jednym słowem, człowiek jest aktywny, a środki, który- mi się posługuje, nazywane są biernymi. W postaci zabsolutyzowanej wspo- mniane pojęcia tracą wszelkie znaczenie. W szczególności byt nie jest ak- tywny: aby był cel i jakieś środki prowadzące do niego, istnieć już musi byt. Tym bardziej nie może być bierny, bowiem aby być biernym, trzeba już być. Spoistość bytu [la consistance-en-soi] urzeczywistnia się poza opozycją ak- tywności i bierności. Tak samo byt jest poza negacją i afirmacją. Afirmacja jest zawsze afirmacją czegoś, a to oznacza, że akt afmnujący różni się od rzeczy afirmowanej. Lecz jeśli założymy afirmację, w której to, co afirmo- wane, wypełni całkowicie to, co afirmujące, i utożsami się z nim, to taka afirmacja sama nie mogłaby się afirmować z powodu jakiegoś nadmiernego wypełnienia i bezpośredniego włączenia noematu do noezy. Właśnie czymś takim jest byt, jeśli - po to, by uzyskać jaśniejsze pojęcia - określimy go w relacji do świadomości: jest noematem w noezie, to znaczy włączeniem w siebie bez najmniejszego choćby dystansu. Z tego punktu widzenia nie powinien być nazywany „immanencją", bowiem immanencja jest mimo wszystko pewnym stosunkiem do siebie, najmniejszym możliwym dystan- sem względem siebie. Byt tymczasem jest sobą, a nie stosunkiem do siebie. Jest immanencją, która nie może się spełnić; afirmacją, która nie może się afirmować; aktywnością, która nie może działać, ponieważ jest on przepeł- niony sobą. Wszystko dzieje się tak, jak gdyby konieczne było „rozprężenie" czy też „rozrzedzenie" bytu [une decompression d'etre], aby z wnętrza tegoż bytu wyzwolić afirmację siebie. Nie powinniśmy zresztą rozumieć tego tak, iż byt jest jedną niezróżnicowaną afirmacją siebie: niezróżnicowanie bytu- -w-sobie wykracza poza nieskończoność afirmacji siebie, w tej mierze, w ja- kiej istnieje nieskończenie wiele sposobów afirmowania siebie. Streścimy te pierwsze rezultaty naszych dociekań, mówiąc, że byt jest bytem-w-sobie. Jeśli jednak byt jest bytem-w-sobie, to oznacza to, iż nie odsyła on do siebie, jak świadomość siebie, lecz po prostu jest sobą czy raczej sobością [soi]. Jest sobą do tego stopnia, iż ustawiczna samozwrotność [ła reflexion perpetuelle], która konstytuuje sobość. przechodzi tu w tożsamość. Dlate- go, w gruncie rzeczy, byt jest więcej niż sobą, a nasze początkowe sformu- łowanie może być jedynie przybliżeniem wynikającym z koniecznych ograni- czeń języka. W rzeczywistości byt jest dla siebie nieprzejrzysty właśnie dlatego, iż jest wypełniony sobą. Wyrazimy to lepiej, mówiąc, że byt jest tym, czym jest. Na pozór jest to formuła ściśle analityczna. W istocie jednak wcale nie sprowadza się do zasady tożsamości, o ile ta rozumiana jest jako bezwarun- kowa zasada wszystkich sądów analitycznych. Najpierw dlatego, że nasza formuła wskazuje na szczególną dziedzinę bytu: dziedzinę bytu-w-sobie. Zo- baczymy, że byt-dla-siebie określa się, zgoła przeciwnie, jako będący tym, czym nie jest, i nie będący tym, czym jest. Chodzi więc tu o pewną partyku- larną zasadę dziedzinową, która jako taka jest syntetyczna. Poza tym formu- łę: byt-w-sobie/e.j/ tym, czym jest, należy przeciwstawić tej formule, która wskazuje na byt świadomości: zobaczymy, że ta ostatnia ma być tym, czym jest. Uświadamia nam to, że słowu „jest" ze zdania „byt jest tym, czym jest", trzeba nadać specjalne znaczenie. Z chwilą, gdy istnieją byty, które mają być tym, czym są, fakt bycia tym, czym sięjest, nie jest już wcale charakterysty- ką czysto aksjomaty czną; staje się przygodną zasadą bytu-w-sobie. W tym sensie zasada tożsamości, jako zasada sądów analitycznych, również jest syntetyczną zasadą dziedzinową bytu. Wskazuje ona na nieprzejrzystość bytu- -w-sobie. Ta nieprzejrzystość nie wynika z naszego położenia względem bytu- -w-sobie w tym sensie, byśmy byli zmuszeni przyswajać go sobie i obserwo- wać, ponieważ jesteśmy „na zewnątrz". Byt-w-sobie nie ma żadnego wnętrza, które przeciwstawiałoby się jakiejś zewnętrzności, i które byłoby analogiczne do jakiegoś sądzenia, jakiegoś prawa, jakiejś świadomości siebie. Byt-w-so- bie nie skrywa żadnej tajemnicy: jest masywny^. W pewnym sensie można go określić jako syntezę. Ale jest to synteza najbardziej nierozerwalna ze wszyst- kich syntez: synteza sobości, czyli siebie z sobą. W sposób oczywisty wyni- ka stąd, że byt jest w swoim byciu izolowany, i że nie pozostaje w żadnej relacji z tym, co nim nie jest. Z samej zasady pozbawiony jest tego wszyst- kiego, co pozwalałoby powiedzieć, że byt jeszcze nie jest tym, czym będzie, W oryg. massif, zarówno w znaczeniu: „monolityczny'1, jak i w znaczeniu: „całkowicie jawny'', „w pełni obecny", „narzucający się" (przyp. tfum.). albo że już jest tym, czym nie jest, a zatem pozbawiony jest tego, co byłoby przechodzeniem i stawaniem się. Byt jest bowiem bytem stawania się, i już z tej racji jest poza stawaniem się. Jest tym, czym jest, a to znaczy, że sam przez się nie mógłby nawet nie być tym, czym nie jest; faktycznie widzieli- śmy, że nie zawiera w sobie żadnej negacji. Jest pełną pozytywnością. Nie zna więc inności: nigdy nie konstytuuje się jako inny niż inny byt; nie może pozostawać w żadnej relacji z tym, co inne. Nieskończenie jest sobą i w byciu sobą się wyczerpuje. Zobaczymy później, że z tego punktu widzenia wymy- ka się czasowości. Po prostu jest, a kiedy się rozpada, nie można nawet powiedzieć, że już nie jest. Albo przynajmniej jest tak, że tylko świadomość może go sobie uświadomić jako już niebędący, właśnie dlatego że sama jest czasowa. On sam jednak nie istnieje jako brak tam, gdzie dotąd był; całkowi- ta pozytywność bycia ukształtowała się na nowo wraz z jego upadkiem. Był, a teraz są inne byty: i to wszystko. Wreszcie - i to będzie nasza trzecia charakterystyka - byt-w-sobie jest. Oznacza to, że byt me może być ani wywiedziony z tego, co możliwe, ani sprowadzony do tego, co konieczne. Konieczność dotyczy bowiem związku między abstrakcyjnymi twierdzeniami o ideach, nie zaś związku między kon- kretnymi bytami. Byt fenomenalny [un existantphenomenal] nigdy nie może być wyprowadzony z jakiegoś innego bytu, o ile i on w ten sposób istnieje [en fant qu'il est existant]. Właśnie to nazywa się przygodnością bytu-w-so- bie. Lecz byt-w-sobie nie może być również wyprowadzony z tego, co moż- liwe. Możliwość jest strukturą bytu-dła-siebie, a zatem należy do innej dzie- dziny bytu. Byt-w-sobie nigdy nie jest ani możliwy, ani niemożliwy, on po prostu jest. Świadomość wyrazi to w terminach antropomorficznych, mó- wiąc, że jest go za dużo, że jest w nadmiarze [il est de trop], co oznacza, iż z niczego i w żaden sposób nie potrafi go ona wywieść: ani z innego bytu, ani z możliwości, ani z koniecznego prawa. Niestworzony, bez jakiejkolwiek ra- cji bytu, bez jakiejkolwiek relacji z innym bytem, byt-w-sobie jest w nadmia- rze na całą wieczność. Byt jest. Byt jest w sobie. Byt jest tym, czym jest. Oto trzy charaktery- styki, które wstępne badanie fenomenu bytu pozwala przypisać bytowi feno- menów. W tej chwili nie możemy posunąć dalej naszych dociekań. To nie badanie bytu-w-sobie - tego, który zawsze jest tylko tym, czym jest - po- zwoli nam ustalić i wyjaśnić jego relacje z bytem-dla-siebie. W ten sposób wyszliśmy od „zjawisk" i stopniowo doszliśmy do ustalenia dwóch typów bytu: bytu-w-sobie i bytu-dla-siebie, co do których nasze rozeznanie jest na razie powierzchowne i niepełne. Sporo pytań pozostaje wciąż jeszcze bez odpowiedzi: jaki jest głęboki sens tych dwóch typów bytu? Dla jakich powo- dów oba należą do bytu pojmowanego ogólnie? Jaki jest sens bytu, jeśli obej- muje on te dwie radykalnie rozdzielone dziedziny? Jeśli zarówno idealizm, jak i realizm nie są w stanie wyjaśnić relacji, jakie faktycznie łączą te dziedziny, choć teoretycznie nie powinny pozostawać w żadnych związkach, to jakie inne rozwiązanie można dać temu problemowi? I w jaki sposób byt fenome- nu może być transfenomenalny? Napisaliśmy to dzieło, aby spróbować udzielić odpowiedzi właśnie na te pytania. CZĘŚĆ PIERWSZA PROBLEM NICOŚCI ROZDZIAŁ PIERWSZY Pochodzenie negacji I. Pytanie Nasze poszukiwania doprowadziły nas do samego jądra bytu. Z drugiej jednak strony utknęły w ślepym zaułku, ponieważ nie mogliśmy ustalić związku między dwiema odkrytymi przez nas dziedzinami bytu. Zapewne stało się tak dlatego, że wybraliśmy złą perspektywę dła naszych badań. Kartezjusz stanął przed analogicznym problemem, gdy musiał zająć się relacjami między duszą a ciałem. Radził wówczas szukać rozwiązania tego problemu w obszarze, w którym faktycznie urzeczywistnia się związek substancji myślącej z sub- stancją rozciągłą, tzn. w wyobraźni. To cenna rada, choć zapewne nasza trudność nie jest tożsama z problemem Kartezjusza, i inaczej niż on pojmuje- my wyobraźnię. Można jednak zapamiętać, iż nie należy najpierw rozdzielać dwóch członów relacji, aby następnie próbować je ponownie łączyć: sama relacja jest już przecież syntezą. Co więcej, rezultaty analizy nie mogą się pokrywać z momentami tej syntezy. Pan Laporte mówi, że dokonuje się abs- trakcji wtedy, gdy myśli się w izolacji coś, co wcale nie jest po to, by istnieć w izolacji. Konkret, zgoła przeciwnie, jest całością, która może istnieć sama przez się. Tego samego zdania jest Husserl: wjego opinii czerwień jest abs- traktem, bo barwa nie może istnieć bez jakiegoś kształtu. Natomiast konkre- tem jest „rzecz" czasoprzestrzenna, ze wszystkimi swymi określeniami. Z tego punktu widzenia sama świadomość jest abstraktem, ponieważ w istocie za- wiera w sobie źródłowe ukierunkowanie na byt-w-sobie. Z drugiej strony również sam fenomen byłby abstraktem, ponieważ w istocie musi „jawić się" jakiejś świadomości. Konkretem może być tylko syntetyczna całość, której momentami jedynie są i świadomość, i fenomen. Konkretem jest czło- wiek w świecie wraz z tą specyficzną więzią łączącą człowieka ze światem, którą na przykład Heidegger nazywa „byciem-w-świecie". Pytać „doświad- czenie" o warunki jego możliwości, jak czynił to Kant, albo - jak Husserl - przeprowadzać redukcję fenomenologiczną, która sprowadzi świat do stanu noematycznego korelatu świadomości, to tyle, co świadomie zaczynać od abstraktu. Lecz nie odtworzy się już konkretu przez zwykle sumowanie bądź organizowanie wyabstrahowanych z niego elementów, tak jak w systemie Spinozy nie można dojść do substancji przez nieskończone sumowanie jej modi. Relacja między dziedzinami bytu jest źródłową erupcją, należącą do samej struktury tych dwu rodzajów bytu. Odkrywamy ją już od pierwszego wejrzenia. Wystarczy otworzyć oczy i z całą naiwnością zapytać o nią tę całość, którą jest człowiek-w-świecie. Dzięki opisowi tej całości będziemy mogli odpowiedzieć na takie dwa pytania: 1) czymjest ta syntetyczna relacja, którą nazywamy „byciem w świecie"? 2) czym muszą być człowiek i świat, aby taka relacja między nimi była w ogóle możliwa? Prawdę mówiąc, oba pytania przechodzą w siebie nawzajem i nie można oczekiwać, że uda się nam odpowiedzieć na każde z nich oddzielnie. Ale każde z ludzkich zacho- wań, jako zachowanie człowieka w świecie, może nam równocześnie ujaw- nić i człowieka, i świat, i łączącą ich relację, pod warunkiem że będziemy rozważać te zachowania jako rzeczywistości obiektywnie uchwytne, a nie jako subiektywne pobudzenia, które odsłaniałyby się wyłącznie przed spoj- rzeniem refleksji. Nie ograniczymy się do analizy jednego zachowania. Przeciwnie, spró- bujemy opisać ich więcej, tak aby przechodząc od jednego zachowania do drugiego, wniknąć w głęboki sens relacji „człowiek-świat". Przede wszyst- kim jednak należy wybrać jakieś zachowanie podstawowe, które mogłoby nam służyć jako nić przewodnia w naszych dociekaniach. Otóż same te dociekania dostarczają nam pożądanego przykładu takiego zachowania. Jeśli tego człowieka, którym jestem ja sam, postrzegam takim, jakim w tym momencie jest w świecie, stwierdzam, że stoi on wobec bytu w postawie pytającej. W tym właśnie momencie, w którym pytam: „Czy istnieje zachowanie, które mogłoby mi odsłonić relację między człowiekiem a światem?", stawiam przecież pytanie. Mogę to pytanie rozważyć w sposób obiektywny, bowiem nie ma większego znaczenia, czy pytającym jestem ja sam, czy też czytelnik, który czyta moje słowa i pyta wraz ze mną. Ale z drugiej strony to pytanie nie jest po prostu obiektywnym zbiorem słów zapisanych na tej oto kartce papieru: jest w gruncie rzeczy obojętne na znaki, za pomocą których jest wyrażone. Jednym słowem, jest to ludzka postawa, obdarzona pewnym znaczeniem. Cóż nam ta postawa odsłania? W każdym pytaniu stajemy wobec bytu, który zapytujemy. Każde pyta- nie zakłada zatem byt, który pyta, i byt, który jest pytany. Nie jest to pier- wotna relacja człowieka do bytu-w-sobie, lecz mieści się w granicach tej relacj i i j uż j ą zakłada. Z drugiej strony zapytywany byt pytamy o coś. To, o co pytam ów byt, ma udział w transcendencji bytu: pytam byt o jego sposoby bycia i o jego bycie. Z tego punktu widzenia pytanie jest pewną odmianą oczekiwania: oczekuję odpowiedzi pytanego bytu. Oznacza to, że na gruncie poprzedzającej pytanie zażyłości z bytem oczekuję od tego bytu, iż odsłoni mi swój byt bądź swój sposób bycia. Odpowiedzią będzie jakieś „tak" lub jakieś „nie". Istnienie tych dwu równie obiektywnych i wykluczających się możliwości z samej zasady odróżnia pytanie od twierdzenia lub przeczenia. Owszem, istnieją pytania, które na pozór nie dopuszczają odpowiedzi nega- tywnych, takie jak na przykład wcześniej postawione pytanie: „Cóż nam odsłania ta postawa?". W rzeczywistości jednak widać, że na tego typu py- tania zawsze można odpowiedzieć, na przykład: „Nic" albo „Nikogo", albo „Wcale nie". W ten sposób, w chwili gdy stawiam pytanie: „Czy istnieje zachowanie, które mogłoby mi odsłonić relację między człowiekiem a świa- tem?", dopuszczam z samej zasady możliwość odpowiedzi negatywnej, na przykład takiej: „Nie, podobne zachowanie nie istnieje". Znaczy to, że zga- dzamy się stanąć wobec transcendentnego faktu nieistnienia takiego zacho- wania. Być może ktoś będzie skłonny nie wierzyć w obiektywne istnienie niebytu. Ktoś taki powie po prostu, że w tym wypadku faktyczny stan rze- czy odsyła mnie do mojej podmiotowości: od transcendentnego bytu dowie- działbym się, że poszukiwane zachowanie jest czystą fikcją. Lecz, po pierw- sze, nazywać to zachowanie czystą fikcją to tyle, co maskować negację, wcale jej przy tym nie usuwając. „Być czystą fikcją" znaczy tu bowiem tyle, co „nie być niczym innym jak tylko fikcją"- Po drugie, usunąć rzeczywi- stość negacji to tyle, co sprawić, że zniknie rzeczywistość samej odpowie- dzi. Tej odpowiedzi udziela mi przecież w istocie sam byt, a zatem to on odsłania mi negację. Dla pytającego istnieje więc stała i obiektywna możli- wość odpowiedzi negatywnej. Wobec tej możliwości pytający, przez sam fakt, że pyta, znajduje się niejako w sytuacji nieokreśloności: nie wie prze- cież, czy odpowiedź będzie pozytywna, czy negatywna. Pytanie jest więc pewnego rodzaju mostem rzuconym między dwoma niebytami: niebytem wiedzy w człowieku i możliwościąniebytu w transcendentnym bycie. W koń- cu, po trzecie, pytanie zakłada istnienie prawdy. Samym pytaniem pytający potwierdza, że oczekuje obiektywnej odpowiedzi - takiej, by można było powiedzieć: „jest tak, a nie inaczej". Jednym słowem, prawda, z racji zróżni- cowania w bycie, wprowadza trzeci niebyt określający pytanie: niebyt ogra- niczający [de limiiation]. Ten potrójny niebyt warunkuje wszelkie pytanie, a w szczególności pytanie metafizyczne - właśnie to, które jest naszym py- taniem. Wyruszyliśmy na poszukiwanie bytu i wydawało nam się, że za sprawą serii naszych pytań doszliśmy do samego jądra bytu. Tymczasem, w chwili gdy myśleliśmy, że już osiągamy cel, rzut oka na samo pytanie odkrywa nagle przed nami, że jesteśmy otoczeni nicością. To właśnie stała możliwość niebytu, poza nami i w nas, warunkuje nasze pytanie o byt. I to również niebyt zakreśli granice naszej odpowiedzi: lo. czym byt będzie, z konieczno- ści wyłoni się na tle tego, czym nie jest. Jakakolwiek by była ta odpowiedź, zawsze będzie ją można sformułować tak: „byt jest właśnie tym, a poza tym niczym'1. Tak oto ujawnił się nam właśnie nowy składnik rzeczywistości: niebyt. Nasz problem komplikuje się jeszcze bardziej, bo musimy rozważyć nie tylko relacje między bytem ludzkim a bytem-w-sobie, ale także relacje między by- tem a niebytem, jak również między niebytem ludzkim i niebytem transcen- dentnym. Przyjrzyjmy się jednak temu lepiej. II. Negacje Być może ktoś nam zarzuci, że byt-w-sobie nie może udzielać negatyw- nych odpowiedzi. Czyż sami nie mówiliśmy, że jest on poza afirmacjami i negacjami? A zresztą potoczne doświadczenie, rozpatrywane samo w so- bie, nie wydaje się odsłaniać nam niebytu. Oto na przykład myślę sobie, że mam w portfelu 1500 franków, a znajduję ich tylko 1300; ktoś powie, że to wcale nie znaczy, iż doświadczenie odsłoniło przede mną niebyt 1500 fran- ków; tak naprawdę po prostu doliczyłem się 13 stufrankowych banknotów. To mnie powinna być przypisana negacja we właściwym tego słowa zna- czeniu: pojawiałaby się ona dopiero na poziomie aktu sądzenia, poprzez który przeprowadzałbym porównanie między rezultatem oczekiwanym a rezulta- tem faktycznie uzyskanym. Negacja byłaby po prostu cechą sądu, a oczeki- wanie pytającego byłoby oczekiwaniem na sąd stanowiący odpowiedź. Jeśli chodzi o nicość, to miałaby ona swe źródło w negatywnych sądach, byłaby pojęciem ustanawiającym transcendentną jedność wszystkich tych sądów, funkcją zdaniową typu: „X nie jest". Widać, dokąd prowadzi ta teoria: daje się tutaj do zrozumienia, że byt-w-sobie jest pełną pozytywnością i nie za- wiera w sobie żadnej negacji. Z drugiej strony negatywny sąd - jako akt podmiotu - jest ściśle związany z sądem afirmatywnym. Nie widać, aby na przykład Kant odróżniał negatywny akt sądzenia - w jego wewnętrznej struk- turze - od aktu afirmacji. W obu przypadkach przeprowadza się syntezę pojęć; wspomniana synteza, która jest konkretnym i pełnym zdarzeniem ży- cia psychicznego, dokonuje się po prostu raz za pośrednictwem spójki „jest'*, a kiedy indziej za pośrednictwem spójki „nie jest". Podobnie ręczna czyn- ność sortowania (oddzielanie) i ręczna czynność dobierania (łączenie) to dwa obiektywne zachowania, faktycznie posiadające tę samą rzeczywistą treść. A zatem negacja byłaby jednym z „krańców" czy też „biegunów" aktu są- dzenia, i z lej racji1 nie zawierałaby się w samym bycie-w-sobie. Jest czymś niejako nierzeczywistym, wciśniętym między dwie pełne rzeczywistości, z których żadna nie chce się do niej przyznać: byt-w-sobie. zapytywany o negację, odsyła do sądu, ponieważ sam jest tylko tym, czym jest; z kolei sąd - całkowita pozytywność psychiczna - odsyła do bytu, ponieważ for- mułuje negację dotyczącą bytu, czyli względem siebie transcendentną. Ne- gacja, jako efekt konkretnych operacji psychicznych, utrzymywana w ist- nieniu właśnie przez te operacje i niezdolna do istnienia sama przez się. ma istnienie na sposób noematycznego korelatu, a jej esse polega dokładnie na jej percipi. Zaś nicość - pojęciowa jedność sądów negatywnych - w najmniej- szym stopniu nie miałaby rzeczywistości, chyba że chodzi o taką rzeczywi- stość, jaką stoicy przyznawali temu, co nazywali lekton2. Czy możemy zaak- ceptować taką koncepcję? Pytanie można sformułować tak: czy negacja - jako struktura zdania 0 charakterze sądu - jest u źródła nicości, czy też raczej nicość - jako struk- tura rzeczywistości - jest źródłem i podstawą negacji? I tak oto problem bytu odesłał nas do problemu pytania jako pewnej ludzkiej postawy, a problem pytania odsyła nas do problemu bytu negacji. 1 Juko związana z aktem sądzącego podmiotu (przyp. tłum.). Dosłownie: „to, co wyrażone", ,,to. co wypowiedziane". W logice stoickiej termin lekton oznaczał to, co istnieje jedynie w zależności od naszego myślenia i mówienia („czyste wyrażenie'"): jako treść myśli, lekton byłby umysłowym odpowiednikiem językowego znaku albo wprost znaczeniem wypowiedzi. Wedle Sartrc'a, lekton ma podobny status jak noemat Husserla (przyp. tłum.}. Jest oczywiste, że niebyt jawi się zawsze w granicach ludzkiego oczeki- wania. Właśnie dlatego, że spodziewam się znaleźć 1500 franków, faktycz- nie znajduję ich tylko 1300. Właśnie dlatego, że fizyk spodziewa się potwier- dzenia swojej hipotezy, przyroda może mu powiedzieć „nie". Daremnie więc byłoby przeczyć, iż negacja pojawia się na pierwotnym tle relacji między człowiekiem a światem; świat odsłania swoje niebyty tylko temu, kto naj- pierw założył je jako możliwości. Ale czy to znaczy, że owe niebyty należy sprowadzić do czystej podmiotowości? Czy to znaczy, że trzeba im nadać znaczenie i sposób istnienia stoickiego lekton albo husserlowskiego noema- lu? Nie sądzimy, by tak było. W pierwszym rzędzie, to nieprawda, że negacja jest tylko cechą czy jakością sądu. Pytanie jest formułowane za pośrednictwem sądu pytającego, ale samo nie jest sądem: jest raczej pewnym zachowaniem poprzedzającym sąd [i/ne conduiłe prejudicative\. Mogę pytać spojrzeniem, gestem; poprzez pytanie staję w pewien sposób wobec bytu, i to odniesienie do bytu jest odniesieniem samego bycia, zaś sąd jest tylko jego możliwym środkiem wy- razu. Tak samo to niekoniecznie człowiek jest tym, kogo pytający pyta o byt; taka koncepcja pytania, czyniąca zeń zjawisko międzypodmiotowe. odrywa je od bytu, z którym jest ściśle zespolone, i pozostawia je zawieszone w próżni jako zwykłą modalność dialogu. Tymczasem należy zrozumieć, że pytanie „dialogowe", zadawane w rozmowie, jest tylko szczególną odmianą pytania, gatunkiem obszerniejszego rodzaju, zaś pytanym bytem nie jest w pierwszej kolejności byt myślący. Kiedy mój samochód ma awarię, pytam o to gaźnik, świece etc; kiedy mój zegarek przestaje chodzić, mogę zapytać zegarmistrza o przyczyny tej niesprawności, ale zegarmistrz z kolei postawi pytania roz- maitym mechanizmom zegarka. Tym, czego oczekuję od gaźnika, i tym, cze- go zegarmistrz oczekuje od mechanizmów zegarka, nie jest wcale sąd; na- prawdę oczekiwane jest odsłonięcie się bytu, na podstawie którego można dopiero sformułować sąd. Jeśli zaś czekam na odsłonięcie się bytu, to zna- czy, że równocześnie jestem przygotowany na ewentualność niebytu. Jeśli pytam o coś gażnik, to zarazem uważam za możliwe, iż w gaźniku nic nie ma, A zatem moje pytanie z natury zawiera pewne poprzedzające sąd rozu- mienie niebytu. Samo w sobie jest odniesieniem bycia do niebytu na tle pier- wotnej transcendencji, to znaczy na tle odniesienia bycia do bytu. Skoro zresztą właściwą naturę zapytywania zaciemnia fakt, iż często człowiek stawia pytania innym ludziom, to wypada tu zauważyć, że wiele zachowań niezwiązanych z sądzeniem ujawnia w całej pierwotnej czystości to bezpośrednie rozumienie niebytu na tle bytu. Jeśli rozważamy na przykład niszczenie, to musimy przyznać, że jest to aktywność, która bez wątpienia będzie mogła posługiwać się sądem jako narzędziem, lecz której nie można zdefiniować jako polegającej wyłącznie albo choćby głównie na sądzeniu. Tymczasem ma ona tę samą strukturę, co zapytywanie. W pewnym sensie człowiek jest jedynym bytem, który może dokonać zniszczenia. Ruchy tek- toniczne czy burza w gruncie rzeczy nie niszczą, a przynajmniej nie niszczą bezpośrednio: po prostu zmieniają one układ mas bytów. Po burzy nie istnieje mniej niż przed burzą. Istnieje coś innego. A nawet to wyrażenie jest niewłaś- ciwe, bowiem po to, by stwierdzić inność, trzeba świadka, który w pewien sposób mógłby zapamiętać przeszłość i porównać ją z teraźniejszościąjawią- cą się w postaci jakiegoś , już nie". Jeśli brak takiego świadka, to po prostu jest byt, tak przed burzą, jak po burzy - i to wszystko. I nawet jeśli cyklon może spowodować śmierć niektórych istot żywych, to ta śmierć będzie znisz- czeniem tylko wtedy, gdy jest w taki sposób przeżywana. Aby zaistniało zniszczenie, konieczne jest odniesienie człowieka do bytu, tzn. jakaś trans- cendencja. I konieczne jest również, aby w granicach tego odniesienia czło- wiek ujął jakiś byt jako zniszczalny. Zakłada to jakieś ograniczające wydzie- lenie czy też odcięcie pewnego bytu z całości bytu, a to - jak widzieliśmy w związku z kwestią prawdy - jest już nicościowaniem [neantisation]. Roz- ważany byt jest właśnie /yw. a poza tym, niczym. Artylerzysta, któremu wy- znacza się jakiś cel, stara się naprowadzić swoje działo dokładnie na ten kieru- nek, r wyłączeniem wszystkich innych. Jednak nie znaczyłoby to jeszcze nic, gdyby nie odkryto kruchości bytu. A czymże jest kruchość, jeśli nie pewnym prawdopodobieństwem niebytu dla bytu danego w określonych okoliczno- ściach? Byt jest kruchy o tyle, o ile nosi w sobie określoną możliwość nieby- tu. Ale to znowu przez człowieka kruchość nawiedza byt, bowiem indywidu- alizujące i wydzielające ograniczenie, o którym dopiero co wspominaliśmy, jest właśnie warunkiem kruchości: to jakiś byt jest kruchy, a nie cały byt, który jest poza wszelkim możliwym zniszczeniem. W ten sposób relacja in- dywidualizującego ograniczenia, zachodząca między człowiekiem a jakimś bytem na pierwotnym tle jego odniesienia do bytu w całości, wprowadza w ów byt kruchość jako przejaw stałej możliwości niebytu. Ale to nie wszyst- ko: aby można było mówić o zniszczałności, człowiek musi się pozytywnie lub negatywnie określić wobec tej możliwości niebytu. Musi podjąć kroki niezbędne bądź do jej urzeczywistnienia (mszczenie we właściwym tego sło- wa znaczeniu), bądź - poprzez zanegowanie niebytu - do jej utrzymania wciąż na poziomie zwykłej możliwości (przedsięwzięcia ochronne). Człowiek za- tem sprawia, że miasta są zniszczalne - właśnie dlatego, że przyjmuje, iż są kruche i cenne, i że podejmuje wobec nich cały szereg przedsięwzięć ochron- nych. Właśnie z powodu tych przedsięwzięć jakiś wstrząs tektoniczny lub wybuch wulkanu może zniszczyć miasta bądź inne ludzkie konstrukcje. Naj- skromniejsze ludzkie budowanie zawiera już niejako w sobie pierwotny sens i cel wojny. Trzeba więc przyznać, że niszczenie jest zasadniczo sprawą ludzką, i że tak naprawdę to człowiek niszczy swoje miasta - bezpośrednio lub za pośred- nictwem wstrząsów tektonicznych; to on niszczy swoje statki - bezpośrednio lub za pośrednictwem cyklonów. Równocześnie jednak trzeba przyznać, że niszczenie zakłada poprzedzające sąd rozumienie nicości jako takiej i pewne zachowanie wobec niej. Poza tym zniszczenie, choć nawiedza byt przez czło- wieka, jest obiektywnym faktem, a nie myślą. W sam byt tej oto porcelanowej wazy wpisana jest kruchość, a jej zniszczenie byłoby absolutnym i nieodwra- calnym zdarzeniem, kióre mógłbym jedynie zarejestrować i potwierdzić. Mo- żemy mówić o transfenomenalności niebytu tak jak o transfenomenalności bytu. Badanie zachowania nazywanego „niszczeniem" doprowadza nas zatem do tych samych wyników, co badanie zachowania pytającego. Jeśli chcemy jednak rozstrzygnąć sprawę ostatecznie, wystarczy tylko rozważyć sąd negatywny sam w sobie i zadać sobie pytanie, czy to on spra- wia, że w samym sercu bytu ujawnia się niebyt, czy też ogranicza się do potwierdzenia wcześniejszego odkrycia Rozważmy taki przykład: o czwar- tej jestem umówiony z Piotrem. Przychodzę spóźniony o kwadrans. Wiem, że Piotr jest zawsze punktualny; czy będzie na mnie czekał? Spoglądam na salę, na przebywających w niej gości, i mówię sobie: „Nie ma go tu". Czy jest coś takiego jak intuicja albo bezpośredni ogląd nieobecności Piotra, czy też negacja pojawia się dopiero wraz z sądem? Na pierwszy rzut oka wydaje się niedorzeczne mówić tu o intuicji albo o oglądzie, ponieważ nie można mieć intuicji czy też oglądu niczego,, a nieobecność Piotra jest właśnie takim niczym. A jednak potoczna świadomość poświadcza tę intuicję. Czyż nie mówi się na przykład: „Właśnie spostrzegłem, że go tam nie ma"? Czy chodzi tylko o zwykłe przesunięcie negacji'.' Przyjrzyjmy się temu bliżej. Jest pewne, że kawiarnia sama przez się, wraz ze swymi gośćmi, stolika- mi, ławeczkami, lustrami, wraz ze swym światłem, zadymioną atmosferą, odgłosami rozmów, odstawianych filiżanek i kroków, krótko mówiąc: wraz ze wszystkim, co ją wypełnia, jest pełnią bytu. I wszystkie konkretne intuicje i oglądy, które mogę tu mieć, są wypełnione tymi zapachami, dźwiękami, barwami - wszystkimi fenomenami, które mają byt transfenomenalny. Podob- nie aktualna obecność Piotra w jakimś miejscu, którego nie znam, jest także pełnią bytu. Wydaje się, że wszędzie znajdujemy pełnię. Trzeba jednak zauwa- żyć, że w procesie postrzegania mamy zawsze do czynienia z konstytuowa- niem się pewnej formy lub figury najakimś tle. Żaden przedmiot, żadna grupa przedmiotów nie jest szczególnie predestynowana do tego, by ukonstytu- ować się jako forma lub jako tło: wszystko zależy od ukierunkowania mojej uwagi. Kiedy wchodzę do kawiarni, aby odszukać tam Piotra, tworzy się syntetyczny układ wszystkich przedmiotów tej kawiarni, na którego tle dany jest Piotr jako ten, kto ma się ukazać. I to konstytuowanie się kawiarni jako tła jest pierwotnym nicościowaniem. Każdy element tej sali - osoba, stół, krzesło - usiłuje się wyodrębnić, wyróżnić na tle utworzonym przez wszyst- kie inne przedmioty, a jednak ponownie popada w niezróżnicowanie tego tła, rozpływa się w tym tle. Bowiem tło jest tym, co jest widziane tylko przy okazji; tym, co jest przedmiotem zupełnie marginalnej uwagi. Dlatego to pier- wotne nicościowanie wszystkich form, które pojawiają się i znikają w całko- witej równoważności jakiegoś tła, jest koniecznym warunkiem pojawienia się formy pierwszoplanowej, jaką jest tu osoba Piotra. To nicościowanie jest dane mojej naocznej intuicji: jestem świadkiem stopniowego rozmywania się i znikania wszystkich przedmiotów, na które spoglądam, w szczególności twarzy, które przez chwilę zatrzymują moją uwagę („Czyżby to był Piotr?"), a później natychmiast się rozpływają właśnie dlatego, że „nie są" twarzą Pio- tra. Gdybym jednak w końcu znalazł Piotra, moja naoczna intuicja zostałaby wypełniona czymś solidnym i trwałym; jego twarz przyciągnęłaby całe; moja, uwagę i wokót niego ukonstytuowałaby się cała. dyskretnie już tylko obecna, kawiarnia. Ale Piotra właśnie tam nie ma. To nie znaczy, że jego nieobecność odkrywam w jakimś konkretnym miejscu tego pomieszczenia. W istocie nie ma Piotra w całej kawiarni Jego nieobecność utrwala niejako kawiarnię w tym stanie zamazania czy rozmycia: kawiarnia pozostaje tłem. nadal narzu- ca się jedynie mojej marginalnej uwadze jako niezróżnicowana całość, wyco- fuje się i wciąż dokonuje swego nicościowania. Tyle tylko, że staje się przy tym tłem dla określonej formy, wciąż niejako wysuwa ją przed siebie, wszę- dzie mi ją okazuje, zaś tą formą, która stale wślizguje się między moje spoj- rzenie a rzeczywiste i solidne przedmioty znajdujące się w kawiarni, jest właśnie ustawiczne wymykanie się, czyli Piotr jako nicość wyodrębniająca się na tle nicościowania kawiarni. Naocznej intuicji jest zatem dane migotanie nicości; jest dana nicość tła, którego nicościowanie wzywa i domaga się, by pojawiła się forma; jest dana forma, czyli nicość, która jako jakieś „nic" prześlizguje się po powierzchni tła. Podstawą sądu: „Piotra tu nie ma", jest więc intuicyj- ne uchwycenie podwójnego nicościowania. Zapewne nieobecność Piotra zakłada jakieś moje pierwotne odniesienie do tej kawiarni: jest nieskończenie wielu ludzi, którzy w moich oczach nie mają żadnego odniesienia do tej ka- wiarni ze względu na to, że brak mojego faktycznego oczekiwania, które by stwierdzało ich nieobecność. Ale rzecz właśnie w tym, że spodziewałem się spotkać Piotra, i moje oczekiwanie sprawiło, że wydarzyła się nieobecność Piotra jako realne zdarzenie dotyczące tej kawiarni; teraz jest już obiektyw- nym faktem to, że odkryłem tę nieobecność i że jawi się ona jako syntetyczna relacja między Piotrem a pomieszczeniem, w którym go szukam. Nieobecny Piotr nawiedza tę kawiarnię i jest warunkiem jej nicościującego konstytu- owania się w tło. Mogę się później bawić formułowaniem sądów w rodzaju: „Wellingtona nie ma w tej kaw iarni, Paula Valery'ego również tu nie ma" etc; ale są to tylko czysto abstrakcyjne znaczenia, zwykłe zastosowania zasady negacji, pozbawione rzeczywistej podstawy i sprawczej mocy Nie potrafią one ustanowić rzeczywistej relacji między kawiarnią a Wellingtonem czy Yalerym: relacja „X-a nie ma" jest tu wyłącznie myślana. To wystarczy, aby pokazać, że niebyt nie dosięga rzeczy poprzez sąd negatywny. Przeciwnie, to sąd negatywny jest warunkowany i podtrzymywany przez niebyt. Jak zresztą mogłoby być inaczej? Jak byśmy mogli choćby tyiko pomyś- leć negatywną formę sądu, gdyby wszystko było pełnią bytu i pozytywno- ścią? Sądziliśmy przez chwilę, że negacja mogłaby się wywodzić z przepro- wadzonego porównania między rezultatem oczekiwanym a rezultatem faktycznie uzyskanym. Spójrzmy jednak na to porównanie. Oto pierwszy sąd - konkretny i pozytywny akt psychiczny, który stwierdza pewien fakt: „W moim portfelu jest 1300 franków". A oto inny sąd, który również nie jest niczym innym niż stwierdzeniem faktu i afirmacją: „Spodziewałem się zna- leźć 1500 franków". Mamy zatem rzeczywiste i obiektywne fakty, pozytyw- ne zdarzenia psychiczne, sądy twierdzące. Gdzie tu miejsce na negację? Czy ktoś może sądzić, że jest ona zwykłym zastosowaniem pewnej kategorii umysłu? Czy można uznać, iż umysł sam w sobie zawiera jakieś „nie" jako specyficzną formę selekcji [de triage] i rozdzielania? W takim jednak przy- padkunegacji odbiera się najmniejszy nawet ślad negatywności. Jeśli się przyj- mie, że kategoria „nie" - rozumiana jako kategoria faktycznie istniejąca w naszym umyśle oraz jako pozytywna i konkretna metoda selekcjonowania i systematyzowania naszego poznania - pojawiła się nagle z powodu obecno- ści w nas pewnych sądów twierdzących i naznaczyła swoim piętnem niektó- re wynikające z tych sądów myśli, to przez takie ujęcie starannie ogołoci się negację z wszelkiej funkcji negatywnej. Negacja jest bowiem odmową czy też odrzuceniem istnienia. Za jej sprawą konstytuuje się pewien byt (lub pe- wien sposób bycia), a następnie zostaje zepchnięty w nicość. Jeśli negacja jest kategorią umysłu, jeśli jest tylko etykietką obojętnie przypisywaną pew- nym sądom, to jak wytłumaczy się to, że może nicościować jakiś byt, może niespodziewanie go wydobyć i nazwać po to tylko, by zepchnąć go w nie- byt? Jeśli wcześniejsze sądy są stwierdzeniami faktów, choćby takimi jak te, które podaliśmy dla przykładu, to negacja musi być niejako swobodnym wy- nalazkiem; musi nas oderwać od tej ściany pozytywności, która nas przytła- cza. Negacja jest nagłym zerwaniem ciągłości, które w żadnym razie nie może wynikać z wcześniejszych aftrmacji, jest wydarzeniem źródłowym i do niczego niesprowadzalnym. Znajdujemy się tu już jednak w dziedzinie świa- domości. A świadomość nie może wytworzyć negacji inaczej jak tylko w postaci świadomości negacji. Żadna kategoria nie może „zamieszkiwać" świadomości i pozostawać w niej na sposób rzeczy. „Nie" -jako nagłe intui- cyjne odkrycie - jawi się jako świadomość bycia świadomością „nie". Jed- nym słowem, jeśli wszędzie jest byt, to nie tylko - jak chce Bergson - nie da się pojąć nicości; z bytu nigdy nie wyprowadzi się również negacji. Koniecz- nym warunkiem, aby można było powiedzieć „nie", jest ustawiczna obec- ność niebytu, tak w nas, jak i poza nami. Konieczne jest więc, aby nicość nawiedzała byt. Skąd jednak wywodzi się nicość? A jeśli jest ona pierwotnym warunkiem zachowania pytającego, czy ogólniej - wszelkiego filozoficznego i naukowe- go dociekania, to czym jest pierwotne odniesienie ludzkiego bytu do nicości i czym jest pierwotne zachowanie nicościujące? III. Dialektyczna koncepcja nicości Jest jeszcze za wcześnie na to, byśmy mogli pretendować do odsłonięcia sensu tej nicości, wobec której tak nagle postawiło nas zapytywanie. Ale już teraz możemy poczynić kilka uściśleń. W szczególności byłoby nieźle ustalić relacje między bytem a nawiedzającym go niebytem. Stwierdziliśmy faktycz- nie pewien paralelizm między zachowaniami ludzkimi wobec bytu i wobec nicości; i od razu pojawia się pokusa, aby byt i niebyt uznać za dwa komple- mentarne składniki rzeczywistości, na podobieństwo światła i cienia. Cho- dziłoby ostatecznie o dwa ściśle równoczesne pojęcia, które w taki sposób zespalają się w wytwarzaniu bytów, iż daremne byłoby ich oddzielne rozwa- żanie. Czysty byt i czysty niebyt byłyby dwiema abstrakcjami, i tylko ich zespolenie byłoby podstawą konkretnej rzeczywistości. Taki jest z pewnością heglowski punkt widzenia. Relacje między Bytem a Niebytem rozważa on w swojej Logice, którą nazywa „systemem czystych określeń myślenia". I tak uściśla tę definicję: Myśli, tak jak je sobie zazwyczaj przedstawiamy, nie są czystymi myśla- mi, bowiem przez byt myślany rozumie się byt, którego treść jest treścią empiryczną. W logice myśli ujmowane są w taki sposób, iż nie mają one innej treści niż treść samego myślenia, którą ono samo tworzy1. Z pewnością te określenia są „tym, co w rzeczach najbardziej wewnętrz- ne", lecz równocześnie - rozważając je „w nich i dla nich samych" - wypro- G.WR Hegel, Enzyklopddie derphilosophischen Wissenschąften im Grundhsse, Wstęp, par. 24. W polskim przekładzie (Encyklopedia nauk filozoficznych, tłum. S.F. Nowicki, Warszawa 1990) brak tego zapisu. Sartre cytuje tu Hegla za dostępnym po francusku wy- borem dzieł niemieckiego filozofa (Morceaux choisis, oprać. Lefebvrc). Odnotujmy, iż zgodnie z przyjętą we francuskich edycjach terminologią, część Heglowskiej Encyklopedii dotyczącą logiki Sartre nazyw a Małą Logiką [Petite Logiąue), zaś odrębne dzieło Hegla, znane w Polsce jako Nauka logiki, nazywa WielkąLogiką{GrandeLogicpie) (przyp. tJum.). wadzą sieje z samego myślenia i w nich samych odkrywa się ich prawdę. Cała praca heglowskiej logiki będzie jednak zmierzała do tego, aby „uwydat- nić mepełność pojęć, które kolejno bierze pod uwagę, i - dla ich zrozumienia - konieczność wzniesienia się do pojęcia pełniejszego, które tamte pojęcia przekracza, a zarazem w sobie jednoczy'"1. Można odnieść do Hegla to, co Le Senne mówi o filozofii Hamelina: „Każde z określeń niższych zależy od określenia wyższego, tak jak abstrakt zależy od konkretu, który jest mu nie- zbędny do urzeczywistnienia się"-. Dla Hegla prawdziwym konkretem jest Istniejące [VExL->ti.mi\ wraz ze swoją istotą, czyli Całość utworzona przez syntetyczne zespolenie wszystkich abstrakcyjnych momentów, które w niej przekraczają same siebie, domagając się swego dopełnienia. W tym sensie byt będzie abstrakcją, najbardziej oderwaną i najuboższą z abstrakcji, jeśli rozważany będzie sam w sobie, to znaczy w oderwaniu od przekraczania siebie w stronę Istoty. Faktycznie, byt odnosi się do Istoty jak to, co bezpośrednie do tego, co zapośredni- czone. Rzeczy, ogólnie biorąc, „są", lecz ich byt polega jedynie na ukazy- waniu istoty By! przechodzi w Istotę. Można to również wyrazić lymi słowami: „Byt zakłada Istotę". Choć w relacji do Bytu Istota jawi się jako zapośredniczona, to jednak właśnie Istota jest prawdziwym początkiem. Byt powraca do swej podstawy. Byt przekracza czy też znosi sarn siebie właśnie w htoeic\ Dlatego Byt oderwany od Istoty, która jest jego podstawą, staje się „zwy- kłą pustą bezpośredniością". Właśnie tak określa go Fenomenologio ducha, „z punktu widzenia prawdy" przedstawiająca czysty Byt jako to, co bezpo- średnie. Zatem jeśli początkiem logiki winno być to, co bezpośrednie, to ów początek znajdziemy w Bycie, który jest „nieokreślonością poprzedzającą wszelkie określenie; absolutnym punktem wyjścia właśnie jako to. co nie- określone". 1 J. Laporte, Le prohleine de 1'Ahstraciion, Presses Universitaires de France 1940, s. 25. 2 R. Le Senne, Inlroduciion d laphilosophie, Akan. Paris 1925, s. 124. ; Zarys logiki (w brzmieniu francuskim: Esc/uisse de la logique), napisany przez Hegla mię- dzy rokiem 1808 a 1S11. a pomyślany jako podstawa dla jego wykładów w gimnazjum w Norymberdze. (Tekst niedostępny w polskim przekładzie - przyp. tłum.). "G.W.F. Hegel, Encyklopedia nauk filozoficznych, tłum. S.F. Nowicki, Warszawa 1990. paragraf 87, s. 145. Por. przyp. 2. Jednak tak określony Byt natychmiast „przechodzi w" swoje przeciwień- stwo. W Malej Logice Hegel pisze tak: „Ten czysty Byt jest czystą abstrak- cją, a przeto tym. co absolutnie negatywne i co, wzięte również w sposób bezpośredni, jest Niczym"4. Czyż bowiem nicość nie jest naprawdę zwykłą (ożsamością z samą sobą, całkowitą pustką, brakiem określeń i treści? Czysty byt i czysta nicość są więc tym samym. A raczej prawdą jest, że się różnią, ponieważ jednak różnica jeszcze się fu me określiła, albowiem był i nic są właśnie jeszcze tym, co bezpośrednie-więc różnica ta, zgodnie z tym, jak występuje ona w nich samych, jest czymś niewypowiadałnym, samym tylko mniemaniem'. Konkretnie znaczy to tyle, (ż „nigdzie, ani na niebie, ani na ziemi, nie ma takiego Czegoś, które by nie zawierało w sobie obu momentów - Bytu i Nicości"2. 1 Tamże, par. 88, s. 147. : Por. Hegel, Nauka logiki, tłum. A. Landman, Warszawa 1967, t. 1, rozdz. 1, s. 97. Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby dyskutować o koncepcji Hegla samej w sobie: dopiero całość rezultatów naszych dociekań pozwoli nam zająć wobec niej stanowisko. Wypada tylko zauważyć, że Hegel sprowadza byt do pew- nego znaczenia tego. co istnieje. Byt jest zamknięty w istocie, która jesl jego podstawą i początkiem. Cała teoria Hegla opiera się na idei, iż trzeba filozo- ficznego postępowania, aby u początku logiki odnaleźć to, co bezpośrednie, wychodząc od tego, co zapośredniczone; odnaleźć abstrakt, wychodząc od konkretu, który jest jego podstawą. Zaznaczyliśmy już jednak, że byt wobec fenomenu nie jest czymś takim jak abstrakt wobec konkretu. Byt nie jest jakąś„strukturą pośród innych struktur", jakimś momentem czy aspektem przedmiotu, lecz jest samym warunkiem wszystkich struktur i wszystkich momentów, jest podstawą, na której ujawnią się cechy fenomenu. Podobnie, jest nie do przyjęcia, aby byt rzeczy „polegał na ukazywaniu ich istoty". Byłby bowiem wówczas konieczny byf tego bytu. Gdyby zresztą byt rzeczy „polegał" na ukazywaniu czegoś, to trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób Hege) mógłby uchwycić czysty moment Bytu, w którym wciąż byśmy nie znajdowali choćby śladu tej pierwotnej struktury. To prawda, że czysty byt jest ujmowany przez intelekt, a następnie wyodrębniany i utrwalany w okreś- leniach tegoż intelektu. Lecz jeśli przekraczanie czy też znoszenie siebie w stronę istoty stanowi pierwotną cechę bytu i jeśli intelekt ogranicza się do „określania i utrwalania w określeniach", to nie bardzo wiadomo, jak mógłby on nie określać bytu jako „polegającego na ukazywaniu". Ktoś powie, że dla Hegla każde określenie jest zaprzeczeniem. Lecz w tym sensie intelekt ogra- nicza się do zaprzeczania, iżby jego przedmiot był inny niż jest. Bez wątpienia to wystarczy, aby uniemożliwić wszelką procedurę dialektyczną, ale nie po- winno wystarczyć, aby unicestwić aż do samych zalążków samo przekra- czanie czy też znoszenie siebie. O ile byt przekracza bądź znosi siebie w czymś innym, wymyka się określeniom intelektu. O ile jednak przekracza bądź znosi siebie jako siebie, tzn. o ile najgłębiej w sobie jest źródłem własnego przekra- czania lub znoszenia, winien się ukazywać intelektowi, który go ujmuje i utrwala w swoich określeniach, właśnie taki jaki jest. Twierdzić, że byt jest tylko tym, czym jest. znaczyłoby przynajmniej tyle, co pozostawić byt nietkniętym, o ile on sam jest swoim przekroczeniem bądź zniesieniem. Na tym polega niejed- noznaczność heglowskiego pojęcia „przekraczanie", które raz wydaje się wyłaniać z największej głębi bytu, kiedy indziej zaś wydaje się zewnętrznym poruszeniem pociągającym byt za sobą. Nie wystarczy stwierdzić, że myśle- nie znajduje w bycie tylko to, czym on jest; trzeba jeszcze wyjaśnić, jak byt, który jest tym, czym jest, może być tylko tym. Tego rodzaju wyjaśnienie wywodziłoby swojąprawomocność z rozważania fenomenu bytu jako takie- go, a nie z właściwych intelektowi procedur negacji. Przede wszystkim trzeba tu jednak zbadać to twierdzenie Hegla, które głosi, że byt i nicość stanowią dwa przeciwieństwa, a różnica między nimi - na rozważanym poziomie abstrakcji - jest tylko zwykłym „mniemaniem". Przeciwstawiać byt nicości jak tezę antytezie, na sposób heglowskiego myślenia, oznacza tyle, co zakładać ich logiczną równoczesność. W ten spo- sób dwa przeciwieństwa pojawiałyby się jako dwa określenia graniczne pewnej logicznej serii. Trzeba się tu jednak zastrzec, że tylko przeciwieństwom może przysługiwać ta równoczesność. ponieważ są one na równi pozytywne (albo na równi negatywne). Ale niebyt nie jest przeciwieństwem bytu: jest z nim sprzeczny, jest jego zaprzeczeniem. Zakłada to logiczną pochodność niebytu w stosunku do bytu, ponieważ jest on bytem najpierw ukonstytuowanym, a później zaprzeczonym. Nie jest więc możliwe, aby byt i niebyt były pojęcia- mi o tej samej treści, ponieważ, zgoła przeciwnie, niebyt zakłada niereduko- walne posunięcie intelektu: jakiekolwiek by było pierwotne niezróżnicowanie bytu, niebyt jest tym samym niezróżnicowaruem, tyle że zaprzeczonym. To, że Hegel implicite wprowadził negację w samą swoją definicję bytu, pozwala mu „przeprowadzić" byt w nicość. Jest to zrozumiałe, ponieważ sama defi- nicja jest negatywna; Hegel powiedział przecież - przywołując sformułowa- nie Spinozy - że wszelkie określenie jest zaprzeczeniem (omnis determinatio est negatio). Czyż sam nie pisze: 1 Tamże, rozdz. I (A. Byt), s. 92. „Byt ten - gdyby wyróżniono w nim jakieś określenie lub treść, albo gdyby został dzięki temu założony jako różny od czegoś innego, nie mógłby być utrzymany w swojej czystości. Byt jest nieokreślonością i pustką. Jeśli można tu mówić o oglądaniu - to nie można w nim niczego oglądać..."1. A zatem to sam Hegel z zewnątrz wprowadza w byt tę negację, którą później odnajdzie, kiedy byt przeprowadzi w niebyt. Tyle tylko, że mamy tu do czynienia z grą słów dotyczącą samego pojęcia negacji. Jeśli bowiem zaneguję wszelkie określenie i wszelką treść bytu, to mogę to uczynić, tylko potwierdzając przynajmniej to, że byt jest. Zatem choćby się zanegowało w odniesieniu do bytu, co tylko się zechce, wciąż nie można sprawić, aby w ogóle nie był, już na mocy samego faktu, iż zaprzecza się, aby był tym czy tamtym. Negacja nie może dosięgnąć bytowości bytu, która jest absolutną pełnią i całkowitą pożytywnością. Niebyt, zgoła przeciwnie, jest negacją, która trafia w samo jądro bytu, w całej jego gęstości i pełni. W samym sercu bytu niebyt neguje siebie. Kiedy Hegel pisze: ..[Byt i nicość] są niczym innym jak pustymi abstrakcjami i każda z tych dwóch abstrakcji jest równie pusta jak druga"1, zapomina o tym, że pustka jest zawsze opustoszona z czegoś2. Otóż byt jest opustoszony z każdego określenia innego niż tożsamość z samym sobą. Niebyt natomiast jest opustoszony z bycia. Jednym słowem, wbrew Heglowi trzeba tu przypomnieć, że byt jest, a niebytu nie ma. 1 Encyklopedia.... dz. cyt., par. 87. s. 146. - .fest to tym dziwmeisze, żc to wiasnie Hegel jako pierwszy zauważy), iz „każda negacja jest negacją określoną", to znaczy odnosi się do jakiejś treści. Dlatego, nawet jeśli byt nie może być podłożem i nośnikiem żadnej wy- odrębnionej jakości, niebyt byłby względem niego logicznie późniejszy, po- nieważ zakłada już byt, aby go zanegować; ponieważ nieredukowalna jakość „nie" dołącza się dopiero do tej niezróżnicowanej masy bytu. abyjąodsłonić. Oznacza to, że nie tylko nie możemy się zgodzić na to, aby byt i niebyt sta- wiać na tej samej płaszczyźnie, ale ponadto musimy wystrzegać się przyjmo- wania nicości jako pierwotnej otchłani, z której wyłoniłby się byt. Użytek, jaki czynimy z pojęcia nicości w jego pospolitej postaci, zakłada zawsze uprzednią specyfikację bytu. Pod tym względem jest uderzające, iż język podsuwa nam osobne pojęcia, określające nicość albo niebyt rzeczy („Nic") i nicość albo niebyt istot ludzkich („Nikt"). W większości przypadków ta specyfikacja jest posunięta jeszcze dalej: wskazując na pewien konkretny zbiór przedmiotów, mówi się na przykład: „Nie dotykaj niczego'', tzn., ściśle rzecz biorąc, niczego z tego zbioru. Podobnie, bywa, iż ktoś, kto jest pytany o ściśle określone zdarzenia z życia prywatnego bądź publicznego, odpowia- da: „Ja nic nie wiem", a to „nic" obejmuje całość faktów, o które się pytało. Sam Sokrates, w swoim sławnym zdaniu: „Wiem, że nic nie wiem", za po- średnictwem tego nic wskazuje właśnie na całość bytu rozumianą jako Praw- da. Gdybyśmy spróbowali, przyjmując na chwilę punkt widzenia naiwnych kosmogonii, zastanowić się nad tym, co „było", zanim zaistniał świat, i gdy- byśmy odpowiedzieli: „nic", bylibyśmy zmuszeni uznać, że zarówno to „za- nim", jak i to „nic" działają niejako wstecz [sont a ęffet retroactif). Oto my, usadowieni w bycie, przeczymy dziś, by istniał jakiś byt przed tym właśnie bytem. Negacja wypływa tu ze świadomości, która zwraca się ku począt- kom. Gdybyśmy tej pierwotnej pustce odebrali własność bycia opustoszoną z tego właśnie świata i z wszelkiej całości, która przybrała fonnę świata, jak również jej własność bycia przedtem, zakładającą jakieś potem, przez odnie- sienie do którego konstytuiyjęjąjako to, co przedtem, zniknęłaby sama nega- cja, ustępując miejsca całkowitej nieokreśloności, niedającej się pojąć nawet - i przede wszystkim - jako nicość. Odwracając formułę Spinozy, mogli- byśmy zatem powiedzieć, że wszelkie zaprzeczenie jest określeniem. Ozna- cza to, że byt poprzedza nicość i jest jej podstawą. Należy to rozumieć nie tylko tak, iż byt ma względem nicości pierwszeństwo logiczne, ale również i tak, że całą swą sprawczość nicość czerpie faktycznie z bytu. Wyrażaliśmy to, mówiąc, że nicość nawiedza byt. Znaczy to, iż byt wcale nie potrzebuje nicości, aby pojąć samego siebie, i że można wyczerpująco badać jego poję- cie, nie znajdując w nim najmniejszego nawet śladu nicości. Tymczasem nicość, której nie ma, mogłaby mieć, zgoła przeciwnie, jedynie istnienie za- pożyczone; swoje bycie czerpie z bytu. Nicość jej bycia można napotkać wyłącznie w granicach bytu, zaś całkowity zanik bytu nie byłby wcale nadej- ściem królestwa niebytu, lecz przeciwnie, byłby równoczesnym zniknięciem nicości: niebyt jest tylko na powierzchni bytu. IV. Fenomenologiczna koncepcja nicości 1 Por. Czym jest metafizyka?, tłum. K. Pomian (w:) Znaki drogi. Warszawa 1995, s. 17-18. To prawda, że można w inny sposób pojmować komplementarność bytu i nicości. Można w obu widzieć dwa równie konieczne składniki rzeczywi- stości, nie „przeprowadzając" jednak bytu w nicość, tak jak Hegel, ani nie nalegając na wtómość czy też następczość nicości, jak sami próbowaliśmy to czynić. W tym wypadku kładłoby się nacisk na obustronne siły odpycha- nia, którymi byt i niebyt oddziaływałyby na siebie nawzajem, tak iż rzeczywi- stość byłaby w pewnym sensie napięciem wynikającym z działania tych an- tagonistycznych sił. Ku tej nowej koncepcji skłania się Heidegger1. Nie trzeba wiele czasu, aby dostrzec postęp, jaki jego teoria Nicości stanowi w stosun- ku do teorii Hegla. Przede wszystkim byt i niebyt nie są już pustymi abstrak- cjami. W swoim głównym dziele Heidegger pokazał prawomocność zapyty- wania o byt. Inaczej niż jeszcze u Hegla, byt nie jest już scholastycznym powszechnikiem (universale). Istnieje pewien sens bytu, któiy trzeba rozja- śnić; istnieje „przedontologiczne rozumienie" bytu, które jest zawarte w każ- dym z zachowań rzeczywistości-ludzkiej (Dasein), to znaczy w każdym z jej projektów. Tym samym aporie, podnoszone zazwyczaj wówczas, gdy jakiś filozof dotyka problemu Nicości, okazują się bez znaczenia; zachowują one bowiem ważność tylko o tyle, o ile ograniczają zastosowanie rozumu i poka- zują po prostu, że ten problem nie należy do kompetencji rozumu. Istnieje natomiast wiele postaw rzeczywistości-ludzkiej. które zakładają „rozumie- nie" nicości: nienawiść, odmowa, zakazywanie, żal etc. Dla Dasein istnieje nawet pewna nieustająca możliwość znalezienia się „w obliczu" nicości i od- krycia jej jako fenomenu; jest nią mianowicie trwoga. Jednak Heidegger, na- wet ustalając możliwość faktycznego uchwycenia nicości, nie popada w błąd Hegla i niebytowi nie przypisuje bytu, choćby miał to być byt abstrakcyjny; nicości nie ma, nicość się nicościuje. Jest ona podtrzymywana i warunko- wana przez transcendentny byt. Wiadomo, że dla Heideggera byt rzeczywi- stości-ludzkiej definiuje sięjako „bycie-w-świecie". Świat zaś jest syntetycz- nym układem poręcznych i dających się użyć rzeczy-narzędzi, które nawzajem odsyłajądo siebie, tworząc coraz rozleglejsze kręgi; ten układ oznajmia czło- wiekowi, kim jest on sam. Oznacza to, iż rzeczywistość-ludzka pojawia się jako otoczona przez byt, „znajduje siebie" (sich bejinden) w bycie, a zarazem to właśnie ona sprawia, że ten byt, który na nią napiera, równocześnie układa się wokół niej w formie świata. Jednak tylko o tyle może ona sprawić, że byt ukaże się jako całość zorganizowana w świat, o iłe sama go przekracza. Wedle Heideggera, wszelkie określanie jest przekraczaniem, ponieważ zakła- da pewien dystans, zajęcie stanowiska, przyjęcie pewnego punktu widzenia. Tego przekroczenia świata, które jest warunkiem samego pojawienia się świata jako takiego, Dasein dokonuje w stronę samego siebie. Cechą sobości [ipseitć] (Selbstheit) jest bowiem to, że człowiek jest zawsze oddzielony od tego, kim jest, całą rozległością bytu, którym nie jest. Ukazuje się on samemu sobie niejako „z drugiej strony" świata, i wychodząc od strony horyzontu, wraca ku samemu sobie, by dokonać interioryzacji, Człowiekjest „bytem z oddali". W przebiegającym cały byt ruchu interioryzacji byt wyłania się i organizuje jako świat, przy czym nie ma tu ani pierwszeństwa ruchu względem świata, ani pierwszeństwa świata względem ruchu. Lecz to pojawienie się sobości poza światem, tzn. poza całością rzeczywistości, jest wyłanianiem się rze- czywistości-ludzkiej we wnętrzu nicości. Jedynie w samej nicości można przekroczyć byt. Równocześnie byt jest zorganizowany w świat właśnie z punktu widzenia pozaświatowości. Oznacza to, z jednej strony, iż rzeczy- wistość-ludzka powstaje jako wyłanianie czy też ujawnianie się bytu w nie- bycie, z drugiej zaś strony, że w nicości świat jest niejako „w stanie zawie- szenia"'. Trwoga jest odkryciem tego podwójnego i ustawicznego nicościowania. Wychodząc od tego przekraczania świata, Dasein poświad- czy jego przygodność, to znaczy postawi pytanie: „Dlaczego jest raczej coś niż nic?". Przygodność świata ukazuje się więc rzeczywistości-ludzkiej o tyle, o ile jest ona osadzona w nicości; a jest w niej osadzona właśnie po to, aby móc tę przygodność uchwycić. Mamy oto nicość zewsząd otaczającą byt, a równocześnie wygnaną z bytu; nicość, która jest dana jako to, za sprawą czego świat przybiera kształty światowości. Czy jednak takie rozwiązanie może nas zadowolić? 1 Hegel nazwałby to „innością bezpośrednią (niezapośredniczoną)". Owszem, nie można zaprzeczyć, ze ujmowanie świata jako świata jest nicościujące. Z chwilą, gdy świat jawi się jako świat, jest on nam dany jako będący tylko tym. Koniecznym dopełnieniem dla takiego ujmowania jest więc wyłonienie się rzeczywistości-ludzkiej w samej nicości. Skąd jednak rzeczy- wistość-ludzka bierze moc, aby w ten sposób wyłonić się we wnętrzu nico- ści? Niewątpliwie Heidegger ma rację, kiadąc nacisk na takt, że negacja ma swoją podstawę w nicości. Ale jeśli nicość jest podstawą negacji, znaczy to, że zawiera w sobie „nie" jako swoją istotową strukturę. Innymi słowy, ni- cość jest podstawą negacji niejako niezróżnicowana pustka albo jako inność, która by się nie konstytuowała jako inność1. Nicość jest u źródła sądu prze- czącego, ponieważ sama jest przeczeniem. Jest podstawą negacji jako akt, ponieważ jest negacją jako byt. Nicość może być nicością tylko wtedy, gdy nicościuje się wyraźnie jako nicość świata. Oznacza to, iż w swoim nico- ściowaniu zwraca się ona wyraźnie w stronę tego świata, aby się ukonstytu- ować jako jego odrzucenie. Nicość nosi zatem w swym sercu byt. Lecz w jakim zakresie wyłanianie się bytu zdaje sprawę z tego nicościującego od- rzucenia? Podstawą nicości w żadnym razie nie mogłaby być transcendencja, która jest „rzutowaniem siebie poza..."; tymczasem nicość jest w samym środku transcendencji i ją warunkuje. Charakterystyczną cechą filozofii Hei- deggera jest to, że do ophuDasein używa określeń pozytywnych, bez wyjąt- ku przesłaniających implicite w nich zawarte negacje. Dasein jest „poza sobą, w świecie", jest „bytem z oddali", jest „troską", jest „swoimi własnymi moż- liwościami" etc. Wszystko to sprowadza się do stwierdzenia, że Dasein „nie jest" w sobie, „nie jest" dla siebie samego bezpośrednią bliskością i „przekra- cza" świat o tyle, o ile konstytuuje sięjako to, co nie jest w sobie, i jako to, co nie jest światem. W tym sensie wbrew Heideggerowi rację ma Hegel, kiedy oświadcza, że Duch jest negatywnością. Tyle tylko, że jednemu i drugiemu można postawić to samo pytanie, choć w nieco innych sformułowaniach. Heglowi należy powiedzieć: „Nie wystarczy przyjąć, że duch jest zapośredm- czeniem i negatywnością, trzeba jeszcze pokazać, że negatywność jest struk- turą bytu ducha. Czym powinien być duch. aby mógł się ukonstytuować jako negatywność?" Heideggera z kolei można zapylać: „Jeśli negacja jest pierwotną strukturą transcendencji, to czym powinna być pierwotna struktura rzeczywistości-ludzkiej (Dasein), aby mogła tianscendować świat?". W obu przypadkach wskazuje się na czynność przeczenia, nie troszcząc się o ugrunto- wanie tej czynności w jakimś negatywnym bycie. Ponadto Heidegger czyni z nicości pewnego rodzaju intencjonalny korelat transcendencji, nie dostrzega- jąc, że już ją wprowadził do samej transcendencji jako jej pierwotną strukturę. A poza tym, czemu służy twierdzenie, ze nicość jest podstawą negacji, jeśli następnie buduje się teorię niebytu, która hipotetycznie odcina nicość od wszelkiej konkretnej negacji? Jeśli wyłaniam się we wnętrzu nicości poza światem, to w jaki sposób ta pozaświatowa nicość może być podstawą tych niewielkich enklaw niebytu, które w każdej chwili spotykamy w samym wnę- trzu bytu'-' Mówię. „Piotra tu nte ma", „nie mam już pieniędzy" elc. Czyż naprawdę trzeba wykroczyć poza świat w stronę nicości, a następnie wró- cić aż do bytu, aby sformułować i uzasadnić te codziennie wypowiadane sądy? Jak tego rodzaju operacja może się dokonać? W żadnym wypadku nie chodzi tu o zepchnięcie świata w nicość; chodzi raczej o to, by - pozostając w granicach bytu - odmówić podmiotowi pewnego atrybutu. Czy będzie można powiedzieć, że każdy nieprzyznany atrybut, każdy zanegowany byt został pochwycony przez jedną i tę samą pozaświatowa nicość, że niebyt jest niejako pełnią tego. czym nie jest. że świat jest w niebycie niejako w stanie zawieszenia, tzn. wirtualnie, tak jak rzeczywistość w zbiorze możliwości? W tym wypadku trzeba by było sprawić, aby źródłem każdej negacji było specyficzne przekraczarne: przekraczanie danego bytu w stronę tego. co inne. Czymże jednak jest to przekraczanie, jak nie heglowskim zapośredniczeniem, i czyż nie na próżno pytaliśmy juz Hegla o ntcościującą podstawę tego zapo- średniczenia? A zresztą, nawet gdyby takie wyjaśnienie było prawomocne dla prostych i radykalnych negacji, odmawiających określonemu przedmio- towi jakiegokolwiek rodzaju obecności w bycie („Centaur nie istnieje": „Nie ma powodu, aby się spóźnił"; „Starożytni Grecy nie praktykowali poligamii") i w ostateczności mogących się przyczynić do ukonstytuowania nicości jako swego rodzaju geometrycznej wspólnej części wszystkich chybionych pro- jektów, wszystkich nietrafnych przedstawień, wszystkich przepadlych lub tylko wymyślonych bytów, to i tak ta interpretacja niebytu byłaby nieprawo- mocna dla pewnego typu rzeczywistości - prawdę mówiąc, najczęściej spo- tykanych - zawierających w swoim bycie niebyt. Jak można by przyjąć, że jedna ich część jest w świecie, a inna część jest gdzieś na zewnątrz, w poza- światowej nicości? Weźmy dla przykładu pojęcie odległości, które warunkuje określanie po- łożenia czy też lokalizację jakiegoś punktu. Łatwo zauważyć, iż posiada ono pewien moment negatywny: dwa punkty są odległe od siebie, kiedy są roz- i/z/f/f7«epewnądługością odcinka. Oznacza to, że długość-pozytywny atrybut pewnego odcinka prostej - pojawia się tu jako negacja absolutnej i niezróżni- cowanej bliskości. Być może ktoś zechce sprowadzić odległość do bycia wyłącznie długością odcinka, którego krańcami byłyby dwa rozważane tutaj punkty, powiedzmy A i B. Czyż jednak można nie dostrzec, że w tym wy- padku zmieniło się ukierunkowanie naszej uwagi i że pod przykrywką tego samego słowa naszej intuicji podsuwa się inny zgoła przedmiot? Zorganizo- wana całość, którą stanowią odcinek wraz z jego dwoma punktami granicz- nymi, może faktycznie dostarczać dwóch różnych przedmiotów naszemu poznaniu. Można bowiem rozważać odcinek jako bezpośredni przedmiot na- ocznej intuicji. W tym przypadku ów odcinek przedstawia pełną i konkretną rozciągłość, której pozytywnym atrybutem jest długość, zaś punkty A i B jawią się tylko jako pewien moment całości, tzn. o tyle, o ile są założone w samym pojęciu odcinka jako jego krańce. Wówczas negacja wygnana z pojęcia odcinka i jego długości znajduje schronienie w pojęciu tych dwóch granic: powiedzieć, że punkt B jest granicą odcinka, znaczy tyle, co powie- dzieć, że odcinek nie rozciąga się poza ten punkt. Negacja jest tu wtórną strukturą przedmiotu. Jeśli natomiast zwraca się uwagę na dwa punkty A i B. wyodrębniają się one na tle przestrzeni jako bezpośrednie przedmioty intuicji. Odcinek znika jako pełny i konkretny przedmiot; z perspektywy dwóch krań- cowych punktów ujmowany jest jako pustka, jako rozdzielająca je negatyw- ność. Negacja wymyka się z dwóch rozważanych punktów, które przestają być granicami, i naznacza samą długość odcinka jako odległość. Zatem ca- łościowa forma, którą stanowią odcinek i j ego dwa krańce wraz z wewnątrz- strukturalnąnegacją, pozwala się ujmować na dwa sposoby. A raczej istnieją dwie formy i warunkiem pojawienia się jednej jest rozpad drugiej, dokładnie tak jak w przypadku postrzegania, gdzie konstytuuje się jakiś konkretny przed- miot jako formę, odsuwając inny przedmiot tak dalece, że czyni się go tłem, bądź na odwrót. W obu przypadkach znajdujemy tę samą wielkość negacji, która raz przechodzi w pojęcie granic, a innym razem w pojęcie odległości, jednak w żadnym razie nie może być usunięta. Ktoś może powie, że idea odległości ma charakter psychologiczny i oznacza jedynie rozciągłość, którą trzeba pokonać, aby przejść z punktu A do punktu B? Odpowiemy, że ta sama negacja zawarta jest już w pojęciu „pokonać", ponieważ to pojęcie wyraża właśnie bierny opór stawiany przez oddalenie. Chętnie uznamy wraz z Heideggerem, iż rzeczywistość-ludzka jest „od-dalająca" [deseloignante] czy też „wobec dali" (ent-fernend), co znaczy, iż pojawia się ona w świecie jako to, co tworzy, a zarazem unicestwia odległości. Ale to „bycie-od-dali" czy ..bycie-wobec-dali" [deseloignement], nawet jeśli jest warunkiem ko- niecznym, aby w ogóle „zaistniało" jakieś oddalenie, zawiera już w sobie oddalenie jako negatywną strukturę, która powinna być przezwyciężona. Daremnie by próbowano sprowadzać odległość do zwykłego wyniku mie- rzenia; zgodnie z wcześniejszym opisem okazało się, że dwa punkty krańco- we i odcinek zawarty między nimi stanowią nierozerwalną jedność tego, co Niemcy nazywają Gestali (postacią). Negacja jest spoiwem, urzeczywistnia- jącym tę jedność. Określa ona mianowicie bezpośrednią relację, która łączy te dwa punkty i przedstawia je intuicji jako nierozerwalną jedność odległości. Jeśli ktoś usiłuje sprowadzić odległość do pomiaru długości, to tylko masku- je wspomnianą negację, bowiem to właśnie ona jest racją bytu tego pomiaru. To, co właśnie pokazaliśmy przy pomocy analizy odległości, mogliby- śmy równie dobrze pokazać, opisując rzeczywistości takie jak: nieobecność, zmiana, inność, wstręt, żal, roztargnienie etc. Jest nieskończenie wiele rze- czywistości, które są nie tylko przedmiotami sądu; istota ludzka może ich doświadczać, może z nimi walczyć, może się ich obawiać etc. W nich wszyst- kich, w ich wewnętrznej strukturze, zawiera się negacja jako konieczny wa- runek ich istnienia. Będziemy je nazywać „bytami zaprzeczonymi we własnej strukturze" [des negatites]]. Kant dostrzegł ich znaczenie, kiedy mówił o po- jęciach ograniczających (takich jak nieśmiertelność duszy), będących pew- nego rodzaju syntezą tego, co negatywne, i tego, co pozytywne, gdzie nega- cja jest warunkiem pozytywności. Funkcja negacji zmienia się stosownie do natury rozważanego przedmiotu: możliwe są wszelkie formy pośrednie mię- dzy rzeczywistościami w pełni pozytywnymi (które jednak zachowują nega- cję jako warunek wyrazistości ich kształtu, a zatem jako to, co je zatrzymuje w granicach tego, czym są), a rzeczywistościami, których pozytywność jest tylko pozorem przesłaniającym ziejącą dziurę nicości. W każdym razie nie można już wyrzucać tych negacji w pozaświatowa nicość, ponieważ są roz- proszone w bycie i przez byt podtrzymywane, będąc warunkami rzeczywi- Nćgatite to stworzony przez Sartre'a neologizm, który tłumaczymy jako „byt zaprzeczo- ny we własnej strukturze" (przyp. tłum.). stości. Pozaświatowa nicość wyraża negację absolutną; jednak odkryliśmy caląplejadę bytów wewnątrzświatowych, które majątyle rzeczywistości i mocy sprawczej, co inne byty, lecz zawierają w sobie niebyt. Domagają się one wyjaśnienia, które pozostawałoby w granicach rzeczywistości. Jeśli nicość nie jest podtrzymywana przez byt, rozwiewa się jako nicość i ponownie popadamy w byt. Nicość może się nicościować jedynie na tle bytu; jeśli może być dane coś z nicości, to nie przed bytem ani po nim, ani - ogólnie rzecz biorąc - poza bytem, lecz wyłącznie w samym wnętrzu bytu, wjego, by tak rzec, „miąższu", jak robak. V. Pochodzenie nicości Wypada teraz spojrzeć wstecz i ocenić przebytą drogę. Najpierw posta- wiliśmy pytanie o byt. Następnie zwracając się ku samemu pytaniu, pojmo- wanemu jako pewien typ ludzkiego zachowania, przedmiotem dociekań uczy- niliśmy z kolei właśnie pytanie. Musieliśmy wtedy przyznać, iż gdyby nie było negacji, nie można by postawić żadnego pytania, w szczególności pyta- nia o byt. Jednak sama negacja, kiedy przyjrzeliśmy się jej bliżej, odesłała nas do nicości jako swego źródła i swej podstawy. Musi być w pewien sposób dana nicość, aby w świecie była negacja i abyśmy, w konsekwencji, mogli pytać o byt. Dostrzegliśmy, iż nie można pojąć nicości poza bytem ani jako komplementarnego i abstrakcyjnego pojęcia, ani jako nieograniczonej, pustej przestrzeni, w której byt byłby wirtualnie, niejako w stanie zawieszenia. Ni- cość musi być dana w samym sercu bytu, byśmy mogli uchwycić te szcze- gólnego typu rzeczywistości, które nazwaliśmy bytami zaprzeczonymi we własnej strukturze. Tej wewnątrzświatowej nicości nie potrafiłby wytwo- rzyć byt-w-sobie: pojęcie bytu jako pełnej pozytywności nie obejmuje nico- ści jako jednej z jego struktur. Nie można nawet powiedzieć, że to pojęcie wyklucza nicość; jest raczej bez żadnego z nią związku. Stąd ze szczególną natarczywością staje teraz przed nami takie oto pytanie: jeśli nicość nie może być pojęta ani poza bytem, ani na podstawie bytu i jeśli, z drugiej strony, jako niebyt nie może z samej siebie czerpać siły niezbędnej do tego, by „siebie nicościować", to skąd bierze się nicość? Jeśli się chce bliżej poznać ten problem, trzeba najpierw przyznać, że nie możemy nicości przypisać własności „nicościowania siebie". Bo choć cza- sownik „nicościować się" został wymyślony po to, by odebrać nicości naj- mniejszy nawet pozór bytu, to jednak trzeba uznać, iż tylko byt może się nicościować, gdyż trzeba jakoś być, aby się w jakikolwiek bądź sposób m- cościować. Tymczasem nicości nie ma. Możemy o niej mówić tylko dlate- go, że posiada pewien pozór bytu czy też byt zapożyczony, jak to już wcześ- niej zaznaczyliśmy. Nicość nie istnieje, nicość ,.jest jako była" [«est ete»]; nicość tak naprawdę nie nicościuje się, nicość Jest nicościowana". Pozostaje zatem przyjąć, iż musi istnieć jakiś byt, który nie może być bytem-w-sobie, a jego właściwością jest nicościowanie nicości, podtrzymywanie jej włas- nym bytem, ustawiczne wspieranie jej samym swym istnieniem - byt, po- przez który nicość nawiedza i dosięga rzeczy. Jakjednak ów byt winien odno- sić się do nicości, aby to przez niego nicość dosięgała rzeczy? Trzeba najpierw zauważyć, że rozpatrywany byt nie może być w odniesieniu do nicości bier- ny; nie może jej po prostu przyjmować, bo wtedy nicość nie mogłaby nawie- dzić tego bytu inaczej niż za pośrednictwem innego bytu, a to odsyłałoby nas w nieskończoność. Lecz z drugiej strony byt, poprzez który nicość przycho- dzi na świat, nie może wytwarzać nicości, pozostając obojętnym wobec tego wytwarzania niczym stoicka przyczyna, która wytwarza skutek, nie dozna- jąc przy tym żadnej przemiany. Byłoby nie do pomyślenia, aby byt, który jest pełną pozytywnością, tworzył i podtrzymywał na zewnątrz, poza sobą, ni- cość jakiegoś transcendentnego bytu, ponieważ w samym tym bycie nie byłoby niczego, ze względu na co mógłby on przekroczyć siebie w stronę niebytu. Byt, za sprawą którego nicość nawiedza świat, musi nicościować nicość w swoim własnym bycie, i nawet wtedy wystawiałby się jeszcze na ryzyko, że ustanowi nicość jako coś transcendentnego w samym środku immanencj i, gdyby nie nicościował nicości w swoim bycie ze względu na ten byt. Bowiem byt, przez który nicość nawiedza świat, jest bytem, któremu w jego bytowaniu chodzi właśnie o nicość tego bytu: byt, przez który nicość przychodzi na świat, musi być swoją własną nicością. Należy przez to rozu- mieć nie tyle akt nicościowania, który by sam z kolei wymagał ugruntowania w bycie, ile ontologiczną charakterystykę żądanego bytu. Pozostaje jeszcze dowiedzieć się, w jakim to wysublimowanym i wyszukanym obszarze bytu napotkamy byt, który jest swoją własną nicością. W naszych dociekaniach będzie nam pomagać bardziej wszechstronne badanie zachowania, które posłużyło nam za punkt wyjścia. Trzeba więc wrócić do zapytywania. Jak sobie przypominamy, dostrzegliśmy wówczas, iż każde pytanie ze swej istoty zakłada możliwość odpowiedzi negatywnej. W pytaniu pytamy jakiś byt o jego bycie czy też sposób bycia. Zaś ów spo- sób bycia bądź samo bycie są przesłonięte: wciąż otwarta pozostaje możli- wość, że się odsłoniąjako nicość. Lecz na mocy samego faktu, iż bierze się pod uwagę, że to, co istnieje, może się zawsze odsłonić jako nic, wszelkie zapytywanie zakłada jakieś nicościujące dystansowanie się względem tego, co dane; to ostatnie staje się zwykłym uobecnieniem, zwykłą prezentacją. oscylującą między bytem a nicością. Ważne jest zatem, aby pytający miał stałą możliwość oderwania się od przyczynowych sekwencji, które konsty- tuują byt i tylko byt mogą wytworzyć. Gdybyśmy faktycznie przyjęli, że pytanie jest w pytającym zdeterminowane przez determinizm powszechny, nie tylko przestałoby ono być dla nas zrozumiałe, ale wręcz nie dałoby się pomyśleć. Bowiem rzeczywista przyczyna powoduje rzeczywisty skutek, a byt, wytworzony przez przyczynę, jest przez nią w całości włączony w pożyty wność; w tej mierze, w jakiej zależy on w swoim bycie od przyczy- ny, nie może mieć w sobie najmniejszego nawet zalążka nicości. O ile więc pytający musi mieć możliwość dokonania pewnego rodzaju nicościującego zdystansowania się wobec przedmiotu pytania, o tyle wymyka się przyczy- nowemu porządkowi świata, „odkleja się" od bytu. Oznacza to, że w po- dwójnym ruchu nicościowania nicościuje w stosunku do siebie to, co zapy- tywane, umieszczając je w położeniu neutralnym, między bytem a niebytem1, a zarazem nicościuje samego siebie w stosunku do tego, co zapytywane, odrywając się od bytu, aby móc z siebie wyprowadzić możliwość jakiegoś niebytu. W ten oto sposób, wraz z pytaniem, została wprowadzona w świat pewna doza bytu zaprzeczonego we własnej strukturze [de negatite]: widzi- my, jak nicość przeblyskuje w świecie, jak mieni się w rzeczach. Równocześ- nie jednak pytanie promieniuje z pytającego, który sam uzasadnia się w swoim bycie jako pytający, odrywając się przy tym od bytu. A zatem pytanie, z samej definicji, jest zachowaniem ludzkim. Człowiek jawi się więc, przynajmniej w tym wypadku, jako byt. który sprawia, że w świecie rodzi się i rozwija nicość - o tyle, o ile sam w tym celu naznacza się niebytem. Te spostrzeżenia mogą nam posłużyć jako nić przewodnia w badaniu bytów zaprzeczonych we własnej strukturze, o których mówiliśmy poprzed- nio. Bez wątpienia są to rzeczywistości transcendentne: odległość, na przy- kład, narzuca się nam jako coś, z czym trzeba się liczyć, co trzeba z wysił- kiem pokonywać. Jednak owe rzeczywistości mają bardzo osobliwą naturę: wszystkie bez wyjątku bezpośrednio wskazują na istotowe odniesienie rze- czywistości-ludzkiej do świata. Biorą one swój początek z pewnego aktu ludz- kiego bytu, bądź z pewnego oczekiwania, bądź z pewnego projektu, i wszystkie wskazują na pewien aspekt bytu, który jawi się istocie ludzkiej zaangażowa- nej w świat. Relacje między człowiekiem a światem, na które wskazują byty zaprzeczone we własnej strukturze, nie mają nic wspólnego z relacjami 1 Dla zrozumienia myśli Sartre'a użyteczne będzie przypomnienie etymologii terminu „neu- tralny": neuter (z łaciny) to tyle, co żaden z dwóch, ani ten, ani tamten (przyp. tłum.). a posteriori, wynikającymi z naszej aktywności empirycznej. Nie chodzi tu również o te relacje poręczności [(1'ustensilite), poprzez które, zdaniem Hei- deggera, rzeczywistości-ludzkiej ukazują się przedmioty w świecie. Każdy byt zaprzeczony we własnej strukturze jawi się raczej jako jeden z istotnych warunków tej relacji poręczności. Aby całość bytu uporządkowała się wokół nas w zbiór rzeczy poręcznych, aby się podzieliła na zróżnicowane układy, które odsyłają do siebie nawzajem i mogą do czegoś służyć, musi pojawić się negacja, i to niejako rzecz pośród innych rzeczy, lecz jako kategorialny sche- mat, rządzący porządkowaniem i rozdzielaniem wielkich mas bytu na rzeczy. Dlatego wyłanianie się człowieka pośród bytu, który go ..uposaża", sprawia, że odsłania się świat. Lecz istotnym i pierwotnym momentem tego wyłania- nia się jest negacja. W ten sposób osiągnęliśmy pierwszy cel tych dociekań: ustaliliśmy, że człowiek jest bytem, za sprawą którego nicość przychodzi na świat. Jednak ta kwestia natychmiast przywołuje inne pytanie: kim musi być człowiek w swoim bycie, aby to przez niego nicość nawiedzała byt? Byt może rodzić tylko byt, i jeśli ów proces rodzenia czy też wytwarza- nia bytu obejmuje w pełni również człowieka, to będzie się z niego wywodzić jedynie byt. Jeśli natomiast człowiek musi mieć możliwość pytania o ten proces, to znaczy stawiania go pod znakiem zapytania, to musi mieć także możliwość spojrzenia nań jako na pewną całość, a zatem postawienia się poza bytem i tym samym osłabienia bytowej struktury bytu. Rzeczywistości-ludz- kiej nie jest jednak dane unicestwiać, choćby tylko tymczasowo, całej znaj- dującej się naprzeciw niej masy bytu. Tak naprawdę może tylko zmienić swoją relację z tym bytem. W jej przypadku wyłączyć czy usunąć z obiegu coś konkretnie istniejącego znaczy tyle, co - w odniesieniu do tamtego ist- niejącego - wyłączyć bądź usunąć z obiegu siebie samą. W ten sposób rze- czywistość-ludzka wymyka się tamtemu istniejącemu, jest poza jego zasię- giem, tak iż nie może on na nią oddziaływać, gdyż oddaliła się od niego i wycofała poza nicość. Tę właściwą rzeczywistości-ludzkiej możliwość wy- twarzania nicości, którają wyodrębnia i izoluje, Kartezjusz, idąc śladem sto- ików, nazwał mianem wolności. Ale wolność to na razie tu tylko słowo. Jeśli chcemy głębiej wniknąć w badany problem, nie powinniśmy się zadowalać tą odpowiedzią, powinniśmy natomiast teraz zapytać: czym musi być ludzka wolność, jeśli za jej sprawą nicość przychodzi na świat? 1 Por. Część IV, rozdz. 1. Nie możemy jeszcze rozpatrywać problemu wolności w całym jego za- kresie1. Podjęte dotychczas przez nas kroki pokazują jasno, że wolność nie jest taką władzą czy też zdolnością ludzkiej duszy, którą można by rozważać i opisywać osobno. Tak naprawdę staraliśmy się określić byt człowieka o tyle, ile warunkuje on pojawienie się nicości, i właśnie ów byt ukazał się nam jako wolność. Zatem wolność jako warunek, którego spełnienie jest wyma- gane, aby się dokonało nicościowanie nicości, nie jest właściwością przyna- leżną, wraz z innymi cechami, istocie ludzkiego bytu. Zaznaczyliśmy już zresz- tą, że w przypadku człowieka relacja między istnieniem i istotą różni się od relacji zachodzącej między nimi w świecie rzeczy. Ludzka wolność poprze- dza istotę człowieka i ją umożliwia; istota ludzkiego bytu znajduje się wjego wolności niejako w stanie zawieszenia. To, co nazywamy wolnością, nie może więc być odróżnione od bytu rzeczywistości-ludzkiej. Nie jest tak, by człowiek najpierw był, a następnie był wolny; nie ma różnicy między bytem człowieka i jego byciem wolnym. Nie chodzi tu zatem o to. by całościowo wprost roztrząsać kwestię, którą będzie można wyczerpująco rozpatrzyć dopiero w świetle dokładnego objaśnienia ludzkiego bytu. Możemy jednak rozpatrywać wolność w związku z problemem nicości, i w tej tylko mierze, w jakiej warunkuje ona pojawienie się nicości. Z całą oczywistością jawi się najpierw to, iż rzeczywistość-ludzka może oderwać się od świata - na przykład w zapytywaniu, w metodycznym wąt- pieniu, w wątpieniu sceptyckim, w zawieszeniu sądu, oizoxr\ etc. - tylko 0 tyle, o ile z natury jest odrywaniem się od siebie. Dostrzegł to Kartezjusz, który podstawą wątpienia czyni wolność, domagając się dla nas możliwości zawieszenia sądów; po Kartezjuszu to samo czyni Alain. Także w tym sensie wolność ducha głosi Hegel, przynajmniej w tej mierze, w jakiej duch jest zapośredniczeniem, to znaczy Negatywnością. A swoją drogą, jeden z kie- runków wytyczonych przez filozofię współczesną polega na tym, by w ludz- kiej świadomości widzieć pewnego rodzaju wymykanie się sobie: taki jest przecież sens heideggerowskiej transcendencji; intencjonalność Husserla 1 Brentany pod niejednym względem ma również charakter oderwania się od siebie. Jednak na razie nie będziemy rozpatrywać wolności jako wewnętrznej struktury świadomości, jako że w tym momencie brakuje nam jeszcze sto- sownych narzędzi i technik, które pozwoliłyby poprowadzić takie przedsię- wzięcie z dobrym skutkiem. Obecnie interesuje nas działanie przebiegające w czasie, bowiem zapytywanie, tak jak wątpienie, jest pewnym zachowa- niem: zakłada ono, że istota ludzka najpierw spoczywa we wnętrzu bytu. a następnie się od niego odrywa poprzez nicościujące zdystansowanie. A za- tem rozpatrujemy tu - jako warunek nicościowania - jej odniesienie do siebie w trakcie procesu o charakterze czasowym. Chcemy po prostu pokazać, że upodabniając świadomość do ustawicznie przedłużanej, trwającej w nieskoń- czoność sekwencji przyczyn, przekształca się ją w bytową pełnię i tym sa- mym wprowadza się ją w nieograniczoną całość bytu, na co wskazuje da- remność wysiłków psychologicznego determinizmu, zmierzających do od- dzielenia się od „zwykłego", powszechnego determinizmu i ukonstytuowania się w odrębną sekwencję. Pokój osoby nieobecnej, książki przez mą przeglą- dane, przedmioty przez nią dotykane, same w sobie są jedynie jakimiś książ- kami, jakimiś przedmiotami, to znaczy pełnymi aktualizacjami. Ślady pozo- stawione przez osobę nieobecną mogą być „rozszyfrowane" jako właśnie jej ślady tylko w obrębie pewnej sytuacji, w której jako coś danego przyjęto już jej nieobecność. Książka z powyginanymi rogami i wytartymi stronicami sama w sobie nie jest książką, którąPiotr kiedyś kartkował, a teraz już nie kartkuje. Jeśli rozważa sieją jako aktualny i transcendentny obiekt pobudzający moje postrzeganie, a nawet jako syntetyczny i uporządkowany strumień moich wrażeń zmysłowych, to jest ona po prostu tomem o pozaginanych, podnisz- czonych stronicach; może on odsyłać jedynie do samego siebie bądź do przed- miotów aktualnie obecnych: do światła, które go oświetla, do stołu, na któ- rym leży. Nie zdałoby się na nic przywoływanie, jak Platon w Fedonie, mechanizmu kojarzenia przez styczność [par contiguite], który miałby spra- wić, iż obraz nieobecnej osoby pojawiłby się niejako przy okazji postrzeżenia liry bądź cytry, dotykanej przez tę osobę. Ten obraz, rozważany sam w sobie i w duchu klasycznych teorii, jest swego rodzaju pełnią, jest konkretnym i pozytywnym faktem psychicznym. W konsekwencji trzeba będzie odnieść do niego sąd negatywny w dwojakim sensie: w sensie podmiotowym, aby zaznaczyć, że obraz nie jest po strzeżeniem, i w sensie przedmiotowym, aby zaprzeczyć temu, że Piotr, którego obraz sobie tworzę, aktualnie jest właśnie tu obecny. To sławny problem cech prawdziwego wyobrażenia, którym zaj- mowało się tak wielu psychologów, od Taine"a do Spaiera. Jak widać, koja- rzenie nie rozwiązuje problemu, a tylko przesuwa go na poziom refleksji. Tak czy owak, domaga się ono negacji, to znaczy przynajmniej nicościującego zdystansowania się świadomości względem wyobrażenia ujętego jako feno- men subiektywny, po to, by je ukonstytuować właśnie jako fenomen wy- łącznie subiektywny. Gdzieindziej starałem siępokazać, iż jeśli «ą//>ienv uzna- my wyobrażenie za odtworzone czy też przywrócone postrzeżenie, to będzie rzeczą z gruntu niemożliwą odróżnić je później od aktualnych postrzeżeń'. Wyobrażenie w samej swej strukturze musi zawierać tezę nicościującą. Kon- stytuuje się jako wyobrażenie, uznając swój przedmiot za istniejący gdzie indziej bądź wcale nieistniejący. Zawiera w sobie podwójną negację: w pierw- szej kolejności jest nicościowaniem świata (o tyle, o ile nie jest to świat, 1 Por. Wyobraźnia, tłum. A. Śpiewak, P. Mróz, Aureus, Kraków 1998, np. s. 114. w którym przedmiot wyobrażony byłby teraz dany jako aktualny przedmiot postrzeżenia); w dalszej kolejności jest nicościowaniem przedmiotu wyobra- żenia (o tyle, o ile jest konstytuowany jako nieobecny czy też niezaktualizo- wany), a zarazem nicościowaniem samego siebie (o tyle, o ile wyobrażenie nie jest konkretnym i pełnym procesem psychicznym). Daremnie będzie się przywoływać osławione „puste intencje" Husserla, w znacznym stopniu kon- stytutywne dla postrzeżenia, aby wyjaśnić fakt, iż w jakiś sposób dostrze- gam nieobecność Piotra w pokoju. Między różnymi intencjami percepcyjny- mi faktycznie istnieją relacje pobudzania [de motivation], lecz pobudzanie nie jest przyczynową sprawczością. Wśród tych intencji jedne są pełne, to znaczy wypełnione przez to, na co są nakierowane, inne natomiast są puste. Ponieważ jednak nie ma właśnie materii, która miałaby wypełniać puste in- tencje, wobec tego to nie ona pobudza wspomniane intencje w ich struktu- rze. Skoro zaś inne intencje są pełne, wobec tego one również nie mogą pobudzać pustych intencji właśnie jako pustych. Zresztą owe intencje mają naturę psychiczną, i byłoby błędem rozpatrywać je na sposób rzeczy, to znaczy jako swego rodzaju pojemne formy, które byłyby najpierw dane same w sobie, i które następnie, w zależności od przypadku, mogłyby być puste lub wypełnione, same zaś z natury byłyby obojętne na ten stan opróżnienia lub wypełnienia. Wydaje się, że Husserl nie zawsze potrafił uniknąć tego reifi- kującego złudzenia [illusion chosiste\. Aby intencja była pusta, musi być świadoma tego, że jest pusta, a ściślej opustoszona z konkretnej materii, na którą się kieruje. Pusta intencja konstytuuje się jako pusta dokładnie w tej mierze, wjakiej zakłada, że jej materia nie istnieje lub jest nieobecna. Jednym słowem, pusta intencja jest świadomością negatywną, przekraczającą siebie w stronę przedmiotu, o którym zakłada, że nie istnieje lub jest nieobecny. Stąd po to, by stwierdzić bądź odczuć nieobecność Piotra - niezależnie od tego, jakie dajemy jej objaśnienie - konieczny jest pewien moment negatyw- ny, poprzez który świadomość konstytuuje się jako negacja, przy braku ja- kiegokolwiek wcześniejszego określenia. Jeśli próbuję sobie wyobrazić ko- goś, kto jest nieobecny w pokoju, jedynie na podstawie moich postrzeżeń tego pokoju, w którym ów nieobecny mieszkał, to z konieczności muszę przeprowadzić pewną operację myślową, której nie może determinować ani pobudzać żaden wcześniejszy stan. Krótko mówiąc, w sobie samym muszę dokonać zerwania z bytem.T o ile ciągle wykorzystuję byty zaprzeczone we własnej strukturze, aby wyodrębnić i określić, czyli w gruncie rzeczy pomyś- leć to, co istnieje, o tyle sekwencja moich „świadomości" jest ustawicznym odrywaniem skutku od przyczyny, ponieważ każdy nicościujący proces do- maga się tego, by mieć swój początek w sobie samym. Gdyby mój obecny stan był prostym przedłużeniem mojego stanu wcześniejszego, każda szcze- lina, przez którą mogłaby się wśliznąć negacja, byłaby całkowicie „zatkana". Każdy psychiczny proces nicościowania zakłada więc zerwanie między bez- pośrednią przeszłością psychiczną a teraźniejszością. Tym zerwaniem jest właśnie nicość. Ktoś może powie, że pozostaje przynajmniej możliwość stop- niowego implikowania kolejnych nicościujących procesów. Stwierdzenie nie- obecności Piotra mogłoby wciąż jeszcze determinować mój żal związany z tym, że go nie widzę. Mogłoby się zatem wydawać, iż nie wykluczyliśmy możliwości jakiegoś determinizmu w procesach nicościowania. Cóż jednak pobudzanie nicości przez nicość może znaczyć innego niż to, że nicościowa- nie pierwsze w całej sekwencji z konieczności musi być oderwane od wcze- śniejszych procesów pozytywnych? Byt może ustawicznie się nicościować, lecz w tej mierze, w jakiej się nicościuje, traci możliwość bycia źródłem innego fenomenu, choćby było to kolejne nicościowanie. Pozostaje wyjaśnić, czym jest to oddzielanie się czy też „odklejanie" świa- domości, które warunkuje wszelką negację. Jeśli rozważamy wcześniejszą świadomość, ujmowaną jako pobudzenie, dostrzegamy natychmiast z całą oczywistością, że nic nie zdołało się wśliznąć między tamten stan a stan obecny W strumieniu czasowego procesu me było żadnego zerwania ciągło- ści; gdyby było inaczej, musielibyśmy wrócić do niedającej się utrzymać koncepcji nieskończonej podzielności czasu, przyjmującej punkt czasowy, czyli moment, jako granicę podziału. Nie było również nagłego wtargnięcia jakiegoś nieprzejrzystego elementu, który oddzieliłby to, co wcześniejsze, od tego, co późniejsze, jak ostrze noża rozdziela owoc na dwie części. Nie było również jakiegoś osłabienia pobudzającej siły, przysługującej świadomości wcześniejszej: pozostaje ona tym, czym jest, nie traci niczego ze swej natar- czywości. Tym, co oddziela to, co wcześniejsze, od tego, co późniejsze, jest właśnie „nic". I to „nic" jest absolutnie nie do pokonania właśnie dlatego, że jest niczym. W każdej bowiem przeszkodzie do pokonania jest coś pozytyw- nego, co dane jest jako to, co należy pokonać. Lecz w interesującym nas przy- padku daremnie szukalibyśmy jakiegoś oporu do złamania czy przeszkody do pokonania. Wcześniejsza świadomość wciąż tu jest (choć w postaci zmody- fikowanej, jako „to, co przeszłe"), pozostaje wciąż w relacji wzajemnego przenikania się ze świadomością aktualną. Równocześnie jednak - na tle tej egzystencjalnej relacji - jest ona „wyłączona z obiegu", „wzięta w nawias", dokładnie tak jak w oczach tego, kto uprawia fenomenologiczną enoyji, „wy- łączony" czy też „wzięty w nawias" jest świat zarówno w nim, jak i poza nim. Dlatego warunkiem tego, by rzeczywistość-ludzka mogła zanegować cały świat lub jego część, jest to, iż zawiera ona w sobie nicość właśnie jako to „nic", które jej teraźniejszość oddziela od jej całej przeszłości. Ale to jesz- cze nie wszystko: rozpatrywane „nic" nie miałoby jeszcze sensu takiego jak nicość: zawieszenie bytu, które pozostałoby nienazwane, które nie byłoby świadomością zawieszenia bytu, przychodziłoby z zewnątrz świadomości i powodowało przecięcie jej na dwie części, ponownie wprowadzając nie- przejrzystość w tę dziedzinę absolutnej przejrzystości1. Poza tym, to „nic" nie byłoby wcale negatywne. Jak widzieliśmy wcześniej, nicość jest podsta- wą negacji, ponieważ zawiera ją w sobie, ponieważ jest negacją w swoim byciu. Byt świadomy musi się ukonstytuować w relacji do swej przeszłości, jako oddzielony od tej przeszłości nicością. Musi być świadomością tego zerwania bycia, lecz me jako fenomenu, który podlegałby temu, lecz jako świadomościowej struktury, którą sam jest. Wolność to ludzki byt, „wyłą- czający z gry", „biorący w nawias" swoją przeszłość, a zarazem urzeczy- wistniający swoją nicość. Musimy dobrze zrozumieć, że ta pierwotna konieczność bycia własną nicością nie jawi się świadomości niejako „z prze- rwami", przy okazji poszczególnych negacji. Nie ma takiego momentu w życiu psychicznym, w którym nie pojawiałyby się, przynajmniej jako struk- tury wtórne, zachowania przeczące bądź pytające. Zatem świadomość nie- ustannie przeżywa siebie jako nicościowanie swojego przeszłego bytu. Bez wątpienia ktoś pomyśli, iż przeciw nam można skierować zarzut, który sami często stawialiśmy; jeśli mianowicie świadomość nicościująca istnieje wyłącznie jako świadomość nicościowania, to należałoby móc zdefi- niować i opisać pewien trwały i ciągły sposób bycia świadomości, obecny właśnie jako świadomość i będący świadomością nicościowania. Czy taka świadomość istnieje? I tak oto wyłania się tu nowy problem: jeśli wolność jest bytem świadomości, to świadomość powinna istnieć jako świadomość wolności. Jaką formę przybiera ta świadomość wolności? W wolności byt ludzki jest swą własną przeszłością (podobnie zresztą jak swą własną przy- szłością) pod postacią nicościowania. Jeżeli nasze analizy nie sprowadziły nas na manowce, to dła bytu ludzkiego - jako świadomego swego bycia - musi istnieć pewien sposób bycia wobec własnej przeszłości i przyszłości, pewien sposób odnoszenia się do nich, skoro jest on tą przeszłością i tą przyszłością, a zarazem nimi nie jest. Na to pytanie możemy udzielić natych- miastowej odpowiedzi: człowiek uświadamia sobie swoją wolność w trwo- dze albo, jeśli kto woli, trwoga jest sposobem bycia wolności jako świado- mości bycia; właśnie w trwodze wolność jest w swym bycie pod znakiem zapytania dla siebie samej. ' Por. Wprowadzenie, paragraf II. Kierkegaard, opisując trwogę jeszcze przed opisem winy, charakteryzuje ją jako trwogę w obliczu wolności. Z kolei Heidegger, o którym wiadomo, jak wielki wpływ wywarł na niego Kierkegaard1, traktuje trwogęjako uchwy- cenie nicości. Te dwa opisy trwogi nie wydają się nam sprzeczne; wręcz przeciwnie, nawzajem się zakładają. 1 Por. J. Wahl, Kierkegaard et Heidegger [w:] Eiudes kierkegaardiennes, Aubier, Paris 1938. Najpierw trzeba przyznać rację Kierkegaardowi: trwoga tym różni się od strachu, że strach jest strachem przed obiektami czy zjawiskami należącymi do świata, trwoga natomiast jest trwogą przed samym sobą. Zawrót głowy jest trwogą w tej mierze, w jakiej obawiam się me tyle tego, że spadnę w przepaść, ile tego, że się w nią rzucę. Sytuacja, która wzbudza strach, sama w sobie grozi tym, że niejako z zewnątrz zmieni moje życie. Natomiast mój byt wzbudza trwogę w tej mierze, w jakiej nie dowierzam, nie ufam swoim własnym reakcjom na tę sytuację. Poprzedzające atak przygotowanie artyleryjskie może wzbudzić strach w żołnierzu, który znajduje się pod ostrza- łem, ale trwoga pojawi się w nim dopiero wtedy, gdy będzie próbował prze- widzieć swoje zachowania wobec tego ostrzału, gdy mianowicie będzie się zastanawiał, czy to „wytrzyma". Podobnie świeżo zmobilizowany, który na początku wojny dociera na miejsce zbiórki, w pewnych przypadkach może się bać śmierci; znacznie częściej jednak „boi się tego, że będzie się bać", to znaczy trwoży się przed sobą samym. Sytuacje niebezpieczne lub zagrażają- ce najczęściej mają dwie strony: w zależności od tego, czy będzie się brało pod uwagę oddziaływanie sytuacji na człowieka, czy raczej oddziaływanie człowieka na sytuację, będą ujmowane albo poprzez odczucie strachu, albo poprzez odczucie trwogi. Człowiek, na którego właśnie spadł „ciężki cios", który w wyniku krachu na giełdzie stracił sporą część swoich finansowych zasobów, może obawiać się grożącego mu ubóstwa. Będzie się trwożył chwilę później, kiedy nerwowo załamując ręce (co jest symbolicznąreakejąna sytu- ację, w której narzuca się potrzeba działania, to ostatnie jednak pozostaje całkowicie niezdeterminowane), wykrzykuje: „Co ja teraz zrobię? No co ja teraz zrobię?". W tym sensie strach i trwoga nawzajem się wykluczają, po- nieważ strach jest bezrefleksyjnym ujęciem tego, co transcendentne, nato- miast trwoga jest refleksyjnym ujęciem samego siebie. Jedno rodzi się z zani- ku drugiego, i w przypadkach, które właśnie przytoczyłem, normalny proces polega na stałym przechodzeniu od jednego do drugiego. Sąjednak również takie sytuacje, w których trwoga jawi się w stanie czystym, to znaczy tak, iż strach ani jej nie poprzedza, ani po niej nie następuje. Jeśli na przykład obda- rzono mnie nową godnością i powierzono mi tyleż zaszczytną, co delikatną misję, to mogę trwożyć się na myśl o tym, że być może nie będę w stanie jej wypełnić, w najmniejszym stopniu nie obawiając się przy tym następstw mojego ewentualnego niepowodzenia. 1 Wrócimy do kwestii możliwości w drugiej części tego dzieła. Cóż znaczy trwoga w różnych podanych tu przykładach? Odwołajmy się jeszcze raz do przykładu z zawrotem głowy. Zapowiada go najpierw strach: oto jestem na wąskiej i niezabezpieczonej poręczą ścieżce, biegnącej nad prze- paścią. Przepaść jawi mi się jako coś, czego należy uniknąć, coś, co przed- stawia sobą śmiertelne niebezpieczeństwo. Równocześnie myślę o iluś tam przyczynach, związanych z powszechnym determinizmem i zdolnych prze- kształcić lo śmiertelne zagrożenie w rzeczywistość: mogę pośliznąć się na kamieniu i runąć w przepaść: sypka ziemia na ścieżce może się osunąć pod moimi nogami. W tych różnych przewidywaniach jestem sobie samemu dany jako rzecz, jestem całkowicie bierny wobec wspomnianych możliwości, przy- chodzą one do mnie z zewnątrz. O tyle, o ile jestem również przedmiotem należącym do tego świata, poddanym powszechnemu prawu ciążenia, owe możliwości nie są naprawdę moimi możliwościami. W tym momencie poja- wia się strach, który jest ujęciem siebie samego - w ramach i na podstawie danej sytuacji - jako zniszczalnego transcendentnego bytu pośród innych transcendentnych bytów, jako przedmiotu, który nie w sobie samym ma źródło swego przyszłego zniszczenia. Moja reakcja będzie miała charakter refleksji: „będę uważać" na kamienie leżące na drodze, będę trzymać się jak najdalej od krawędzi ścieżki. Postrzegam teraz siebie jako tego, kto ze wszyst- kich sił stara się odepchnąć niebezpieczną sytuację, i projektuję pewną ilość przyszłych zachowań, które miałyby oddalić ode mnie zagrożenia, pojawiają- ce się ze strony świata. Te zachowania to naprawdę moje możliwości. Wy- mykam się strachowi przez sam fakt, iż umieszczam się na płaszczyźnie, na której moje własne możliwości zastępują transcendentne prawdopodobień- stwa, gdzie ludzka aktywność nie odgrywa żadnej roli. Jednak te zachowa- nia, właśnie dlatego że są moimi możliwościami, jawią mi się jako niezdeter- minowane przez jakiekolwiek zewnętrzne przyczyny. Nie tylko nie jest bezwzględnie pewne, że będą skuteczne, lecz nade wszystko nie jest również bezwzględnie pewne, że w ogóle będą miały miejsce, to znaczy, że się na nie zdecyduję, że będę się ich trzymał; same przez się nie mają one wystarczają- cego istnienia. Nadużywając nieco formuły Berkeleya, można by powiedzieć, że dla tych możliwych zachowań „być to tyle, co być podtrzymywanym", a ich możliwość bycia jest tylko moją powinnością ich podtrzymywania1. Stąd koniecznym warunkiem ich możliwości jest możliwość zachowań alterna- tywnych: albo sprzecznych z tamtymi (nie uważać na kamienie leżące na drodze, biec, myśleć o czymś innym), albo do nich przeciwnych (rzucić się w przepaść). To, co czynię moją konkretną możliwością, może się jawić jako moja możliwość jedynie wtedy, gdy wyodrębnia się na tle zbioru możli- wości logicznych, zawartych w danej sytuacji. Jednak te odrzucone możli- wości również nie mają innego bytu niż to „bycie podtrzymywanym": to ja podtrzymuję je w bycie; i odwrotnie, ich aktualny niebyt polega na tym, że nie mam powinności ich podtrzymywania. Żadna zewnętrzna przyczyna ich nie usunie. Jedynie ja sam jestem nieustannym źródłem ich niebytu, i ja sam się w nie angażuję. Aby wydobyć na jaw naprawdę moją możliwość, zakła- dam inne możliwości, ale tylko po to, by je nicościować. To jeszcze nie wzbudzałoby trwogi, gdybym tylko w swoich relacjach z tymi możliwościa- mi mógł ująć siebie jako przyczynę wytwarzającą skutki. W tym przypadku skutek określony jako moja możliwość byłby ściśle zdeterminowany. Jednak wówczas przestałby być możliwością, a stałby się po prostu „tym, co ma przyjść", „tym, co ma się zdarzyć"' [a-venir]. Gdybym zatem chciał uniknąć trwogi i zawrotu głowy, wystarczyłoby, bym motywy, które każą mi odrzu- cić rozważaną sytuację (takie jak instynkt samozachowawczy, wcześniejszy strach etc), mógł uważać za czynnik determinujący moje wcześniejsze za- chowanie w taki sam sposób, jak obecność w określonym punkcie pewnej określonej masy jest czynnikiem determinującym tory ruchu innych mas; musiałbym tylko uchwycić w sobie ścisły determimzm psychologiczny. Trwo- żę się jednak właśnie dlatego, ze moje zachowania są tylko możliwe, a to oznacza, że choć konstytuuję cały zbiór motywów, mających odepchnąć tę niebezpieczną sytuację, to równocześnie postrzegam te motywy jako niewy- starczająco skuteczne. Już w tym momencie, w którym ujmuję siebie jako przerażonego przepaścią, jestem świadom, iż to przerażenie nie jest czynni- kiem determinującym moje możliwe zachowanie. Owszem, w pewnym sen- sie to przerażenie wzywa do ostrożnego zachowania i samo w sobie jest już zarysem takiego zachowania; w innym jednak sensie, późniejsze rozwinięcia tego zachowania wspomniane odczucie zakłada jedynie jako możliwe, właś- nie dlatego, iż ujmuję je niejako przyczynę tych późniejszych rozwinięć, ale jako żądanie, wezwanie etc. Tymczasem, jak widzieliśmy, świadomość by- cia jest bytem świadomości. Nie chodzi tu więc o kontemplację - niejako po fakcie - ukonstytuowanego już strachu; w samym swym bycie strach pole- ga na tym, że jawi się sobie jako niebędący przyczyną zachowania, którego się domaga. Jednym słowem, aby uniknąć strachu, który wydaje mnie na łup ściśle zdeterminowanej, transcendentnej przyszłości, chronię się w refleksji, ale ona z kolei może mi jedynie ofiarować przyszłość całkowicie niezdetermi- nowaną. Oznacza to, że konstytuując pewne zachowanie jako możliwe, i właś- nie dlatego że jest ono moją możliwością, zdaję sobie sprawę z tego, że nic nie może mnie zmusić do tego, bym się trzymał tego zachowania, bym je podtrzymywał. Jednak jestem już właściwie tam, w przyszłości, i ze wszyst- kich sił zwracam się ku temu, kim będę za chwilę, na zakręcie ścieżki, i w tym sensie istnieje już pewna relacja między moim bytem przyszłym i moim by- tem obecnym. Lecz w sam środek tej relacji wśliznęła się nicość: nie jestem przecież tym, kim będę. Po pierwsze, nie jestem nim dlatego, że oddziela mnie od niego czas. Po wtóre, nie jestem nim, ponieważ to, kim jestem, nie jest podstawą tego, kim będę. Wreszcie po trzecie, nie jestem nim, ponieważ nic z tego, co aktualnie istnieje, nie może ściśle determinować tego, kim będę. Skoro jednak w pewnym sensie jestem już tym, kim będę (gdyby było inaczej, me miałoby dla mnie znaczenia, czy będę raczej tym, czy tamtym), wobec tego jestem tym, kim będę, ale na sposób niebycia nim. Mój strach przenosi mnie w przyszłość i nicościuje siebie w tym, że konstytuuje przy- szłość jako możliwą. Trwogą będziemy nazywać wrłaśnie tę świadomość by- cia swoją własną przyszłością, ale na sposób niebycia. Nicościowanie stra- chu jako pobudki, którego skutkiem jest wzmocnienie strachu jako stanu, ma również pozytywną przeciwwagę w postaci pojawienia się innych za- chowań (w szczególności takiego, które by polegało na rzuceniu się w prze- paść) jako moich wciąż możliwych możliwości. Jeśli nic nie zmusza mnie do zachowania czy ratowania życia, to nic nie przeszkadza mi również rzucić się w przepaść. Moje zachowanie decyzyjne wyłoni się ze mnie, a właściwie z „ja1', którym jeszcze nie jestem. W ten oto sposób to ,ja", którym jestem, zależy jakoś we mnie od „ja", którym jeszcze nie jestem, dokładnie w tym samym stopniu, w jakim „ja", którym jeszcze nie jestem, nie zależy od „ja", którym jestem. Zawrót głowy jawi się zaś jako uchwycenie tej zależności. Zbliżam się do przepaści i moje spojrzenie szuka mnie w jej czeluści. Od tej chwili prowadzę już grę z moimi możliwościami. Mój wzrok, przebiegając przepaść z góry w dół, naśladuje niejako moje możliwe spadanie i symbolicz- nie je urzeczywistnia. Równocześnie zachowanie samobójcze, już przez to, że staje się „moją możliwą możliwością", sprawia, iż pojawiają się z kolei możliwe pobudki urzeczywistnienia takiego zachowania (na przykład taka, iż samobójstwo uciszy trwogę). Na szczęście i te pobudki, już z samego faktu, że są pobudkami czegoś tylko możliwego, jawią się jako nieskuteczne, niede- tenninujące: nie mogą spowodować mojego samobójstwa, tak jak mój strach przed spadnięciem w przepaść nie może zdeterminować mnie do tego, bym go uniknął. Zazwyczaj trwoga ustępuje wobec jakiejś trwogi przeciwnej czy też przeciwtrwogi [contre-angoisse], która przekształca ją w niezdecydowa- nie. Niezdecydowanie z kolei domaga się decyzji: dlatego człowiek gwałtow- nie oddala się od krawędzi przepaści i rusza dalej w drogę. Analizowany właśnie przykład pokazał nam to, co moglibyśmy nazwać „trwogą przed przyszłością". Istnieje też inna trwoga: trwoga wobec prze- szłości. To trwoga gracza, który dobrowolnie i szczerze postanowił już nie grać, ale gdy zbliża się do „zielonego stolika", spostrzega nagle, że wszystkie jego postanowienia „topnieją". Często opisywano to zjawisko tak, jak gdyby widok stołu gry budził w nas skłonność, która wchodzi w konflikt z naszym wcześniejszym postanowieniem i ostatecznie pociąga nas za sobą pomimo tamtego postanowienia. Niezależnie od tego, że tego rodzaju opis dokonywa- ny jest w terminach reifikujących i zaludnia nasz umysł jakimiś antagoni- stycznymi siłami (jak to się dzieje, na przykład, w przypadku osławionej „walki rozumu z namiętnościami", o której piszą moraliści), nie zdaje on również sprawy z faktów. W rzeczywistości - o czym mogą świadczyć listy Dosto- jewskiego - nie ma w nas niczego, co przypominałoby wewnętrzną dysku- sję, jak gdybyśmy mieli ważyć poszczególne motywy i pobudki, zanim po- dejmiemy decyzję. Wcześniejsze postanowienie, by Już więcej nie grać", jest wciąż tu obecne, i w większości przypadków gracz stający przed stołem gry zwraca się niejako do niego z prośbą o pomoc: nie chce bowiem grać, a raczej - skoro w przeddzień podjął swoje postanowienie - myśli jeszcze o sobie jako o kimś, kto nie chce już grać, i wierzy w skuteczność tego posta- nowienia. Lecz wówczas w trwodze dostrzega całkowitąniesprawczość swe- go wcześniejszego postanowienia. Ono niewątpliwie wciąż jest obecne, ale niejako unieruchomione, nieskuteczne, przekroczone i zniesione przez sam fakt, że mam jego świadomość. Jest wciąż jeszcze mną w tej mierze, w jakiej nieustannie w strumieniu czasu urzeczywistniam swoją tożsamość z samym sobą, ale równocześnie nie jest już mną ze względu na to, że jest dla mojej świadomości. Wymykam się temu postanowieniu, ono zaś nie wypełnia za- dania, które mu powierzyłem. I tu wciąż jeszcze mm jestem, ale na sposób niebycia. W tym momencie gracz dostrzega nieustanne załamywanie się de- terminizmu, zauważa nicość, która oddziela go od siebie samego. Tak bardzo chciałbym już nie grać, wczoraj doszedłem już nawet do syntetycznego uję- cia sytuacji, która, zabrania mi grać (groźba zrujnowania się, rozpacz moich bliskich). Wydawało mi się, że postawiłem rzeczywistą barierę między sobą a grą, i oto teraz nagle spostrzegam, że to syntetyczne ujęcie jest już tylko wspomnieniem pewnej idei, wspomnieniem pewnego odczucia: aby ponow- nie przyszło mi z pomocą, muszę je ponownie i dobrowolnie wytworzyć ex nihilo. Jest ono tylko jedną z moich możliwości, ani mniejszą, ani większą niż możliwość podjęcia gry. Muszę ponownie odnaleźć ten lęk przed spra- wieniem przykrości rodzinie, muszę go odtworzyć jako lęk faktycznie prze- żywany, bo na razie snuje się on za mnąjak bezcielesne widmo, i ode mnie jedynie zależy, czy użyczę mu cielesnego istnienia. Tak jak poprzedniego dnia, jestem zupełnie sam i całkowicie odsłonięty wobec pokusy, i z trwogą spo- strzegam, że nic nie przeszkadza mi znowu zagrać, i to po tym, jak cierpliwie wznosiłem zapory i mury, po tym, jak zamknąłem się w magicznym kręgu mojego postanowienia. Tą trwogą jestem ja sam, ponieważ przez sam fakt, że odnoszę się do istnienia jako świadomość bycia, czynię się niebyciem tej przeszłości dobrych postanowień, którymi skądinąd wciąż jestem. Niesłusznie stawiałby ktoś zarzut, że jedyną przyczyną tej trwogi jest nieznajomość ukrytego determinizmu psychologicznego: trwożyłbym się tyl- ko dlatego, że nie znam rzeczywistych i sprawczych pobudek, które - ukry- te w cieniu nieświadomości - determinują moje działanie. Odpowiemy naj- pierw, że trwoga wcale nie jawiła się nam jako dowód ludzkiej wolności: ta ostatnia była nam dana jako niezbędny warunek zapytywania. Chcieliśmy tylko pokazać, że istnieje szczególna świadomość wolności, i że tą świado- mością jest trwoga. Oznacza to, iż chcieliśmy ustalić, że trwoga w swojej istotowej strukturze jest świadomością wolności. Z tego zaś punktu widze- nia, istnienie pewnego determinizmu psychologicznego nie może unieważnić wyników naszego opisu. Bowiem albo faktycznie trwoga jest nieuświado- mioną nieznajomością owego determinizmu. i wówczas rzeczywiście ujmuje siebie jako wolność, albo twierdzi się, że trwoga jest świadomością niewie- dzy dotyczącej rzeczywistych przyczyn naszych działań. W tym ostatnim przypadku trwoga pochodziłaby stąd, że przeczuwamy ukryte w głębi nas odrażające pobudki, które mogłyby nas nagle doprowadzić do nagannych działań. Jednak w takim razie jawilibyśmy się sobie jako rzeczy przy należne do świata, i dla samych siebie bylibyśmy tożsami z naszą własną transcen- dentną sytuacją. Wówczas znikłaby trwoga, ustępując miejsca strachowi, bo właśnie strach jest syntetycznym ujęciem tego, co transcendentne jako cze- goś przerażającego. Tę wolność, odsłaniającą się nam w trwodze, można scharakteryzować poprzez istnienie tego „nic", które wślizguje się między pobudki i działanie. Moje działanie wymyka się zdeterminowaniu przez pobudki nie dlatego, że jestem wolny, ale przeciwnie, warunkiem mojej wolności jest taka struktura pobudek, iżjawią się one jako nieskuteczne i niesprawcze. I jeśli ktoś zapyta, czym jest to „nic" stanowiące podstawę wolności, odpowiemy, że nie można go opisać, ponieważ go nie ma. lecz można przynajmniej wydobyć na jaw jego sens o tyle, o ile to „nic"' jest w jakiś sposób zaistniałe [est eić] za sprawą ludzkiego bytu wjego odniesieniach do samego siebie. Odpowiada ono konieczności odnoszącej się do pobudki działania, a sprawiającej, że po- budka ukazuje się wyłącznie jako korelat świadomości pobudki. Jednym sło- wem, z chwilą odstąpienia od hipotezy treści świadomości, musimy uznać, że w świadomości nigdy nie ma żadnych pobudek: istnieją one wyłącznie dla świadomości. A ponieważ pobudka może się wyłaniać jedynie jako zjawisko, już z tej racji konstytuuje się ona jako niesprawcza. Z pewnością nie odzna- cza się ona zewnętrznością właściwą rzeczy czasoprzestrzennej: należy za- wsze do dziedziny podmiotowości i jest ujmowana jako moja: lecz ze swej natury jest transcendencją w immanencji i świadomość wymyka się jej już przez sam fakt, że ją konstytuuje, ponieważ to właśnie świadomości przypa- da teraz zadanie nadania pobudce jej znaczenia. Dlatego to „nic", które oddziela pobudkę od świadomości, może być scharakteryzowane jako trans- cendencja w immanencji. Tworząc się jako immanencja, świadomość nico- ściuje to „nic", dzięki któremu dla siebie samej istnieje jako transcendencja. Widać jednak, że tę nicość, która jest warunkiem wszelkiej transcendentnej negacji, można rozjaśnić jedynie wychodząc od dwóch innych pierwotnych mcościowań: po pierwsze, świadomość niejesi swoją własną pobudką, jako że jest opustoszona z wszelkiej zawartości; odsyła to nas do nicościującej struktury przedrefleksyjnego cogito. Po drugie, do swojej przeszłości i swo- jej przyszłości świadomość odnosi się tak, jak do bytu-w-sobie, to znaczy na sposób niebycia; odsyła to nas do nicościującej struktury czasowości. Nie możemy jeszcze zająć się rozjaśnieniem tych dwóch typów nico- ściowania: na razie nie rozporządzamy jeszcze koniecznymi do tego techni- kami. Wystarczy zaznaczyć, że ostateczne wyjaśnienie negacji nie będzie możliwe poza opisem świadomości siebie i czasowości. Wypada tu zauważyć, że wolność ukazująca się poprzez trwogę charak- teryzuje się ustawicznie odnawianą powinnością tworzenia na nowo ,ja", które oznacza bycie wolnym. Gdy przed chwilą pokazywaliśmy, że moje możliwości wzbudzają trwogę, ponieważ jedynie ode mnie zależy ich pod- trzymywanie w istnieniu, nie oznaczało to wcale, iż wywodzą się one z jakie- goś „ja", które byłoby dane jako pierwsze i w strumieniu czasu przechodziło- by z jednej świadomości do innej. Gracz, który musi na nowo dokonać syntetycznego ujęcia sytuacji zabraniającej mu hazardu, musi równocześnie ponownie wynaleźć „ja" zdolne ocenić tę sytuację, to znaczy takie, które Jest w sytuacji". To „ja", wraz ze swoją aprioryczną i historyczną treścią, jest istotą człowieka. Zaś trwoga, jako ujawnienie się wolności względem samego siebie, znaczy tyle, że człowiek jest zawsze oddzielony nicością od swej istoty. Trzeba tu przywołać słowa Hegla: „Istotą jest to, co było" (We- sen ist was gewesen ist). Istotą jest wszystko to, co w ludzkim bycie można oznaczyć słowami: to jest. Z tej racji cały zbiór cech wyjaśnia działanie. Ale działanie jest zawsze poza tą istotą; jest działaniem ludzkim tylko o tyle, a ile wykracza poza wszelkie dawane mu objaśnienie właśnie dlatego, że wszyst- ko to, co w człowieku można oznaczyć formułą: „to jest", tym samym tak naprawdę już było. Człowiek nieustannie nosi w sobie poprzedzające sąd rozumienie swojej istoty, lecz już z tego właśnie tytułu jest oddzielony od niej nicością. Istotą jest wszystko to, co rzeczywistość-ludzka ujmuje w sobie samej jako będące Irm, co było [ayanl etc]. I właśnie tu pojawia się trw;oga w postaci ujmowania siebie jako tego, kto istnieje na sposób ustawicznego odrywania się od tego, kim jest, a nawet więcej: jako tego, kto sam sprawia, że istnieje w taki właśnie sposób. Nigdy bowiem nie możemy ująć jakiegoś Erlebnis jako żywej i aktualnej konsekwencji naszej natury. Ową naturę stop- niowo konstytuuje strumień naszej świadomości, lecz zawsze pozostaje ona gdzieś za nami, w przeszłości, i nawiedza nas jako stały przedmiot naszego retrospektywnego rozumienia. O ile ta natura jest postulatem czy też wyma- ganiem do spełnienia, nie zaś czymś, do czego można się bezpiecznie odwo- łać, o tyle ujmowana jest jako wzbudzająca trwogę. W trwodze wolność trwoży się przed sobą samą, jako że nigdy mc jej nie pobudza ani nic jej nie krępuje. Ktoś powie, że przecież wolność została zdefiniowana jako trwała struktura ludzkiego bytu. A zatem jeśli ujawniają trwoga, to i ona powinna być trwałym stanem moich uczuć. Tymczasem, zgoła przeciwnie, jest ona czymś najzupełniej wyjątkowym. Jak wyjaśnić tę rzadkość występowania fenomenu trwogi? Trzeba najpierw zauważyć, że najzwyklejsze sytuacje naszego życia - te. w których ujmujemy nasze możliwości jako takie, aktywnie je urzeczywist- niając - nie objawiają się nam poprzez trwogę, ponieważ sama ich struktura wyklucza ujęcie naznaczone trwogą. Trwoga jest bowiem uznaniem pewnej możliwości za moją możliwość, co znaczy, że konstytuuje się wtedy, gdy świadomość dostrzega, że jest przez nicość odcięta od swojej istoty bądź oddzielona od przyszłości przez samą swoją wolność. Oznacza to, że nico- ściujące „nic" pozbawia mnie wszelkiej wymówki, i że równocześnie to, co projektuję jako mój przyszły byt, jest stale nicościowane i sprowadzane do rangi zwykłej możliwości, ponieważ przyszłość, którą poniekąd jestem, po- zostaje właściwie poza moim zasięgiem. Wypada jednak zauważyć, że w tych rozmaitych przypadkach mamy do czynienia z pewną formą czasową, w któ- rej spodziewam się siebie w przyszłości, w której „umawiam się na spotkanie ze sobą" za godzinę, za dzień lub za miesiąc. Trwoga jest lękiem, że się nie stawię na to spotkanie, że nie będę nawet chciał się na nie wybrać. Ale mogę również zaangażować siew działania, które odsłaniają mi moje możliwości dokładnie w tym momencie, w którym je urzeczywistniają. Zapalając tego papierosa, uświadamiam sobie moją konkretną możliwość czy też, jeśli kto woli, moją chęć zapalenia. Przez sam akt przysunięcia ku sobie tej kartki papieru i tego pióra czynię pracę nad tym dziełem moją najbardziej bezpo- średnią możliwością: oto zaangażowałem się w pewne działanie i odkrywam tę możliwość dokładnie w tym momencie, w którym po nią sięgnąłem. Za- pewne w tym momencie pozostaje ona moją możliwością, ponieważ w każ- dej chwili mogę oderwać się od swojej pracy, odsunąć zeszyt, nałożyć na- sadkę na swoje pióro. Jednak ta możliwość przeiwania działania jest zepchnięta na drugi plan już z tej racji, że działanie ukazujące mi się poprzez mój akt zmierza do skrystalizowania się w postaci transcendentnej i względnie nieza- leżnej formy. Świadomość człowieka działającego [en actioń] jest świado- mością nierefleksyjną. Jest świadomością czegoś, zaś transcendens, który się jej ukazuje, jest szczególnej natury: jest to postulowana czy też wymagana struktura świata, która odsłania w sobie - jako swój korelat - złożone relacje poręczności. W akcie zapisywania tych liter, całe zdanie, na razie niedokoń- czone, odsłania się jako bierne wymaganie bycia zapisanym. Jest ono właści- wym znaczeniem pisanych właśnie liter, a wymaganie, które stawia, nie jest kwestionowane, ponieważ nie mogę zapisywać poszczególnych słów, nie transcendując ich w stronę całego zdania, tak iż odkrywam w nim konieczny warunek sensu zapisywanych przeze innie słów. Równocześnie i w ramach tego samego aktu odsłania się i organizuje znaczący zespół poręcznych na- rzędzi (pióro-atrament-papier-linie na kartce-margines etc), który nie może być ujęty sam dla siebie, ale który wyłania się wewnątrz transcendencji, od- słaniającej przede mną zdanie do napisania jako bierne wymaganie. Dlatego we wszystkich niemal codziennych czynnościach angażuję się, podejmuję zakład i odkrywam swoje możliwości-wtedy, kiedy je urzeczywistniam, i to w samym akcie ich urzeczywistniania - jako wymagania, naglące potrzeby bądź poręczne narzędzia. Niewątpliwie w każdym akcie tego rodzaju pozo- staje wciąż możliwość jego zakwestionowania, jako że odsyła on do celów bardziej odległych i bardziej istotnych, tak jak do swych ostatecznych zna- czeń i do moich istotnych możliwości. Na przykład zdanie, które teraz piszę, jest znaczeniem zapisywanych właśnie przeze mnie liter, a z kolei znaczeniem tego zdania jest całe dzieło, które zamierzam stworzyć. To dzieło j est pewną możliwością, wobec której mogę odczuwać trwogę: jest ono naprawdę moją możliwością i nie wiem, czy jutro będę je kontynuował. Jutro moja wolność może wobec tego dzieła urzeczywistnić swoją nicościującą moc. Tyle tylko, że ta trwoga zakłada ujęcie dzieła jako takiego, jako mojej możliwości: muszę stanąć bezpośrednio naprzeciw niego i zrozumieć relację, która mnie z nim łączy. To znaczy, że powinienem na jego temat stawiać nie tylko pytania przedmiotowe, na przykład takiego typu: „Czy należy pisać to dzieło?". Bo- wiem tego rodzaju pytania odsyłają mnie po prostu do innych przedmioto- wych i ogólnych znaczeń, takich jak: „Czy jest stosowne pisanie tego dzieła w tym właśnie momencie}". Albo: „Czy nie jest ono powtórzeniem jakiejś innej książki?". Ałbo: „Czyjego treść jest wystarczająco interesująca?". Albo: „Czy treść dzieła została wystarczająco przemyślana?". Wszystkie te zna- czenia pozostają transcendentne i objawiają się jako cale mnóstwo wymagań należących do świata. Jednak aby moja wolność zaczęła się trwożyć w związ- ku ? pisaną przeze mnie książką, owa książka musi ukazać się w swojej relacji ze mną, to znaczy muszę odkryć, z jednej strony moją istotę jako to, czym byłem (a byłem mianowicie „tym, kto chce napisać tę książkę": wymyś- liłem ją, sądziłem, że jej napisanie może kogoś zainteresować, i ukonstytu- owałem samego siebie w taki sposób, iż nie można mnie już pojąć, nie biorąc pod uwagę tego, że ta książka była moją istotną możliwością). Z drugiej strony muszę odkryć nicość, która od tej istoty oddziela moją wolność (by- łem „tym. kto chce napisać książkę", ale nic, nawet to, czym byłem, nie może mnie zmusić do jej napisania). Muszę wreszcie odkryć nicość, która oddziela mnie od tego, czym będę (odkrywam stałą możliwość porzucenia pisania jako warunek wręcz możliwości napisania tej książki i jako sam sens mojej wolności). W samym konstytuowaniu się książki jako mojej możliwo- ści muszę uchwycić moją wolność jako możliwą niszczycielkę tego, czym jestem, zarówno w teraźniejszości, jak i przyszłości. Oznacza to, że muszę się przenieść na płaszczyznę refleksji. Dopóki pozostaję na płaszczyźnie dzia- łania, książka, którą mam napisać, jest jedynie odległym i z góry założonym znaczeniem aktu, odsłaniającego przede mną moje możliwości. Książka jest tylko implikowana przez ów akt, jest czymś, co nie jest tematyzowane i kon- stytuowane samo dla siebie, czymś, co „me stanowi problemu"; nie jest ro- zumiana ani jako konieczna, ani jako przygodna, jest tylko trwałym i odleg- łym sensem, na podstawie którego mogę rozumieć to, co aktualnie piszę. Z tej racji książka jest pojmowana jako byt, a zatem tylko wtedy, gdy konstytuuję ją jako istniejące tło, na którym wyłania się obecnie pisane zdanie, mogę nadać temu zdaniu pewien określony sens. Tymczasem w każdej chwili je- steśmy rzuceni i zaangażowani w świat. Oznacza to, że działamy, zanim ukonstytuujemy swoje możliwości i że te możliwości, które odsłaniają się nam jako już urzeczywistnione lub w trakcie urzeczywistniania, odsyłają nas do znaczeń, których zakwestionowanie wymagałoby specjalnych działań. Dzwoniący rano budzik odsyła do możliwości pójścia do pracy, która jest moją możliwością. Uchwycić i pojąć wezwanie budzika właśnie jako we- zwanie to tyle, co wstać. Sama czynność wstawania jest dla nas pewną gwarancją i działa uspokajająco, bo uchyla pytanie: „Czy praca jest naprawdę moją możliwością?". Tym samym wstawanie czyni mnie niezdolnym do uchwycenia możliwości kwietyzmu, odmowy podjęcia pracy, a ostatecznie odrzucenia świata i śmierci. Jednym słowem, w tej mierze, w jakiej pojąć znaczenie dzwoniącego budzika to tyle, co wstać na jego wezwanie, owo pojmowanie zabezpiecza mnie przed wzbudzającą trwogę intuicją, że tak na- prawdę to ja nadaję budzikowi sens jakiegoś wymagania - ja i tylko ja. Tak samo to, co można by nazwać moralnością potoczną albo codzienną, wyklu- cza etyczną trwogę. Trwoga etyczna pojawia się wtedy, gdy rozpatruję sie- bie w swoim źródłowym odniesieniu do wartości. Te ostatnie są bowiem wymaganiami, które potrzebuj ą dla siebie jakiejś podstawy. Jednak ta podsta- wa w żadnym razie nie może być bytem, bowiem każda wartość, która swój byt czyniłaby podstawą swojej idealnej natury, tym samym przestawałaby być wartością i stanowiłaby dowód heteronomii mojej woli. Wartość czerpie swój byt ze swej normatywności, to znaczy z tego, że jest wymaganiem, nie zaś swoją normatywność ze swego bytu. Nie może więc być dana kontem- placyjnej intuicji, która ujmowałaby ją jako coś będącego wartością, i tym samym pozbawiałaby ją jej praw wobec mojej wolności. Przeciwnie, war- tość może się odsłonić jedynie wobec działającej wolności; to ona sprawia, że wartość istnieje właśnie jako wartość już z tej racji, że jest przez nią za taką uznawana. Z tego wynika, że moja wolność jest jedyną podstawą war- tości i że nic, absolutnie nic nie uzasadnia ani nie usprawiedliwia tego, że przyjąłem taką czy inną hierarchię wartości. Jako byt, za sprawą którego istnieją wartości, nie mam żadnego usprawiedliwienia. Moja wolność trwoży się tym, że jest nieopartym na żadnej podstawie fundamentem wartości. A poza tym trwoży się z tego powodu, że wartości - choćby dlatego, iż ze swej istoty odsłaniają się właśnie przed wolnością - nie mogą odsłaniać się inaczej, jak tylko tak, że równocześnie są „kwestionowane", ponieważ moż- liwość odwrócenia czy też obalenia hierarchii wartości jawi mi się komple- mentarnie i równie prawdziwie jako moja możliwość. Trwoga wobec warto- ści jest uznaniem ich idealności. Zazwyczaj jednak moja postawa wobec wartości jest wybitnie optymi- styczna i pełna ufności. Oznacza to tyle, że faktycznie jestem zaangażowany w świat wartości. Naznaczone trwogą postrzeganie wartości jako podtrzy- mywanych w bycie przez moją wolność to zjawisko późniejsze i zapośred- niczone. To, co dane bezpośrednio, to świat wraz z całą jego natarczywo- ścią. W tym świecie, w który się angażuję, moje działania sprawiają, że wartości wyłaniają się niczym wypłoszone z kryjówek kuropatwy: poprzez moje oburzenie ukazuje mi się anty wartość nazywana „podłością"; poprzez mój podziw ukazuje mi się wartość „wielkości". Nade zaś wszystko, moje faktyczne respektowanie całego mnóstwa tabu ukazuje mi owe tabu jako rzeczywiście istniejące. Mieszczanie, sami siebie nazywający „zacnymi ludź- mi" [les honnetes gens], nie stają się zacni po przeprowadzeniu kontemplacji wartości moralnych, lecz odkąd pojawili się w tym świecie, są niejako rzuceni w pewnego rodzaju zachowanie, którego sensem jest wspomniana zacność. W taki oto sposób zacność zyskuje byt i nie jest kwestionowana. Wartości są rozsiane na mojej drodze w postaci tysięcy drobnych, choć rzeczywistych wymagań i powinności, przypominających tabliczki z napisami zabraniający- mi deptania trawników. A zatem w tym, co nazwiemy światem bezpośredniości, który dany jest naszej świadomości nierefłeksyjnej, nie jest tak, byśmy najpierw po prostu ukazywali się sobie samym, a dopiero później byli rzucani w jakieś przedsię- wzięcie. Nasz byt jest od razu i bezpośrednio „w sytuacji", co znaczy, że wylania się w samych przedsięwzięciach i poznaje siebie najpierw o tyle, o ile się w nich odzwierciedla. Odkrywamy więc siebie w świecie wypełnionym powinnościami i wymaganiami, pośród projektów „w trakcie realizacji": te- raz piszę, za chwilę zapalę papierosa, wieczorem mam się spotkać z Piotrem, nie mogę zapomnieć o tym, iż mam odpowiedzieć Szymonowi, nie mam prawa dłużej ukrywać prawdy przed Klaudiuszem. Wszystkie te drobne, bierne oczekiwania ze strony rzeczywistości, wszystkie te banalne i codzienne war- tości, czerpią swój sens, prawdę powiedziawszy, z pierwotnego projektu mnie samego, który jest poniekąd moim wyborem siebie w świecie. Jednak właśnie to projektowanie siebie jako pierwotnej możliwości, sprawiające, że są jakieś wartości, jakieś wezwania, jakieś oczekiwania, i w ogóle jest jakiś świat, ukazuje mi się wyłącznie poza światem, jako abstrakcyjny i logiczny sens czy też znaczenie moich przedsięwzięć. Jeśli chodzi o resztę, to kon- kretnie istnieją budziki, tabliczki z napisami, formularze podatkowe, agenci policji - wszystkie te bariery i zabezpieczenia, chroniące nas przed trwogą. Lecz gdy tylko angażujące mnie przedsięwzięcia schodzą na dalszy plan, gdy tylko odsyłam siebie do siebie samego, choćby z tego względu, że muszę spodziewać się siebie w przyszłości, wtedy odkrywam nagle siebie jako tego, kto budzikowi nadaje swój własny sens; tego, kto czytając napis na tablicz- ce, zabrania sobie chodzenia po rabatkach i trawnikach; tego, kto poleceniu szefa nadaje ponaglający charakter; tego, kto decyduje o tym, czy pisana książka jest interesująca; wreszcie tego, kto sprawia, że wartości istnieją po to, by swoimi wymaganiami zdeterminować moje działanie. Pojawiam się sam i w trwodze staję wobec jedynego, pierwotnego projektu, który konsty- tuuje mój byt; wszystkie bariery, wszystkie zabezpieczenia upadają, nico- ściowane przez świadomość mojej wolności. Nie odwołuję się, ani nawet nie mogę się odwołać do żadnej wartości w obliczu faktu, że to właśnie ja pod- trzymuję wartości w istnieniu. Nic nie może mnie zabezpieczyć ani uchronić przede mną samym. Odcięty od świata i swojej istoty przez nicość, którą jestem ja sam, mam urzeczywistniać sens świata i własnej istoty: decyduję 0 tym sam, bez jakiegokolwiek usprawiedliwienia, bez żadnej wymówki. Trwoga jest zatem refleksyjnym ujęciem wolności przez samą wolność, 1 w tym sensie jest zapośredniczeniem, bo chociaż jest bezpośrednią świado- mością siebie, to jednak wyłania się z zanegowania wezwań płynących ze świata. Pojawia się z chwilą, gdy uwalniam się od świata, w który byłem dotąd zaangażowany, aby ująć samego siebie jako świadomość, posiadającą przedontologiczne rozumienie swojej istoty i poprzedzające sąd poczucie swo- ich możliwości. Przeciwstawia się ona duchowi powagi, który ujmuje war- tości, wychodząc od świata, i polega na upewniającej i urzeczowiającej sub- stancjalizacji wartości. W powadze określam się na podstawie przedmiotu, a priori pomijając jako niemożliwe wszystkie przedsięwzięcia, których aktual- nie nie podejmuję, i przyjmując, że sens nadawany światu przez moją wol- ność jest czymś wywodzącym się ze świata i z tej racji konstytutywnym dla moich powinności i mojego bytu. Tymczasem w trwodze ujmuję siebie jako kogoś całkowicie wolnego, a zarazem jako kogoś, kto nie może sprawić, aby sens świata nie pochodził ode mnie. Nie należy jednak sądzić, że wystarczy przenieść się na płaszczyznę re- fleksji i wziąć pod uwagę swoje odległe bądź bezpośrednie możliwości, aby uchwycić siebie w przeżyciu czystej trwogi. W każdym przypadku refleksji trwoga pojawia się jako struktura świadomości refleksyjnej, o ile rozważa ona świadomość jako przedmiot refleksji. Pozostaje jednak prawdą, że wo- bec własnej trwogi mogę podtrzymywać niektóre zachowania, w szczegól- ności zachowania ucieczkowe. Faktycznie wszystko dzieje się tak, jak gdy- by naszym zasadniczym i bezpośrednim zachowaniem wobec trwogi była ucieczka. Determinizm psychologiczny, zanim stanie się pewną teoretyczną koncepcją, najpierw jest zachowaniem dostarczającym usprawiedliwień czy też, jeśli kto woli, jest podstawą wszelkich usprawiedliwiających zachowań. Jest refleksyjną postawą wobec trwogi: potwierdza, że istnieją w nas antago- nistyczne siły, których sposób istnienia można porównać do sposobu istnie- nia rzeczy. Siara się wypełnić puste miejsca wokół nas. przywrócić związki przeszłości z teraźniejszością i teraźniejszości z przyszłością. Wyposaża nas w naturę, pojmowaną jako czynnik sprawczy naszych działań, a z samych tych działań czyni byty transcendentne, przypisuje im bezwład i zewnętrz- ność, które naszym działaniom wyznaczają podstawę w czymś innym niż one same i które w szczególnie wysokim stopniu upewniają i zabezpieczają, ponie- waż są nieustanną grą usprawiedliwień. Wspomniany determinizm neguje tę transcendencję rzeczywistości-ludzkiej. która sprawia, że wyłania się ona w trwo- dze gdzieś poza własną istotą. Równocześnie, sprowadzając nas do bycia wy- łącznie tym, czym jesteśmy, ponownie wprowadza w nas absolutną pozytyw- ność byfti-w-sobie i tym samym włącza nas na powrót w dziedzinę bytu. Jednak ów determinizm, czyli refleksyjna obrona przed trwogą, nie jest dany jako refleksyjna intuicja. Jest bezradny wobec oczywistości wolności, jawi się więc jako przekonanie, do którego można się uciec, w którym moż- na się schronić, jawi się jako idealny termin, do którego możemy się odwo- łać, uciekając przed trwogą. W dziedzinie filozofii objawia się to w fakcie, iż psychologowie-determiniści nie twierdzą, że opierają swoją tezę na samych czystych danych pochodzących z wewnętrznej obserwacji. Jest ona przed- stawiana raczej jako zadowalająca hipoteza, której wartość polega na tym, że zdaje sprawę z faktów, albo jako postulat niezbędny dla uprawiania jakiejkol- wiek psychologii. Wspomniani psychologowie dopuszczają istnienie bezpo- średniej świadomości wolności, którą ich przeciwnicy przeciwstawiają im pod nazwą „dowodu z intuicji wewnętrznego odczucia". Przenoszą jedynie dyskusję na kwestię wartości tego wewnętrznego objawienia. A zatem nikt nie kwestionuje intuicji, która sprawia, że ujmujemy samych siebie jako pierw- szą przyczynę naszych stanów i działań. Pozostaje jednak prawdą, że w za- sięgu każdego z nas jest możliwość zapośredniczenia trwogi poprzez wznie- sienie się ponad nią i osądzenie jej jako złudzenia, które wywodzi się z naszej niewiedzy co do rzeczywistych przyczyn naszych działań. Pojawi się wów- czas problem stopnia wiary w to zapośredniczenie. Czy trwoga poddana osądowi jest już trwogą rozbrojoną? Oczywiście tak nie jest. Rodzi się tu jednak nowe zjawisko, mianowicie proces odwracania uwagi od trwogi, któ- ry znów zakłada pewną zdolność i moc nicościowania. Determinizm sam w sobie nie mógłby być wystarczającą podstawą dla takiego odwracania uwagi, skoro jest tylko postulatem lub hipotezą, Istnieje bardziej konkretna próba ucieczki, dokonująca się na obszarze samej reflek- sji. W pierwszej kolejności jest to próba odwrócenia uwagi od możliwości przeciwnych temu, co jest moją możliwością. Gdy konstytuuję siebie jako rozumienie pewnej możliwości jako mojej możliwości, muszę rozpoznać jej istnienie u kresu mojego projektu i ująć ją tam jako siebie samego, spodzie- wając się siebie w przyszłości, oddzielonej ode mnie nicością. W tym sensie ujmuję siebie jako pierwotne źródło mojej możliwości, i właśnie to nazywa się zazwyczaj świadomością wolności; jedynie tę strukturę świadomości mają na uwadze zwolennicy wolnej woli. kiedy .mówią o intuicji wewnętrznego odczucia. Lecz zdarza się, że równocześnie staram się odwrócić uwagę od konstytuowania się innych możliwości, które są sprzeczne z moją możliwo- ścią. Prawdę powiedziawszy, me mogę sprawić, abym nie zakładał ich istnie- nia choćby przez ten sam ruch. który wybraną możliwość czyni moją moż- liwością; nie mogę sobie przeszkodzić w ich konstytuowaniu jako żywych i aktualnych możliwości, 10 znaczy takich, iż mają możliwość stać się moimi możliwościami. Staram się jednak postrzegać je jako obdarzone bytem trans- cendentnym i czysto logicznym, krótko mówiąc: jako rzeczy. Jeśli na płasz- czyźnie refleksji rozpatruję możliwość pisania tej książki jako moją możli- wość, to sprawiam, że między tą możliwością a moją świadomością wyłania się nicość bycia, która ją konstytuuje jako możliwość, a którą ujmuję właśnie w tej ciągłej możliwości, iż moją możliwością będzie możliwość niepisania tej książki. Lecz wobec tej możliwości jej niepisania próbuję się zachowywać tak, jak wobec obserwowalnego przedmiotu: „przesiąkam" niejako tym, co chcę w niej widzieć, usiłuję ująć ją jako coś, co winno być po prostu odno- towane gwoli pamięci, ale tak naprawdę mnie nie dotyczy. Musi być ona dla mnie możliwością zewnętrzną, jak ruch dla bilardowej kuli. Gdybym zdołał do tego doprowadzić, możliwości antagonistyczne wobec mojej możliwo- ści, ukonstytuowane jako istności czysto logiczne, utraciłyby swoją spraw- czą moc. Nie byłyby już groźne, ponieważ byłyby czymś z zewnątrz i otacza- łyby moją możliwość jako ewentualności dające się wyłącznie pomyśleć, to znaczy, w gruncie rzeczy, myślane przez kogoś innego bądź jako możliwości kogoś innego, kto znalazłby się w podobnym położeniu. Należałyby do obiek- tywnej sytuacji jako transcendentna struktura; albo, jeśli kto woli, można by, wykorzystując terminologię Heideggera, ująć to tak: ja napiszę tę książkę, ale mogłoby się również jej nie napisać. W ten sposób ukryłbym przed sobą, że te możliwości są faktycznie mną samym; są zarazem immanentnymi warun- kami możliwości mojej możliwości. Zachowywałyby one akurat tyle bytu, aby moja możliwość mogła zachować swój bezinteresowny charakter jako swobodna możliwość wolnego bytu. lecz byłyby już rozbrojone, pozbawione swego niebezpiecznego charakteru. Tamte możliwości już by mnie nie doty- czyły, skoro wybrana możliwość jawiłaby się - choćby z racji samego wybo- ru-jako moja jedyna konkretna możliwość; tym samym wypełniona byłaby nicość oddzielająca mnie od niej i przyznająca jej właśnie status możliwości. Ale ucieczka przed trwogą jest nie tylko próbą odwrócenia uwagi od przyszłości: usiłuje ona rozbroić również zagrożenie związane z przeszłością. Próbuję tu uciec od samej mojej transcendencji, która podtrzymuje i przekra- cza moją istotę. Stwierdzam, że jestem swoją istotą, na wzór sposobu bycia bytu-w-sobie. Jednak równocześnie odmawiam uznania, iż owa istota jako taka jest ukonstytuowana historycznie, i w takim razie zakłada jakąś aktuali- zację i jakieś działanie, podobnie jak koło zakłada swoje własności. Ujmuję tę istotę - a przynajmniej staram się ją ująć - jako pierwotne zapoczątkowanie mojej możliwości i zupełnie nie dopuszczam, aby i ona miała w sobie swój początek. Twierdzę wówczas, że pewne działanie jest wolne, gdy dokładnie odzwierciedla moją istotę. A poza tym, tę wolność, która niepokoiłaby mnie, gdyby była wolnością w obliczu mojego Ja", niejako naprzeciw niego, sta- ram się przenieść do wnętrza mojej istoty, to znaczy do mojego „ja". Chodzi o to. by w „ja" dostrzec niejako małego Boga, który mieszka we mnie i „po- siada" moją wolność jako metafizyczną możliwość. To już nie mój byt byłby wolny właśnie jako byt, ale moje ,Ja" byłoby wolne niejako wewnątrz mojej świadomości. Jest to fikcja nadzwyczaj kojąca i gwarantująca bezpieczeń- stwo, ponieważ wolność została pogrążona wewnątrz nieprzejrzystego bytu: w tej mierze, w jakiej moja istota nie jest przejrzystością, w jakiej jest trans- cendensem w immanencji, wolność staje się jednąz jej właściwości. Jednym słowem, chodzi o to, by w swoim Ja" ująć swoją własną wolność jako wolność kogoś innego1. Widać, jakie są główne wątki tej fikcji: jako ukonsty- tuowana już osoba, moje „ja" staje się źródłem swoich aktów, tak jak ktoś inny jest źródłem swoich. Zapewne to „ja" żyje i się przekształca; można nawet uznać, iż każdy z jego aktów może przyczynić się do takiego prze- kształcenia. Lecz te ciągłe i harmonijne przekształcenia pojmowane są na wzór zmian o charakterze biologicznym. Przypominają one te zmiany, które mogę stwierdzić u mojego przyjaciela Piotra, kiedy spotykam go ponownie po dłuższej rozłące. Bergson wyraźnie próbował spełnić te weryfikujące i ubez- pieczające wymagania, gdy stworzył teorię głębokiego, ja", które trwa i wciąż się organizuje, które jest nieustannie współczesne ujmującym je aktom mojej świadomości i nie może być przez nią przekroczone. To ,ja" znajduje się u źródła naszych działań niejako żywiołowa siła czy też kataklizm, ale raczej jak ojciec płodzący dzieci, tak iż działanie - choć nie wypływa z istoty jak ściśle rozumiana konsekwencja, ani nawet nie jest na jej podstawie przewi- dywalne - utrzymuje z nią upewniającą i ubezpieczającą więź, zachowuje swoiste „rodzinne podobieństwo". Działanie sięga dalej niż istota, ale w tym samym kierunku; zachowuje, co prawda, pewną nieredukowalność, ale roz- poznajemy się w nim i postrzegamy w nim siebie, tak jak ojciec może się rozpoznać w synu, który kontynuuje jego dzieło. Tak oto poprzez rzutowanie postrzeganej w nas wolności na psychiczny obiekt, czyli moje Ja". Bergson Por. Część III, rozdz. I. przyczynił się do zamaskowania naszej trwogi, lecz uczynił to kosztem samej świadomości. To, co w ten sposób przyjął i opisał, nie jest naprawdę naszą wolnością, takąjaka się jawi samej sobie; jest to raczej wolność kogoś innego. Taki jest zatem zespół mechanizmów, przy których pomocy próbujemy przed sobą ukryć trwogę. Ujmujemy to, co jest naszą możliwością, unikając rozważania innych możliwości, z których czynimy możliwości bliżej nie- określonego innego; nie chcemy widzieć, że ta nasza możliwość jest pod- trzymywana w bycie przez czystą nicościującą wolność, próbujemy nato- miast ją ująć jako wytworzoną przez ukonstytuowany już przedmiot, który m jest nie co innego niż nasze ,ja", rozważane i opisywane jako inna osoba. Z pierwotnej intuicji chcielibyśmy zachować to, co objawia nam ona jako naszą niezależność i odpowiedzialność, ale równocześnie chodzi nam o to, by ograniczyć i stłumić wszystko to, co jest w niej pierwotnym nicościowa- niem. Zawsze zresztą jesteśmy gotowi uciec się do wiary w determinizm i schronić się w niej, jeśli ta wolność nazbyt nam ciąży lub jeśli potrzebujemy jakiejś wymówki. Uciekamy więc przed trwogą, próbując ująć samych siebie z zewnątrz jako kogoś innego bądź jako rzecz. To, co zazwyczaj nazywa się objawieniem wewnętrznego odczucia albo pierwotną intuicją naszej wolno- ści, tak naprawdę nie ma w sobie niczego źródłowego: jest ukształtowanym już procesem, którego oczywistym zadaniem staje się przesłonięcie i ukrycie przed nami trwogi - tej prawdziwej „bezpośredniej danej" naszej wolności. Czy przy pomocy tych rozmaitych zabiegów udaje się nam stłumić bądź ukryć naszą trwogę? Jest pewne, że nie potrafimy jej całkowicie usunąć, bo po prostu sami jesteśmy trwogą. Natomiast jeśli chodzi ojej maskowanie czy też przesłanianie, to niezależnie od tego, że sama natura świadomości i jej przejrzystość zabraniają nam brać takie wyrażenia dosłownie, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę szczególny typ zachowania, które określamy w ten spo- sób. Możemy zamaskować lub zasłonić jakiś zewnętrzny przedmiot, ponie- waż istnieje niezależnie od nas; z tego samego powodu możemy od niego odwrócić wzrok lub uwagę, czyli po prostu skierować spojrzenie na jakiś inny przedmiot; od tego momentu każda rzeczywistość - moja i przedmiotu - żyje znowu własnym, osobnym życiem, jako że zniknęła przygodna rela- cja, która łączyła świadomość z rzeczą, przy czym ustanie tej relacji nie odmieniło ani jednego, ani drugiego istnienia. Jednak jeśli jestem tym, co chcę zasłonić, to sprawa przybiera zupełnie inną postać: w rzeczywistości mogę chcieć „nie widzieć" pewnego aspektu mojego bytu tylko wtedy, gdy jestem zorientowany właśnie co do aspektu, którego nie chcę widzieć. Oznacza to. że muszę go jakoś wskazać i określić w moim bycie, abym mógł się od niego odwrócić; co więcej, muszę stale o nim myśleć, aby wystrzegać się myślę- nia o nim. Trzeba to rozumieć tak, że nie tylko z konieczności muszę ciągle nosić ze sobą to, od czego chcę uciec, ale ponadto muszę wręcz zwracać się ku temu, od czego uciekam, właśnie po to, by móc od tego uciec. Oznacza to, że trwoga, intencjonalne ukierunkowanie trwogi i ucieczka przed trwogą w upewniające i uspokajające mity winny być dane w jedności tej samej świadomości. Jednym słowem, uciekam po to, by nie wiedzieć, lecz nie mogę nie wiedzieć, że uciekam, zaś ucieczka przed trwogą jest tylko pew- nym sposobem uświadamiania sobie trwogi. Dlatego, ściśle rzecz biorąc, nie można jej ani przesłonić, ani uniknąć. Jednak ucieczka przed trwogą i bycie trwogą nie może być zupełnie tym samym: jeśli jestem swoją trwogą po to, by od niej uciec, to znaczy, że mogę się zdystansować od tego, czym jestem, że mogę być trwogą na sposób „niebycia nią", że mogę dysponować nicościu- jącą mocą we wnętrzu samej trwogi. Ta nicościująca moc nicościuje trwogę o tyle, o ile przed nią uciekam, i nicościuje siebie samą o tyle, o ile jestem trwogą, aby przed nią uciec. Właśnie to nazywa się złą wiarą. Nie chodzi więc o wypędzenie trwogi ze świadomości ani o ukonstytuowanie jej jako nieświadomego fenomenu psychicznego; po prostu mogę ze złą wiarą przy- stąpić do ujmowania trwogi, którą jestem, zaś zła wiara, mająca za zadanie wypełnić nicość, którą jestem w swoim stosunku do siebie, zakłada właśnie tę usuwaną przez siebie nicość. 1 Dwóch rodzajów „wyjścia poza siebie" czy też „bycia poza sobą", zgodnie z etymologią terminu „ekstaza" (przyp. tłum.). Oto dochodzimy do końca naszego pierwszego opisu. Badanie negacji nie może nas doprowadzić dalej. Negacja odsłoniła nam istnienie pewnego szczególnego typu zachowania: zachowanie wobec niebytu, zakładające spe- cjalnego rodzaju transcendencję, którą należy osobno zbadać. Znajdujemy się zatem w obecności dwóch ludzkich „ek-staz"1: ek-stazy spychającej nas w dziedzinę bytu-w-sobie i ek-stazy angażującej nas w niebyt. Wydaje się, że nasz pierwotny problem, który dotyczył jedynie odniesień człowieka do bytu, w znaczącym stopniu przez to się skomplikował. Nie jest jednak również wykluczone, że doprowadzając do końca naszą analizę transcendowama w stronę niebytu, uzyskamy cenne wskazówki dotyczące wszelkiego trans- cendowania. A swoją drogą, problem nicości nie może być wyłączony z na- szego badania: jeśli człowiek jakoś się zachowuje wobec bytu-w-sobie - a na- sze filozoficzne dociekanie jest pewnym typem takiego zachowania - to znaczy, że nie jest tym bytem. Odnajdujemy więc niebyt jako warunek transcendo- wania w stronę bytu. Musimy zatem skupić się na problemie nicości i nie porzucać go, zanim go całkowicie nie wyjaśnimy. Badanie zapytywania i negacji dało już nam wszystko, co mogło dać. Odesłało nas do empirycznej wolności jako nicościowania człowieka w wy- miarze czasowości i jako koniecznego warunku transcendentnego ujęcia by- tów zaprzeczonych we własnej strukturze. Pozostaje teraz ugruntować samą tę empiryczną wolność. Nie może ona być pierwotnym nicościowaniem i pod- stawą wszelkiego nicościowania. W rzeczywistości przyczynia się do ukon- stytuowania transcendencji w immanencji, warunkującej wszystkie trans- cendencje negatywne. Lecz sam fakt, że transcendencje empirycznej wolności konstytuują się w immanencji właśnie jako transcendencje, pokazuje nam, że chodzi tu o nicościowania wtórne, zakładające istnienie nicości źródłowej; są one wyłącznie etapem w regresywnym postępowaniu analitycznym, prowa- dzącym nas od transcendencji nazywanych bytami zaprzeczonymi we włas- nej strukturze aż do bytu, który jest swoją własną nicością. Podstawę wszel- kiej negacji trzeba oczywiście znaleźć w nicościowaniu, które dokonywałoby się w samym wnętrzu immanencji. W absolutnej immanencji, w czystej pod- miotowości chwilowego [instantane] cogito, winniśmy odkryć źródłowy akt, za sprawą którego człowiek jest dla samego siebie swoją własną nicością. Czym w swoim bycie musi być świadomość, aby w niej i od niej wycho- dząc, człowiek wyłaniał siew świecie jako byt, który jest swoją własną nico- ścią i poprzez który nicość nawiedza świat? Wydaje się, że brakuje nam tu narzędzia, które pozwoliłoby nam rozwiązać ten nowy problem: negacja angażuje bowiem bezpośrednio jedynie wolność. Zatem w samej wolności należy znaleźć zachowanie pozwalające nam posu- wać się dalej. Otóż napotkaliśmy już takie zachowanie, które nas doprowadzi aż na próg immanencji, a przy tym pozostaje wystarczająco obiektywne, byśmy mogli obiektywnie odkryć jego warunki możliwości. Czyż przed chwilą nie zauważyliśmy, iż pozostając w złej wierze, byliśmy-trwogą-aby-uciec-przed- -trwogą, i to w jedności tej samej świadomości? Jeśli zła wiara ma być możli- wa, powinniśmy móc napotkać w tej samej świadomości jedność bycia i nie- bycia, bycie-dła-niebycia czy też bycie-aby-nie być. A zatem przedmiotem naszych dociekań będzie teraz zła wiara. Aby człowiek mógł pytać, powinien móc być swą własną nicością, co znaczy, że może być u źródła niebytu w bycie tylko wtedy, gdy jego byt sam w sobie i sam przez się pozwoli się przeniknąć nicości; w ten sposób w czasowym bycie rzeczywistości-ludz- kiej pojawiają się transcendencje przeszłości i przyszłości. Jednak zła wiara jest czymś chwilowym. Czym zatem musi być świadomość w chwilowości przedrefleksyjnego cogito, jeśli człowiek ma być podmiotem złej wiary? ROZDZIAŁ DRUGI Zła wiara I. Zła wiara i kłamstwo Byt ludzki jest nie tylko tym, za czyją sprawą w świecie ukazują się byty zaprzeczone we własnej strukturze, ale także tym bytem, który może zająć negatywną postawę wobec samego siebie. We wprowadzeniu określiliśmy świadomość jako „byt, któremu wjego byciu chodzi o samo to bycie, o ile owo bycie zakłada byt inny niż on sam". Jednak teraz, po wyjaśnieniu zacho- wania pytającego, wiemy, iż to sformułowanie mogłoby być zapisane tak: „Świadomość jest bytem, któremu wjego byciu chodzi o świadomość nico- ści jego bycia". Na przykład zakazując czegoś czy też zgłaszając swoje veto, byt ludzki neguje przyszłą transcendencję. Lecz ta negacja nie jest tylko stwier- dzaniem. Moja świadomość nie ogranicza się do brania pod uwagę bytów zaprzeczonych we własnej strukturze. Ona sama, w swojej konkretności, konstytuuje się jako nicościowanie pewnej możliwości, którą inna rzeczy- wistość-ludzka projektuje właśnie jako swojąmożliwość. Dlatego musi się wy- łaniać w świecie w postaci jakiegoś „Nie": niewolnik postrzega swego pana przede wszystkim jako „Nie", i tak też więzień szykujący się do ucieczki postrzega pilnujących go wartowników. Są nawet ludzie, których społeczne istnienie polega wyłącznie na owym „Nie", którzy żyją i umierają, nie będąc nigdy niczym innym na ziemi niż jednym wielkim „Nie" (strażnicy, wartow- nicy, dozorcy więzienni etc). Inni również konstytuują się jako osoby ludz- kie poprzez nieustanną negację, tak by wprowadzić „Nie" w samą swoją podmiotowość: „Nie" jest sensem i funkcją tego fenomenu, który Scheler nazywa „człowiekiem resentymentu". Istniejąjednak zachowania subtelniej- sze, których opis zaprowadziłby nas dalej, to znaczy w głąb świadomości: jednym z tych zachowań jest ironia. Poprzez ironię, jednym i tym samym aktem, człowiek unicestwia to, co zarazem przyjmuje bądź ustanawia, każe w coś wierzyć, ale tak, by mu nie wierzono, coś twierdzi, ale tak, by zaprze- czyć, i czemuś przeczy; ale tak, by potwierdzić, tworzy jakiś pozytywny przedmiot, ale taki. który nie ma innego bytu niż własna nicość- A zatem zachowania przeczące ukierunkowane na samego siebie pozwalają postawić nowe pytanie: czym musi być człowiek w swoim bycie, aby mógł zaprze- czyć samemu sobie? Nie może tu jednak chodzić o to, by postawę określaną jako „negowanie siebie" rozważać w całej jej ogólności i powszechności. Nazbyt różnorodne są zachowania, które można by umieścić w tej rubryce, i zachodziłoby ryzyko, że uchwycimy w ten sposób jedynie jakąś ich abs- trakcyjną formę. Należy wybrać i zbadać konkretne zachowanie, które było- by istotne dla rzeczywistości-ludzkiej, a zarazem takie, iż świadomość, miast kierować swoją negację na zewnątrz, zwracałaby ją ku sobie samej. Wyda- wało nam się, że taka postawa musi być złą wiarą. Często złą wiarę utożsamia się z kłamstwem. Bez rozróżnienia mówi się jakiejś osobie, że daje dowód złej wiary albo że okłamuje samą siebie. Chęt- nie zgodzimy się, że zła wiara jest samookłamywaniem, pod warunkiem iż od razu odróżnimy samooklamywanie od kłamstwa jako takiego. Można przy- stać i na to, że kłamstwo jest zachowaniem przeczącym. Jednak to przecze- nie nie odnosi się do samej świadomości, lecz dotyczy tylko tego, co trans- cendentne. Istota kłamstwa faktycznie zakłada, iż kłamca jest doskonale zorientowany co do prawdy, którą zataja lub przeinacza. Nie kłamie się na temat tego, czego się nie wie; nie kłamie się wtedy, gdy rozgłasza się nie- prawdę, której jest się ofiarą; nie kłamie się wtedy, gdy również tkwi się w błędzie. Ideałem kłamcy byłaby więc świadomość cyniczna, na własny użytek stwierdzająca prawdę, a równocześnie zaprzeczająca jej w słowach znowu na własne potrzeby zaprzeczająca temu zaprzeczeniu. To podwójne zachowanie przeczące odnosi się do tego, co transcendentne: wypowiadany fakt jest transcendentny, ponieważ nie istnieje, zaś pierwsza negacja odnosi się do prawdy, to znaczy do pewnego szczególnego typu transcendencji. Jeśli chodzi o drugą, czysto myślową negację, przeprowadzaną korelatywnie do stwierdzania prawdy na własny użytek, to odnosi się ona do wypowiadanych słów, a zatem do pewnego zdarzenia należącego do świata. Poza tym, we- wnętrzne nastawienie kłamcy jest pozytywne i mogłoby stanowić przedmiot sądu afirmatywnego: kłamca ma zamiar wprowadzać w błąd i nie stara się ukryć przed sobą tego zamiaru, nie próbuje przesłonić lub zmącić przejrzy- stości świadomości. Przeciwnie, odwołuje się do niej wtedy, gdy chodzi o podjęcie decyzji co do zachowań pochodnych, tak iż wyraźnie sprawuje ona kontrolę nad wszystkimi jego zachowaniami. Jeśli chodzi o deklarowany zamiar powiedzenia prawdy (jak w sformułowaniu: „Nie chciałbym cię wpro- wadzać w błąd, przysięgam, że to prawda"), niewątpliwie jest on przedmio- tem myślowej negacji, ale ponadto kłamca nie uznaje go za naprawdę własny zamiar. Jest on tylko odgrywany, udawany: w gruncie rzeczy jest to zamiar postaci, którą kłamca odgrywa na oczach swego rozmówcy. Jednak owa postać, właśnie dlatego, że nie istnieje, jest czymś transcendentnym. A za- tem kłamstwo nie wprowadza do gry wewnętrznej struktury aktualnej świa- domości; wszystkie składające się na nie przeczenia odnoszą się do przed- miotów, które właśnie z tej racji zostały wygnane ze świadomości. Kłamstwo nie wymaga więc specjalnej podstawy ontologicznej, i w przypadku wpro- wadzania w błąd niezmiennie zachowują ważność wyjaśnienia, których domagało się istnienie negacji w ogóle. Bez wątpienia zdefiniowaliśmy kłam- stwo idealne. Niewątpliwie zdarza się jednak dość często, iż kłamca w więk- szym czy mniejszym stopniu jest ofiarą swego kłamstwa, że przynajmniej połowicznie w nie wierzy. Lecz te codzienne i pospolite formy kłamstwa to również jego wypaczone aspekty, reprezentujące formy pośrednie między kłamstwem a złą wiarą. Kłamstwo jest zatem zachowaniem transcendującym. Oznacza to jednak, że kłamstwo jest normalnym przejawem tego, co Heidegger nazywa Mitscin („współbyciem" albo „byciem-wespól-z-..."). Za- kłada ono moje istnienie, istnienie kogoś innego, moje istnienie dla niego i jego istnienie dla mnie. Dlatego bez trudu można pojąć, że kłamca musi powziąć i zrealizować swój projekt kłamstwa przy pełnej jasności umysłu, musi posiadać pełne rozeznanie co do kłamstwa i prawdy, którą przeinacza. Wystarczy, że zasadnicza nieprzejrzystość ukrywa jego zamiary przed in- nym; wystarczy, że inny może wziąć jego kłamstwo za prawdę. Poprzez fenomen kłamstwa świadomość potwierdza, że z natury istnieje jako skryta przed innym; przy tym wykorzystuje dla swoich celów ontologiczną dwo- istość ,ja" i „ja" innego. Ze złą wiarą musi być inaczej, jeśli-jak powiedzieliśmy-jest ona samo- okłamywaniem. Zapewne temu, kto praktykuje złą wiarę, chodzi o ukrycie nieprzyjemnej prawdy bądź o przedstawienie wygodnego fałszu jako praw- dy. A zatem na pozór zła wiara ma strukturę kłamstwa. Tyle tylko, że w złej wierze zasłaniam prawdę przed sobą samym, a to wszystko zmienia. Nie ma tu przecież dwoistości zwodzącego i zwiedzionego. Przeciwnie, zła wiara z istoty zakłada jedność tej, a nie innej świadomości. To nie znaczy, że nie może być warunkowana przez Mitsein, jak zresztą wszystkie fenomeny rze- czywistości-ludzkiej. Lecz Mitsein może tylko sprzyjać złej wierze, przed- stawiając sięjako sytuacja, którą zła wiara pozwala przekroczyć. W każdym razie zła wiara nie nawiedza rzeczywistości-ludzkiej z zewnątrz. Nie ulega się złej wierze ani nie jest się nią zarażanym, i w ogóle nie jest ona żadnym stanem. Świadomość sama przysparza sobie złej wiary. Konieczny jest pier- wotny zamiar i jakiś projekt zfęj wiary. Ów projekt zakłada rozumienie ziej wiaryjako takiej i przedrefleksyjne ujęcie świadomości jako urzeczywistnia- jącej złą wiarę. Wynika z tego przede wszystkim to, że ten, kto jest okłamy- wany, i ten, kto okłamuje, to jedna i ta sama osoba, co znaczy, że jako kłamca muszę znać prawdę, ukrywaną przed sobą samym jako okłamywanym. Co więcej, muszę bardzo dokładnie znać tę prawdę, aby jak najstaranniej ją przed sobą ukrywać, i to nie w dwóch różnych momentach czasowych, co mogłoby w ostateczności przywrócić jakiś pozór dwoistości, lecz w jednolitej struk- turze tego samego projektu. Jak zatem może istnieć kłamstwo, jeśli usunięta została dwoistość, która je warunkowała? Do tej trudności dochodzi inna, wynikająca z całkowitej przejrzystości świadomości. Ten, kto przysparza sobie złej wiary, musi mieć jej świadomość, bowiem byt świadomości jest świadomością bytu. Wydaje się więc, iż muszę mieć dobrą wiarę przynaj- mniej o tyle. o ile jestem świadom swej złej wiary. Jednak wówczas załamuje się cała ta psychiczna konstrukcja. Możemy się zgodzić, iż jeśli próbuję roz- myślnie i cynicznie siebie okłamywać, to całe przedsięwzięcie kończy się kompletnym niepowodzeniem, jako że na moich oczach kłamstwo ustępuje i się rozpływa. Jest rujnowane niejako od tyłu, przez samą świadomość, że się okłamuję - świadomość, która bezlitośnie konstytuuje się obok mojego projektu, wręcz jako jego warunek. Mamy tu do czynienia z jakimś ulotnym, zanikającym zjawiskiem, które istnieje wyłącznie jako gasnące, i tylko dzięki temu, że gaśnie. Owszem, takie zjawiska występują dość często, i zobaczy- my, że faktycznie istnieje coś takiego jak „ulotność"' złej wiary; jest bowiem oczywiste, że nieustannie oscyluje ona między dobrą wiarą a cynizmem. Ale nawet jeśli istnienie złej wiary jest nadzwyczaj kruche, jeśli należy ona do tego rodzaju struktur psychicznych, które można by nazwać „pozastanowy- mi" [metastables], to wciąż stanowi ona formę autonomiczną i trwałą. Dla bardzo wielu osób może nawet być normalnym aspektem życia. Można żyć w złej wierze, co nie znaczy, że nie ma się wtedy nagłych przebłysków cy- nizmu bądź dobrej wiary; jednak zakłada to przynajmniej pewien stały i spe- cyficzny styl życia. Wydaje się, ze popadamy w skrajne zakłopotanie, ponie- waż nie możemy ani odrzucić, ani zrozumieć zlej wiary. Aby uniknąć tych trudności, chętnie odwołujemy się do tego, co nie- świadome. Na przykład w interpretacji psychoanalitycznej będzie się wyko- rzystywać hipotezę cenzury, pojmowanej jako linia demarkacyjna czy też granica, wraz z odprawą celną, obsługą paszportową, kontrolą dewiz etc; czyni się to po to. by przywrócić dwoistość kłamcy i okłamywanego. In- stynkt- albo jeśli kto woli - pierwotne skłonności i zespoły skłonności, ukon- stytuowane przez naszą indywidualną historię, wyobrażają tutaj rzeczywistość. Nie są one ani prawdziwe, ani fałszywe, ponieważ nie istnieją .same dla siebie. Po prostu są, zupełnie tak, jak ten stół, który sam w sobie nie jest ani prawdzi- wy, ani fałszywy, lecz całkiem zwyczajnie jest rzeczywisty. Jeśli chodzi o świa- dome symbolizacje instynktu, to winny być one potraktowane niejako pozo- ry, lecz jako rzeczywiste fakty psychiczne. Fobie, czynności i wypowiedzi pomyłkowe, marzenia senne - istnieją realnie jako konkretne fakty świado- mościowe, tak samo jak zachowaniami konkretnymi i istniejącymi realnie są słowa i zachowania kłamcy. Tyle tylko, że wobec tych zjawisk podmiot znaj- duje się w takim samym położeniu, jak okłamywany wobec zachowań kłam- cy. Rejestruje je jako realne i musi je zinterpretować. Istnieje zatem prawda zachowań kłamcy: gdyby okłamywany potrafił powiązać te zjawiska z sytu- acją, w jakiej znajduje się kłamca, i z jego projektem kłamstwa, stałyby się one integralnymi częściami prawdy, właśnie jako zachowania kłamliwe, wpro- wadzające w błąd. Podobnie, istnieje prawda czynności symbolicznych: psychoterapeuta odkrywa ją wtedy, gdy wiąże te czynności z historyczną sytuacją pacjenta, z wyrażanymi za ich pośrednictwem nieuświadomionymi kompleksami, z barierą cenzury. A zatem podmiot myli się co do znaczenia swoich zachowań, ujmując je w ich konkretnym istnieniu, ale już nie w ich prawdzie, jako że nie jest w stanie wyprowadzić ich z jakiejś sytuacji pier- wotnej i swojego psychicznego ukonstytuowania, skoro jedno i drugie pozo- staje dla niego obce i niewiadome. Rozróżniając id i ego, Freud przeciął całą treść życia psychicznego na dwie części. Jestem ego, ale nie jestem id. Nie jestem wcale w uprzywilejowanym położeniu w stosunku do mojego nie- świadomego życia psychicznego. Jestem swoimi własnymi fenomenami psy- chicznymi, o ile je rejestruję w ich świadomej realności. Jestem na przykład tym oto odruchem, który popycha mnie do tego, by ukraść tę albo tamtą książkę z tej półki; utożsamiam się z tym odruchem, wydobywam go na jaw, i właśnie ze względu na ten odruch determinuję samego siebie do popełnienia kradzieży. Lecz nie jestem tymi wszystkimi faktami psychicznymi, jeżeli je tylko biernie przyjmuję, jeżeli jestem zmuszony formułować hipotezy doty- czące ich pochodzenia i prawdziwego sensu, dokładnie tak, jak uczony for- mułuje przypuszczenia dotyczące natury i istoty pewnego zewnętrznego zja- wiska. Wspomniana kradzież, na przykład, którą interpretuję jako bezpośredni odruch, zdeterminowany czy to przez nadzwyczajną rzadkość kradzionej książki, czy to przez jej wygórowaną cenę, czy wreszcie przez moje szcze- gólne nią zainteresowanie, tak naprawdę byłaby wtórnym procesem karania samego siebie, mniej czy bardziej bezpośrednio związanym z kompleksem Edypa. Istnieje więc prawda o tym odruchu kradzieży, do której można dojść tylko za pośrednictwem mniej lub bardziej prawdopodobnych hipotez. Kry- terium tej prawdy będzie to, jak szeroki jest zakres wyjaśnianych przez nią świadomych faktów psychicznych. Z bardziej pragmatycznego punktu wi- dzenia, kryterium prawdy będzie również to, czy sprzyja ona powodzeniu psychoterapii. Ostatecznie, odkrycie tej prawdy będzie wymagało współpra- cy psychoterapeuty, który jawi się jako pośrednik między moimi nieuświado- mionymi skłonnościami i moim życiem świadomym. Jedynie ktoś inny - dru- gi człowiek - okazuje się zdolny do przeprowadzenia syntezy obejmującej nieuświadomioną tezę i świadomą antytezę. Mogę poznać samego siebie tyl- ko za pośrednictwem drugiego człowieka, co znaczy, że w stosunku do swo- jego id znajduję się właśnie w położeniu kogoś innego. Jeśli mam jakieś poję- cie o psychoanalizie, w szczególnie sprzyjających okolicznościach mogę spróbować przeprowadzić psychoterapię na sobie samym. Ale ta próba bę- dzie mogła się udać tylko wtedy, gdy nie będę dowierzał żadnemu rodzajowi intuicji i niejako z zewnątrz zastosuję do swojego przypadku abstrakcyjne schematy i wyuczone reguły postępowania. Jeśli chodzi o wyniki, to nigdy nie będą one miały tej pewności, którą daje intuicja, i to niezależnie od tego, czy uzyskałem je wyłącznie własnym wysiłkiem, czy przy współpracy fa- chowca. Będzie im przysługiwać jedynie stale rosnące prawdopodobieństwo, właściwe hipotezom naukowym. Hipoteza kompleksu Edypa, podobnie jak hipoteza atomistyczna, nie jest niczym innym, jak tylko pewną „ideą ekspe- rymentalną", i nie różni się-jak powiada Peirce-od całego zbioru doświad- czeń, które pozwala przeprowadzić, a także skutków, które pozwala przewi- dzieć. Dlatego psychoanaliza zastępuje pojęcie złej wiary ideą kłamstwa bez kłamcy i pozwała mi zrozumieć, jak mogę nie tyle się okłamywać, ile być okłamywanym, ponieważ umieszcza mnie w takim położeniu wobec samego siebie, w jakim jest wobec mnie drugi człowiek. Dwoistość kłamcy i okłamy- wanego, stanowiącą istotny warunek kłamstwa, psychoanaliza zastępuje du- alizmem id i ego, i w moją najgłębszą podmiotowość wprowadza inter- subiektywną strukturę Mitsein. Czy takie wyjaśnienia mogą nas zadowolić? Teoria psychoanalityczna, jeśli przyjrzeć się jej bliżej, nie jest tak prosta, jak się początkowo wydawało. Ściśle rzecz biorąc, nie jest tak, że za" jawi się jako rzecz w stosunku do hipotezy psychoanalityka, bowiem rzecz jest obo- jętna na czynione względem niej przypuszczenia, natomiast zWjest nimi poru- szone i dotknięte, gdy tylko zbliżają się do prawdy. Faktycznie, Freud sygna- lizuje możliwość jakichś oporów, kiedy pod koniec pierwszej fazy terapii lekarz zbliża się do prawdy. Te opory to zachowania obiektywne i uchwytne z zewnątrz: pacjent okazuje nieufność, odmawia komunikowania się, przed- stawia zmyślone relacje dotyczące swoich sennych marzeń, niekiedy zupeł- nie uchyla się od psychoterapii. Wolno jednak zastanawiać się, jaka część jego samego może w ten sposób stawiać opór. To nie może być „ja" rozpa- trywane jako psychiczny zespół świadomościowych faktów: ono nie mogło- by podejrzewać, że psychoterapeuta zbliża się do celu, ponieważ samo odnosi się do znaczenia swoich własnych reakcji, dokładnie tak jak sam psychotera- peuta. Co najwyżej, może obiektywnie ocenić stopień prawdopodobieństwa formułowanych hipotez, tak jak mógłby to zrobić świadek psychoterapii, stosownie do tego, jak szeroki jest zakres subiektywnych faktów, wyjaśnia- nych przez te hipotezy. Zresztą nawet gdyby to prawdopodobieństwo zda- wało mu się graniczyć z pewnością, „ja" nie mogłoby się tym zmartwić, bowiem najczęściej to właśnie ono, na mocy swojej świadomej decyzji, an- gażuje się w przeprowadzenie psychoanalitycznej terapii. A jeśli ktoś powie, że chory niepokoi się odkryciami dokonywanymi codziennie przez psychote- rapeutę i dlatego stara się przed tym uchylić, udając równocześnie przed sobą samym, że chce kontynuować terapię? W tym przypadku nie można już odwoływać się do tego, co nieświadome, aby wyjaśnić fenomen złej wiary: występuje tu przecież ona zupełnie jawnie, w pełnym świetle świadomości, wraz ze wszystkimi swymi sprzecznościami. Lecz psychoterapeuta stara się inaczej wyjaśnić te opory: w jego rozumieniu są one głuchym i głębokim odgłosem czegoś ukrytego, przychodzą z daleka, mają swoje źródło właśnie w tym fakcie, który pragnie się objaśnić. A jednak wspomniane opory nie mogą również wynikać z kompleksu, który trzeba wydobyć na jaw. Ów kompleks sam w sobie byłby raczej sprzy- mierzeńcem psychoterapeuty, ponieważ dąży do tego, by się wyrazić w ob- szarze jasnej świadomości, prowadzi podstępną grę z cenzurą, usiłuje ją oszu- kać i obejść. Jedyną płaszczyzną, na której możemy umieścić opór podmiotu i jego odmowę współpracy, okazuje się zatem cenzura. Jedynie ona może dostrzec, iż pytania i odkrycia psychoterapeuty w mniejszym czy większym stopniu zbliżają się do tych faktycznych skłonności, które miała za zadanie stłumić; tylko ona jest do tego zdolna, bo tylko ona wie, co tłumi. Jeśli odrzucimy język i reifikującą mitologię psychoanalizy, zauważymy, iż cenzura musi znać to, co tłumi, choćby po to, by działać z wyczuciem i rozeznaniem. Jeśli zrezygnujemy z wszelkich metafor, przedstawiających stłumienie jako zderzenie ślepych sił, jesteśmy zmuszeni przyznać, że cenzu- ra musi wybierać, zaś po to, by wybierać, musi sobie przedstawiać siebie samą. Gdyby było inaczej, jak wytłumaczyć to, że cenzura „przepuszcza" dozwolone skłonności seksualne i pozwala im się ujawnić, że toleruje to, iż elementarne potrzeby (głód, pragnienie, potrzeba snu) mogą się wyrazić w świetle świadomości? I jak wyjaśnić to, iż może rozluźnić swoją kontrolę, że może nawet być oszukana przez rozmaite maskarady i wybiegi instynktu? Jednak nie wystarczy, by cenzura rozpoznała skłonności wyklęte; musi jesz- cze je ująć jako coś do stłumienia, a to zakłada, że ma przynajmniej jakieś przedstawienie swojego własnego działania. Jednym słowem, jak cenzura rozpoznawałaby skłonności, które winny być stłumione, nie mając świado- mości, że je rozpoznaje? Czy można wyobrazić sobie wiedzę, która byłaby nieświadoma siebie? Alain mawiał, że wiedzieć to tyle, co wiedzieć, że się wie. Powiedzmy raczej: wszelka wiedza jest świadomością wiedzy. A zatem opory pacjenta zakładają na poziomie cenzury przedstawienie sobie tego, co zostało stłumione, jak również rozumienie celu, do którego zmierzają pytania psychoterapeuty, i pewien akt syntetycznego powiązania, przy pomocy któ- rego cenzura porównuje prawdziwą treść stłumionego kompleksu i psycho- analityczną hipotezę, dążącą do jej odkrycia. Z kolei wszystkie te różnorodne operacje zakładają, iż cenzura jest świadoma siebie. Lecz jakiego rodzaju może być samoświadomość cenzury? Musi być świadomością, że jest świadoma skłonności, która winna być stłumiona, ale musi być nią właśnie po to, by już nie być tego świadomą. Cóż to znaczy innego niż to, że cenzura jest pewną postacią złej wiary? W gruncie rzeczy psychoanaliza nie przyniosła nam żad- nej korzyści, bowiem po to, by uchylić złą wiarę, wprowadziła między świa- domość i to, co nieświadome, świadomość autonomiczną, naznaczoną właś- nie złą wiarą. Oznacza to, że jej starania o to, by ustanowić prawdziwą dwoistość, a nawet troistość (id, ego i super-ego\ wyrażające się poprzez cenzurę), doprowadziły tylko do wzbogacenia terminologii o czysto werbal- ne rozróżnienia. Sama istota refleksyjnej idei „ukrywania czegoś przed sobą" zakłada jedność lego samego życia psychicznego, i w konsekwencji dwoja- kie działanie w obrębie tej właśnie jedności: z jednej strony działanie zmierza- jące do podtrzymania i ustalenia tego, co ma być ukryte, z drugiej zaś strony działanie zmierzające do tego, by to odepchnąć i zasłonić. Każdy z tych dwóch aspektów działania jest komplementarny względem drugiego, to znaczy za- kłada go w swoim bycie. Oddzielając cenzurą to, co świadome, od tego, co nieświadome, psychoanaliza nie zdołała rozdzielić tych dwóch faz działania, ponieważ libido jest ślepym i spontanicznym popędem [un conatus] do wy- rażenia się w świadomej postaci, zaś zjawisko świadome jest biernym i nieja- ko sfałszowanym, wprowadzającym w błąd skutkiem. Tę podwójną czyn- ność odpychania i przyciągania psychoanaliza umieściła po prostu na poziomie cenzury. Aby zdać sprawę z jedności całego fenomenu (to znaczy stłumienia skłonności, która się maskuje i dochodzi do urzeczywistnienia w postaci symbolicznej), trzeba jeszcze ustalić uchwytne i zrozumiałe związki między Sartre posługuje się w tym miejscu terminologią niemiecką: Es, Ich, Uber-Ich($TTfc>- tłum.). jego różnymi momentami. W jaki sposób stłumiona tendencja może „masko- wać się", jeśli nie zawiera w sobie: primo, świadomości, że jest stłumiona; secundo, świadomości, że została odrzucona właśnie dlatego, że jest tym, czym jest; tertio, zamiaru i projektu maskarady? Żadna meehanistyczna teo- ria kompensacji i przeniesienia nie może wyjaśnić tych modyfikacji, które owa skłonność sama sobie narzuca, jako że opis procesu maskowania się zakłada ukryte odwołanie się do celowości, f podobnie, jak zdać sprawę z przyjemności bądź trwogi, które towarzyszą symbolicznemu i świadome- mu zaspokojeniu stłumionej skłonności, jeśli świadomość nie zawiera w sobie -niejako poza cenzurą - niejasnego rozumienia celu, jaki ma być osiągnięty, i to jako celu równocześnie pożądanego i zakazanego? Chcąc zakwestionować świadomą jedność tego, co psychiczne. Freud jest zmuszony domniemywać wszędzie magiczną jedność, łączącą różne zjawiska niejako na odległość i wbrew rozmaitym przeszkodom, tak jak tajemnicza i pierwotna partycypacja łączy osobę zaczarowaną ze sporządzoną na jej podobieństwo woskową figurką. Nieświadomy popęd (Trieb) poprzez partycypację zyskuje charakter czegoś „stłumionego" czy też „wyklętego", który rozciąga się na cały ten popęd, za- barwia go i magicznie wzbudza jego symboliczne realizacje. Podobnie zjawi- sko świadome jest całkowicie zabarwione swoim symbolicznym znaczeniem, choć nie może uchwycić lego znaczenia samego w sobie i w jasnym świetle świadomości. Jednak nawet niezależnie od tego, że wyjaśnienie odwołujące się do magii jest z samej zasady wyjaśnieniem gorszym, niższego rodzaju, nie usuwa ono wcale współistnienia dwóch sprzecznych i komplementarnych struk- tur, które nawzajem się zakładają i wykluczają - tak na poziomie tego. co nieświadome, jak na poziomie cenzury i na poziomie świadomości. Złą wiarę „zreifikowano" i uczyniono z niej hipostazę, ale wcale jej nie usunięto. Skło- niło to wiedeńskiego psychiatrę, W. Stekela, do odstąpienia od psychoanali- tycznej ortodoksji i zapisania w dziele La Femme frigide (Kobieta oziębia)1 takiej oto uwagi: „Za każdym razem, gdy mogłem poprowadzić swoje bada- nia dostatecznie daleko, stwierdzałem, iż zapętlenie psychozy miało charak- ter świadomy". Swoją drogą, przypadki, które Stekel relacjonuje w swojej książce, świadczą o patologicznej złej wierze, z jakiej freudyzm nie mógł zdać sprawy. Będzie, na przykład, chodziło o kobiety, które wskutek rozcza- rowań małżeńskich stały się oziębłe, to znaczy zdołały zamaskować przed sobą rozkosz, jakiej dostarcza im akt seksualny. Można najpierw zauważyć, iż w ich przypadku chodzi o ukrycie przed sobą nie tyle kompleksów spo- czywających gdzieś głęboko w na pół fizjologicznych mrokach, ile zacho- Sartre powołuje się na francuskie wydanie tej książki (Nouvelle Revue Francaise, 1937). wań obiektywnie wykrywalnych, których owe kobiety nie mogą nie dostrze- gać w chwiii ich urzeczywistniania. Faktycznie, często zdarzało się, iż mąż takiej kobiety informował Stekela, że w jej zachowaniu pojawiały się obiek- tywne oznaki przyjemności; jednak żona, pytana o te oznaki, próbowała gwałtownie im zaprzeczać. Chodzi tu o czynność odwracania uwagi. Uzys- kane przez Stekela wyznania informują nas o tym, że owe chorobliwie oziębłe kobiety starają się z góry odwrócić uwagę od przyjemności, której się oba- wiają; wiele z nieb, na przykład, w trakcie współżycia płciowego kieruje swoje myśli w stronę codziennych domowych zajęć albo oblicza domowy budżet. Któż będzie tu mówił o nieświadomości? Jednak nawet jeśli kobieta oziębła w ten sposób odwraca uwagę własnej świadomości od przyjemności, której doświadcza, to nie czyni tego cynicznie i w pełnej zgodzie z samą sobą; czyni to właśnie po to. aby udowodnić sobie, że jest oziębła. Mamy tu do czynienia z fenomenem złej wiary, ponieważ wysiłki podejmowane w tym celu, by nie przyznawać się do odczuwanej przyjemności, zakładająuznanie. że przy- jemność jednak jest odczuwana, i zakładają to uznanie właśnie dlatego, by mu zaprzeczyć. Lecz nie jesteśmy już na terenie psychoanalizy. Dlatego, z jednej strony, wyjaśnianie poprzez to, co nieświadome, już choćby z tej racji, że łamie psychiczną jedność, nie może zdać sprawy z faktów, które na pierwszy rzut oka wydają się takiemu wyjaśnianiu podlegać. Z drugiej zaś strony, istnieje nieskończenie wiele zachowań nacechowanych złą wiarą, które explicite nie dopuszczają tego rodzaju wyjaśniania, ponieważ ich istota zakłada, że mogą się ukazać jedynie w całkowitej przejrzystości świadomości. W ten sposób w niezmienionej postaci odnajdujemy problem, który usiłowaliśmy uchylić. 11. Zachowania nacechowane złą wiarą Jeśli chcemy wyjść z tej kłopotliwej sytuacji, powinniśmy dokładniej zba- dać zachowania nacechowane złą wiarą i próbować j e opisać. Być może taki opis pozwoli nam precyzyjniej ustalić warunki możliwości złej wiary, to zna- czy pozwoli odpowiedzieć na nasze wyjściowe pytanie: „Kim musi być czło- wiek w swoim bycie, jeśli musi mu przysługiwać możliwość bycia na spo- sób złej wiary?". Oto na przykład kobieta, która wybrała się na swoją pierwszą randkę. Dobrze wie, jakie zamiary wobec niej żywi mężczyzna, który z nią rozma- wia. Wie również i to, że prędzej czy później będzie musiała podjąć jakąś decyzję. Nie chce jednak czuć się do tej decyzji przynaglana, nie chce mieć wrażenia, że to coś pilnego: na razie koncentruje się wyłącznie na tym, co w zachowaniu jej partnera jest świadectwem jego szacunku i dyskrecji. Nie pojmuje tego zachowania jako próby urzeczywistnienia tego, co nazywane bywa „pierwszym podejściem" czy też „pierwszym krokiem", to znaczy nie chce dostrzec zawartych w nim możliwości rozwoju sytuacji w miarę upły- wu czasu. Ogranicza to zachowanie do tego, czym ono jest w chwili obec- nej, chce odczytać w słowach do niej kierowanych tylko ich bezpośredni i jasno wyrażony sens. Gdy partner mówi jej: „Bardzo panią podziwiam", albo: „Uwielbiam panią", ona sama stara się „rozbroić" seksualny podtekst tej wypowiedzi, ze słowami i zachowaniami swego rozmówcy wiąże jedynie ich bezpośrednie i dosłowne znaczenia, które traktuje jak pewne własności obiektywne. Wydaje się jej, że mężczyzna, z którym rozmawia, jest szczery i pełen szacunku, takjąk stół jest okrągły lub kwadratowy, zaś tapeta na ścianie jest niebieska lub szara. Własności, związane w ten sposób z roz- mówcą, zostały unieruchomione i zyskały trwałość przysługującą rzeczom, która nic jest niczym innym jak tylko rzutowaniem aktualnego stanu na cały przebieg czasowy. Wszystko to oznacza, iż kobieta nie do końca wie, czego sobie życzy: w gruncie rzeczy jest wyczulona na pożądanie, które wzbudza, lecz takie niczym nieosłonięte pożądanie raczej upokarzałoby ją i wyzwalało w niej przerażenie. Z drugiej strony, gdyby okazywany jej szacunek był na- prawdę jedynie szacunkiem, nie miałby dla niej żadnego uroku. Aby ją zado- wolić, konieczne byłoby takie uczucie, które w pełni zwracałoby się do jej osoby, to znaczy do jej całkowitej wolności i byłoby uznaniem tej wolności. Równocześnie jednak to uczucie musi być w całej pełni pożądaniem, to zna- czy musi kierować się w stronę jej ciała jako swego przedmiotu. A zatem w tym wypadku kobieta odmawia wzięcia pożądania za to, czym ono jest, i nawet nie nadaje mu takiej nazwy; uznaje to pożądanie tylko w tej mierze, w jakiej przekracza ono siebie w stronę szacunku i uwielbienia, wjakiej cał- kowicie się rozpływa w wytworzonych przez siebie wznioślejszych formach do tego stopnia, iż jawi się w nich już tyłko jako pewnego rodzaju ciepło i zażyłość. Ale oto mężczyzna chwyta dłoń kobiety. Takie działanie rozmów- cy pociąga za sobą ryzyko zasadniczej zmiany sytuacji, domagając się na- tychmiastowej decyzji: pozostawić swoją dłoń w dłoni mężczyzny to tyle, co przystać na flirt, zaangażować się emocjonalnie. Cofnąć dłoń to tyle, co ze- rwać tę niejasną i chwiejną harmonię, która stanowiła cały urok tej chwili. Chodzi zatem o to, by odsuwać moment podjęcia decyzji tak długo, jak tylko się da. Wiadomo, co się wówczas dzieje; kobieta pozostawia swoją dłoń w dłoni mężczyzny, ale nie zauważa, iż to czyni. Nie zauważa tego, ponieważ akurat w tym momencie przypadkiem zdaje się być czystym duchem. Pro- wadzi swego rozmówcę w najwznioślejsze rejony uczuciowej spekulacji, mówi o życiu w ogóle, o swoim życiu w szczególności, ukazuje się w swym istotnym aspekcie, to znaczy jako osoba i jako świadomość. W tym czasie doszło do rozwodu między duszą i ciałem: dłoń kobiety bezwładnie spoczy- wa w ciepłej dłoni jej partnera-ani nie przyzwalając, ani nie stawiając oporu - niczym rzecz. Powiemy, że ową kobietę cechuje zła wiara. Od razu jednak widzimy, że stosuje ona różne metody, aby się w tej złej wierze utrzymać. Rozbroiła za- chowania swojego partnera, sprowadzając je do bycia tylko tym, czym są, to znaczy sprowadzając je do istnienia na sposób bytu-w-sobie. Równocześnie jednak bawi się jego pożądaniem o tyle. o ile będzie ujmować je jako niebędą- ce tym, czym jest, czyli o tyle, o ile uzna jego transcendencję. Wreszcie, odczuwając do głębi obecność własnego ciała - być może do tego stopnia, iż czuje się tym zakłopotana - wyobraża sobie, że sama nim nie jest, i ze swych wyżyn kontempluje własne ciało jako bierny przedmiot, któremu mogą się przytrafić pewne zdarzenia, ale który sam nie może ich ani spowodować, ani uniknąć, ponieważ wszystkie jego możliwości są właściwie poza nim. Czy w tych różnych aspektach złej wiary znajdujemy jakąś jedność? Mamy tu do czynienia ze specyficzną umiejętnością tworzenia pojęć sprzecznych, to zna- czy łączących w sobie pewną ideę i negację tej idei. Powstałe w ten sposób pojęcie bazowe wykorzystuje podwójną właściwość ludzkiego bytu, a mia- nowicie bycie faktycznością i transcendencją. Prawdę mówiąc, te dwa aspekty rzeczywistości-ludzkiej podlegają i muszą podlegać prawomocnemu skoor- dynowaniu czy też wzajemnemu przyporządkowaniu. Ale zła wiara nie chce ich ani skoordynować, ani przekroczyć w jakiejś nadrzędnej syntezie. Cho- dzi jej o to, by stwierdzić ich tożsamość, zachowując przy tym różnice mię- dzy nimi. Trzeba stwierdzić, że faktyczność jest naprawdę transcendencją, a transcendencjayejć naprawdę faktycznością, tak iżby w chwili uchwycenia jednej można było nagle się znaleźć w obliczu drugiej. Modelowych formuł złej wiary dostarczą nam pewne znane wypowiedzi, które dla uzyskania ca- łego swego efektu pomyślane zostały właśnie w duchu złej wiary. Znany jest, na przykład, tytuł pewnego tekstu J. Chardonne'a: „Miłość to dużo więcej niż miłość". Widać, jak łączy się tu w jedno miłość obecną w swej faktyczno- ści - „zetknięcie dwóch naskórków", zmysłowość, egoizm, opisany przez Prousta mechanizm zazdrości, adlerowską walkę płci etc. - i miłość jako transcendencję, „rzekę ognia" z wizji Mauriaca, wołanie nieskończoności, platońskiego erosa, tajemną intuicję kosmiczną Lawrence'a etc. Wychodzi się tu od faktyczności, aby nagle znaleźć się w samym środku metafizyki - poza teraźniejszością i faktyczną kondycją człowieka, poza psychologią. Natomiast również nacechowany złą wiarą tytuł pewnej sztuki Sarmenta: Jestem zbyt wielki jak na mnie odsyła nas najpierw do rozległej dziedziny transcendencji, aby nas nagle uwięzić w ciasnych granicach naszej faktycz- ne] istoty. Te same konstrukcje można odnaleźć w słynnym zdaniu: „Stał się tym, czym naprawdę był", bądź w równie znanym jego odwróceniu: „Takie- go, jakim sam w sobie byl, ostatecznie przemienia wieczność". Oczywiście, te różnorodne formuły mają tylko pozór złej wiary; zostały pomyślane w tej paradoksalnej postaci wyraźnie po to, by poruszyć nasz umysł i swoją za- gadkowością zbić go z tropu. Ale właśnie ten pozór ma dla nas znaczenie. Liczy się to, że owe formuły nie są jakimiś nowymi i solidnie skonstruowa- nymi pojęciami. Przeciwnie, są zbudowane w taki sposób, aby pozostawały w stanie ustawicznego rozpadu i aby było możliwe nieustanne ześlizgiwanie się z naturalistycznej teraźniejszości w stronę transcendencji, i odwrotnie. W istocie widać, jaki użytek zła wiara może czynić ze wszystkich tych są- dów, które zmierzają do ustalenia, że nie jestem tym, kim jestem. Gdybym był tylko tym, kim jestem, mógłbym, na przykład, poważnie potraktować stawiane mi zarzuty, mógłbym skrupulatnie zbadać samego siebie i, być może, musiałbym uznać ich prawdziwość. Jednak właśnie ze względu na transcen- dencję wymykam się temu wszystkiemu, czym jestem. Kie muszę nawet rozpatrywać zasadności tych zarzutów, zgodnie z tym, co Zuzanna mówi do Figara: „Dowodzić, że mam rację, znaczyłoby tyle, co przyznać, że mogę się mylić". Jestem na płaszczyźnie, na której nie może mnie dosięgnąć żaden zarzut, ponieważ właśnie transcendencja jest tym, czym naprawdę jestem. Uciekam, wymykam się, w rękach moralisty pozostawiam tylko nędzne strzę- py. Tyle tylko, że niezbędna dla złej wiary dwuznaczność bierze się stąd, iż twierdzi się tu, że jestem swoją transcendencją zgodnie ze sposobem bycia rzeczy. I że w istocie tylko w ten sposób mogę mieć poczucie, iż wymykam się wszystkim zarzutom. Właśnie w tym sensie młoda kobieta z podanego wcześniej przykładu oczyszcza pożądanie z tego, co jest w nim upokarzają- ce, chcąc rozpatrywać wyłącznie to, co jest czystą transcendencją i co po- zwala jej uniknąć nawet jego nazywania. Ale i na odwrót, formuła , jestem zbyt wielki jak na mnie", pokazująca nam transcendencję przechodzącą w fak- tyczność, jest źródłem nieskończenie wielu usprawiedliwień dla naszych nie- powodzeń lub naszych słabości. Podobnie wspomniana młoda kokietka pod- trzymuje transcendencję o tyle, o ile szacunek wyrażający się w zachowaniach jej adoratora znajduje się już na płaszczyźnie tego, co transcendentne. Tam jednak kobieta zatrzymuje i unieruchamia tę jego transcendencję, oblepiają niejako całą faktycznością teraźniejszości: szacunek nie jest już niczym in- nym niż tylko szacunkiem, jest unieruchomionym przekraczaniem, które już ku niczemu siebie nie przekracza. Lecz to pozastanowe [metastable] określenie: „transcendencja, a zara- zem faktyczność", nawet jeśli jest jednym z podstawowych narzędzi złej wiary, nie jest jedyne w swoim rodzaju. Podobnie będzie się wykorzystywać inną dwoistość rzeczywistości-ludzkiej, którą z grubsza wyrazimy wtedy, gdy powiemy, że jej byt-dla-siebie zakłada komplementarnie pewien byt-dla- -drugiego. W odniesieniu do któregokolwiek z moich zachowań zawsze mogę przyjąć jednocześnie i skonfrontować ze sobą dwie perspektywy: moją i ko- goś innego. Chodzi jednak właśnie o to. że moje zachowanie nie będzie miało tej samej struktury w jednym i drugim wypadku. Ale, jak zobaczymy to później i jak każdy to czuje, między tymi dwoma aspektami mojego bytu nie zachodzi taka różnica, jak między pozorem i bytem, jak gdybym dla samego siebie był prawdą o sobie, i jak gdyby inny mógł mieć jedynie mój wypaczo- ny wizerunek. Taka sama godność bytowa mojego bytu-dla-drugiego i moje- go bytu-dla-siebie umożliwia syntezę nieustannie podatną na rozpad; umożliwia również grę w ustawiczne wymykanie się z bytu-dla-siebie ku bytowi-dla- -drugiego i z bytu-dla-drugiego ku bytowi-dla-siebie. Widzieliśmy, jaki uży- tek młoda kobieta czyniła z naszego bycia-w-świecie, to znaczy z naszej inercyjnej obecności jako biernego przedmiotu pośród innych przedmiotów, aby nagle zrzucić z siebie funkcje właściwe swemu bytowi-w-świecie, czyli bytowi, który rzutując swe możliwości poza świat, sprawia, że świat w ogó- le istnieje. Odnotujmy w końcu te mieszane syntezy, które wykorzystują ni- cościującą dwuznaczność trzech ek-staz czasowych. Stwierdzają one rów- nocześnie, że jestem tym, czym byłem (jak w przypadku człowieka, który umyślnie zatrzymuje się na pewnym okresie swojego życia i odmawia uwzględ- nienia późniejszych zmian), i nie jestem tym, czym byłem (jak w przypadku człowieka, który w obliczu zarzutów lub pretensji całkowicie odcina się od swojej przeszłości, kładąc nacisk na swoją wolność i swoje nieustanne two- rzenie się od nowa). We wszystkich tych określeniach, które w rozumowa- niach odgrywają jedynie tymczasową rolę i we wnioskach są pomijane, tak jak liczby urojone w obliczeniach fizyków, odnajdujemy tę samą strukturę: chodzi o ukonstytuowanie rzeczywistości-ludzkiej jako bytu, który jest tym, czym nie jest, i nie jest tym, czym jest. Ale czego właściwie trzeba, aby te podatne na rozkład określenia mogły zyskać choćby pozór istnienia, aby mogły choć przez chwilę ukazać się świa- domości, nawet jeśli tylko w procesie swego zanikania? Pod tym względem bardzo pouczające będzie choćby pobieżne zbadanie antytezy złej wiary, czy- li idei szczerości. W istocie szczerość jawi się jako wymaganie czy też po- winność, me jest zatem jakimś stanem. Czym jednak w tym wypadku jest ideał do osiągnięcia? Konieczne jest, aby człowiek sam dla siebie był tylko tym. czym jest; jednym słowem, musi on w pełni i wyłącznie być tym, czym jest. Czyż nie jest to jednak definicja bytu-w-sobie albo, jeśli ktoś woli, zasa- da tożsamości? Jeśli jako ideał postuluje się byt właściwy rzeczom, to czyż nie przyznaje się tym samym, że ów byt nie należy do rzeczywistości-ludz- kiej i że zasada tożsamości jest nie tyle uniwersalnym, powszechnie obowią- zującym aksjomatem, ile syntetyczną zasadą, której przysługuje jedynie względna, „regionalna" uniwersalność? Dlatego, aby określenia złej wiary choć przez chwilę mogły nas łudzić, aby szczerość „czystych serc" (opisana przez Gide'a czy Kessela) mogła mieć znaczenie i wartość dla rzeczywislości- -ludzkiej jako jej ideał, konieczne jest, by zasada tożsamości nie stanowiła kon- stytutywnej zasady rzeczywistości-ludzkiej. by ta ostatnia nie była z koniecz- ności tym, czym jest, ale mogła być tym, czym nie jest. Cóż to jednak znaczy'.' Jeśli człowiek jest tym, czym jest, zła wiara jest raz na zawsze niemożli- wa, a szczerość przestaje być dla niego ideałem, by stać się po prostu jego bytem. Czy jednak człowiek naprawdę jest tym, czym jest, i w ogóle jak można być tym, czym się jest, kiedy się jest jako świadomość bycia? Jeśli szczerośćjest uniwersalną wartością, to jest oczywiste, iżjej maksyma: „trzeba być tym. czym się jest", nie służy wyłącznie jako zasada regulatywna dla sądów i pojęć, poprzez kfóre wyrażam to, kim jestem. Po prostu stanowi ona nie tylko ideał poznania, ale i ideał bytu, przy czym jako model bytu proponuje nam właśnie tożsamość, czyli bezwzględną zgodność bytu z samym sobą. W tym sensie musimy czynić bytem to, czym jesteśmy. Ale czym w takim razie jesteśmy, skoro mamy stały obowiązek czynić bytem to, czym jesteś- my, i skoro jesteśmy zgodnie ze sposobem istnienia powinności bycia tym, czym jesteśmy? Przyjrzyjmy się temu oto kelnerowi z kawiarni. Jego ruchy i gesty są żwawe i wyraziste, być może trochę nazbyt wyćwiczone i precy- zyjne, trochę za szybkie. Podchodzi do stolika gości trochę zbyt żwawym krokiem, trochę zbyt skwapliwie nachyla się w ich stronę, jego głos i oczy wyrażają trochę nazbyt zatroskane zainteresowanie składanym przez nich zamówieniem. I oto teraz znów wraca do gości, swoimi ruchami próbując naśladować nieubłaganie precyzyjne funkcjonowanie jakiegoś automatu, nio- sąc swoją tacę z pewnego rodzaju brawurą linoskoczka, utrzymując ją ciągle w stanie chwiejnej równowagi, tak iż gdy tylko równowaga się załamuje, on ją natychmiast przywraca jednym lekkim mchem ramienia i dłoni. Całe jego zachowanie wydaje się nam grą. Stara się skoordynować swoje ruchy tak, jakby były wzajemnie zazębiającymi się i napędzającymi mechanizmami; na- wet jego mimika i głos zdaią się być mechanizmami, sam zaś kelner czyni wszystko z szybkością i zwinnością właściwą raczej rzeczom. Można po- wiedzieć, że gra, że się bawi. Ale w co gra, w co się bawi nasz kelner? Nie trzeba długo mu się przyglądać, żeby zdać sobie z tego sprawę: gra ozy też bawi się w bycie kelnerem. Nie ma tu nic, co mogłoby nas zaskoczyć: gra i zabawa to pewna forma orientowania się w świecie i jego badania. Dziecko bawi się swoim ciałem, aby je zbadać, aby zarejestrować wszystkie jego elementy. Kelner bawi się swoją kondycją, aby ją urzeczywistnić. Ten obo- wiązek nie różni się specjalnie od obowiązku nakładanego na wszystkich zajmujących się handlem i świadczeniem usług: cała ich kondycja ma cha- rakter ceremonialny, publiczność domaga się od nich urzeczywistniania tej kondycji właśnie jako pewnej ceremonii. Istnieje swoisty taniec sklepikarza, krawca czy licytatora, mający przekonać ich klientelę, że żaden z nich nie jest niczym więcej niż - odpowiednio sklepikarzem, krawcem bądź licytato- rem. Sklepikarz, który oddaje się marzeniom, wydaje się obrażać kupujące- go, bo nie jest już w pełni sklepikarzem. Uprzejmość wymaga, aby całkowi- cie zawierał się w swej funkcji sklepikarza i do niej się ograniczał, podobnie jak żołnierz, który na komendę: „Baczność!" staje się żołnierzem-rzeczą, żoł- nierzem-automatem, ze spojrzeniem skierowanym na wprost, ale nic niewl- dzącym, niebędącym po to, by cokolwiek widzieć, ponieważ to regulamin, a nie chwilowe zainteresowanie, określa punkt, w który winien wbić wzrok (spojrzenie „utkwione dziesięć kroków na wprost"). Oto zabezpieczenia czy- nione po to, by uwięzić człowieka w tym, czym jest. Wszystko dzieje się tak, jakbyśmy żyli w nieustannym lęku, by się stamtąd nie wymknął, by nie prze- kroczył ani nie porzucił nagle swojej kondycji. Ale zarazem znaczy to tyle, iż w swoim wnętrzu kelner bezpośrednio i po prostu nie może być kelnerem w takim sensie, w jakim ten oto kałamarz po prostujest kałamarzem, a szklanka jest szklanką. Nie jest przecież tak, by nie mógł formułować refleksyjnych sądów i pojęć odnoszących się do jego kondycji. On dobrze wie, co ona „znaczy": obowiązek wstawania o piątej rano, zamiatania podłogi przed otwar- ciem lokalu, włączenia ekspresu do kawy etc. Zna również przynależne jej prawa: prawo do napiwku, prawa związkowe etc. Jednak wszystkie te poję- cia, wszystkie te sądy odsyłają do tego, co transcendentne. Chodzi tu o abs- trakcyjne możliwości, o prawa i obowiązki przyznane „podmiotowi praw". Otóż mam być właśnie tym podmiotem, ale nim nie jestem. To nie znaczy, że nie chcę nim być; nie znaczy też, iż chcę, aby był kimś innym. Chodzi raczej to, że zachodzi niewspółmierność między jego i moim bytem. Dla innych dla mnie samego jest on pewnym „przedstawieniem", a to znaczy, że mogę nim być wyłącznie w przedstawieniu czy też jako przedstawienie. Jednak właśnie o ile go sobie przedstawiam, o tyle nim nie jestem; jestem oddzielony od niego jak podmiot od przedmiotu, a to, co nas rozdziela, to właściwie nic; lecz to „nic" odgradza mnie od niego tak, iż nie mogę nim być, mogę tylko grać albo bawić się w bycie nim, to znaczy mogę sobie wyobrażać, że nim jestem. Tym samym jednak naznaczam go nicością. Choćbym wykonywał czynności kawiarnianego kelnera, mogę nim być jedynie w zneutralizowany sposób - w takim sensie, w jakim aktor jest Hamletem - to znaczy mecha- nicznie wykonując gesty typowe dla tego stanu i poprzez te gesty, traktowane jako analogiczny odpowiednik (anahgon), postrzegając siebie jako wyimagi- nowanego kelnera1. Tym, co usiłuję w ten sposób urzeczywistnić, jest byt- w-sobie kelnera, jak gdyby nie było właściwie w mojej mocy nadać wartość i naglący charakter moim obowiązkom wynikającym z kondycji kelnera, jak gdyby nie należało do dziedziny mojego wolnego wyboru to, czy co rano będę wstawać o piątej, czy pozostanę w łóżku, nawet za cenę wyrzucenia z pracy. Jak gdybym - przez sam fakt, że podtrzymuję tę rolę w istnieniu - ze wszystkich stron jej nie przekraczał, jak gdybym nie konstytuował siebie jako czegoś poza swojąkondycją. Nie ulega jednak wątpliwości, że w pew- nym sensie jestem kelnerem z kawiarni; gdyby było inaczej, czyż nie mógł- bym równie dobrze nazwać się dyplomatą bądź dziennikarzem? Lecz nawet jeśli nim jestem, nie może się to dziać na sposób bytu-w-sobie. Jestem nim na sposób bycia tym, czym nie jestem. Nie chodzi tu tylko o warunki społecz- ne: nie jestem nigdy żadną z mych postaw, żadnym z mych zachowań. Do- brym mówcą jest ten, kto bawi się w mówienie, ponieważ naprawdę nie może być mówcą. Uważny uczeń, który naprawdę chce być uważny, i dlate- go wpatruje się w nauczyciela i wsłuchuje się we wszystko, co on mówi, do tego stopnia wyczerpuje się w tym odgrywaniu roli uważnego ucznia, iż ostatecznie niczego nie słyszy. Nieustannie nieobecny w stosunku do swoje- go ciała i swoich czynności, wbrew samemu sobie, jestem tą „boską nie- obecnością", o której mówi Valery. Nie mogę powiedzieć ani że tu jestem, ani że mnie tu nie ma w takim sensie, w jakim się mówi: „to pudełko zapałek jest na stole"; nie można bowiem utożsamiać mojego „bycia-w-ś wiecie" z jakimś „byciem-pośród-świata". Nie mogę powiedzieć ani że jestem w pozycji sto- jącej, ani że jestem w pozycji siedzącej; nie można bowiem utożsamiać moje- go ciała z tą idiosynkrazyjną całością, dla której jest ono tylko jedną ze struk- tur. Z każdej strony wymykam się bytowi, a mimo to jestem. 1 Por. J.P. Sartre, Wyobrażenie. Fenomenologiczna psychologia -wyobraźni, tłum. P Beylin, Warszawa 1970, s. 348-349. Ale oto pewien sposób bycia, który dotyczy tylko mnie: jestem smutny Jeśli jednak jestem tym smutkiem, to czy nie jestem nim na sposób bycia tym, czym jestem? Atoli czym jest ten smutek, jeśli nie intencjonalną jedno- ścią, która zespala i ożywia całość moich zachowań? Jest przecież sensem tego przygaszonego spojrzenia, którym spoglądam na świat; jest sensem tych skulonych ramion, tej spuszczonej głowy, tej słabości całego mojego ciała. Czyż jednak w tym samym momencie, w którym urzeczywistniam każde z tych zachowań, nie czuję, że mógłbym go nie urzeczywistniać, to znaczy zachowywać się inaczej? Niech tylko nagle pojawi się ktoś obcy, a natych- miast podniosę głowę, moje zachowanie na powrót stanie się pełne życia i energii. Co w tych okolicznościach zostanie z mego smutku, poza tym oczywiście, że łaskawie umawiam się z nim na spotkanie już za chwilę, gdv tylko wyjdzie niespodziewany gość? Czy zresztą sam ów smutek nie jest pewnym zachowaniem'} Czy to nie sama świadomość zaraża siebie smut- kiem traktowanym jako magiczna ucieczka w obliczu jakiejś nazbyt natar- czywej sytuacji1? A w podanym tu przypadku, czy być smutnym nie znaczy najpierw tyle, co czynić się smutnym? Ktoś powie; zgoda, załóżmy, że tak jest. Czy jednak nadawać sobie byt smutku nie oznacza pomimo wszystko tyle, co otrzymywać ów byt? Nie ma zresztą większego znaczenia, skąd go otrzymuję. Faktem jest to, że świadomość, która zaraża siebie smutkiem, sama jest już smutna, i to właśnie z podanego powodu. Lecz myśleć w ten sposób, to źle rozumieć naturę świadomości: bycie smutnym nie jest jakimś gotowym, całkowicie ukształtowanym bytem, który sobie ofiarowuję do- kładnie tak, jak przyjacielowi mogę ofiarować tę oto książkę. Nie mam ani kompetencji, ani zdolności do tego, by obdarowywać siebie bytem. Jeśli sam czynię się smutnym, muszę czynić się smutnym od początku do końca, nie- jako od jednego do drugiego krańca mojego smutku; nie mogę korzystać z otrzymanego impulsu i po prostu pozwolić, aby mój smutek - bez ponow- nego wzbudzania i wprowadzania go w obieg - rozwijał się i toczył dalej, na sposób bezwładnego ciała, które kontynuuje swój ruch po otrzymaniu po- czątkowego impulsu: w dziedzinie świadomości nie ma bowiem żadnej siły bezwładu. Jeśli czynię siebie smutnym, to znaczy, że smutny nie jestem: byt smutku wymyka mi się w tym właśnie akcie, poprzez który zarażam nim siebie. Byt-w-sobie smutku nieustannie nawiedza moją świadomość bycia smutnym, lecz jako wartość, której nie mogę urzeczywistnić, jako regula- tywny sens mojego smutku, nie zaś jako jego konstytutywna modalność. 1 Por. J.P Sartre, Szkic o teorii emocji, przeł. R. Abramciów, Kraków 2006. Czy będzie można powiedzieć, że jest przynajmniej moja świadomość, niezależnie od tego, jakiego przedmiotu bądź stanu czyni się świadomością9 Jak jednak odróżnić moją świadomość bycia smutnym od samego smutku? Czyż to wszystko nie jest czymś jednym? To prawda, że moja świadomość w pewien sposób jest, jeśli rozumie się przez to tyle, iż dla drugiego człowie- ka sianowi ona część całości bytu, o której można formułować sądy. Trzeba jednak zauważyć, jak dostrzegł to już Husserl, że moja świadomość źródło- wo jawi się drugiemu jako brak, jako nieobecność. Jest ona obiektem zawsze obecnym jako sens wszystkich moich postaw i wszystkich moich zacho- wań, a zarazem jest obiektem zawsze nieobecnym, bowiem dana jest intuicji drugiego jako nieustanne pytanie albo, co więcej, jako ustawiczna wolność. Gdy Piotr na mnie patrzy, bez wątpienia wiem, że na mnie patrzy, a jego oczy - obiekty w świecie - są skierowane na moje ciało, również będące obiektem w świecie; oto obiektywny fakt, o którym mogę powiedzieć, że jest. Lecz jest to także fakt przynależny Jo świata. Tymczasem sens wspomnianego spojrzenia nie jest takim faktem, i właśnie to mnie krępuje. Cokolwiek bym czynił - uśmiechał się, obiecywał, groził - nic nie może wyrwać, wydobyć, wymusić tej aprobaty i tej swobodnej oceny, na których mi zależy; wiem, że są one zawsze gdzieś poza, czuję to w tych zachowaniach, które nie mają już charakteru wytwórczego [ouvricr], właściwego zachowaniom wobec rzeczy. Wspomniane zachowania niewytwórcze - w tej mierze, w jakiej wiążę je z drugim człowiekiem - nic sąjuż dla mnie niczym innym, jak tylko zwykły- mi uobecnieniami, oczekującymi na ukonstytuowanie się w postaci zacho- wań miłych lub niemiłych, szczerych lub nieszczerych etc. Tym, co je w ten sposób konstytuuje, jest takie ich ujęcie i rozumienie, które jest zawsze poza zasięgiem wszelkich moich wysiłków, mających na celu spowodowanie ta- kiego ujęcia. To ostatnie nigdy nie zostanie spowodowane przez tego rodzaju starania, chyba że samo z siebie użyczy im swojej mocy. A jednak to ujęcie istnieje tylko o tyle, o ile pozwala się wzbudzić przez to, co zewnętrzne, ijest niejako swoim własnym zapośredniczeniem w stosunku do tego, co transcen- dentne. A zatem obiektywny fakt bytu-w-sobie świadomości drugiego czło- wieka konstytuuje się po lo, by zniknąć w negatywności i wolności: świado- mość drugiego jest jaka niebędąca, jej byt-w-sobie w wymiarze jakiegoś „tu i teraz" jest niebyciem. Świadomość drugiego jest tym, czym nie jest. Swoją drogą, moja własna świadomość nie ukazuje mi się w swoim by- cie jako świadomość drugiego. Istnieje, ponieważ się tworzy, bowiem jej byt jest świadomością bytu. Oznacza to jednak, że tworzenie podtrzymuje byt. Świadomość ma być swoim własnym bytem i nigdy nie jest przez byt pod- trzymywana, ałe raczej sama podtrzymuje byt we wnętrzu podmiotowości, co ponownie oznacza, że byt ją wprawdzie „zamieszkuje", lecz ona wcale nim nie jest: świadomość nie jest tym, czym jest, Cóż w tych warunkach znaczy ideał szczerości, jeśli nie zadanie niemoż- liwe do spełnienia, którego sens jest sprzeczny z samą strukturą mojej świa- domości? Powiedzieliśmy, że być szczerym to tyle, co być tym, czym się jest. Takie określenie 2aklada, iż pierwotnie nie jestem tym, czym jestem. Ale, rzecz jasna, milcząco się tu przyjmuje kantowską formułę: „powinieneś, a zatem możesz". Mogę stać się szczery: właśnie to zakłada mój obowiązek i mój wysiłek bycia szczerym. Tymczasem stwierdzamy, że pierwotna struk- tura „niebycia tym, czym się jest" czyni z góry niemożliwym wszelkie sta- wanie się zmierzające w stronę bytu-w-sobie czy też „bycia tym, czym się jest". Ta niemożność wcale nie jest przed świadomością ukryta; przeciwnie, jest samym tworzywem świadomości, jest doświadczanym przez nas ciąg- łym skrępowaniem, jest wręcz samą naszą niezdolnością do rozpoznania sa- mych siebie, do ukonstytuowania siebie jako będących tym, czym jesteśmy. Jest ona tą koniecznością, która - z chwilą gdy na podstawie uprawnionego sądu, opartego na doświadczeniu wewnętrznym lub poprawnie wydeduko- wanego z apriorycznych bądź empirycznych przesłanek, konstytuujemy sie- bie jako pewien byt - żąda. byśmy już poprzez samo to konstytuowanie przekraczali ów byt, i to nie w stronę innego bytu, ale w stronę pustki, w stronę jakiegoś „nic". Jak możemy zatem potępiać drugiego za to, że nie jest szczery, i jak możemy cieszyć się i chwalić swoją szczerością, skoro ta szczerość jawi się nam równocześnie jako niemożliwa? Jak możemy podjąć sam wysiłek szczerości - w rozmowie, spowiedzi, rachunku sumienia - skoro ów wysiłek ze swej istoty skazany jest na niepowodzenie, i w tym samym momencie, w którym go deklarujemy, mamy już poprzedzające sąd zrozu- mienie jego daremności? Kiedy badam samego siebie, w istocie chodzi mi o to, by dokładnie określić, kim jestem, aby zdecydować się na swój byt bez żadnych wykrętów, nawet gdybym w efekcie musiał zabrać się za szukanie sposobów, które będą mogły mnie zmienić. Cóż to jednak znaczy innego niż to, że chodzi mi o ukonstytuowanie się w charakterze rzeczy? Czy 2dołam określić cały zbiór motywów i pobudek, które mnie skłoniły do takiego czy innego działania? Ale to przecież oznacza postulowanie przyczynowego de- terminizmu, który ze strumienia moich przeżyć świadomych czyni sekwen- cję stanów fizycznych. Czy odkryję w sobie pewne „skłonności", choćby po to, by ze wstydem przyznać się do nich przed samym sobą? Ale czy nie znaczy to tyle, co umyślnie zapominać, iż te skłonności urzeczywistniają się przy moim współudziale, że nie są wcale jakimiś siłami natury, i że to ja sam udzielam im sprawczej mocy poprzez ustawiczne potwierdzanie rozstrzyg- nięcia dotyczącego ich wartości? Czy wypowiem sąd odnoszący się do mo- jego charakteru lub do mojej natury? Ale czy nie znaczy to tyle. że w tym samym momencie ukrywam przed sobą to, co wiem poza tym, na przykład to, co oceniam jako przeszłość, od której moja teraźniejszość z definicji się odcina? Dowodem na to jest fakt, iż ten sam człowiek, który najzupełniej szczerze zakłada, że w istocie jest tym, czym był, oburza się, gdy ktoś żywi do niego zadawnioną urazę; próbuje ją wtedy rozbroić, twierdząc, że prze- cież on me może już być tym, czym był. Często dziwimy się i przejmujemy tym, że sankcje różnych trybunałów dosięgają człowieka, który w nowej fazie swojej wolności już nie jest tym winowajcą, którym był. Równocześnie jednak wymaga się od tego człowieka, aby uznał się za będącego tym wino- wajcą. Czym wówczas jest szczerość, jeśli nie fenomenem złej wiary? Czyż me pokazaliśmy, iż w złej wierze chodzi nam o ukonstytuowanie rzeczy- wistości-ludzkiej jako bytu, który jest tym, czym nie jest, i który nie jest tym, czym jestn Homoseksualista często ma nieznośne poczucie winy i całe jego istnienie określa się przez odniesienie do tego poczucia. Na tej podstawie łatwo będzie można sformułować przypuszczenie, iż jest on nacechowany złą wiarą. I fak- tycznie, często zdarza się, iż ów człowiek ze wszystkich sił odrzuca możli- wość pojmowania siebie jako „pederasty", choć równocześnie uznaje swoją homoseksualną skłonność i po kolei przyznaje się do każdej obciążającej go winy Słyszy się wtedy, że jego przypadek jest „osobny", absolutnie szcze- gólny; albo że popadł w tę skłonność całkiem przypadkowo i nieszczęśliwie; albo że chodzi tu o przezwyciężone błędy z przeszłości, wytłumaczalne z perspektywy pewnej koncepcji piękna, której kobiety nie mogły zaspokoić; albo że należy w tym zachowaniu widzieć raczej skutki niespokojnego po- szukiwania, a nie głęboko zakorzenioną skłonność etc. Z pewnością mamy tu do czynienia z człowiekiem nacechowanym złą wiarą i zbliżającym się do śmieszności, skoro uznając wszystkie przypisywane mu fakty, odmawia wy- ciągnięcia z nich narzucających się konsekwencji. Zatem przyjaciel, który jest najsurowszym cenzorem naszego bohatera, irytuje sięjego dwulicowo- ścią: cenzor bowiem chce zawsze tylko jednego. Być może jednak okaże się w tej sytuacji pobłażliwy: niech tylko winowajca uzna swoją winę, niech homoseksualista oznajmi bez żadnych wykrętów: Jestem pederastą" (mało ważne, czy zrobi to w postawie pokornej, czy w postawie roszczeniowej). Pytamy tu zatem: kogo cechuje zła wiara? Homoseksualistę czy bojownika szczerości? Homoseksualista uznaje swe winy, lecz ze wszystkich sił walczy z miażdżącym werdyktem, zgodnie z którym jego błędy stanowią jego prze- znaczenie. Nie chce pozwolić, by go traktowano jak rzecz; ma niejasne, ale mocne zrozumienie tego, że homoseksualista jest homoseksualistą nie w tym samym sensie, w jakim ten oto stół jest stołem albo ten oto rudzielec jest rudy. Wydaje mu się, że wymyka się wszelkiemu błędowi z chwilą, gdy sobie ten błąd uzmysławia i go rozpoznaje; co więcej, wydaje mu się, że psychicz- ne trwanie samo przez się obmywa go z wszelkiej winy, konstytuuje dla niego nieograniczoną przyszłość, pozwala mu odrodzić się na nowo. Czy myli się co do tego? Czy nie rozpoznaje szczególnego i nieredukowalnego charakteru rzeczywistości-ludzkiej? Jego postawa obejmuje więc niezaprze- czalne rozumienie prawdy. Lecz równocześnie aby żyć, potrzebuje on tego ustawicznego odradzania się. tego ciągłego wymykania się. Aby uniknąć miażdżącego osądu zbiorowości, homoseksualista musi stale sytuować się poza jej zasięgiem. Dlatego prowadzi grę ze słowem „być". Otóż homosek- sualista miałby rację o tyle, o ile zdanie: „Nie jestem pederastą" rozumiałby w sensie: „Nie jestem tym, kim jestem"'. To znaczy gdyby zadeklarował: „W tej mierze, w jakiej pewna seria zachowań jest określana jako seria za- chowań właściwych pederaście, i w tej mierze, w jakiej urzeczywistniałem te zachowania, jestem pederastą. Natomiast w tej mierze, w jakiej rzeczy- wistość-ludzka wymyka się wszelkiemu określaniu poprzez zachowania, nie jestem nim". Lecz on skrycie prześlizguje się ku innemu rozumieniu słowa „byt". Wyrażenie „nie być" rozumie w sensie „nie być w sobie". Deklaruje, że nie jest pederastą w takim sensie, w jakim ten oto stół nie jest kałamarzem. Powoduje nim zła wiara. Lecz bojownik szczerości jest świadom transcendencji rzeczywistości- ludzkiej i umie w potrzebie odwołać się do niej z korzyścią dla siebie. Korzy- sta z niej i ją zakłada w swoim doraźnym żądaniu: czyż nie chce w imię szczerości, a zatem i w imię wolności, aby homoseksualista zwrócił się ku sobie, aby rozpoznał i uznał w sobie właśnie homoseksualistę? Czy nie daje do zrozumienia, że podobne wyznanie zapewni mu pobłażliwość? Cóż inne- go to znaczy jak nie to, że człowiek, który* uzna w sobie homoseksualistę, nie będzie już ty/n samym co homoseksualista, do bycia którym się przyznał, i umknie do dziedziny wolności i dobrej woli? Bojownik szczerości żąda więc od niego, aby był tym, czym jest, po to, by później nie był już więcej tym, czym jest. Taki jest głęboki sens zdania: „Grzech wyznany jest już na wpół wybaczony". Wspomniany bojownik domaga się od winnego, aby ukonsty- tuował się jako rzecz właśnie po to, aby go już więcej jak rzecz nie trakto- wać. Ta sprzeczność jest konstytutywna dla wymagania szczerości. Któż w istocie nie dostrzega tego, co jest obraźliwe dla drugiego i pokrzepiające dla mnie w wyrażeniach typu: „Aha, to pederastą!"? Takie wyrażenia jednym pociągnięciem przekreślają niepokojącą wolność i zmierzają odtąd do tego. aby wszystkie działania drugiego ukonstytuować jako konsekwencje rygory- stycznie wynikające z jego istoty. Właśnie tego cenzor wymaga od swojej ofiary: aby mianowicie sama ukonstytuowała się jako rzecz, aby oddała mu jako lenno swoją wolność, którą później on jej zwróci, ale już z pozycji suze- rena obdarowującego swojego wasala. Bojownik szczerości powoduje się złą wiarą w tej mierze, w jakiej chce się pokrzepić, wówczas gdy zamierza osądzać, i w tej mierze, w jakiej żąda od wolności, aby ukonstytuowała się jako rzecz. Chodzi tu tylko o pewien epizod tej walki na śmierć i życie, którą toczą świadomości, a którą Hegel nazywa „relacją pana i niewolnika". Oto ktoś zwraca się do świadomości z żądaniem, by w imię swojej świadomo- ściowej natury radykalnie się unicestwiła jako świadomość, pozwalając jej jednak mieć nadzieję na przyszłe odrodzenie gdzieś poza tym, co zniszczone i poza samym procesem niszczenia. Ktoś powie: załóżmy, że lak jest, ale wspomniany człowiek („bojownik szczerości") nadużywa szczerości jako oręża przeciw drugiemu. Nie należy szukać szczerości w relacjach należących do dziedziny Mitsein; trzeba to robić tam, gdzie szczerość występuje w czystej postaci, to znaczy w rela- cjach odnoszących się do mnie samego. Któż jednak nie dostrzega, że szcze- rość przedmiotowa konstytuuje się w ten sam sposób? Kto nie widzi, że człowiek szczery konstytuuje się jako rzecz poprzez sam akt szczerości wła- śnie po to, by wymknąć się tej kondycji rzeczy? Człowiek, który przyznaje się do tego, że jest złośliwy, po prostu zamienił swoją niepokojącą „wolność- do-zla" na pozbawioną życia cechę złośliwości: jest złośliwy, jest w zgodzie z sobą, jest tym. czym jest. Tym samym jednak wymyka się tej „rzeczy" (tj. cesze złośliwości), skoro to on ją kontempluje, skoro od mego zależy, czy wciąż będzie się utrzymywać w zasięgu jego wzroku, czy też pozwoli jej rozpaść się na nieskończenie wiele szczegółowych aktów. Ponadto ze swojej szczerości człowiek wyprowadza zasługą, a człowiek, który ma zasługę, ma ją nie ze względu na swą złośliwość, ale ze względu na to, że przekroczył złośliwość, że jest poza złośliwością, Jednocześnie złośliwość jest rozbrojona przez to, że właściwie jest ni- czym, pod warunkiem że nie chodzi o płaszczyznę determinizmu; przyznając się do niej, stawiam naprzeciw niej moją wolność, tak iż moja przyszłość wciąż jest „dziewicza", wciążjeszcze wszystko mi wolno. A zatem istotowa struktura szczerości nie różni się od struktury złej wiary, ponieważ człowiek szczery konstytuuje się jako to, czym jest. aby tym nie być. Właśnie to tłuma- czy tę przez wszystkich uznawaną prawdę, iż można popaść w złą wiarę z powodu bycia szczerym. Jak powiada Yalery, byłby to przypadek Stendha- la. Całkowita i stała szczerość jako ciągły wysiłek, aby pozostać w zgodzie z sobą, z natury jest ciągłym wysiłkiem, aby się od siebie zdystansować, zerwać solidarność z sobą samym Człowiek uwalnia się od siebie tym sa- mym aktem, za sprawą którego czyni się dla siebie przedmiotem. Nieustan- nie sporządzać rejestr tego, czym się jest, to równocześnie stale sobie prze- czyć, stale wyrzekać się siebie i chronić się w dziedzinę, gdzie się nie jest niczym innym jak tylko czystym i wolnym spojrzeniem. Powiedzieliśmy, że zła wiara ma na celu postawienie się poza zasięgiem, że jest ucieczką. Teraz stwierdzamy, że trzeba użyć tych samych terminów, aby zdefiniować szcze- rość. Co to oznacza? Znaczy to tyle, że ostatecznie cel szczerości i cel złej wiary nie różnią się tak bardzo od siebie. Owszem, istnieje szczerość, która odnosi się do prze- szłości, ale tą szczerością tu się nie zajmujemy; w tym rozumieniu jestem szczery, jeśli przyznaję, że doświadczyłem takiej przyjemności albo że mia- łem taki zamiar. Zobaczymy, że jeśli tak rozumiana szczerość jest możliwa, to znaczy, że w swoim upadku w czas byt człowieka konstytuuje się jako byt- -w-sobie. Ale teraz ma dla nas znaczenie jedynie ta szczerość, która wypatruje samej siebie w teraźniejszej bezpośredniości. Jaki jest jej cel? Sprawić, abym przyznał się przed sobą samym, kim jestem, żebym wreszcie był w zgodzie z moim bytem; jednym słowem, sprawić, abym był na sposób bytu-w-sobie, czyli abym był tym, czym jestem, z tą różnicą, że dotąd tym byłem na sposób „niebycia tym, czym jestem". Postulat szczerości znaczy zatem tyle, że w gruncie rzeczy jestem już, na sposób bytu-w-sobie, tym, czym mam być. Znajdujemy więc we wnętrzu szczerości nieustającą grę lustra i odbicia, usta- wiczne przechodzenie z bytu, który jest tym, czym jest, w byt, który nie jest tym, czym jest, i na odwrót - z bytu, który nie jest tym, czym jest, w byt, który jest tym, czym jest. A jaki jest cel złej wiary? Sprawić, abym był tym, czym jestem, na sposób „niebycia tym, czym się jest"; bądź sprawić, abym nie był tym, czym jestem, na sposób „bycia tym, czym się jest". Odnajduje- my tu tę samą grę luster. W istocie, aby istniała intencja szczerości konieczne jest, abym początkowo zarazem był i nie był tym, czym jestem. Szczerość nie wyznacza mi jakiegoś sposobu bycia albo jakiejś szczególnej właściwo- ści, lecz ma za zadanie sprawić, abym przechodził z jednego sposobu bycia do innego sposobu bycia. Ale tego drugiego sposobu bycia - ideału szczero- ści - z natury nie wolno mi osiągnąć, i już w tym momencie, w którym próbuję do niego dojść, mam niejasne i poprzedzające sąd zrozumienie, że do niego nie dojdę. Tak samo, abym mógł choćby tylko pomyśleć intencję złej wiary, z natury muszę w moim bycie wymknąć się mojemu bytowi. Gdy- bym był smutny, tchórzliwy łub nikczemny w takim sensie, w jakim ten oto kałamarz jest kałamarzem, możliwość złej wiary byłaby w ogóle nie do po- myślenia. Nie tylko nie mógłbym wymknąć się mojemu bytowi, ale nawet nie mógłbym wyobrazić sobie tego, że mógłbym się wymknąć. Jednak jeśli zła wiara jest możliwa, choćby jako zwykły projekt, to znaczy, że nie ma tak radykalnej różnicy między byciem i niebyciem, wtedy gdy chodzi o mój byt. Zła wiara jest możliwa tylko dlatego, że szczerość jest świadoma tego, że z natury nie osiąga swego cełu. Mogę próbować ująć siebie jako niebądące- go tchórzem, podczas gdy nim, jestem", tyłko jeśli to „bycie tchórzem" samo jest pod znakiem zapytania w tym momencie, w którym się pojawia; jeśli samo jest pytaniem; jeśli w tym momencie, w którym chcę je uchwycić, wymyka mi się ze wszystkich stron i się unicestwia. Warunkiem podjęcia wysiłku złej wiary jest to, abym w pewnym sensie nie był tym tchórzem, którym nie chcę być. Lecz gdybym nie był tchórzem na zwykły sposób nie- bycia tym, czym się nie jest, powodowałbym się „dobrą wiarą", oświadcza- jąc, że nie jestem tchórzem. A zatem muszę w pewien sposób być tym ulot- nym, nieuchwytnym tchórzem, którym pod pewnym względem nie jestem. Nie należy rozumieć tego tak, że muszę być „trochę" tchórzem, w takim sen- sie, w którym „trochę" znaczyłoby tyle, co: „w pewnym stopniu tchórz, a w pewnym stopniu nietchórz" Nie, chodzi tu raczej o to, że muszę zara- zem być i nie być bezwzględnie i całościowo rozumianym tchórzem. Dlatego w tym przypadku zła wiara wymaga, abym nie był tym, czym jestem, to zna- czy, aby istniała nieuchwytna różnica, oddzielająca byt i niebyt w sposobie bycia rzeczywistości-ludzkiej. Ale zła wiara nie ogranicza się do odrzucenia niektórych moich cech i niedostrzegania bytu, jakim jestem. Usiłuje także mnie ukonstytuować jako będącego tym, czym nie jestem. Ujmuje mnie po- zytywnie jako odważnego, podczas gdy nim nie jestem. A jest to ponownie możliwe tylko o tyle, o ile jestem tym. czym nie jestem, to znaczy jeśli niebyt we mnie me ma bytu nawet jako niebyt. Bez wątpienia jest konieczne, abym nie był odważny, jako że w innym wypadku zła wiara nie byłaby złą wiarą. Poza tym mój wysiłek złej wiary musi obejmować ontologiczne rozumienie, iż - nawet w zwykłych wymiarach mojego bytu - nie jestem naprawdę tym, czym jestem, i że nie ma takiej różnicy między, na przykład, byciem „bycia smutnym" (w znaczeniu tego, czym jestem na sposób niebycia tym, czym jestem) a „niebyciem" niebycia odważnym, czyli tym, co chcę przed sobą ukryć. Poza tym i przede wszystkim sama negacja bytu musi być przedmio- tem nieustannego nicościowania, a samo znaczenie „niebycia" musi być nie- ustannie przedmiotem zapytywania w rzeczywistości-ludzkiej. Gdybym nie był odważny w takim sensie, w jakim ten kałamarz nie jest stołem, to znaczy gdybym był wyizolowany w swym tchórzostwie, gdybym w nim całkowicie tkwił, gdybym nie był w stanie włączyć go w relację z jego przeciwieństwem, gdybym nie był zdolny określić siebie jako tchórza, to znaczy w swoim „ja" zanegować odwagę, i w ten sposób wymknąć się swojemu tchórzostwu w tym właśnie momencie, w którym je zakładam, gdyby z zasady nie było dla mnie niemożliwe współzachodzenie z moim niebyciem odważnym, tak samo jak z moim byciem tchórzliwym, to wszelki projekt złej wiary byłby dla mnie zakazany. Dlatego, aby zła wiara była możliwa, sama szczerość musi być naznaczona złą wiarą. Warunkiem możliwości złej wiary jest to, aby rzeczywistość-ludzka w swoim najbardziej bezpośrednim bycie, w wewnętrz- nej strukturze przedrefleksyjnego cogito, była tym, czym nie jest, i nie była tym, czym jest. III. „Wiara" złej wiary Na razie wskazaliśmy warunki, które sprawiają, że zła wiara da się po- myśleć, jak również struktury bytu, które pozwalają ukształtować pojęcia jej właściwe. Nie możemy jednak ograniczyć się do tych rozważań, jako że jeszcze nie odróżniliśmy złej wiary od kłamstwa. Oto, na przykład, opisane przez nas pojęcia niejednoznaczne [concepts amphiholicjues] niewątpliwie mogłyby być wykorzystane przez jakiegoś kłamcę po to, by rozmówcę zbić z tropu i wprawić w zakłopotanie, choć ich niejednoznaczność - mająca podstawę w bycie człowieka, a nie w jakiejś okoliczności empirycznej - może i powinna jawić się wszystkim. Jednak prawdziwy problem złej wiary bierze się stąd, że zła wiara jest właśnie wiarą. Nie mogłaby być ani cynicz- nym kłamstwem, ani oczywistością, jeśli oczywistość pojmować jako intu- icyjne posiadanie przedmiotu. Lecz jeśli nazwiemy wierzeniem przylgnięcie bytu do przedmiotu wtedy, gdy ów przedmiot albo w ogóle nie jest dany, albo jest dany niewyraźnie, to wówczas zła wiara jest wierzeniem, zaś istotnym problemem złej wiary jest problem wierzenia. Jak można w złej wierze uwie- rzyć w pojęcia, które tworzy się przecież specjalnie po to, by służyły przeko- nywaniu? Faktycznie, trzeba zauważyć, iż sam projekt złej wiary ze złej wia- ry się wywodzi i od początku musi być złą wiarą naznaczony: nie jest tak, by powodowała mną zla wiara dopiero przy końcu moich zabiegów, kiedy skon- struowałem już swoje niejednoznaczne pojęcia i nawet dałem im się przeko- nać. Prawdę mówiąc, wcale nie przekonałem samego siebie: w tej mierze, w jakiej w ogóle mogłem być przekonany, byłem nim od zawsze. Trzeba było, żebym w tym samym momencie, w którym pojawił się zamiar zrobie- nia czegoś w złej wierze, ze złą wiarą potraktował właśnie ten zamiar. Przed- stawiać sobie ów zamiar jako dyktowany wyłącznie złą wiarą, byłoby cyni- zmem; z kolei szczerze wierzyć w jego niewinność, można byłoby tylko w dobrej wierze. Postanowienie, by postępować w złej wierze, nie ośmiela się jawnie i jednoznacznie zadeklarować, nie wypowiada wprost swojego imienia: wierzy i nie wierzy zarazem w to, że jest w złej wierze. Właśnie to postanowienie, od momentu pojawienia się złej wiary, decyduje o całej póź- niejszcj postawie, a w pewnym sensie również i o specyficznym światopo- glądzie (Weltanschauung) złej wiary. Bowiem zla wiara nie zachowuje norm i kryteriów prawdy, przyjmowanych przez myśl krytyczną inspirowaną do- brą wiarą. A zatem w pierwszej kolejności zła wiara decyduje o naturze prawdy. Wraz ze złą wiarą pojawia się jakaś prawda, jakaś metoda myślenia, jakiś sposób istnienia przedmiotów. Charakterystyką ontologiczną świata złej wia- ry, z nagła otaczającego podmiot, jest to, że w nim byt jest tym, czym nie jest, i odwrotnie: nie jest tym, czym jest. W konsekwencji pojawia się szcze- gólny typ oczywistości: oczywistość nieargumcntaeyjna i nieperswazyjua. Zła wiara ujmuje jakieś oczywistości, jednak z góry jest skazana na to, że te oczywistości jej nie wypełnią, nie staną się jej treścią, nie przekonają jej i nie przekształcą w dobrą wiarę. Zła wiara wydaje się skromna i pokorna, sama oświadcza, iż wie, że wiara jest pewną decyzją i że po każdej intuicji trzeba się decydować i chcieć tego, co jest. Dlatego zła wiara już w swoim pierwot- nym projekcie, od samego początku, decyduje o dokładnej naturze swoich wymagań, cała wyraża się w postanowieniu, by nie żądać zbyt wiele, by uznawać się za zaspokojoną nawet wtedy, gdy nie jest w pełni przekonana, by arbitralnie przymuszać się do uznania niepewnych prawd. Ten pierwszy projekt złej wiary jest po prostu jej decyzją co do natury wiary. Musimy oczywiście rozumieć, że chodzi tu nie o przemyślaną i dobrowolną decyzję, ale o spontaniczną determinację naszego bytu. Człowiek może powodować się zlą wiarą i wtedy, gdy zasypia, i wtedy, gdy marzy. Gdy się już raz urze- czywistni ten sposób bycia, równie trudno z niego wyjść, jak obudzić się ze snu. Bierze się to stąd, że zła wiara, podobnie jak czuwanie lub sen, jest takim typem bycia w świecie, który sam z siebie dąży do przeciągania się i utrwa- lania w nieskończoność, nawet jeśli struktura złej wiary ma charakter poza- stanowy [metastable]. Lecz zła wiara jest świadoma swojej struktury i pod- jęła stosowne środki ostrożności, decydując, że struktura jej bytu będzie pozostanowa, zaś wszystkie jej przekonania będą miały strukturę nieargu- mentacyjną i nieperswazyjną. Trzeba dodać, że jeśli zla wiara jest jednak wiarą, a w swoim pierwotnym projekcie zawiera swą własną negację (deter- minuje się do bycia nieprzekonaną, aby się przekonać, że jestem tym, czym nie jestem), to konieczne jest, aby u samego źródła była możliwa wiara, która chce być i ma się za nie do końca przekonaną. Jakie są warunki możliwości takiej wiary? Wierzę, że mój przyjaciel Piotr żywi do mnie przyjaźń. Wierzę w to w dobrej wierze. Wierzę w to, ale nie mam co do tego intuicji, której towa- rzyszy oczywistość, bowiem sam przedmiot, ze swej natury, nie podlega intuicji. Wierzę w to, to znaczy zdaję się na odruch zaufania, decyduję się w to wierzyć i trzymać się tej decyzji, a w końcu zachowuję się tak, jakbym był tego pewien. Mamy tu pewną całość w syntetycznej jedności tej samej postawy. To, co definiuję w ten sposób jako dobrą wiarę, Hegel nazwałby bezpośredniością: czymś takim jest wiara węglarza. Hegel wykazałby na- tychmiast, że bezpośredniość domaga się zapośredniczenia, a wierzenie, sta- jąc się wierzeniem dla siebie, przechodzi w stan niewierzenia. Jeśli wierzę, że mój przyjaciel Piotr mnie lubi, to znaczy, iżjego przyjaźń jawi mi się jako sens wszystkich jego działań. Wierzenie jest specyficzną świadomością sensu dzia- łań Piotra. Ale jeśli wiem, że wierzę, wierzenie ukazuje mi sięjako determina- cja czysto subiektywna, pozbawiona zewnętrznego korelatu. Właśnie to czy- ni z samego słowa .,wierzyć'1 pojęcie w niezróżnicowany sposób używane dla oznaczenia niewzruszonej stałości i mocy wiary (jak w wyznaniu: ..Wie- rzę w Ciebie, mój Boże"), jak i dla oznaczeniajej bezbronności i ściśle subiek- tywnej natury (jak w tego rodzaju monologu wewnętrznym: „Czy Piotr jest moim przyjacielem? Właściwie nic o tym nie wiem, ale wierzę w to"). Natura świadomości jest jednak taka, że w niej to, co bezpośrednie, i to, co zapo- średniczone, stanowi jeden i ten sam byt. Wierzyć to tyle, co wiedzieć, że się wierzy, natomiast wiedzieć, ze się wierzy, to już właściwie nie wierzyć. A zatem w pewnym sensie wierzyć znaczy tyle, co nie wierzyć, ponieważ wiara powinna oznaczać wiarę i nic innego, tu zaś rozpatruje sieją w jedno- ści tej samej nietetycznej świadomości siebie. Zapewne naciągnęliśmy nieco opis tego fenomenu, określając go mianem wiedzy: świadomość nietetyczną nie jest przecież wiedzą. Lecz za sprawą swej przejrzystości jest u źródła każdej wiedzy. Dlatego nietetyczną świadomość wierzenia jest dla tego wie- rzenia zabójcza. Równocześnie jednak samo prawo przedrefleksyjnego cogi- to zakłada, że byt wierzenia musi być świadomością wierzenia. Wierzenie więc jest bytem, który w swoim własnym byciu stawia się pod znakiem zapytania, który może się urzeczywistniać jedynie w swojej destrukcji, który może się sobie ukazywać, tylko przecząc sobie. Wierzenie jest bytem, dla którego być, to znaczy ukazywać się, a ukazywać się, znaczy sobie prze- czyć. To w tym sensie wierzyć znaczy tyle, co nie wierzyć. Widać, jaka racja za tym przemawia: byt świadomości polega na tym, że istnieje ona sama przez się, a zatem sama czyni się bytem i przez to przekracza samą siebie. W tym sensie świadomość jest nieustannym wymykaniem się sobie, wiara staje się niewiarą, bezpośredniość staje się zapośredniczeniem. to, co absolutne, staje się względne, a to, co względne, staje się absolutne. Ideał dobrej wiary (wierzyć w to. w co się wierzy), podobnie jak ideał szczerości (być tym, czym się jest), to ideał bytu-w-sobie. Tymczasem żadna wiara nie jest dość wiarą, żadna nie ma dość wiary, nigdy do końca nie wierzy się w to, w co się wierzy. W efekcie pierwotny projekt złej wiary jest tylko wykorzystaniem tego świadomościowego mechanizmu autodestrukcji. Jeśli wszelka wiara dobrej wiary jest wiarą niemożliwą, to od teraz jest miejsce dla każdej wiary niemożliwej. Moja niezdolność do uwierzenia, że jestem odważ- ny, nie będzie już mnie zrażać, skoro w gruncie rzeczy żadna wiara nigdy nie może dość wierzyć. Tę wiarę niemożliwą nazwę moją wiarą. Owszem, przed sobą nie będę mógł ukryć, że wierzę po to, by nie wierzyć, i nie wierzę, aby wierzyć. Ale subtelne i całościowe unicestwienie złej wiary, przez nią samą dokonane, nie powinno mnie zaskoczyć: przecież dokonuje się ono w głębi każdej wiary. Cóż więc? W chwili, w której chcę wierzyć, że jestem odważ- ny, dobrze wiem, że jestem tchórzem? I ta pewność zburzy moją wiarę? Po pierwsze jednak, nie jestem bardziej odważny niż tchórzliwy, jeśli trzeba to rozumieć wedle sposobu bycia bytu-w-sobie. Po drugie, tak naprawdę nie wiem, czy jestem odważny, jako że podobny pogląd na mój temat może iść w parze jedynie z jakąś wiarą, bowiem wykracza poza zwykłą refleksyjną pewność. Po trzecie, jest oczywiście prawdą, że zła wiara nie jest zdolna uwierzyć w to, w co chce wierzyć. Ale zła wiara jesl złą wiarą właśnie dlatego, że jest akceptacją tego stanu, że zgadza się na to, by nie wierzyć w to, w co się wierzy. Od tego „mewierzetiia w to, w co się wierzy" dobra wiara ucieka w byt. Zła wiara od bytu ucieka w „niewiarę w to, w co się wierzy". Z góry niejako rozbraja wszelkie wierzenie: i te wierzenia, które chciałaby mieć, i te, przed którymi chce uciec. Pragnąc tej autodestrukcji wiary, od której wiedza ucieka w stronę oczywistości, zła wiara rujnuje wszystkie te wierzenia, które się jej przeciwstawia, skoro i one okazały się być tylko wie- rzeniami. W ten sposób możemy lepiej zrozumieć pierwotny fenomen złej wiary. W złej wierze nie ma cynicznego kłamstwa ani wy rozumowanego przy- gotowywania zwodniczych konceptów. Lecz pierwszy akt złej wiary, pierw- sze działanie w złej wierze służy temu, aby uciec od tego, od czego nie można uciec: uciec od tego. czym się jest. Już sam projekt ucieczki odsłania przed złą wiarą rozpadanie się bytu w samym jego wnętrzu, i właśnie takiego roz- padu zła wiara pragnie. Prawdę mówiąc, jest tak, że dwie postawy, jakLe możemy przyjąć wobec naszego bytu, warunkowane są przez samą naturę tego bytu i przez jego bezpośrednie odniesienie do bytu-w-sobie. Dobra wia- ra stara się uciec przed wewnętrznym rozpadem mojego bytu w stronę bytu- -w-sobie, którym powinna być, ale nim nie jest. Zła wiara stara się uciec przed bytem-w-sobie w wewnętrzny rozpad mojego bytu. Jednak samemu temu rozpadowi zaprzecza, tak jak sama z siebie zaprzecza temu, że jest złą wiarą. Przez swoje „niebycie tym, czym się jest", uciekając od bytu-w-sobie, 1 Nawet jeśli bycie dobrą łub złą wiarą można uznać za rzecz obojętną, choćby dlatego że zła wiara zdolna jest zawładnąć dobrą, a ponadto wślizguje się już do samego źródła jej projek- tu, to wcale nie znaczy to, że nie można radykalnie uwolnić się od złej wiary. Zakłada to jednak odzyskanie i odbudowę bytu, który sam się zdeprawował. To odzyskanie bytu nazwiemy autentycznością, ale jej opisem się tu nic zajmujemy. którym nie jestem na sposób bycia tym, czym się nie jest, zla wiara - ponie- kąd wyrzekająca się siebie jako złej wiary - ma na uwadze byt-w-sobie, widziany raczej jako to, czym nie jestem na sposób „niebycia tym, czym się nie jest"1. Jeśli zła wiara jest możliwa, to znaczy to tyle, że jest bezpośrednim i stałym zagrożeniem dla każdego projektu ludzkiego bytu, że świadomość zawiera w swoim bycie nieustanne ryzyko złej wiary. Źródłem tego ryzyka jest to. iż w samym swoim bycie świadomość równocześnie jest tym, czym nie jest, i nie jest tym, czym jest. W świetle tych uwag możemy teraz przy- stąpić do ontologicznych badań nad świadomością, jako że nawet jeśli nie jest ona całością ludzkiego bytu, to jednak jest w każdej chwili aktualizują- cym się rdzeniem tego bytu. CZĘŚĆ DRUGA BYT-DLA-SIEBIE ROZDZIAŁ PIERWSZY Bezpośrednie struktury bytu-dla-siebie I. Uobecnianie się wobec siebie Negacja odniosła nas do wolności, wolność do złej wiary, a zła wiara do bytu świadomości jako warunku swej możliwości. W obliczu wymagań posta- wionych w poprzednich rozdziałach musimy teraz podjąć się opisu, który pró- bowaliśmy przedstawić we Wprowadzeniu do niniejszej rozprawy. Oznacza to, iż powinniśmy powrócić na poziom przedrefleksyjnego cogito. Ale cogito nie ujawnia nigdy nic więcej ponad to, o co je pytamy. Kartezjusz badał je, rozwa- żając aspekt funkcjonalny typu: wątpię, myślę, lecz ponieważ chciał przejść - bez nici przewodniej - od tego funkcjonalnego wymiaru'do egzystencjalnej dialektyki, popadł w błąd substancjalistyczny. Będąc świadomym możliwości takiego błędu, Husserl bojaźliwie poprzestał na płaszczyźnie opisu funkcjonal- nego. Dlatego też nigdy nie przekroczył granic czystego opisu jawienia się [l'apparence] jako takiego, ograniczywszy się do wnętrza cogito, co wbrew jego sprzeciwom przyniosło mu miano raczej fenomenalisty niż fenomenolo- ga. Husserlowski fenomenalizm pokrywa się w całości z idealizmem kantow- skim. Heidegger, chcąc uniknąć tego opisowego fenomenalizmu - który pro- wadzi do megaryjskiego, antydialektycznego wyodrębniania istot- rozpoczy- na od egzystencjalnej analityki, me wkraczając na obszar cogito. Lecz Dasein, od samego początku pozbawione wymiaru świadomości, nigdy nie będzie mogło odzyskać go na nowo. Heidegger uposaża rzeczywistość-ludzką w sa- morozumienie, które określa jako ekstatycznypro-jekt [«pro-jet ekstatique»] jej własnych możliwości. Nie jest moim zamiarem negowanie istnienia takiego projektu. Ale czym byłoby rozumienie, które samo w sobie nie byłoby świa- domością bycia takiego rozumienia? Ten ekstatyczny charakter rzeczywisto- ści-ludzkiej popadłby w ślepy i urzeczowiony byt-w-sobie, o ile nie wyrósłby ze świadomości ekstazy. Prawdę mówiąc, faktycznie należy wyjść od cogi- to, o którym jednak można rzec - parodiując sławne powiedzenie - iż prowa- dzi wszędzie, ale pod warunkiem, że się z niego naprawdę wyjdzie. Nasze poprzednie badania, które dotyczyły warunków występowania możliwości pewnych typów zachowań, stawiały sobie za cel jedynie umiejscowienie nas w pozycji zapytywania cogito o własny byt oraz dostarczenie nam dialektycz- nych narzędzi, umożliwiających odszukanie w samym cogito sposobów uciecz- ki od tej chwilowości [instantaneite], ucieczki w stronę całości [totalite] bytu, która konstytuuje rzeczywistość-ludzką. Powróćmy zatem do opisu niete- tycznej świadomości siebie, sprawdźmy jego rezultaty i zapytajmy, co dla samej świadomości oznacza fakt, że musi ona koniecznie być tym, czym nie jest. i nie być tym. czym jest. Jak stwierdziliśmy we Wprowadzeniu: „świadomość jest bytem, któremu wjego byciu chodzi o samo bycie". Oznacza to, iż byt świadomości nie jest zbieżny z sobą samym w sensie całkowitej adekwatności. Taka adekwatność, charakteryzująca byt-w-sobie została wyrażona prostą formułą: byt jest tym, czym jest. W bycie-w-sobie nie istnieje żadna cząstka bytu, która byłaby zdy- stansowana w stosunku do siebie. W tak pojmowanym bycie nie ma nawet najmniejszego śladu dwoistości. Wyrazimy to stwierdzeniem, że gęstość bycia bytu-w-sobie jest nieskończona. Jest on pełnią przylegania do siebie. Zasada tożsamości [identite] została określona jako to co syntetyczne nie tylko z tego powodu, iż ogranicza swój zakres do określonej dziedziny, ale ponieważ w szczególności skupia ona w sobie nieskończoność gęstości: ..A" jest „A" oznacza, że A istnieje w nieskończonej zwartości z nieskończoną gęstością. Tożsamość jest granicznym pojęciem scalenia. Nie jest prawdą, że byt-w-sobie domaga się jakiegoś syntetycznego scalenia swego bytu. U swego ostatecz- nego kresu jedność zanika i przechodzi w tożsamość. To, co tożsame ze sobą jest ideałem „jednego" [l'uń], które pojawia się w świecie za sprawą rzeczy- wistości-ludzkiej. Byt „w sobie" jest pełen siebie i nie sposób wyobrazić sobie jeszcze pełniejszej pełni ani też doskonalszej odpowiedniości tego, co obejmo- wane, i tego, co obejmujące [contenu au contenant]. Nie ma najmniejszej luki w bycie, najdrobniejszego pęknięcia, poprzez które mogłaby się wślizgnąć weń nicość. Przeciwnie - cechą wyróżniającą świadomość jest to, iż jest ona rozprę- żeniem [decompression] bytu. W rzeczy samej określenie świadomości jako zbieżności [coincidence] z sobą samą staje się niemożliwe. O tym tu stole mogęjedynie powiedzieć, iż jest on po prostu tym stołem. Ale nie mogę ogra- niczyć się do stwierdzenia, że moje przekonanie jest przekonaniem: moje prze- konanie jest świadomością przekonania [conscience (de) croyance]. Często powtarzano, że refleksyjne spojrzenie zmienia świadomościowy fakt, ku któ- remu się kieruje. Sam Husserl przyznaje, że fakt „bycia oglądanym" pociąga za sobą całkowitą modyfikację każdego poszczególnego Erlehnis. Sądzę jed- nak, iż wykazałemjuż, że pierwszy warunek wszelkiej refleksyjności [reflexi- vite] to cogito przedrefleksyjne. Cogito - oczywiście - nie ustanawia [pose] przedmiotu, pozostając „czymś"' wewnątrz świadomościowym [intraconscien- tiel\. Niemniej jednak jest zbieżne z cogito refleksyjnym, skoro jawi się jako warunek konieczny do tego, by świadomość niepoddana refleksji mogła „zo- baczyć" samą siebie. Zatem źródłowo cogito przedrefleksyjne posiada ten unieważniający charakter istnienia dla jakiegoś świadka, choćby tym świad- kiem, dla którego świadomość istnieje, była ona sama. Stąd też, z samego faktu, iż moje przekonanie jest ujmowane jako przekonanie, wynika, że nie jest ono jedynie przekonaniem, to znaczy, że nie jest już przekonaniem, ałe przekonaniem zmąconym [troublee]. Tak więc egzystencjalny sąd: „przeko- nanie jest świadomością przekonania", pod żadnym pozorem nie może być rozumiany jako sąd tożsamościowy: podmiot i orzecznik [attribitt] są rady- kalnie różne od siebie, choć tkwią w nienaruszalnej jedności jednego i tego samego bytu. No dobrze - może ktoś powiedzieć - ale przynajmniej musimy przyznać, że świadomość przekonania jest świadomością przekonania. Na tym pozio- mie ponownie odkrywamy tożsamość i byt-w-sobie. Chodziło jedynie o od- powiedni wybór poziomu, na którym możemy uchwycić nasz przedmiot. Ale to nieprawda: bowiem stwierdzić, że świadomość przekonania jest świado- mością przekonania, to tyle, co rozdzielić świadomość od przekonania, usu- nąć nawias i uczynić z przekonania przedmiot świadomości, to tyle, co doko- nać nagłego przeskoku na poziom refleksyjności. Świadomość przekonania, która byłaby jedynie świadomością przekonania, w istocie musiałaby uświa- domić sobie siebie samąjako świadomość przekonania. A wtedy przekonanie stałoby się czystym, transcendentnym, noematycznym mianem, określeniem świadomości, która byłaby na tyle wolna, by w obliczu tego przekonania określić samą siebie, tak jak jej się podoba. Przypominałoby to obojętne spoj- rzenie, którym świadomość Victora Cousine'a obejmuje zjawiska psychicz- ne, by je kolejno rozjaśniać [ec/airer]. Ale podjęta przez Husserla analiza me- todycznego wątpienia wykazała nieodparcie, iż jedynie świadomość reflek- syjna [reflexive] może oddzielić się od tego, co zakłada świadomość poddana refleksji [reflechie]. To jedynie na poziomie refleksyjnym możemy zastoso- wać S7toxń, wzięcie w nawias, i tylko na tym poziomie możemy odrzucić to, co Husserl określa terminem Mitmachen (współdziałanie). Świadomość prze- konania, nieodwracalnie zmieniając owo przekonanie, nie odróżnia siebie od niego, jest ona właśnie po to, by zawierzyć. Musimy zatem przyznać, że świadomość przekonania jest przekonaniem. Już u samego źródła uchwyci- liśmy tę podwójną grę odnoszenia się świadomości do samej siebie: świado- mość przekonania jest przekonaniem, a przekonanie jest świadomościąprzeko- nania. W żadnym wypadku nie możemy twierdzić, że świadomość jest świado- mością, a przekonanie przekonaniem. Każdy z tych terminów odsyła do drugie- go i przechodzi w drugi, chociaż różnią się one od siebie. Zauważyliśmy już, że ani przekonanie, ani przyjemność, ani też radość nie mogą zaistnieć, zanim sta- ną się świadome. Świadomość jest miarą ich istnienia. Jest również prawdą, iż przekonanie (ze względu na sam fakt, że może ono istnieć jedynie jako zmącone [troubiefej] istnieje od samego początku jako „wymykające się sobie", jako rozbijające jedność wszystkich pojęć, w jakich można by chcieć je zamknąć. Tak więc świadomość przekonania oraz przekonanie są tym samym by- tem, charakteryzującym się całkowitą immanencją. Ale gdy tylko chcemy uchwycić ów byt, wyślizguje się on nam i stajemy w obliczu zarysu jakiejś dwoistości: jakiejś gry odbić, bowiem świadomość jest odbiciem [reflet], lecz jako odbicie jest zarazem tym, co odbijające [rejJełant], a gdy próbuje- my ją uchwycić jako to, co odbijające, wtedy znika i zostaje nam jedynie odbicie. Ta struktura odbicia-odbijającego [rę/Jet-refletant] niepokoiła filo- zofów, którzy chcieli wytłumaczyć ów fakt poprzez odniesienie się do nie- skończoności - albo też ujmując ten problem w kategoriach idea ideae - jak zrobił to Spinoza - który ów proces nazywa idea ideae ideae etc, lub też określając ten fakt w stylu Hegla jako zwrot ku sobie, co miałoby być praw- dziwą nieskończonością. Lecz wprowadzenie nieskończoności do świado- mości (pomijając już to, iz nieskończoność zaciemnia i usztywnia ją) jest jedynie teorią wyjaśniającą, przedstawianą tylko po to, by zredukować byt świadomości do tego, co jest w-sobie. A skoro dałoby się zaakceptować obiektywne istnienie odbicia-odbijającego tak jak ono się nam jawi, musieli- byśmy ująć modi bytowe inne od tego, co w-sobie nie jako jedność, która zawiera dwoistość, niejako syntezę, która przekracza i wznosi abstrakcyjne momenty tezy i antytezy, ale jako dwoistość będącą jednością - odbiciem [reflet] a zarazem swym własnym odbijaniem się [rejlezion]. W istocie, jeśli próbujemy uchwycić całościowy fenomen (np. jedność tej dwoistości, albo świadomość przekonania) odnosimy się natychmiast do jednego z tych ter- minów, a ten z kolei kieruje nas do bezpośredniej struktury immanencji. Lecz gdy - przeciwnie - pragniemy porzucić dwoistość jako taką i ustanowić świadomość i przekonanie jako parę, to napotykamy na ową idea idee Spi- nozy, tracąc przedrefleksyjny fenomen, który to pragnęliśmy zbadać. Dzieje się tak, gdyż świadomość przedrefleksyjna jest świadomością siebie. Jest to pojęcie identyczne z pojęciem samego siebie, które to pojęcie należy poddać badaniu, bowiem określa ono sam byt świadomości. Zauważmy najpierw, że sam termin „w-sobie", który zapożyczyliśmy z tradycji, by określić nim transcendujący byt, jest nieadekwatny. Tak na- prawdę, na krańcu swej tożsamości (jedności z sobą samą) - jaźń [le soi] - zanika, by ustąpić miejsca bytowi tożsamemu z sobą samym. Jaźń nie mo- głaby być cechą bytu-w-sobie. Z natury jest tym, co ujawnione w refleksji [un reflechi], tak jak dostatecznie wskazuje na to syntaksa, w szczególności rygor syntaksy łacińskiej, wymagającej ścisłych rozgraniczeń (narzuconych przez gramatykę) między użyciem eius i sui. Jaźń odnosi się - i to bardzo precyzyjnie - do podmiotu. Wskazuje na związek pomiędzy podmiotem a sobą samą. Ten związek jest ściśle dualistyczny, posiada jednak szczególny cha- rakter, wymaga bowiem użycia specjalnych symboli językowych. Z drugiej strony jaźń („mnie", „ja") nie oznacza bytu jako podmiotu ani jako dopełnie- nia. W istocie, gdy rozważamy se we frazie // s 'ennuie (on się nudzi), rozu- miem, że Ja" „otwiera się" po to, by sam podmiot pojawił się „za jego pleca- mi". Ale nie jest wcale podmiotem, bowiem podmiot bez związku z sobą samym zostałby wtłoczony w tożsamość charakterystyczną dla bytów- -w-sobie, ani tym bardziej nie jest zwartym wyrazem tego, co rzeczywiste, skoro zezwala, by podmiot pojawił się „za nim". W istocie jaźń [le soi] nie może być ujmowana jako rzeczywiście istniejąca, jako to, co rzeczywiste. Podmiot nie może być sobą, bowiem tożsamość z sobą samym, jak to już wi- dzieliśmy, powoduje, że jaźń znika [disparaitre]. Ale z drugiej strony jaźń nie może nie być sobą, skoro jest ona odniesieniem się [indication] do samego podmiotu. Jaźń stanowi zatem pozostający w granicach immanencji podmiotu idealny dystans w stosunku do siebie samej; stanowi pewien sposób niebycia zbieżnościąz sobą samą, wymykania się tożsamości, przy równoczesnym przyj- mowaniu jej jako jedności. Krótko mówiąc, jest byciem w ciągłym, acz niepew- nym, stanie równowagi pomiędzy tożsamością jako absolutną zwartością [cohesion] bez żadnych śladów rozbieżności oraz jednościąjako syntezą wielo- ści. Oto właśnie to, co będziemy nazywać obecnością siebie w stosunku do siebie samego [presence a soi]. Prawo bycia dla-siebie, jako ontologicznej pod- stawy świadomości, samo musi być formą obecności w stosunku do siebie. 1 Termin presence jest wieloznaczny, właściwie należałoby go tu oddać jako „teraźniejszość obecności" czy ,. uobecnienie teraz" (przyp. thiro). Ta obecność w stosunku do siebie była często rozumiana jako pełnia egzystencji, a głębokie przekonanie (tak rozpowszechnione wśród filozo- fów) spowodowało, iż przypisywali oni świadomości najwyższą godność w hierarchii bytów. Ale takiego postulatu nie da się utrzymać po dokonaniu bardziej wnikliwej analizy pojęcia obecności [presence]1. Właściwie wszelka obecność w stosunku do czegoś zawsze implikuje dwoistość, a zatem możli- wą separację. Obecność bytu w stosunku do siebie zakłada oddzielenie bytu w relacji do siebie samego. Zbieżność tego, co tożsame, jest prawdziwą pełnią bytową, właśnie dlatego że w tej zbieżności nie ma miejsca na jakąkol- wiek negatywność. Bez wątpienia zasada tożsamości może odsyłać do zasa- dy niesprzeczności, jak zauważył to już Hegel. Byt, który jest tym, czym jest, musi być zdolny do bycia bytem, który nie jest tym, czym nie jest. Ale przede wszystkim ta negacja, jak każda inna, pojawia się w świecie dzięki rzeczywistości-ludzkiej - jak to już wykazaliśmy - a nie poprzez dialektykę właściwą samemu bytowi. W dodatku zasada ta może oznaczać jedynie związki bytu z tym, co zewnętrzne właśnie dlatego, że rządzi ona związkami bytu z tym czym on nie jest. Mamy tu zatem do czynienia z konstytutywną zasadą rela- cji zewnętrznych, takich jakie mogą się objawić rzeczywistości-ludzkiej obecnej w stosunku do bytu-w-sobie oraz zaangażowanej w świat. Zasada ta nie dotyczy wewnętrznych związków bytowych; te związki - o ile miałyby usta- nowić „inność" - nie istnieją. Zasada tożsamości jest negacjąjakiegokolwiek rodzaju związków tkwiących u podłoża bytu-w-sobie. Przeciwnie - obec- ność w stosunku do siebie zakłada, iż do bytu niepostrzeżenie wślizgnęła się ledwo wyczuwalna szczelina. Jeżeli byt jest obecny w stosunku do siebie, to dzieje się tak, bowiem nie jest on w całości sobą. Obecność jest bezpośred- nim [immediate] rozpadem tożsamości, skoro zakłada rozdzielenie. Lecz jeśli zapytamy w tym momencie, czym jest to, co rozdziela podmiot od siebie samego, będziemy zmuszeni przyznać, iż jest to nic [rien]. Powszechnie utrzymuje się, że to, co oddziela, jest odległością w przestrzeni, upływem czasu, różnicą psychologiczną, albo po prostu jednostkowością dwóch współ- obecności. Krótko mówiąc, jest rzeczywistością posiadającą określone ce- chy [gualifiee], Ale w przypadku, który nas tu interesuje, nic nie może od- dzielać świadomości przekonania od przekonania, skoro przekonanie nie jest niczym innym niż właśnie tą świadomością. Wprowadzenie do jedności przed- refleksyjnego cogito elementu zewnętrznego w stosunku do tegoż cogito prowadziłoby do rozbicia jedności, do zatarcia jej przezroczystości. W świa- domości pojawiłby się element tego, czego nie byłaby ona świadoma, co nie istniałoby w sobie jako świadomość, a separacja, która oddziela przekonanie od siebie samego, nie pozwala się ani uchwycić, ani pojąć w odosobnieniu [a part]. Gdy tylko staramy sieją odsłonić - znika nam „z pola widzenia". Jeszcze raz odnajdujemy przekonanie jako czystą immanencję. Przeciwnie - jeśli chcemy zrozumieć przekonanie jako takie, to natkniemy się w nim na szczelinę pojawiającą się w momencie, w którym wcale nie chcemy jej uj- rzeć, a znikającą w momencie, gdy staramy się ją zbadać. Szczelina ta jest zatem czystą negatywnością. Odległość, upływ czasu, różnica psycholo- giczna mogą być ujmowane same w sobie i zawierają elementy pozytywno- ści, posiadając prostą, funkcję negującą. Ale szczelina w obszarze świado- mości jest niczym poza tym, co neguje, i może posiadać byt tylko wtedy, gdy jej nie postrzegamy. Ta negatywność [negatif], która jest nicością bytu i siłąnicościującą zarazem-to nicość. Nigdzie indziej nie moglibyśmy uchwy- cić owej nicości w takiej czystej postaci [purete]. W każdym przypadku, w taki lub inny sposób, musimy nadać jej byt-w-sobie jako nicości. Ale nicość, która rod/i się w sercu świadomości nie jest, a raczej jest jako była [U est ćtć]. I tak, na przykład, wiara jest stycznością jednego bytu z innym bytem, jest ona swą własną obecnością w stosunku do siebie samej, włas- nym rozprężeniem bytu. W przeciwnym razie jedność bytu-dla-siebie zapa- dłaby się [s 'ejjondrer] w dwoistość dwóch bytów-w-sobie. Tak więc byt- -dla-siebie musi być swą własną nicością. Byt świadomości jako świadomo- ści ma istnieć jako dystans do siebie, a ten dystans bez dystansu, który to byt nosi w sobie jest Nicością. Tak więc, aby jaźń [soi] mogła istnieć, konieczne jest, by jedność tego bytu zawierała swą własną nicość jako nicościowanie swej tożsamości. Nicość bowiem, która wślizguje się do samego przekona- nia, jest jej nicością, nicością przekonania jako przekonania w sobie, jako przekonania ślepego i pełnego ślepej wiary - jako „prostej wiary". Byt-dla- -siebie jest bytem, który sam siebie określa, by istnieć tak, jak może, nie utożsamiając się z samym sobą. Teraz rozumiemy już dlaczego, gdy poddawaliśmy badaniu przedreflek- syjne cogito, nie dysponując żadnym motywem, nicią przewodnią, nie mog- liśmy nigdzie znaleźć nicości. Nie znajduje się nicości, nie odkrywa się jej w sposób, w jaki można znaleźć czy też odkryć byt. Nicość jest zawsze gdzie, indziej. Jest ona wymogiem, nakazem bytu-dla-siebie, by istnieć jedynie w for- mie „gdzie indziej" w stosunku do siebie samego, by egzystować jako byt, który stale dąży [s 'affecte] do mezwartości [inconsistance] bytu. Ta niezwar- tość nie odnosi nas gdzie indziej, do innego bytu, jest tylko niekończącym się odnoszeniem jaźni do jaźni, odbicia do odbijającego, refleksji do tego, co jej dokonuje, odbijającego do samego odbicia. Jakkolwiek to odnoszenie się nie wywołuje jakiegoś nieskończonego ruchu w sercu bytu-dla-siebie, jest dane w jedności pojedynczego aktu. Nieskończony ruch przynależy jedynie reflek- syjnemu oglądowi, który chce uchwycić fenomen jako całość jedności i ten ogląd jest odsyłany od odbicia do odbijającego i od odbijającego do odbicia - bez możliwości zatrzymania się. Tak więc nicość jest tą dziurą w bycie, tym skokiem bytu-w-sobie w stronę jaźni [soi], skokiem, dzięki któremu ustanawia się byt-dla-siebie. Lecz ta nicość może „być zaistniała" [«etre ete»] jedynie wtedy, gdy jej „zapożyczone" istnienie będzie korelatem aktu nicościującego byt. Ten stały, niekończący się akt, poprzez który byt-w-sobie degraduje się w obecność w stosunku do siebie, nazwiemy aktem ontologicznym. Nicość jest kwestionowaniem bytu przez byt, to znaczy, jest po prostu świadomością albo bytem-dla-siebie. Jest to absolutne wydarzenie, które ro- dzi się za sprawą bytu, wydarzenie pozbawione bytu, a przecież ciągle pod- trzymywane przez byt. Skoro byt-w-sobie jest stale izolowany w swej byto- wości przez całkowitą pozytywność, to żaden byt nie może stworzyć bytu i nic nie może się wydarzyć bytowi poprzez byt, jeśli nie będzie to nicość. Nicość jest zatem szczególną możliwością bytu, jego wyłączną możliwością. Ale ta źródłowa możliwość wyłania sięjedynie w absolutnym akcie, któryjąrealizu- je, skoro nicość będąca nicością bytu może jedynie zaistnieć poprzez sam byt. Rzecz oczywista, pojawia się ona poprzez szczególny byt, którym jest rzeczywistość-ludzka. Ale konstytuuje się ona o tyle, o ile jest nicością, źród- łowym, podstawowym projektem swej nicości. Rzeczywistość-ludzka jest bytem tak dalece, jak w swym bycie i dla swego bytu jest ona jedynym grun- tem, podstawą nicości w sercu samego bytu. II. Faktyczność bytu-dla-siebie Jednakże byt-dla-siebie jest. Jest - powiedzmy — nawet, jeśli jest bytem, który nie jest tym, czym jest, i jest tym, czym nie jest. Jest, wbrew jakimkol- wiek przeszkodom, które mogą nim zachwiać, lecz projekt jego autentycz- ności [sincerite] jest co najmniej do pomyślenia. Byt-dla-siebie istnieje na sposób zdarzenia - w takim sensie, w jakim mogę powiedzieć: Filip II był, albo że mój przyjaciel Piotr jest, istnieje. Jest o tyle, o ile zjawia się w warun- kach, których sam nie wybrał, tak jak Piotr jest francuskim mieszczaninem w 1942 roku, a Schmitt był berlińskim robotnikiem w 1870. Jest o tyle, o ile jest wrzucony w świat i „po-rzucony" w sytuacji jako czysta przypadko- wość - charakteryzująca jego samego jak też i byty w świecie - jest tak, jak ta ściana, to drzewo, ta filiżanka, a źródłowe podstawowe pytanie może przyjąć następującą formę: „Dlaczego ten byt jest właśnie taki a nie inny"? Jest taki, o ile istnieje w nim coś, czego nie jest on podstawą: jego obecność w świecie. To ujmowanie bytu przez niego samego jako niebędącego swą własną podstawą leży u podstaw każdego cogito. W odniesieniu do tego, co powie- dzieliśmy, należy podkreślić, iż ten byt sam odsłania się natychmiastowo kartezjańskiemu cogito refleksyjnemu. Ale Kartezjusz chciał wykorzystać to ujawnianie się i, skoro wątpił, ujął siebie samego jako byt niedoskonały. Jed- nak w tym niedoskonałym bycie Kartezjusz stwierdza obecność idei dosko- nałości. Dostrzega zatem rozziew [decalage] pomiędzy typem bytu, który może pojąć, a bytem, który jest. To rozdarcie lub brak bytu leży u podstaw jego drugiego dowodu na istnienie Boga. Gdy jednak pozbędziemy się scho- lastycznej terminologii, cóż pozostanie z tego dowodu? Tak jasny sens do- wodu pokazuje, iż byt, który posiada w sobie ideę doskonałości, nie może być swą podstawą bytową, bo gdyby nią był, musiałby stworzyć się zgodnie z tą ideą. Innymi słowy, byt, który byłby swą własną podstawą, nie mógłby cierpieć z powodu najdrobniejszego rozziewu [decalage] pomiędzy tym, czym jest, a tym, co pojmuje, bowiem stworzyłby siebie w zgodzie z tym rozu- mieniem bytu i mógłby pojąć siebie tylko jako to, czym jest. Ale takie rozu- mienie bytu - jako braku bytu - w obliczu bytu jest, po pierwsze, rozumie- niem, jakiego dokonuje cogito w stosunku do swej własnej przypadkowości. „Myślę, więc jestem". Czymjestem? Bytem, który nie jest swą własną pod- stawą, bytem, który mógłby być inny od tego, którym jest, i to w takiej mierze, w jakiej nie tłumaczy on swego własnego bytu. Jest to pierwsza intuicja naszej przypadkowości, intuicja, którą przedstawia Heidegger, tłu- macząc pierwotną motywację przechodzenia od tego, co nieautentyczne, do tego, co autentyczne. Występujący niepokój, lęk, zniecierpliwienie, to apel do sumienia [Ruf des Gewissens], to poczucie winy. W samej rzeczy, opis dokonany przez Heideggera ukazuje aż nadto jasno jego własną trwogę w obliczu prób ustanowienia ontologicznych podstaw etyki, którą to - jak twierdzi - nie chce się zajmować, oraz odsłania lęk towarzyszący próbie pogodzenia własnego humanizmu z poczuciem religijnego sensu bytu trans- cendentnego. Intuicja naszej przypadkowości nie jest tożsama z poczuciem winy. Niemniej jednak jest prawdą, iż w naszym rozumieniu samych siebie ujmujemy się jako posiadających cechy czegoś nieusprawiedliwionego, po- zbawionego racji istnienia. 1 Zob. Wprowadzenie, paragraf III. Ale czyż poprzednio nie ujmowaliśmy siebie samych jako świadomości, tzn. jako „bytu, który istnieje przez samego siebie"1. Jak w ramach jedności tego samego wyłaniania się [surgissement] do istnienia możemy być tym by- tem, który istnieje sam przez się, nie będąc podstawą swego własnego bytu? Lub - innymi słowy - skoro byt-dla-siebie jest, nie będąc swym właściwym bytem (tj. nie będąc swą własną podstawą), to jak może on - jako byt-dla- -siebie - być podstawą swej własnej nicości? Odpowiedź znajduje się w py- taniu. Jeśli byt jest w istocie podstawą nicości jako nicościowania swego włas- nego bytu, nie oznacza to bynajmniej tego samego, co bycie podstawą swego bytu. Bycie podstawą swego własnego bytu oznaczałoby istnienie w odległo- ści od siebie, a to zakładałoby pewne nicościowanie bytu ustanowionego przez podstawę, jak i bytu, który jest podstawą - a więc dwoistość, która byłaby jednością, a to doprowadziłoby nas do przypadku bytu-dla-siebie. Krótko mówiąc, jakakolwiek próba uchwycenia idei bytu. który byłby swą własną podsiawą, nieuchronnie doprowadziłaby do bytu tak przypadkowego jak byt- -w-sobie, który byłby podstawą [fondement] swej własnej nicości. Spraw- czy akt, poprzez który Bóg jawi się jako causa sui\ jest aktem nicościującym, podobnie jak każdy powrót do samego siebie przez siebie samego, w takim samym stopniu jak źródłowy związek koniecznościowy, jest powrotem do siebie, do refleksyjności. Z kolei ta źródłowa konieczność pojawia się w związku z podstawą bytu przypadkowego, a więc dokładnie w związku z bytem, który jest po to, by być swą własną przyczyną. Próby Leibniza - podjęte w celu zdefiniowania konieczności w kategoriach możliwości - definicja, która na nowo została podjęta przez Kanta - zostały ponowione z punktu widzenia poznania, a nie z punktu widzenia bytu. Przej ście od możliwości do bytu - tak jak pojmuje to Leibniz - (konieczny jest byt, którego możliwości zakładają jego istnienie) - oznacza przejście od naszej niewiedzy do wiedzy. W rzeczy samej, skoro możliwość poprzedza istnienie, to może być ona możliwością jedynie w odniesieniu do naszej myśli. Jest to możliwość zewnętrzna w sto- sunku do takiego bytu, którego możliwością jest, skoro byt „wypływa" [decou- ier] z niej niczym konsekwencja z zasady. Ale - jak już stwierdziliśmy po- przednio - pojęcie możliwości mogłoby być rozważane w dwóch aspektach. Możemy uznać ją za coś podmiotowego. „Jest możliwe, iż Piotr nie żyje", oznacza, iż tkwię w niewiedzy co do losów Piotra i w takim przypadku musi pojawić się jakiś świadek, który zadecyduje o tej możliwości w stosunku do świata. Byt posiada swą możliwość na zewnątrz siebie, w czystym oglądzie [regard], który ocenia szanse zaistnienia, może ona w istocie być nam dana przed bytem, i to właśnie ona jest nam dana, nie będąc w żaden sposób moż- liwością tego bytu. Fakt, że kula bilardowa skręca z powodu fałdki sukna, którym pokryty jest stół. nie należy do jej możliwości ani też możliwość skrę- tu nie przynależy do sukna. Ta możliwość może być jedynie syntetycznie ustalona przez obserwatora jako związek zewnętrzny. Po drugie, możliwość może się nam pojawić jako ontologiczna struktura tego, co rzeczywiste. Wte- dy przynależy ona pewnym bytom jako ich możliwość, jest to możliwość, którą one są. którą mają być. W takim przypadku byt utrzymuje swe własne możliwości w istnieniu, jest ich podstawą, a koniec2ność bytu nie może być wyprowadzona z jego możliwości. Słowem, Bóg, jeśli istnieje, jest bytem przypadkowym. Zatem byt świadomości, skoro istnieje w sobie, po to, by się samemu nicościować właśnie w byt-dla-siebie, pozostaje przypadkowy. Oznacza to, iż świadomości nie przynależy ani udzielanie sobie bytu, ani też otrzymywanie go od innych bytów. W dodatku, skoro dowód ontologiczny, podobnie jak dowód kosmologiczny, nie zdołał ustanowić bytu koniecznego, to racji i pod- staw mojego bytu - tak dalece, jak jestem takim bytem - nie mogę poszuki- wać w bycie koniecznym. Przesłanki \jyremisses] w rodzaju: „wszystko to, co jest przypadkowe, musi znaleźć swą podstawę w bycie koniecznym, a więc jestem przypadkowy", świadczą o pragnieniu odnalezienia podstawy i nie dostarczajązwiązku wyjaśniającego w odniesieniu do realnej podstawy. Takie przesłanki me mogłyby w żaden sposób wyjaśnić tej przypadkowości, zdały- by jedynie sprawę z abstrakcyjnej idei samej ogólnej przypadkowości. Poza tym postawione tu pytanie dotyczyło wartości, a nie taktu1. Ale skoro byt- -w-sobie jest przypadkowy, to odzyskuje on siebie poprzez przejście, zdegra- dowanie się w byt-dla-siebie. Byt jest po to, by zatracić się w bycie-dla-siebie. Słowem, byt jest i może tylko być. Ale ta szczególna możliwość bytu - ujaw- niona w aktach nicościującyeh-jest byciem podstawą siebie jako świadomo- ści, dzięki aktowi poświęcenia, który go nicościuje. Byt-dla-siebie jest bytem- -w-sobie, który „traci" siebie jako byt-w-sobie po to, by ustanowić siebie jako świadomość. Tak więc sama świadomość utrzymuje własny byt-jako- -świadomości i może jedynie odsyłać do siebie, tak jak jest swym własnym nicościowaniem, ale to, co unicestwia się w świadomości - choć nie możemy tego nazwać podstawą świadomości - jest przypadkowym bytem-w-sobie. Byt-w-sobie nie może stanowić podstawy dla czegokolwiek. Jeśli byłby pod- stawą dla siebie, to tylko w przypadku, gdyby ustanowił dla siebie modyfika- cję [modification] charakterystyczną dla bytu-dla-siebie. Jest on podstawą siebie o tyle, o ile już nie jest w-sobie; i w tym dostrzegamy genezę każdej podstawy. Jeśli byt-w-sobie nie może być ani swą własną podstawą, ani leż podstawą innych bytów, to wszelka idea podstawy pojawia się w świecie poprzez byt-dla-siebie. Nie idzie tu tylko o to, że byt-dla-siebie, jako znicościo- wany byt-w-sobie, otrzymał ową podstawę, ale o to, że z taką podstawą pojawił się po raz pierwszy. 1 To rozumowanie e.tplicite opiera się na wymaganiach czy też postulatach rozumu. Dodajmy, że byt-w-sobie, pochłonięty [englouti] i znicościowany w ab- solutnym wydarzeniu, jakim jest pojawienie się podstawy lub wyłonienie się Zob. Część I, rozdz. 11. [surgissement] bytu-dla-siebie, pozostaje u podłoża bytu-dla-siebie jako jego źródłowa przypadkowość. Świadomość jest swą własną podstawą, ale po- zostaje przypadkowa po to, by mogła być to raczej świadomość, a nie nie- skończoność czystego i prostego, niezłożonego bytu-w-sobie. To absolutne wydarzenie albo byt-dla-siebie jest przypadkowe w swym bycie (swej byto- wości). Jeśli rozszyfruję dane przedrefleksyjne go cogito, to na pewno stwier- dzę, że byt-dla-siebie odnosi się do samego siebie. Czymkolwiek dla-siebie może być, jest tym na sposób świadomości bytu. Pragnienie odnosi się do świadomości pragnienia, które jest swą własną podstawą - i na odwrót. Ale całość „odbity-odbijający" [reflete-refłetant], gdyby mogła być dana, byłaby przypadkowością i bytem-w-sobie. Lecz taka jedność nie może być osiąg- nięta, skoro nie mogę stwierdzić, że świadomość pragnienia jest świadomo- ściąpragnienia, ani też, że pragnienie jest pragnieniem. Istnieje ono jako zni- cościowana całość, niczym ulotna jedność fenomenu. Gdy ujmuję fenomen jako wielość, to ta wielość wskazuje na siebie jako całkowitą jedność i stąd też jej sens jest jej przypadkowością. Oznacza to, iż mogę zapytać samego siebie: „Dlaczego chce mi się pić?" „Dlaczego jestem świadomy tej szklan- ki?", „Siebie samego?" [Moi]. Ale skoro rozważę tę całość w-sobie. ona znicościuje się pod moim spojrzeniem. Nie ma jej, jest tylko po to, by nie być, a ja powracam do bytu-dla-siebie uchwyconego w odniesieniu do tej dwoistości jako podstawy siebie. Jestem zły, ponieważ wytwarzam w sobie samym świadomość złości. Gdy tylko stłumi się ową własną przyczynę [cau- sation de soi], która ustanawia byt-dla-siebie, wtedy nie odnajdzie się już niczego, nawet „złości-w-sobie", bowiem złość istnieje z natury jako byt- -dla-siebie. Zatem byt-dla-siebie jest utrzymywany poprzez ciągłą przypad- kowość, za którą bierze odpowiedzialność i którą to przypadkowość „asy- miłuje", bez jakiejkolwiek możliwości stłumienia jej. Ta stale ulotna przypad- kowość bytu-w-sobie nawiedza byt-dla-siebie i wiąże go z bytem-w-sobie (co jest tak trudne do uchwycenia). Przypadkowość jest tym, co nazwiemy faktycznością bytu-dla-siebie. To właśnie ta ostatnia zezwala nam na stwier- dzenie, że byt-dla-siebie jest, że istnieje, chociaż nigdy nie możemy uświado- mić sobie tego, choć zawsze ujmujemy faktyczność poprzez byt-dla-siebie. Wskazaliśmy już wcześniej, że tak naprawdę istniejemy jedynie odgrywając byt niczym na scenie [jouer a l'etre\. „Jeśli jestem kelnerem - powiedzie- liśmy - to jestem nim na sposób bycia tym, czym nie jestem". I jest to prawdą. Gdybym mógł być kelnerem, to nagle ukonstytuowałbym siebie jako przypadkową masę [bloc] tożsamości, ale przecież nim nie jestem. Ten przy- padkowy byt-w-sobie zawsze mi umyka. Po to abym mógł w sposób wolny nadać znaczenie obowiązkom, które wynikają z mojego statusu, do podłoża bytu-dla-siebie, jako stale umykającej, ulotnej całości, w pewnym sensie musi zostać wprowadzony byt-w-sobie jako umykająca przypadkowość mojej sy- tuacji. Jest to związane z faktem, że będąc kelnerem i będąc zmuszonym do tej gry. by nim w ogóle być, na próżno próbowałbym grać dyplomatę albo marynarza, bowiem i tak nie byłbym mmi. Ten nieuchwytny, niewytłuma- czalny fakt mojej kondycji, ta ledwo wyczuwalna różnica, która odróżnia dramat konkretnych działań od dramatu w ogóle - prostego i czystego - jest tym, co powoduje, że byt-dla-siebie. nadając znaczenie sytuacji i konstytu- ując siebie jako podstawę w tej sytuacji, nie wybiera swego położenia [posi- tion]. Ten rozdźwięk w mojej kondycji jest tym, co sprawia, iż jednocześnie ujmuję siebie samego jako odpowiedzialnego za swój byt - tak dalece, jak jestem jego podstawą - a zarazem jako całkowicie nieusprawiedliwionego. Bez faktyczności świadomość mogłaby wybrać swe powiązania [attaches] ze światem w taki sam sposób, jak dusze w Państwie Platona wybierają swoją kondycję: mógłbym zdecydować, że „urodzę się jako robotnik" lub „urodzę się jako burżuj" Lecz z drugiej strony faktyczność nie może ukon- stytuować mnie jako będącego tylko burżujem albo będącego wyłącznie ro- botnikiem. Nie chodzi tutaj nawet o - mówiąc ściśle - opór faktów zewnętrz- nych, bo jedynie poprzez umieszczenie ich w wewnętrznej strukturze przed- refleksyjnego cogito nadaję temu znaczenie i uznaję ten opór. Faktyczność jest jedną ze wskazówek, które sam uznaję w odniesieniu do bytu, z którym muszę się zjednoczyć, by być tym, czym jestem. Niemożliwe jest uchwyce- nie faktyczności całkowicie obnażonej [nudite brute]. bowiem to wszystko, co o niej wiemy, jest już dane i w wolny, spontaniczny sposób wytworzone [construit]. Prosty fakt „bycia tu" [d'etre la] przy tym stole, w tym pokoju, jest już czystym przedmiotem ograniczającego pojęcia i może zostać uchwy- cony tylko w ten sposób, choć jest już zawarty w mojej świadomości „bycia tu" - jako całkowita przypadkowość tego faktu, jako znicościowany byt-w- sobie. na gruncie którego byt-dla-siebie „stwarza" się jako świadomość by- cia. Byt-dla-siebie zagłębiający się w sobie jako świadomość bycia nigdy nie odkryje czegoś innego niż motywacje [motwations], to znaczy, będzie stale odnoszony do siebie i swej wiecznej wolności („Jestem po to by..." etc). Lecz ta przypadkowość, przekraczając [transit] owe motywacje w takim stopniu, w jakim się one ugruntowały - jest faktycznością bytu-dla-siebie. Ten związek bytu-dla-siebie - który jest swą własną podstawą jako byt-dla- siebie - z faktycznością może być słusznie nazwany koniecznością faktów [necessite de fait]. To właśnie tę konieczność faktów Kartezjusz i Husserl pojmowali jako konstytutywny dowód na istnienie cogito. Byt-dla-siebie jest konieczny o tyle. o ile stanowi swą własną podstawę. I dlatego też jest on odbitym [rejlecbi] przedmiotem, danym w bezwzględnej intuicji: nie mogę wątpić w to, że jestem. Ale tak dalece, jak byt-dla-siebie jako taki mógłby również nie być, wykazuje on tę charakterystyczną przypadkowość faktu. Tak jak moja nicościująca wolność jest ujmowana w trwodze, tak też i byt- -dla-siebie jest świadomy swej faktyczności. Doświadcza on swej absolutnej przypadkowości, zbędności [gratuite] i ujmuje siebie jako istniejącego po nic, jako będącego nadmiarowym [de trop). Nie wolno nam jednakże mylić faktyczności z kartezjańską substancją, której atrybutem jest myśl. Z pewnością myśląca substancja istnieje jedynie wtedy, gdy myśli, a skoro jest rzeczą stworzoną, uczestniczy w przypadko- wości ens creatum. Ale jest. Utrzymuje ów charakter bytu-w-sobie - bytu zintegrowanego - chociaż to byt-dla-siebie jest jej atrybutem. To właśnie na- zywamy kartezjańską iluzją substancjalistyczną. Dla nas - przeciwnie - poja- wienie się bytu-dla-siebie lub wystąpienie owego absolutnego zdarzenia odno- si nas do tego wysiłku, podjętego przez byt-w-sobie, by stanowić swą własną podstawę [se fonder]. Ów wysiłek odpowiada próbom podjętym przez byt w celu usunięcia przypadkowości ze swego bytu, ale wysiłek ten kończy się nicościowaniem bytu-w-sobie, ponieważ byt-w-sobie me może stanowić swej podstawy bez odniesienia się do jaźni [soi], bez odniesienia się do tego, co refleksyjne, nicościujące w absolutnej tożsamości swego bytu, co w konsek- wencji prowadzi do upadku hyt-dla-siebie. Byt-dla-siebie odpowiada zatem owej destrukcji rozsadzającej byt-w-sobie, który się nicościuje i zostaje po- chłonięty wysiłkiem, by stanowić swą podstawę. Nie jest więc substancją, której byt-dla-siebie byłby atrybutem i która wytwarzałaby myśl, nie wyczer- pując siebie w trakcie takiego procesu. Byt po prostu „przebywa" w bycie- -dla-siebie jako pamięć bytu, jako nieusprawiedliwiona obecność w świecie. Byt-w-sobie może ustanowić swą nicość, ale nie swój byt. W trakcie tej dekompresji byt nicościuje siebie w byt-dla-siebie. któiy staje się jako dla- -siebie w swej własnej podstawie, lecz ta przypadkowość w sobie, którą to byt-dla-siebie uzyskał od bytu-w-sobie, pozostaje i tak poza jego zasięgiem. Jest tylko tym, co pozostaje z bytu-w-sobie w bycie-dla-siebie jako faktycz- ności i powoduje, że byt-dla-siebie mą jedynie „faktyczną" konieczność, to znaczy, że jest podstawą bycia-świadomością [etre-conscience] lub egzysten- cji, ale w żadnym przypadku nie może stanowić podstawy swej obecności. Tak więc świadomość w żaden sposób nie może uniknąć bytu, a jednocześ- nie jest całkowicie zań odpowiedzialna. III. Byt-dla-siebie i byt wartości Każda analiza rzeczywistości-ludzkiej musi wyjść od cogito. Ale karte- zjańskie „myślę" jest pojmowane w bezpośredniej perspektywie czasowości. Czy w sercu samego cogito możemy odnaleźć sposób, by stranscendować ową bezpośredniość? Jeśli rzeczywistość-ludzka ograniczałaby się do bytu, to „myślę" ujawniałoby jedynie prawdę danego momentu. Istotnie, u Kartezju- sza jest ona jakąś chwilową całością, bowiem z samej siebie nie zgłasza rosz- czeń co do przyszłości. Konieczny jest również akt ciągłej kreacji, tak aby myśl (cogito) przeszła od jednego momentu czasowego do innego. Ale czy możemy pojąć prawdę danej chwili? Czyż cogito nie zakłada [engage] właści- wego'sobie sposobu ujmowania zarówno przeszłości, jak i przyszłości? Hei- degger jest głęboko przeświadczony, iż owo husserlowskie „Ja myślę" to tylko czarodziejska pułapka - fascynująca, ale przecież tak groźna, i z tego też powodu stanowczo unika jakiegokolwiek odniesienia się do świadomości w swym opisie Dasein. Celem Heideggera jest bezpośrednie ukazanie Dasein iako troski, to znaczy jako ucieczki [echapper] w projektowanie siebie - ucieczki w możliwości, którymi jest ono samo. To właśnie projekt siebie, leżący poza Dasein, zostaje nazwany „rozumieniem" (Verstand), co z kolei pozwala na ujęcie rzeczywistości-ludzkiej jako będącej „ukazującą-ukazywaną" oraz „od- słaniającą-odsłanianą" [revelante-revelee\. Ale owa próba pokazania ucieczki Dasein od siebie napotyka nieprzekraczalne trudności. Nie możemy bowiem najpierw zniwelować poziomu „świadomości", nawet jeśli następnie będzie- my próbowali przywrócić ją na nowo. Rozumienie ma sens tylko wtedy, gdy jest świadomością rozumienia. Moja możliwość może się pojawić jedynie jako moja, jeżeli to moja świadomość jest tym, co ucieka w stronę mojej możliwo- ści. W przeciwnym razie cała struktura bytu wraz ze swymi możliwościami popadnie w nieświadomość - to znaczy w domenę bytu-w-sobie. Oto i znów zostaliśmy wrzuceni w cogito. I to właśnie musimy uczynić naszym punktem wyjścia. Czy możemy go na tyle wzbogacić, nie tracąc jednakże korzyści pły- nących ze świadectwa refleksji? Co ukazał nam opis struktur bytu-dla-siebie? Wpierw natknęliśmy się na nicościowanie, w którym byt-dla-siebie został naznaczony w swej bytowości. Ukazanie nicości nie wydawało się przekra- czać granic samego cogito. Ale rozważmy to bardziej szczegółowo. Dla-siebie nie może oprzeć się nicościowaniu bez równoczesnego okreś- lenia siebie jako braku bytu [defaut d'etre\. Oznacza to, iż nicościowanie nie jest tożsame ze zwykłym wprowadzaniem „pustki" do świadomości. Żaden zewnętrzny byt nie przepędził bytu-w-sobie ze świadomości. To raczej byt sam-dla-siebie jest nieustannym określaniem siebie jako niebędącym bytem- -w-sobie. Jest to równoznaczne stwierdzeniu, że może on ustanowić siebie, wychodząc jedynie od bytu-w-sobie, a zarazem wbrew temu ostatniemu. Zatem nicościowanie, będąc nicościowaniem bytu, przedstawia źródłowy związek pomiędzy bytem-dla-siebie i bytem-w-sobie. Konkretny, rzeczywisty byt-w-sobie jest całkowicie obecny w samej świadomości jako tym, czym sama świadomość zdecydowanie nie chce być. Cogito musi w sposób ko- nieczny doprowadzić nas do ujawnienia tej całkowitej i znajdującej się poza naszym zasięgiem obecności bytu-w-sobie. Niewątpliwie fakt tej obecności będzie właśnie samą transcendencją bytu-dla-siebie. Ale w istocie to nicościo- wanie jest rozumiane jako źródło transcendencji pojętej jako pierwotna więź pomiędzy bytem-dla-siebie a bytem-w-sobie. W ten sposób dostrzegamy drogę wydostawania się z domeny cogito. Jak już niebawem zobaczymy, istotnym sensem cogito jest wyjście na zewnątrz siebie samego. Ale jest jeszcze za wcześnie, by przedstawić tę charakterystykę bytu-dla-siebie. To, co bezpo- średnio ukazał nam ontologiczny opis, to fakt, iż ten typ bytu jest swą własną podstawą jako brak bytu, to znaczy, iż określa on siebie jako byt poprzez odniesienie się do bytu, którym nie jest. 1 Do tego typu negacji należy heglowska opozycja. Jednak sama ta opozycja musi być ugrun- towana w pierwotnej negacji wewnętrzne), to znaczy w jakimś braku. Jeśli, na przyWad, to, co nie substancjalne, staje się następnie tym. co substancjalne, to jest tak dlatego, że było odczuwane jako pewien brak w obrębie tego, co substancjalne. Niemniej jednak istnieje wiele sposobów niebycia czymś, przy czym nie- które z nich nie osiągają wewnętrznej natury bytu, który nie jest tym, czym nie jest. Jeśli, na przykład, powiadam, iż ten kałamarz nie jest ptakiem, to zarówno kałamarz, jak i ptak pozostają obojętne w stosunku do tej negacji. Jest to zewnętrzny związek, który może być ustanowiony jedynie przez rze- czywistość-ludzką działającą jako świadek. Mamy również do czynienia z czymś przeciwnym: zachodzi również taki typ negacji, który ustanawia wewnętrzny związek pomiędzy tym, czemu się zaprzecza, a przedmiotem owego zaprzeczania1. Ze wszystkich sposobów wewnętrznego przeczenia to, które najgłębiej sięga w byt, jest tym, co konstytuuje w swym bycie byt, który neguje, jest negacją tj. brakiem [manque\. Nie przynależy on naturze bytu-w-sobie, który jest samą pozytywnością. Ów brak pojawia się jedynie za sprawą „wyłonienia się" rzeczywistości-ludzkiej. To jedynie w świecie człowieczym mogą zaistnieć braki. Brak zakłada trójcę: to, czego brakuje albo to, co brakujące, to, co czegoś nie posiada jako brakującego, czyli to, co istniejące oraz całość, która została rozbita przez to, co brakujące, a która to całość zostanie na nowo ustanowiona poprzez syntezę tego, co brakujące, z tym, co istniejące - a więc sam „stan braku" [manąue]. Ten byt, który ukazuje się ludzkiej intuicji, jest zawsze tym bytem, któremu brakuje czegoś istniejącego. I tak, na przykład, jeśli mówię, iż księżyc nie jest w pełni i brakuje mu ćwierci powierzchni, to opieram swój sąd na pełnej intuicji półksiężyca lub księżyca w pierwszej bądź ostatniej kwadrze. A zatem to, co dane intuicji jest jakimś bytem-w-sobie, który z samej swej natury nie jest ani pełny, ani niepełny, ale który po prostu jest tym, czym jest, bez żadnych odniesień do innych bytów. Aby ów byt-w-sobie uchwycić jako półksiężyc, konieczne jest. aby rzeczywistość-ludzka przekroczyła to, co dane, w kie- runku projektowanej i zrealizowanej całości - w tym przypadku powierzchni pełnego księżyca - a następnie powróciła do tego, co dane tu i teraz w celu ukonstytuowania go jako półksiężyca. Oznacza to, iż w celu takiego ukon- stytuowania go w swym bycie jako pełni musi się powrócić do jego podsta- wy. W samym tym przekraczaniu to, co brakujące, zostanie ustanowione jako to, czego syntetyczny wkład w istniejące ukonstytuuje ponownie synte- tyczną całość tego stanu braku. W tym sensie to, co brakujące, jest ustano- wione jako cos tej samej natury, jak to, co istniejące. Wystarczyłoby odwrócić tę sytuację, aby ta syntetyczna całość stała się istniejącym, któremu brakuje brakującego, podczas gdy to, co istniejące, stało się samym brakującym. To, co brakujące - jako dopełnienie tego, co istniejące, jest określane w swym bycie poprzez syntetyczną całość tego stanu braku. Tak więc iv świecie czło- wieczym ten niepełny byt dany człowiekowi w intuicji jako brakujący jest ukonstytuowany w swym bycie poprzez sam brak - a więc poprzez to, czego nie ma. To właśnie pełny księżyc nadaje półksiężycowi jego byt jako półksiężyca, a więc to, co nie jest, określa to, co jest. To w bycie tego, co istniejące - jako korelacie ludzkiej transcendencji - wychodzi się poza siebie, na zewnątrz, w stronę bytu, którego nie ma, bytu, który jest jego znaczeniem. Rzeczywistość-ludzka, poprzez którą na świecie pojawia się brak, sama musi być brakiem. Brak bowiem może zaistnieć jedynie poprzez brak. Byt- -w-sobie nie może sam być okazją do ustanowienia braku-w-sobie. Innymi słowy, aby byt mógł być brakujący lub być brakiem, jest konieczne, by sam siebie uczynił brakiem. Jedynie byt, któremu czegoś brakuje, może przekro- czyć siebie w kierunku samego stanu braku. Występowanie pragnienia [desir] jako cechy ludzkiej jest czymś wystar- czającym, by wykazać, że rzeczywistość-ludzka sama jest brakiem. W isto- cie, jak moglibyśmy wyjaśnić naturę pragnienia, gdybyśmy stali uparcie na stanowisku, że jest to stan psychiczny, to znaczy, że jest to byt, którego naturą ma być to, czym jest. Byt, który jest tym, czym jest, i w ten sposób jest rozumiany, nie zmierza do czegokolwiek, co miałoby go dopełnić. Niepełne koło domaga się „dopełnienia" jedynie za sprawą transcendencji ludzkiej. Nie- pełne koło-samo w sobie-jest czymś pełnym i doskonale pozytywnym jako otwarta krzywizna. Żaden stan psychiczny, który istniałby tak intensywnie, w pełni, jak owa otwarta krzywizna, nie mógłby rościć sobie dodatkowo prawa do uzyskania czegoś jeszcze innego. Innymi słowy, byłby sobą bez jakiegokol- wiek związku z tym, czego nie ma. By ukonstytuować go jako głód lub pragnie- nie -konieczne jest wystąpienie zewnętrznej transcendencji, przekraczającej te pragnienia, w kierunku całości: „zaspokojony głód", tak jak półksiężyc, jest przekraczany w kierunku pełnego księżyca. Nie rozwiążemy tych trudności, gdy będziemy pojmować pragnienie jako ów popęd [un conatus] rozumiany w kategoriach siły fizycznej. Powodem tego jest fakt - który należy ponownie podkreślić - że nawet jeśli przyznamy mu skuteczność charakteryzującą przy- czynę, to nie będzie on posiadał w sobie cechy owej mocy, zezwalającej na osiąganie innych stanów. Popęd, jako wywołujący stany fizyczne, nie może być utożsamiony z pragnieniem traktowanym jako zachęta do osiągnięcia danego stanu. Nie na wiele zda się odwoływanie do paralelizmu psychofizjologicznego, by skuteczniej rozwiązać te trudności. Pragnienie traktowane jako zjawisko organiczne, jako „fizjologiczna" potrzeba wody, nie istnieje. Organizm pozba- wiony wody przedstawia sobą fenomen pozytywny: na przykład, pewne za- gęszczenie krwi, które z kolei wywołuje inne zjawiska. Ten „zbiór" stanów jest czymś pozytywnym w organizmie, który odnosi się tylko do siebie, dokładnie w taki sam sposób, jak zagęszczenie roztworu, z którego odparowała woda, nie może być ujmowane jako pragnienie wody występujące w owym roztworze. Jeśli założymy dokładne odnoszenie się do siebie tego, co mentalne i fizjologicz- ne, to owa korespondencja może zostać ustalona jedynie na podstawie ontoło- gicznej tożsamości, jak zauważył to już Spinoza. W konsekwencji byt psy- chicznego pragnienia będzie bytem-w-sobie jakiegoś stanu i jeszcze raz zosta- jemy odesłani do transcendentnego świadka. Ale wtedy to pragnienie [soij] będzie pożądaniem [desir] tej transcendencji nie dla samej siebie, ale będzie żądzą w oczach innego. Jeśli pragnienie ma być zdolne do bycia pragnieniem dla siebie samego, to samo z konieczności musi być transcendencją, to zna- czy z istoty musi być ucieczką od siebie w stronę pożądanego przedmiotu. Innymi słowy, samo musi być brakiem - ale nie przedmiotem-brakiem - tylko brakiem odczuwanym, stwarzanym przez przekroczenie, którym nie jest samo, ale musi być swym własnym brakiem czegoś. Pożądanie [desir] jest brakiem bytu. Jest ono nawiedzane w swej najgłębszej warstwie bytowej przez sam byt, którego samo pożąda. Tak więc jest świadectwem istnienia braku w bycie rze- czywistości-ludzkiej. Ale jeśli rzeczywistość-ludzka jest brakiem, to właśnie przez nią owa trójca: to, co istniejące, to, co brakujące i stan braku, pojawią się w świecie. Czym w rzeczy samej są owe trzy terminy składowe tej trójcy? To, co odgrywa tutaj rolę istniejącego, jest tym, co ujawnia się samemu cogito jako bezpośredniość pragnienia, na przykład będzie to ów byt-dla-sie- bie, który uchwyciliśmy jako niebędący tym, czym jest, i będący tym, czym nie jest. Ale jak mamy zdefiniować sam stan braku? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy powrócić do samej idei tego sta- nu i dokładniej określić więź, która łączy to, co istniejące, z tym, co brakują- ce. Więź ta nie mogłaby być tym, co można by nazwać prostą stycznością. Jeśli to, co brakujące, jest w swej obecności głęboko obecne w swej nieobec- ności tego. co istnieje, to dzieje się tak, ponieważ to, co istniejące, i to, co brakujące, są w tym samym czasie ujmowane i przekraczane w jedności tej samej całości. To, co samo konstytuuje się jako brak, może to czynić jedynie przez przekraczanie siebie w kierunku jednej wielkiej rozłączonej formy. Tak więc brak jest przejawem ukazującym się na tle całości. Co więcej, nie ma to większego znaczenia, czy owa całość została zaprezentowana źródłowo, a te- raz uległa rozbiciu (np. nie ma, nie widać, nie istmejąjuż, „brakuje rąk Wenus z Milo") czy też owa całość nie została nigdy zrealizowana (nie zaistniała jeszcze: np. „brakuje mu odwagi"). To. co jest tutaj istome, to fakt, iż jedynie brakujące i istniejące są nam dane lub są ujmowane jako to, co unicestwia się w jedności owej całości, której nie ma. Wszystko to, czego brakuje jest brakujące od... do... [a... pour...]. W stosunku do czego to, co jest dane w jedności źródłowego wyłonienia się, jest rozumiane jako jeszcze niebędące lub też jako już niebędące, jako nieobecność, w stronę której ograniczone egzystujące przekracza siebie samo albo jest przekraczane, a więc konstytu- uje się samo jako ograniczone. Czymże zatem jest owo do [pour] rzeczy- wistości-ludzkiej? Byt-dla-siebie, jako swoja własna podstawa, jest wyłanianiem się [surgis- sement] negacji. Byt-dla-siebie ustanawia się o tyle, o ile neguje sam siebie w stosunku do pewnego bytu albo sposobu bycia tego bytu. To, co neguje - albo co nicościuje - jest, o czym już wiemy, bytem-w-sobie. Ale nieważne, jaki to byt-w-sobie: bowiem byt-dla-siebie jest przede wszystkim swą własną nicością. To, co neguje, lub to, co nicościuje jako on sam, jako byt-dla-siebie, może być tylko nim samym. A skoro rzeczywistość-ludzka jest konstytu- owana w swym znaczeniu poprzez owo nicościowanie i poprzez ową obec- ność, w której to nicościuje z tytułu tego, co znicościowane, to owa jaźń- -jako-hyt-w-sobie [soi-comme-etre-en-soi], będąca stanem braku, jest tym, co ustanawia sens rzeczywistości-ludzkiej. I tak - w swym źródłowym związku z sobą samą-rzeczywistość-ludzka nie jest tym, czym jest jej związek z sobą [a soi], który nie jest pierwotny [primitif], i może tylko uzyskać sens w pier- wotnej relacji, która jest związkiem nicości [rapport nul] lub samą tożsamo- ścią. Zatem to jaźń [le soi] byłaby tym, co jest, zezwalając na uchwycenie bytu-dl a-siebie jako niebędącego tym, czymjest, a zanegowany związek, uka- zany w definicji bytu-dla-siebie - który powinien być ustanowiony na samym początku - jest związkiem danym jako stale nieobecny związek samego dla- siebie ze sobą samym na sposób tożsamości. Sens tej delikatnej, nieuchwyt- nej rzeczywistości sprawia, że pragnienie wymyka się sobie i nie jest pragnie- niem [le soij] tak dalece, jak jest świadomością pragnienia, jest pragnieniem które byłoby pragnieniem nawiedzającym świadomość. To, czego brakuje dla-siebie, to „ja" [le soi] lub ono-samo [soi-meme] jako w-sobie. Jednakże nie należy mylić tego bytu-w-sobie w stanie braku [cet en-soi manąue] z samą faktycznością [celui de la facticite]. Byt-w-sobie jako fak- tyczność, w nieudanej próbie [echec] ustanowienia swej podstawy bytowej, roztopił się [s 'est resorhe] w czystej obecności w świecie bytu-dla-siebie. Byt-w-sobie jako brak, przeciwnie, jest czystą nieobecnością. Ponadto niepo- wodzenie aktu ufundowania wyłoniło [surgir] z bytu-w-sobie byt-dla-siebie, jako fundament własnej nicości. Sens aktu niepełnego ufundowania pozostaje jednak transcendentny [transcendant]. Byt-dla-siebie w swoim bycie jest po- rażką, ponieważ uzasadnia on jedynie siebie jako nicość. W rzeczywistości porażka ta jest jego własnym bytem, a on sam nie ma sensu, jak tylko ujmując siebie jako porażkę wobec bytu, którym nie zdołał być, to znaczy bytu, który byłby fundamentem własnego bycia, a nie tylko fundamentem swojej nicości, a więc, który byłby swoim fundamentem jako zbieżność [coincidence] z sobą. Z natury cogito odsyła do tego. czego mu brak, i tego. czego brak, ponieważ jest cogito nawiedzanym przez byt [hantepar l'etre]. Kartezjusz rozumiał to dobrze; takie jest źródło transcendencji: rzeczywistość-ludzka jest swym włas- nym przekroczeniem w stronę tego, czego jej brak, przekracza ona siebie w kierunku konkretnego bytu [/ 'etre particulier], którym byłaby, gdyby była tym, czymjest. Rzeczywistość-ludzka nie jest czymś, co najpierw istniałoby, aby później przestać istnieć, z tego czy innego powodu: istnieje bowiem naj- pierw jako brak w syntetycznym i bezpośrednim związku z tym, czego jej brak. W ten sposób czyste zdarzenie, przez które rzeczywistość-ludzka wy- łoni się jako obecność w świecie, jest ujmowane przez nią samą jako jej włas- ny brak. Rzeczywistość-ludzka już w samym akcie pojawienia się w świecie zaistniała jako byt niekompletny [etre incomplct]. Ujawnia się jako będąca tym, czym nie jest, w obecności szczególnej całości, której jej brak, i którą jest pod postacią tego, czym nie jest, a co jest tym, czym ona jest. Rzeczy- wistość-ludzka jest wiecznym przekraczaniem w stronę tożsamości z sobą [soi], która nigdy nie jest dana. Jeśli cogito ciąży [tend] w stronę bytu. to dlatego, by przez własny wzlot [surrection] przemieścić się w stronę bytu, określając się w swym byciu jako bycie, któremu brak tożsamości z sobą samym, po to, by być tym, czymjest. Cogito jest nierozerwalnie związane z bytem-w-sobie, niejako myślenie o swym przedmiocie - co zrelatywizowa- łoby byt-w-sobie - lecz jako brak w tym, co określa ten brak. W tym znacze- niu drugi dowód kartezjański jest nie do obalenia: byt niedoskonały [/ 'etre im- parfait] zmierza w stronę doskonałego: byt będący jedynie fundamentem swej nicości, zmierza w stronę bytu, który jest fundamentem swego bycia. Byt, ku któremu zmierza rzeczywistość-ludzka, nie jest jednakże transcendentnym Bo- giem: jest On w jej sercu jedynie tym, co stanowi całość. W istocie oznacza to, że owa całość nie jest wcale bezwarLinkowym- -bytem-w sobie, przypadkowo pochodzącym z'transcendencji. To, co świa- domość ujmuje jako byt, w stronę, którego zmierza, gdyby był rzeczywiście bytem-w-sobie, utożsamiałby się z unicestwieniem [1'aneantissement] świa- domości. Świadomość jednakże nie przekracza siebie w stronę swego unicest- wienia, bowiem nie chce się zagubić w tożsamym z sobą samym bycie- -w-sobie [l'en-soi d'identite] aż do granic swego przekroczenia [depassement]. To dla bytu-dla-siebie jako takiego byt-dla-siebie domaga się bytu-w-sobie. W ten oto sposób byt ustawicznie nieobecny, który nawiedza byt-dla- -siebie, sam zastyga [jige] w bycie-w-sobie. Jest to niemożliwa synteza bytu- -dla-siebie i bytu-w-sobie: byłby on wówczas swoim własnym fundamen- tem, niejako nicość, lecz jako byt, i utrzymałby w sobie konieczną przezro- czystość [la translucidite necessaire] świadomości, w tym samym czasie, co utożsamianie się z sobą bytu-w-sobie. Zachowałby w sobie powrót do same- go siebie, który to powrót warunkuje każdą konieczność i każdą zasadę. Lecz ten powrót ku sobie dokonałby się bez dystansu, nie byłby obecny dla siebie, a identyczny z sobą samym. Mówiąc krótko, byt ten byłby jedynie owym sobą, jak to już wykazaliśmy, niemogącym istnieć inaczej, jak tylko jako ta wiecznie umykająca relacja, ale właśnie poprzez to byłby czymś substancjal- nym. Rzeczywistość-ludzka ukazuje się jako taka w obecności swej czystej totalności albo jako brak tej totalności. Totalność ta nie może być dana natu- ralnie, ponieważ przypomina w sobie nieprzystające do siebie postaci bytu- -w-sobie i bytu-dla-siebie. Nie rościmy pretensji, by bez powodu przywłasz- czać sobie byt tego rodzaju: ponieważ totalność, której byt i absolutna nie- obecność są hipostazami, podobnie jak pozaświatowa transcendencja, dzięki zewnętrznemu ruchowi pośredniczenia nazywa się Bogiem. Czyż Bóg nie jest jednocześnie bytem, który jest tym, czym jest, będąc całą pozytywnością i podstawą świata - a jednocześnie bytem, który nie jest tym, czym jest, i jest tym, czym nie jest jako świadomość dla siebie i jako fundament niezbędny sobie samemu? Rzeczywistość-ludzka cierpi w swym bycie, ponieważ wyła- nia się [surgir] w bycie, wiecznie nawiedzana przez totalność, jaką jest bez mocy bycia nią, ponieważ istotnie nie mogłaby dosięgnąć bytu-w-sobie bez zatraty siebie jako bytu-dla-siebie. Jest więc z natury świadomością nieszczę- śliwą, bez mocy przekroczenia tego stanu. Ale czym w istocie jest w swym bycie ten byt, w którego stronę zmierza świadomość nieszczęśliwa? Czy powiemy, że nie istnieje? Sprzeczności, któ- re tu dostrzegamy, dowodzą jedynie, że nic może on zostać zrealizowany. I nic nie może mieć znaczenia wobec tej bezsprzecznej prawdy: świadomość nie może istnieć inaczej, niż będąc zaangażowana, [engagee] w ten byt, który ją otacza z każdej strony i przenika swą iluzoryczną obecnością [sa presence fantóme] - ten byt. którym jest i który jednocześnie nianie jest. Czy możemy powiedzieć, że jest to byt relatywny wobec świadomości? Byłoby to stopie- niem się z samym pozbawionym racji założeniem. Ten byt nie jest ustanowio- ny ani przez świadomość, ani przed świadomością; nie istnieje świadomość tego bytu, ponieważ nawiedza on nietetyczną świadomość siebie [de soi]. Zaznacza ją jako swój sens bycia, a ona nie jest bardziej świadomością jego [de lui] niż samej siebie. Tymczasem byt również nie wie, jak wymknąć się [echappcr] świadomości: jednakże ze względu na to. że jest ona ukierunko- wana na byt jako świadomość bytu, on sam już się tam znajduje. Jeszcze dokładniej mówiąc, to nie świadomość nadaje sens temu bytowi, tak jak czyni to względem tego kałamarza czy ołówka, lecz bez tego bytu, którym jest, mimo że wydaje się, iż nim nie jest, świadomość nie byłaby świadomością, a więc brakiem: przeciwnie, to z niego czerpie swoje znaczenie [significa- tion] jako świadomości. Jednocześnie okazuje się, że świadomość w swej istocie i poza sobą [dans son cozur et hors d'elle] jest absolutną transcenden- cją w absolutnej immanencji i że nie ma tu dominacji ani bytu nad świadomo- ścią, ani świadomości nad nim: tworzą bowiem parą [couple]. Bez wątpienia, nie mógłby istnieć byt bez bytu-dla-siebie, lecz byt-dla-siebie także ..nie wie- działby", jak istnieć bez bytu. Świadomość polega na relacji do bytu, w spo- sobie bycia tym bytem, ponieważ on jest nią, ale jako byt, którym ona nie może być. Byt jest nią w jej sercu, lecz poza możliwością osiągnięcia [atteinte] takiego stanu, tak jak nieobecność i niemożność stania się [irrealisable], a jego natura pochodzi z zamknięcia w sobie jej własnej sprzeczności; jego związek z bytem-dla-siebie jest totalną immanencją, która dopełnia się w totalnej trans- cendencji. Z drugiej strony nie należy pojmować tego bytu jako tego. co dane w sto- sunku do świadomości wraz z jedynymi abstrakcyjnymi cechami, które usta- liły [etablis] nasze badania. Konkretna świadomość wyłania się w danej sytu- acji i jest świadomością j ednostkową i zindywidualizowaną wobec tej sytuacji i w samej tej sytuacji. Jaźń [le soi] jest obecna w tej konkretnej świadomości, a wszystkie konkretne postaci świadomości posiadają swe korelaty w całości siebie. Jaźń jest indywidualna i jest ponadto swym osobistym dopełnieniem, które nawiedza byt-dla-siebie. Na przykład sentyment jest uczuciem w obec- ności jakiejś normy, to znaczy uczucia tego samego typu, z tym że będącego tym, czym jest. Owa norma albo totalność jaźni [du soi] emocjonalnej jest bezpośrednio obecna jako brak cierpienia nawet w sercu cierpienia. Cierpi się i cierpi się z tego powodu, że się cierpi niewystarczająco. Cierpienie, o któ- rym mówimy, nie jest nigdy tym, które odczuwamy [ressentir]. To, co nazy- wamy „pięknym" albo „szlachetnym", albo też „prawdziwym" cierpieniem, i to, co nas porusza [emeut], to cierpienie, które odczytujemy na twarzy in- nych, a jeszcze wyraźniej na portretach, w postaciach rzeźb, w teatralnych maskach. To jest cierpienie, które posiada byt. Ofiarowuje się nam jakby sca- lone w obiektywną jedność wszystkiego tego, co nie spodziewało się zaistnie- nia, a co przepełnia świadomość objętątakąjednością. Istnieje pośrodku świata gęste i niezgłębione, jak ten kamień czy drzewo, trwa; w końcu jest tym. czymjest; możemy powiedzieć o nim: to cierpienie „jest", wyraża się w gry- masie ust, przez zmarszczenie brwi. Zostało wyryte i ukazane na twarzy, ale nie jako coś „wytworzonego". Położyło się na niej. a ta twarz jest ponad formą bierności, jako aktywnością, poza negacją, jako afirmacją: po prostu jest. Jednocześnie nie może nie być inaczej niż jako świadomość siebie. Wie- my doskonale, że maska ta nie pokazuje świadomego wyrazu twarzy czło- wieka śpiącego ani grymasu twarzy zastygłej w śmierci, ale odsyła do możli- wości, do danej sytuacji w świecie. Cierpienie jest stosunkiem świadomości do tych możliwości, tych sytuacji, stosunkiem zakrzepłym [solidijie], odla- nym w brązie bytu; i to właśnie, jako takie, cierpienie nas fascynuje:'będąc jedynie niedoskonałym zbliżeniem, cierpieniem-w-sobie, które nawiedza na- sze własne cierpienie. Cierpienie, które ja sam odczuwam, przeciwnie, nie jest nigdy dość bolesne, bo nicościuje się jak gdyby w sobie, w tym samym akcie, w którym się ustanawia. Wymyka się jako cierpienie w stronę świado- mości bólu. Nie mógłbym być nigdy zaskoczony przez nie, ponieważ ono jest w tej mierze, w jakiej je odczuwam. Jego przezroczystość odbiera mu całą głębię. Nie mógłbym go obserwować, tak jak obserwujęje w rzeźbie, bo to ja je ustanawiam i to ja je poznaję. Jeśli trzeba cierpieć, pragnę, aby moje cierpie- nie porwało mnie i wykroczyło poza mnie, tak jak burza: ale trzeba, z drugiej strony, bym w mej wolnej spontaniczności podniósł je do rangi istnienia. Pragnę jednocześnie nim być i go doznawać, ale to niewyobrażalne i nieprzejrzyste cierpienie, które wyniosłoby mnie poza mnie samego, muskając mnie ciągle swym skrzydłem, tak że nie mogę go schwytać, lecz znajduję jedynie siebie [moi], siebie, którego mi żal, który jęczy, mnie samego, który jest w obowiąz- ku, by zrealizować owo cierpienie, którym jestem, by nieprzerwanie grać komedię cierpienia. Wykręcam sobie ręce, krzyczę tak, aby byty-w-sobie, dźwięki, gesty, biegły przez świat, obarczone [chevauches] cierpieniem w so- bie, którym nie mogę być. Każda skarga, każdy grymas twarzy tego, który cierpi, zmierza ku temu, by uczynić cierpienie posągiem samym w sobie. Ale ów posąg nie zaistnieje nigdy inaczej, jak tylko poprzez innych i dla innych Moje cierpienie cierpi, będąc tym, czym me jest, i nie będąc tym, czym jest; w momencie, gdy się łączy, wymyka się, oddala od siebie, z powodu tego nic [rien], przez nicość [neant], których samo jest fundamentem. Cierpienie mru- czy coś bez sensu, choć jego ideałem jest cisza, bo nie jest w sposób dosta- teczny Cisza posągu albo człowieka obarczonego, który skłania czoło i okry- wa twarz, nic przy tym nie mówiąc. Ów milczący człowiek nie mówi dla mnie. W sobie samym gada bez przerwy, albowiem słowa języka wewnętrz- nego sąjak szkice cierpienia z samego siebie [du «soi>>]. To w moich oczach człowiek ten jest „przygnieciony" cierpieniem: w sobie czuje się odpowie- dzialny za ten bóf, którego pragnie, nie pragnąc go, i którego nie chce, pra- gnąc go, i który jest nawiedzany wieczną nieobecnością, pochodzącą z nieruch- liwego i niemego cieipienia, którym jest jako ja [soi], totalność konkretna i pozbawiona kontaktu z bytem-dla-siebie, który cierpi, dla rzeczywistości- -ludzkiej w cierpieniu. Widzimy, że to cierpienie-samo, które przybywa do mojego cierpienia, nie jest nigdy ustanawiane [posee] za sprawą tego. W moim rzeczywistym cierpieniu brak jest wysiłku [effort], by osiągnąć „siebie" [soi]. Cierpienie może być jedynie świadomością meZryc/ff wystarczająco cierpiącym w obecności ukonstytuowania się cierpienia zupełnego i nieobecnego. Teraz z większą dokładnością możemy określić to, co jest bytem jaźni [l'etre du soi]: a jest tym wartość. W istocie wartość jest naznaczona po- dwójną naturą, której moraliści nie wyjaśnili wystarczająco, a która jest natu- rą bezwarunkowego bycia i zarazem niebycia nią. Jako wartość, w istocie, wartość posiada byt; lecz to normatywne istnienie nie posiada, mówiąc pre- cyzyjnie, bytu realnie. Jej byt jest bytem wartości, to znaczy: nie jest bytem. W ten sposób byt wartości jako wartości jest bytem tego, co nie posiada bytu. Wartość wydaje się więc nieuchwytna [insaisissable]: biorąc ją za byt. narażamy się na całkowite niezrozumienie jej nierzeczywislości i uczynienie z niej, jak czynią to socjologowie, wymogu stawianego rzeczy pomiędzy in- nymi rzeczami. W takim wypadku przypadkowość bytu zabija wartość. Ale z drugiej strony, jeśli dostrzegamy jedynie idealność wartości, usuwa się z nich byt, a z braku bytu będą musiały się one rozpaść. Bez wątpienia mogę, jak pokazał to Schełer, uzyskać intuicję wartości na podstawie konkretnych przy- kładów: mogę na przykład ująć szlachetność w jakimś szlachetnym akcie. Ujęta w ten sposób wartość nie ujawnia się [se livrer] jednak jako będąca wraz z aktem, który wartościuje, mocno zakorzeniona w bycie - tak jak, dajmy na to, w przypadku stosunku istoty „czerwieni" do jednostkowej czer- wieni. Wartość udziela się [se donnę] jako zewnętrzna wobec rozważanych przypadków, tak jak na przykład granica nieskończonego rozwoju szlachet- nych czynów. Wartość jest poza bytem. Jednakże, jeśli nie bierzemy odpo- wiedzialności za słowa, trzeba zdawać sobie sprawę, że ten byt, który jest poza bytem, posiada byt co najmniej w jakimś stopniu. Uwagi te wystarczą, by przyznać, iż rzeczywistość-ludzka jest tym, przez co wartość pojawiła się w świecie. Tak więc sensem bytowym wartości jest to, w stronę czego byt przekracza swój byt: każdy czyn wartościowy jest wyrwaniem swego „bytu ku...". Wartość, będąca zawsze i wszędzie przekraczaniem wszelkich prze- kroczeń, może zostać uznana za jednostkę bezwarunkową wszelkich przekro- czeń bytu. Za sprawą tego wartość tworzy parę z realnością, która źródłowo przekracza swój byt i przez którą przekroczenie dochodzi do zaistnienia, to znaczy pojawia się wraz z rzeczywistością-ludzką. Widzimy tu również, że wartość będąca poza tym, co me uwarunkowane, w każdym przekroczeniu źródłowo musi być poza bytem samym, który przekracza, ponieważ jest je- dynym sposobem, w jaki to przekroczenie może być poza źródłem wszyst- kich możliwych przekroczeń. Jeśli każde przekroczenie musi się przekraczać, w takim razie byt, który przekracza, musi być, a priori, przekroczony jako ten, który jest samym źródłem przekroczeń; w ten sposób wartość ujęta w swym źródle albo wartość najwyższa jest poza i dla transcendencji. War- tość jest ponad tym, co przekracza, ustanawiając wszelkie moje przekrocze- nia, lecz wobec czego nigdy nie mogę samego siebie przekroczyć, ponieważ rzeczywiście moje przekroczenia to zakładają. Wartość jest stanem braku [mangue] wszystkich braków, a nie tym, czego brakuje. Wartość jest sobą [le soi], nawiedzając serce bytu-dla-siebie, jak gdyby byt-dla-siebie po to tyl- ko istniał. Wartość najwyższa, w której stronę świadomość przekracza się w jednej chwili przez swój własny byt, jest bytem absolutnym siebie [du soi] wraz ze swymi cechami tożsamości, czystości, stałości [permanence] etc, tak jak jest ona podstawą siebie [du soi]. Właśnie to pozwala nam zrozumieć, dlaczego wartość może jednocześnie być i nie być. Jest ona niczym sens 1 jako to, co poza każdym przekroczeniem jest niczym nieobecny byt-w-so- bie, który nawiedza byt-dla-siebie. Ale gdy tylko to stwierdzamy, widzimy, że ona sama jest przekroczeniem bytu-w-sobie, ponieważ ofiarowuje mu siebie ' Będziemy, być może, zapatrzeni w terminologię heglowską., starali się tłumaczyć tę trójcę tak. aby uczynić z bytu-w-sobic tezę. z bytu-dla-siebie antytezę i z bytu-w-^obie-dla- -siebie albo wartości syntezę. Naieży tu jednak zauważyć, żc jeśli bytowi-dla-sicbte braku- je b>tu-w-sobie, bytowi-w-sobie nie brakuje bytu-dla-siebie. Nie ma więc tu zwrotności w opozycji. Jednym słowem, byt-dla-siebie pozostaje w pozbawionej istoty [itwssaiticl] i przypadkowej relacji z bytem-w-sobie, którą nazwaliśmy wyżej jego faktycznością. Synteza lub wartość bytaby naturalnie powrotem do tezy, to znaczy powrotem do siebie, ale ponieważ jest ona totalnością niemożliwą do zrealizowania, byt-dla-siebie nic jest mo- mentem, który mógłby być pominięty. Jako taka, jego natura przypomina o wiele bardziej rzeczywistości „ambiwalentne" Kierkegaarda. Inymi słowy, odnajdujemy tu podwójną grę jednostronnych opozycji: bytowi-dla-siebie. w pewnym sensie, brakuje bytu-w-so- bie. któremu z kolei go nie brakuje; leczzdnigiej strony brakuje mu możliwości (lub braku byru-dla-siebie), której jemu nie brakuje. [se le donnę]. Ona jest poza swym własnym bytem z rodzaju tych tożsamych ze sobą samym. Tak więc wartość przekracza jednocześnie ten byt, tę sta- łość, czystość, spoistość, tożsamość, ciszę, domagając się tych cech ze wzglę- du na obecność w sobie. Z drugiej strony, jeśli rozpoczynamy od określenia jej mianem obecności w sobie, to musimy uznać, że ta obecność jest jedno- cześnie czymś zakrzepłym [solidifie] w bycie-w-sobie. Innymi słowy, świa- domość jest w swoim bycie totalnością stanu braku, wobec którego byt czy- ni się bytem. Wartość wyłania się w bycie nie lak, jak ten byt jest tym, czym jest, czyli w pełni przypadkowości, lecz tak, jak jest, będąc fundamentem swego własnego nicościowania, to znaczy wartość nawiedza byt taki. jakim jest on w chwili, gdy się ustanawia, a nie taki, jakim jest: wartość nawiedza wolność. Oznacza to, że stosunek wartości do bytu-dla-siebie jest czymś wyjątkowym: wartość jest bytem, który ma być jako fundament swej nicości bytu. Tak więc, jeśli byt ma być tym bytem, to nie przez przyjęcie zewnętrz- nego przymusu ani też nie dlatego, że wartość, tak jak pierwszy poruszycie! Arystotelesa, dopuszczałaby przyciąganie rzeczy, ani też z powodu cechy tkwiącej wjego bycie, lecz dlatego, że to, co czyni byt w swym bycie jako takim, w swym bycie ma być tym bytem. Jednym słowem jużń [le soi] bytu- -dla-siebie i ich stosunek, utrzymują się jednocześnie w granicach wolności bezwarunkowej - to znaczy w sensie, gdy nic nie czyni istnienia wartości, jeśli nie jest to ta wolność, która jednocześnie powołuje mnie samego do ist- nienia - i jednocześnie w granicach konkretnej faktyczności, tak jak funda- ment swej nicości, byt-dla-siebie nie może być podstawą swego bytu. Istnieje więc jakaś całkowita przypadkowość bytu-dla-wartości, który następnie wkro- czy w całą moralność, aby ją przenikać i relatywizować - a jednocześnie obejmie wolność i absolutną konieczność1. Wartość w swym pochodzeniu nie jest ustanawiana przez byt-dla-siebie: jest mu wspólistotna [consubstantielle] - tj. gdy nie ma punktu świadomości, który nie byłby nawiedzony przez swą wartość i który to rzeczywistość- -ludzka w szerokim znaczeniu obejmuje jako byt-dla-siebie oraz samą war- tość. Jeśli wartość nawiedza byt-dla-siebie, nie będąc przezeń ustanawianą, to dlatego że nie jest przedmiotem założenia: w istocie, aby to osiągnąć, byt- -dla-siebie powinien być w sobie samym obiektem „stawiania" [objet de posi- tion], ponieważ wartość i byt-dla-siebie nie powinny pojawiać się inaczej, jak tylko we wzajemnie substancjalnej jedności pary. Tak byt-dla-siebie, jak i nie- tetyczną świadomość siebie [soi] nie istnieje w obliczu wartości, w takim znaczeniu, jak u Leibniza monada istnieje „sama, w obliczu Boga". Wartość nie jest więc w ogóle znana na takim etapie, ponieważ to wiedza ustanawia przedmiot w obliczu świadomości. Jest ona jedynie dana wraz z nietetyczną przezroczystością bytu-dla-siebie, który stwarza się jako świadomość bytu. Jest ona wszędzie i nigdzie, w sercu relacji nicościowania odbicia-odbijające- go [reflet-refletant] obecna, acz poza zasięgiem, przeżyła po prostu jako kon- kretne znacznie owego braku, który stanowi mój obecny byt. Aby wartość stalą się przedmiotem założenia, byt-dla-siebie, który jest nawiedzany przez wartość, musi zostać przyrównany do spojrzenia refleksji [le regard de la reflexioń]. Świadomość refleksyjna w istocie ustanawia Erlebnis poddane refleksji w swej naturze braku, i jednocześnie uwalnia wartość jako znaczenie poza zasięgiem tego, co jest w stanie braku. Tak więc świadomość refleksyj- na może być określana, mówiąc wprost, jako świadomość moralna, ponie- waż nie może pojawić się ona bez jednoczesnego ujawnienia wartości. Rozu- mie się przez to, że pozostaję wolny w swej świadomości refleksyjnej do kierowania uwagi na wartości lub do pomijania ich [negliger] - zupełnie tak, jak gdyby to ode mnie zależało dokładne spostrzeżenie stołu, mojego pióra lub paczki tytoniu. To, czy wartości są obiektem mojej szczegółowej uwagi czy nie, nie liczy się, one po prostu są. Tymczasem nie należy konkludować tych rozważań stwierdzeniem, że ogląd refleksyjny jest jedynym, który może ukazać wartość, ani tym, że na zasadzie analogii wyobrażamy sobie wartości naszego bytu-dla-siebie w świecie transcendencji. Jeśli przedmiot intuicji jest fenomenem [phenomene] rzeczy- wistości-ludzkiej, ale fenomenem transcendentnym, ujawnia się jednocześnie wraz ze swą wartością, ponieważ byt-dla-siebie innego nie jest zjawiskiem ukrytym ani takim, który dałby się określić jedynie jako wniosek rozumowa- nia przez analogię. Źródłowo ukazuje się on mojemu bytowi-dla-siebie i na- wet, jak to niebawem zobaczymy, jego obecność jako obecność dla-innego jest warunkiem koniecznym konstytucji bytu-dla-siebie jako takiego. I w tym wyłonieniu się z bytu-dla-innego wartość dana jest jako wyłonienie się z bytu- -dla-siebie jeszcze na inny sposób bycia. Lecz nie dowiemy się, wjaki sposób należy potraktować to obiektywne spotkanie wartości w świecie, do czasu, gdy nie wyjaśnimy natury bytu-dla-innego. Problem ten poruszymy w trze- ciej części naszego dzieła. IV. Byt-dla-siebie i byt możliwości Zauważyliśmy, że rzeczywistość-ludzka jest brakiem i ze brakuje jej rów- nież, jako bytowi-dla-siebie, pewnej tożsamości z sobą samą. Mówiąc ściśle, każdemu bytowi-dla-siebie (Erlebnis) brakuje pewnej konkretnej rzeczywi- stości, której syntetyzujące przyswojenie [I 'assimiłation synthetiąue] zmieni- łoby tę rzeczywistość w siebie samą [soi]. Brakuje z... do... tak jak w niepeł- nym okręgu księżyca brakuje tego, z czego należałoby złożyć i ukształtować pełny księżyc. W ten sposób brak pojawia się w procesie transcendowania i określa się [se dc termitier] sam przez powrót w stronę istnienia, wychodząc od stanu braku. Zdefiniowane w ten sposób to, co brakujące, jest transcen- dentne [transcendanf] w stosunku do istnienia i komplementarne wobec nie- go. Jest więc tej samej natury: to, co brakuje w księżycowym rogalu, aby był księżycem, jest właściwie jednym końcem księżyca, to, czego brak w kącie rozwartym ABC, aby utworzyć dwie proste, to kąt CBD. A więc to, czego brak w bycie-dla-siebie, by mógł on się zjednoczyć w sobie, pochodzi od bytu-dla-siebie. Nie oznacza to jednak w żadnym razie obcego bytu-dla-sie- bie, to znaczy bytu-dla-siebie, którym nie jestem. W rzeczy samej, ponieważ objawionym ideałem jest tożsamość bytu z sobą samym [du soi], brakujący byt-dla-siebie jest bytem-dla-siebie, którym jestem. Ale z drugiej strony, jeśli byłbym nim na sposób tożsamościowy, to całość stałaby się bytem-w-sobie. Jestem bytem-dla-siebie w stanie braku na taki sposób, że mam być [avoir d etre] takim właśnie bytem-dla-siebie, którym nie jestem, tak abym mógł się utożsamić z nim w jedności siebie. W ten sposób transcendentny stosunek, pochodzący źródłowo z bytu-dla-siebie, nakreśla się stale jako projekt tożsa- mości bytu-dla-siebie w nieobecnym jeszcze bycie-dla-siebie, którym jest i którego mu brak. To, co przedstawia się jako właściwy brak każdego bytu- -dla-siebieico definiuje się ściśle jako brakujące w indywidualnym bycie-dla- siebie i tylko w nim, to możliwość [le possible] bytu-dla-siebie. Możliwość wyłania się z dna nicościowania się bytu-dla-siebie. Nie jest rozumiana tema- tycznie, przez to. co następuje po [par apres] tak jak większość scalających związków jaźni [soi]. Pojawienie się bytu-dla-siebie jako nicościowania bytu- -w-sobie oraz jego dekompresja powodują wyłonienie się możliwości jako jednego z aspektów owej dekompresji, czyli jako pewnego sposobu bycia na odległość od siebie, czymkolwiek się jest [d dis tance de soi ce qu 'on est]. Tak więc byt-dla-siebie może pojawić się jedynie jako nawiedzany przez wartość i jednocześnie w stanie projekcji w stronę swych właściwych możliwości. Od momentu gdy cogito odsyła nas w stronę swych możliwości, wrzuca nas bez wytchnienia w stronę tego, czym samo jest pod postacią niebycia tym. Aby lepiej zrozumieć, w jaki sposób rzeczywistość-ludzka jest i jednocześnie nie jest swymi własnymi możliwościami, musimy raz jeszcze rozważyć poję- cie możliwości 1 postarać sieje wyjaśnić. Będzie to możliwe, tak jak jest w przypadku wartości: z wielkim trudem pojmujemy jego byt, ponieważ ukazuje się on jako wcześniejszy wobec bytu, którego jest czystą możliwością, a jednocześnie jako możliwość, zatem powi- nien co najmniej być w posiadaniu bytu. Czyż nie mówimy: „Jest możliwe, że przyjdzie1'? Chętnie nazywamy „możliwym", od czasów Leibniza, zdarzenie nieumiejscowionę w serii istniejących przyczyn, którą możemy jednoznacz- nie określić, nieobjętej żadną sprzecznością ani w niej samej, ani w rozważa- nym systemie. Tak zdefiniowana możliwość jest dopuszczalna jedynie w oglą- dzie wiedzy, ponieważ nie jesteśmy w stanie bezpośrednio ani potwierdzać, ani zanegować możliwości. Stąd owe dwa sposoby bycia w obliczu możli- wości: możemy uznawać, jak Spinoza, że możliwość istnieje jedynie w obliczu naszej niewiedzy i że rozprasza się, kiedy czyni to także niewiedza. W tym przypadku możliwość jest jedynie jakimś subiektywnym etapem na drodze świadomości doskonałej; posiada jedynie realność na sposób psychiczny, jak pogmatwana czy zniekształcona myśl, posiada ona byt konkretny, lecz ina- czej niż własność świata. Ale nieskończone możliwości mogą się stać przed- miotami myśli w boskim rozumie, jak sądzi Leibniz, co nadaje im w pewnym sensie absolutną realność; rezerwując dla woli [volonte] boskiej moc realizo- wania systemu najlepszego z możliwych. W tym przypadku, tak jak łączenie cech monady byłoby ściśle zdeterminowane, tak też wszechwiedzący byt mógłby podjąć z pewnością „decyzję Adama" o rezygnacji z istoty nawet swej własnej substancji. Nie będzie absurdem stwierdzenie: „Możliwe, że Adam nie zerwie jabłka". Oznacza to po prostu, że istnieje w boskim rozumie inny system współmożliwych, taki oto, w którym Adam figuruje jako ktoś, kto nie zjadł jabłka z drzewa poznania. Czy koncepcja ta różni się od spinozjańskiej? W rzeczy samej, realność możliwości dotyczy jedynie boskiej myśli. Oznacza to, że istnieje taki byt jako myśl, który nie został zrealizowany. Bez wątpienia idea subiektywności została tu doprowadzona do swej ostateczności, gdyż dotyczy świadomości boskiej, a nie mojej. Gdybyśmy postarali się tak połą- czyć subiektywność i skończoność na samym początku, to subiektywność znikłaby w momencie, gdy myśl stałaby się czymś nieskończonym. Nie po- ,-uMdje nam nic innego, jak tyłko uznanie możliwości za myśl, która jest wy- łącznie myślą. Wydaje się, że sam Leibniz chciał porównać autonomię i rodzaj czystego ciężaru możliwości, gdyż wiele fragmentów metafizycznych opub- likowanych przez Couturata ukazuje nam możliwości samoorganizujące się względem siebie w system potencjalności, system najpełniejszy, najbogatszy, zmierzający do samorealizacji. Ale to jedynie szkic doktryny Leibniza, której nie rozwinął bez wątpienia dlatego, że nie mogła ona zaistnieć: przypisać pew- ną tendencję co do bytu możliwości oznacza albo to, że możliwość jest już w pełnym bycie i że ma ten sam rodzaj bytu, co sam byt - podobnie jak wtedy, gdy dostrzegamy w pączku dążność do tego, by stał się on kwiatem - albo też możliwość w samym boskim rozumie jest już ideą-mocy i w sytuacji, gdy jest pełnią idei-mocy zorganizowanych w system, uwalnia [declenche] automatycznie wolę boską. W ostatnim przypadku jednak nie wychodzimy poza subiektywność. Jeśli więc definiujemy możliwość jako niesprzeczną, może ona jedynie istnieć jako myślenie o bycie uprzednim w stosunku do świata rzeczywistego i zewnętrznego lub jako czysta wiedza o świecie takim, jakim jest. W obu wypadkach możliwość traci swą naturę możliwości i rozta- pia się [resorber] w subiektywnym bycie przedstawienia. Ale ów byt-przedstawienie możliwości nie zdawałby sobie sprawy ze swej natury, gdyż - przeciwnie - niszczy ją. Nie możemy uchwycić w żadnym przypadku możliwości ani w zwyczajowym użyciu tego terminu, to jest jako aspektu naszej niewiedzy, ani też jako niesprzecznej struktury przynależącej do świata niezrealizowanego, jak i marginalnego wobec świata tu obecnego. Możliwość wydaje się nam własnością bytów. To w wyniku obserwacji nieba mogę stwierdzić: „Możliwe, że będzie padać"', ale nie dostrzegam tu „możli- wości" rozumianej jako „niesprzeczność z obecnym stanem nieba". Możli- wość ta, stanowiąca cechę nieba, niczym groźba przedstawia przekroczenie chmur, które postrzegam, ku opadom. Zmianę tę chmury niosą w sobie, co nie oznacza, że zostanie ona zrealizowana, lecz jedynie to, że struktura bytu chmury jest transcendencją ku wyobrażeniu deszczu. Możliwość jest tu dana jako przynależność do indywidualnego bytu, którego jest mocą, jako wystar- czająca oznaka zdarzenia, jak w przypadku, gdy niezmiennie mówimy o znajo- mym, na którego czekamy: „Być może przyjdzie" [// est possible qu 'ił vienne] albo „On może przyjść" [il peut venif\. Tak więc możliwość nie może się sprowadzać do rzeczywistości subiektywnej. Nie jest też uprzednia wobec samej rzeczywistości lub prawdy. Jest jednak konkretną cechą posiadania rzeczywistości już istniejącej. Aby deszcz był możliwy, muszą wystąpić na niebie chmury. Próba usunięcia bytu w celu ustanowienia możliwości w jej czystej postaci byłaby czymś absurdalnym; a często przywoływany układ, oznaczający przejście od niebytu do bytu poprzez możliwość, nie ma niczego wspólnego z rzeczywistością. Choć stan możliwości jeszcze tu nie istnieje, to jest jednak możliwy jako stan pewnego indywidualnego bytu, podtrzymujące- go w swym bycie możliwość oraz niebyt swego przyszłego stanu. Oczywiście, tych kilka uwag może doprowadzić nas do niepewnego po- jęcia Arystoteles o wski ej „potencji"'. Gdybyśmy ominęli czysto logiczną kon- cepcję możliwości, oddając się we władanie koncepcji magicznej, znaleźli- byśmy się między Scyllą a Charybdą. Byt-w-sobie nie może „być w możno- ści" ani „posiadać możności". Byt-w-sobie jest tym, czymjest w absolutnej pełni swej tożsamości. Chmura nie jest „deszczem w możności", lecz jest bytem-w-sobie, pewną ilością pary wodnej, która pod wpływem określonej temperatury i danego ciśnienia jest dokładnie tym, czymjest. Byt-w-sobie jest tu w akcie. Możemy też dość jasno zrozumieć, w jaki sposób naukowy ogląd, usiłując zdehumanizować świat, rozpoznał możliwość jako potencję, i jak po- zbył się jej, czyniąc z niej czysto subiektywne rezultaty naszych logicznych obliczeń i naszej niewiedzy Pierwszy krok nauki [scientifiąue] jsst właściwy: możliwość pojawia się w świecie poprzez rzeczywistość-ludzką. Chmury mogą zamienić się w deszcz tylko wtedy, gdy je transcenduję ku opadom, tak samo jak niepełny dysk księżyca, który muszę stranscendować ku jego pełni. Czy poza tym nie należałoby uczynić z możliwości prostego daru naszej psychicz- nej subiektywności? Nie byłoby przecież w świecie „braku", który pojawia się w nim przez byt będący swym własnym brakiem, tak jak nie byłoby w świecie możliwości, która nie ujawniałaby się w bycie będącym w sobie samym czystą możliwością? Mówiąc ściślej, możliwość nie może tak na- prawdę współgrać z czystym myśleniem, o możliwości. Jeśli w rezultacie moż- liwość nie jest najpierw dana jako obiektywna struktura bytów lub pojedyn- czego bytu. myśl - tak jak w pewnym sensie ją pojmujemy - nie objęłaby w sobie możliwości jako swej treści. Jeśli w końcu postrzegamy możliwości na płaszczyźnie rozumu boskiego, jako treść boskiej myśli, stają się one jed- noznaczne, będąc po prostu konkretnymi przedstawieniami. Dodajmy czysto hipotetycznie - bo nie możemy przecież pojąć, skąd w bycie bierze się pozy- tywność tej negatywności mocy, a to że Bóg posiada moc negowania, ozna- cza możliwość wnoszenia w swe przedstawienia sądów negatywnych. Da się to pojąć jedynie przez odwołanie się do samych przedstawień w możliwo- ści. Tym bardziej że negacja miałaby je ująć jako „pozbawione realnych odpo- wiedników". Stwierdzenie, że centaur nie istnieje, nie oznacza wcale, że nie jest on możliwy Ani afirmacja, ani negacja nie mogą nadać przedstawieniu postaci możliwości. I jeśli zmierzamy do tego, by postać ta była dana przez syntezę negacji i afirmacji, należy jeszcze raz zauważyć, że synteza nie jest sumą. Należałoby zdać sobie sprawę z tego, że synteza jest organiczną total- nością, obdarzoną właściwym znaczeniem, choć nie ze względu na elementy, których jest syntezą. Podobnie czysta konstatacja (subiektywna i negatywna) naszej niewiedzy, dotycząca stosunku do rzeczywistości jednej z naszych idei, nie tłumaczyłaby charakteru możliwości tego przedstawienia: mogłaby jedynie umieścić nas w stanie obojętnym wobec niej, bez odwoływania się do tego prawa rzeczywistości, które jest fundamentalną strukturą możliwości. Jeśli dodamy, że pewne tendencje kierują mnie ku takiej czy innej preferencji, to będziemy mogli powiedzieć, że tendencje te, dalekie od wyjaśnienia transcen- dencji, przeciwnie, zakładająją. Ale należy najpierw, jak już zauważono, uznać istnienie za brak. Oprócz tego, jeśli możliwości nie są dane, w jakimś sensie mogą nas one prowadzić do pragnienia, by moje przedstawienia miały adekwat- ny związek z rzeczywistością, lecz nie daje mi to przewagi nad rzeczywisto- ścią. Jednym słowem, rzeczywistość ujęta w kategorii możliwości jako takiej zakłada źródłową transcendencję. Wszelki wysiłek ustanawiania możliwości jako wychodzenia od subiektywności, która byłaby tym, czymjest, to znaczy, która ponownie domknęłaby się na siebie, jest z zasady skazany na porażkę. Jeśli jest prawdą, że możliwość jest wyborem bytu [une option sur I 'etre], i jeśli jest prawdą, że możliwość nie może pojawić się w świecie inaczej niż w bycie, który jest jej właściwą możliwością, to dla rzeczywistości-ludzkiej oznacza to konieczność bycia swym bytem pod postacią możliwości swego bytu. Możliwość istnieje wtedy, gdy w miejsce bycia jedynie i wyłącznie tym, czym jestem, jestem jako prawo do bycia tym, czymjestem. Prawo to oddziela mnie od prawa bytu, które posiadam. Prawo posiadania pojawia się wtedy i tylko wtedy, gdy kwestionuje się moją własność, kiedy z jakiegoś powodu własność nie należy już do mnie; spokojna rozkosz płynąca z faktu posiadania czegoś jest naturalnym i prostym faktem, a nie prawem. Aby to zaistniało jako możliwe, rzeczywistość-ludzka, taka jaką jest ona sama, musi stać się inna niż jest w rzeczywistości. Możliwość jest tym elementem bytu-dla-siebie, któiy wymyka się naturze jako bytowi-dla-siebie. Możliwość jest nowym aspek- tem nicościowania bytu-w-sobie w byt-dla-siebie. Jeśli możliwość może pojawić się w świecie jedynie poprzez byt, który jest swą własną możliwością, to byt-w-sobie, będąc przez swą naturę tym, czymjest, nie może „posiadać" możliwości. Jego stosunek do możliwości nie może być ustanowiony inaczej niż z zewnątrz, przez byt, który pojawia się wobec samych możliwości. Możliwość bycia zatrzymanym przez fałdę na suknie nie przynależy ani do kuli bilardowej, która się toczy, ani do sukna: może się ona jedynie pojawić jako będąca w systemie istnienia bili i sukna, przez byt, który wykazuje rozumienie możliwości. Rozumienie to nie może pochodzić z zewnątrz, to znaczy z bytu-w-sobie, ani ograniczać się do bycia jedynie jako myśl, jako subiektywna modalność świadomości. Musi utożsa- mić się ze strukturą obiektywną bytu, który rozumie możliwości. Rozumienie możliwości jako możliwości czy też bycie swymi własnymi możliwościami jest jednym i tym samym warunkiem koniecznym bycia tu, a w swym bycie jest pytaniem o swój byt. Ściślej rzecz ujmując, być swą własną możliwością oznacza określać się przez nią, określać się przez tę część siebie samego, którą nie jesteśmy, to również określać się jako „ucieczka-w-siebie ku...". Jednym słowem, od momentu, kiedy chcę zdać sobie sprawę ze swego bezpo- średniego bytu po prostu tak, jak jest, tym, czym nie jest i nie jest tym, czym jest, zostaję wyrzucony poza niego ku znaczeniu znajdującemu się poza zasię- giem owego zamętu, charakterystycznego dla Jmmanentnego, subiektywne- go, a zatem niejasnego przedstawienia. Kartezjusz, ujmując siebie w cogito rozumianym jako wątpienie, nie mógł mieć nadziei na zdefiniowanie swego wątpienia jako wątpienia metodycznego lub po prostu jako wątpienia, jeśli poprzestaje on na tym, co ujmuje ów czysty acz chwilowy ogląd. Wątpienie da się pojąć jedynie jako to, co wychodzi od wiecznie otwartej możliwości, stworzonej dla tego, kto nie może dać się uchwycić jako wątpienie, o ile nie odeśle do jeszcze niezrealizowanych, ale zawsze otwartych możliwości „tkwią- cych" w sKoxtj- Żaden fakt świadomości nie jest - mówiąc precyzyjnie - tą świadomością. Podobnie jak Husserl powinniśmy wątpić, obdarzając - w dość nienaturalny sposób - świadomość owymi wewnątrzstrukturalnymi proten- cjami [protensions intrastructurales], które nie będąc uposażonymi w swoim byciu w j akiekolwiek możliwości przekraczania świadomości, z którą tworzą jedną strukturę, padają żałośnie pod własnym ciężarem, przypominając mu- chy, które rozbijają się o szybę, zupełnie pozbawione możliwości przedarcia się przez okno. Świadomość, gdy chcemy ją zdefiniować jako wątpienie, percepcję, pragnienie etc. odsyła nas do niebytu tego, czego jeszcze nie ma. Świadomość czytania nie jest świadomością czytania tego tekstu, tych słów, tych zdań czy nawet tego paragrafu - lecz świadomością czytania tej książki. która odsyła mnie do wszystkich stron jeszcze nieprzeczytanych (i wszyst- kich tych już przeczytanych), co z definicji odrywa świadomość od siebie. Świadomość, która byłaby jedynie świadomością tego, czym jest, byłaby zmuszona do ciągłego sylabizowania. Mówiąc dokładnie, każdemu bytowi-dla-siebie brakuje pewnej zbieżności [coincidence] z samym sobą. Oznacza to, że byt ten jest nawiedzany przez obecność tego, z czym powinien współistnieć, by być sobą, A skoro ta zbież- ność w sobie jest również zbieżnością z sobą, oznacza to, iż to, czego brakuje w bycie-dla-siebie jako bycie, a przyjęcie czego uczyniłoby z bytu „samego siebie", to wciąż jest to byt-dla-siebie. Jak już zauważyliśmy, byt-dla-siebie jest „obecnością w- sobie": to, czego brak w obecności-w-sobie, nie może w niej wywołać tego braku jako obecności w sobie. Stosunek określający byt-dla-siebie wobec swej możliwości jest rozluźnieniem nicościującym wię- zy obecności w sobie. Rozluźnienie to wyraźnie zmierza aż do transcendencji, ponieważ obecność w sobie, której to brak bytowi-dla-siebie, jest obecnością w sobie, której nie ma. Podobnie byt-dla-siebie. jako niebędący sobą, jest obecnością w sobie, której brak pewnej obecności w sobie, i to właśnie na sposób braku tej obecności. Całej świadomości brak jest czegoś od... do. Na- leży dobrze zrozumieć, że brak me przychodzi do świadomości z zewnątrz, jak w przypadku sierpa księżyca. Ów brak w bycie-dla-siebie jest brakiem, który jest. Jest to zarys, ślad pewnej obecności dla siebie jako tego, czego brakuje w bycie-dla-siebie, który jest tym, co konstytuuje byt w swym bycie-dla- -siebie jako fundament swej własnej nicości. Możliwość jest konstytutywną nieobecnością świadomości w stwarzaniu samej siebie. Pragnienie [une soij] - na przykład - nigdy nie jest dość pragnieniem o tyle, o ile czyni się pragnie- niem, jest ono nawiedzane przez obecność siebie lub pragnienie-siebie [soif- -50/]. Lecz jako nawiedzane przez tę konkretną wartość stawia sobie pytanie w swym bycie jako braku pewnego bytu-dla-siebie, który zrealizowałby je jako pragnienie zaspokojone [soij comblee] i któremu nadałby byt-w-sobie. Ów będący brakiem byt-dla-siebie to możliwość. W rzeczywistości, nie trak- tujmy jednak tego dosłownie, pragnienie „prze" w stronę swego nicościowania jako pragnienie: nie jest żadną świadomością jako taką, która zmierza w stro- nę zaspokojenia. Jednocześnie, jak zauważyliśmy to wyżej, pragnienie jest brakiem. Jako takie chce się zaspokoić, lecz pragnienie zaspokojone, które spełni się przez syntetyzującą asymilację, w akcie utożsamiania się z bytem- -dla-siebie-pragnącego czy też pragnieniem bytu-dla-siebie-wypełnionym [repletion] lub samym aktem picia, nie będzie brane pod uwagę, jako stłumio- ne pragnienie, lecz wręcz przeciwnie. Jest ono pragnieniem „przeszłym" w pełni bytu, pragnieniem, które ujmuje się i ucieleśnia niczym Arystotele- sowska forma, opanowując i zmieniając materię, stając się wiecznym prag- nieniem. To jeden punkt widzenia, o wiele pierwotniejszy i refleksyjny w przy- padku człowieka, który pije, aby zaspokoić swoje pragnienie, podobnie jak w przypadku człowieka, który chodzi do domów publicznych, aby ulżyć swoim seksualnym żądzom. Pragnienie, pożądanie seksualne, w sensie nierefleksyj- nym i naiwnym, chce cieszyć się z siebie samego, szukając tożsamości z sobą, która byłaby nasyceniem, przy czym pragnienie zna siebie jako prag- nienie w czasie, gdy spełnia je picie, a co tyczy się też samego zaspokojenia, traci swój charakter braku, a wszystko to w czasie, gdy staje się bytem prag- nienia przez swe zaspokojenie. Zatem Epikur ma rację i myli się jednocześnie, bowiem według niego pragnienie w istocie dąży do ciągłego trwania. Dla Epikura pragnienie uwiecznia się, a człowiek trzyma się uporczywie swych pragnień. To, czym pragnienie chce być, to „wypełniona pustka", ale taka, która nadaje kształt [informer] swojemu wypełnieniu, jak czyni się to z formą odlewu, formując brąz, który w nią wlewamy. Możliwość świadomości prag- nienia jest świadomością picia. Wiemy zresztą, że zbieżność z sobą jest nie- możliwa, bo byt-dla-siebie spełniany przez realizację możliwości uczyni się byłem takim, jak byt-dla-siebie, to znaczy wraz z innym horyzontem możli- wości. Stąd bierze się owo stale samooszustwo [ki deception constant], które towarzyszy spełnieniu, to sławne: „Czy to aby nie to?", które nie oznacza konkretnej przyjemności Jaką daje zaspokojenie, lecz zanikanie własnej tożsa- mości. Przeczuwamy tutaj źródło czasowości, bo pragnienie jest jednocześ- nie swą możliwością, którą nie jest. Nicość, która oddziela rzeczywistość- -ludzkąod niej samej, jest źródłem czasu. Ale do tego jeszcze powrócimy. To, na co trzeba zwrócić uwagę, to fakt, że byt-dla-siebie jest oddzielony od obecności siebie, której mu brak i która to obecność jest jego czystą możli- wością, w znaczeniu owego nic, a w innym znaczeniu jest oddzielony przez totalność egzystencji w świecie, tak jak niepełny byt-w-sobie lub możliwy byt-dla-siebie jest dla-siebie jako obecność w stosunku do pewnego stanu świata. W tym sensie byt, przez który byt-dla-siebie projektuje tożsamość z sobą, jest światem lub dystansem bytu nieskończonego, przez który człowiek musi zjed- noczyć się ze swymi możliwościami. Nazwiemy to kręgiem sobości [circuit de 1'ipseite], stosunkiem bytu-dla-siebie w relacji ze swymi możliwościami, którą on jest - i światem, totalnością bytu, jako przekroczonego przez krąg sobości. Teraz możemy już objaśnić świat bytu możliwego. Możliwość jest tym, czego brak bytowi-dla-siebie, by był sobą. Prowadzi to do wniosku, iż nie można powiedzieć, że on jest jako możliwy. Chyba żebyśmy rozumieli przez ten istniejący byt, który jest jako były [est ete], o ile nie jest jako były [n 'est pas ete] lub, jeśli można tak powiedzieć, jest odległym przejawem [1'appari- tion] tego, czym jestem ja sam. Nie istnieje on jako czyste przedstawienie, które zostało zanegowane, lecz jako realność braku bytu, który ze względu na brak jest poza bytem. Posiada byt jako brak, i jako brakowi, brak mu bytu. Możliwość nie jest, możliwość umożliwia się, w dokładnej mierze tam, gdzie byl-dla-siebie ustanawia się w bycie, określając tym samym przez schema- tyczny zarys „usytuowanie się" nicości, którą byt-dla-siebie jest poza samym sobą. Naturalnie, nie jest on źródłowo stematyzowany: zarysowuje się poza światem i nadaje sens mojemu teraźniejszemu, uobecniającemu postrzeżeniu1 [perception presente], tak jak wyłania się ono ze świata w kręgu sobości. Byt ten nie jest jednakże nieznany czy też nieświadomy ani też nie zostaje „pominię- ty" czy niepewny: zaznacza granice metetycznej świadomości siebie [la con- science non-thetiąue (de) soi], jako świadomości metetycznej. Niepoddana re- fleksji świadomość pragnienia [la conscience ineflechie (de)soif] jest ujmowana w szklance wody jako to, co może być pożądane [desirable], bez ustanawiania siebie środkiem jako celem pożądania. Możliwe spełnienie zdaje się być niepo- zyeyjnym korelatem metetycznej świadomości siebie, na horyzoncie, w którym jawi się szklanka-w-środku-świata. V. „Ja" i krąg sobości 1 Obecnemu w sensie presence albo percepcji uobecniającej (przyp. tłum.). : Artykuł dotyczący koncepcji transcendentalnego Ego u Husserla. Pierwsza poważniejsza próba filozoficzna Sartre'a (przyp. tłum.). W artykule z „Recherches philosophiąues"2 próbowaliśmy wykazać, że Ego nie należy do domeny bytu-dla-siebie. Nie będziemy do tego powracać. Zwrócimy jedynie uwagę na przyczynę transcendencji Ego: niczym biegun jednoczący Erlebnisse, Ego jest w-sobie, a nie dla-siebie. Jeśli byłoby „świa- domościowe", w istocie mogłoby być w sobie samym własnym fundamen- tem przezroczystości tego, co bezpośrednie. Byłoby więc tym, czym w zasa- dzie me byłoby, i nie byłoby tym, czym byłoby, czym nie jest w żadnym przypadku bycia bytu jakiegoś „Ja" [Je]. Istotnie, świadomość, którą ona sama formułuje na podstawie „Ja", nigdy nie wyczerpuje go w pełni, a tym bardziej również to nie świadomość powołuje je do istnienia. „Ja" daje się zawsze jako będące tym, co było [ayant ete] „tam" przed świadomością - i jednocześnie jako posiadające głębiny, które mają się powoli odsłaniać. Ego jawi się świadomości na kształt transcendentnego byru-w-sobie, jako istniejące w świecie ludzkim, a niejako pochodzące ze świadomości [de la conscience]. Nie należy jednak wyciągać z tego wniosku, że byt-dla-siebie jest czystą i prostą, „bezosobową" kontemplacją. Po prostu w większym zakresie niż Ego będzie biegunem osobowościowym owej sobości, biegunem pochodzą- cym ze świadomości tego, który bez niej pozostałby na poziomie bezosobo- wym. Przeciwnie, to świadomość w swej fundamentalnej sobości [ipseite] umożliwia wyłonienie się Ego, po spełnieniu pewnych warunków, jako feno- ' Zobaczymy w rozdziale IJI tej samej części, czego definicja ta, którą prowizorycznie przyj- mujemy, nie uwzględnia. (Zob. Bycie i czas, dz. cyt., s. 271-272, przyp. tłum.). menu transcendentnego tej sobości. W istocie, jak to widzieliśmy, nie jest możliwe stwierdzenie dotyczące bytu-w-sobie, że jest sobą. On po prostu jest. 1 w tym sensie o „Ja" [Je], z którego czynimy niesłusznie mieszkańca świadomości, powiemy, że jest „Ja" [Moi] świadomości, a nie, że jest swym czystym sobą. Tak samo zhipostazowanie refleksyjnego bytu-dla-siebie w byt-w-sobie oznacza zatrzymanie i zniszczenie ruchu refleksji nad sobą: świadomość zostałaby odesłana do Ego niczym do samego siebie [soi], ale Ego do niczego już nie odeśle. Zmieniliśmy stosunek refleksyjności w jedną prostą relacją dośrodkową, gdzie, przeciwnie, centrum będzie węzłem nie- przezroczystości [opacite]. Z drugiej strony pokazaliśmy też, że jaźń [le soi] z zasady nie mogła „zamieszkiwać" świadomości. Można powiedzieć, że jest ona powodem [la raison] nieskończonego ruchu, dzięki któremu odbicie od- syła do odbijającego, a to do odbicia; z definicji Jaźń jest doskonałością, osta- teczną granicą. A tym, co sprawia, że pojawia się ona jako granica, jest rze- czywistość nicościująca, obecność bytu w bycie, w jedności bytu jako jakie- goś rodzaju bytu. Od momentu pojawienia się w świecie, świadomość - przez czysty nicościujący ruch odbicia - czyni się czymś osobowościowym [se fait personelle]: ponieważ tym. co udziela bytowi istnienia osobowościowego, nie jest nieposiadanie Ego - które jest jedynie znakiem personalizacji - lecz jest to wynikiem istnienia dla siebie jako obecności dla siebie. Z drugiej strony ten pierwszy ruch refleksyjności wywołuje kolejny lub wywołuje ową sobość [ipseite], w której moja możliwość poddaje się refleksji nad świadomością i określa ją jako to, czymjest. Sobość reprezentuje poziom nicościowania bardziej rozwinięty niż czysta obecność siebie wobec cogito przedrefleksyj- nego, co oznacza, że możliwość, którą jestem, nie jest obecnością w bycie- -dla-siebie jako odbicie w odbijającym, lecz że jest obecnością-nieobecną, ale dzięki istnieniu tego, co odsyła jako struktura bytu-dla-siebie jest jeszcze wy- raźniej uobecniona. Byt-dla-siebie jest sobą tam, poza zasięgiem, w oddaleniu od swych możliwości. I to ta wolna konieczność „bycia" poza, bycia tym, czym się jest pod postacią braku, który ustanawia sobość albo drugi aspekt istotowy bycia centrum osobowym. Jakże inaczej zdefiniować osobę, jeśli nie w terminach wolnego stosunku do samego siebie? Co się tyczy świata, to znaczy całości bytów, jako istniejących wewnątrz kręgu sobości [circuit d'ipseite], może on być jedynie tym, co rzeczywistość-ludzka przekracza w stronę siebie, albo - aby zapożyczyć definicję Heideggera - „tym, na pod- stawie czego rzeczywistość-ludzka antycypuje to, czym sama jest"1. W isto- cie możliwość, która jest moją możliwością, to możliwy byt-dla-siebie i - z tego tytułu - obecność wobec bytu-w-sobie w charakterze świadomości tegoż bytu. To, czego poszukuję w obliczu świata, to tożsamość z bytem-dla-sie- bie, którym jestem i który jest świadomy świata. Ale ta możliwość, która jest nietetycznie obecna-nieobecna w teraźniejszej świadomości, nie jest takową z racji bycia obiektem świadomości pozycyjnej, jeśli nie zostanie poddana refleksji. Zaspokojone pragnienie, które nawiedza moje aktualne pragnienie, nie jest świadome siebie jako pragnienia zaspokojonego: jest tetyczną świado- mością szklanki-z-której-się-pije i jest niepozycyjną świadomością siebie. Usta- nawia się więc, transcenduje, w stronę szklanki, której to ma świadomość, a jako korelat tej świadomości możliwej, ale nietetycznej, wypita szklanka na- wiedza szklankę pełną jako swą możliwość i konstytuuje ją jako szklankę do picia. Jeśli chodzi o świat, jest naturalnie tak samo: pytam, czy jest on moim, będąc koreiatem w-sobie nicości, to znaczy konieczną przeszkodą, poza któ- rą odnajduję się jako ten, którym jestem, pod postacią „mającego być". Bez świata nie ma sobości [ipseite], nie ma nikogo; bez sobości, bez nikogo nie ma świata, Lecz ta przynależność świata do kogoś nie jest nigdy ustanawiana na płaszczyźnie przedrefleksyjnego cogito. Byłoby absurdem powiedzieć, że świat taki, jakim go znamy, jest znany jako mój. A jednocześnie ta „mojość" [«moiite»] świata jest strukturą nietrwałą i zawsze obecną, gdy żyję. Świat (jest) moim, bo jest nawiedzany przez możliwości, które są świadomościami możliwych świadomości sobości [(de) soi], którą jestem, i są te możliwości jako takie, które ofiarowują sobości swą jedność i swój sens świata. Analiza zachowań przeczących i złej wiary pozwoliły nam przeprowadzić ontologiczną analizę cogito, a jego byt okazał się być bytem-dla-siebie. Byt ten stranscendował siebie na naszych oczach w stronę wartości i możliwości, nie mogliśmy go utrzymać w granicach substancjalnych momentów kartezjań- skiego cogito. Dokładnie z tego powodu nie będziemy mogli w żaden sposób zadowolić się uzyskanymi wynikami: jeśli cogito „odmawia" momentalności i jeśli przekracza się w stronę swych możliwości, może to tylko występować w przekroczeniu czasowym. To „w czasie" byt-dla-siebie jest swymi czysty- mi możliwościami na sposób „niebycia" nimi; to w czasie moje możliwości wydają się na horyzoncie świata być moimi. Jeśli więc rzeczywistość-ludzka ujmuje się sama jako czasowa i jeśli sens jej transcendencji jest jej czasowo- ścią, nie możemy mieć nadziei, że byt bytu-dla-siebie będzie wyjaśniony, za- nim nie zdołamy opisać i ustalić znaczenia Czasowości [Temporel], Tylko w tym przypadku będziemy mogli zakończyć badanie problemu, który nas zajmuje: problemu źródłowej relacji świadomości z bytem. ROZDZIAŁ DRUGI Czasowość I. Fenomenologia trzech wymiarów czasowości Czasowość jest oczywiście strukturą zorganizowaną, natomiast trzy rze- kome „elementy" czasu: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, nie powinny być uznawane za zbiór danych, które należy sumować - jak w przypadku nieograniczonej serii „teraźniejszości", w której pewnych danych jeszcze nie ma, a innych już nie ma - ale jako ustrukturownne chwile źródłowej syntezy. W przeciwnym razie natkniemy się na następujący paradoks: przeszłości już nie ma, przyszłości jeszcze nie ma, a jeśli chodzi o bezpośrednią teraźniej- szość, to każdy dobrze wie, że jej wcale nie ma, że jest ona granicą nieograni- czonego podziału, jak punkt bez wielkości. Zatem cała ta seria nicościuje się i „podwaja", skoro tylko przyszła „teraźniejszość" na przykład jest nicością jako przyszłość i zrealizuje się w nicości, kiedy tylko przejdzie w stan obecnej „teraźniejszości". Jedyną możliwą metodą zbadania czasowości jest ujęcie jej jako całości, która rządzi swoimi drugorzędnymi strukturami i która nadaje im znaczenia. I właśnie tak będziemy postępować. Jednakże nie można rozpo- czynać badania bytu czasu, zanim ten nie zostanie wstępnie wyjaśniony przez przedontologiczny i fenomenologiczny opis sensu - zbyt często zaciemniany - tych trzech wymiarów. Trzeba będzie tylko zaakceptować fenomenolo- giczny opis jako tymczasowe badanie, którego wyłącznym celem jest dojście do uchwycenia intuicji globalnej czasowości. A zwłaszcza należy ukazać każde z rozpatrywanych rozróżnień u podstawy całości czasowej, wciąż utrzymując w pamięci Unsclbststdndigkeit tego rozróżnienia. A) Przeszłość Każda teoria pamięci zawiera założenia dotyczące bytu przeszłości. Zało- żenia te, które nigdy nie zostały wyjaśnione, zaciemniły problem wspomnie- nia, jak również całej czasowości. Trzeba więc ostatecznie postawić pytanie: jaki jest byt przeszłego bytu? Zdrowy rozsądek oscyluje pomiędzy dwoma równie mglistymi koncepcjami: mówi się, że nie ma już przeszłości; z tego punktu widzenia zdaje się, że bytowi chciałoby się przypisać tylko teraźniej- sze istnienie. To ontologiczne założenie zrodziło słynnąteorię śladów mózgo- wych: skoro nie ma już przeszłości, skoro zapadła się ona w nicość, to w przypadku dalszego istnienia wspomnienia trzeba, by ze względu na zmianę naszego bytu było ono obecne. Na przykład będzie to ślad odciśnięty na ze- spole komórek mózgowych. Zatem wszystko jest obecne w teraźniejszości: ciało, obecne postrzeżenie oraz przeszłość jako obecny ślad w ciele; wszyst- ko jest w aktualności [en act], ponieważ ten ślad nie ma wirtualnego istnienia jako wspomnienie; w całości jest aktualnym śladem. Jeśli wspomnienie odra- dza się, to tylko w teraźniejszości, po ciągu teraźniejszych procesów, a mia- nowicie jako zaburzenie protoplazmatycznej równowagi w rozważanym ukła- dzie komórek. Ten paralelizm psychofizjologiczny (który jest natychmiastowy' i ponadczasowy) stanowi wytłumaczenie, w jaki sposób ten fizjologiczny pro- ces jest ściśle psychicznym korelatem fenomenu, ale również wytłumaczenie teraźniejszego pojawiania się wyobrażeń, wspomnień w świadomości. Naj- świeższe pojęcie engramu nie wnosi nic więcej, wyjąwszy to, że „przyozda- bia" tę teorię pseudonaukową terminologią. Ale jeśli wszystko jest teraźniej- sze, to jak wyjaśnić przeszłościowość [passeite] wspomnienia, a mianowicie fakt, że w sumie intencja świadomości przypominającej sobie transcenduje teraźniejszość po to, aby nakierować się na wydarzenie, które już zaistniało. Wykazaliśmy gdzie indziej, że nie ma żadnego sposobu, aby wyodrębnić po- strzegane wyobrażenie, jeśli już uznaliśmy je za odradzające się postrzeżenie1. I tu natkniemy się na te same trudności. Ponadto pozbywamy się możliwości rozróżnienia wspomnienia od wyobrażenia: ani „ niedoskonałość " wspomnie- nia, ani jego wyblakłość, ani też niepełność czy też sprzeczności, które wy- stępują razem z danymi postrzeżenia, nie pozwolą odróżniać obrazu-tego co wyimaginowane, skoro posiada on te same cechy; a ponadto cechy te, będąc teraźniejszymi jakościami wspomnienia, nie pozwalają przekraczać teraźniej- szości, by skierować nas ku przeszłości. Daremne będzie odwoływanie się do przynależności wspomnienia do jaźni ałbo „mojości" [«moiite»], jak zrobił to Claparede, lub jego „intymności", jak można to znaleźć u Jamesa. Albo te cechy objawiają tylko atmosferę teraźniejszości, która otacza wspomnienie - a więc cechy te pozostają obecne i odsyłają do teraźniejszości, albo też są one już stosunkiem do przeszłości jako przeszłości - ale w takim razie zakładają Zob. Wyobraźnia, dz. cyt. to, co trzeba wytłumaczyć. Sądziliśmy, iż łatwo było pozbyć się tego proble- mu, upraszczając rozpoznanie lokalizacji, przyrównując tę ostatnią do zbioru operacji mentalnych, które są umożliwione istnieniem „społecznych ram pa- mięci". Te operacje istnieją bez wątpienia i muszą stać się przedmiotem psy- chologicznego badania. Ale gdyby nie było stosunku do przeszłości, one nie mogłyby go stworzyć. Krótko mówiąc, jeśli zaczęło się od uznania człowieka za byt uwięziony w migawkowej wysepce jego teraźniejszości i jeśli wszyst- kie modalności jego bycia, odkąd się pojawiły, są w istocie skazane na wiecz- ną teraźniejszość, to pozbawiamy się wszelkich możliwości zrozumienia źród- łowego stosunku człowieka do przeszłości. Tak jak zwolennikom genetyzmu nie udało się ukonstytuować przestrzeni [/ 'etendu] za pomocą elementów nie- rozciągłych [inetendus], tak i nam nie udaje się ukonstytuować wymiaru „prze- szłości" przy użyciu elementów zapożyczonych wyłącznie z teraźniejszości. Ponadto, dla świadomości powszechnej tak trudne jest pozbawienie prze- szłości rzeczywistego istnienia, iż równolegle z pierwszym twierdzeniem uznaje się również i drugie (równie nieścisłe), tj. koncepcję, według której prze- szłość miałaby rzekomo mieć jakieś szczególne istnienie. Bycie minionym wydarzeniem jest po prostu faktem stania się wydarzeniem „emerytowanym", to utrata skuteczności bez utraty bytu. Bergsonowska filozofia podjęła tę ideę na nowo: przechodząc w przeszłość, wydarzenie nie przestaje być, przestaje jedynie działać, po prostu zatrzymuje się „na swoim miejscu", „w swoim wieku" na wieczność. Zatem oddaliśmy byt przeszłości i dobrze się stało, tym bardziej że - jak stwierdzamy - trwanie jest wielością wzajemnych przenikań, a przeszłość ciągle wchodzi we wzajemne, organizacyjne związki z teraźniej- szością. Jednak jeszcze nie określiliśmy tego związku organizacyjnego ani tego wzajemnego przenikania; nie wytłumaczyliśmy również tego, że prze- szłość może „odradzać się", nawiedzać nas, jednym słowem - istnieć dla nas. Jeśli jest ona nieświadoma, jak utrzymuje Bergson, i jeśli nieświadomość jest nieaktywna, to jak może ona wchodzić w ramy naszej obecnej świado- mości? Czy przeszłość miałaby jakąś własną siłę? Czy więc w takim razie ta siła byłaby obecna, skoro oddziałuje na teraźniejszość? Jak emanuje z prze- szłości jako przeszłość? - jako czas w ogóle [en temps que iePp. Czy odwróci- my pytanie - jak Husserl - i ukażemy w obecnej świadomości zbiór [ensemble] „retencji", które „trzymają" dawne świadomości, utrzymując je w ich „cza- sie", uniemożliwiając ich unicestwienie? Ale jeśli cogito Husserla jest najpierw dane jako coś bezpośredniego, nie ma żadnej możliwości, aby rozwiązać ten problem. Widzieliśmy w poprzednim rozdziale, że protencje daremnie „ude- rzały" o szybę teraźniejszości, nie mogąc jej rozbić. To samo dotyczy retencji. Przez cały okres działalności filozoficznej Husserl był zaangażowany w ideę transcendencji i przekraczania [depassement]. Ale filozoficzne narzędzia, któ- rymi dysponował, a szczególnie jego idealistyczna koncepcja istnienia, ode- brały mu możliwości zrozumienia tej transcendencji: jego intencjonalność nie jest niczym innym, jak tylko swą własną karykaturą. W rzeczywistości husser- lowska świadomość nie może transcendować samej siebie w kierunku świa- ta, ani ku przyszłości, ani ku przeszłości. Zatem nie uzyskaliśmy niczego, przyznając byt przeszłości, ponieważ według wymowy takiej konstytucji musiałby to być sens nieistniejący dla nas. Czy przeszłość jest, jak sądzą Bergson i Husserl, czy już jej nie majak twier- dzi Kartezjusz, wcale nie jest istotne, jeśli już wcześniej rozpoczęliśmy od spalenia mostów między przeszłością a naszą teraźniejszością. Jeśli uprzywilejowaliśmy teraźniejszość, uważając jąza „obecność w świe- cie", przyjmujemy - by rozwiązać problem przeszłości - perspektywę bytu wewnątrzświatowego. Zauważmy, że najpierw istniejemy jako współcześni (tj. obecni) temu krzesłu lub stołowi i w ten sposób wskazujemy na świat, aby zrozumieć znaczenie czasowości. Jednak gdybyśmy umieścili się w środku świata, to stracilibyśmy wszelkie możliwości odróżnienia tego, czego już nie ma, od tego, czego po prostu nie ma. Tymczasem można stwierdzić, że to, czego już nie ma, przynajmniej kiedyś było, podczas gdy to, eonie istnieje, nie pozostaje w żadnym stosunku do bycia. To prawda. Ale jak już zauważy- liśmy, można wyrazić prawo bycia wewnątrzświatowego momentu prostymi słowami: „byt jest" - które to słowa wskazują na masywną pełnię pozytyw- ności [plenitude massive de positivites], gdzie nic, co nie istnieje, nie może w żaden sposób być przedstawione ani przez ślad, ani przez próżnię, ani przez wspomnienie, ani przez „histerezę"'. Byt, który jest, „wyczerpuje" się w cało- ści, będąc; nie ma nic wspólnego z tym bytem, który nie istnieje czy którego już nie ma. Żadna negacja, radykalna lub łagodna jako owo „Już nie", nie ma miejsca w tej absolutnej gęstości. Zatem przeszłość może tu istnieć na swój sposób, bo przecież mosty zostały spalone. Byt nawet nie „zapomniał" o swo- jej przeszłości, co byłoby także jakimś związkiem pomiędzy nimi. Przeszłość opuszcza go niczym senne marzenie. Jeśli można zignorować koncepcje Bergsona i Kartezjusza, to jest tak dlate- go, że obydwu można postawić ten sam zarzut. Gdy chodzi o unicestwienie przeszłości czy też o zachowanie jej istnienia jako boskiej domeny, autorzy ci określali jej los jako oddzielenie od teraźniejszości; i bez względu na to, jak 1 Hislereza-zjawisko występujące m.in. w materiałach magnetycznych, polegające na za- leżności aktualnego stanu układu od stanów w poprzedzających je momentach, przeja- wiającej się m.in. w opóźnieniu reakcji na czynnik zewnętrzny (przyp. tłum.). rozumieli świadomość, nadali oni przeszłości istnienie bytu-w-sobie, sądząc, iż jest ona tym, czymjest. Nic więc dziwnego, iż nie udało się im połączyć prze- szłości z teraźniejszością, skoro tak rozumiana teraźniejszość odrzuci katego- rycznie przeszłość. Gdyby owi autorzy rozważyli zjawisko czasowe w swej totalności, to zauważyliby zapewne, że moja przeszłość jest najpierw moją. a to dlatego, że istnieje w związku ze mnąjako pewnym bytem, którym jestem. Przeszłość nie jest niczym, nie jest też teraźniejszością, lecz przynależy do tego samego źródła, ponieważ jest związana z jakąś teraźniejszością i z jakąś przy- szłością. Ta „mojość" [«moiitć»], o której rozprawiał Claparede, to nie subiek- tywny odcień, który niszczy wspomnienie: jest to ontologiczny związek, który łączy przeszłość z teraźniejszością. Moja przeszłość nigdy nie pojawi się w izolacji od swej „przeszłościowości" [passeite], byłoby to nawet absurdalne, gdybyśmy uznali, że mogłaby ona „istnieć'''jako taka: źródłowo jest ona prze- szłością tej teraźniejszości. 1 właśnie to należy najpierw wyjaśnić. Piszę, że w 1920 roku Paweł był studentem Politechniki. Kim jest ten, który „był"? To Paweł oczywiście: ale który Paweł? Młody mężczyzna z roku 1920? Ale jedyny czas czasownika „być", który pasuje do Pawła z 1920 roku, ujmowanego jako student politechniki i noszącego tę cechę, to czas teraźniej- szy. Tak jak był, trzeba było powiedzieć o nim:, jest". Jeśli to przeszły Paweł, który był studentem Politechniki, to każdy związek z teraźniejszością zostanie zerwany: człowiek, który był nosicielem tego określenia, ten podmiot ludzki „został tam" ze swoimi „atrybutami", w 1920 roku. Gdybyśmy chcieli, aby jakiekolwiek przypomnienie było możliwe, należałoby w tej hipotezie założyć syntezę rozpoznawczą, która pochodzi z teraźniejszości, aby móc utrzymać kontakt z przeszłością. Taka synteza byłaby pojęciowo niemożliwa, jeśli nie byłaby źródłowym sposobem bycia. Z powodu braku wiarygodnej hipotezy należy pozostawić przeszłość w jej wzniosłej izolacji. A cóż mogłoby lepiej oznaczyć rozpad każdej osobowości? Niewątpliwie Proust uznaje wielość „Ja" [Moi], ale koncepcja ta rozumiana do- słownie pogrąży nas znów w trudnościach nie do przezwyciężenia, z którymi niegdyś zmagali się asocjacjoniści. Być może posłużymy się hipotezą stałości- -w-zmianie: ten, który był studentem Politechniki, to ten sam Paweł, który ist- niał w 1920 roku i który istnieje dzisiaj. To ten, o którym kiedyś powiedzieliśmy: ,Jest studentem Politechniki", a o którym mówimy teraz: ,Jest byłym studen- tem Politechniki". Ale przywołanie idei stałości nie pomoże wybrnąć nam z tych problemów: jeśli nie pojawi sienie, co skierowałoby przepływ chwili teraźniej- szej w drugą stronę, tak aby ukonstytuować czasową serię, a w tej serii stałe cechy. Stałość nie jest jednak niczym innym niż treścią natychmiastową i po- zbawioną gęstości, charakteryzującą każde jednostkowe teraz. Zatem musi ist- nieć jakaś przeszłość, mianowicie coś lub ktoś, co było tą przeszłością, aby istniała stałość, która, daleka od możliwości konstytucji czasu, zakłada go po to, by się w nim odsłonić i odsłonić się wraz z każdą zmianą. Wrócimy więc do tego. o czym wcześniej zaledwie napomknęliśmy: jeśli egzystencjalna indukcja bytu w postaci przeszłości nie wyłoni się pierwotnie z mojej aktualnej teraźniej- szości, jeśli moja wczorajsza przeszłość nie jest transcendencją wstecz w sto- sunku do mojej dzisiejszej teraźniejszości, to utraciliśmy wszelką nadzieję, aby połączyć przeszłość z teraźniejszością. Więc jeśli mówię, że Paweł był studen- tem Politechniki, mówię to o tym Pawle, który obecnie jest, jak i o rym, ze jest czterdziestoletni. To nie młodzieniec, który był studentem Politechniki. O tam- tym, dopóki był, musieliśmy powiedzieć: jest. To ten czterdziestoletni, który był nim samym. Prawdę mówiąc, człowiek trzydziestoletni też nim był. Ale kim z kolei byłby ten trzydziestoletni człowiek bez tego czterdziestolatka, który też nim był? A ten czterdziestoletni w najodleglejszym punkcie swojej teraźniejszo- ści o>/studentem Politechniki. Konkludując: to sam byt Erlebnis spełnia posłan- nictwo bycia czterdziestolatkiem, człowiekiem trzydziestoletnim czy młodzień- cem na sposób tego, co było [l'avoir ete]. O tym Erlebnis mówi się dzisiaj, że jest; o czterdziestoletnim i o młodzieńcu też w swoim czasie powiedzieliśmy, że są. Dzisiaj należą oni do przeszłości, a sama przeszłość jest w tym sensie, że to właśnie przeszłość Pawła czy tego Erlebnis jest. Zatem poszczególne czasowo- ści dokonane [du parfait] wskazują na byty, które istnieją rzeczywiście, cho- ciaż na różne sposoby, ale z których jeden jest tym, a równocześnie był innym. Przeszłość określa się jako przeszłość czegoś lub kogoś; posiada się przeszłość. To to narzędzie, to to społeczeństwo, to ten człowiek mający swoją przeszłość. Nie ma wpierw powszechnej przeszłości, która uszczegółowiłaby się potem w konkretnych przeszłościach. Lecz, przeciwnie, to, co wpierw odnajdujemy, to różne przeszłości. A rzeczywisty problem - którym się zajmiemy w następ- nym rozdziale -będzie polegał na zrozumieniu procesów, dzięki którym te indywi- dualne przeszłości mogą się połączyć, aby stworzyć jedną przeszłość. Prawdopodobnie narazimy się na zarzut, iż ułatwiliśmy sobie rozwiązanie tego problemu, wybierając przykład podmiotu, \Xórybył \ ciągle istnieje. Wska- żemy na inne przypadki. Na przykład o Piotrze, który nie żyje, mogę powie- dzieć: „Lubił muzykę". W tym przypadku nie ma już zarówno podmiotu, jak i orzecznika. Nie ma tu obecnego Piotra, dzięki któremu [d partir duąuef] mógłby się pojawić ten przeszły-byt [etre-passe]. Zgadzamy się z tym. Zga- dzamy się z nawet na tyle, by uznać, że smak muzyczny ciągle charakteryzuje Piotra. Piotr zawsze był dany wraz z tym smakiem, który był jego smakiem; ale jego „żyjąca" osobowość nie przeżyła tego upodobania ani na odwrót. Zatem to. co jest przeszłe, to Piotr gustujący w muzyce. A mogę zapylać o to. o co wcześniej pytałem: czyją ten przeszły Piotr jest przeszłością? To nie ma związku z uniwersalną teraźniejszością, która jest czystym potwierdzeniem bycia; a więc będzie to przeszłość mojej obecności. I rzeczywiście - Piotr był dla mnie, a ja byłem dla niego. Jak zobaczymy, istnienie Piotra przeniknęło mnie aż do szpiku kości, było ono częścią jakiejś teraźniejszości „w świecie, dla-mnie i dla-innych", która była moją teraźniejszością - żyjącego Piotra. Byłem tą teraźniejszością. Zatem rozproszone na zawsze rzeczy są przeszłe jako część konkretnej przeszłości jakiegoś bytu pozostającego przy życiu. „Najstraszniejsze w śmierci - mówi Malraux -jest to, że przemienia ona życie w los1 [Destin]". Trzeba to rozumieć tak, iż śmierć sprowadza byt-dla-siebie- -dla-iimych do prostego stanu bytu-dla-innego. Za byt martwego Piotra po- noszę dzisiaj, w mojej wolności, odpowiedzialność. A co do umarłych, któ- rych nie uratowano i którzy zostali przeniesieni do konkretnej przeszłości tego, kto pozostał przy życiu, nie powiemy, że są czymś przeszłym, ale tak samo jak ich przeszłość - są na zawsze unicestwieni. 1 Por. A. Malraux, Espoir, Gallimard Paris 1960, s. 249; w polskim przekładzie: Nadzieja, tłum. K. Pruszyński, Warszawa 1937, s. 242-243. Istnieją więc byty, które „posiadają" przeszłość. Właśnie rozprawialiśmy o przedmiotach takich jak narzędzie, społeczeństwo, człowiek. Czy było to słuszne? Czy można poprawnie źródłowo przypisywać przeszłość wszyst- kim skończonym bytom, czy tylko niektóre spośród nich umieścić w tej ka- tegorii? Wyjaśni się to dokładniej, gdy przeanalizujemy konkretne pojęcie: „mieć" przeszłość. Nie można „mieć" przeszłości w tym sensie, w jakim „mamy" samochód lub stajnię koni wyścigowych. Mianowicie przeszłość nie może być posiadana przez byt teraźniejszy, który byłby ściśle zewnętrzny w sto- sunku do niej, tak jak na przykład jestem zewnętrzny w stosunku do swego pióra. Krótko mówiąc, w sensie, w jakim posiadanie wyraża zwykle zewnętrzną relację posiadającego do posiadanego, samo wyrażenie „posiadanie" jest nie- wystarczające. Zewnętrzne związki ukrywałyby przepaść nie do przebycia między przeszłością a teraźniejszością, które byłyby dwoma faktycznymi da- nymi, ale bez rzeczywistej komunikacji między sobą. Nawet wzajemne, cał- kowite przenikanie się teraźniejszości i przeszłości, zaproponowane przez Bergsona, nie rozwiąże tej trudności, bo to jest wzajemne przenikanie, które stanowi związek przeszłości z teraźniejszością, pochodzący w gruncie rzeczy z samej przeszłości i zachodzący we wspólnej przestrzeni. Zatem można by ująć przeszłość po prostu jako będącą w teraźniejszości, ale w ten sposób pozbawilibyśmy się możliwości przedstawienia tej immanencji w terminach innych niż wewnętrzność kamienia leżącego na dnie rzeki. Przeszłość może nawiedzać teraźniejszość, ale nie może nią być; to teraźniejszość jest swoją przeszłością. Jeśli zatem badamy związki pomiędzy przeszłością a teraźniej- szością z punktu widzenia przeszłości, to nigdy nie będziemy mogli ustano- wić wewnętrznego stosunku pomiędzy nimi. Stąd jakieś „w sobie", którego teraźniejszość jest tym, czym jest, nie mogłoby „mieć" przeszłości. Przyto- czone przez Chavaliera przykłady, służące za poparcie jego założeń, a szcze- gólnie fakty histerezy, nie pozwalająwyjaśnić oddziaływania „przeszłej" ma- terii na jej teraźniejszy stan. Żaden z tych faktów histerezy nie może być interpretowany przez standardowe metody mechanistycznego determinizmu. Z tych tu oto dwóch gwoździ, mówi Chavalier, jeden jest nowy i nie był nigdy używany, drugi został skrzywiony, a potem wyprostowany uderzeniami młotka: ujawniają aspekt niezmiennego podobieństwa. Jednakże po pierwszym ude- rzeniu pierwszy wbije się prosto w ścianę, a drugi znowu się skrzywi: jest to działanie z przeszłości. Sądzimy, że tylko w złej wierze daje się tu dostrzec działanie przeszłości; a przecież jakże łatwo zastąpić to niezrozumiałe wytłu- maczenie bytu, który jest gęstością, jedynym możliwym wytłumaczeniem: zewnętrzne wyglądy tych gwoździ są podobne, ale ich obecne struktury mo- lekularne muszą się wyraźnie od siebie różnić. A obecny stan molekularny jest w każdym momencie ewidentnym skutkiem wcześniejszego stanu, co bynaj- mniej nie oznacza dla naukowca, że istnieje „przejście" od poprzedniego mo- mentu do następnego po wystąpieniu jakiejś trzeciej stałej wraz ze stałością przeszłości. lecz zachodzi tu jedynie nieodwracalny związek pomiędzy za- wartościami dwóch chwil czasu fizycznego. Podać jako dowód tej stałości przeszłości indukcję magnetyczną w kawałku miękkiej stali nie oznacza więk- szej ścisłości naukowej: rzeczywiście chodzi o zjawisko, które przetrwa swoją przyczynę, a nie o utrzymanie przyczyny w przeszłym stanie. Czas odmierza- ny od momentu, gdy kamień, który wpadł do wody, znalazłszy się na dnie kałuży, zezwala nam jeszcze na ujrzenie koncentrycznych fal na jej powierzch- ni. W tym przypadku nie odwołujemy się do jakiegokolwiek działania prze- szłości, aby wytłumaczyć to zjawisko - jego mechanizm jest dość dobrze zauważalny. Nie wydaje się, aby fakty histerezy lub indukcji domagały się innego rodzaju wytłumaczenia. W gruncie rzeczy jest zrozumiałe, że wyraże- nie „mieć przeszłość" [avoir im passe], dopuszczające modalność posiadania, określa sytuację, w której posiadający mógłby być bierny, a także pozwala zastosować odnośnie do tego problemu frazę „»być« swoją własną przeszło- ścią", kiedy problem dotyczy materii. Przeszłość istnieje tylko w odniesieniu do teraźniejszości, a teraźniejszość nie może istnieć bez wcześniejszego bycia swą przeszłością, stąd też byty mają jedynie przeszłość, jeśli znajduje się w nich pytanie o przeszłe bycie, którym mają być, by być swą przeszłością. Uwagi te pozwalają nam na aprioryczne odmówienie bytowi-w-sobie przeszłości (co nie znaczy bynajmniej, że musimy go ograniczać do teraźniejszości). Nie po- mijamy kwestii przeszłości żyjących. Chcemy jedynie podkreślić, że jeśli trze- ba by było - a nie jest to absolutnie pewne - przyznać obecnemu życiu prze- szłość, to byłoby to możliwe dopiero po przedstawieniu dowodu, iż byt życia jest takim bytem, który pociąga [comporte] za sobą uprzytamnianą przeszłość. Jednym słowem, najpierw należałoby dowieść, że żyjąca materia jest czymś innym niż tylko fizyczno-chemicznym systemem. Odwrotny zabieg - który przeprowadza Chavalier - polega na nadaniu silniejszego oddziaływania prze- szłości jako temu, co ustanawia źródłowość życia, to zupełnie pozbawione sen- su tłumaczenie tego, co wcześniejsze, przez to, co późniejsze, uorepou wpórepoi/. To tylko dla rzeczywistości-ludzkiej istnienie przeszłości jest czymś oczywi- stym, ponieważ wykazaliśmy, że ma ona hyc tym, czym jest. Jedynie przez byt-dla-siebie przeszłość pojawia się w świecie, ponieważ „Jestem" przeszło- ści istnieje w formie Ja sam nią jestem" [«Je me suis»]. Cóż zatem może znaczyć owo „był"? Widzimy najpierw, że jest to cza- sownik przechodni [transitif]. Jeśli powiem: „Paweł jest zmęczony", to może nie zgadzać się z tym, że łącznik ów ma ontologiczną wartość, chciałoby się w nim widzieć jedynie wskaźnik inherencji. Ale kiedy mówimy: „Paweł był zmęczony", istotne znaczenie owego „był" rzuca się od razu w oczy: obecny Paweł jest teraz odpowiedzialny za bycie zmęczonym w przeszłości. Gdyby nie podtrzymywał owego zmęczenia swoim bytem, nawet nie byłby w stanie zapomnieć tego stanu, lecz zaistniałoby jakieś „już-nie-ma (w przeszłości)" [un n'etre-płus], ściśle tożsame z jakimś „nie-ma (teraz)" [un n'etre-pas]. Zmęczenie zostałoby utracone. Obecny byt jest więc podstawą swej prze- szłości; stąd też właśnie ta cecha bycia podstawą przejawia jakieś „był". Ale nie można tego rozumieć w ten sposób, że teraźniejszość ustanowi prze- szłość na sposób obojętności bez żadnej głębokiej zmiany: „był" znaczy, że obecny byt ma być w swoim bycie podstawą swej przeszłości, będąc sam tą przeszłością. Co to znaczy? Jak teraźniejszość może być przeszłością? Sedno tego zagadnienia tkwi oczywiście w słowie „był", które pośredni- cząc między teraźniejszością a przeszłością, nie jest samo czymś ani całkiem teraźniejszym, ani całkiem przeszłym. Nie może być w istocie ani jednym, ani drugim, ponieważ w tym przypadku zostałoby zawarte we wnętrzu czasu, wskazując na jego bycie. Termin „był" oznacza więc ontologiczny skok z te- raźniejszości ku przeszłości i stanowi źródłową syntezę tych dwóch sposo- bów istnienia czasowości. Co należy rozumieć przez ową syntezę? Najpierw dostrzegam, że termin „był" jest sposobem bycia. W tym sensie jestem moją przeszłością. Nie mam jej, jestem nią: to, co mi mówią o uczyń- ku, który wczoraj zrobiłem, humorze, który miałem, dotyka mnie głęboko: jestem chwalony lub krytykowany, zaprotestuję lub nie albo zostanę dotknię- ty do żywego. Nie przestaję być solidarny z moją przeszłością. Niewątpliwie po długim czasie mogę usiłować ją zmienić, mogę oświadczyć, że „już nie jestem tym. czym byłem", wprowadzić zmianę, jakiś postęp. Ale będzie to wtórna reakcja, która sama się określi jako taka. Wyprzeć się solidarności z własną przeszłością w takim C2y innym konkretnym punkcie, to potwierdzić ją na całe dalsze życie. W ostatecznym momencie, w nieskończenie krótkim momencie własnej śmierci będę jeszcze tylko mojąprzeszłością. To ona sama mnie określi. Jest to dokładnie to. co Sofokles pragnie wyrazić, kiedy w Tra- chinkach powiada ustami Dejauiry: „Od wieków zdanie między ludźmi cho- dzi, / Że życia człeka, zanim dojdzie kresu, / Ni złem, ni szczęsnem nazwać sienie godzi"1. To samo znaczenie ma również cytowane wcześniej stwierdze- nie Malraux: „śmierć przemienia życie w los [Destin]". Fakt ten wywiera wra- żenie na wierzącym, kiedy uświadamia sobie z przerażeniem, że kości zostały rzucone, że postawił na ostatnią kartę. Śmierć łączy nas z nami samymi, a poprzez to trwałe nas przekształca. W momencie śmierci jesteśmy, co ozna- cza, że zostajemy pozbawieni obrony przed osądem innego. Można wtedy na- prawdę zdecydować, kim się jest, bowiem nie mamy już żadnej możliwości, by uniknąć sądu, który przenikliwa inteligencja może o nas wydać. A skrucha ostatniego momentu jest ogromnym wysiłkiem, aby „rozbić", unicestwić cały ten byt, który powoli zatrzymał się na nas i zakrzepł w ostatnim porywie, by odłączyć się od tego, czym jesteśmy. Daremnie: śmierć zamraża ów poryw wraz całą resztą tego, co go poprzedza jako czynnik pośród innych, jako określoną determinację, którą można zrozumieć jedynie wychodząc od całości. Przez śmierć „byt-dla-siebie" zamienia się na zawsze w „byt-w-sobie", prześlizgując się całkowicie w swą przeszłość. Zatem przeszłość jest ciągle powiększającą się totalnością tego, co w-sobie, którym już jesteśmy. Jednak dopóki nie umar- liśmy, nie jesteśmy tym w-sobie na sposób tożsamości ze sobą: Mamy nim być [Nous avons d l'etre\ Zwykle w momencie śmierci znika uraza: to dlatego, że człowiek połączył się ze swoją przeszłością, jest nią, ale nie bierze z tego powo- du odpowiedzialności za nią. Dopóki żyje, jest przedmiotem mojej urazy, to znaczy, że postawię mu zarzut odnośnie do jego przeszłości nie z tego powodu, że niąjesl, ale z tego powodu, iż w każdym momencie wraca do niej i utrzy- muje ją w istnieniu, ponieważ jest odpowiedzialny za nią. Nie jest prawdą, że uraza zamraża człowieka w tym, czym był, bo inaczej przeżyłaby ona śmierć. Cytat z Trachinek (nietłumaczoriych na język polski) w przekładzie J. Margańskicgo, za H.D.F. Kitto, Tragedia grecka, przeł. J. Margański, Bydgoszcz, 1997, s. 269 (przyp. red.}. Zwróci się ona do żyjącego, który - będąc wolnym w swym bycie - jest tym, czym był. Jestem swoją przeszłością i gdybym nią nie był, moja prze- szłość już nie istniałaby ani dla mnie, ani dla nikogo. Nie miałaby już żadnego związku z teraźniejszością. Nie oznacza to wcale, iż nie istniałaby, lecz tylko to, że jej bycie byłoby niezauważalne. Jestem tym, dzięki komu moja prze- szłość przybywa na świat. Ale ważne jest, by zrozumieć, że nie nadaję jej bytu. Innymi słowy, nie istnieje ona jako „moje" przedstawienie. To nie dlate- go przedstawiam sobie swoją przeszłość jako istniejącą, ale dlatego że jestem swoją przeszłością, która wkroczy do świata i dzięki jej byciu-w-świecie - w zgodzie z pewnymi procesami psychologicznymi - mogę ją sobie przed- stawiać. Jest ona tym, czym mam być, ale jednak różni się z powodu istoty moich możliwości. Możliwość, którą to mam być, pozostaje - tak jak moja konkretna możliwość - tym, czego przeciwieństwo jest niemal w równym stopniu możliwe. Przeciwnie, przeszłość jest tym, co jest bez żadnej możli- wości, tym, co „zużyło" swoje możliwości. Mam być tym, co już nie zależy wcale od mojej możności-bycia, co jest już w-sobie wszystkim, czym może być. Przeszłością, którą jestem, mam być bez żadnej możliwości niebycia nią. Przyjmuję całkowicie odpowiedzialność za tę przeszłość, tak jak gdybym mógł ją zmienić, a jednak nie mogę być niczym innym, niż nią. Zobaczymy później, że ciągle zachowujemy możliwość zmiany znaczenia przeszłości, ponieważ jest ona byłą teraźniejszością mającą przyszłość [ex-present ayant eu un avenir]. Ale treści przeszłości jako takiej nie mogę ant pomniejszyć, ani zwiększyć. Innymi słowy, przeszłość, którą byłem, jest tym, czym jest; jest czymś w-sobie jak rzeczy świata. A związek bycia, który mam utrzymywać z przeszłością, jest związkiem typu w-sobie. To znaczy, tożsamości z sobą. Ale z drugiej strony nie jestem swoją przeszłością. Nie jestem, ponieważ mą_byłem. Uraza innego zawsze zaskoczy mnie i oburzy: jak można nienawi- dzić w tym, którym jestem, tego, którym bytem? Starożytna mądrość kładła duży nacisk na ten fakt: nie mogę wypowiadać niczego o sobie, co pozosta- wałoby prawdą w momencie, kiedy to wypowiem. Hegel nie pogardził tym argumentem. Cokolwiek bym zrobił, cokolwiek bym powiedział, w momen- cie, kiedy chcę tym być, już \o zrobiłem, już to wypowiedziałem. Ale przeana- lizujmy dokładniej tę formułę: wychodzi na to, że każdy sąd, który wyrażę o sobie, jest już nieprawdziwy, kiedy wyrażę go, stałem się bowiem już czymś innym. Ale co należy rozumieć przez owo „czymś innym"? Jeśli pojmiemy je jako modus rzeczywistości-ludzkiej, która cieszyłaby się takim samym typem egzystencjalnym jak ten, któremu odmawiamy obecnego istnienia, to spro- wadzi się to do stwierdzenia, że pomyliliśmy się, przypisując ów predykat podmiotowi i że powinien zostać użyty inny predykat, ale pod warunkiem że należałoby go skierować w natychmiastową przyszłość. Tak więc myśliwy, który celuje w ptaka w tym miejscu, w którym go dostrzega, nie trafi go, bo ptaka już tam nie będzie, gdy pocisk dotrze do niego. Przeciwnie, trafi go, jeśli celuje w punkt, do którego ptak jeszcze nie doleciał. Jeśli ptak nie jest już na tym miejscu, to jest już na innym; w każdym razie gdzieś musi być. Ale jak niebawem zobaczymy, to eleackie rozumienie ruchu jest głęboko fałszywe: jeśli naprawdę można powiedzieć, że strzała jest w AB, wtedy ruch jest na- stępstwem braku mchu. Podobnie, jeśli uznamy, iż istniała nieskończenie krótka chwila, której już nie ma, podczas której byłem tym, czym już nie jestem, to konstytuuję się poprzez serię utrwalonych [figes] stanów, które następują po sobie niczym obrazy w magicznej latarni. Jeśli nie jestem tym, to nie z powo- du nieznacznego przesunięcia między wydającą sądy myślą a bytem, to nie z powodu opóźnienia występującego między sądem a faktem, tylko z zasady, która stanowi, że w moim bezpośrednim bycie, w obecności mojej teraźniej- szości nie jestem tym. Krótko mówiąc, nie dzieje się tak z powodu zmiany, powstawanie pojęte jako przejście do heterogeniczności w homogeniczności bytu, co miałoby być powodem, że nie jestem tym, czym byłem, ale jeśli ma zachodzić „stawanie się", to przeciwnie, w rzeczywistości moje bycie jest heterogeniczne w stosunku do moich sposobów bycia. Wytłumaczenie świa- ta poprzez stawanie się, pojęte jako synteza bycia i niebycia, pojawia się auto- matycznie. Ale czy pomyśleliśmy o tym, że w powstawaniu byt nie mógłby być tą syntezą, którą stałby się dla samego siebie w akcie fundującym jego własną nicość? Jeśli już nie jestem tym, czym byłem, to trzeba jednak, abym miał tym być w jedności nicościującej się syntezy, którą sam utrzymuję nie- źródłowym byciem, ponieważ w przeciwnym wypadku nie miałbym żadnego związku z tym, czym już nie jestem, a moja pełna pozytywność zniwelowała- by niebycie tak istotne dla samego powstawania. Powstawanie nie może być jakąś daną, natychmiastowym modusem bycia, ponieważ jeśli pojmiemy taki byt, to wjego głębi [en son coeur] bycie i niebycie mogłoby jedynie pozostać w nienaruszonym stanie, a żadna struktura narzucona lub zewnętrzna nie może przecież ich zjednoczyć. Połączenie bycia i niebycia może być jedynie we- wnętrzne: to w bycie jako byciu musi wyłonić się niebycie, a w niebycie musi wytworzyć się byt - nie jest to jednak żaden fakt, naturalne prawo, ale wyło- nienie się bytu, który jest swą własną nicością bycia. Zatem jeśli nie jestem swą własną przeszłością, to nie na sposób źródłowego powstawania, ale w tym, że mam być po to, by me być tym. To musi nam wyjaśnić naturę trybu byk jeśli nie jestem tym, czym byłem, to nie dlatego, że się zmieniłem, co wymagałoby już danego czasu, ale dlatego, że jestem w związku z moim byciem na sposób wewnętrznego związku niebycia. Zatem to dlatego, że jestem swą przeszłością, mogę nią nie być. Co więcej - ta konieczność bycia swą przeszłością jest jedynym możliwym uzasadnie- niem faktu, że nią nie jestem. W przeciwnym razie w każdej chwili ani był- bym, ani nie byłbym nią, z wyjątkiem sytuacji stwierdzanej przez obiektywne- go zewnętrznego świadka, który poza tym sam musiałby być swoją przeszłością na sposób niebycia nią. Uwagi te pomogą nam zrozumieć to, co jest niedokładnie przedstawione w sceptycyzmie heraklitej skiego pochodzenia, który kładzie nacisk na fakt, że nie jestem już tym, w momencie gdy stwierdzam swe istnienie. Niewątpliwie nie jestem tym wszystkim, o czym można powiedzieć, że jestem. Lecz w po- twierdzeniu faktu, że już tym nie jestem, bowiem tym nigdy nie byłem, tkwi błąd - jeśli przez to rozumie się byt-w-sobie.- Z drugiej strony nie wynika wcale, że popełniam błąd, potwierdzając byt, ponieważ muszę nim być, aby nim nie być: jestem nim w modalności „ byłem ". Toteż wszystko, co można powiedzieć o tym, czym jestem w sensie by- cia w-sobie, z pełną i zwartą gęstością (jest popędliwy,ye^ urzędnikiem,yesć niezadowolony), to zawsze moja przeszłość. To w przeszłości jestem tym, czymjestem. Z drugiej strony ta ciężka pełnia byciajest za mną, istnieje jako absolutna odległość, która oddziela się ode mnie i powoduje, że „wypada" ona poza mój zasięg, bez łączności, bez żadnego przylegania. Jeśli w ogóle byłem szczęśliwy łub jeśli w szczególnym momencie byłem szczęśliwy, to już nie jestem. Ale nie oznacza to, żejestem nieszczęśliwy: po prostu mogę być szczęś- liwy tylko w przeszłości, nie dlatego, że mam przeszłość, którą niosę niczym byt za sobą, ale dlatego, że przeszłość jest właśnie tą ontologiczną strukturą zmuszającą mnie, abym był tym, czym jestem za-sobą. To znaczy dokładnie „był". Z definicji byt-dla-siebie istnieje w obowiązku brania na siebie swojego bytu i nie może być niczym innym niż dla siebie. Ale ściśle mówiąc, może podjąć się swego bytu tylko poprzez uchwycenie tego bytu, który oddala się od niego. Przez samą afirmację, że jestem na sposób bytu-w-sobie, unikam jej, bo afirmacja ta implikuje negację. Zatem byt-dla-siebie zawsze jest poza tym, czymjest, dlatego że jest tym dla-siebie i że ma tym być. Ale równocze- śnie to właśnie jest jego byt, a nie inny, który pozostaje za nim. Zatem tak rozumiemy sens słowa „był", który po prostu określałby typ bytu-dla-siebie, a mianowicie ową relację między dla-siebie a swoim bytem. Przeszłość to w-sobie, którym jestem jako przekroczony. Pozostaje jeszcze do zbadania sam sposób, w jaki byt-dla-siebie „był" swą własną przeszłością. Otóż wiadomo, że dla-siebie pojawi się w źródłowym ak- cie, w którym w-sobie nicościuje się, aby ustanowić swą podstawę. Dla-siebie jest swoim własnym fundamentem, tracąc byt-w-sobie po to, by być sobą. Ale nie po to byt-dla-siebie pojawia się, aby wyzwolić się od bytu-w-sobie. Byt- -w-sobie, który jest czymś całkowicie przekroczonym [depas.se], nawiedza i niepokoi byt-dla-siebie jako jego trwałość. Nie jest w stanie go znieść, ani też objawić się jako będący tym czy tamtym. Nie może też powstrzymać się od bycia na dystans tym, czymjest. Faktyczność i przeszłość są dwoma słowami oznaczającymi jednąi tę samą rzecz. Rzeczywiście, Przeszłość takjak Faktycz- ność to nienaruszalna przypadkowość bytu-w-sobie, którym mam być bez żadnej możliwości niebycia nim. To nieunikniona konieczność faktu, nie jako sama konieczność, lecz jako sam fakt. To byt faktu, który co prawda nie może zde- terminować sensu moich motywacji, ale który je przenika swą przypadkowo- ścią, ponieważ nie mogą one ani jej usunąć, ani też zmienić jej bycia, ale prze- ciwnie - tym, co w sposób konieczny niosą ze sobą, to zmiana bytu faktu, a to, co zachowują, to ucieczka od niego, to, czym mają być w swym wysiłku, żeby nie być nim, to wszystko, na podstawie czego się tworzą, by być tym. czym są. To jest tym, co powoduje, że w żadnej chwili nie jestem dyplomatą czy marynarzem, a jestem profesorem, chociaż mogę jedynie odgrywać ten byt, a nie jestem w stanie się z nim zjednoczyć. Jeśli nie mogę powrócić do prze- szłości, to nie z powodu jakiejś magicznej mocy, która utrzymuje ją poza moim zasięgiem, lecz po prostu dlatego, że jest w-sobie i że jest dla-mnie; przeszłość to to, czym jestem, nie mogąc tym być. Przeszłość to substancja. W tym sensie kartezjańską formuła powinna raczej brzmieć: „Myślę, więc byłem". To. co może wprowadzić w błąd, to rzekoma homogeniczność przeszłości i teraźniej- szości. Ponieważ ten wstyd, którego doświadczyłem wczoraj, był dla-siebie, kiedy go odczuwałem. Myśli się więc, że wstyd pozostał dla-siebie do dzisiaj, więc na tej podstawie niesłusznie wnioskuje się, że jeśli nie mogę powrócić do wstydu, to znaczy, że już go nie ma. Należy jednak odwrócić tę relację, by odkryć prawdę: między przeszłością i teraźniejszością istnieje absolutna hetero- geniczność, a jeśli nie mogę w to wniknąć, oznacza to, że om jest. Jedyny sposób, w jaki mógłbym być, to bycie mną samym w sobie po to, by zatracić się samemu w formie tożsamości, co zostaje mi w istocie odmówione. Rzeczy- wiście, ten wstyd, który wczoraj odczuwałem, był wstydem, jest nim nadal teraz i ze swojej istoty może się jeszcze dać opisać jako dla-siebie. A\e już nie jest dla siebie w swoim bycie, ponieważ nie jest już jako odbicie-odbijąjące [rejlet-refletant]. Opisywany jako dla-siebie on po prostu jest. Przeszłość daje się jako byt-dla-siebie, który stał się bytem-w-sobie. Ten wstyd, dopóki go przeżywam, nie jest tym, czym jest. Teraz, gdy już nim byłem, mogę powie- dzieć: to był wstyd. Stając się tym, czym był „za" mną: posiada trwałość i stałość w-sobie, jest wieczny w swym czasie, wykazuje całkowitą przynależ- ność w-sobie dla samego siebie. W pewnym sensie więc przeszłość, która jest jednocześnie dla-siebie i w-sobie, przypomina wartość lub „siebie", ową so- bość, opisaną w poprzednim rozdziale. Tak jak wartość przedstawia sobą pew- ną syntezę bytu, który jest tym, czym nie jest i nie jest tym. czymjest, z tym bytem, który jest tym, czym jest. To w tym sensie można mówić o ulotnej wartości przeszłości. Stąd wypływa fakt, iż nadając mu coś na kształt poezji, wspomnienie przedstawia nam byt, którym byliśmy w pełni bycia, a więc nazna- cza go czymś poetyckim. Ten ból, który odczuwaliśmy, zastygając w przeszło- ści, ciągle ujawnia sens jakiegoś dla-siebie, a jednak istnieje w sobie samym wraz z milczącą niezmiennością bólu innego - bólu posągu. Już nie musi umiesz- czać się przed sobą, by móc istnieć. Przeciwnie-samą jakością w-sobie oddalony od istnienia sposobu bycia swego bytu, stając się po prostu sposobem bycia jakąś własnością. To dlatego psychologowie, badając psychiczność w przeszło- ści, utrzymywali, że sumienie było cechą, która mogła lub nie wpływać na nią, nie zmieniając go w istocie jego bytu. Zaistniała psychika najpierw jest i następ- nie jest dla-siebie. tak jak Piotr jest blondynem, tak jak drzewo jest dębem. Ale właśnie z tego powodu przeszłość, która jest podobna do wartości, nie jest wartością. W wartości dla-siebie staje się sobą, przekraczając ją i zakładając jej bycie, odzyskuje ją jako byt-w-sobie przez siebie; z tego też powodu przy- padkowość bycia ustępuje miejsca konieczności. Przeciwnie, przeszłość jest najpierw w-sobie. Byt-dla-siebie jest utrzymywany w bycie przez byt-w-sobie, swojąracją istnienia, która już nie jest bytem-dla-siebie: stał się w-sobie, a więc ukazał się nam - „na własną rękę" - w swej czystej przypadkowości. Nie ma żadnego powodu, aby nasza przeszłość była taka lub inna: by ukazała się w swej totalności, w swych rzutach jako czysty fakt, który trzeba wziąć pod uwagę jako fakt, jako coś pozbawionego racji, jako to, co bezzasadne: jest w sumie antywartością, dla-siebie pochłonięty przez w-sobie, zgęstniały przez w-sobie do tego stopnia, iż nie może już istnieć ani jako odbicie dla odbijającego, ani jako odbijający dla odbicia, ale po prostu jako wskazówka w-sobie dla pary odbicie- -odbijające [reflet-rejłetant]. To dlatego przeszłość może być w ostateczności przedmiotem intencji dla-siebie, który chce zrealizować wartość i uniknąć trwo- gi wywołanej nieustanną nieobecnością siebie. Ale ona radykalnie różni się od wartości w istocie: jest akurat taką wskazówką, z której nie da się wyprowa- dzić żadnego imperatywu, jest faktem właściwym dla każdego dla-siebie, fak- tem przypadkowym i niezmiennym, faktem, którym byłem. Zatem przeszłość jest bytem-dla-siebie jako tym, co zarówno odzyskane, ale i pochłonięte przez w-sobie. Jak to jest możliwe? Opisywaliśmy znaczenie bycia minionym dla wydarzenia i mieć przeszłość dla rzeczywistości. Widzie- liśmy, że przeszłość jest ontologicznym prawem bytu-dla-siebie, to znaczy, że tym wszystkim, czym może być dla-siebie, musi być tym w czasowym „tam", za sobą, poza zasięgiem. To w tym sensie możemy zgodzić się ze słowami Hegła: Wesen ist was gewesen ist (istotąjest to, co się wydarzyło). Moja istota jest w przeszłości, to prawo tego bytu. Ale nie wytłumaczyliśmy jeszcze, dlaczego przeszły byt-dla-siebie staje się przeszły. Jak dla-siebie, który był swoją przeszłością, staje się przeszłością, którą ma być jakiś nowy dla-siebie? Przejście do przeszłości jest modyfikacją bytu. Jaka jest to modyfikacja? Aby to zrozumieć, trzeba wpierw uchwycić relację teraźniejszego dla-siebie z by- tem. Zatem, jak mogliśmy to przewidzieć, badanie przeszłości odsyła nas do badania teraźniejszości. B) Teraźniejszość W odróżnieniu od przeszłości, która jest w-sobie, teraźniejszość jest dla- -siebie. Jaki jest jej byt? Istnieje antynomia właściwa teraźniejszości: z jednej strony określa się ją chętnie bytem; teraźniejsze jest tym, co przeciwstawione przyszłości, której jeszcze nie ma, i przeszłości, której już nie ma. Ale z dru- giej strony ścisła analiza, która starałaby się uwolnić teraźniejszość od wszyst- kiego, co nią nie jest, mianowicie od przeszłości i bliskiej przyszłości, tylko znalazłaby - w rzeczy samej - nieskończenie małą chwilę, czyli jak zauważył to Husserl w Wykładach o wewnętrznej świadomości czasu, idealną granicę podziału doprowadzonego do nieskończoności: nicość. Zatem, jak w każdym przypadku badanej rzeczywistości-ludzkiej w innej perspektywie, odnajduje- my tę nierozłączną parę: Byt i Nicość. Jakie jest pierwotne znaczenie teraźniejszości? Oczywiście to, co istnieje w teraźniejszości, odróżnia się od każdego innego istnienia cechą obecności. W chwili odczytywania listy żołnierz lub uczeń odpowiada „Obecny!" w sen- sie adsum. A obecny przeciwstawia się nieobecnemu i minionemu. Toteż sens terminu obecny to „obecność w stosunku do czegoś". Należy więc zapytać, w związku z czym teraźniejszość jest obecnością i kto jest obecny. Niewątpli- wie doprowadzi to następnie do rozwiązania bytu teraźniejszości. Moja teraźniejszość to bycie obecnym. Obecnym wobec czego? Wobec tego stołu, tego pokoju, w Paryżu, w świecie, krótko: wobec bytu-w-sobie. Ale odwrotnie, czy byt-w-sobie jest obecny w stosunku do mnie jak i w! sto- sunku do bytu-w-sobie, którym nie jest? Gdyby tak było, to teraźniejszość byłaby wzajemnym stosunkiem obecności. Ale łatwo zrozumieć, że tak nie jest wcale. Obecność czemuś jest wewnętrznym zjawiskiem bytu, który jest obecny w stosunku do innych bytów, którym jest obecny. W żadnym wy- padku nie idzie o prostą relację zewnętrznej styczności. „Obecność czemuś" oznacza istnienie poza sobą przy... To, co może być obecne czemuś, musi być takowym w swym bycie, aby w nim występował związek bytu z innymi bytami. Mogę być obecny temu krzesłu, jeśli tylko jestem złączony z nim w ontołogicznym związku syntezy, jeśłi jestem „tam" w bycie tego krzesła jako niebędący tym krzesłem. Byt, który jest „obecny czemuś", nie może więc być w spoczynku, jak byt-w-sobie, w-sobie nie może być obecny, tak jak nie może również być przeszły, bo on po prostu jest. Nie może być mowy jakiejkolwiek jednoczesności jakiegoś w-sobie z innym w-sobie, wyjąwszy punkt widzenia bytu, który byłby współobecny tym dwóm bytom w-sobie który posiadałby możliwość obecności. Teraźniejszość zatem może być je- dynie obecnościąjakiegoś bytu-dla-siebie w stosunku do bytu-w-sobie. A ta obecność nie mogłaby być skutkiem przypadku, współdziałania; przeciwnie, jest dopuszczana przez każde współdziałanie i musi być ontologiczną struktu- rą tego dla-siebie. Ten stół musi być obecny temu krzesłu w świecie, który nawiedza rzeczywistość-ludzką jako obecność. Innymi słowy, nie można wyobrazić sobie rodzaju czegoś istniejącego, co byłoby najpierw dla-siebie, a potem wobec bytu. Lecz dla-siebie czyni się obecnym bytowi, czyniąc się bytem-dla-siebie i przestając być obecnością, gdy jest już bytem-dla-siebie. Dla-siebie określi się jako obecność wobec bytu. Wobec jakiego bytu, byt-dla-siebie staje się obecny? Odpowiedź jest pro- sta: w stosunku do całości, bytu-w-sobie, któremu dla-siebie jest obecny. Albo raczej obecność tego dla-siebie jest tym, co pozwoli zaistnieć totalności bytu-w-sobie. Z powodu tego sposobu istnienia obecności bytu jako bytu zostaje odebrana wszelka możliwość jakiejkolwiek obecności dla-siebie, brak uprzywilejowaniajakichś bytów w stosunku do innych bytów dla-siebie. Nawet jeśli faktyczność jego egzystencji spowoduje, że jest raczej tu niż gdzie in- dziej, to być tu nie jest równoznaczne byciu obecnym. Być-tu tylko określi perspektywę, wedle której zrealizuje się obecność całości w-sobie. Stąd też dla-siebie spowoduje, że byty będą dla jednej i tej samej obecności. Byty „odkryją się" jako współobecne w świecie, w którym dla-siebie połączy je mocnymi więzami, niczym całkowitym poświęceniem ek-stazy siebie, która nosi miano obecności. „Przed" samo ofiarowaniem się dla-siebie nie można by było powiedzieć, że byty istnieją albo razem, albo oddzielnie. Ale dla-siebie jest bytem, przez który teraźniejszość przybywa na świat; rzeczywiście, byty świata są współobecne, ponieważ ten sam dla-siebie jest im wszystkim obec- ny. Zatem to, co powszechnie nazywa się teraźniejszością dla bytów w-sobie, różni się wyraźnie od ich bytu, chociaż nie są one niczym więcej: to tylko ich współobecność jako taka jest tym, w czym byt-dla-siebie jest obecny. Wiemy teraz, kto jest obecny i czemu teraźniejszość jest obecna. Ale czym jest obecności Widzimy, że układ ten nie mógłby być współistnieniem dwóch istnieją- cych, pojętym jako prosty stosunek ze wnętrzności, ponieważ założenie takie- go współistnienia wymagałoby trzeciego elementu. Ten trzeci element istnieje w przypadku współistnienia rzeczy w środku świata: to dla-siebie, które usta- nawia takie współistnienie, czyniąc się obecnym wobec wszystkiego. Ale w przypadku obecności dla-siebie względem bytu-w-sobie, nie mogłoby być takiego trzeciego elementu. Żaden świadek, nawet gdyby to był Bóg, nie może jej ustanowić - takiej obecności, a sam dla-siebie może jąpoznać tylko wtedy, gdy ona już istnieje. Jednakże nie mogłaby istnieć na sposób bytu-w-sobie. Oznacza to, że dla-siebie jest źródłowo obecnością względem bytu jako będą- cego wobec siebie swym własnym świadkiem współistnienia. Jak powinniśmy to rozumieć? Wiadomo już, że byt-dla-siebie jest bytem, który istnieje pod postacią świadka swego bytu. Otóż dla-siebie jest obecny bytowi, jeśli jest intencjonalnie skierowany poza siebie ku temu bytowi. Lecz musi „przylegać" do tego bytu tak mocno, jak jest to tylko możliwe, pozbawiony jednakże toż- samości. To przyleganie, jak zobaczymy w następnym rozdziale, jest czymś realnym, ponieważ dla-siebie rodzi się samo w pierwotnym związku z bytem: samo jest świadkiem dla siebie jako niebędące tym bytem. I z tego też powo- du jest poza sobą, ponad bytem i w bycie jako niebędący tym bytem. Poza tym, co mogliśmy wydedukować z samego znaczenia obecności, obecność względem bytu zakłada związek z tym bytem, związek we wnętrzności, bo- wiem w innym przypadku żaden stosunek teraźniejszości z bytem nie byłby możliwy; ale ten związek wewnętrzności jest związkiem negatywnym, neguje dany obecnie byt jako byt, któremu jest obecny. I tak, w innym przypadku, związek wewnętrzności roztopiłby się w całkowitej i prostej tożsamości. Za- tem obecność względem bytu-dla-siebie zakładała, że dla-siebie jest świad- kiem siebie w obecności dla-siebie jako niebędącym tym bytem. Obecność w stosunku do bytu jest obecnością dla-siebie jako niebędącego tym samym. Ponieważ negacja ta nie opiera się na różnicy sposobu bycia, który to odróż- nia dla-siebie od bytu, lecz opiera się na różnicy bytów. Tenże byt, o którym po prostu mówi się, że nie ma teraźniejszości. Co oznacza ów niebyt teraźniejszości i bytu-dla-siebie? Aby to zrozumieć, należy wrócić do dla-siebie, do jego sposobu istnienia oraz naszkicować jego ontologiczny stosunek do bytu. W odniesieniu do bytu-dla-siebie jako takiego, nie moglibyśmy nigdy powiedzieć: ,jest", .tak jak mówimy na przykład: jest dziewiąta, to znaczy w sensie całkowitego przylegania bytu do siebie, które zakłada i usuwa jaźń, przyjmując punkt widzenia bierności. Bowiem dla-siebie posiada egzystencję przywodzącą na myśl parę, która tworzy wraz ze świad- kiem odbicia parę odsyłającą do odbijającego - tak, że tej parze brak przed- miotu, którego odbicie byłoby odbiciem. Dla-siebie nie ma bytu, bo jego byt jest zawsze w oddaleniu: tam, w odbijającym-jeśli rozważyć postać tej pary, będącej postacią, w której jest jedynie dla odbijającego; „tam" w odbiciu, jeśli rozważyć odbijające, które jest w-sobie jedynie jako czysta funkcja odbijania tego odbicia [refleter ce reflet]. Byt-dla-siebie w sobie nie jest bytem, ponie- waż czyni się wyraźnie bytem-dla-siebie jako niebędący bytem. Jest świado- mością czegoś, jako głęboka negacja czegoś. Podstawowa struktura inten- cjonalności i sobości to negacja jako wewnętrzny stosunek dla-siebie względem przedmiotu. Dla-siebie konstytuuje się na zewnątrz, wychodząc od przedmio- tu jako negacja tego przedmiotu; zatem jego pierwszy związek z bytem-w-sobie jest negacją; „jest" na sposób dla-siebie, mianowicie jako rozproszone istnie- nie, tak jak się samemu sobie jawi jako niebędący tym bytem. Ucieka od bytu z dwóch powodów, ze względu na wewnętrzny rozpad oraz wyraźną nega- cję. Teraźniejszość jest właśnie taką negacją bytu, takim unikaniem bytu jako bytu, od którego jest ucieczką. Dla-siebie jest obecny względem bytu pod postacią ucieczki; teraźniejszość jest ciągłą ucieczką wobec bytu. W ten spo- sób określiliśmy dokładnie pierwotny sens teraźniejszości: teraźniejszość nie jest, koncepcja chwili teraźniejszej wywodzi się z dokonanej i rzeczowej kon- cepcji bytu-dla-siebie. To ona prowadzi do ujmowania dla-siebie na sposób czegoś, co jest i wobec czego byt jest obecny, jak w przypadku sekundnika na tarczy zegara. W ten sposób absurdalne staje się stwierdzenie, że dla bytu- -dla-siebie jest godzina dziewiąta, ale byt-dla-siebie może być obecny wobec sekundnika, który wskazuje dziewiątą. To, co fałszywie nazywamy teraźniej- szością, to byt, wobec którego teraźniejszość jest obecna. Niemożliwe jest, aby teraźniejszość została uchwycona pod postacią chwili, ponieważ chwila stałaby się w ten sposób momentem, w którym teraźniejszość jest. Otóż te- raźniejszość nie istnieje, jedynie uobecnia się w fonnie ucieczki. Teraźniejszość nie jest jedynie uobecniającym niebytem bytu-dla-siebie. Jako byt-dla-siebie, ma on swój byt poza sobą, „z przodu" i „z tyłu". Z tyłu, teraźniej- szość była swoją przeszłością, a z przodu będzie swoją przyszłością. Jest ucieczką poza wspólobecny byt, a także - z bytu, którym była, w stronę bytu, którym będzie. Jako teraźniejszość nie jest tym, czymjest (przeszłością) i jest tym, czym nie jest (przyszłością). A zatem zwróćmy się teraz do przyszłości. C) Przyszłość Najpierw zauważmy, że w-sobie nie może być ani przyszłością, ani za- wierać jakiejkolwiek jej części. Patrząc na formę owego sierpa księżyca do- strzegam w niej przyszłą pełnię, jedynie „w świecie", który odsłania się rze- czywistości-ludzkiej: to dzięki niej przyszłość pojawi się w rzeczywistości. Ta ćwiartka księżyca jest w sobie tym, czymjest. Nic w niej nie jest w potencji. Jest działaniem. Nie ma w niej więcej przyszłości niż przeszłości jak w przy- padku fenomenu źródłowej czasowości bytu-w-sobie. Przyszłość jakiegoś bytu-w-sobie, gdyby istniała, byłaby w-sobie, oderwana od bytu jako prze- szłości. Gdybyśmy nawet wyznawali, tak jak Laplace, absolutny determi- nizm, który pozwala przewidzieć przyszły stan, potencjalny wygląd musiałby jeszcze uzyskać kształt poprzedniej odsłony przyszłości jako takiej, w bycie- -który-będzie, albo też czas jest tylko złudzeniem, a następstwo czasu rości sobie pretensje do ścisłego, logicznego i dedukowalnego porządku. Jeśli przy- szłość rysuje się na horyzoncie świata, to tylko za sprawą bytu, który jest swoją własną przyszłością. Oznacza to, że jest w przyszłości [d-venir] dla siebie, tak że jego byt zależy od przyszłości-w-sobie [venir- d-soi] własnego bytu. Odnajdujemy tutaj ek-statyczne struktury, analogiczne do tych, które opisaliśmy odnośnie do przeszłości. Jedynie byt, który ma być własnym by- tem, zamiast być tylko sobą, może mieć przyszłość. Co to właściwie jest byt przyszłości? I jaki rodzaj bytu posiada przy- szłość? Trzeba najpierw odrzucić ideę, że przyszłość istnieje jako przedsta- wienie. Przede wszystkim przyszłość rzadko jest „przedstawiana". A kiedy jest - jak mówi Heidegger - zostaje nadana jej kategoria i tak przestaje być moją przyszłością po to, aby stać się niezróżnicowanym przedmiotem moje- go przedstawienia. Poza tym, będąc już przedstawioną, nie może być „tre- ścią" mojego przedstawienia, ponieważ treść ta, jeśli byłaby tam jakaś treść, musiałaby być obecna. Powiemy zatem, że ta obecna treść [contenu present] zostanie ożywiona przez intencję „przyszłościową". Nie miałoby to jednak żadnego sensu. Gdyby nawet pojawił się taki zamysł, musiałby sam być te- raźniejszy - a więc problem przyszłości nie może być w żaden sposób roz- wiązany, aby „przyszłością" ów zamysł przekraczał teraźniejszość w przyszło- ści, a przecież byt zamysłu powinien być tym, co ma-się-pojawić [d-venir]. Należy rozpoznać w przyszłości inny byt, byt odmienny od prostego percipi. Swoją drogą, gdyby dla-siebie był ograniczony w swej teraźniejszości, to w jaki sposób mógłby przedstawić sobie przyszłość? W jaki sposób uzyskał- by w tej kwestii wiedzę lub intuicję? Żaden pozorny powód nie mógłby wy- pełnić go na zasadzie czegoś równoważnego. Jeśli najpierw ograniczyliśmy teraźniejszość do teraźniejszości, to oczywiste jest, że nigdy nie opuści ona tego układu. Byłoby czymś bezcelowym określić jąjako „główną część przy- szłości". Albo wyrażenie to nic nie oznacza, albo wyobraża aktualną przyczy- nowość teraźniejszości, albo też wskazuje na prawo bytu-dla-siebie jako na to, co dla siebie jest przyszłością. W ostatnim przypadku teraźniejszość ozna- cza jedynie to, co trzeba opisać i wytłumaczyć. Dla-siebie mógłby być „głów- ną częścią przyszłości", „oczekiwaniem przyszłości", czy też „wiedzą o przy- szłości" jedynie na podstawie relacji źródłowej i odnoszącej się do przedsą- dów z siebie do siebie. Nie można przyznawać dla dla-siebie najmniejszej możliwości tematycznego przewidywania, nawet gdyby dotyczyło to zdeter- minowanych stanów uniwersum naukowego świata, chyba że dla-siebie jest bytem, który staje się sobą, począwszy od przyszłości, bytem, który staje się tym, który ma swój byt poza sobą w przyszłości. Wyjaśnijmy to na prostym przykładzie - pozycja, którą przyjmuję na korcie tenisowym ma sens jedynie łącznie z ruchem, który za chwilę wykonam moją rakietą, żeby odbić piłkę ponad siatką. Ale nie poddaję się ani Jasnemu przedstawieniu" przyszłego ruchu, ani „silnej chęci" dokonania go. Przedstawienia i akty woli są idolami stworzonymi przez psychologów. Ten przyszły gest, który nawet nie będąc tematycznie ustanowiony, powraca „od tyłu" w pozycjach, które przyjmuję, aby wyjaśnić całość gry, aby je wszystkie połączyć i zmienić. Odbijam naj- pierw na tym korcie piłkę, jako brak mnie samego, a przejściowa pozycja, którą przybieram, jest środkiem zbliżenia mnie do tego przyszłego stanu, aby się w nim scalić. Każdy etap zmiany pozycji ma sens jedynie wobec tego przyszłego stanu. Nie ma ani jednej chwili w mojej świadomości, która nie byłaby w ten sposób określona, przez wewnętrzny związek względem jakiejś przyszłości. Kiedy piszę, kiedy palę czy piję, kiedy odpoczywam, sens moich aktów świadomości jest zawsze czymś „na odległość", gdzieś tam, na ze- wnątrz. W tym sensie Heidegger ma rację, stwierdzając, że Dasein jest „za- wsze czymś nieskończenie więcej niż to, czym byłby, gdyby był ograniczony do swej czystej teraźniejszości"'. Więcej, ograniczenie to byłoby niemożliwe, ponieważ uczynilibyśmy w ten sposób z teraźniejszości jakieś w-sobie. Tak więc stwierdzamy, że celowość [la finałite] była odwróconą przyczynowo- ścią, to znaczy skuteczną realizacją stanu przyszłego. Nazbyt często jednak zapominano o dosłownym rozumieniu tej formuły. Przyszłości nie można zrozumieć przez „teraz", którego jeszcze nie ma. Powrócilibyśmy tak do w-sobie, a zwłaszcza musielibyśmy uznać czas za dany i statyczny „pojemnik". Przyszłość jest tym, czym mam być, jako coś, czym mogę nie być. Zwróćmy uwagę, że dla-siebie uobecnia się przed by- tem, jako niebędący tym bytem, ale będąc wcześniej swym bytem w prze- szłości. Obecność ta jest ucieczką. Nie idzie tu o obecność opóźnioną albo odpoczywającą wobec bytu, ale o wyjście poza „byt ku...". Ucieczka ta jest podwójna, bowiem uciekając przed bytem, którym nie jest, obecność ucieka 1 Zob. Bycie i czas, dz. cyt., s. 207. przed bytem, którym była. Ku czemu ucieka? Nie zapominajmy, że dla-siebie, jako to, co się uobecnia bytowi, by odeń uciec, jest brakiem. Możliwość jest tym, czego brak bytowi-dla-siebie, aby był sobą, albo jeśli wolimy dalekim przedstawieniem tego, czym jestem. Pojmujemy już sens ucieczki, która jest obecnością: jest to ucieczka ku swemu bytowi, to znaczy do takiej postaci siebie, która będzie pozostawać w zależności z tym, czego jej brak. Przy- szłość jest brakiem, który wyrywa ją samą, jako brak, do bytu-w-sobie te- raźniejszości. Jeśli nie byłoby w przeszłości żadnego braku, popadałaby wciąż w byt, tracąc aż do obecności teraźniejszości w bycie, po to, by w zamian chronić niezależność pełnej tożsamości, lecz to brak jako taki jest tym, co pozwala jej być teraźniejszością, bowiem jest poza sobą brakiem, który jest też poza światem, a to z tego powodu, że teraźniejszość może być poza sobą jako byt-w-sobie, którym nie jest. Przyszłość to byt determinujący, którym dla-siebie ma być [avoir a etre] poza bytem. Przyszłość jest, ponieważ byt- -dla-siebie ma być swym bytem, zamiast po prostu być. Byt, którym byt-dla- siebie ma być, nie może być na sposób współobecnych bytowi-w-sobie ina- czej, jak tylko będąc w powinności bycia będącym; nie można zatem pojmo- wać go iako całkowicie określonego stanu, któremu brakowało jedynie obec- ności (teraźniejszości), jak mówi Kant, twierdząc, że istnienie nie dodaje niczego do pojęcia rzeczy [1'objet du concept]. Byt nie mógłby też nie istnieć, ponie- waż w takim przypadku dany byłby jedynie byt-dla-siebie. Byt jest tym, czym byt-dla-siebie czyni się sam [sefa.it etre], ujmując się stale dla siebie, jako coś niedokończonego w stosunku do siebie. Przyszłość jest tym. co nawiedza z oddali ową parę odbicie-odbijające, i tym, co powoduje, że odbicie jest uchwy- cone przez odbijające - i wzajemnie - jako „Jeszcze-nie" [un Pas-encore]. Mó- wiąc dosłownie, należy uchwycić wielość w jedności tylko jednego wraz z tym dla-siebie, którego brak, ponieważ w przeciwnym wypadku nie byłoby nicze- go w relacji do niego, byt-dla-siebie byłby ujęty jako jeszcze-nie. Przyszłość objawia się dla-siebie jako to, czym dla-siebie jeszcze nie jest, a jako dla-siebie konstytuuje się nietetycznie dla-siebie jako pewne jeszcze-nie, w perspekty- wie tego objawienia, tak jak tworzy się jako projekt samego siebie - poza teraźniejszość w stronę tego, czym jeszcze nie jest. Oczywiście przyszłość nie może występować bez tego objawienia. Samo to objawienie wymaga, by było objawione w sobie, co oznacza, że wymaga ono objawienia bytu-dla- -siebie w sobie samym, w przeciwnym razie Objawione objawienie popadło- by w nieświadomość, to znaczy w byt-w-sobie. W ten sposób jedynie byt, który jest w sobie samym swym objawieniem, tzn. którego byt jest samym zapytywaniem o siebie, może „mieć" przyszłość. Ale z drugiej strony taki byt może być dla siebie jedynie w perspektywie owego „Jeszcze-nie", ponieważ ujmuje się sam jako nicość, tzn. jako byt, którego dopełnienie bytu jest w dystansie w stosunku do samego siebie. W dystansie, tzn. poza bytem. W ten oto sposób wszystko, czym byt-dla-siebie jest poza bytem, jest przyszłością. Cóż oznacza to „poza"? Żeby to zrozumieć, trzeba wpierw zauważyć, że przyszłość cechuje się zasadniczym charakterem bytu-dla-siebie: jest obecna w bycie [ile est presence (futurę) a 1'etre] w teraźniejszości tego bytu-dla-siebie- -fu [pour-sofici], bytu-dla-siebie, którego jest przyszłością. Jeśli mówię: będę szczęśliwy, oznacza to, że teraźniejszy byt-dla-siebie będzie szczęśliwy. Byt to aktualne Erlebnis, wraz ze wszystkim tym, czym ono było i co pociąga za sobą. Erlebnis będzie bytem-dla-siebie jako teraźniejszość bytu, to znaczy jako przy- szła obecność bytu-dla-siebie w bycie współ-przyszłym [1'etre cofutur]. W sy- tuacji, gdy to, co jest nu dane jako sens bytu-dla-siebie, jest po prostu bytem współ-przyszłym, rozumianym jako to, co się odsłoni w przyszłym bycie-dla- -siebie, jako to, wobec czego byt-dla-siebie będzie obecny. Dzieje się tak, bo- wiem byt-dla-siebie jest świadomością tetyczną świata jako teraźniejszości, a nie świadomością tetyczną siebie. Tak samo to, co odsłania się w sposób typowy w świadomości, to świat przyszły, bez sprawdzania, czy świadomość ta zatroszczy się o to, czy jest to świat, który ukaże się świadomości, świat jako to, co zostaje uznane przez teraźniejszość przyszłego bytu-dla-siebie za przy- szłość. Świat taki ma sens jako przyszłość jedynie w sytuacji, gdy jestem w nim obecny jako inny, którym będę, w innej już postaci fizycznej, uczuciowej, spo- łecznej etc. Tymczasem to świat jest podstawą mojego teraźniejszego bytu-dla- -siebie i poza bytem-w-sobie, i to dlatego po pierwsze wyobrażamy sobie przy- szłość jako stan świata, a następnie nas u jego podstawy. Jeśli piszę, mam świa- domość słów jako napisanych i jako będących w stanie przed zapisem. Same słowa przypominają przyszłość, która mnie oczekuje. Ale jedyną rzeczą, jaką słowa przywodzą na myśl, jest sam fakt, że mają być napisane. Oznacza to, że pisanie jako świadomość nietetyczną siebie jest możliwością, którą sam jestem. Podobnie przyszłość, jako przyszła obecność bytu-dla-siebie w bycie, pociąga za sobą przyszły byt-w-sobie. To byt, w którym „coś" będzie obecne, jest sensem bytu-w-sobie współobecnym w bycie-dla-siebie teraźniejszym, tak jak przy- szłość jest sensem bytu-dla-siebie. Przyszłość jest teraźniejszością w bycie współ- -przyszłym, ponieważ byt-dla-siebie nie może istnieć inaczej niż poza sobą, blisko bytu, a także dlatego, że przyszłość jest przyszłym bytem-dla-siebie. Dzięki przyszłości pojawia się w świecie ona sama, to znaczy, że byt-dla-siebie fest swym sensem jako obecność w bycie, który jest poza bytem. Przez byt-dla- -siebie, byt-poza-bytem [un par-dela de 1'etre] został ujawniony wobec tego bytu, który ma być tym, czym jest. Muszę, wedle sławetnej formuły, „stać się tym, czym byłem" w świecie, któty sam stał się tym, czym ja mam się stać. A także w świecie, który stał się odtąd tym, czymjest. Oznacza to, że przyznaję światu czyste możliwości na podstawie tego, co w nim dostrzegam: determi- nizm pojawia się u podstawy przyszłego projektu mnie samego [moi-meme]. Podobnie przyszłość odcina się od świata wyobrażeń, gdzie na równi jestem tym, czym nie jestem, gdzie na równi odnajduję swój sens w bycie, którym mam być, ale gdzie ów byt-dla-siebie, którym mam być, wyłania się z podsta- wy nicościowania świata obok świata bytu. Przyszłość nie jest jedynie teraźniejszością bytu-dla-siebie w bycie usytuo- wanym poza bytem. Jest czymś, co oczekuje bytu-dla-siebie, którym jestem. Owo coś jest mną samym: skoro mówię, że to ja będę szczęśliwy, zrozumiałe jest, że to moje obecne ja, „ciągnąc" swą przeszłość za sobą, będzie szczęśli- we. Tak samo przyszłość jest mną oczekującym siebie jako obecnego w by- cie poza bytem. Projektuję się w stronę przyszłości, aby się w niej zatopić [m y fondre] wraz z tym, czego mi jeszcze brak, to znaczy tego, czego syn- tetyczny dodatek w mojej teraźniejszości sprawi, że będę tym, kim jestem. Podobnie to, co byt-dla-siebie ma w bycie jako obecności w bycie poza by- tem, jest jego. czystą możliwością. Przyszłość jest idealnym punktem, w któ- rym nagły i nieskończony nacisk faktyczności, Przeszłość bytu-dla-siebie w jego Teraźniejszość oraz jego możliwości (Przyszłość) uczyni w końcu możliwym wyłonienie się Jaźni [Le Soi] jako egzystencji w sobie bytu-dla- -siebie [existence en soi dupour-soi]. Projektowanie bytu-dla-siebie w stronę przyszłości, którą on sam jest, jest projektowaniem w stronę bytu-w-sobie. W tym sensie byt-dla-siebie posiada w bycie swą przyszłość, gdyż może być fundamentem tego, czym jest jedynie przed sobą i poza bytem. Właściwa bytowi-dla-siebie natura, to „wymuszenie" bytu „zawsze pustego w przy- szłości, niespełnionego". W istocie byt-dla-siebie nie stanie się nigdy tym w teraźniejszości, czym miał być w przyszłości. Cała przyszłość teraźniejsze- go bytu-dla-siebie zapada się w przeszłość jako przyszłość wraz ze swym bytem-dla-siebie w sobie. Będzie ona minionąprzyszłością^/^wr/jfl^e] jakie- goś bytu-dla-siebie, albo też przyszłością poprzedzaj ącą.[futur anterieur]. Taka przyszłość nie dokonuje się. To, co się dokonuje, to byt-dla-siebie określony [designe] przez przyszłość, a więc taki byt, który ustanawia się w zespoleniu z przyszłością. I tak na przykład moja finalna pozycja na korcie tenisowym całkowicie zdeterminowała przyszłość wszystkich moich poszczególnych pozycji w czasie gry i w końcu została „scalona" poprzez nią tak, że staje się nieodróżnialna od tej, którą była w przeszłości jako sens wszelkich moich ruchów. Precyzując, owo „dołączenie" jest czysto idealne, nie dokonuje się ono realnie: przyszłość nie pozwala sobie na przyłączanie się, ale prześlizguje się w przeszłość jako przyszłość miniona, a teraźniejszy byt-dla-siebie odkry- wa się w swej faktyczności jako fundament swego czystego niebytu [neant] oraz ponownie jako byt w stanie braku w nowej przyszłości. Stąd to ontolo- giczne rozczarowanie, które czeka na każdy byt-dla-siebie wjego otwarciu się na przyszłość: „Jakże piękna była Republika w czasie Imperium!". Nawet, gdy moja teraźniejszość jest ściśle tożsama w sobie w przyszłości, do której zmie- rzam poza bytem, to nie jest tą teraźniejszością, w stronę której zmierzałem, ponieważ zmierzałem w stronę przyszłości, jako przyszłości, to znaczy przy- szłości jako punktu syntezy mego bytu, jako miejsca wyłonienia się Jaźni [Soi]. Obecnie jesteśmy już lepiej przygotowani do przeanalizowania przyszło- ści w jej bycie, ponieważ przyszłość, którą mam być, jest po prostu moją możliwością teraźniejszości w bycie poza bytem. W tym sensie przyszłość występuje w zdecydowanej opozycji wobec przeszłości. Przeszłość jest w isto- cie bytem, którym jestem poza sobą, tj. bytem, którym jestem bez możliwo- ści niebycia nim. Jest to tym, co nazwaliśmy byciem swą przeszłością poza sobą [derriere soi]. Przyszłość, którą mam być, przeciwnie, jest tą, w bycie której mogę jedynie być, bo moja wolność „drąży" ją w swym bycie od spodu. Oznacza to, że przyszłość ustanawia sens mojego teraźniejszego bytu-dla- -siebie, jako projektu swych możliwości, lecz która także w żadnym razie nie określa mojego przyszłego bytu-dla-siebie, ponieważ byt-dla-siebie jest za- wsze skazany na wrzucenie w owym koniecznym nicościowaniu bytu, jako fundamentu swej nicości. Przyszłość stwarza jedynie wstępny zarys tego, w czym byt-dla-siebie stanie się bytem jako uobecniająca ucieczka [fuite presenti- fiant] bytu, w stronę innej przyszłości. Jest ona tym, czym byłbym ja, gdy- bym nie był wolny, i tym, czym nie mam być, będąc wolnym. W tym samym czasie, gdy przyszłość jawi się na horyzoncie, aby powiedzieć, czym jestem, na podstawie tego, czym będę („Co robisz?" ,Jestem w trakcie przybijania do ściany kilimu, malowania na murze obrazu"), na podstawie natury przyszło- ści obecnej w bycie-dla-siebie, przyszłość „rozbraja się", gdyż byt-dla-siebie, którym będzie - będzie na sposób określania siebie w bycie - przyszłość, po tym, jak stała się przyszłością minioną [futur passe], jako pierwszy szkic tego bytu-dla-siebie, będzie jedynie w stanie pobudzić go, ze względu na prze- szłość, do bycia tym, czym on sam się uczyni [qu'il se fait etre]. Jednym słowem, jestem własną przyszłością w stałej perspektywie możliwości nieby- cia nią. Stąd ów lęk, który opisaliśmy wcześniej, lęk pochodzący z faktu, że nie jestem wystarczająco przyszłością, którą mam być, przyszłością, którą ofiarowuję swój sens mej teraźniejszości. Jestem bytem, którego sens jest zawsze problematyczny. Na próżno byt-dla-siebie chciałby być mocno zwią- zany [s'enchainer] ze swą możliwością, niczym w bycie, którym jest bez niego samego, lecz który - mimo wszystko - zdecydowanie jest poza nią samą. Byt-dla-siebie nigdy nie może być inaczej swą przyszłością, jak tylko na sposób problematyczny, ponieważ jest oddzielony od niej nicością, którą sam jest; jednym słowem, byt ten jest wolny, a wolność ta jest w sobie samej jego ograniczeniem. Być wolnym, to być skazanym na bycie wolnym. Po- dobnie przyszłość nie ma bytu jako przyszłość. Nie jest ona w sobie, nie jest też w taki sposób jak byt-dla-siebie, ponieważ jest sensem bytu-dla-siebie. Przyszłość nie jest, ona się czyni się możliwą. Przyszłość jest zatem stałym umożliwianiem możliwości jako sensu obecnego bytu-dla-siebie. sensu, który rozumiany jest jako problematyczny i wymykający się radykalnie, podobnie jak sens teraźniejszego bytu-dla-siebie. Tak opisana przyszłość me nawiązuje do homogenicznego i chronologicz- nego porządku, narzuconego przez następujące po sobie momenty. W niektó- rych z nich zawarta jest pewna hierarchia mych możliwości. Mimo to, hierar- chia ta nie nawiązuje do porządku uniwersalnej czasowości [la temporalite universelle], który ustanowi się na bazie czasowości źródłowej [la tempora- lite originelle]. Jestem nieskończonością możliwości, bo sens bytu-dla-siebie jest złożony i nie zdoła utrzymać się w jednej tylko formule. Jednakże możli- wość ta jest bardziej określona sensem teraźniejszego (obecnego) bytu-dla- -siebie, niż ta inna, która jest bliżej czasu uniwersalnego. Prawdą jest, że „je- stem" stanowi jedynie pewną możliwość, że w ciągu najbliższych dwóch godzin pójdę na spotkanie z przyjacielem, którego nie widziałem od dwóch lat. Ale możliwości bardziej określone - by dojechać na miejsce taksówką, autobusem, metrem, czy też pójść pieszo - pozostają w chwili obecnej nie- określone. Nie jestem żadną z tych możliwości. W serii mych możliwości znajdują się też „dziury" [trous]. Zostaną one wypełnione, w porządku wie- dzy, przez ukonstytuowanie się jednorodnego [homogene] czasu i bez żad- nych przerw - w porządku ruchu działania [l'action], przez wolę, to znaczy przez racjonalny i tematyzujący [thetnatisani] wybór, w zależności od moich możliwości, możliwości, które nie są i nigdy nie będą moimi możliwościami, a które urzeczywistnię [rćaliserai] na sposób ich całkowitego niezróżnicowa- nia, aby ponownie scalić [rejoindre] możliwość, którą sam jestem. II. Ontologia czasowości A) Czasowość statyczna Nasz fenomenologiczny opis trzech stanów ek-stazy czasowości powi- nien obecnie umożliwić nam poruszenie problemu czasowości jako struktury całościowej, która organizuje w sobie pochodne struktury ek-statyczne. Jed- nakże badanie tego zagadnienia musi przebiegać na dwa różne sposoby. Czasowość postrzegana jest często jako niedefmiowalna. Jednocześnie każdy przyzna, że znajduje się ona przed każdą serią [założeń]. Następstwo to ze swojej strony może zostać zdefiniowane jako porządek, którego głównym czynnikiem jest relacja „przed-po" [la relation arant-apres]. Narzucona przez tę relację „przed-po" mnogość jest mnogością czasową. Aby rozpocząć na- sze rozważania, należy wpierw wziąć pod rozwagę konstytucję [la constitu- lion] oraz wymogi terminów „przed" i „po". Nazwiemy to statycznością [la statiąuc] czasową, gdyż wspomniane terminy „przed" i „po" mogą być rozważane w swym aspekcie czysto potocznym i niezależnie od jasno okreś- lonych zmian. Jednakże czas nie jestjedynie porządkiem ustalonym dla okreś- lonej mnogości. Gdy lepiej przyjrzymy się czasowości, zauważymy, że fakt postępu, to znaczy fakt, kiedy owo „po" staje się „przed", kiedy teraźniej- szość staje się przeszłością, a przyszłość - przyszłość i ą-dokonaną. To właś- nie będzie trzeba zbadać na drugim miejscu, przyjmując nazwę: dynamiki czasowości [dynamiąue temporelle]. Niewątpliwie to w dynamice czasowo- ści trzeba będzie szukać istoty statycznej konstytucji czasu [la constitution statiąue du temps]. Należy jednak ujawnić związane z tym trudności. Z jednej strony istotnie można by rzec, że statyczność czasowości może zostać pod- dana rozwadze gdzie indziej, jako pewna formalna konstytucja czasowości - to, co Kant nazywa porządkiem czasu [1'ordre du temps] - oraz że dynamika nawiązuje do materialnego przepływu czasu [/ 'ecoulement materiel], albo, podążając za terminologią kantowską, do postępu czasu. Istnieją więc powo- dy, aby sukcesywnie zbadać ów porządek i ów przepływ. Porządek „przed-po" definiuje się natychmiast przez nieodwracalność. Serią postępującą nazwiemy serię, którą zdołamy określić jedynie-jeden po drugim - terminami, które posiadają już ustalone znaczenie. Chcieliśmy jed- nakże ujrzeć w „przed" i „po" - bo terminy serii odsłaniają siąjeden za dru- gim, a żaden się nie wyklucza [exclusif des autres] z innymi - precyzyjne formy oddzielenia. W rzeczy samej, to czas oddziela mnie, dajmy na to, od spełnienia moich pragnień. Jeśli jestem zmuszony oczekiwać spełnienia, to dlatego że jest ono usytuowane po innych zdarzeniach. Bez następstwa tych „po" byłbym od razu tym, czym chcę być, i nie istniałby już dystans między mną i mną samym, ani też rozziew pomiędzy marzeniem [le reve] a działa- niem [1'action]. To właśnie na tę rozdzielającą jakość w przypadku czasu kładli nacisk pisarze i poeci, podobnie jak na ideę pokrewną, która swoją drogą pojawiła się za sprawą czasowej dynamiki. Każde „teraz" jest skazane na przemianę w „kiedyś". Czas trawi, dręczy, oddziela, upływa. Ale również - z powodu tej rozdzielającej jakości, która oddziela człowieka od jego trosk, smutków i cierpień, może leczyć te stany. „Pozwól działać czasowi" mówi król do Roderyka1. Ogólnie rzecz bio- rąc, byliśmy przede wszystkim zafascynowani jawiącą się tu możliwością koniecznego scalenia każdego bytu w bycie rozerwanym na nieskończone cząstki takich stanów „po", które po sobie następują. Nawet to, co stałe [pertnanents], nawet ten stół, który trwa niezmiennie, podczas gdy ja się zmieniam, musi rozciągać się, niejako załamując ten swój byt [refracter son etre] w czasowym rozproszeniu [dispersion temporelle]. Czas oddziela mnie samego od siebie, od tego, czym byłem, tego, czym chcę być, wreszcie od tego, co chcę robić, od rzeczy i od innych. To czas został wybrany jako praktyczna miara dystansu. Jesteśmy o pół godziny od tego miasta, godzinę od innego, potrzeba trzech dni, aby dokończyć pracę etc. Z przesłanek wyni- ka, że czasowe ujęcie świata i człowieka zapadnie się w rozproszenie [emiette- ment] stanów przed i po. Jedność tego rozproszenia, czasowy atom, będzie chwilowością [ł 'instant], która ma swe miejsce przed pewnymi zdetermino- wanymi chwilami i po innych chwilach, bez dopuszczania stanów przed ani po wewnątrz jej własnej postaci. Chwila jest niepodzielna i pozaczasowa, ponieważ czasowość jest następowaniem po sobie; jednakże świat zapada się w nieskończoną mgławicę chwil, a to stanowi, na przykład, problem dla Kartezjusza, aby pojąć to, jak może występować przejście jednej chwili w drugą, jako że chwile są tu postawione obok siebie, to znaczy oddzielone przez nic. i jednocześnie pozbawione kontaktu. Podobnie Proust zapytuje się o to, jak to możliwe, że jego „Ja" [Moi] może przejść z jednego stanu istnie- nia w inny, jak, na przykład, po nocy wypełnionej snem precyzyjnie odnajdu- je swoje, a nie jakiekolwiek inne „Ja" [Moi] z dnia poprzedniego; a także, ujmując problem jeszcze bardziej radykalnie, empiryści, po zanegowaniu sta- łej obecności „Ja" [Moi] daremnie usiłują ustalić pozór scalającej jedności jakiegoś „Ja", przekraczającej chwile życia jego stanów psychicznych. Dzie- je się tak na zasadzie identyczności - od kiedy stwierdziliśmy kategorycznie, że owa powodująca dezintegrację moc czasowości pozwala uznać, że posia- danie istnienia w danej chwili nie ustanawia ani prawa istnienia w chwili na- stępnej, ani nawet hipotezy czy możliwości na przyszłość. Tak więc proble- mem staje się wyjaśnienie istnienia świata połączonych przemian i stanów ciągle trwających w czasie. Jednakże czasowość nie jest wyłącznie, ani nawet przede wszystkim, oddzieleniem. Aby to sobie uświadomić, wystarczy dokładniej rozważyć ter- ' W Cydzie Pierre'a Corneille^ (przyp. tłum.). miny przed i po. Mówimy, że A jest po B {sic!). Ustaliliśmy właśnie ewidentną relację [relation expresse]porządku między A i B, co sugeruje tym samym ich jednolitość na płaszczyźnie samego tego porządku. Między A i B nie było relacji innej niż ta, co wystarczy w zupełności, by dowieść ich powiązania, jako że umożliwiło ono w myśli przemieszczanie się od jednego do drugiego oraz myśl o ich zjednoczeniu się na mocy następstwa. Jeśli więc czas jest oddzieleniem [separation], jest nim co najmniej w dość specyficznym sensie: w sensie podziału, który łączy. Powiemy, żejest, ale jednocząca relacja, o której tu mowa. jest par excellence, relacją zewnętrzną. Skoro asocjacjoniści chcieli wykazać, że impresje umysłu [les impressions de I 'esprit] były w stanie utrzy- mać zgodność pomiędzy danymi jedynie na zewnątrz siebie, a nie w relacji przed-po. zgodność pojętą jako prosta styczność [contiguite], do której to ostatecznie zredukowali wszystkie łączące się elementy [qu'iłs reduisirent fmalement toutes les liaisons associatives\l Niewątpliwie tak było. Lecz czyż Kant nie wykazał, iż należy ujednolicić doświadczenia, a zatem ujednolicić różnice czasowości tak, aby najmniejszy nawet człon relacji doświadczeniowej był zrozumiały? Przypatrzmy się do- kładniej teorii asocjacyjnej. Towarzyszy jej monistyczna teoria bytu jako bę- dącego wszędzie bytem-w-sobie. Każde wyobrażenie umysłu jest w tym ak- cie tym. czymjest, ukazuje się w swej danej obecnie pełni, nie dopuszczając żadnego śladu przyszłości, żadnego braku. Hume rzuca wyzwanie, zaprząta- jąc sobie głowę ustaleniem prawa, które stara się uzyskać na podstawie sa- mego doświadczenia. Możemy badać [inspecter], jak nam się żywnie podoba, wrażenie - silne lub słabe - ale nie znajdziemy nigdy niczego w nim samym, jak tylko je samo, tak że wszystkie związki danych poprzedzających i nastę- pujących, aby utrzymać w mocy istnienie wrażenia, ukazują się tak, że nie jesteśmy w stanie ich uchwycić i zrozumieć. Rozważmy zatem zawartość czasową A istniejącego jako byt-w-sobie i zawartość czasową B, późniejszego w stosunku do pierwszego członu relacji, ale istniejącego w ten sam sposób, to znaczy w przynależnej z istoty tożsamości [appartenance a soi de Tiden- tite]. Należy wpierw zauważyć, że tożsamość ze sobą, „zmusza" człony rela- cji do istnienia, tak że żaden z nich nie jest oddzielony od siebie, a posiadanie charakteru czasowego, czyli bycie wiecznym albo chwilowym (co sprowa- dza się do jednego, bowiem chwila, nie będąc punktem wewnątrz-definiowal- nym przez związek „przed-po") ma w rezultacie charakter pozaczasowy [in- temporel]. W tych warunkach możemy więc zapytać, jak stan A może być wewnętrzny wobec stanu B? Nie zda się doprawdy na nic odpowiedź, że to nie stany są wewnętrzne czy zewnętrzne, lecz chwile, które są ich zawartością, ponieważ to chwile, zgodnie z przyjętą hipotezą, są w sobie jako stany. Otóż uprzedniość A wobec B zakłada w samej naturze A (jako chwili czy stanu) pewną niekompletność, która wskazuje na B. Jeśli A jest wcześniejsze wobec B, to w B A może przyjmować to przeznaczenie. W przeciwnym razie ani wyłanianie się [surgissemenf] ani unicestwianie się [aneantissement] B oddzie- lonego w swej chwilowości, nie może ukazać w A wyizolowanym w swej własnej chwilowości, najmniejszej przynależnej mu wartości. Jednym sło- wem, jeśli A musi być wcześniejsze wobec B, należy przyjąć, że w swym własnym bycie w B będzie na kształt swej własnej przyszłości w sobie [comme futurę li soi]. Rzecz dotyczy również odwrotności B, w konieczności bycia późniejszym wobec A, wlecze ono za sobą A, któremu zawierza swój sens bycia późniejszym wobec niego. Jeśli więc przyznajemy a priori byt-w-sobie w A oraz w B, nie da się ustalić pomiędzy nimi najmniejszej nawet relacji następstwa. Relacja ta w istocie byłaby relacją czysto zewnętrzną wobec nich, a jako taka wymagałaby dookreślenia mianem „pozostającej w próżni", relacji pozbawionej podstawy, bez mocy zachodzenia łącznie z A jak i łącznie z B, coś na kształt bezczasowej nicości. Pozostaje nam jedynie możliwość, wedle której relacja „przed-po" istnieje wyłącznie dla świadka, którego „powołała". Z tym, że jeśli ów świadek może być jednocześnie w A i B, to tylko z tego powodu, że on sam jest czasowy, co natychmiast wywołuje ten sam problem odnoszący się do rozważanej tu sy- tuacji. Albo też odwrotnie: świadek jest w stanie przekraczać czas dzięki temu, że - pod względem czasowym — jest go wszędzie pełno, co odpowiada po- nadczasowości. Rozwiązanie to doprowadziło zarówno Kanta, jak i Kartezju- sza do granicy, której to rozważanie nie mogło przekroczyć. Dla tych myśli- cieli jedność czasowa, na płaszczyźnie której syntetyczna relacja przed-po odsłania się, w wielości chwil przez byt, który sam ucieka się do czasowości (który sam umyka czasowości). Zarówno Kant, jak i Kartezjusz bazują na wstępnej przesłance [presupposition] istnienia czasu, który byłby formą po- działu i który sam ginie w czystej wielości. Jedność czasu powinna być wypełniona przez sam czas, zatem Kartezjusz i Kant zapełniają go bytem poza- czasowym [un etre extratemporel\. Bóg i jego utrzymywane w istnieniu stwo- rzenia [sa creation continuee] u Kartezjusza będzie owym Ja myślę, a u Kanta formą syntetycznej jedności. Jednakże u tego pierwszego czas jest ujednoli- cony przez swą zawartość materialną, która podtrzymywana jest w stanie istnienia dzięki ponowionemu tworzeniu ex nihilo; u drugiego, przeciwnie, to w samej formie czasu zawierają się idee czystego rozumu. W każdym razie bezczasowość (Boga w Ja myślę) jest i tak w swej pozaczasowości obciążona troską o samą czasowość. Ta ostatnia staje się prostą relacją zewnętrzną i abstrakcyjną między substancjami bezczasowymi. Chcemy ją zrekonstruo- wać w całości wraz z treściami aczasowymi. Oczywiste jest, że podobna rekonstrukcja, którą się przedstawi początkowo przeciw czasowi, nie może następnie doprowadzić do samej czasowości. I tak, albo uczasowimy we- wnętrznie i „podstępnie" ponadczasowość, albo - w przypadku gdy utrzyma- my w niej skrupulatnie tę jej istotę-czas stanie się czystą ludzką złudą, snem. Istotnie, jeśli czas jest rzeczywisty, to Bóg musi „poczekać, aż cukier stopnie- je"; trzeba, aby oczekiwał tam, w przyszłości i jednocześnie wczoraj, w prze- szłości, po to, by powiązać chwile, bo konieczne jest, aby to on sam uchwy- cił je w należnym im miejscu. Jego pseudo-aczasowość skrywa inne koncepcje, takie jak ta, która mówi o czasowej nieskończoności albo o czasowej wszech- obecności. Jednakże koncepcje te mogą posiadać jedynie sens syntetycznej formy wyrywania się, która nie wiąże się w żaden sposób z bytem-w-sobie. Z drugiej strony, jeśli np. opieramy wszechwiedzę Boga na jego pozaczaso- wości [extiatemporalite], nie należy oczekiwać, by cukier rozpuścił się w tym celu, aby zobaczyć, że rzeczywiście stopniał. Jednakże sama potrzeba oczekiwania jak i, konsekwentnie, czasowości dowodzi, że mogą one przed- stawiać jedynie iluzję pochodzącą ze skończoności ludzkiej, gdzie porządek chronologiczny nie jest niczym innym, jak percepcją zabarwioną logicznym i wiecznym porządkiem. Argument ten można bez żadnych zmian odnieść do Ja myślę Kanta. Na nic tu się nie zda kwestionowanie kantowskiej koncepcji czasu, który posiada jedność jako taką, ponieważ i tak wyłania się on jako aprioryczna forma bezczasowości [intemporel]. Chodzi tu bowiem raczej o zdanie sobie sprawy z totalnej jedności jego wyłaniania się niż o związki wewnatrzczasowe [intratemporelles] relacji przed i po. Czy mamy tu rozpra- wiać o czasowości wirtualnej, którą taka unifikacja doprowadziła do aktu? Jednakże owo wirtualne następstwo jest jeszcze mniej zrozumiałe niż następ- stwo rzeczywiste, o którym mówiliśmy przed chwilą. Czym jest to następ- stwo, które oczekuje ujednolicenia, aby stać się następstwem? Czyją łub cze- go jest ono powinnością? Jeśli nie jest ono już gdzieś dane, to w jaki sposób wewnątrzczasowość [intemporel] mogłaby udzielać [secreter] go bez utraty w nim całej bezczasowości, w jaki sposób mogłaby go chociażby wydzielać z siebie, nie niszcząc go? Co więcej, nawet pomysł zjednoczenia jest tutaj w zupełności pozbawiony możliwości jakiegokolwiek zrozumienia. W grun- cie rzeczy dopuściliśmy tu właściwie istnienie dwóch bytów-w-sobie zupeł- nie od siebie oddzielonych. Jak możemy je zjednoczyć [les unifier]! Czy ozna- czałoby to rzeczywiste ujednolicenie? W tym wypadku albo prowadzimy grę słowną - a ujednolicenie nie obejmie dwóch bytów-w-sobie rozdzielonych w swej tożsamości i w przynależnej im wzajemnej pełni bycia ontologicznie zamkniętymi [completude respectives] - albo też trzeba będzie tu ustalić jed- ność nowego typu, dokładnie mówiąc - jedność ek-statyczną. Będzie to każ- dy taki stan, który jest poza sobą, „gdzieś tam", aby być przed czy też po innym. Należałoby jedynie rozbić ich byt, „rozprężyć" go, jednym słowem uczasowić, a nie jedynie połączyć oba człony. A zatem, w jaki sposób bezcza- sowa jedność Ja myślę, jako prosta własność myśli, będzie w stanie kierować tym rozsadzeniem bytu? Czy powiemy, że ujednolicenie to jest wirtualne, to znaczy, że zaprojektowaliśmy poza wrażeniami pewien typ jedności przypo- minającej husserlowski noemat? Ale w jaki to sposób ponadczasowość, któ- rej zadaniem mogłoby być zjednoczenie ponadczasowości, pojmie unifikację na kształt następstwa czasowego? A jeśli, jak należy przyznać, esse czasu jest percipi, to jak definiuje się percipiturl Jednym słowem, w jaki sposób byt o strukturze aczasowej miałby być w stanie pochwycić jako czasowy (lub zintencjonalizować jako takie) byty-w-sobie rozdzielone w swej bezczasowo- ści? Tak więc, jako będąca jednocześnie formą oddzielenia i formą syntezy, czasowość nie dopuszcza ani rezygnacji z ponadczasowości, ani na pojawie- nia się w niej jako płynącej z zewnątrz. Leibniz, odnosząc się do kwestii Kartezjusza, a Bergson, odpowiadając na pytanie Kanta, ze swej strony pragnęli zobaczyć w zagadnieniu czasowości czysty stosunek immanencji i spójności. Leibniz dostrzega problem przecho- dzenia jednej chwili w drugą, a próbę jego rozwiązania (ciągła kreacja) jako problem fałszywy, prowadzący do takiegoż rozwiązania. Według niego Karte- zjusz zapomniał o ciągłości czasu. Uznając ciągłość czasu, nie umożliwiamy sobie jej ujęcia jako formy chwili, a także uznajemy, iż w przypadku, gdy nie ma już chwil, nie ma też stosunku przed-po pomiędzy nimi. Czas jest trwającą w swym ogromie ciągłością przepływów, wewnątrz których nie uda się nam w żaden sposób wyznaczyć źródłowych składników istniejących w-sobie. Pominęliśmy tu zupełnie fakt, że relacja przed-po jest także formą, która oddziela. Jeśli czas jest pewną ciągłością daną wraz z niepodważalną skłon- nością do oddzielenia, możemy postawić w innej postaci kwestię Kartezjusza: skąd pochodzi nieprzerwana moc spójności? Bez wątpienia nie istniejąźródło- we elementy poukładane obok siebie w ciągu. Dzieje się tak przede wszyst- kim z tego powodu, że taki ciąg najpierw musi być jednolity. To dlatego, że rysuję linię prostą, jak mówi Kant, jest ona ustanowiona w jedności jednym aktem, jest przeto inną rzeczą niż nieskończona liczba punktów. Kto rysuje więc linię czasu? Jednym słowem, owa ciągłość jest faktem, z którego należy zdać sobie sprawę, ale nie może być rozwiązaniem tego problemu. Czyż nie przywodzi to na myśl sławnej definicji Poincarego: elementy a, b, c-powiada on - stanowią ciąg, dopóki możemy napisać: a = b, b = c, a + c. Definicja ta jest doskonała, gdyż istotnie pozwala nam ujawnić taki typ bytu, który jest tym, czym nie jest, i który nie jest tym, czymjest. Na mocy aksjomatu, a = c; na mocy samej ciągłości, a + c. Tak samo a jest i nie jest równoważnikiem c. Zatem b równe a i równe c różnią się od siebie podobnie jak a nie jest równe c. Ale jednak definicja ta, będąc ze wszech miar interesującą, pozostaje jedy- nie czystą grą umysłu, o ile bierzemy ją pod uwagę w perspektywie bytu- -w-sobie. I nawet jeśli obejmuje ona pewnego typu byt, jednocześnie jest i nie jest, ale i tak nie zda się na nic w przypadku zasad ani podstawy. Wszystko pozostaje do zrobienia. Zwłaszcza w badaniu nad czasowościąpojmujemy, jaką przysługę może nam oddać pojęcie ciągłości, dodając między chwilę A I chwi- lę c, jeśli dadzą się one pogodzić, łącznik 6, taki, który, w zgodzie z formułą: a ~ b, b - c, a c, będzie jednocześnie nierozerwalnie związany z a i niero- zerwalnie związany z c, które w sposób doskonały pozostają „oderwane" od siebie. To człon b zrealizuje relacje przed-po, to on będzie przed samym sobą, tak jak jest nierozerwalnie związany z a i z c. Na szczęście! Lecz w jaki sposób taki byt może istnieć? Skąd bierze się w nim jego ek-statyczna natura? W jaki sposób rozdwojenie, które w nim zachodzi, nie kończy się? Dlaczego nie rozpadnie się on na dwa terminy, z których jeden zlewa się z a, a drugi z c? Jak tu nie dostrzec, że istnieje problem dotyczący jego jedności? Być może pogłębione badanie warunków możliwości takiego bytu zdoła nauczyć nas, że jedynie sam byt-dla-siebie mógłby istnieć w ten sposób w ek-statycznej jed- ności siebie. Dokładniej, badanie takie nie zostało przeprowadzone, a czasowa spójność u Leibniza już u samego źródła „zakrywa", przez absolutną imma- nencję logiki, to znaczy zasadę tożsamości, właściwą spoistość [la cohesion]. Mówiąc dosłownie, jeśli porządek chronologiczny jest ciągły, nie będziemy w stanie wyobrazić go sobie łącznie z porządkiem tożsamości, ponieważ ciąg- łość nie współgra z identycznością. Podobnie Bergson, wraz ze swą koncepcją trwania [duree], które jest bogatym i „symfonicznym" porządkiem przenikania, nie wydaje się dostrze- gać, że porządek mnogości zakłada akt nadawania porządku. Ma jednak rację, w przeciwieństwie do Kartezjusza, kiedy usuwa chwilę; lecz Kant też ma rację, z kolei w opozycji do Bergsona, uznając, że nie ma syntezy danych doświadczenia. To, co minione, u Bergsona przylega do tego, co obecne (te- raźniejsze) [present], i nawet przenika je, nie będąc niczym więcej niż figurą retoryczną. To właśnie dobrze ukazuje trudności, o których mówi Bergson w swej teorii pamięci. Ponieważ przeszłość, jak to utrzymuje Bergson, jest nieaktywna [inagissant], może jedynie „pozostać z tyłu", nie zdoła już nigdy „powrócić", aby przeniknąć teraźniejszość pod postacią wspomnienia, chyba żeby byt teraźniejszy (obecny) nie powziął wysiłku istnienia poza ek-statycz- nością w przeszłości. Bez wątpienia u Bergsona istnieje taki byt, który trwa. Ale ten problem tym bardziej uwidacznia potrzebę ontologicznego wyjaśnie- nia tej sprawy. Konkludując: nie wiemy, czy to byt, który trwa, czy też trwa- nie, które jest bytem. A jeśli trwanie jest bytem, należy wskazać na to, jaka jest ontologiczna struktura trwania; a w przeciwnym przypadku, kiedy to byt trwa. musimy wskazać na to, co w jego własnym bycie pozwała mu trwać. Co możemy stwierdzić, posługując się rozważanymi tutaj pojęciami? Przede wszystkim to, że czasowość jest siłą rozkładającą, ale na płaszczyźnie aktu jednoczenia jest mniej realną wielością, która nie byłaby w stanie utrzymać żadnej jedności, a w rezultacie nie zaistniałaby nawet jako wielość [multipli- cite], niż jakaś ąuasi-wielość, jakaś niewiele znacząca dysocjacja na płasz- czyźnie jedności. Nie wolno nawet rozważać tych dwóch aspektów oddziel- nie. Rozważając wpierw jedność czasową, ryzykujemy, że nie pojmiemy już nic więcej z nieodwracalnego następstwa jako źródłowej postaci czasu, ryzy- kujemy, że nie będziemy nawet w stanie zrozumieć, że jest jakiś czas. Jeśli więc nie ma żadnej przewagi jedności nad mnogością ani mnogości nad jed- nością, trzeba pojąć czasowość jako jedność, która się pomnaża, to znaczy trzeba zrozumieć, że czasowość może jedynie być pewną relacją bytu na swej własnej płaszczyźnie. Byt ten nie może być rozważany jako treść, w której byt byłby dany, ponieważ byłoby to zrzeczeniem się na zawsze możliwości zrozumienia sposobu, w jaki ów byt-w-sobie może się cząstkować w mno- gości, albo w jaki sposób byt-w-sobie minimalnych lub chwilowych treści może się ponownie jednoczyć [peut se reunir] w jedności pewnego czasu. Czasowość nie jest. Jedynie byt o pewnej strukturze bytu może być temporal- ny w jedności swego bytu. „Przed" i „po", jak to już wcześniej zauważyliśmy, są intelligibilne jedynie jako wewnętrznie sprzężone. To w po określa ńęprzed jako po i odwrotnie. Jednym słowem, po jest intelligibilne jedynie w sytuacji, kiedy to byt jest przed sobą samym. Oznacza to, że czasowość może jedynie opisywać sposób bycia bytu, który jest sobą-samym poza sobą. Czasowość musi posiadać strukturę sobości. Dzieje się tak w istocie tylko dlatego, że jaźń [le soi] jest sobą [soi] tam poza sobą [la-bas hors de soi], w swym bycie, który może być przed lub po sobie, który może w ogóle posiadać zarówno przed jak i po. Czasowość istnieje wyłącznie jako wewnętrzna struktura bytu, który ma być swym bytem, to znaczy jako wewnętrzna struktura bytu-dla-siebie. Jedy- nie byt-dla-siebie posiada ontologiczne pierwszeństwo w zjawisku czasowości. Czasowość jednak jest bytem bytu-dla-siebie wtedy, gdy ma być ek-statyczno- ścią. Czasowość nie jest, lecz to byt-dla-siebie uczasawia się w istnieniu. I odwrotnie - nasze fenomenologiczne badanie Przeszłości, Teraźniejszo- ści i Przyszłości, pozwala nam ukazać, że byt-dla-siebie nie może być inaczej jak pod postacią uczasowioną. Byt-dla-siebie wyłaniający się w bycie jako nicościowanie bytu-w-sobie konstytuuje się jednocześnie na wszystkich możliwych poziomach nicościo- wania. Rozważając ten byt w kilku różnych ujęciach, stwierdzamy, że jest on bytem, który „wisi na jednym włosku", czy też, mówiąc bardziej precyzyj- nie, jest bytem, który będąc, sprawia, że zaczynają istnieć wszystkie możli- we wymiary jego nicościowania. W świecie starożytnym opisywano silną więż i rozproszenie ludu żydowskiego pod nazwą „diaspory". To słowo po- służy nam właśnie do opisu sposobu istnienia bytu-dla-siebie. Powiemy, że jest on diasporyczny. Byt-w-sobie posiada tylko jeden wymiar bytu, lecz ujaw- nienie się nicości jako tego. co jest jako byle [est ete], w sercu bytu kompli- kuje strukturę egzystencjalną, sprawiając, że pojawia się ontologiczna złuda Jaźni [Soi]. Zobaczymy później, że odbicie [la rejlexion], transcendencja i byt- -w-świecie, byt-dla-innego reprezentują więcej wymiarów nicościowania czy też, jeśli wolimy, więcej źródłowych relacji bytu z sobą samym. Tak więc nicość wprowadza quasi-wielość na płaszczyznę bytu. Owa ąuasi-wielość jest podstawą wszystkich wielości wewnątrzświatowych, ponieważ pewna wielość zakłada jakąś pierwszą jedność, na płaszczyźnie której zarysowuje się wielość. W tym sensie nie jest prawdą, jak uważa Meyerson, że mamy tu skandal rozbieżności [le divers] i że odpowiedzialność za ten skandal ciąży na rzeczywistości. Byt-w-sobie nie jest różny, nie jest wielością [multiplicite], i po to, by otrzymał wielość jako cechę swego bytu-wśród-świata, koniecz- ne jest pojawienie się bytu, który jest obecny jednocześnie w każdym bycie- -w-sobie rozróżnionym w swej tożsamości. To poprzez rzeczywistość-ludz- ką wielość pojawia siew świecie. Quasi-wielość na płaszczyźnie bytu-dla-siebie wychodzi z ukrycia. Ale jaki jest sens tych rozlicznych płaszczyzn [dimen- sions muhiples] czy też quasi-mnogich w bycie-dla-siebie? To są właśnie różne relacje wjego bycie. Jako że jesteśmy tym, czym jesteśmy, po prostu, istnieje tylko jeden sposób bycia naszego bytu. Ale też od chwili, kiedy nie jesteśmy już swoim bytem, różne sposoby bycia, nie będąc nim, pojawiają się symultanicznie. Byt-dla-siebie, którego bycie zależy od nas w źródłowych ek-stazach [pour nous en tenir aux premieres ek-stases] - tych, które jedno- cześnie oznaczają istotowy sens nicościowania i ukazują najmniejsze nicościo- wanie - może i musi jednocześnie: 1) nie być tym, czym jest; 2) być tym, czym nie jest; 3) a w „wiecznej" jedności odsyłać do bycia tym, czym nie jest, i niebycia tym, czymjest. Chodzi tu więc o trzy wymiary ek-statyczne, sens ek-stazy będący dystansem w sobie. Nie jesteśmy w stanie pojąć istnie- nia świadomości, która nie istniałaby według tych trzech wymiarów. A jeśli cogito odkrywa wpierw jeden z nich, nie oznacza to, że świadomość jest pierwszym w takim porządku, lecz jedynie to, że wyraźniej się odsłania. Według niej samej, świadomość jest unselbstdndig i natychmiast pozwala ujawnić inne wymiary. Byt-dla-siebie to byt, który musi istnieć jednocześnie w każdym wymiarze. Odległość rozumiana jest tutaj jako odległość siebie, nie będąc niczym rzeczywistym, niczym, co byłoby pod jakimkolwiek wzglę- dem w sobie. Jest to po prostu nic [le rien\ nicość [le neant], która jest jako była [est ete] jako oddzielenie [separation]. Każdy wymiar jest pewnym spo- sobem pozbawionego szans projektowania się w stronę Jaźni [vers le Soi], sposobem bycia tym, czym się jest poza nicością, innym sposobem bycia tego chybotliwego bytu [ce flechissement d'etre], tej frustrującej konieczno- ści bycia wyłącznie bytem-dla-siebie w bycie. Rozważmy wszystkie te wy- miary bytu z osobna. Po pierwsze, byt-dla-siebie ma być swoim bytem poza sobą, podobnie, jak pozostaje podstawą w bycie, nie będąc nim. Jego byt jest „tam", naprze- ciw siebie samego, lecz pewien typ nicości oddziela go od siebie samego - to nicość tego, co faktyczne. Byt-dla-siebie jako podstawa swej własnej nicości -i jako taki-jest bezwzględnie oddzielony od swej źródłowej przypadkowo- ści przez to, czego nie może ani usunąć, ani tym bardziej utożsamić się z nią. Jest bytem-dla-siebie samego tak, że nie jest w stanie nim nie być i jest nim w sposób bezpodstawny. Jego byt jest dla niego, ale on nie jest dla tego bytu, ponieważ, uściślając, zwrotność typu odbicie-odbijające [reflet-refletant] do- prowadziłoby do zniknięcia wyjściowej ciągłości tego, co jest. Precyzując, można powiedzieć, że ponieważ byt-dla-siebie ujmuje się w formie bytu, jest w pewnym oddaleniu, podobnie jak gra odbicia-odbijającego, która wślizguje się w byt-w-sobie i w której okazuje się, że to nie odbicie umożliwia istnienie odbijającemu ani też odbijające nie umożliwia istnienia odbicia. Byt, którym byt-dla-siebie ma być, faktycznie daje się ująć jako coś, do czego nie ma powrotu, dlatego, dokładnie mówiąc, byt-dla-siebie nie jest w stanie ustana- wiać go na sposób odbicia-odbijającego, lecz jedynie tak, jak ustanawia po- wiązanie tego bytu z nim samym. Byt-dla-siebie nie ustanawia bytu tego bytu, ale jedynie sprawia, że ten byt może być dany. Wydaje się, że mamy tu do czynienia z bezwarunkową koniecznością. Jakkolwiek byt-dla-siebie jest po- strzegany,y'e.st w dosłownym znaczeniu, jest, bo może być nazwany, bo można w nim potwierdzać albo zanegować niektóre cechy. Ale jako będący dla- -siebie, nie jest nigdy tym, czym jest. To, czym jest, jest poza nim, niczym przekroczona wieczność. To tej przekroczonej faktyczności, mówiąc dosłow- nie, nadajemy miano przeszłości. Przeszłość jest więc pewną strukturą ko- nieczną bytu-dla-siebie, ponieważ nie może on istnieć inaczej niż jako nicościu- jące przekroczenie, a przekroczenie to implikuje to, co przekroczone. Tak więc nie jest możliwe, aby przez tych kilka chwil, w których rozważali- byśmy byt-dla-siebie, udało się nam uchwycić go jako niemającego-jeszcze przeszłości. Nie powinniśmy wierzyć w to, że byt-dła-siebie najpierw istnie- je, a w świecie pojawia się w nieskalanym absolucie bytu bez przeszłości, aby następnie, małymi krokami, ustanowić sobie przeszłość. Bpa, że na- stępstwo w świecie bytu-dla-siebie, wyłania się w świecie w ek-statycznej jedności relacji ze swą przeszłością: nie istnieje bowiem żaden absolutny po- czątek, który stałby się przeszłością, bez posiadania przeszłości, lecz - po- dobnie jak w przypadku bytu-dla-siebie - jako byt-dla-siebie, ma on w bycie swą przeszłość i pojawia się w świecie wraz z nią. Tych kilka uwag pozwoli pewnego dnia rozważyć na nowo problem narodzin. Skandalem jest, że świa- domość „pojawia się1' na kilka chwil, gdy pojawia się, aby „zamieszkać'" w zarodku, krótko mówiąc, że jest taki moment, kiedy formujące się życie istnieje bez świadomości, oraz chwila, kiedy świadomość bez przeszłości popada w nim, w tym formułującym się życiu, w niewolę. Skandal przesta- nie trwać, jeśli okaże się, że byt ten nie mógłby być świadomy tego, czemu brak przeszłości. W każdym razie nie oznacza to, że wszelka świadomość zakłada świadomość minioną, zastygłą w bycie-w-sobie. Związek bytu-dla- -siebie obecnego w bycie-dla-siebie, który stał się bytem-w-sobie, zakrywa przed nami źródłową relację przeszłościową, która jest relacją bytu-dla-siebie w stosunku do czystego bytu-w-sobie. I, w rzeczy samej, jako nicościowa- nie bytu-w-sobie, byt-dla-siebie wynurza się w świecie, i to w tym niezwyk- łym zdarzeniu konstytuuje się przeszłość jako taka, będąca źródłowym i ni- cościującym stosunkiem bytu-dla-siebie wobec bytu-w-sobie. To, co źródłowo ustanawia byt bytu-dla-siebie, to właśnie ten stosunek do bytu, który nie jest świadomy, który istnieje w absolutnej nocy tożsamości i który jednocześnie obliguje byt-dla-siebie do bycia poza nim i ponad nim. Wraz z tym bytem, do którego w żadnym razie nie możemy skłonić bytu-dla-siebie, w relacji, w któ- rej byt-dla-siebie występuje w imieniu absolutnego nieskalania, byt-dla-siebie odczuwa głęboką jedność z bytem, który określa się słowem „przed": byt- -w-sobie jest tym, czym byt-dla-siebie był przed. W tym znaczeniu pojmuje- my, że nasza przeszłość nie jest wcale granicą, dzięki czystej grze i bez żad- nych niejasności - co zdarzyłoby się, gdyby świadomość mogła wytrysnąć w świecie przed tym, jak będzie w posiadaniu przeszłości - a co przeciwnie, ulega zatracie w postępującym zaciemnianiu, aż do mroku, który pozostaje wciąż nami samymi. Próbujemy pojąć ontologiczny sens tej wstrząsającej jedności z płodem, jedności, której nie jesteśmy w stanie ani zanegować, ani zrozumieć. Ponieważ ostatecznie ten płód był mną, obrazuje granicę faktu mojej pamięci, ale me granicę prawa do mojej przeszłości. Zauważmy pewien metafizyczny problem narodzin, który sprawia, że zaczynam martwić się wiedzą o tym, jak możliwe jest to, że ów plód jest narodzonym mną; być może rozwiązanie tego problemu jest niemożliwe. Nie ma tu jednak problemu ontologicznego: nie musimy pytać siebie, w jaki sposób mogą istnieć naro- dziny świadomości, ponieważ świadomość nie może wyobrażać się w sobie sama, inaczej niż nicościując byt-w-sobie, to znaczy jako będąca już naro- dzonym. Narodziny jako stosunek ek-statycznego bytu do bytu-w-sobie, któ- ry nimi nie jest, i jako konstytutywny stan a priori tego, co nazywamy prze- szlościowością [passeite], jest prawem bycia bytu-dla-siebie. Byt-dla-siebie to byt narodzony. Nie ma już miejsca na zadawanie pytań metafizycznych dotyczących bytu-w-sobie, z którego rodzi się byt-dla-siebie. takich jak: „Jak istniał byt-w-sobie przed narodzinami bytu-dla-siebie. jak i w jaki sposób na- lodził się byt-dla-siebie z tego bytu-w-sobie, a nie raczej z jakiegoś innego, etc.". Wszystkie te pytania nie dotyczą tego, czymjest to, co przez byt-dla- -siebie sprawia, że przeszłość w ogóle może istnieć. Jeśli istniejejakieśprzed. to dlatego, że byt-dla-siebie wynurzył się w świecie i że od tej chwili możemy stwierdzić jego istnienie. Ze względu na to, że byt-w-sobie jest współ-obec- nym w bycie-dla-siebie, świat wypełnia miejsca rozdarcia bytu-w-sobie. I to w tym świecie możliwe jest działanie opisujące, możliwe jest powiedzenie: ten przedmiot tu. ten przedmiot tam. W tym sensie, jako byt-dla-siebie, w swym wyłanianiu się w bycie, sprawia, że świat współistnienia istnieje, udziela również swego „przed" jako współbycia w bytach-w-sobie, w świe- cie, albo, jeśli wolimy, w stanie świata, który minął. W pewnym sensie, w stylu, w jakim byt-dla-siebie wydaje się będącym narodzonym ze świata, bo byt-w-sobie, z którego jest narodzony, znajduje się w środku świata, jako miniona współobecność dwóch minionych współobecności. W świecie i poza nim istnieje zrozumienie dla bytu-dla-siebie, który nie był „przed" i który jest narodzony. Z drugiej jednak strony, ogólnie, to byt-dla-siebie sprawia, że ist- nieje pewne „przed", i że w tym ..przed" istnieją współobecności zjednoczone w jedności świata minionego, i takie, które możemy określić tę czy mną spo- śród nich, mówiąc: ten przedmiot. W tym sensie, jako byt-dla-siebie, w swym wyłanianiu się w bycie sprawia, że zaczyna istnieć świat współobecności, ujawnia także swe „przed" jako współobecność w bytach-w-sobie w świe- cie lub, jeśli wolimy, w pewnym stanie świata, który posiada przeszłość. W pewnym sensie byt-dla-siebie objawia się jako wyłoniony ze świata, ponie- waż byt-w-sobie, z którego rodzi się, jest w środku świata, jako współobec- ność miniona między współobecnościami minionymi. Istnieje wyłanianie się, w świecie i poza nim, bytu-dla-siebie. który nie był wcześniej, a który rodzi się. Lecz. z drugiej strony, to byt-dla-siebie sprawia, że istnieje pewne „przed", ujmując rzecz ogólnie, a w tym „przed" współistnienia zjednoczone w jedno- ści świata minionego i takie, które moglibyśmy opisać, biorąc pod uwagę taki czy inny spośród nich, mówiąc: ten przedmiot. Nie ma wpierw czasu uniwer- salnego, gdzie nagle pojawiłby się byt-dla-siebie, który nie posiadałby jeszcze przeszłości. Ale to po narodzinach, na mocy prawa bycia źródłowym, oraz a priori bytu-dla-siebie, odsłania się świat wraz z czasem uniwersalnym, w którym możemy wyróżnić moment, kiedy nie było jeszcze bytu-dla-siebie, i moment, w którym pojawia się on, wyróżnić byty, z których on nie jest zrodzony, i byt, z którego rodzi się. To są narodziny i wyłanianie się z absolut- nej relacji przeszłościowej jako byt ek-statyczny bytu-dła-siebie w bycie- -w-sobie. Powoduje to, że dzięki niej, dzięki lej przeszłościowości {jnisseite], pojawia się Przeszłość Świata. Powrócimy jeszcze do tego. Wystarczy tutaj zauważyć, że świadomość albo byt-dla-siebie jest jednym bytem, który wy- łania się w bycie poza bytem nie-do-odzyskania [un irreparable], którym jest i że ów byt, będąc poza bytem-dla-siebie, w centrum świata, jest przeszło- ścią. Przeszłość jako byt nie-do-odzyskania, którym mam być [j'ai d etre] bez żadnej możliwości niebycia nim, nie jest w jedności „odbicia-odbijające- go" Erlebnis. jest na zewnątrz. Jednocześnie byt ten nie jest także, jak to, z którego [dom] pochodzi w nim świadomość, w takim sensie, jak na przy- kład postrzeżone krzesło jest tym, co dane w świadomości postrzegającej. W przypadku percepcj i tego krzesła istnieje pewne założenie, to znaczy uchwy- cenie i uznanie krzesła jako bytu-w-sobie, którego nie obejmuje świadomość. To, czym świadomość ma tutaj być, tak jak bycie bytu-dla-siebie, to nieby- cie-krzesłem. Ponieważ to „niebycie-krzesłem" wywodzi się, jak to zobaczy- my, na poziomie świadomości niebycia-bytem, to znaczy postać niebycia- bytem, dla obserwatora, który jest tu obecny jedynie po to by poświadczyć to niebycie. Negacja jest więc wyraźna i tworzy miejsce bytu pomiędzy rze- czą postrzeganą [Eobject percu] i bytem-dla-siebie. Byt-dla-siebie me jest niczym więcej niż to prześwitujące nic, które jest negacją rzeczy postrzega- nej. Jednakże, kiedy tylko przeszłość pozostanie na zewnątrz, powiązanie nie już jest tego typu, ponieważ byt-dla-siebie ukazuje sięjako będący przeszło- ścią. W takim razie nie może istnieć tu założenie przeszłości, ponieważ nie zakładamy tego, czym sami nie jesteśmy. Podobnie, w oglądzie rzeczy, byt- -dla-siebie bierze na siebie byt-dla-siebie, niebędący rzeczą, w miejscu, gdzie, w pojawieniu się przeszłości, byt-dla-siebie bierze na siebie dla-siebie, będąc przeszłością i oddzielone od niego jedynie swą naturą bytu-dla-siebie, która nie może być niczym. Zatem w postrzeżeniu przedmiotów ujmuje siebie jako siebie samego niebędącego tym postrzeganym przedmiotem. Natomiast w ujawnieniu tego, co przeszłe, byt-dla-siebie ujmuje sięjako będący tym, co przeszłe, jeśli jest od tego oddzielony swą naturą jako dla-siebie, która nie może być niczym innym jak nicością. Podobnie nie ma założenia przeszłości i jednocześnie przeszłość nie jest immanentna w bycie-dla-siebie. Przeszłość nawiedza byt-dla-siebie nawet w chwili, kiedy byt-dla-siebie bierze na siebie jako niebędący tą czy inną rzeczą. Przeszłość nie jest obiektem spojrzenia bytu-dla-siebie. To prześwitujące w niej spojrzenie kieruje się, poza rzeczą, w stronę przyszłości. Przeszłość jako rzecz, którą jesteśmy, nie zabiegając nią, jako to, co nawiedza, nie będąc zauważoną, stoi za bytem-dla-siebie, poza jego obszarem tematycznym, który jest przed nim jako to, czemu byt ten nadaje jasność. Przeszłość jest „postawiona naprzeciw" bytu-dla-siebie, obarczona tym, co ma być, bez mocy bycia ani potwierdzenia, ani podania w wątpliwość, ani stematyzowanym [tkematise], ani będącym dla niej czymś absorbującym. Z pewnością nie chodzi o to, że przeszłość nie może być dla mnie przedmiotem badania, ani też o to, iż nie jest zbyt często tematyzowana. Ale o to, że jest przedmiotem pewnego wyraźnego badania, a w takim razie byt-dla-siebie potwierdza sięjako niebędący tą przeszłością, którą zakłada. Przeszłość nie jest już za; nie kończy się, kiedy minie, to ja przestaję być: albo, po pierwsze, w sytuacji, gdy byłem swoją przeszłością, nie wiedząc o tym [nie znając jej - sans le connaitre], albo, po drugie, w sytuacji, gdy znam moją przeszłość, ale nią już nie jestem. Jak to możliwe, zapytamy, że mam świadomość swojej przeszłości tyko o tyle, o ile nie dzieje się to na sposób tetyczny. Jednocześnie przeszłość jest tam, jako coś stałego [constamment], to jest właściwy sens przedmiotu, który oglądam i który już widziałem, te twarze członków rodziny, które mnie otaczają, to jest początek tego ruchu, który następuje obecnie, a którego nie mógłbym nazwać okrężnym [circu- łaire], gdybym sam nie był w przeszłości świadkiem jego początku. Jest to początek i odskocznia wszystkich moich działań, to jest ta gęstość świata, ciągle obecna, towarzysząca mi niczym dar, ta gęstość, która sprawia, że odnajduję się i określam w czymś „stałym". To ja sam, tak jak się postrzegam jako osoba (jest tu także pewna struktura przyszłości Ego) słowem, to moje przypadkowe i niezobowiązujące więzi ze światem, i z sobą samym, do- świadczane niezmiennie niczym całkowite porzucenie. Psychologowie nazy- wająto wiedzą. Aczkolwiek inni ten sam termin „psychologizują", budując na tej podstawie mglistą wiedzę. Ponieważ wiedza jest wszędzie i warunkuje wszystko, nawet pamięć. Jednym słowem, pamięć intelektualna zakłada wie- dzę, a co jest ich wiedzą, jeśli trzeba w niej dostrzec fakt teraźniejszy, jeśli nie jest to pamięć intelektualna? Ta szczątkowa wiedza, wiedza ujmująca, zmien- na, która jest wątkiem wszystkich naszych myśli, i która utworzona jest z tysięcy pustych wskazówek, tysięcy opisów, które wskazują na przeszłość „tam" za nami, bez wyrazu, bez słowa, bez założeń, to moja konkretna prze- szłość Jako to, czym byłem Jako niedająca się naprawić otchłań-poza wszyst- kimi moimi myślami, i wszystkimi moimi odczuciami. W swym drugim wymiarze nicościowania, byt-dla-siebie ujmuje sięjako pewien brak. On jest tym brakiem, i jest brakowaniem, ponieważ byt ten ma być tym, czym jest. Pić lub być pitym, oznacza nigdy nieukończone picie, mające być byciem picia poza piciem, którym jestem. A kiedy „skończyłem pić", wypiłem: to wspólne prześlizgiwanie się w przeszłość. Pijąc w tej chwili, jestem samym tym piciem, które mam do bycia, a którym nie jestem; każdy opis mnie samego nie obejmuje mnie w przeszłości, jeśli ma ono mieć swój ciężar i pełnię, jeśli ma mieć gęstość [la densite] tożsamości. Jeśli dosięga mnie ono w teraźniejszości, to dlatego, że dzieli się samo na „Jeszcze-nie" [la designation s 'ecartele elle-meme dans le Pas-encore], dlatego, że opisuje mnie jako niedokończoną całość, która nie może się dokonać. To „Jeszcze-nie" jest trawione przez nicościującą wolność bytu-dla-siebie. Nie jest ono jedynie bytem-na-dystans: jest uszczupleniem bytu. Tutaj byt-dla-siebie, który był wcześniej od siebie [en avant de soi] w pierwszym wymiarze nicościowania, jest poza sobą. Przed, poza sobą: nigdy sobą. To jest właściwy sens dwóch ek-staz Przeszłości, Przyszłości i to, do czego wartość w sobie jest w natu- ralny sposób spoczynkiem w sobie (ukojeniem), bezczasowością! Wieczność, której człowiek tak usilnie poszukuje, to nie nieskończoność trwania, ta próż- na droga za sobą, za którąjestem sam odpowiedzialny: to spoczynek w sobie, atemporalność absolutnej zgodności ze sobą. W końcu, w trzecim wymiarze, byt-dla-siebie rozproszony w wiecznej grze odbicia-odbijającego wymyka się sobie w jedności jednej i tej samej uciecz- ki. Tutaj byt jest wszędzie i nigdzie; tam gdzie szukamy, by go uchwycić, odwraca się, wymyka. Ten szalony wir tańca [ce chasse-croise] na płaszczyź- nie bytu-dla-siebie, która jest Teraźniejszością w bycie. Teraźniejszość, przeszłość, przyszłość jednocześnie rozpraszają swój byt na trzech płaszczyznach. Byt-dla-siebie, z samego faktu nicościowania się, jest czasowy. Żadna z tych trzech płaszczyzn nie jest ontologicznie pierwot- na w stosunku do pozostałych, żadna nie może istnieć bez dwóch pozosta- łych. W każdym razie wypada mimo wszystko położyć akcent na eg-zysten- cji obecnej - a nie jak Heidegger na eg-zystencji przyszłej - ponieważ jest ona niczym objawienie, że byt-dla-siebie jest swą przeszłością, jako to, co ma- - będący-bytem-dla-siebie w nicościującym przekroczeniu, i jest także obja- wieniem tego, że jest on brakiem i że jest nawiedzany przez swą przyszłość, to znaczy przez to, czymjest dla siebie tam, w oddali. Teraźniejszość nie jest ontologicznie „zewnętrzna" w stosunku do przeszłości i przyszłości, jest przez nie uwarunkowana dokładnie w takim stopniu, jak je sama warunkuje, fecz jest ona niezbędnym drążeniem niebytu w formie totalnej syntetyczno- ści czasu. Podobnie czasowość nie jest czasem uniwersalnym, zawierającym wszyst- kie byty, a także ogół rzeczywistości-ludzkich. Nie jest też jakimś prawem rozwoju, które „narzucałoby" się spoza bytu. Nie jest bytem, lecz jest we- wnętrzną strukturą bytu, który jest swym własnym nicościowaniem, to zna- czy światem bytu właściwego w bycie-dla-siebie. Byt-dla-siebie jest bytem, który ma być swym bytem pod postacią diaspory czasowości. B) Dynamika czasowości Gdyby nawet wyłanianie się bytu-dla-siebie okazało się nieodzownym następstwem trzech stanów czasowości. niczego nam to nie wyjaśni w kwe- stii trwania, która pojawia się znów w dynamice czasu. Od pierwszej chwili problem wydaje się być podwójnie złożony: dlaczego byt-dla-siebie znosi modyfikację swego bytu, która sprawia, że staje się on przeszłością? I dla- czego to nowy byt-dla-siebie wyłania się ex nihilo po to, aby stać się teraź- niejszością tamtej przeszłości? Problem ten przez długi czas nie był ujawniony przez koncepcję bytu ludzkiego jako bytu-w-sobie. Jest to sedno przedstawionego przez Kanta do- wodu przeciw idealizmowi Berkeleya, jest to też ulubiona idea Leibniza, dla którego zmiana sama implikuje trwałość. Jeśli skutkiem tego zakładamy pew- ną pozaczasową trwałość [une certainepermanence intemporelie], która trwa. przekraczając czas [qui demeure a travers le temps], czasowość redukuje się tu do bycia jedynie miarą i porządkiem zmiany. Bez zmiany nie ma czasowo- ści, bo czas nie miałby wpływu na stałość i identyczność. Z drugiej strony, jeśli - tak jak u Leibniza - sama zmiana jest dana jako logiczne wyjaśnienie relacji wniosku do przesłanki, oznacza to rozwój cech podmiotu trwałego, a w takim razie nie ma tu już realnej czasowości. Koncepcja ta opiera sięjednak na wielu błędach. Po pierwsze, utrzymanie stałego składnika obok tego, co zmienne, nie może stwarzać możliwości ukon- stytuowania się zmiany jako takiej, chyba że w oczach świadka, który sam byłby jednością tego, co zmienne, i tego, czymjest. Jednym słowemjedność zmienności i stałości jest niezbędna w ukonstytuowaniu zmienności jako ta- kiej. Jednakże sam ten termin,, jedność", który zwiódł był Kanta i Leibniza, nie znaczy tutaj zbyt wiele. Co chcemy wyrazić przez ową jedność znikają- cych elementów? Czy nie jest tak, że jest ona jedynie czystym zewnętrznym powiązaniem? Jako taka nie ma przecież sensu. Powinno być tak, by jedność ta była jednością bytu. Ale jedność bytu powraca do warunku stałości bycia tym, co zmienia: i przez to jest w istocie ek-statyczna; prócz tego jest de- strukcyjna z charakteru bytu-w-sobie stałości i zmienności. Nie twierdzimy, że stałość i zmienność są tu ujęte jako fenomen, a niejako byt relatywny: byt- w-sobie nie przeciwstawia się fenomenom, jako noumen. Fenomen jest w so- bie, by pozostać przy terminach naszej definicji, dopóki jest tym, czym jest, będąc w relacji z podmiotem lub innym fenomenem. Z drugiej strony przejaw relacji, jako determinującej fenomeny jeden względem drugiego, dopuszcza, jak uprzednio [anterieurentent], wyłanianie się bytu ek-statycznego, który może być tym. czym nie jest, aby móc ustanawiać to .,gdzie indziej" i ten sam „stosunek". Ucieczka do stałości w celu ustanowienia zmienności jest zresztą zupełnie niepotrzebna. To, co chcemy tu pokazać, to absolutna zmienność, która nie jest już, mówiąc wprost, zmiennością, ponieważ nie pozostaje nic, co zmienia - czy też zmiennością tego, w stosunku do czego zachodzi zmienność. Jed- nakże wystarczy, aby to, co ulega zmianie, było na sposób przeszłości, swym minionym stanem, aby stałość okazała się zbyteczna; w tym przypadku zmia- na może być absolutna, może uchodzić za metamorfozę, która dosięga bytu w całości: będzie zatem stanowić o sobie w mniejszym stopniu niż jako zmia- na w stosunku do bytu zewnętrznego, który będzie w przeszłości na sposób „byłego" [etait]. To powiązanie z przeszłością zastąpioną przez niby koniecz- ność stałości, czyli problem trwania może i musi pojawiać się a propos zmia- ny absolutnej. Nie ma tu innych zmian, nawet „w świecie". Aż do szczególne- go progu są one pozbawione form istnienia [inexistants\, przekroczenie tego progu oznacza, że rozkładają się w całkowitej postaci, jak pokazały to do- świadczenia psychologów postaci. Poza tym, dopóki mowa tu o rzeczywistości-ludzkiej, to, co.jest niezbęd- ne, to czysta i absolutna zmiana, która może zdecydowanie być zmianą bez niczego, co zmienia, i która może jest samą trwałością. Nawet, jeśli dodali- byśmy teraźniejszość bytu-dla-siebie absolutnie pustą w stałym bycie-w-so- bie, jako prostą świadomość tego bytu-dla-siebie, samo istnienie świadomo- ści implikowałoby czasowość, ponieważ miałaby być, bez zmienności, tym, czym jest w postaci tego, co ma być jako byłe [l'avoir ete]. Nie byłoby więc wieczności, lecz stała konieczność dla teraźniejszego bytu-dla-siebie, który staje się przeszłym w nowej teraźniejszości dzięki samemu bytowi świado- mości. A jeśli powiedziano by nam, że to wieczne rozpoczynanie teraźniejszo- ści w przeszłości przez nową teraźniejszość implikuje wewnętrzną zmianę bytu-dla-siebie, odpowiedzielibyśmy, że w takim razie to czasowość bytu- -dla-siebiejest fundamentem zmiany, a nie zmiana fundamentem czasowości. Nic nie może nam przesłonić tych problemów, które wydają się nierozwiązy- walne: dlaczego teraźniejszość staje się przeszłością? Czymjest ta nowa te- raźniejszość, która tu się ujawnia? skąd ona pochodzi i czemu służy? Zwróć- my bacznie uwagę, jak pokazuje to nasza hipoteza świadomości „pustej" [une conscience «vide»], że to, o co chodzi w tej kwestii, to nie konieczność trwałości, która rozprasza chwile w wymierne momenty, „zamieszkując" trwa- łość: to konieczność bytu, żeby tak powiedzieć, do przechodzenia metamor- fozy w całości i jednocześnie, ze względu na formę i treść, do zapadania się w przeszłość i do wyłaniania się natychmiastowo, ex nihilo, ku przyszłości. Ale czy istotnie mamy tu do czynienia z dwoma problemami? Rozważmy to dokładniej: teraźniejszość nie byłaby przeszłością inaczej; niż stając sięprzed bytem-dla-siebie, który ustanawia się tu jako będący po. Jest tu więc tylko jeden fenomen: wyłanianie się nowej teraźniejszości „przeszłościującej" [passeifiant] teraźniejszość, którą było „przeszłościowanie" [passeijication] teraźniejszości, wywołujące wyobrażenie bytu-dla-siebie, dla którego ta te- raźniejszość ma stać się przeszłością. Fenomen stawania się czymś czaso- wym jest całkowitą modyfikacją [une modification giobal], ponieważ prze- szłość niczego nie byłaby przeszłością, ponieważ teraźniejszość musi być koniecznie teraźniejszością tej przeszłości. Zresztą metamorfoza ta nie doty- czy jedynie czystej teraźniejszości: przeszłość zewnętrzna i przyszłość są tak- że przez nią uformowane („zabarwione"). Przeszłość teraźniejszości, która zniosła modyfikację przeszłościowości [depasseite] staje się przeszłością czasu przeszłego albo zaprzeszłego [passe d 'unpasse ouplus-que-parfait\. To, cze- go to dotyczy, heterogeniczność teraźniejszości i przeszłości natychmiastowo jest usuwane, ponieważ to, co się wyodrębniło z przeszłości jako teraźniej- szość, stało się już przeszłością. W ramach procesu przekształceń teraźniej- szość pozostaje teraźniejszością tej przeszłości, ale też staje się przeszłą teraź- niejszością tej przeszłości. Oznacza to, po pierwsze, że jest homogeniczna w seryjności przeszłości, która ponownie pochodzi z niej, aż do narodzin, i po drugie, że nie jest już jej przeszłością pod postacią mającej być [avoir a l'etre], lecz na sposób zaistniałego-mającego być [avoir eu d ł'etre]. Powiązanie po- między czasem przeszłym i zaprzeszłym jest powiązaniem, które jest modal- nością bytu-w-sobie, a wydaje się być fundamentem bytu-dla-siebie teraź- niejszego. To on sam podtrzymuje ciąg czasu przeszłego i zespolonych czasów zaprzeszłych w j eden blok. Z drugiej strony, przyszłość, podobnie uformowana taką metamorfozą, nie przestaje być przyszłością, to znaczy nie przestaje „zamieszkiwać" poza bytem-dla-siebie, przed, ponad bytem, ale staje się przyszłością przeszłości albo przyszłością dokonaną. Może utrzymywać dwa rodzaje relacji z nową teraźniejszością, według której wydaje się być albo przyszłością natychmia- stówą (najbliższą) [le futur immediat] albo przyszłością odległą. W pierw- szym przypadku teraźniejszość ukazuje sięjako będąca przyszłością w relacji do przeszłości: „Oto to, na co czekałem". Jest teraźniejszością swej przeszło- ści na sposób przyszłości poprzedzającej [futur anterieur] tę przeszłość. Ale jednocześnie, będąc bytem-dSa-siebie jako przyszłością tej przeszłości, reali- zuje sięjako byt-dla-siebie, a więc jako niebędący tym, czym przyszłość za- powiadała się być. Zachodzi tu podwojenie: teraźniejszość staje się przyszło- ścią dokonaną przeszłości, negując to, że jest tą przyszłością. A przyszłość źródłowa nie jest dokonana: nie jest przyszłością w relacji do teraźniejszości, bez możliwości zaniechania bycia przyszłością w relacji do przeszłości. Przy- szłość staje się niemożliwym do realizacji współistnieniem teraźniejszości i za- chowuje idealność totalną. „A więc to jest tym, na co czekałem?" Zamieszku- je on w sposób idealny przyszłość współistniejąc w teraźniejszości, jak niezrealizowana przyszłość przeszłości tej teraźniejszości. W przypadku, gdy przyszłość jest oddalona, „zamieszkuje" przyszłość w stosunku do nowej teraźniejszości, ale jeśli teraźniejszość sama nie konsty- tuuje sięjako brak tej przyszłości, traci swój charakter możliwości. W tym przypadku przyszłość dokonana staje się możliwością obojętną w stosunku do nowej teraźniejszości, a nie swej możliwości. W tym sensie przestaje się umożliwiać, ale otrzymuje byt-w-sobie jako możliwość. Staje się możliwo- ścią daną, to znaczy możliwością w sobie bytu-dla-siebie, który stał się by- tem-w-sobie. Wczoraj było możliwe - jako moja możliwość - że wyjadę w przyszły poniedziałek na wieś. Dziś ta możliwość nie jest już moją możli- wością, staje się stematyzownym przedmiotem mojego namysłu z tytułu za- wsze przyszłej możliwości, którą byłem. Jedyny łącznik z moją teraźniejszo- ścią, to, czym mam być [fai a etre] na sposób „byłego", to teraźniejszość, która stała się przeszłością, której możliwość nie przestaje być jeszcze moją teraźniejszością. Ale przyszłość i teraźniejsza przeszłość utwierdziły się w by- cie-w-sobie na podstawie mojej teraźniejszości. Podobnie przyszłość, jako proces czasowy, przechodzi w bycie-w-sobie bez utraty swego charakteru przyszłości. Dopóki nie jest pochwycona przez teraźniejszość, staje się po prostu przyszłością daną. W chwili, gdy zostaje pochwycona, zostaje jej nadany charakter idealności; ale idealność ta jest idealnością w sobie, jako że ujawnia sięjako brak dany w wyniku przeszłości danej, anie jako brak, który byt-dla- siebie ujawnia, mając nim być na sposób niebycia nim. Od chwili, gdy prze- szłość stanie się miniona, nigdy więcej nie pojawi się poza serią przeszłości, jako przyszłość odległa. Jest to przyszłość odległa od tej przeszłości, która stała się czasem zaprzeszłym, przyszłość idealna dana jako współobecność w teraźniejszości, która stała się przeszłością. Pozostaje nam do zbadania przemiana bytu-dla-siebie teraźniejszego w przeszłości wraz z wyłanianiem się mającym związek z nową teraźniejszo- ścią. Błędem byłoby sądzić, że występuje tu zniesienie teraźniejszości odległej wraz z wyłanianiem się obecnego bytu-w-sobie, który zachowałby obraz za- ginionej teraźniejszości. Może przystalibyśmy na zamianę terminów w celu znalezienia prawdy, bo przeszłościowanie [la passeification] byłej teraźniej- szości jest przejściem w byt-w-sobie. O ile pojawienie się nowej teraźniejszo- ści jest nicościowaniem tego bytu-w-sobie. Teraźniejszość nie jest nowym bytem-w-sobie, jest tym, czym nie jest. tym, co jest poza bytem; jest tym, o czym nie możemy powiedzieć: „jest" tylko w przeszłości; przeszłość nicze- go nie znosi, jest tym, czym stała się, kiedy była, jest bytem teraźniejszości. W końcu dość dokładnie zaznaczyliśmy, że stosunek teraźniejszości do prze- szłości jest stosunkiem bytu, a nie przedstawiania. W ten oto sposób pierwsza postać, która nas zaprząta, jest ponownym ujmowaniem bytu-dla-siebie przez byt, jak gdyby nie miał on już sił, by bronić swej własnej nicości. Głęboka szczelina, którą ten byt ma być, wypełnia się, nicość, która musi „być była", zaprzestaje być, jest wykluczona, w wymiarze gdzie przeszły byt-dla-siebie staje się wartością bytu-w-sobie. Jeśli doświad- czyłem tego smutku w przeszłości, to nie w sposób, w który zostałem podda- ny próbie, smutek ten nie ma więcej stałej miary bytu, którą może mieć prze- jaw powołujący go na swego własnym świadka, przeszłość jest, bo była, byt nawiedza ją właściwie jako zewnętrzna konieczność. Przeszłość jest odwró- conym przeznaczeniem [a rebours]: byt-dla-siebie czyni się tym, czym chce, nie może wyniknąć się konieczności bycia nieodwołalnie dla nowego bytu- -dla-siebie, którym chciał być. Stąd przeszłość jest bytem-dla-siebie, który zaprzestał być teraźniejszością transcendentną w bycie-w-sobie. Byt-w-sobie sam upadł w środek świata. Tym, co mam do bycia, jestem jako teraźniej- szość w świecie, którym nie jestem, ale którym byłem, byłem tym, w środku świata, tak jak rzeczy, z tytułu istnienia wewnątrzświatowego. W każdym razie świat, w którym byt-dla-siebie ma być tym, czym był, nie może być nawet tym, w którym jest aktualnie obecny. Podobnie konstytuuje się prze- szłość bytu-dla-siebie jako teraźniejszość miniona w stanie przeszłym świata. Nawet jeśli świat nie doświadcza już żadnej zmiany w czasie, gdy byt-dla- -siebie „przeszły" z teraźniejszości w przeszłość, co najmniej zostaje opano- wany jako znoszący tę samą zmianę formalną, którą opiszemy wkrótce na płaszczyźnie bytu-dla-siebie. Zmiana, która jest jedynie odbiciem prawdziwej zmiany wewnętrznej świadomości. Innymi słowy, byt-dla-siebie, popadając w przeszłość jako ex-teraźińejszość w bycie, stał się bytem-w-sobie, stając się bytem „w-środku-świata", a świat zatrzymał się w przeszłym wymiarze jako to, w środku czego byt-dla-siebie miniony jest w sobie. Tak jak syrena, której ludzkie ciało kończy się na rybim ogonie, poza-światowy byt-dla-siebie kończy się za sobą w rzeczy w świecie. Jestem wściekły, melancholijny, mam kompleks Edypa, albo kompleks niższości, na zawsze, lecz w przeszłości, pod postacią „tego, co było", pośrodku świata, tak jak będąc urzędnikiem, albo kimś pozbawionym ręki, albo proletariuszem. W przeszłości świat mnie obejmował i zatracam się w wszechstronnym determinizmie, ale ostatecznie transcenduję moją przeszłość ku przyszłości, w tym samym wymiarze, w któ- rym nią „byłem". Byt-dla-siebie wyraziwszy całą swą nicość, ponownie pochwytywany jest przez byt-w-sobie i rozpływa się w świecie, tak wygląda przeszłość, którą mam do bycia, taka jest przemiana bytu-dla-siebie. Ale przemiana ta tworzy się w jedności z obrazem bytu-dla-siebie, który nicościuje się jako teraźniejszy w świecie i ma być swą przeszłością, którą przekracza. Jaki jest sens tego wyłaniania się? Trzeba zrezygnować z dopatrywania się tu obrazu nowego bytu. Wszystko dzieje się tak, jak gdyby teraźniejszość była wiecz- nym otworem bytu, jednocześnie wypełnionym i wiecznie odradzającym się: jak gdyby teraźniejszość była wieczną ucieczką przed lepkością w „bycie- -w-sobie", który zagraża jej aż do ostatecznego zwycięstwa bytu-w-sobie, który porywa ją w przeszłość, niebędącą już przeszłością żadnego bytu-dla- -siebie. To śmierć jest tym zwycięstwem, ponieważ śmierć jest radykalnym zatrzymaniem się czasowości przez przeszłościowanie wszystkich systemów albo, jak kto woli, ponownie ujmujących totalność ludzką przez byt-w-sobie. Jak możemy wytłumaczyć ów dynamiczny charakter czasowości? Jeśli ona nie jest-mamy nadzieję, że zdołaliśmy to ukazać - stałą wartością, która dołącza do bytu bytu-dla-siebie, należałoby wykazać, że dynamiczność ta jest strukturą istotową bytu-dla-siebie, który pojmujemy tu jako byt, mający być swą własną nicością. Wydaje się, że znajdujemy się w punkcie wyjściowym. Ale prawda to stan, w którym nie ma problemu. Jeśli uwierzyliśmy, że napotkamy jakiś problem, pomimo wysiłków, aby myśleć byt-dla-siebie jako taki, to nie możemy w żaden sposób „zatrzymywać" go w bycie-w-sobie. Jeśli odejdziemy od bytu-w-sobie, rzeczywiście obraz zmiany może stanowić problem: jeśli byt-w-sobie jest tym, czym jest, jak byłoby możliwe, aby nie był już tym bytem? Ale jeśli, z drugiej strony, odejdziemy od właściwego rozumienia bytu-dla-siebie, tonie należy już wyjaśniać owej zmiany: byłoby to raczej ciągłe trwanie, jeśli zdołałoby zaistnieć. Uznając zatem w istocie nasz opis porządku czasu, poza wszystkim tym, co powinien on zawierać, wydaje się jasne, że czasowość zredukowana do swego porządku stałaby się jedno- cześnie czasowością w-sobie. Charakter ek-statyczny bytu czasowego ni- czego tu nie zmieni, ponieważ charakter ten odnajduje się w przeszłości, nie jako reguła bytu-dla-siebie, ale jako wartość podtrzymywana [supporter] przez byt-w-sobie. Jeśli uznamy w istocie przyszłość jako będącą wyraźnie i po prostu przyszłością bytu-dla-siebie, który jest dla-siebie z pewnej przeszłości, i jeśli uznamy, że zmiana jest nowym problemem w stosunku do opisu czaso- wości jako takiej, porównamy do przyszłości rozumianej jako ta przyszłość stałość chwil, to uczynimy z bytu-dla-siebie wartość stałą, którą możemy opisać; w końcu to, co wspólne, staje się totalnością faktyczną, przyszłością i przeszłością, odgraniczające byt-dla-siebie i w nim określające dane granice. To, co jest razem [l'ensamb/e] jako czasowość, która jest, okazuje się ska- mieliną wokół stałego rdzenia [un noyau solide], który jest chwilą obecną bytu-dla-siebie, a problemem staje się wyjaśnienie, w jaki sposób z tej chwili może wypływać inna chwila wraz ze swym orszakiem złożonym z przeszło- ści i przyszłości. Uniknęliśmy chwilowości, w wymiarze, w jakim chwila byłaby jedyną rzeczywistością w sobie ograniczoną przez nicość przyszłości i nicość przeszłości, ale ponownie dostaliśmy się w jej władanie, dodając w pośredni sposób [implicitement] następstwo totalności czasowych, z któ- rych każda byłaby skoncentrowana wokół jakiejś chwili. Jednym słowem, obdarzyliśmy chwilę wymiarem ek-statycznym, ale nie wymazaliśmy jej rów- nież, co oznacza, że utrzymujemy totalność czasową przez bezczasowość; czas, jeśli jest, ponownie staje się snem. Naturalnie zmiana należy do bytu-dla-siebie, ponieważ ten byt jest spon- taniczny. Spontaniczność, o której moglibyśmy powiedzieć: Jest" albo pro- sto wskazać ją, stwierdzając: „ta spontaniczność" powinna dać się zdefinio- wać przez siebie samą, to znaczy, jeśli byłaby fundamentem nie tylko swej nicości bytu, lecz także swego bytu, i że podobnie byt ująłby ją, aby utrwalić ją w tym, co dane. Spontaniczność, która ukazuje sięjako spontaniczność, jednocześnie zostaje zmuszona, by odmówić temu, co zakłada, w przeciw- nym razie jej byt miałby charakter bytu nabytego, a nabyta wartość uwiecz- niłaby się w bycie. Sama odmowa jest też tym, co nabyte, a czego należy odmówić pod groźbą zatopienia się w bezwładnym przedłużaniu swej egzy- stencji. Powiemy, że pojęcia przedłużenia i nabycia sugerująjuż czasowość, i jest to prawda. Ale to, co spontaniczność sama ustala, nabywa przez od- mowę i odmawia przez nabycie, ponieważ nie może ona być bez uczasawia- nia się. Z jej własnej natury wynika brak korzystania z tego, co nabyte, a co ona konstytuuje, realizując sięjako spontaniczność. Nie jesteśmy w stanie inaczej pojąć spontaniczności, jak tylko redukując ją do wymiarów chwili i tak samo zamrażając ją w bycie-w-sobie, to znaczy dopuszczając istnienie czasu transcendentnego. Nadaremnie obiektywizujemy to, czego nie może- my myśleć inaczej niż pod postacią czasowości. oraz to, że nasze expose zawiera wymóg zasady, ponieważ uczasawiamy byt, aby z niego w chwilę potem wyłonić czas; na próżno przypominamy fragment z Kiyfrki, gdzie Kant pokazuje, że spontaniczność bezczasowa nie daje się pojąć, ale nie jest sprzeczna. Wydaje się nam odwrotnie, że spontaniczność, która nie ucieka- łaby od siebie i nie uciekałaby od samej, tej ucieczki, o której moglibyśmy powiedzieć: jest tym. i która pozwoliłaby wyrazić się niezmienną nazwą, byłaby, precyzyjnie mówiąc, sprzecznością i w końcu posługiwałaby się szcze- gólną istotą afirmatywną, wiecznym podmiotem, który nie jest nigdy orzecz- nikiem. I to, mówiąc precyzyjnie, jest właściwym charakterem spontanicz- ności, który konstytuuje nieodwracalne nawet tych ucieczek, ponieważ odkąd pojawia się [apparatt], jest, aby odmówić siebie, i że porządek „pozycja- -odmowa" nie może być odwrócony. Pozycja sama w istocie dokonuje się w odmowie bez dosięgnięcia pełni afirmatywnej, jeśli nie wyczerpałaby się w bycie-w-sobie chwilowym i to jedynie z tytułu odmowy przechodzi w byt w totalności swego spełnienia. Seria jedności „nabyty-odrzucony" mawzmia- nie priorytet ontologiczny, ponieważ zmiana jest po prostu stosunkiem zawartości materialnej w serii. Pokazaliśmy więc czystą nieodwracalność czasowości jako konieczność pod postacią całkowicie pustą i d priori spon- taniczną. Wyłożyliśmy tu założenie, korzystając z projektu spontaniczności, która wydała nam się bliższa naszym czytelnikom. Możemy jednak teraz ponownie rozpatrzyć ten pomysł w perspektywie bytu-dla-siebie, używając naszej własnej terminologii Byt-dła-siebie, który nie trwałby, zawierałby się bez wątpienia w negacji transcendentnego bytu-w-sobie i nicościowania jego własnego bytu pod postacią „odbicia-odbijającego". Ale nicościowanie to stałoby się tym, co dane [un donnę], to znaczy, jeśli weszłoby w posiadanie przygodności [con- tingence] bytu-w-sobie, a byt-dła-siebie zaprzestałby być fundamentem swej własnej nicości, nie byłby niczym więcej jako mającym byt, ale byłby w jed- ności nicościującej pary odbtcie-odbijające. Ucieczka bytu-dla-siebie jest od- mową przygodności, przez ten sam akt, który go konstytuuje jako będący fundamentem swej nicości. Ale ucieczka ta konstytuuje w przygodności to, co uciekło: byt-dla-siebie, któiy uciekł, pozostawiony został na miejscu. Nie wiedziałby, w jaki sposób unicestwić się, ponieważ podążam za nim (jestem nim) [je le suis], ale nie będzie także wiedział, jak być fundamentem swej własnej nicości, ponieważ nie może być inaczej jak w przyszłości: dokonuje się. To, czego trzeba bytowi-dla-siebie jako „obecności wobec..." odpowiada naturalnie totalności czasowości. Totalność ta nie jest nigdy dokonana, jest totalnością, która odmawia i ucieka, jest rozdarciem w sobie w jedności jed- nego wyłonienia, totalnością niedającą się ująć, która w chwili, w której się udziela, jest już poza tym darem z siebie. Tak samo czas świadomości to rzeczywistość-ludzka, która uczasawia sięjako totalność, będąca w niej samej swym czystym nie wy kończeniem, to nicość prześlizgująca się w całość jako to, co pozbawia ją całościowego cha- rakteru [detotalisateur]. Totalność ta, która wybiega poza siebie i jednocze- śnie odmawia siebie, która nie wiedziałaby, jak znaleźć w niej samej termin swego przekraczania, ponieważ jest swym własnym przekroczeniem, i tak, jak się przekracza ku sobie, nie wiedziałaby, w żadnym razie, jak istnieć w granicach chwili. Nie ma nigdy chwili, w której moglibyśmy potwierdzić, że byt-dla-siebie jest, ponieważ, mówiąc dosłownie, byt-dla-siebie nigdy nie jest. I czasowość, z drugiej strony, uczasawia się w całości jako odmowa chwili. III. Czasowość źródłowa i czasowość psychiczna: refleksja Byt-dla-siebie trwa pod postaciąnietetycznej świadomości trwania. Mogę „odczuwać czas, który płynie" i ujmować siebie samego jako jedność na- stępstw. W tym wypadku posiadam świadomość trwania. Świadomość ta jest tetyczną i wyraźnie przypomina poznanie [connaissance], i - podobnie jak trwanie, które się uczasawia pod moim spojrzeniem - jest blisko przed- miotu poznania. Jaki związek może istnieć pomiędzy czasowością źródłową [ła temporałite originelle] i czasowością psychiczną [ła temporałite psy- chique], którą rozpoznaję, odkąd tylko ujmuję sam siebie „w trakcie trwa- nia"? Problem ten prowadzi nas od razu do innego: ponieważ świadomość trwania jest świadomością, która trwa; to pytanie o naturę i prawa tetycznej świadomości trwania powraca w pytaniu o naturę i prawo refleksji. Rzeczy- wiście, to w refleksji czasowość ujawnia się pod postacią trwania psychicz- nego, a wszystkie procesy trwania psychicznego stanowią cechę świado- mości refleksyjnej. Zanim więc zadamy sobie pytanie, w jaki sposób trwanie psychiczne może się konstytuować jako uwewnętrzniony przedmiot refleksji, powinniśmy spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie wstępne, tj. w jaki sposób możliwa jest refleksja dotycząca bytu, który może być jedynie w prze- szłości? U Kartezjusza i Husserla refleksja została ukazana jako pewien typ uprzywilejowanej intuicji, ponieważ ujmuje ona świadomość w akcie teraź- niejszej i chwilowej wewnętrzności. Czy refleksja taka nadal będzie mogła zachować swą pewność, jeśli byt, który ma za zadanie poznawać, jest wo- bec niej przeszły? A ponieważ cała nasza ontologia ma swą podstawę w do- świadczeniu refleksyjnym, to czy refleksja nie ryzykuje tu utraty swych praw? Czy jednak to byt przeszły ma być przedmiotem świadomości refleksyjnej? A sama refleksja, jeśli jest bytem-dla-siebie, czy powinna ograniczać się do ulotnego istnienia i chwilowej pewności [une certitude instantanees]? Refleksja jest bytem-dla-siebie obdarzonym świadomością siebie. Jako że byt-dla-siebie jest już nietetyczną świadomością siebie, przyzwyczailiśmy się opisywać refleksję jako nową świadomość, która pojawia się gwałtow- nie, kieruje ku świadomości poddanej refleksji [conscience reflechie] i żyje w symbiozie z nią. Rozpoznajemy tu starą idea ideae Spinozy. Prócz tego jednak, że trudno jest wytłumaczyć to wyłanianie się ex nihilo świadomości refleksyjnej [la conscience ręflexive], to po prostu niemożliwe wydaje się wyobrażenie sobie jej absolutnej jedności ze świadomością pod- daną refleksji [la conscience reflechie], jedności, która sama umożliwia przy- jęcie zasad i pewności intuicji refleksyjnej [l'intuition reflexive\ W istocie nie wiedzielibyśmy, w jaki sposób zdefiniować tutaj esse tego, co poddane refleksji jako percipi, ponieważ właśnie jego byt jako taki nie potrzebuje być postrzegany, aby istnieć. A jego pierwszy kontakt z refleksją nie może być stosunkiem jednoczącym przedstawienie [representation] z podmiotem myś- lącym. Jeśli istnienie poznane [l'existant connu] musi posiadać jednakową godność bytu jak istnienie poznające [l'existant connaissant], to w gruncie rzeczy relacja tych dwóch typów istnień powinna być opisywana z perspek- tywy realizmu naiwnego. W ten sposób zbliżamy się od określenia zasadni- czego problemu realizmu, a mianowicie: w jaki sposób te dwie jednostki, całkowicie oddzielone, niezależne i wyposażone w wystarczającą ilość bytu, którą Niemcy nazywają Selbststdndigkeit, mogą podtrzymywać relacje mię- dzy sobą, a szczególnie ten typ relacji wewnętrznej, który nazywamy świa- domością? Jeśli najpierw będziemy rozumieć refleksję jako świadomość au- tonomiczną, to potem nigdy już nie będziemy mogli ponownie powiązać jej ze świadomością poddaną refleksji [la conscience reflechie]. Zawsze będą dwie, a jeśli, co jest nieprawdopodobne, świadomość refleksyjna byłaby świadomością świadomości poddanej refleksji, mogłoby to być jedynie po- wiązanie zewnętrzne między tymi dwoma typami świadomości. Co najwyżej moglibyśmy sobie wyobrazić, że refleksja oddzielona w sobie posiada jako wyobrażenie [image] świadomość poddaną refleksji, ale w ten sposób popad- libyśmy w idealizm. Świadomość refleksyjna, a w szczególności również cogito, utraciłyby swą pewność, otrzymując w zamian jedynie pewne praw- dopodobieństwo, które, co więcej, niezbyt dobrze poddawałoby się definio- waniu. Trzeba więc sprawić, aby refleksja została ujednolicona dzięki powią- zaniu bytu z tym, co poddane refleksji, a więc aby świadomość refleksyjna była świadomością poddaną refleksji. Z drugiej jednak strony nie może być tu mowy o całkowitym utożsamie- niu tego, co refleksyjne, z tym, co poddane refleksji. W takim wypadku zaginęłoby natychmiast zjawisko refleksji [le phenomene de reflexion], po- zostałaby jedynie złudna dwoistość relacji odbicie-odbijające [reflet-refletant]. Mowa tu po raz kolejny o tym rodzaju bytu, który definiuje byt-dla-siebie: aby być bezsprzecznie oczywistą, refleksja wymaga by to, co refleksyjne, było tym, co poddane refleksji. Aczkolwiek tam, gdzie refleksja jest pozna- niem, to, co poddane refleksji, [le rejlechi] winno być przedmiotem dla tego, co refleksyjne [le reflexif\ a to zakłada bytowe rozdzielenie. Tym samym konieczne jest, aby to, co refleksyjne, jednocześnie było i nie było tym, co poddane refleksji. Tę ontologiczną strukturę odkryliśmy już w centrum bytu- -dla-siebie [au coeur du pour-soi], choć nie miała tam ona oczywiście tego samego znaczenia. W odniesieniu do obu członów zarysowanej dwoistości, to znaczy w odniesieniu do tego, co odbite [reflete], i tego, co odbijające [ręfletant], zakładała bowiem radykalną Unselbststdndigkeit, to znaczy tak wielką niezdolność do oddzielnego ukonstytuowania się, że sama ta dwoistość ustawicznie pozostawała czymś zanikającym, zaś każdy z tych członów, konstytuując się dla innego, sam stawał się tym innym. W przy- padku refleksji wygląda to inaczej, ponieważ odbicie-odbijające tego, co pod- dane refleksji, istnieje dla odbicia-odbijającego tego, co refleksyjne. Innymi słowy, dla bytu refleksyjnego byt poddany refleksji jest zjawiskiem, nie prze- stając być świadkiem samego siebie. Z kolei byt refleksyjny jest świadkiem bytu poddanego refleksji, nie przestając być dla samego siebie zjawiskiem. Dla bytu refleksyjnego, byt poddany refleksji - nawet jeśli odbija się w sobie samym - jest zjawiskiem; byt refleksyjny może zaś być świadkiem tylko o tyle, o ile jest świadomością bytu, to znaczy dokładnie w tej mierze, wjakiej świadomością bytu jest również ten świadek, którym dla odbijające- go jest odbicie. Tak więc to, co poddane refleksji, i to, co refleksyjne, zmie- rza do Selbststdndigkeit, a nic, które je dzieli, różnicuje je na głębszym po- ziomie niż nicość bytu-dla-siebie, która oddziela odbicie od odbijającego. Trzeba jedynie dodać, że po pierwsze refleksja jako świadek może posiadać byt jako świadek jedynie w zjawisku i za jego sprawą, co oznacza, że świa- dekjest głęboko ugodzony w swoim bycie przez swoją refleksyjność, a jako taki nie może nigdy osiągnąć Selbststdndigkeit, do której zmierza, ponieważ wywodzi on swój byt ze swego zadania, a zadanie z bytu-dla-siebie podda- nego refleksji; po drugie, że to, co poddane refleksji, jest przez tę refleksję głęboko odmienione w tym sensie, że jest świadomością siebie jako podda- nej refleksji świadomości tego czy innego transcendentnego fenomenu. Wie, że ktoś na niego patrzy. Najlepiej byłoby - aby użyć sugestywnego obrazu - porównać go do człowieka, który pisze, siedząc pochylony nad stołem i wie, że jest obserwowany przez kogoś, kto znajduje się za nim. W pewnym sen- sie ma on już świadomość siebie samego jako posiadającego jakieś poza nim, lub raczej zarys tego, co poza nim, co oznacza, że sam czyni się „przedmio- tem dla..." tak, że jego poczucie tego, co poddane refleksji, jest nierozłączne od tego, co refleksyjne, i istnieje gdzieś, w pewnej odległości od niego same- go, w świadomości, która poddaje go refleksji. W tym sensie posiada on Selbststdndigkeit w tej samej mierze, co sam byt refleksyjny [le reflexif lui- -meme). Husserl mówi nam, że to, co poddane refleksji, „ujawnia sięjako będące już przed refleksją". Nie możemy jednak dopuścić tutaj do błędu: Selbststdndigkeit tego, co nie jest przedmiotem refleksji [1'irreflechi] w re- lacji do każdej możliwej refleksji nie przechodzi na poziom zjawiska refleksji, ponieważ zjawisko właśnie traci swój charakter tego, co nie jest przedmio- tem refleksji. Stać się przedmiotem refleksji, oznacza dla świadomości ulec głębokiej modyfikacji w bycie i utracić właśnie ową Selbststdndigkeit, którą posiadała jako pozorną totalność relacji „odbite-odbijające" [refłetee-refle- tante]. W końcu, w miarę jak nicość oddziela to, co poddane refleksji, od tego, co refleksyjne, nicość ta, która nie może brać swego bytu z siebie samej, musi „być jako była" [etre ete]. Rozumiemy przez to, że jedynie struktura bytu jednorodnego [unitaire] może być jego własną nicością, pod postacią mającej być [d'avoir a 1'etre]. W istocie ani to, co refleksyjne, ani to, co poddane refleksji, nie może rządzić tą oddzielającą nicością. Jednakże reflek- sja jest bytem, takjakniepoddany refleksji byt-dla-siebie. Nie jest ona dodat- kiem do bytu, ale bytem, który ma być [a a etre] swą własną nicością. Nie jest to pojawienie się [apparition] nowej świadomości, nakierowanej na byt- -dla-siebie, ale pewna wewnątrzstrukturalna modyfikacja, której byt-dla-sie- bie dokonuje w sobie, jednym słowem, to sam byt-dla-siebie, który umożli- wia swoje istnienie na sposób relacji tego, co refleksyjne, i tego, co poddane refleksji, zamiast bycia po prostu na zasadzie relacji odbicie-obijające, tym nowym rodzajem bytu, który pozwala zresztą zaistnieć relacji typu odbicie- -odbijające ze względu na pierwotną wewnętrzną strukturę. To, co poddaje mnie refleksji, to nie jakiś czysty pozaczasowy ogląd, tym czymś jestem „ja", który trwam, zaangażowany w krąg mojej sobości [circuit de mon ipseite], w zagrożeniu wewnątrz świata, wraz z mą historycznością. Mó- wiąc wprost, historyczność ta, ów byt w świecie, a także krąg sobości, przy- zywane są przez ów byt-dla-siebie, którym jestem na zasadzie rozdwojenia refleksyjnego. Jak już stwierdziliśmy, refleksja jest oddzielona od swego przedmiotu przez nicość. Podobnie zjawisko refleksji to nicościowanie bytu-dla-siebie, które nie pojawia się w nim z zewnątrz, ale którym on ma być [qu 'U a a etre]. Skąd pochodzi nicościowanie? Jaka może być jego przyczyna? W wyłanianiu się bytu-dla-siebie jako obecności w bycie zachodzi pier- wotne rozproszenie: byt-dla-siebie zatraca się na zewnątrz, w bezpośredniej bliskości bytu-w-sobie i w trzech ek-stazach czasowości. Poza sobą samym i w bezpośredniej bliskości siebie, ów byt-dla-siebie jest ek-statyczny, ponie- waż musi poszukiwać swego bytu poza sobą, w odbijającym, jeśli ono odbija, a w odbiciu, jeśli ustanawia sięjako odbijające. Wyłanianie się bytu-dla-siebie potwierdza porażkę bytu-w-sobie, który nie mógł być swą własną podstawą. Refleksja stanowi stałą możliwość bytu-dla-siebie jako próba powtórnego zaję- cia bytu. Dzięki refleksji byt-dla-siebie, który zatraca się poza sobą, usiłuje zająć miejsce wewnątrz swego bytu, co stanowi kolejną próbę ustanowienia siebie; oznacza to dla niego bycie dla siebie samego tym, czym jest. Jeśli w rzeczywistości quasi-dwoistość odbicia-odbijającego okazywała się dla świad- ka, którym sama była. nazbyt nieprzenikniona, byłaby dla siebie samej tym, czym jest. Ostatecznie chodzi więc o przekroczenie bytu, który wymyka się sobie, będąc tym, czymjest, na sposób niebycia; chodzi o przekroczenie bytu, który przepływa i mija, będąc swoim własnym przepływaniem i mijaniem - bytu, który umyka między palcami. Chodzi o to, by uczynić z niego to, co dane, jako że to, co dane, wreszcie jest tym, czym jest. Chodzi o skupienie w jednym spojrzeniu tej niedopełnionej całości, która jest całością tylko dlate- go, że sama dla siebie jest swym niedopełnieniem. Chodzi o wymknięcie się z dziedziny nieustannego odsyłania, które ma być odsyłaniem nawet dla same- go siebie. Wreszcie chodzi o to, by - skoro udało się wyjść poza ten łańcuch odsyłania do czegoś innego - doprowadzić do tego, że będzie ono istniało jako odsyłanie już znane [renvoi vu], czyli odsyłanie, które jest tym, czym jest. Jednocześnie jednak byt, który ponownie zaczyna stanowić fakt, to znaczy, który przyrównuje się do bytu przypadkowego po to, by tę przypadkowość ocalić, ustanawiając ją, powinien sam być tym, co ponownie zaczyna stano- wić i ustanawiać, tym, co ratuje przed ek-statycznym rozproszeniem. Moty- wem refleksji jest równoległa i zdwojona próba obiektywizacji i interioryzacji. Bycie-refleksja ma być byciem wobec samego siebie w charakterze przedmio- tu-w-sobie, w absolutnej jedności procesu interioryzacji. Wysiłek, aby być w sobie samym swym własnym fundamentem, aby po- chwycić i zdominować swą własną ucieczkę w wewnętrzność, aby w końcu być tą ucieczką, zamiast uczasawiać ją jako ucieczkę, która sama ucieka, musi skończyć się porażką. To właśnie ta porażka jest tym, co nazywamy refleksją. Byt, który zatraca się, sam jest tym bytem, który powraca, ma być tym po- wrotem na sposób bycia, które przynależy do niego, to znaczy na sposób bytu-dla-siebie, a więc ucieczki. To jako byt-dla-siebie, byt-dla-siebie będzie próbował być tym, czym jest, albo, jeśli wolimy, będzie dla siebie tym, czym jest byt-dla-siebie. Podobnie refleksja albo próba powrotu bytu-dla-siebie przez nawrót do siebie prowadzi do pojawienia się [apparition] bytu-dla-siebie wo- bec bytu-dla-siebie. Byt, który chce stanowić podstawę w bycie, sam jest podstawą wyłącznie swej własnej nicości. Jedność znajduje się więc w znico- ściowanym bycie-w-sobie [en-soi neantise]. Jednocześnie powrót bytu do siebie może jedynie wyobrażać dystans między tym, co powraca, i tym, ku czemu odbywa się powrót. Ow powrót do siebie jest wyrwaniem siebie po to, by powrócić, i to ten powrót wydaje się nicością refleksyjną [le neant reflexif\. Konieczność struktury bytu-dla-siebie wymaga bowiem, aby mógł on ponow- nie wrócić w swym bycie jedynie jako byt, który sam istnieje pod postacią bytu-dla-siebie. Tak samo byt, który kieruje tym powrotem, musi stanowić 0 sobie na sposób bytu-dla-siebie, a byt, który ma powrócić, musi istnieć jako byt-dla-siebie. Oba wymienione byty muszą być tym samym bytem, ale właśnie w taki sposób, że powracają. Czyni się on istniejącym pomiędzy sobą i sobą [U jait exister entre soit et soit], w jedności bytu, w absolutnym rozdzieleniu. Zjawisko refleksji jest zatem stałą możliwością bytu-dla-siebie, ponieważ re- fleksyjne rozszczepianie się [la scissiparite] jest możliwością bytu-dla-siebie, który został poddany refleksji. Wystarczy bowiem, by byt-dla-siebie, rozumia- ny jako odbijający, konstytuował się dla niego jako świadek tego konkretnego odbicia [temoin du reflet], zaś byt-dla-siebie, rozumiany jako odbicie [reflet], konstytuował sięd/a niegojako odbicie tegoż odbijającego. Refleksjajako wysiłek odzyskania bytu-dla-siebie przez byt-dla-siebie, który jest na sposób niebycia, jest pośrednim stadium nicościowania między egzystencją bezwarunkowego bytu-dla-siebie a egzystencją dla innego [autrui] jako akt odzyskania bytu-dla- -siebie przez byt-dla-siebie. którym nie jest na sposób niebycia1. Czy tak opisana świadomość może być ograniczona w swych prawach 1 swej doniosłości przez fakt, że byt-dla-siebie uczasawia się? Nie sądzimy. 1 Odnajdujemy tu „rozdwojenie równości w sobie samym", z którego Hegel czyni sedno świadomości. Jednakże rozdwojenie to, zamiast prowadzić, jak w Fenomenologii ducha, w stronę wyższego związku, jedynie drąży głębiej i nieodwołalnie nicość, która oddziela świadomość od siebie. Świadomość jest heglowska, ale to jest jej największa iluzoryczność. Aby zrozumieć fenomen refleksji wjego relacjach z czasowością, należy wyróżnić dwa rodzaje refleksji: refleksja może być czysta [la reflexion pure] lub nieczysta [la reflexion impure]. Refleksja czysta, prosta obecność reflek- syjnego bytu-dla-siebie w bycie-dla-siebie poddanym refleksji, jest zarazem pierwotną formą refleksji i jej formą idealną; formą, dzięki której ujawnia się refleksja nieczysta, a także formą, która nigdy nie jest wpierw dana i do której należy dojść dzięki pewnemu rodzajowi katharsis. Refleksja nieczysta albo współwinna [complice], o której powiemy później, obejmuje refleksję czystą, choć ją przekracza, ponieważ sięga dalej swymi roszczeniami. Jakie są rzeczywiste zasady refleksji czystej? Takie oczywiście, że to, co refleksyjne, y es £ poddane refleksji. Wychodząc od tego, nie będziemy mogli w żaden sposób uprawomocnić refleksji. Z natury rzeczy jednak to, co reflek- syjne, jest tym, co poddane refleksji, aczkolwiek pod postacią „niebycia-by- tem-w-sobie". Ukazuje to dobrze fakt, że to, co poddane refleksji, nie jest oczywiście przedmiotem, ale niby-przedmiotem refleksji. W istocie świado- mość poddana refleksji nie ukazuje się jeszcze jako zewnętrzna wobec refleksji, to znaczy nie ukazuje sięjako byt, o którym możemy „mieć zdanie", ze wzglę- du na który możemy dokonać powrotu, zwiększać lub zmniejszać dystans, który odeń oddziela. Aby świadomość refleksyjna była „punktem widzenia z zewnątrz" i aby refleksja mogła ukierunkować się wobec siebie, refleksyjne nie powinno być tym, co poddane refleksji na sposób niebycia tym, czym nie jest. To rozszczepienie będzie mogło dokonać się jedynie w egzystencji dla innego. Refleksja jest poznawaniem, to nie ulega wątpliwości, ma charakter pozycyjny; potwierdza świadomość poddaną refleksji. Jednak każde potwier- dzenie, jak zobaczymy to wkrótce, jest uwarunkowane negacją: potwierdzać ten przedmiot, to zarazem przeczyć, bym ja nim był. Znać, to czynić się innym. Otóż właśnie refleksyjność może wydarzyć się jedynie jako to, co poddane refleksji, ponieważ ona jest-by-być [est-pour-etre] tym, co poddane refleksji. Jej potwierdzeniem jest zatrzymanie się w drodze, ponieważ negacja nie reali- zuje się w całości. Nie oddziela się więc od tego, co poddane refleksji, i nie może go obejmować „punktem widzenia". Jego poznanie jest totalne [totali- taire], jej intuicja jest oślepiająca, bez punktu wyjścia ani punktu powrotu. Wszystko dane jest jednocześnie w pewnego rodzaju absolutnej bliskości. To, co nazywamy zwyczajowo poznaniem, zakłada wyjaśnienia, plany, porządek, hierarchię. Nawet zasady matematyczne odkrywane są w relacji do innych prawd, z pewnymi konsekwencjami; nigdy nie ujawniają się ze wszystkimi swymi cechami jednocześnie. Aczkolwiek refleksja, która dostarcza nam tego, co jej poddane nie jako dane, ale jako byt, którym mamy być w gmatwaninie bez oparcia, jest poznaniem pozbawionym granic, bez wytłumaczenia. Jedno- cześnie, nigdy nie jest zaskoczona przez siebie samą, nie uczy nas niczego, jedynie ustanawia. W poznaniu przedmiotu transcendentnego zachodzi w isto- cie, odbycie przedmiotu, a przedmiot odkryty może nas rozczarować [dece- voir] albo zaskoczyć. W odkryciu refleksyjnym istnieje byt, który został już odkryty w swym bycie. Refleksja ogranicza się, sprawiając, że istnieje dla siebie to odkrywanie; byt odkryty nie ujawnia sięjako to, co dane, ale w cha- rakterze ,już odkrytego". Refleksja jest raczej rozpoznawaniem niż poznawa- niem [connaissance]. Implikuje przedrefleksyjne rozumienie tego, co pragnie pozyskać jako podstawowa zasada pozyskiwania. Jeśli jednak to, co refleksyjne, yes/ tym, co poddane refleksji, jeśli taka jedność bytu zakłada i ogranicza zasady refleksji, należy dodać, że to, co re- fleksyjne, samo jest swą przeszłością i swą przyszłością. Niewątpliwie więc to, co refleksyjne, jakkolwiek ciągle ograniczone przez totalność tego. co pod- dane refleksji, którym jest na sposób niebycia, rozciąga swe apodyktyczne prawa na tę samą totalność, którą jest. W ten sposób refleksyjny podbój [ła conąuete reflexive] Kartezjusza, cogito, nie może być ograniczany ze względu na nieskończenie małą chwilę. Tyle, swoją drogą, mogliśmy powiedzieć o fak- cie, że myś/jest aktem, który angażuje przeszłość i który czyni się zapowiedzią przyszłości. Wątpię, więc jestem, mówi Kartezjusz. Ale co pozostałoby z wąt- pienia metodycznego, jeśli moglibyśmy je sprowadzić do wymiaru chwili? Być może zawieszenie sądu? Jednakże zawieszenie sądu to nie tyle, co wątpienie, to jedynie pewna niezbędna struktura. Aby zaistniało wątpienie, to zawieszenie musi być zakładane przez niewystarczalność zasad twierdzeń lub negacji - a to odsyła do przeszłości - a także musi ono być zdecydowanie podtrzymywane aż do pojawienia się nowych składników, co też jest już założeniem przyszło- ści. Wątpienie ujawnia się w podstawie rozumienia przedontologicznego po- znania i w warunkach dotyczących prawdy. Rozumienie to i jego warunki, które przekazują wątpieniu całe jego znaczenie, wprowadzają totalność rze- czywistości-ludzkiej i jej byt do świata, zakładają istnienie przedmiotu poznania i wątpienia, to znaczy transcendentnej trwałości w czasie uniwersalnym; wąt- pliwość jest więc postępowaniem skrępowanym, kanałem, który reprezentuje jeden z rodzajów bytu-w-świecie rzeczywistości-ludzkiej. Odkryć siebie jako wątpiącego, to odkryć siebie wcześniej niż siebie w przyszłości, która ukrywa cel, zawieszenie i znaczenie tego wątpienia, poza sobą w przeszłości, która ukrywa motywy konstytutywne wątpienia i jego etapy poza sobą w świecie jako obecności w przedmiocie, o którym wątpimy. Podobne uwagi dotyczyły- by jakiegokolwiek sądu refleksyjnego, np.: czytam, śnię, postrzegam, działam. Albo też muszą nas one doprowadzić do odmowy bezsprzecznej oczywistości danej w refleksyjności. Zatem dotyczące mnie samego poznanie pierwotne rozpada się w tym, co prawdopodobne, sama moja egzystencja jest jedynie prawdopodobieństwem, ponieważ mój byt-w-chwili nie jest bytem - chyba żeby rozciągnąć prawa refleksji na całość tego, co ludzkie [totalite humain\ to znaczy na jej przeszłość, przyszłość, na teraźniejszość, na przedmiot. Reflek- sja, jeśli dobrze to pojęliśmy, to byt-dla-siebie, który dąży do ponownego ujaw- nienia jako wiecznie niedokończona totalność. Oznacza to uznanie jawności bytu, który sam jest swym własnym odkryciem. Skoro byt-dla-siebie ucza- sawia się, wynika z tego po pierwsze, że refleksja, jako rodzaj bycia bytu- -dla-siebie, musi mieć charakter czasowy i że sama jest swą przeszłością i przyszłością; po drugie, że z natury rozciąga swe prawa i swą pewność na możliwość tego, że jestem, oraz możliwość - w przeszłości - tego, że byłem. To, co refleksyjne, nie wywodzi się z tego, co poddane refleksji chwilowej, a co samo nie jest chwilowe. Nie oznacza to, że refleksyjne jest znane wraz ze swą przyszłością, a przyszłość tego. co poddane refleksji wraz ze swą prze- szłością, przeszłością świadomości, którą trzeba poznać. Przeciwnie - to przez przyszłość i przeszłość refleksyjne i poddane refleksji różnicują się w jedności ich bytu. Przyszłością tego, co refleksyjne [rejłexif\ jest w istocie jedność własnych [propres] możliwości, którym to, co refleksyjne [rejlexif\ ma być jako to, co refleksyjne [rejlexif]. Jako taki nie będzie wiedział, jak objąć świadomość przyszłości tego, co poddane refleksji. Podobne uwagi dotyczyłyby także przeszłości tego, co refleksyjne, co opiera się na przeszłości pierwotnego bytu-dla-siebie. Ale refleksja, jeśli czerpie swe znaczenie z przy- szłości i przeszłości, jako teraźniejszość zanika w ucieczce, istniejąc na spo- sób ek-statyczny w ciągu całej tej ucieczki. Innymi słowy, byt-dla-siebie, który czyni się istniejącym na sposób rozdzielenia tego, co refleksyjne, jako bytu-dla-siebie, czerpie swój sens z własnych możliwości oraz własnej przy- szłości; w tym znaczeniu refleksja jest zjawiskiem diasporycznym, ale za- wsze jako obecność w sobie, będąc uobecniającą się teraźniejszością we wszystkich wymiarach ek-statycznej natury. Możemy powiedzieć, że zosta- je nam do rozpatrzenia kwestia dotycząca tego, dlaczego refleksja, pragnąc być tak pewną i niekwestionowaną, może popełniać tak wiele błędów, w tym dotyczących przeszłości, co do której przyznaje sięjej prawo poznania. Twier- dzę, że refleksja nie popełnia żadnego błędu tam. gdzie dotyczy przeszłości pojmowanej jako to, co nawiedza teraźniejszość pozbawioną tego, co stema- tyzowane. Dopóki mówię: „Czytam, wątpię, mam nadzieję etc", jak to poka- zaliśmy, wybiegam daleko poza swą teraźniejszość ku przeszłości. Otóż w żadnym z tych przypadków nie mogę się mylić. Oczywistość refleksji nie wywołuje wątpliwości tam, gdzie pojmuje ona dokładnie przeszłość, tak jak objawia się ona świadomości refleksyjnej, którą ma być. Jednak z drugiej strony, popełniając niejeden błąd w przypominaniu sobie na sposób refleksyj- ny swych przeszłych uczuć lub myśli, okazuje się, że to, czym jestem w ho- ryzoncie pamięci, jest teraźniejszym przeświadczeniem, że nie jestem już więcej swą przeszłością, ale jątematyzuję. Nie mamy nic więcej do dodania w kwe- stii dotyczącej aktu refleksji. Refleksja jest w ten sam sposób świadomością trzech typów ek-statycz- nych. Jest ona nietetyczną świadomością upływu i tetyczną świadomością trwania. Wobec niej przeszłość i teraźniejszość tego, co poddane refleksji, zaczynają istnieć jako to, co pozornie zewnętrzne, co oznacza, że nie są one tylko na nowo ujmowane w jedności bytu-dla-siebie, który wyczerpuje ich byt, mając być, lecz także dla bytu-dla-siebie, który jest od nich oddzielony przez nicość, dla bytu-dla-siebie, który - choć istniejący wraz z nimi w jed- ności bytu - nie ma być ich bytem. Wobec niej także przemijanie zmierza do bytu jako zarys tego, co zewnętrzne w immanencji. Czysta refleksja odkry- wa swą czasowość jedynie w swej pieiwotnej niesubstancjalności, w sw!ej odmowie bycia-w-sobie; odkrywa możliwości jako możliwości pozbawione ukierunkowania z powodu wolności bytu-dla-siebie, odkrywa teraźniejszość jako transcendencję, a jeśli przeszłość wydaje sięjej bytem-w-sobie, to wciąż jest fundamentem teraźniejszości. Refleksja odkrywa w końcu byt-dla-siebie wjego całości pozbawionej całościowego charakteru,jako nieporównywal- ną indywidualność, którą sama jest, na sposób mającej być; odkrywa go jako „to, co poddane refleksji" w sensie ścisłym, ten byt, który jest jedynie sobą, który jest zawsze tym „sobą" [soi] w oddaleniu od siebie, w przyszłości, w przeszłości, w świecie. Refleksja pojmuje zatem czasowość jako to, co odkrywa się tak, jak jedyny i nieporównywalny byt sobości [ipseite], to zna- czy jako histoiyczność. Trwanie psychologiczne, które znamy oraz z którego korzystamy jako z następstwa czasu, staje w opozycji do historyczności. Jest to w istocie konkretna osnowa [le tissu] psychicznej jedności upływu. Przykładowo „ra- dość" to zorganizowana forma, która pojawia się po smutku, wobec upoko- rzenia, jakiego doznałem wcześniej. To pomiędzy jednością upływów, jako- ści, stanów, aktów ustanawiają się jednocześnie relacje „przed" i „po", a są to te jedności, które mogą także służyć do określania czasu. Podobnie, świa- domość refleksyjna człowieka-w-świecie znajduje się, w swej codziennej egzystencji, twarzą w twarz z przedmiotami psychicznymi, które są tym, czym są, które ukazują się w ciągłym paśmie naszej czasowości jako wzory i motywy na tkaninie i które następują po sobie, tak jak rzeczy w rzeczy- wistości uniwersalnego czasu, to znaczy zajmując swoje miejsce bez utrzy- mywania między nimi innych stosunków, jak czysto zewnętrzne relacje na- stępstwa. Mówimy o radości, którą mam lub którą miałem, mówimy, że to moja radość, tak jak gdybym był jej fundamentem i jak gdyby odrywała się ona ode mnie jak „zamknięte mocli" u Spinozy, które rozgałęziają się u pod- stawy atrybutu. Mówimy nawet, że doświadczam tej przyjemności, jak gdy- by miała ona odcisnąć się niczym trwały wzorzec na tkaninie mej czasowo- ści, lub jeszcze lepiej, jak gdyby teraźniejszość tych odczuć we mnie, idei i stanów była rodzajem szerokiej panoramy wydobytych na jaw zjawisk. Nie moglibyśmy nazwać złudą tego psychicznego trwania ukonstytuowanego przez konkretny przepływ autonomicznych struktur, to znaczy - reasumując - w wyniku następstwa faktów psychicznych, faktów świadomości - to w istocie ich realność tworzy przedmiot psychologii; praktycznie, to na po- ziomie faktów psychicznych ujawniają się konkretne relacje pomiędzy ludź- mi, takie jak wzajemne żądania, zazdrość, urazy, podszepty, podstępy, prze- moc etc. Jednakże niezrozumiałe jest, że byt-dla-siebie tego, co nie zostaje poddane refleksji, który „podlega historii" w swoim wyłanianiu się, sam był własną wartością, stanami i aktami. Jego bytowa jedność rozsypałaby się w wielości istnień zewnętrznych, zapadając się jedno w drugie, a ontologicz- ny problem czasowości pojawiłby się na nowo, utracilibyśmy, pozbawieni środków, możliwość, by znów problem bytu-dla-siebie był swą czystą prze- szłością. Absurdem byłoby wymagać od mojej radości, aby była smutkiem, który jąpoprzedzil, nawet na sposób „niebycia" nim. Psychologowie ocenia- ją niepełny obraz ek-statycznej egzystencji, ponieważ jak podkreślają, fakty psychiczne są relatywne wobec siebie nawzajem, a grzmot burzy słyszany po długiej ciszy jest odbierany jak „grzmot burzy po długiej ciszy". Tak rze- czywiście jest, choć psychologowie wzbraniają sobie wyjaśnienia relatyw- ności w następstwie [dans la succesioń], odejmując od niego całą ontoło- giczną podstawę. W rzeczywistości, jeśli ujmowalibyśmy byt-dla-siebie wjego historyczno ści, trwanie psychiczne rozproszyłoby się. Stany, warto- ści, akty zniknęłyby, pozostawiając miejsce bytowi-dla-siebie jako takiemu, który ukazuje sięjako niepowtarzalnajednostkowość [l'individualite uniąue], której proces historyzacji jest niepodzielny. To on przepływa, to on nazywa się od podstawy przyszłości, która staje się coraz cięższa od ciężaru prze- szłości, którą on był, to on historyzuje swą sobość [ipseite], a my wiemy, że on jest, na podstawowy lub pozbawiony refleksji sposób, świadomością świata, a nie samego siebie. Wartości, stany zdołałyby być bytami w jego bycie (w tym znaczeniu, w jakim jedność upływu radości byłaby „treścią" lub „faktem" świadomości). Istnieją w nim jedynie wewnętrzne kolory, które nie mają miejsca i które są wyłącznie nim, jako bytem będącym dla siebie, który nie może być uchwycony poza sobą. W teraźniejszości dostrzegamy dwie czasowości: czasowość pierwotną, której czasowoscia7e.5te.smy, oraz czasowość psychiczną, która ujawnia się zarazem jako niezgodna ze sposobem bycia naszego bytu i jako rzeczywistość intersubiektywna, przedmiot nauki, cel działań ludzkich (na przykład, gdy robię wszystko, aby „zostać pokochanym" przez Annę, aby jej „ofiarować miłość do mnie"). Owa psychiczna czasowość, w oczywisty sposób po- chodna, nie może bezpośrednio wywodzić się z czasowości pierwotnej; nie konstytuuje ona bowiem niczego innego, jak tylko siebie samej. Co się tyczy czasowości psychicznej, jest ona niezdolna do ustanawiania siebie, gdyż jest jedynie porządkiem następstwa faktów. Zresztą czasowość psychiczna nie mogłaby ukazać się w bycie-dla-siebie niepoddanym refleksji [pour-soi irrefłe- chi], który jest czystą teraźniejszością ek-statyczną w świecie. Ujawnia się ona w refleksji i to refleksja musi ją uprawomocniać. Ale jakże refleksja mo- głaby to uczynić, skoro sama jest bezwarunkowo odkrywana przez histo- ryczność, którą jest? Należy tutaj odróżnić refleksję czystą [ła reflexion pure] od refleksji nie- czystej [ła reflexion impure] lub konstytutywnej, ponieważ to refleksja nie- czysta ustanawia następstwo faktów psychicznych czy też psyche. To, co jako pierwsze udziela się w życiu codziennym, to refleksja nieczysta czy też kon- stytutywna, wciąż obejmująca sobą refleksję czystą jako jej pierwotną struk- turę. Powinno być to rozpatrywane wyłącznie w odniesieniu do następstwa zmiany, której refleksja dowodzi sama w sobie, a która występuje pod posta- cią katharsis. Tym, co wydaje się nam istotne, jest opis refleksji nieczystej jako będącej konstytucją i odkrywaniem się czasowości psychicznej. Refleksja, jak to widzieliśmy, jest typem bytu. w którym byt-dla-siebie jest dla bytu-w-sobie tym, czym jest. Refleksja nie jest więc kapryśnym wyłanianiem się w czystej indyferencji bytu, ale ustanawia się w perspekty- wie pewnego dla. Widać też stąd, że byt-dla-siebie jest bytem, który w swym bycie jest fundamentem bytu-dla. Znaczeniem refleksji jest więc jej byt-dla. W szczególności, refleksja jest nicościującym siebie przedmiotem refleksji, dla odzyskania siebie samej. W tym sensie refleksja mająca być przedmiotem refleksji wymyka się bytowi-dla-siebie, którym jest jako refleksja pod posta- cią „mającej być". Gdyby to, co jest przedmiotem refleksji, które ma być, miało być jedynie dla bytu, umknęłoby w bycie-dla-siebie, by go odnaleźć w ten sposób, w jaki ten byt przybiera cechy, będąc skazanym na bycie sobą. Mamy tu do czynienia z tym, co stanowi istotę czystej refleksji. Acz- kolwiek refleksja nieczysta, która jest pierwszym i spontanicznym (choć nie pierwotnym) ruchem refleksyjnym, jest-dla-bytu będącego przedmiotem re- fleksji jako byt-w-sobie. Jej motywacja znajduje się w niej samej w podwój- nym ruchu - który opisaliśmy - uwewnętrznienia i obiektywizacji: pojąć to, co jest przedmiotem jej refleksji jako byt-w-sobie po to, by być bytem tego bytu-w-sobie, który pojmujemy. Refleksja nieczysta zostaje pojęta na pod- stawie przedmiotu refleksji jako takiej, jedynie w kręgu sobości [circuit d ipseite], gdzie ustanawia się w natychmiastowej relacji z bytem-w-sobie, którym ma być. Z drugiej strony tym bytem-w-sobie, którym ona ma być, jest przedmiot refleksji jako to, co refleksyjne, który próbuje uchwycić jako będący bytem-w-sobie. Oznacza to, że istnieją trzy stany w refleksji nieczy- stej: refleksyjne, przedmiot refleksji i byt-w-sobie, którym refleksyjne ma być jako byt-w-sobie i którym byłby przedmiot refleksji, który jednak nie jest niczym innym jak tym, co jest dla obrazu refleksyjnego. Ten byt-w-sobie jest szkicem refleksji tego, co jest przedmiotem refleksji dla-siebie. Refleksja ta przekracza przedmiot refleksji, aby go ponownie ustanowić, jest ona ni- czym projekcja w bycie-w-sobie tego, co jest przedmiotem dla-siebie, ozna- cza to tyle, że jego byt nie jest bytem, ale byłym bytem [etre-ete] jak nicość. Refleksja jest przedmiotem refleksji jako czysty przedmiot refleksji. Odkąd refleksja ogniskuje punkt widzenia na swym przedmiocie, odkąd wychodzi ona z oślepiającej intuicji, pozbawiona kształtu, to, co jest przedmiotem re- fleksji, ukazuje się pozbawione obrazu tego. co refleksyjne. Z chwilą gdy pojawia się jako niebędąca tym. co jest przedmiotem refleksji, a także jako determinujące to, czymjest, refleksja ukazuje byt-w-sobie zdolny do bycia zdeterminowanym, określonym poza tym, co jest jej przedmiotem. Ów byt- -w-sobie albo też cień, który przedmiot refleksji wprowadził za sobą do bytu, jest tym, czym refleksyjne ma być jako to, czymjest sam przedmiot refleksji. Nie koresponduje to w żaden sposób z wartością tego, co jest przedmiotem refleksji, a co się jej poddaje we wszechogarniającej i niezróżnicowanej intui- cji. Nie porównuje się także z wartością, która nawiedza to, co refleksyjne, jako nietetyczną nieobecność i jako to, co jest dla świadomości refleksyjnej, będąc niepozycyjną świadomością siebie. Jest to przedmiot niezbędny każdej refleksji; wystarczy, że się jedynie wyłoni, a refleksja rozpatruje to, co jest przedmiotem refleksji jako przedmiot. To ta sama decyzja, dzięki której re- fleksja skłania się do uznania tego, co jest przedmiotem refleksji za przed- miot, który ukazuje byt-w-sobie jako jego transcendentną obiektywizację. Akt, dzięki któremu refleksja uznaje rozumienie przedmiotu refleksji jako przed- miotu jest w nim, po pierwsze stanowiskiem, wedle którego to, co refleksyj- ne, nie jest przedmiotem refleksji, a po drugie jest punktem widzenia w rela- cji do tego, co jest przedmiotem refleksji. W rzeczywistości zresztą oba te momenty tworzą jeden, ponieważ negacja tego, co jest refleksyjne, a co usta- nawia się wobec tego, co jest przedmiotem refleksji, dokładnie ujawnia się w i poprzez fakt zajęcia stanowiska. Jak widać, obiektywizujący akt uobecnia się w podwojeniu tego, co refleksyjne, ze względu na to, że ów podział usta- nawia się przez pogłębienie się nicości, która oddziela odbicie od odbijające- go. Obiektywizacja ponownie rozpatruje ruch tego, co refleksyjne, jako nie- będącego tym, co poddane refleksj i, aby wydało się to przedmiotem dla refleksj i. Jednakże refleksja ta okazuje się być chybiona, dlatego że jeśli podzieliłaby miejsce, które jednoczy to, co jest przedmiotem refleksji, i to, co jest reflek- syjne, jeśli zdawałaby się twierdzić, że to, co refleksyjne, nie jest tym, co poddane refleksji na sposób niebycia tym, czym się nie jest, a więc w reflek- syjnym wyłanianiu się pierwotnego elementu refleksyjnego, nie jest tym, co jest przedmiotem refleksji na sposób niebycia tym, czym jest, to po to, by następnie uznać ponownie tożsamość i byt-w-sobie, którym „Jestem". Re- fleksja, mówiąc krótko, jest „chybiona" wtedy, gdy konstytuuje się niczym odkrycie przedmiotu, którym byłem. Z drugiej strony jednak, to bardziej rady- kalne nicościowanie nie jest zdarzeniem rzeczywistym czy metafizycznym: rzeczywiste zdarzenie, trzeci stopień nicościowania, to byt-dła-innego. Re- fleksja nieczysta jest chybionym wysiłkiem bytu-dla-siebie, by być innym, pozostając sobą. Przedmiot transcendentny, który wydaje się być poza ure- fleksyjnionym bytem-dla-siebie, jest jedynym bytem, o którym refleksja może powiedzieć, że nim nie jest. Ale to jest cień bytu. Jest jako były [U est ete], a refleksyjne ma tym być po to, by nim nie być. To właśnie ten „cień bytu", który jest koniecznie i stale dopełnieniem refleksji nieczystej, psychologowie rozważali, nazywając go faktem psychicznym. Fakt psychiczny jest więc cie- niem tego, co jest przedmiotem refleksji, podobnie jak to, co jest refleksyjne, ma ek-statycznie być na sposób niebycia. Na tej samej zasadzie refleksja jest nieczysta, dopóki ujawnia się jako „intuicja bytu-dla-siebie w bycie-w-so- bie". To, co ujawnia się wobec niej, nie jest czasową i niesubstancjalną histo- rycznością tego, co jest przedmiotem refleksji; jest tym, poza tym przedmio- tem, jako sama substancjalność uporządkowanych form przemijania. Jedność owych bytów możliwych nazywa się życiem psychicznym lub psyche, poten- cjalny i transcendentny byt-w-sobie, który przebiega przez czasowość bytu- -dla-siebie. Refleksja czysta jest zawsze jedynie wiedzą pozorną [ąuasi-con- naisance]; aczkolwiek dzięki samej psyche możliwe jest posiadanie wiedzy refleksyjnej. W związku z tym oczywiście, odnajdziemy tu ponownie w każ- dym przedmiocie psychicznym cechy rzeczywistego przedmiotu refleksji, chociaż zostaną one sprowadzone do poziomu bytu-w-sobie. Jest to tym zagadnieniem, którego krótki, aprioryczny opis dotyczący psyche pozwoli na zrozumienie tego problemu. 1. Przez psyche rozumiemy Ego, jego stany, wartości i akty. Ego ze względu na podwójną formę gramatyczną: „Ja" [Je] i „Mnie" [Moi], repre- zentuje naszą osobę jako transcendentną jedność psychiczną. Opisaliśmy jąjuż w innym miejscu. To w Ego jesteśmy dla siebie podmiotem prawnym, czyn- nym lub biernym, to w Ego jesteśmy wolnymi podmiotami, możliwym przed- miotem sądu wartości lub odpowiedzialności. Wartości Ego obrazują zarazem możliwości tego, co utajone, władze, które tworzą naszą osobowość i nasze zwyczaje (w greckim znaczeniu - ścic). To „wartość" bycia gniewnym, pracowitym, zazdrosnym, ambitnym, wrażliwym etc. Trzeba także rozpoznać wartości innego rodzaju, które uznają naszą historię jako źródło i które nazwiemy zwyczajami. Mogę być postarza- ły, przemęczony, rozgoryczony, poniżony, mogę rozwijać się albo wyobrazić sobie siebie samego jako „tego. który jest pewny swego, w konsekwencji powodzenia'1 albo też, przeciwnie, jako „tego. który ma coraz mniejsze za- chcianki i zwyczaje, np. seksualność chorego" (w wyniku długiej choroby). Siany postrzegane są, w przeciwieństwie do wartości, które istnieją „w mocy", jako to, co istnieje w akcie. Nienawiść, miłość, zazdrość są sta- nami. Choroba jako coś, co doświadczane jest przez chorego, jako rzeczy- wistość psychofizjologiczna, jest stanem. Podobnie, liczne typowe cechy, które przywiązują się od zewnątrz do mojej osoby, mogą, tak jak je przeży- wam, stać się stanami: nieobecność (w stosunku do tej konkretnej osoby), wygnanie, hańba, triumf są stanami. Dostrzegamy to, co wyróżnia wartość stanu: po moim wczorajszym zdenerwowaniu, moja „gniewliwość" [irasci- bilite] przetrwała jako prosta, acz ukryta dyspozycja do tego, bym wpadł w gniew. Inaczej wygłąda to w przypadku działania Piotra i wrażenia, jakiego doświadczyłem; moja nienawiść przetrwała jako rzeczywistość aktualna, chociaż moje myśli są tera2 2ajęte czymś innym. Innymi słowy, wartość jest wrodzoną lub nabytą skłonnością ducha [disposition d'esprit\, która przy- czynia się do określenia mojej osoby. Jeśli chodzi o stany, to przeciwnie, są one o wiele bardziej przypadkowe: to coś, co mnie spotyka. Tymczasem ist- nieje pośrednictwo [intermedia!res\ między stanami i wartościami: na przy- kład, nienawiść Pozzo di Borgo do Napoleona1, chociaż istniejąc faktycznie i reprezentując przypadkowy stosunek uczuciowy między Pozzo i Napoleo- nem I, była ukonstytuowana osobą Pozzo. Przez akt należy rozumieć każdą subiektywną aktywność osoby, to zna- czy każdą skłonność, która zmierza do osiągnięcia jakichś celów niejako byt- -dla-siebie i jego własne możliwości, ale jako akt ukazujący syntezę psychiki transcendentnej, która musi żyć. Na przykład, trening boksera jest aktem, po- nieważ przekracza on i wspiera byt-dla-siebie, który spełnia się w tym zajęciu i poprzez nie. To samo tyczy się badań naukowca, pracy artysty, czy kampanii wyborczej polityka. W każdym razie akt jako byt psychiczny reprezentuje eg- zystencję transcendentną i obiektywny obraz relacji bytu-dla-siebie do świata. ' Catlo A.ndrea Pozzo di Borgo (1764-1842 ) polityk i dyplomata pochodzący z Korsyki, zagorzały przeciwnik Napoleona Bonapaitego (przyp. red.}. To, co psychiczne [le Psychique] udziela się [sc donnę] wyłącznie jako specjalny rodzaj aktów kognitywnych, to jest aktów refleksyjnego bytu-dla- -siebie. W perspektywie pozarefleksyjnej byt-dla-siebie jest na sposób niete- tyczny swymi własnymi możliwościami, kiedy ukazują się one w świecie jako obecności możliwe poza danym stanem pochodzącym ze świata, a to, co objawia się letycznie, chociaż nie tematycznie w ich przekroczeniu, jest stanem świata mającym syntetyczne miejsce wdanym stanie. W konsekwencji zmiany wniesione do świata ukazują się letycznie w rzeczach obecnych jako obiektywne potencjalności, które mają się dokonać, posługując się naszym ciałem jako narzędziem ich realizacji. Podobnie w sytuacji, gdy człowiek zde- nerwowany widzi w osobie swego rozmówcy takie cechy, które obiektyw- nie mu przynależą, u wobec których doznaje najwyższej irytacji. Skąd też pochodzi wyrażenie „zakazana gęba" [tete a gifles], albo „gęba prowokująca ciosy" [menton ąui attire les coupĄ etc. Nasze ciało wydaje się tutaj być jedynie środkiem do celu. To przez nie ma się zrealizować pewna potencjal- ność rzeczy (picie-przed-byciem-wypitym, ratunek-przed-byciem-niesionym, szkodnik-przed-byciem-zgniecionym etc). Refleksja, która pojawia się wo- bec tych okoliczności, obejmuje relację ontologiczną bytu-dla-siebie do jego możliwości jako przedmiot. W ten sam sposób pojawia się akt, jako poten- cjalny przedmiot świadomości refleksyjnej. Nie może być jednocześnie tak, że mam świadomość Piotra i mojej do niego przyjaźni: te dwa stany istnienia są zawsze oddzielone przez gęstość bytu-dla-siebie. I to ów byt-dla-siebie jest ukrytą rzeczywistością w przypadku świadomości nierefleksyjnej, choć nietetycznie, i to on pojawia się w świecie wobec jego możliwości. W przy- padku pojawienia się tego, co refleksyjne, byt ten zostaje przekroczony ku potencjalnemu przedmiotowi, którym ma być refleksja. Jedynie czysta świa- domość refleksyjna może odkryć urefleksyjmony byt-dla-siebie w swej rze- czywistości. Psyche nazwiemy taką totalność, która ma kształt swych ist- nień, tworzących stały orszak [un cortegepermanent] w refleksji nieczystej, a które są naturalnymi przedmiotami poszukiwań psychologicznych. Przedmioty, chociaż potencjalne, nie są abstrakcyjne, nie są skierowa- ne w pustkę za sprawą refleksji, ale objawiają się jako konkretny byt- -w-sobie, którym to, co refleksyjne, ma być poza tym, co poddane refleksji. Oczywistą nazwiemy bezpośrednią obecność, a także „we własnej osobie" nienawiści, wykluczenia, metodycznego wątpienia refleksyjnego bytu-dla- -siebie. Aby ta obecność istniała, wystarczy przekonać się co do niej, przy- pominając sobie przypadki naszego osobistego doświadczenia, kiedy to pró- bowaliśmy przypomnieć sobie martwą już miłość lub też pewną intelektualną atmosferę, której kiedyś doświadczyliśmy. W tych różnych przypadkach mieliśmy oczywiście przekonanie, że widzimy je jasno. Mogliśmy formuło- wać dzięki nim szczególne myśli, korzystając z literackiego opisu, ale wie- dzieliśmy, że ich już nie było. Podobnie istniejąnierówne okresy żywej miło- ści, kiedy to wiemy, że kochamy, lecz tego nie odczuwamy. Owe „zachwiania serca" zostały dobrze opisane przez Prousta. Z drugiej strony możliwe jest uchwycenie miłości w pełni, kontemplowanie jej. Do tego trzeba jednak być w szczególny sposób poddanym refleksji bytem-dla-siebie: to przez moją sym- patię do chwil, które stają się przedmiotami refleksji świadomości mogłem refleksyjnie uchwycić swoją przyjaźń z Piotrem. Jednym słowem, nie ma innego sposobu, by uobecnić [presentifier] te cechy, stany czy akty, jak tylko ująć [apprehender] je za pośrednictwem jakiejś świadomości, która została poddana refleksji [reflechie], jako że są one jej cieniem padającym na byt-w-sobie i jej uprzedmiotowieniem [objectivatioń] w tym bycie. Możliwości te dowodzą lepiej niż inne argumenty istnienia transcendencji psychicznej. Kiedy odkrywam to nagle, kiedy dostrzegam moją miłość, poj- muję natychmiast, że ma ona miejsce przed świadomością. Następnie mogę zająć wobec niej stanowisko, oceniać ją, nie będąc w nią „zaangażowany" jak to, co refleksyjne, w tym, co poddane refleksji. W ten sposób ujmuję ją jako niebedącą bytem-dla-siebie. Jest nieskończenie cięższa, bardziej nieprzej- rzysta, mocniej zwarta niż absolutna przezroczystość. To dlatego oczywistość, z którą psychika ukazuje się intuicji refleksji nieczystej, nie jest apodyktycz- na. Ma tu w istocie miejsce rozstęp w czasie [decalage] między przyszłością bytu-dla-siebie tego, co poddane refleksji, a co jest ciągle od środka drążone, zmniejszając wciąż ciężar dzięki mojej wolności, oraz przyszłość, gęsta i zagrożona moją miłością, która dosłownie ofiarowuje jej sens jak miłości. Faktycznie nie byłbym w stanie uchwycić przyszłości miłości w przedmio- cie psychicznym jako zatrzymanej; czyż byłaby to wciąż miłość? Czy nie spadłaby do poziomu kaprysu? Czy sam kaprys nie angażuje przyszłości, ujawniając się jako to, co pojawia się przed nim i nigdy nie zmienia się w miłość? Podobnie ma się rzecz ze znicościowaną przyszłością bytu-dla- -siebie, która udaremnia w zalążku każdą determinację bytu-dla-siebie jako bytu-dla-siebie, który kocha lub który nienawidzi. Cień poddanego refleksji urefleksyjnionego bytu-dla-siebie posiada naturalnie przyszłość zdegradowa- ną w sobie, tworząc z nią korpus i determinując jej sens. Aczkolwiek w po- równaniu z ciągłym nicościowaniem przyszłości poddawanej refleksji, ca- łość psychiki zorganizowanej razem z przyszłością zachodzi jedynie prawdopodobnie. Nie trzeba przez to rozumieć zewnętrznej wartości, która pojawiłaby się tu ze związku z moją wiedzą i która mogłaby przekształcać dany przypadek w pewność, idzie tu o ontologiczną własność. 4. Przedmiot psychiczny, będąc cieniem rzucanym przez urefleksyjniony byt-dla-siebie, posiada zdegradowane cechy świadomości. W szczególności wydaje się być totalnością dokonaną i możliwą tam, gdzie byt-dla-siebie za- czyna istnieć w diasporycznej jedności całości pozbawionej całościowego charakteru. Oznacza to, że psychika ujęta przez trzy ek-statyczne wymiary czasowości wydaje się być ukonstytuowana przez syntezę Przeszłości, Te- raźniejszości i Przyszłości. Miłość, przedsięwzięcie jest jednością zorganizo- waną z tych trzech wymiarów. Nie wystarczy powiedzieć, że miłość .,ma*' przyszłość [/ avenir], jak gdyby przyszłość [le futur] była na zewnątrz przed- miotu, którego dotyczy, lecz przyszłość [l'avenir] jest częścią formuły zło- żonej z przepływu „miłości", ponieważ to jej byt w przyszłości [au futur] ofiarowuje miłości jej sens, jako sens miłości. Ale z racji tego, że psychika jest bytem-w-sobie, jej teraźniejszość nie jest w stanie być ani ucieczką, ani przyszłością możliwie czystą. W formach przepływów istnieje naczelna isto- ta przeszłości, która jest tym, czym był byt-dla-siebie i co już zakłada trans- formację bytu-dla-siebie w byt-w-sobie. Refleksyjność zakłada psychikę zło- żoną z trzech wymiarów czasowych, choć ustanawia je wyłącznie z tym, czym był przedmiot refleksji. Przyszłość jest już, bo w jakiż sposób moja miłość byłaby miłością? Niemniej jednak nie jest wciąż dana: jest jako „te- raz", które jeszcze nie zostało odkryte. Traci więc swój charakter możtiwo- ści-którą-mam-być: moja miłość, moja radość nie mają być ich przyszłością, są nią w spokojnej obojętności umieszczenia ich obok siebie, podobnie jak ten długopis, który jest jednocześnie piórem, a tu znów nasadką. Podobnie teraźniejszość, która ujęta jest w rzeczywistej wartości bycia tam. Jedynie ten byt-tam jest rozumiany jako mający-być-tym-co-byłe-tu [ayant-ete-la]. Teraźniejszość jest już w całości od stóp do głów określona i uzbrojona, jako stan „teraz", który przynosi chwila i obnosi niczym rekwizyt; to karta, która wychodzi z gry i do niej powraca. Przejście „teraz" z przyszłości do teraź- niejszości, i z teraźniejszości do przeszłości, nie ulega żadnej zmianie, ponie- waż w każdym razie, przyszłe czy nie, jest już minione. W ten sposób ujaw- nia się naiwny regres psychologów do nieświadomości po to, by wyróżnić w psychice trzy stany „teraz". Istotnie, nazwiemy teraźniejszym to, co jest teraz obecne w świadomości. Pozostałe stany, które są w przeszłości lub przyszłości, mają te same formy, chociaż oczekują w otchłani [les łimbes] nieświadomości, by w tym niezróżnicowanym miejscu uchwycić je. Nie sposób rozróżnić w nich przeszłości od przyszłości. Wspomnienie, które przetrwało w nieświadomości, jest stanem „teraz" minionym, i jednocześnie oczekującym na bycie przywołanym stanem „teraz" przyszłości. Podobnie formuła psychiczna nie ma być, ale jest już dokonana; już jest w całości przeszłością, teraźniejszością, przyszłością, na zasadzie bycia-tym-co-prze- szłe [a ete]. Co się tyczy stanów „teraz", które ją tworzą, chodzi jedynie o to, by przeżyły jeden po drugim, przed powrotem do przeszłości, chrzest świa- domości. Wynika z tego, że w postaci psychicznej współistnieją dwie modalności bycia sprzecznym, gdyż zarazem jest ona już dokonana, wydając się być w spoistej jedności jednego organizmu, i jednocześnie może istnieć jedynie jako następstwo stanów „teraz", z których każdy zmierza ku rozdzieleniu w by- cie-w-sobie. Na przykład radość, przechodzi z jednej chwili w drugą, ponie- waż jej przyszłość istnieje już jako końcowy wynik i zaszły sens jej rozwoju, nie jako to, czym ma być, ale jako już byłe [a ete] w przyszłości [/ 'avenir]. Wewnętrzna spójność psychiki nie jest w istocie czymś innym niżjedno- ścią zhipostazowanego bycia bytu-dla-siebie w bycie-w-sobie. Nienawiść nie ma części: to nie suma zachowań i świadomości. Daje się ona ująć poza zachowaniami i świadomością, jako pozbawiona części czasowa jedność ich wyglądów. Jedynie jedność bytu-dla-siebie tłumaczy się ek-statyczną cechą bytu: ma być w pełni spontaniczności tym, czym będzie. Psychika, przeciw- nie, „jest jako była" [est ete]. Oznacza to. że nie jest ona w stanie określać się przez samą siebie w egzystencji. W obliczu tego, co refleksyjne „podpiera" się czymś w rodzaju bezwładu, a psychologowie często zwracali szczególną uwagę na jej patologiczny charakter. To w tym sensie Kartezjusz może mó- wić o „namiętnościach duszy", to właśnie ta inercja sprawia - przy założe- niu, że psychika nie będzie na tym samym poziomie bytu, co byty w świecie [exisfants du monde] - że może być uchwycona w relacji z tymi bytami. Miłość objawia się jako „sprowokowana" przez obiekt miłości. W konsek- wencji totalna spójność kształtu psychiki staje się niemożliwa do pojęcia ze względu na to, że nie ma być tą spoistością, nie będąc swą własną syntezą, bo jej jedność ma postać tego, co dane. W przypadku nienawiści jako następ- stwa pochodzącego z faktycznych i stałych „teraz", odnajdujemy w niej za- rodek podzielności w nieskończoność. Tymczasem podzielność ta jest skry- wana, co więcej, negowana jako psychika będąca obiektywizacją ontologicznej jedności bytu-dla-siebie. Stąd pochodzi magiczna spoistość, pojawiająca się pomiędzy stanami „teraz", które następująpo sobie w przypadku nienawiści, ukazując sięjednak jako części jedynie w rezultacie negacji ich zewnętrzno- ści. To właśnie ta dwuznaczność, którą ukazuje teoria świadomości Bergso- na, trwa i jest „wielością przenikania" [multiplicite d'interpenetration]. To psychika, a nie świadomość, rozumiana jako byt-dla-siebie, jest przedmio- tem uwagi Bergsona. Co oznacza owo „przenikanie"? Na pewno nie oznacza ono braku podzielności. W rzeczywistości, aby zaistniało przenikanie, muszą istnieć obszary podlegające przenikaniu. Jedynie te obszary, które słusznie mogły ponownie popaść w stan izolacji, przepływają jeden w drugi, dzięki w pewnym sensie magicznej i absolutnie niewytłumaczalnej spoistości. To wszechogarniające połączenie nie podlega obecnej analizie. Własność psy- chiki - Bergson nie zamierza w żaden sposób wywodzić jej ze struktury bytu-dła-siebie, uznając ją za daną - to prosta „intuicja", która ukazuje fakt, że psychika jest zwielokrotnionym u wewnętrzni eniem [une multiplicite inte- ńorisee]. Bierne dane, które akcentują charakter tej inercji, wskazują na jej istnienie pozbawione bycia dla - tetycznej lub nietetycznej - świadomości. Psychika istnieje, nie będąc świadomą bycia, ponieważ w naturalny sposób człowiek nie poznaje jej w całości i aby ją pojąć, musi uciekać się do intuicji. Podobnie, przedmiot ze świata może istnieć, nie będąc widzianym, i nagle w całości „odkrywać się" z chwilą, gdy stworzone zostały narzędzia nie- zbędne do tego, by go odkryć. Postaci psychicznego trwania są dla Bergsona czystym faktem złożonym z doświadczenia: są takie, gdyż tak właśnie je rozpoznajemy. Tak samo psychiczna czasowość jest obojętnym datum, przy- pominającym bergsonowskie trwanie, które znosi [subir] swą wewnętrzną spoistość, nie tworząc jej, które jest wiecznym uczasawianiem się [perpe- tuellemeni tcmporalise\, bez uczasawiania się, gdzie przenikanie faktów, ir- racjonalne i magiczne, czyli elementów, które nie są ujednolicone w ek-sta- tycznej relacji bytu, może jedynie upodabniać się do magicznego działania „rzucenia na kogoś uroku na odległość" [envoutement], skrywając wielość stanów już danych „teraz". Postaci te nie wynikają z błędu psychologów, czy niedostatku ich wiedzy, są istotą czasowości psychicznej, hipostazą czaso- wości pierwotnej. Absolutnajedność psychiki jest projekcjąjedności ontolo- gicznej i ek-statycznej bytu-dla-siebie. Ale, jako że projekcja ta zachodzi w bycie-w-sobie, który jest tym, czym jest w bliskości bez dystansu wobec identyczności, ek-statyczna jedność rozpada się w nieskończoność stanów „teraz", które są tym, czym są, i które, właśnie dlatego, zmierzają do oddzie- lenia się w ich tożsamości-w-sobie. Tak samo, będąc jednocześnie częścią bytu-w-sobie i bytu-dla-siebie, czasowość psychiczna zawiera w sobie sprzeczność, z której nie może się sama uwolnić. Nie powinno nas to dziwić, bowiem jako pochodna refleksji nieczystej czasowość w naturalny sposób jest: będąc byłą [soit etee] tego, czym nie jest, i nie będąc tym, czym to co, jest jako byłe [est-etee]. Uwydatni to jeszcze bardziej badanie związków, które psychiczne formy zawiązują między sobą na płaszczyźnie czasu psychicznego. Zauważmy od razu, że to właśnie przenikanie ma władzę nad związkiem uczuć, na przy- kład, na płaszczyźnie złożonej formy psychicznej. Każdy zna swoje odczucia przyjaźni, które charakteryzują się „niuansami" ze względu na chęci, przejęte mimo wszystko nienawiścią, zażyłe związki koleżeństwa, które tak często opisywano w powieściach. Pewne jest też, że postrzegamy przyjaźń nace- chowaną zachciankami przypominającymi jak gdyby filiżankę kawy z obrę- bioną chmurką śmietanki na powierzchni. Bez wątpienia jest to słabe porów- nanie, ale miłosna przyjaźń bez wątpienia me ukazuje się niczym prosta specyfikacja jednego z rodzajów przyjaźni, podobnie jak w przypadku trójką- ta równoramiennego, który jest rodzajem trójkąta w ogóle. Przyjaźń ukazuje się jako w całości przeniknięta przez wszechogarniającą miłość, jednocześ- nie nie będąc miłością, nie „czyniąc się" miłością, w przeciwnym razie nie różniłaby się od przyjaźni. Pojawia sięjednak przedmiot bierny i byt-w-sobie, co do którego język ma kłopot z nazwaniem, gdzie miłość w-sobie i autono- mia rozciąga się magicznie przez całą przyjaźń, tak jak jamb rozciąga się poza morze w stoickim (róyyjoaic. Rozwój psychiczny zawiera w sobie także działanie z oddali form we- wnętrznych wcześniejszych od form późniejszych. Nie będziemy w stanie pojąć tego działania z oddali i w odniesieniu do prostej przyczynowości, któ- rą odnajdujemy na przykład w klasycznej mechanice. Zakłada ona całkowicie bezwładne istnienie siły zamkniętej w chwili. Nie możemy tego zrozumieć na podstawie fizycznej przyczynowości, ujętej na sposób Stuarta Milla, która definiuje się przez stałe i bezwarunkowe następstwo dwóch stanów, z któ- rych każdy, we własnym bycie, jest oddzielony od drugiego. Jako że psychi- ka jest obiektywizacją bytu-dla-siebie, posiada ona pewną stopniową sponta- niczność, ujęta zostaje jako wartość wewnętrzna, wynikająca ze swej zasady, a także spójna ze spajającą ją siłą. To co psychiczne [le psychigue] nie jest w stanie ujawnić się rzeczywiście jako wynikające z wcześniejszej zasady. Z drugiej jednak strony spontaniczność nie może ukierunkowywać się w stronę istnienia [l'existence], ponieważ pojmuje się ją jedynie jako jedno z ukierunkowań danej egzystencji. Wynika stąd, że wcześniejsza forma win- na z pewnego dystansu doprowadzić do powstania pewnej formy tego sa- mego rodzaju, która spontanicznie zorganizuje sięjako forma upływu czasu. Nie ma tu bytu, który miałby być [air a etre] swoją przyszłością i przeszło- ścią: jest jedynie następowanie po sobie form przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Wszystkie one istnieją jednak na sposób „tego, co jest jako byłe" [ayant-ete] i na odległość wywierają wpływ na siebie nawzajem. Od- działywanie to ujawni się albo przez przenikanie [penetration] albo przez umo- tywowanie [motivation]. W pierwszym przypadku, to, co refleksyjne, po- strzega dwa przedmioty psychiczne jako jeden; przedmioty te były wpierw dane jako oddzielne. Rezultatem tego jest albo nowy przedmiot psychiczny. wobec którego każdy opis byłby syntezą dwóch pozostałych, albo myślowy przedmiot w sobie, który daje się uchwycić jednocześnie w całości jako jeden lub drugi, bez możliwości wymiany jednego na drugi. W przypadku motywacji, przeciwnie, dwa przedmioty zajmują swe miejsca. Przedmiot psychiczny jednak, będąc dzięki przenikaniu zasadą zorganizowaną i zwielo- krotnioną, może działać tylko jednocześnie na oba przedmioty w całości. Stąd bierze się oddziałujący z oddali wszechogarniający wpływ jednego na drugi, który ma charakter „magiczny". Na przykład, moje wczorajsze poni- żenie odpowiada w całości za mój poranny nastrój etc. Działanie z oddali jest w całości magiczne i irracjonalne, czego dowodzą lepiej niż jakakolwiek ana- liza, jałowe wysiłki inteiektualizujących psychologów, dążących do zreduko- wania tego działania (pozostając na płaszczyźnie psychiki) do przyczyno wo- ści myślowej analizy intelektualnej. Podobnie jak Proust, który nieustannie poszukuje, posługując się intelektualnym dekomponowaniem czasowego na- stępstwa stanów psychicznych, powiązań racjonalnych w obrębie przyczy- nowości panującej między nimi. W ramach swej analizy może jedynie zapro- ponować nam rezultaty tego rodzaju: Bo skoro tylko Swann mógł sobie wyobrazić Odetę bez wstrętu, skoro znów widział dobroć w jej uśmiechu, kiedy zazdrość nie zaostrzała jego miłości żądzą odebrania Odęty każdemu innemu, wówczas miłość ta stawa- ła się zwłaszcza upodobaniem w jej osobie. Podziwiał niby widowisko lub badał jak zjawisko przyrody wznoszenie się jej spojrzeń, rodzenie się jej uśmiechu, barwę jej głosu. I tak przyjemność, różna od wszystkich innych, stworzyła w nim w końcu potrzebę Odęty, potrzebę, którą jedynie ona mogła uśmierzyć swoją obecnością albo swoimi listami. [...] Toteż, przez sam chemizm swojej choroby, po okresie, w którym destylował ze swojej miłości zazdrość, zaczynał znowu wytwarzać czułość, litość dla Odęty'. ]Wstronę Swanna, Wrocław 1997. s. 241. Przekład T. Boya-Żeleńskiego W oryginale fraza ta brzmi: „Sitót que Swann pouvait se representer (Odette) sans horreur, qu'il revoyait de la bonte dans son sourire et quc le desir de i 'enlever (i lout auire n 'etait plus ajoute par la jalousie a son amour, cet amour redevenait un gout pour le sensations que lui donnait la personne d'Odette pour le plaisir qu'il avait a admirer comme un spectacle ou a intenoger comme un phenomene, le lever d'un de ses regards, la formation d'un de ses sourire, 1'emis- sion d'une intonation de sa voix. Et cc plaisir differenL de tous les autres ava.itfiniparereer en lui un be win d'ei!e, qu'elle seule pouvait assouvir par sa presence ou ses lettres \...] Ainsi par la chimisme meme de son mai, apres avoir faitde la jalousie avec son amour. il recommcnęait afabńąucrde la tendresse, de la pitie pour Odette." Du cóte de chez Swann, 37e edition, II, p. 82. (podkreślenia J-.P. Sartre'a), (przyp. red.). Tekst ten w sposób oczywisty dotyczy tego, co znajduje się w sferze psychiki [le psychique\. Widzimy tu w istocie uczucia zindywidualizowane i oddzielone przez naturę, które wchodzą ze sobą we wzajemną reakcję. Acz- kolwiek Proust pragnie wyjaśnić ich działanie i sklasyfikować je, żywiąc nadzieję ukazania ich myślowych alternatyw, których Swann musi doświad- czyć. Nie ogranicza się do wyliczania wniosków, do których sam doszedł (od „niestabilności" pożerającej zazdrości do głębokiej miłości), ale pragnie dać wytłumaczenie tym stwierdzeniom. Jakie wnioski wypływają z tej analizy? Czy myślowe cechy psychiki zo- stały tu rozważone1? Łatwo dostrzec, że ta nieco arbitralna redukcja złożo- nych [grand] form psychicznych do elementów prostszych, rzuca oskarże- nie na magiczną irracjonalność tych relacji, które utrzymują w istnieniu owe przedmioty psychiczne. W jaki sposób zazdrość „dodaje" do miłości „prag- nienie wyniesienia jej ponad wszystko"? I jak owo pragnienie, raz dodane do miłości (wciąż obraz pierzastej chmurki śmietanki otaczającej kawę) prze- szkadza ponownemu uzyskaniu „smaku uczuć, które dała mu osoba Odęty"? Jak przyjemność może tworzyć potrzebę? W jaki sposób miłość wytwarza tę zazdrość, która, zwrotnie, dodaje'} pragnienie wyniesienia Odęty ponad wszyst- kie inne kobiety? I w jaki sposób w rezultacie powyższego - wywołuje znów czułość? Proust próbuje tu stworzyć symboliczną „chemię", lecz wyobraże- nia chemiczne, którymi się zajmuje, są jedyne w stanie maskować motywy i działania irracjonalne. Ośmielamy się przedstawić tu mechaniczną interpre- tację psychiki, która w momencie, gdy przestałaby być czymś myślowym, zdeformowałaby swoją naturę. Jednocześnie nie możemy obawiać się uka- zania występujących pomiędzy owymi stanami dziwnych, prawie człowie- czych związków (stwarzać, robić, dodawać), które pozwoliłyby nam przy- puścić, że psychiczne obiekty, o których mowa, są czynnikami przepełnionymi życiem [agents animes]. Wedle opisu Prousta, analiza intelektualna ociera się w każdej chwili o swe granice: może operować swymi układami i klasyfika- cjami jedynie na powierzchni i na gruncie totalnej irracjonalności. Należy zrezygnować z redukowania irracjonalności do przyczynowości psychicz- nej: przyczynowość ta jest degradacją do magii, w bycie-w-sobie, który jest tym, czym jest na swoim miejscu w ek-statycznym bycie-dla-siebie, który jest swym bytem w oddaleniu od siebie. Magiczne działanie na odległość, wywołujące wpływ, jest koniecznym rezultatem rozluźnienia się powiązań bytu. Psychologia powinna opisać te irracjonalne powiązania i traktować je jako pierwsze dane świata psychicznego. Świadomość refleksyjna konstytuuje się także jako świadomość trwania i dzięki temu psychiczne trwanie przypomina świadomość. Ta psychiczna czasowość jako projekcja w bycie-w-sobie czasowości pierwotnej jest by- tem potencjalnym, którego zjawisko przepływu nie wyklucza towarzystwa czasowości ek-statycznej bytu-dla-siebie, tak jak ujmowana jest ona przez refleksję. Jednakże świadomość ta zanika całkowicie w przypadku, gdy byt- -dla-siebie przybiera kształt tego, co nie poddaje się refleksji lub jeśli refleksja nieczysta oczyszcza się. Czasowość psychiczna jest w tym podobna do cza- sowości pierwotnej jako modalność bytu konkretnego przedmiotu, a niejako rama czy z góry ustalona reguła. Czas psychiczny jest jedynie powiązanym zbiorem przedmiotów czasowych. To, czym jest, to jego istotowa różnica wraz z czasowością pierwotną na miejscu uczasawiania się. Jako taki, czas psychiczny może zostać uznany jedynie wraz z przeszłością, a przyszłość może być tylko przeszłością, która nadejdzie po teraźniejszej przeszłości, to znaczy, że pusta formuła „przed-po" jest hipostazą i steruje relacjami panują- cymi między przedmiotami, które w ten sam sposób już przeminęły. W tym samym czasie to trwanie psychiczne, które nie mogłoby być dzięki sobie, musi stale być jako byłe [etre etee]. Wspomniana czasowość - nieustannie oscylująca między zestawiającą poszczególne fazy wielością i absolutną spo- istością ek-statycznego bytu-dla-siebie - składa się z wielu momentów „te- raz", które były i które pozostają na wyznaczonym sobie miejscu, lecz w swej całości wzajemnie wywierają na siebie wpływ na odległość. Właśnie to wydaje się tak bliskie koncepcji magicznego trwania w bergsonizmie. Odkąd umieszczamy się na poziomie refleksji nieczystej, to znaczy refleksji, która ma ukierunkować byt, którym jestem, pojawia się cały świat, zaludniony tą czasowością. Ten świat, potencjalna teraźniejszość, możliwy przedmiot mo- jej intencji refleksyjnej, to świat psychiczny lub psyche. W jednym sensie jego egzystencja jest czysto idealna; w innym jest, ponieważ jest jako była [est-ete], ponieważ odsłania się dla świadomości: jest „mym cieniem", jest tym, co ujawnia się we mnie, kiedy chcę siebie ujrzeć. Ponadto może być tym, od czego byt-dla-siebie zaczyna określać się do bycia tym, czym ma być (nie pójdę do tej czy tamtej osoby „z powodu" antypatii, którą żywię na niej; decyduję się na to lub tamto działanie, biorąc pod uwagę moj ą nienawiść lub miłość; odmawiam rozmowy politycznej, bo znam swój charakter chołe- ryka i nie chcę ryzykować). Świat, o którym tu mowa, istnieje jako realna sytuacja bytu-dla-siebie. Wraz z tym światem transcendentnym, który umiej- scawia się w nieskończonym stawaniu się antyhistorycznym brakiem różnic, konstytuuje się dosłownie jako potencjalna jedność bytu, tak zwana czasowość „wewnętrzna" lub „jakościowa", która jest obiektywizacją w by- cie-w-sobie źródłowej czasowości. Zawiera się tu pierwszy szkic „zewnę- trza": byt-dla-siebie postrzega sięjako przyrównany do zewnętrza; choć to „zewnętrze" jest czysto potencjalne. Nieco później zobaczymy byt-dla-inne- go, który dokonuje zawłaszczenia tego „zewnętrza". ROZDZIAŁ TRZECI Transcendencja Aby osiągnąć możliwie pełny opis bytu-dla-siebie, wybraliśmy jako nić przewodnią badanie zachowań przeczących [conduites negatives\. Widzie- liśmy, że istotnie jest to permanentna możliwość niebytu, poza nami i w nas, warunkująca pytania, które możemy zadać, oraz odpowiedzi, które możemy uzyskać. Naszym wyjściowym zamierzeniem nie było jednak odkrycie ne- gatywnych struktur bytu-dla-siebie [structures negatives du pour-soi]. We Wprowadzeniu zwróciliśmy uwagę na pewien problem, i to właśnie ten prob- lem chcielibyśmy teraz rozstrzygnąć: jaka jest pierwotna relacja, zachodząca między rzeczywistością-ludzką i bytem zjawisk lub bytem-w-sobie? Już we Wprowadzeniu zmuszeni byliśmy odrzucić zarówno rozwiązanie realistycz- ne, jak i rozwiązanie idealistyczne. Jednocześnie wydawało się nam, że byt transcendentny nie może w żaden sposób oddziaływać na świadomość i że świadomość nie może „konstruować" transcendencji, obiektywizując ele- menty zapożyczone od jej subiektywności. Następnie zrozumieliśmy, że źród- łowa relacja do bytu nie może być relacją zewnętrzną, która zjednoczyłaby dwie pierwotnie oddzielone substancje. Pisaliśmy: „Relacja między dziedzi- nami bytu jest źródłową erupcją, należącą do samej struktury tych dwu ro- dzajów bytu". Konkretne pojęcie odsłoniło się nam jako syntetyczna całość, której świadomość jako fenomen jest jedynie wyrazem. Jeślijednak, wpew- nym sensie, świadomość rozważana w swym odosobnieniu jest abstrakcją, jeśli fenomeny - a nawet fenomen bytu - są równie abstrakcyjne, bo mogą- ce istnieć jedynie jako fenomeny bez pojawienia się w świadomości, byt fenomenów, jak na przykład byt-w-sobie, który jest tym, czymjest, nie mógł- by być brany pod uwagę jako abstrakcja. Aby być, potrzebuje jedynie siebie, odsyła jedynie do siebie. Z drugiej jednakże strony, nasz opis bytu-dla-siebie ukazał go nam inaczej, jako oddalonego, tak jak to tylko możliwe, od sub- stancji i bytu-w-sobie. Widzieliśmy, że byt-w-sobie był swym własnym nicościowaniem i że mógł pojawić się jedynie w ontologicznej jedności swych ek-staz. Jeśli więc relacja bytu-dla-siebie do bytu-w-sobie musi być pier- wotnie konstytutywna wobec samego bytu, który wchodzi tu w relację, nie należy rozumieć, że relacja ta mogłaby być konstytutywna ze względu na byt-w-sobie, ale właśnie ze względu na byt-dla-siebie. To w samym bycie- -dla-siebie należy poszukiwać klucza tej relacji do bytu, którą nazwiemy, przykładowo, poznaniem [comiuissance]. Byt-dla-siebie jest odpowiedzialny w swym bycie za relację do byfu-w-sobie albo, mówiąc inaczej, genealo- gicznie zasadza się na podstawie relacji do bytu-w-sobie. Do tego doszliśmy, zajmując się definicją świadomości [consciencc], którą nazwaliśmy„bytem, któremu w jego byciu chodzi o samo bycie, o ile to bycie zakłada byt inny niż ono samo". Odkąd sformułowaliśmy tę definicję, zdobyliśmy jednak nową wiedzę. W szczególności zdołaliśmy poznać głęboki sens bytu-dla-siebie jako fundamentu jego własnej nicości. Czy nie nadszedł już czas, aby wykorzy- stać tę wiedzę dla określenia i wyjaśnienia ek-statycznej relacji bytu-dla-sie- bie do bytu-w-sobie, na podstawie której mogłyby w ogólności pojawić się zarówno poznanie [connaitre] jak i też działanie [agir]? Czy nie jesteśmy już w stanie odpowiedzieć na nasze zasadnicze pytanie? Aby być nietetycznie świadomą siebie, świadomość musi być. jak to zauważyliśmy, tetyczną świa- domością czegoś. Tak więc, to co zbadaliśmy dotychczas to byt-dla-siebie jako pierwotny sposób bycia nietetycznej świadomości siebie. Czy tym sa- mym nie doszliśmy do opisu bytu-dla-siebie w jego własnych relacjach z by- tem-w-sobie, ze względu na to, że są one konstytutywne wobec swego bytu? Czy me powinniśmy już poszukiwać odpowiedzi na pytania następujące: byt- -w-sobie jest tym, czym jest; w jaki sposób i dlaczego byt-dla-siebie ma być w swym bycie poznaniem bytu-w-sobie? I czym jest poznanie w ogóle? I. Poznanie jako typ relacji między bytem-dla-siebie a bytem-w-sobie Nie ma innego poznania jak poznanie intuicyjne. Dedukcja i dyskurs nie- właściwie nazywane poznaniem, są jedynie narzędziami, które zmierzają w stronę uzyskania intuicji. W momencie zrozumienia tej prawidłowości zni- kaj ą wszelkie półśrodki wykorzystane w celu zbliżenia się do intuicji. W przy- padku, gdy nie daje się uzyskać intuicji, rozumowanie i dyskurs pojawiają się niczym drogowskazy, które ukazują właściwy kierunek, nie zdając jednak sprawy z licznych przeszkód na drodze do niej. I kiedy w końcu intuicja zo- staje osiągnięta, ale nie jest teraźniejszym sposobem istnienia mojej świado- mości, jedynymi środkami, jakimi mogę się posłużyć, pozostają środki osiąg- nięte w wyniku przeprowadzonej uprzednio operacji, które przypominają to, co Kartezjusz nazwał „wspomnieniami idei". Jeśti zaś zapytalibyśmy, czym jest intuicja, Husserl odpowie, w zgodzie z większością filozofów, że jest to obecność samej „rzeczy" (Sache) w stosunku do świadomości. Poznanie jest tego rodzaju bytem, który opisaliśmy w poprzednim rozdziale jako byt „w sto- sunku do..." „wobec czegoś" [presence a]. Ustaliliśmy jednoznacznie, że sam byt-w-sobie nie mógłby nigdy być obecny w ten sposób. Być-obecnym, ozna- cza w istocie ek-statyczny sposób bycia bytu-dla-siebie. Jesteśmy więc zmu- szeni odwrócić terminy naszej definicji: intuicja jest obecnością świadomości w stosunku do rzeczy. Powinniśmy więc teraz zwrócić uwagę na naturę i sens tej obecności bytu-dla-siebie w bycie. Ustaliliśmy we Wprowadzeniu, odwołując się do nieopracowanej jeszcze koncepcji „świadomości", konieczność, jaką dla świadomości jest bycie świa- domością czegoś. Sam fakt, że jest świadomością, różnicuje w istocie jej włas- ny ogląd, to, czy może być świadomością siebie; świadomość, która nie byłaby świadomością czegoś, nie mogłaby być świadomością niczego. Ale obecnie ustaliliśmy już ontologiczny sens świadomości albo bytu-dla-siebie. Możemy więc zadać teraz pytanie w terminach jeszcze ściślejszych: co może oznaczać owa konieczność, aby świadomość była świadomością czegoś, jeśli ujmiemy to w perspektywie ontologicznej, to znaczy w perspektywie bytu- -dła-siebie? Wiadomo, że byt-dla-siebie jest fundamentem swej czystej nico- ści w formie dwoistego zjawiska: odbicia-odbijającego [reflet-rę/letant]. Od- bijające jest tylko po to, by odbijać odbicie, a odbicie jest odbiciem, tylko odsyłając do odbijającego. Podobnie te dwa zarysowane terminy diady wska- zują się wzajemnie, ale też i żaden z nich nie angażuje swego bytu w bycie drugiego. Jeśli odbijające nie jest niczym innym, jak odbijającym to, co odbi- te, i jeśli odbicie nie może charakteryzować się inaczej, jak tylko przez „byt- -dla-tego, co się odbija w tym, czego odbicie dotyczy", to te dwa terminy quasi-diady opierają się na swych nicościach, mogą się zatem znicościować. Odbijające musi odbijać coś po to, by wspólnie me zapadły się w nicości. Ale z drugiej strony, jeśli odbicie byłoby czymś, niezależnie od swego bytu-jako- -to-co-dokonuje-odbicia, należałoby nadać mu cechy nie tyle odbicia, co sa- mego bytu-w-sobie. Wprowadziłoby to do naszego systemu „odbicie-odbija- jące" nieprzezroczystość [opacite], i dopracowało naszkicowaną jedynie koncepcję owego podziału, skoro w bycie-dla-siebie odbicie jest także odbi- jającym. Jeśli jednak odbicie jest czymś określonym, oddziela się od odbijają- cego, a jego przedstawienie różni się od jego rzeczywistości; cogito staje się więc niemożliwe. Odbicie nie może być jednocześnie „czymś do odbicia" i ni- czym chyba, że określa się dzięki czemuś innemu niż ono samo albo, jeśli wolimy, jeśli odbija sięjako relacja w tym, co na zewnątrz, czym nie jest. To, co definiuje odbicie ze względu na odbijające, to zawsze to, wobec czego jest ono obecne. Nawet radość, uchwycona w perspektywie tego, co irracjonal- ne, nie jest niczym innym jak obecnością „tego, co odbite" w świecie roze- śmianym i otwartym, pełnym radosnych widoków. Jednakże kilka linijek wcześ- niej przewidzieliśmy, że nie być jest istotową strukturą obecności. Obecność implikuje radykalną negacjęjako obecność w stosunku do tego, czym nie je- steśmy. Jest obecne dla mnie to, co nie jest mną. Swoją drogą, zauważmy, że to „nie być'1 jest zakładane a priori przez wszystkie teorie mówiące o pozna- niu. Nie jest możliwe skonstruowanie pojęcia przedmiotu [objet], jeśli nie posiadamy źródłowej relacji negatywnej, opisującej przedmiot jako to, co nie iest świadomością. Widać to było dobrze w przypadku modnego w swoim czasie wyrażenia „nie-ja", niemożliwego do wyjaśnienia nawet dla tych, któ- rzy go używali, co świadczyło o braku najmniejszej możliwości ustanowienia owego „nie", określającego pierwotnie świat zewnętrzny. W każdym razie ani powiązanie przedstawienia tego, co odbite, ani konieczność pewnych subiek- tywnych zespołów, ani czasowa nieodwracalność, ani odniesienie się do nie- skończoności me zdały się na nic, aby ustanowić przedmiot jako taki, to zna- czy posłużyć jako fundament późniejszej negacji, która rozdzieliłaby „nie-ja" i stanęła w opozycji wobec mnie jako takiego, jeśli tylko ta negacja nie byłaby dana wpierw i jeśli nie byłaby a priori fundamentem całości doświadczenia. Rzecz jest - nim wprowadzone zostaną inne porównania, nim dokonamy wszelkicłi innych konstrukcji - tym, co jest obecne w stosunku do świado- mości jako niebędące nią samą. Pierwotny związek obecności, jako funda- ment świadomości, jest negatywny. Aczkolwiek, skoro negacja pojawia się w świecie dzięki bytowi-dla-siebie i jako że rzecz jest tym, czym jest, w ab- solutnym niezróżnicowaniu swej tożsamości, to ustanowienie pojęć, jako nie- będące bytem-dla-siebie, nie może być rzeczą. Negacja pochodzi od samego bytu-dla-siebie. Nie należy rozumieć tej negacji jako sądu, który dotyczyłby samej rzeczy i przeczył temu, że była ona bytem-dla-siebie. Ten typ negacji mógłby być pojęty wtedy, gdyby świadomość była substancją w całości skoń- czoną, ale nawet w takim przypadku nie mógłby pojawić się trzeci człon re- lacji zakładającej z zewnątrz negatywny stosunekmiędzy dwoma bytami. Przez pierwotną negację byt-dla-siebie konstytuuje się jako niebędący rzeczą. Od- bywa się to w ten sposób, że definicja świadomości, którą ustaliliśmy wcześ- niej, może być, w perspektywie bytu-dla-siebie, zrozumiała w następujący sposób: „Byt-dla-siebie jest bytem, któremu w jego byciu chodzi o samo bycie, o ile to bycie jest sposobem niehycia bytem, który to ustanawia równocześ- nie jako coś od siebie różnego". Poznawanie [connaissance] jawi się więc jako pewien sposób bycia. Poznanie [connaffre] niejest jakąś relacją między dwo- ma bytami, ustaloną dopiero postfaclum. Nie jest ani czynno ściąjednego z nieb, ani pewną jakością, cechą bądź zdolnością. Jest samym byciem bytu-dla-sie- bie w tej mierze, w jakiej jest on obecnością wobec czegoś, to znaczy w ja- kiej ma być swoim bytem, czyniąc siebie tak, by nie być tym bytem, wobec którego jest obecny. To znaczy, że byt-dla-siebie może być jedynie na sposób odbicia, które doprowadza do tego. że odbija sięjako coś niebędącego pew- nym bytem. „Coś", które musi określić odbicie, aby para odbicie-odbijające nie zapadła się w nicości, jest czystą negacją. Odbite musi określić się w ja- kimś „poza" wobec pewnego bytu jako niebędące tym bytem: jest to dokład- nie tym, co nazywam: świadomy byt czegoś. Trzeba jednak sprecyzować to, co rozumiemy przez źródłową negację. W istocie należy wyróżnić dwa typy negacji: negację zewnętrzną i negację wewnętrzną. Ta pierwsza ujawnia sięjako czysta przestrzeń uzewnętrznienia ustalonego pomiędzy dwoma bytami przez jednego świadka. Kiedy mówię, na przykład: „Filiżanka nie jest kałamarzem", jest oczywiste, że podstawa tej negacji nie znajduje się ani na stole, ani w kałamarzu. Zarówno jeden jak i drugi przedmiot jest tym, czymjest - to wszystko. Negacja jest jak powiązanie ka- tegorialne i idealne, które ustanawiam pomiędzy nimi bez transformacji ich bytów w cokolwiek innego, bez wzbogacania ich czy też odbierania im ja- kichś wartości. Nie zostały one nawet draśnięte ową negatywną syntezą. Skoro negacja nie służy ani do wzbogacenia bytów, ani do ich ustanawiania, znajduje się dokładnie na zewnątrz. Możemy już przewidzieć sens drugiej, we- wnętrznej negacji, jeśli rozważamy zdania typu: „Nie jestem bogaty" lub „Nie jestem ładny". Wypowiadane wraz z pewną melancholią nie oznaczają jakby odmowy pewnych cech, ale to, że taka odmowa „przychodzi" sama, wpływa- jąc na strukturę wewnętrzną bytu pozytywnego, wobec którego nastąpiła odmo- wa. Kiedy mówię: „Nie jestem ładny", nie ograniczam się jedynie do odma- wiania sobie samemu, rozumianemu jako konkret - pewnej zalety, która z tego względu wkracza w nicość, pozostawiając w stanie nienaruszonym [intacte] pozytywną totalność mego bytu (tak jak kiedy mówię: „Waza nie jest biała, jest szara" - „Kałamarza nie ma na stole, jest na kominku"). Rozumiem, że zdanie „nie być ładnym" opisuje pewną cechę negatywną mego bytu, która charakteryzuje mnie z wnętrza i która jest, jako negatywna, rzeczywistym opisem mnie jako niebędącego ładnym i że ta negatywna wartość tłumaczy równie dobrze moją melancholię, jak i moje niepowodzenia towarzyskie. Przez negację wewnętrzną rozumiemy taką relację zachodzącą pomiędzy dwoma bytami, że negacja jednego bytu staje się określeniem innego, z samego faktu nieobecności, w sercu samej istoty tego bytu. Negacja staje się więc relacją bytu istotowego [itre essenciel], ponieważ co najmniej jeden z bytów w ta- kim związku jest tym bytem, który wskazuje na inny, taki, który niesie w sercu jako nieobecność. W każdym razie zrozumiałe jest, że ów typ negacji nie będzie dotyczył bytu-w-sobie. Należy naturalnie do bytu-dla-siebie. Jedynie byt-dla- -siebie może być określony w swym bycie przez byt. którym nie jest. Jeśli ne- gacja wewnętrzna może pojawić się w świecie - np. kiedy mówimy o perle, że jest fałszywa, o owocu, że jest niedojrzały, o jajku, że jest nieświeże etc. - to pojawia się ona w świecie tylko za sprawą bytu-dla-siebie, jak zresztą każda inna negacja. Jeśli więc powinnością samego bytu-dla-siebie staje się poznanie, to obowiązkiem przynależnym jego istocie jest, by ukazał się jako niebędący tym, co poznaje. A jako że zjawisko [apparence] i byt sąjednym i tym samym, jako że byt-dla-siebie jest tożsamy z posiadaniem bytu w swym zjawisku, na- leży zrozumieć, że byt-dla-siebie obejmuje swym bytem byt przedmiotu, któ- rym nie jest, jak dzieje się to w pytaniu o byt, niebędącym tym bytem. Musimy tu przerwać z powodu wrażenia, które moglibyśmy opisać w ten sposób: aby samemu ukonstytuować się jako niebędący tym bytem, należy najpierw, w jakimś stopniu, posiadać pojęcie tego bytu, ponieważ nie mogę oceniać swych różnic wobec bytu, o którym nic nie wiem. Jest zrozu- miałe, iż w naszej empirycznej egzystencji nie możemy wiedzieć, w czym różnimy się od Japończyka czy Anglika, od robotnika czy zarządcy, zanim nie będziemy w posiadaniu kilku dotyczących ich szczegółów. To rozróżnienie empiryczne nie będzie nam tutaj przydatne, ponieważ zbliżamy się w naszych badaniach do analizy relacji ontologicznej, która powinna oddać wszystkie moż- liwe doświadczenia i która zmierza do ustalenia, w jaki sposób przedmiot w ogóle może istnieć dla świadomości. Nie jest więc możliwe, że posiadam jakieś doświadczenie rzeczy, jako rzeczy, która niejest mną, przed jej ukon- stytuowaniem jako rzeczy. Ale z drugiej strony, to, co oddaje całe możliwe doświadczenie, to źródłowe wyłanianie się a priori przedmiotu dla podmiotu albo, ponieważ wyłanianie się jest pierwotnym faktem bytu-dla-siebie, źród- łowe wyłanianie się bytu-dla-siebie jako obecności wobec przedmiotu, któ- rym byt-dla-siebie niejest. Wypada więc przestawić pozycje terminów na- stępującej formuły: relacja fundamentalna, dzięki której byt-dla-siebie ma być tym, czym nie jest byt związany z nim relacjąjako niebędący tym indywidu- alnym bytem, wobec którego jest obecny, stanowi fundament całego pozna- nia tego bytu. Trzeba jednak lepiej opisać tę podstawową relację, jeśli chce- my, aby stała się zrozumiała. To, co zdaje się być prawdziwe w złudzeniach intelektualnych, które opi- sywaliśmy w poprzednim paragrafie, to fakt, że nie mogę definiować siebie tak, aby wydobywać na powierzchnię niebycie przedmiotu, który jest pier- wotnie pozbawiony jakichkolwiek związków ze mną. Nie mogę zaprzeczyć, że jestem tym bytem, w oddaleniu od takiego bytu. Jeśli postrzegam byt cał- kowicie przynależny do mnie, ten byt-w-sobie sam będzie po prostu tym, czym jest, i z tego powodu nie znajdzie w sobie miejsca ani dla negacji, ani dla po- znania. W każdym razie to od bytu, który jest jedynie jakimś bytem, może zapowiadać się to, czym on nie jest. Oznacza to, w przypadku negacji we- wnętrznej, że to tam w samym bycie, który jest jedynie bytem-dla-siebie pojawia się to, czym on nie jest. W tym sensie negacja wewnętrzna jest kon- kretnym związkiem ontologicznym. Nie chodzi tutaj o jedną z tych negacji empirycznych, w których zaprzeczone wartości różnicują się wpierw przez ich nieobecność albo nawet ich niebyt. W negacji wewnętrznej byt-dla-siebie zostaje zniszczony w tym, co neguje. Wartości zanegowane są, mówiąc do- słownie, tym, co uobecnia się dodatkowo w bycie-dla-siebie. To stąd bierze on swą negatywną silę i stale ją odnawia. W tym sensie trzeba je postrzegać jako konstytutywny warunek jego bytu, ponieważ musi być tam poza sobą, w nich, musi być nimi. aby zanegować to, czym są. Jednym słowem, źród- łosłów negacji wewnętrznej, to byt-w-sobie, rzecz, która jest tam; a poza nią nie ma nic, jeśli nie pustka, nicość, która różni się od rzeczy jedynie czystą negacją, której ta rzecz dostarcza własnej zawartości. Problem materializmu związany z pochodzeniem wiedzy o przedmiocie, wywodzi się z tego, co chce wytworzyć jedna substancja z drugiej. Problem ten nie będzie w stanie nas powstrzymać, ponieważ twierdzimy, że poza bytem-w-sobie, nie ma nic, chyba tylko odbicie tego „nic", które jest nim samym, spolaryzowanym i zde- finiowanym przez byt-w-sobie w tej mierze, w jakiej jest ono dokładnie nico- ścią tego bytu-w-sobie, zindywidualizowanym „nic", które jest niczym, bo nie jest bytem-w-sobie. Tak samo, w ek-statycznej relacji, która jest konsty- tutywna wobec negacji wewnętrznej i wobec poznania, to sam byt-w-sobie jest konkretnym biegunem w swej pełni, a byt-dla-siebie nie jest niczym in- nym, jak pustką, od której odłącza się byt-w-sobie. Byt-dla-siebie jest poza nim, w bycie-w-sobie, ponieważ definiuje się przez to, czym nie jest. Pier- wotną więzią bytu-w-sobie w bycie-dla-siebie jest więc związek bytu. Więź ta nie jest jednakże ani brakiem, ani nieobecnością. W przypadku braku obec- ności jestem zdeterminowany przez byt, którym nie jestem i który nie jest, lub nie jest tam: oznacza to, że to, co mnie determinuje, jest jak wydrążenie pośrodku tego, co mógłbym nazwać moją empiryczną pełnią. Przeciwnie w przypadku poznania, uznawanego za ontologiczną więź bytu, bytu, któ- rym nie jestem, a który ukazuje absolutną pełnię bytu-w-sobie. Ja sam-prze- ciwnie -jestem nicością, nieobecnością, która determinuje się w egzystencji, poczynając od całości. Oznacza to, że ten rodzaj bytu, który nazywamy po- znaniem, jedyny byt, który możemy rozpoznać i który jest wiecznie ram, jako to, co znane. Poznające nie jest, i nie jest poznawalne. Niejest niczym innym, jak to, co sprawia, że istnieje bycie-tu [etre-la] tego, co poznane - ponieważ ze względu na niego samego to, co poznane, niejest ani obecne, ani nieobec- ne, ale po prostu jest. Obecność tego, co poznane, jest jednak obecnością na nic, ponieważ poznanie jest czystym odbiciem niebytu, wydaje się więc, poza totalną przezroczystością poznania, obecnością absolutną. Psychologicznych i empirycznych przykładów tego pierwotnego związku udzielają nam przypad- ki fascynacji. Istotnie, w przypadkach tych, które wyrażają natychmiastowy fakt poznania, to, co poznające, nie jest niczym innym, jak tylko czystą nega- cją, nie znajduje się nigdzie ani do nikąd nie powraca, niejest. Jedyny opis, jaki mógłby przyjąć, to że nie jest, dosłownie, tym fascynującym przedmiotem. W fascynacji nie ma nic więcej niż gigantyczny przedmiot w pustym świe- cie. I jednocześnie zafascynowana intuicja w żaden sposób nie łączy się z przed- miotem. Ponieważ warunkiem zaistnienia fascynacji jest to, aby przedmiot wznosił się z absolutnym uwypukleniem [relief] nad podstawą pustki, co oznacza, że jestem dosłownie natychmiastową negacją przedmiotu i niczym poza tym. To wciąż ta czysta negacja, którą rozpoznajemy u podstawy intu- icji panteistycznej, którą Rousseau czasem opisywał jako konkretne zdarze- nia psychiczne swej historii. Oświadcza nam, że ukonstytuował się wraz z uniwersum, że sam świat stał się nagle obecny, jako absolutna obecność i nieuwarunkowana totalność. Z pewnością możemy pojąć totalność obecną i opuszczoną przez świat, jej czyste bycie-tu, z pewnością możemy dopuścić, że w tym wyjątkowym momencie nie ma niczego innego poza światem. Ale nie oznacza to, jak chce dodać Rousseau, że istniałaby fuzja między światem i świadomością. Takie zespolenie oznaczałoby krzepnięcie bytu-dla-siebie w bycie-w-sobie, a więc zanik świata i bytu-w-sobie jako obecności. Praw- dąjest, że - w intuicji panteistycznej - nie ma nic poza światem oprócz tego, co sprawia, że byt-w-sobie jest obecny jako świat, to znaczy poza czystą ne- gacją, która jest nietetyczną świadomością siebie jako negacji. I dosłownie, ponieważ świadomość niejest nieobecnością, lecz obecnością, nie ma nic, co oddziela poznanie od poznanego. Często definiowano intuicję jako natych- miastową obecność znanego w poznaniu, ale rzadko stać nas na refleksję wobec wymogów pojęcia natychmiast. Bezpośredniość jest nieobecnością ja- kiegokolwiek czynnika pośredniczącego. Rozumie się to samo przez się, gdyż w innym przypadku poznany byłby czynnik pośredniczący, a nie byt zapo- średniczony. Lecz jeśli nie możemy przyjąć żadnego czynnika pośredniczą- cego, to musimy równocześnie odrzucić i ciągłość, i nieciągłość jako pewien typ obecności poznającego w stosunku do tego, co poznane. Nie przypusz- czamy, aby istniała ciągłość poznania w poznanym, jako że zakłada to termin, który odnosiłby się jednocześnie do poznania i poznanego, co kasuje autono- mię poznania wobec poznanego, angażując byt poznania w bycie poznanego. Struktura przedmiotu znika więc, ponieważ przedmiot wymaga bycia abso- lutnie zanegowanym przez byt-dla-siebie jako byt-dla-siebie. Nie możemy jed- nak uznawać pierwotnej relacji bytu-dla-siebie z bytem-w-sobie jako relacji nieciągłej. Zdecydowanie, oddzielenie między dwoma elementami braku ciąg- łości jest pustką, to znaczy niczym, ale niczym dokonanym, to znaczy w-so- hie. To „nic" substancjalne jest, jako takie, nieprzepuszczalną gęstością, niszczy natychmiastowość obecności, ponieważ stało się czymś jako nic. Obecność bytu-dla-siebie w bycie-w-sobie, która nie może tłumaczyć się ani w ter- minach ciągłości, ani w terminach braku ciągłości, jest czystą zanegowaną tożsamością. Aby lepiej to zrozumieć, skorzystajmy z porównania: pewien typ obecności bez pośrednictwa przedstawiajądwie krzywe, gdy tylko się ze sobą stykają. Ale także oko postrzega jedynie pojedynczą Unię w całej długości ich stycznej. Jeśli nawet ukrylibyśmy dwie styczne, co doprowadziłoby do tego, że widzielibyśmy jedynie długość odcinka AB, w którym się one stykają, ich wyróżnienie będzie niemożliwe. Bo w istocie to, co je oddziela, to nic: nie ma tam ani ciągłości, ani braku ciągłości, ale czysta tożsamość. Ujawnijmy jed- nocześnie dwie postaci i ujrzymy je znów jako będące dwiema na całej dłu- gości; a nie wynika to z faktu gwałtownego oddzielenia, które dokonałoby się między nimi, ale stąd, że dwa ruchy, przez które pociągniemy dwie krzywe, aby je ujrzeć jako otaczające każdą negację jako akt konstytutywny. Podob- nie to, co oddziela dwie krzywe w miejscu ich złączenia, niejest niczym, na- wet odległością: to czysta negacjajako przeciwieństwo syntezy konstytutyw- nej. Ten obraz pozwoli nam lepiej zrozumieć stosunek natychmiastowy, który pierwotnie unifikuje poznanie w poznanym. Jest to po prostu negacja niosąca za sobą „coś", które preegzystuje w negacji i konstytuuje w niej materię: jeśli mówię, na przykład, że kałamarz niejest stołem, stół i kałamarz są przedmio- tami już ukonstytuowanymi, z których byt-w-sobie uczyni wsparcie oceny tego, co negatywne. W przypadku relacji „poznanie-poznany" nie ma jednak nic po stronie poznania, co mogłoby wesprzeć negację: „nie ma" żadnej róż- nicy, żadnej zasady różnicowania, która oddzielałaby w-sobie poznające od poznanego. Aczkolwiek, w totalnej niewyraźności bytu nie ma nic poza ne- gacją, której także nie ma, która ma być, która nawet nie ukazuje się jako negacja. Ostatecznie, skoro poznanie i poznające nie są niczym ponad fakt, „że istnieje" byt, że byt-w-sobie udziela się i wstaje w uwypukleniu u pod- stawy niczego. W takim razie możemy nazwać poznanie czystą samotnością poznanego. Dość powiedzieć, że pierwotny fenomen poznania nie dodaje nic do bytu i nie stwarza niczego. Byt niejest wzbogacany przez niego, ponie- waż poznanie jest czystą negatywnością. Sprawia jedynie, że/esrbyt. Ale ten fakt, „że jest" byt, nie jest wewnętrzną determinacją bytu - który jest tym, czym jest - lecz negatywności. W tym sensie każde odsłonięcie pozytywnej postaci bytu jest przeciwieństwem determinacji mitologicznej bytu-dla-siebie w bycie jako czystej negatywności. Na przykład, jak to zobaczymy dalej, od- krycie przestrzenności bytu pojawia się tylko wraz z niepozycyjnym ujęciem bytu-dla-siebie przez samego siebie jako nierozciągłego. Charakter nie- rozciągłości bytu-dla-siebie nie jest tajemniczą cechą pozytywną duchowo- ści, która maskowałaby się w negatywnej denominacji: jest to relacja natural- nie ek-statyczna. ponieważ \o przez i w rozciągłości transcendentnego bytu-w-sobie byt-dla-siebie zapowiada się i realizuje swą własną nierozciąg- łość. Byt-dla-siebie nie będzie najpierw nierozciągły po to, by następnie wejść w relację z bytem rozciągłym, przede wszystkim dlatego że - ze względu na kilka faktów, które weźmiemy pod uwagę - pomysł nierozciągłości nie miał- by sensu per se, ponieważ nie jest niczym więcej jak tylko negacją rozciągło- ści. Jeśli moglibyśmy wymazać, co jest niemożliwe, rozciągłość ujawnionych determinantów bytu-w-sobie. byt-dla-siebie nie pozostawałby nieprzestrzenny, nie byłby ani rozciągły, ani nierozciągły, stałby się niemożliwy do jakiegokol- wiek opisu w stosunku do rozciągłego. W tym przypadku rozciągłość jest trans- cendentną determinacją, która postrzega byt-dla-siebie w dokładnym wymia- rze, tam gdzie sam neguje sięjako rozciągły. To dlatego terminem, który wydał się nam lepiej określać tę wewnętrzną relację poznania i bytu, jest słowo „reali- zować" [realiser], którego użyliśmy przed chwilą, wraz z jego podwójnym sen- sem ontologicznym i gnozęologicznym. Realizuję jakiś projekt wtedy, gdy na- dajęmubyt, ale Realizuję" także moje położenie, jako że je przeżywam, że czynię je bytem wraz z moim bytem, „realizuję" powagę katastrofy, trudności przed- sięwzięcia. Znać, to realizować w dwóch znaczeniach tego terminu. To spra- wiać, że ismieje byt mający być negacją odbitą od tego bytu: rzeczywiste jest zrealizowanym. Transcendencją nazwiemy ową wewnętrzną i „realizującą" ne- gację, która odkrywa byt-w-sobie, określając byt-dla-siebie w swoim bycie. II. O determinacji jako negacji W jakim bycie byt-dla-siebie jest obecny? Zauważmy od razu, że pytanie jest źle postawione: byt jest tym, czym jest, nie może więc zawierać w sobie określenia ten-tu-oto [celui-ci], które odpowiada na pytanie „który?" [leguel]. Jednym słowem, pytanie nie ma sensu, jeśli nie jest postawione w świecie. W konsekwencji, byt-dla-siebie nie może być obecny w tym-tu-oto [celui-ci]. a raczej w tym-tam-oto [celui-ld], ponieważ to jego obecność sprawia, że istnieje raczej ten-tu-oto niż ten-tam-oto. Jednakże nasze przykłady ukazały nam byt-dla-siebie zdecydowanie negujący to, że jest on takim pojedynczym bytem. Ale my opisujemy stosunek poznania, martwiąc się przede wszyst- kim o to, aby ukazać jego strukturę negatywności. W tym sensie, nawet jeśli został odkryty w przykładach, ta negatywność już była druga. Negatywność jako pierwotna transcendencja nie określa się na podstawie tego-tu-oto [un ceci], ale sprawia, że ten-tu-oto istnieje. Pierwotna obecność bytu-dla-siebie jest obecnością w bycie. Czy powiemy więc, że jest obecnością dla każdego bytu? Popadamy znów w znany nam błąd, ponieważ totalność może pojawić się w bycie jedynie przez byt-dla-siebie. W istocie, totalność zakłada wewnętrz- ną relację bytu w terminach ąuasi-wielości, tak samo, jak wielość, która za- kłada, aby być tą wielością wewnętrzną, totalizującą relację między swymi elementami. To w ten sposób sam dodatek jest aktem syntelycznym. Total- ność może dojść do bytów jedynie przez byt, który ma być w ich obecności swą własną totalnością. Dokładnie mówiąc, jest to przypadek bytu-dla-sie- bie, całości pozbawionej całościowego charakteru, która uczasawia się w wiecz- nym niewykończeniu. To byt-dla-siebie w swej obecności w bycie sprawi, że istnieje całość bytu. Należy dobrze zrozumieć, że ten-tu-oto byt może zo- stać pozbawiony nazwy jako ten, jedynie u podstawy obecności każdego bytu. Nie oznacza to, że jakiś byt potrzebuje każdego bytu, aby istnieć, ale że byt- -dla-siebie realizuje się jako obecność dokonana w bycie w pierwotnej pod- stawie obecności dokonanej we wszystkim. Ale z drugiej strony, totalność, będąc wewnętrzną relacją ontologiczną tych-tu-oto, nie może się odkryć jak tylko w i przez te-tu-oto byty jednostkowe. Oznacza to, że byt-dla-siebie usta- nawia się jako obecność realizująca się w tych-tu-oto bytach - i w tych-tu- -oto bytach pojedynczych jako obecność realizująca się w każdym bycie. Ina- czej mówiąc, obecność bytu-dla-siebie w świecie może się realizować jedy- nie przez swą obecność w jednej lub więcej poszczególnych rzeczy i z dru- giej strony, obecność w rzeczy poszczególnej nie może się realizować, jak tylko na podstawie obecności w świecie. Percepcja wyraża się jedynie na pod- stawie ontologicznej obecności w świecie, a świat odkrywa się konkretnie jako podstawa każdej pojedynczej percepcji. Pozostaje do wytłumaczenia, w jaki sposób wyłanianie się bytu-dla-siebie w bycie może sprawić, że istnie- je całość i ten-tu-oto byt. Obecność bytu-dla-siebie w bycie jako totalność wywodzi się stąd, że byt-dla-siebie ma być na zasadzie bycia tym, czym nie jest, i niebycia tym, czym jest, jego własną całością jako całość pozbawiona całościowego cha- rakteru. Jako że staje się bytem w jedności tego samego wyłonienia, jako wszystko, co nie jest bytem, byt utrzymuje się wobec niego jako wszystko to, czym byt-dla-siebie nie jest. Pierwotna negacja jest negacją radykalną. Byt- -dla-siebie, który utrzymuje się wobec bytu jako jego własna totalność, sam będąc wszystkim negacji, jest negacją wszystkiego. W ten sposób totalność dokonana lub świat odsłania sięjako ukonstytuowana przez byt totalności niedokonanej, przez którą byt totalności wyłania się w bycie. To poprzez świat byt wypowiada się wobec samego siebie jako całość pozbawiona całościo- wego charakteru, co oznacza, że przez samo wyłonienie byt-dla-siebie jest odkryciem bytu jako totalności, jako że byt-dla-siebie ma być swą własną całością na zasadzie pozbawienia totalności. Podobnie sam sens bytu-dla-sie- bie znajduje się poza bytem, lecz to przez byt-dla-siebie sens bytu się ujaw- nia. Owa totalizacja bytu niczego nie dodaje do bytu, jest niczym innym, jak tylko sposobem, na który byt odkrywa sięjako niebędący bytem-dla-siebie, sposobem bycia bytu; pojawia siąpoza bytem-dla-siebie, wymykając się każ- demu ograniczeniu, jak to, co determinuje byt-dla-siebie w swym bycie. Ale fakt odkrycia bytu jako totalności niej est ograniczeniem bytu, nie bardziej niż fakt liczenia dwóch filiżanek na stole nie ogranicza żadnej z tych filiżanek w jej egzystencji lub naturze. Nie jest to jednak czysta subiektywna modyfi- kacja bytu-dla-siebie, a przeciwnie, ponieważ to przez nzego każda subiek- tywność jest możliwa. Ale jeśli byt-dla-siebie musi być nicością, przez którą „istnieje" byt, byt ten nie może posiadać pierwotnie bytu inaczej niż jako to- talność. Zatem poznanie jest światem; by powiedzieć jak Heidegger: świat i nic poza tym. Jedynie to „nic" me jest pierwotnie tym, w czym wyłania się rzeczywistość-ludzka. To „nic" jest samą rzeczy wist ością-ludzką, jak rady- kalna negacja, dzięki której wyłania się świat. I z pewnością jedyna obawa światajako totalności sprawia, że obokświata ukazuje się nicość, która wspie- ra i otacza tę totalność. To ta nicość, która determinuje totalność jako taką, jako absolutne nic, które zostaje pozostawione poza totalnością: to dlatego to- talizacja nie dodaje niczego do bytu, ponieważ ona sama jest jedynie rezulta- tem pojawienia się nicości jako ograniczenia bytu. Nicość ta jest jednak ni- czym, jeśli nie rzeczywistością-ludzką ujmującą sięjako wykluczoną z bytu i wiecznie poza bytem, w kontakcie z niczym. Powraca potrzeba powiedze- nia: rzeczywistość-ludzka jest tym, przez co byt odsłania sięjako totalność - albo rzeczywistość-ludzka jest tym, co sprawia, że nie ma nic poza bytem. To „nic" jako możliwość, że jest jakieś „poza" światem, jako że: 1) ta możli- wość odsłania byt jako świat; 2) rzeczywistość-ludzka ma być tą możliwo- ścią - konstytuuje wraz z pierwotną obecnością w bycie krąg sobości. Rzeczywistość-ludzka staje się niepełną totalnością negacji, jedynie prze- pełniając konkretną negację, którą ma być, jako aktualną obecność w bycie. Jeśli byłaby czystą świadomością bytu negacji synkretycznej i niezróżnico- wanej, nie mogłaby sama się warunkować, a co za tym idzie, nie mogłaby być konkretną całością, jakkolwiek pozbawioną całościowego charakteru, swych warunków. Jest negacją jedynie wtedy, gdy zdoła wymknąć się, po- przez wszystkie inne negacje, do negacji konkretnej, wobec której jest obec- na: jej byt może być jej własną totalnością jedynie wtedy, gdy jest przekro- czeniem częściowej struktury, którąjest, w stronę tego wszystkiego, czym ma być. W przeciwnym razie byłby po prostu tym, czym jest, i nie mógłby być w żadnym razie postrzegany jako totalność albo jej brak. Tak więc, w do- słownym znaczeniu, częściowa struktura negatywna powinna pojawić się u źródeł niezróżnicowanej negacji, którąjestem - i której jest częścią. Zosta- je mi zapowiedziana poprzez byt-w-sobie pewna konkretna rzeczywistość, którą nie mam być. Byt, którym nie jestem obecnie, tak jak ukazuje się u pod- stawy totalności bytu, to ten-tu-oto byt. Ten-tu-oto byt jest tym, czym nie jestem obecnie, tym, czym me mam być, jako „nic" w bycie; jest tym, co ujawnia się w niezróżnicowanym tle bytu po to, by ukazać mi konkretną ne- gację, którą mam być, u totalizującej podstawy moich negacji. Ta pierwotna relacja każdego i tego-tu-oto bytu legła u podstaw relacji, którą psychologia postaci określiła jako relację między tłem i figurą lub formą. Ten-tu-oto uka- zuje się zawsze na tle, to znaczy w niezróżnicowanej totalności bytu, jako byt-dla-siebie będący w niej radykalną i synkretyczną negacją. Może on jed- nak rozpuścić się w tej niezróżnicowanej totalności z chwilą, gdy pojawi się inny ten-tu-oto. Pojawienie się tego-tu-oto, albo formy na tle, będąc korela- tem pojawienia się mojej własnej konkretnej negacji u podstawy synkretycz- nej negacji radykalnej, implikuje, że jestem, i nie jestem jednocześnie, tąto- talnąnegacjąlub, jeśli wolimy, że niąjestemna sposób „niebycia", że nie jestem nią na sposób bycia. Jest to jedyny sposób, w jaki obecna negacja zdoła po- jawić się u podstawy negacji radykalnej, którąjest. W przeciwnym razie by- łaby od niej w całości odcięta, albo też zasadzałaby się na niej. Pojawienie się tego-tu-oto na tle wszystkiego jest korelatem pewnego sposobu, w jaki byt- -dla-siebie ma być swą własną negacją. Istnieje jeden ten-tu-oto, ponieważ nie jestem jeszcze swoimi przyszłymi negacjami, a także już swoimi negacja- mi przeszłymi. Odkrycie tego-tu-oto zakłada, że „akcent zostanie położony" na pewien rodzaj negacji wraz z wycofaniem się innych do synkretycznego zaniku tła, to znaczy, że byt-dla-siebie może istnieć jedynie jako negacja, któ- ra konstytuuje się na wycofaniu się do totalności radykalnej negatywności. Byt-dla-siebie niejest światem, przestrzenią, stałością, materią, bytem-w-sobie w ogóle, ale jego sposobem ich niebycia jest brak konieczności bycia tym stołem, tą szklanką, tym pokojem, u podstawy totalnej negatywności. Tak więc zakłada to negację negacji - ale negację, która ma być negacją radykal- ną, którą ona neguje, która nie przestaje do niej przylegać ontologicznie i któ- ra stale jest gotowa stopnieć poprzez wyłonienie się innego tego-tu-oto. W tym sensie ten-tu-oto odsłania sięjako ten-tu-oto poprzez „wycofanie do tła świa- ta" wszystkich innych tych-tu-oto, jego determinacja - która jest źródłem wszystkich determinacji - czyli negacja. Rozumiemy, że ta negacja - widzia- na od strony tego-tu-oto - jest idealna. Nie dodaje niczego do bytu i niczego mu nie odbiera. Byt rozważany jako ten-tu-oto jest tym, czymjest, i nie prze- staje tym być. nie staje się. Jako taki nie może być poza sobą we wszystkim jako struktura wszystkiego ani leż być poza sobą we wszystkim, by same- mu negować swą tożsamość z wszystkim. Negacja może pojawić się w tym- -tu-oto jedynie przez byt, który ma być jednocześnie obecnością w całości bytu, i w iym-tu-oto, to znaczy przez byt ek-statyczny. Tak jak pozostawia ona ten-tu-oto nietknięty, jako byt-w-sobie, jak nie dokonuje rzeczywistej syn- tezy wszystkich tych-tu-oto w totalności, negacja konstytutywna tego-tu- -oto jest negacją typu zewnętrznego, relacja tego-tu-oto wobec całości jest relacją zewnętrzną. Podobnie będziemy postrzegać pojawienie się determi- nacji jako negacji zewnętrznej, względnej wobec negacji wewnętrznej, rady- kalnej i ek-statycznej, którą jestem. To wyjaśnia ambiwalentny charakter świata, który pojawia sięjako totalność syntetyczna i jako czysto dodatko- wa grupa wszystkich tych-tu-oto. Tak jak świat jest totalnością, która odsła- nia się jak to, w czym byt-dla-siebie ma być radykalnie swą własną nicością, tak świat ofiarowuje sięjako synkretyzm indyferencji. Ale tak, jak nicościo- wanie radykalne jest zawsze poza nicościowaniem konkretnym i obecnym, tak świat wydaje się zawsze gotów na otwarcie jak skrzynka, aby pozwolić ujawnić się jednemu lub kilku h-m-tu-oto, które były już na płaszczyźnie nie- zróżnicowanego tła tym, czym są teraz jako formy zróżnicowane. W ten spo- sób, zbliżając się do pejzażu, który był nam dany z oddali, dostrzegamy przed- mioty, które ukazująsięjako już tam byłe na zasadzie elementów nieciągłego zbioru tych-tu-oto; tak samo w doświadczeniu psychologii postaci ciągłe tło, dopóki jest pojmowane jako forma, wybucha w wielości elementów nieciąg- łych. Podobnie świat, jako korelat całości pozbawionej całościowego cha- rakteru, pojawia sięjako totalność zniesiona w tym znaczeniu, że nie jestnigdy rzeczywistą syntezą, lecz idealnym ograniczeniem przez nic zbioru tych-tu- -oto. Tak samo ciągłość jako wartość formalna tła pozostawia obraz rozłącz- ności jako typ relacji zewnętrznej między tym-tu-oto i totalnością. Jest to, mówiąc dosłownie, tym ciągłym znoszeniem totalności w zbiorze, od ciąg- łości po rozłączność, który nazywamy przestrzenią. W istocie nie może ona być bytem. Jest ruchomą relacją między bytami, które nie pozostają w żad- nym związku. Jest niezależną totalnością bytów-w-sobie, jako że odsłania się w bycie, który jest obecnością „wszystkich" bytów-w-sobie jako niezależ- ność jednego w stosunku do innych; jest to jedyny sposób, w jaki byty mogą się odsłaniać jako niemające żadnej relacji w bycie, przez który relacja pojawia się w świecie; to znaczy jako czysta zewnętrzność. Jako że ta zewnętrzność nie może przynależeć do żadnego z rozważanych tych-tu-oto oraz dlatego, że z drugiej strony, jako negatywność czysto lokalna sama jest niszczyciel- ska, nie może być ani sobą, ani „bytem przebytym". Byt przestrzenny jest bytem-dla-siebie jako współobecność wobec tego-tu-oto i wobec całości; przestrzeń niejest światem, ale niestabilnością świata rozumianą jako total- ność, jako to, co może zawsze rozpaść się na zewnętrzną wielość. Przestrzeń niejest ani tłem, ani formą, lecz idealnościątła, jako że może zawsze rozpaść się na formy, niejest ani ciągłością, ani jej brakiem, ale stałym przejściem od jednego do drugiego. Istnienie przestrzeni jest dowodem na to, że byt-dla- -siebie sprawiając, że jest byt, nie dodaje nic do bytu, jest idealnością syntezy. W ten sposób byt jest jednocześnie wszystkim, w wymiarze, w jakim zdo- bywa swą tożsamość od świata, i jednocześnie niczym, jako ten, który do- chodzi do mnożenia się tych-tu-oto. Nie pozwala poznać się przez konkretną intuicję, jako że niejest, chociaż przestrzennie jest ciągle. Zależy od czaso- wości i pojawia się w czasowości, nie mogąc pojawić się w świecie inaczej niż przez byt, którego sposobem bycia jest czasowość, ponieważ jest spo- sobem, wobec którego byt ten gubi się ek-statycznie, aby stał się byt. Cha- rakterystyka przestrzenna tego-tu-oto nie dołącza sztucznie do tego-tu-oto, lecz jest jedynie jego „miejscem", to znaczy stosunkiem zewnętrzności do tła, w ten sposób, że stosunek ten może się zapaść w wielości relacji zewnętrz- nych z innymi tymi-tu-oto, kiedy samo tło rozpada się w wielości form. W tym sensie nie jest łatwo zrozumieć przestrzeń jako formę nałożoną przez strukturę a priori naszej wrażliwości na fenomeny: przestrzeń nie może być formą, ponieważ jest niczym; przeciwnie, jest znakiem, że nic, czy też nega- cja - i jeszcze jako typ relacji zewnętrznej, która pozostawia nietkniętym to, co ujednolica - nie może pojawić się w bycie-w-sobie przez byt-dla-siebie. Co się tyczy bytu-dla-siebie, jeśli niejest przestrzenią, narzuca się, dokładnie rzecz ujmując, jako to, co niejest bytem-w-sobie, ze względu na to, że byt- -w-sobie pojawia się w nim jako zewnętrzność, którą nazywamy szeroko- ścią. Dokładnie jako to, co samo z siebie neguje zewnętrzność, dając się po- znać jako ek-statyczny byt, który uprzestrzennia przestrzeń. Ponieważ byt-dla-siebie niejest wraz z bytem-w-sobie w stosunku zestawienia lub nie- zróżnicowanej zewnętrzności: jego relacja z bytem-w-sobie jako fundamen- tem wszystkich relacji jest wewnętrzną negacją, a także przeciwnie, tym, przez co byt-w-sobie pojawia się w niezróżnicowanej zewnętrzności w stosunku do innych bytów istniejących w świecie. Odkąd zewnętrzność niezróżmco- wania zostaje zhipostazowana, jak substancja istniejąca w sobie i przez sie- bie- co może się zdarzyć jedynie w mniej ważnym stadium poznania - usta- nawia przedmiot szczególnego rodzaju studiów pod nazwą geometrii i staje się czystą specyfikacją abstrakcyjnej teorii mnogości. Pozostaje nam wyróżnić, który rodzaj bytu posiada negację zewnętrzną jako tę, która pojawia się w świecie przez byt-dla-siebie. Wiem, że nie ujaw- nia się ona w tym-tu-oio: ten dziennik nie neguje sam przez się, że nie jest stołem, na którym leży, w przeciwnym razie byłby ek-statycznie poza sobą na stole, który neguje, a ich wzajemny stosunek byłby negacją wewnętrzną; przestałby stąd być nawet bytem-w-sobie, po to, by stać się bytem-dla-sie- bie. Relacja determinująca ten-tu-oto nie może więc należeć ani do tego-tu- -oto, ani do tego-tam-oto [ceci/cela]; osacza je bez dotykania, bez przydawa- nia im najmniejszej nowej cechy; pozostawia je takimi, jakimi są. W tym sen- sie będziemy musieli zmodyfikować głośną spinozjańskąformułę: Omnis de- terminatio is negatio, o której Hegel mawiał, że jej bogactwo jest nieskończone, i twierdzić raczej, że wszystkie określniki, które nie dotyczą bytu mającego być swymi własnymi określnikami, to negacja idealna. Byłoby zresztą nie- zrozumiałe, gdyby miało być inaczej. Nawet jeśli postrzegalibyśmy przedmioty, tak jak czyni to psychologizm empiriokrytyczny, jako treści czysto subiek- tywne, nie moglibyśmy pojąć, że podmiot dokonał wewnętrznych negacji syn- tetycznych co najmniej pomiędzy treściami bytów w radykalnej immanencji ek-statycznej, która usunęła całą nadzieję przejścia w obiektywność. Z waż- niejszego powodu nie możemy wyobrazić sobie, że byt-dla-siebie operuje zniekształcającymi formami negacji syntetycznych między transcendencja- mi, którymi niejest. W tym sensie zewnętrzna negacja konstytutywna tego- -tu-oto. nie może wydać się cechą obiektywną rzeczy, jeśli rozumiemy przez obiektywne to, co się tyczy w sposób naturalny bytu-w-sobie - albo lo. co w ten czy inny sposób konstytuuje rzeczywiście przedmiot, jakim on jest. Nie mażemy jednak stwierdzić tutaj, że zewnętrzna negacja ma egzystencję su- biektywnąjako czysty rodzaj bytu-dla-siebie. Rodzaj egzystencji bytu-dla-siebie jest czystą wewnętrzną negacją, egzystencja negacji zewnętrznej w mej była- by unieważniająca nawet dla jej egzystencji. W konsekwencji nie będzie spo- sobu rozróżnienia i klasyfikacji fenomenów o tyle, o ile będą one tylko su- biektywnymi wyobrażeniami, nie będzie też „subiektywizowania" bytu jako jego odkrycia konstytutywnego bytu-dla-siebie. Jego własna zewnętrzność wymaga, aby była „w powietrzu" zewnętrznie wobec bytu-dla-siebie jak w by- cie-w-sobie. Z innej strony, mówiąc dosłownie, ponieważ ona jest zewnętrz- nością, nie może być przez siebie., odmawia każdego wsparcia, jest unselb- ststdndig naturalnie, a jednocześnie me może się ustosunkować wobec żad- nej substancji. Jest niczym. Ponieważ kałamarz nie jest stołem-ani też fajką, ani szklanką etc. —możemy go pojmować jako kałamarz. I jednocześnie, jeśli mówię: kałamarz nie jest stołem, nie myślą nic. Tak samo określenie jest ni- czym, które nie przypomina wewnętrznej struktury ani w rzeczy, ani w myśli, ale której byt jest bytem-cyiowanym [l'etre-cite] przez byt-dla-siebie poza sys- temem negacji wewnętrznych, wewnątrz których byt-w-sobie odsłania się w swej indyferencji wobec tego wszystkiego, co nie jest jaźnią [soi]. Takjak byt-dla-siebie zapowiada przez byt-w-sobie to, czym nie jest na sposób ne- gacji wewnętrznej, obojętność bytu-w-sobie jako obojętność, którą byt-dla- -siebie ma nie być, objawia się w świecie jako determinacja. III. Jakość i ilość, potencjalność, poręczność Jakość nie jest niczym innym, jak byciem tego-tu-oto bytu, gdy roz- waża się go niezależnie od wszelkich zewnętrznych relacji i związków ze światem bądź też z innym tym-tu-oto. Zbyt często jakość tę pojmowano jako prostą subiektywną determinację, a jej uposażenie bytowe niesłusznie uzna- wano za samą subiektywność tego, co psychiczne. Pojawia się zatem pro- blem szczególnej wagi: wyjaśnienie konstytucji bieguna przedmiotowego, ro- zumianego jako transcendentna jedność jakości. Wykazywaliśmy już, iż problem ten jest w zasadzie nierozstrzygalny. Jakość nie obiektywizuje się sama w sobie, jeśli jest subiektywna. Załóżmy, że wyprojektowaliśmy takąjedność bieguna przedmiotowego poza samąjakość. W wyniku takiego działania - co najwyżej - każda z takich jakości dałaby się uchwycić bezpośrednio jako pod- miotowy rezultat oddziaływań rzeczy na nas samych. Ale żółtość tej oto cy- tryny nie jest subiektywnym sposobem postrzegania cytryny - to jest sama cytryna. Nie jest również prawdą, iż przedmiot x pojawia się jako pusta for- ma, która scala rozmaite jakości. W rzeczy samej, przez cytrynę rozciągają się jej jakości, a każda z nich nakłada się na wszystkie inne. To właśnie kwaś- ność tej cytryny jest żółta, a jej żółtość jest również kwaśna. Spożywamy kolor tego ciastka, a jego smak jest „narzędziem", które ujawnia zarazem jego kształt, jak i jego kolor temu, co można by nazwać intuicją jedzenia [1'intuition alimentaire]. W' innym przypadku, gdy wetknę palec w słój zawierający kon- fiturę, ta chłodna lepkość przenikająca słój ujawnia mym palcom ów słodki smak. Płynność, chłód, niebieskawy kolor, ten falujący niepokój wody w ba- senie są mi dane za jednym „uderzeniem" - każda jakość poprzez wszystkie inne jakości, i to jest właśnie tą całkowitą interpretacją, którą nazywam tym- -tu-oto. Fakt ten został tak dobitnie ukazany w doświadczeniach malarzy, szczególnie przez Cezanne'a. Husserl popełnia błąd, uważając, iż syntetycz- na konieczność bezwarunkowo jednoczy kolor z formą. To właśnie forma jest kolorem i światłem. Jeśli malarz pragnie dokonać zamiany jednej z tych jakości, to zmiany te obejmują również inne jakości, i to nie tylko z tego po- wodu, by połączone były one ze sobą regularną prawidłowością, ale dlatego, iż u swych podstaw jakości są samym bytem. W tym sensie każda jakość bytu jest jego całością, jakość jest obecnościąabsolutnej przypadkowości bytu, obecnościąjego obojętnej nieredukowalności do części poza nim. Postrzega- nie bytu jakości nie dodaje niczego do bytu poza tym tylko, że pokazuje jedynie, iż byt jestjako to właśnie. W takim sensie jakość niejest zewnętrznym aspektem bytu, bowiem byt, nie posiadając czegoś „w środku", nie może też posiadać czegoś „na zewnątrz". Aby dana była jakość, dla nicości, która z natury niejest bytem, musi być dane coś z bytu. Lecz przecież byt nie jest jakością w sobie, nie jest czymś mniej ani czymś więcej w stosunku do niej. Jakość to byt w całości, odsłaniający się w granicach tego, co jest dane, czy też tego, co się prezentuje [iły a]. Ale jakość jest całością bytu, ujawniającą się w grani- cach tego, co jest dane [iły a]. Nie jest to „zewnętrze" [dehors] bytu, lecz ca- łość bytu, bowiem tak, jak nie istnieje byt dla bytu, tak musi pojawić się byt, który sam. czyni się tym, co bytem niejest. Relacja bytu-dla-siebie z jakością j est relacj ą ontołogiczną. Intuicj a j akości nie j est bierną kontemplacją tego, co dane, a umysł [esprit] niejest bytem-w-sobie, który pozostawałby tym, czym j est w trakcie owej kontemplacji, to znaczy na sposób niezróżnicowanej obojętno- ści w stosunku do tego-tu-oto poddanego aktowi kontemplacji. Lecz byt-dla- -siebie ujawnia sobie samemu, czym niejest, ustosunkowując się do jakości. Bowiem percepcja czerwieni, koloru tego oto zeszytu jest dla bytu-dla-siebie jednoczesnym dokonaniem refleksji skierowanej na siebie samego jako we- wnętrznej negacji tej oto jakości. Oznacza to, iż uchwycenie jakości niejest owym „spełnieniem" (Erfułłung) w sensie husserlowskim, ale nadaniem for- my pustce [un vide] jako określonej [determine] próżni tej oto jakości. W tym sensie jakość jest niekończącąsię obecnością, pozostającą poza zasięgiem moż- liwości jej uchwycenia. Opis tego typu wiedzy jest zbyt często opisem opar- tym na podejściu dążącym do „strawienia", pochłonięcia niczym pożywienia [ałimentaires]. Zbyt wiele pozostało w tych analizach z tego, co ongiś nazy- wano prelogizmem występującym w orientacji epistemologicznej i nadal jesz- cze nie pozbyliśmy się tej prymitywnej iluzji (jej wyjaśnienie pozostawiamy dla dalszych rozważań), według której akt poznawania jest równoznaczny z po- silaniem się. Oznacza to przyjmowanie - niczym pokarmu - poznawanego przedmiotu, „zapełnianie" się nim (ErfCdłung) wraz z następującym po takiej czynności trawieniem i asymilacją. Najlepszym sposobem wyjaśnienia pierwot- nego fenomenu percepcji będzie uwypuklenie faktu, iż relacja jakości w sto- sunku do nas samych jest absolutną bliskością - jakość „jest tu", nawiedza nas, nie udzielając się nam ale i też nie odmawiając nam siebie samej. Musimy jednakże uzupełnić powyższą uwagę: owa bliskość zakłada dystans. Jest tym, co bezpośrednio poza zasięgiem, tym, co z samej definicji odnosi nas do nas samych jako do pustki [un vide]. Jej kontemplacyjne ujęcie może jedynie wzmóc nasze pragnienie bytu, podobnie jak widok pożywienia pozostające- go poza zasięgiem wzmagał głód Tantala, Jakość jest wskazaniem na to, czym nie jesteśmy, wskazaniem na sposób bycia, jakiego nam odmówiono. Per- cepcja bieli jest świadomością niemożliwości (z samej definicji), aby byt-dla- -siebie egzystował niczym kolor, to znaczy, by był tym, czymjest. W tym sensie byt nie tylko nie jest odróżniany od swych jakości, a całościowe ujmo- wanie jakości jest ujęciem tego-tu-oto. Jakość, czymkolwiek by ona była, zostaje nam ujawniona jako byt. Ten wyrazisty zapach, który nagle wdycham z zamkniętymi oczami, nawet jeśli uprzednio odniosłem go do woniejącego przedmiotu, jest już zapacbem-przedmiotem, zapachem-bytem, a nie subiek- tywnym wrażeniem. To światło, które rankiem „bije" mnie po oczach, przedo- stając się przez wpół przymknięte powieki, jest już światłem-rzeczą, światłem- -bytem. Stanie się to czymś oczywistym, jeśli uświadomimy sobie fakt, iż jakość jest. Jako byt, który jest tym, czymjest, może w całości pojawić się subiektywności, ale nie może zostać umieszczony, „wrażony" w jej osnowę, strukturę, która jest tym, czym nie jest, i nie jest tym, czym jest. Stwierdze- nie, iż jakość jest rzeczą-jakością-(bytem) nie sprowadza się do uposażenia jej w ów tajemniczy komponent, składnik analogiczny do substancji. Jest to jedynie stwierdzenie, że jej modalność bytowa jest czymś radykalnie odmien- nym od modalności bytu-dla-siebie. Byt bieli albo byt kwaśności rzeczywi- ście nie mógłby zostać uchwycony jako ek-statyczny. Jeśli - załóżmy - ktoś postawił nam pytanie: jak to się dzieje, że ten-tu-oto posiada jakości, to po- winniśmy odpowiedzieć, iż w zasadzie to ten-tu-oto zostaje ukazany na tle świata i że udziela się [se donnę] jako jedność nieposiadająca możliwych do wyróżnienia cech. To właśnie byt-dla-siebie jest takim bytem, który może za- negować siebie z różnych punktów widzenia w momencie, gdy konfrontuje się z tym-tu-oto i ujawnić jakość jako pewien nowy ten-tu-oto na tle rzeczy. Dzieje się bowiem tak. iż dla każdego aktu negującego (dzięki któremu wol- ność bytu-dla-siebie konstytuuje spontanicznie swój byt) istnieje odpowied- nie ujawnienie danego bytu, ukazującego się w profilach, rzutach. Profil ten nie jest niczym innym, jak relacją rzeczy z bytem-dla-siebie, związkiem zreali- zowanym przez byt-dla-siebie. To właśnie absolutna determinacja negatyw- ności powoduje, że byt-dla-siebie, by potwierdzić w pełni ową determinację jako nicość bytu, musi zrealizować siebie jako niepowtarzalny sposób nieby- cia tym bytem - bo przecież sam fakt, iż dla-siebie jest źródłową negacją, nie wystarczy, by dla-siebie nie był tym właśnie bytem. Ta absolutna determina- cja, którąjest określeniem jakości jako profilu tego-tu-oto, przynależy do wolności bytu-dla-siebie. Wolność ta niejest, ona jest jako mająca-być. Każ- dy może się o tym przekonać sam, rozpatrując sposób, w jaki odsłanianie się jednej jakości rzeczy pojawia się nieodmiennie jako faktycznie bezzasadna nadmiarowość [gratuite] uchwycona poprzez wolność. Chociaż nie mogę w żaden dostępny mi sposób spowodować, by ta skórka owocu przestała być zielona - to przecież ja sam czynię możliwym sposób jej ujęcia, jako szorst- kiej zieleni albo też zielonej szorstkości. Ale relacja: figura - tło w tym przy- padku jest czymś raczej odmiennym od tego-tu-oto w świecie. Bowiem - zamiast pojawiania się postaci na niezróżnicowanym tle - jest ona całkowicie „przeniknięta" przez tło, a to ostatnie utrzymuje się w jej wnętrzu jako nie- zróżnicowana gęstość [densite]. Ujmuję skórkęjako zieloną, jej świetlistość- -szorstkość zostaje ukazana jako wewnętrzne niezróżnicowane tło, a zara- zem jako pełnia bytu-dla-tego-co-ziekme. Nie mamy do czynienia z żadną abstrakcją w tym sensie, iż abstrakcja oddziela to, co zostało zjednoczone, bowiem byt zawsze jawi się jako całość dana w swych profilach. Ale uchwy- cenie [realisation] bytu warunkuje abstrakcję, bowiem ta ostatnia niejest uj- mowaniem jakiejś jakości gdzieś tam sobie, ale ujęciem tej-tu-olo jakości w świecie, w którym nierozróżnialność wewnętrznego tła dąży do uzyskania absolutnej równowagi. Wyabstrahowana zieleń nie traci swej gęstości bytu - bowiem w takim przypadku nie byłaby niczym innym, jak subiektywną mo- dalnością [mode subjectif] bytu-dla-siebie, lecz owa świetlistość, ów kształt, owa szorstkość etc, które są dane poprzez jakość - rozpuszczają się w ni- cościującej równowadze czystej, niczym nieskażonej t prostej masywnośei. Abstrakcja jednakże jest fenomenem obecności [presence] - teraźniejszości bytu, bowiem abstrakcyjny byt zachowuje swą transcendencję. Ale taki stan można jedynie uzyskać jako obecność w stosunku do bytu poza bytem-jako jego przekroczenie. Ta obecność bytu może zostać zrealizowana jedynie na poziomie możliwości tak dalece, jak byt-dla-siebie jest swą własną możliwo- ścią. To, co abstrakcyjne, ukazuje się jako sens, którym ma być jakość, jako to, co współobecne w stosunku do obecnego bytu-dla-siebie w trakcie swej realizacji w świecie. Tak więc abstrakcyjna zieleń jest znaczeniem bytu-dla- -siebie, który-ma-się-pojawić [d'un poitr-soi a venir], znaczeniem konkret- nego tego-tu-oto, lecz tylko wtedy, gdy objawia mi się ono poprzez swój profil, „zielony-świetlisty-szorstki". Ta zieleń jest szczególną możliwością tego pro- filu, o ile zostaje ona ukazana poprzez możliwości, którymi jestem ja sam. To znaczy o ile jest ona jako była [est etee]. Ten właśnie aspekt kieruje nas w stro- nę poręczności i czasowości świata. Powrócimy niebawem do tego zagad- nienia. Niech natn na razie wystarczy stwierdzenie, iż to, co abstrakcyjne, nawiedza to, co konkretne, jako możliwość ustalona [jigee] w bycie-w-so- bie, którym ma być ów konkret. Czymkolwiek jest nasza percepcja - będąc źródłowym kontaktem z bytem - to to, co jest abstrakcyjne, ale tylko w ten sposób, iż ma-się-pojawić, i to właśnie w przyszłości uchwycę je swą włas- ną przyszłością. Jest ono korelatem tej szczególnej, obecnej mi i konkretnej możliwości negacji niebycia niczym więcej niż tylko tą negacją. To, co abs- trakcyjne jest znaczeniem tego-tu-oto, o ile ujawnia się ono w przyszłości poprzez możliwość, jaką jestem, możliwość umiejscowienia w bycie-w-so- bie tej negacji, którą muszą być. Gdyby ktokolwiek podniósł w tym miejscu kwestię tradycyjnych trudności związanych z abstrakcją, odpowiedzielibyśmy, iż rodzą się one z tej przyczyny, iż konstytuowanie tego-tu-oto oraz sam pro- ces abstrahowania są ujmowane jako coś od siebie różnego. Jest oczywiste, że jeśli ten-tu-oto nie obejmuje sobą swych abstrakcji, to nie pojawi się moż- liwość stworzenia ich na podstawie tego-tu-oto w późniejszym procesie myś- lowym. Ale to właśnie w samej konstytucji tego-tu-oto jako tego tu działa abstrakcjajako ukazywanie w profilach mojej przyszłości. Byt-dla-siebie działa jako podmiot abstrahujący, bynajmniej nie dlatego, iż mógłby dokonać psy- chologicznej operacji abstrahowania, ale z tego powodu, że wyłania sięjako obecność w stosunku do bytu-z-przyszłością - to znaczy - w stosunku do tego, co jest poza bytem. Sam w sobie byt nie jest ani konkretem, ani czymś abstrakcyjnym, ani czymś teraźniejszo-obecnym, ani czymś przyszłym - jest tym, czymjest. Jednakże abstrakcja nie wzbogaca bytu. Jest ona jedynie ujaw- nieniem nicości bytu ponad bytem. Rzucamy rękawicę każdemu, kto chciał- by przedstawić klasyczne obiekcje w stosunku do abstrakcji bez pośrednie- go odwoływania się do rozważań nad bytem jako tym-tu-oto. Źródłowe relacje wzajemności tych-tu-oto nie mogą być ani interakcją, ani przyczynowością, ani też wyłanianiem się z tej samej podstawy świata. Jeśli założymy, że byt-dla-siebie jest obecny w stosunku do jednego tego-tu- -oto, to przecież inne te-tu-oto istnieją jednocześnie „w świecie"', ale tylko dzięki niedokonanemu jeszcze zróżnicowaniu. Stanowią one podstawę, na której uwidacznia się ten-tu-oto. By ustanowić jakikolwiek związek pomię- dzy jednym tym-tu-oto a innym tym-tu-oto, konieczne staje się ukazanie go jako wyrastającego z podstawy świata wtedy, gdy dochodzi do istotowej negacji, którą to byt-dla-siebie ma być. Ale z drugiej strony każdy ten-tu-oto musi być utrzymany w odległości innego tego-tu-oto - jako niebędący nim - musi być negacją czysto zewnętrznej natury. Zatem źródłowa relacja zacho- dząca pomiędzy tym-tu-oto i tym-tam-oto [cela] jest relacją typu zewnętrz- nego. Ten~tam-oto jawi się nieodmiennie jako niebędący tym-tu-oto. Negacja zewnętrzna odsłania się bytowi-dla-siebie jako coś transcendentnego, jako coś poza bytem - po prostu - jest w-sobie. Jak mamy to rozumieć? Pojawienie się pary ten-tu-oto-ten-tam-oto [ceci-cela] odbywa się wpierw jedynie jako całość [totalile]. Pierwotną relacjąjest tutaj jedność owej rozłą- czającej całości [totalite desagregable]. Byt-dla-siebie określa się w całości, tak by nie być zarazem tym-tu-oto i tym-tam-oto na tle świata. Para ten-tu-oto i ten-tam-oto stanowi całość mojego gabinetu, o ile jestem mu współobecny. Ta konkretna negacja nie zaniknie jednakże wraz z rozpadem tej konkretnej trwa- łej masy na to i tamto. Wręcz przeciwnie - to właśnie stanowi warunek samej dezintegracji. Lecz u podłoża tej obecności i poprzez jej podstawę, byt do- prowadza do pojawienia się swej niezróżnicowanej, obojętnej i wyniosłej ze- wnętrzności. Zostaje mi ona ukazana dzięki temu, iż negacja, którą sam je- stem, stanowi raczej jedność-wielość niż niezróżnicowaną totalność. Ten negatywny wzlot w byt zostaje niejako podzielony na niezależne negacje, związane ze sobąjedynie z tego powodu, iż są negacjami, którymi mam być ja sam. Oznacza to, iż czerpią one swą wewnętrzną jedność ze mnie, a nie z bytu. Jestem obecny w stosunku do tego stołu, do tych krzeseł - i jako taki konstytuuję się syntetycznie jako wieiowartościowa \polyvalente] negacja. Lecz ta czysto wewnętrzna negacja - o iłe jest negacją bytu - zostaje zalana [transie] przez obszary nicości, jest nicościowana przez negację. Po prostu staje się zdetotalizowanąnegacją. Poprzez te prążki [striages] nicości - którą to muszę być, jako swą własną nicością negacji - pojawia się wzniosła obo- jętność bytu. Jednakże tę obojętność bytu muszę ująć nicością negacji, którą przecież mam być ja sam -nie tylko z tego powodu, iż jestem źródłowo obecny temu-tu-oto, ale również temu-tam-oto. To tylko ze względu na mą obecność w stosunku do tego krzesła i poprzez nią tylko - uświadamiam sobie obojęt- ność tego przedmiotu, którym przecież mam-nie-być - jako to, co stanowi niemożność odskoku, powstrzymanie impulsu kierującego mnie w stronę nie- bycia - wreszcie jako załamanie się kręgu sobości. Ten-tam-oto pojawia się obok tego-tu-oto - w łonie całkowitego ukazywania się - niczym coś, z czego w żaden sposób nie skorzystam w celu określenia siebie samego, jako niema- jącego być tym-tu-oto. Zatem owo rozszczepienie przychodzi od samego bytu, ale istnieje ono podobnie jako sama separacja jedynie dzięki obecności bytu- -dla-siebie w stosunku do całości bytu. Negacja jedności wszelkich negacji - tak dalece, jak jest ona odkrywaniem owej niezróżnicowanej obojętności bytu- -w-sobie, oraz tak dalece jak negacja ujmuje niezróżnicowaną obojętność tego- -tu-oto w odniesieniu do tego-tam-oto oraz tego-tam-oto do tego-tu-oto — sta- nie się ukazywaniem źródłowej, pierwotnej relacji wszelkich tych-tu-oto w procesie zewnętrznej negacji. „Ten-tu-oto nie jest tym-tam-o to". Ta ze- wnętrzna negacja (w obrębie jedności totalności) zdolna do dezintegracji zo- staje wyrażona spójnikiem „i". Ten-tu-oto nie jest tym-tu-oto, wyraża więc tego-tu-oto i tego-tam-oto. Relacja zewnętrzna posiada dwudzielny charak- ter - bytu-w-sobie oraz bytu czystej idealności. Z tego też powodu, iż w żaden sposób nie przynależy do bytu-dla-siebie, jest w-sobie, bowiem to byt-dla-siebie odkrywa niezróżnicowaną obojętność bytu, jako zewnętrzność poprzez absolutną wewnętrzność swej własnej negacji, gdy np. w przeżyciu estetycznym ujmuje przedmiot wyobrażony. Co więcej, nie mamy tu do czy- nienia z negacją, którą byt ma być, ta negacja nie przynależy do jakiegokol- wiek tego-tu-oto - ona po prostu i w czysty sposób - jest. Jest tym, czym jest. Ale z drugiej strony nie jest ona w żaden sposób czymś charakterystycz- nym dla tego-tu-oto ani też jedną z jego cech. Jest - całkowicie niezależna od tych-tu-oto - dokładnie w tej mierze, w jakiej nie należy do żadnej z nich. Bowiem niezróżnicowaną obojętność bytu jest owym „nic" - nie możemy jej ani pomyśleć, ani też nawet postrzec. Oznacza to, ni mniej ni więcej, jak to, iż owo znicościowanie Łub też modyfikacje tego-tam-oto nie mogą zaangażo- wać w nic tych-tu-oto, w tym to sensie jedynie nicość w sobie staje się czyn- nikiem oddzielającym, separującym te-tu-oto, i nicość ta jest jedynym spo- sobem, w jaki świadomość może dokonać zespolenia tożsamości [cohesion d'idenitite\ charakteryzującej byt. Ta idealna i będąca w-sobie nicość - to kategoria ilości. Jest ona w zasadzie czystą zewnętrznością. Nie jest zależna od dodawanych do niej terminów, ale jest jedynie potwierdzeniem ich nieza- leżności. Liczenie to idealne rozróżnianie, które zachodzi we wnętrzu total- ności zdolnej do dokonania dezintegracji, jako coś uprzednio już danego. Liczba uzyskana w wyniku operacji dodawania nie przynależy do żadnego z liczo- nych tych-tu-oto ani też do tego, co przyłącza do totalności, tak jak ukazuje się nam ona jako totalność. Jeśli naprzeciw mnie znajdzie się trzech prowa- dzących rozmowę mężczyzn, to nie dokonuję rachunku, ujmując ich wpierw jako rozmawiającą grupę, a sam fakt policzenia ich „do trzech" w niczym nie narusza konkretnej, danej jedności grupy. Bycie grupą „trzech" nie jest kon- kretną jakością tej oto grupy, którą to przeliczam. Tak jak nie jest jakością charakteryzującą te poszczególne osoby. Nie możemy przecież powiedzieć o każdej z tych osób, że jest „trzeci" ani też, że jest „trzecim" - bowiem ja- kość „trzeci" jest jedynie odbiciem [reflet] wolności bytu-dla-siebie dokonu- jącego aktu liczenia. Każda z tych osób może być tym, co „trzecie", ale żad- na z nich nim nie jest. Relacja ilości jest zatem relacją w-sobie - ale czysto negatywną i zewnętrzną. I to dokładnie z tego powodu, iż nie przynależy ona ani do rzeczy, ani do totalności - zostaje wyizolowana i odłączona od po- wierzchni świata jako odbicie [reflet] nicości kładące się cieniem na bycie. Jako czysto zewnętrzna relacja pomiędzy tymi-tu~oto - ilość jest sama czymś zewnętrznym w stosunku do nich, a w ostateczności jest zewnętrzną wobec samej siebie. Jest ona nieuchwytną, niezróżnicowaną obojętnością bytu, któ- ra może pojawić się jedynie wtedy, gdy byt jest oraz - choć przynależy do bytu - może dostąpić doń jedynie poprzez byt-dla-siebie, o ile owa różnica może zostaje ujawniona na drodze uzewnętrzniania się w stosunku do nie- skończoności samej relacji zewnętrzności, która musi być zewnętrzna wo- bec bytu i siebie samej. Zatem przestrzeń i ilość są tym samym rodzajem negacji. Już przez sam fakt, iż łe-tu-oto i te-tam-oto byty zostająukazane jako nieposiadające związku ze mną samym, który jest swą własną relacją, prze- strzeń i ilość pojawiają się w świecie, bowiem każde z nich jest układem nie- powiązanych ze sobą rzeczy lub - jeśli ktoś woli-jest nicością relacji ujmo- wanej (jako relacja) przez byt, który jest swą własną relacją. Na podstawie powyższego rozumowania można zrozumieć, iż to, co Husserl nazywał ka- tegoriami (jedność - wielość, relacja całości do części, więcej i mniej, wokół - obok, następnie, wpierw, potem to, jeden, dwa, trzy, w i poza etc.) jest jedynie idealistycznie pojętą mieszaniną rzeczy, mieszaniną, która pozostawia je w stanie całkowicie nienaruszonym - ani na jotę nie wzbogacając, ani też niczego im nie ujmując. Kategorie wskazują po prostu na nieskończoną róż- norodność dróg, którymi to wolność bytu-dla-siebie może podążać w stronę wzniosłego, obojętnego niezróżnicowania bytu. Problem źródłowej relacji bytu-dla-siebie z bytem w ogóle został potrak- towany przez nas tak, jak gdyby byt-dla-siebie był prostą, bezpośrednią i natychmiastową świadomością- taką, jaka została ukazana w kartezjańskim cogito. W rzeczywistości spotkaliśmy się w naszych analizach z ową uciecz- ką od siebie, jakiej dokonuje byt-dla-siebie - tak dalece, jak jest to koniecz- nym warunkiem pojawiania się tych-tu-oto oraz kategorii abstrakcyjnych. Lecz ek-statyczna natura bytu-dla-siebie została jedynie ukazana implicite, a nie wprost. Prowadzenie w ten sposób naszych analiz - w celu zachowania jas- ności wywodu - nie doprowadziłoby jednakowoż do wniosku, iż byt zostaje ukazany takiemu to bytowi, który to wpierw byłby ową obecnością-teraź- niejszościąpo to tylko, aby następnie ukonstytuować się jako przyszłość. Lecz byt-w-sobie zostaje ukazany bytowi, który „powstaje", pojawia się jako to, co ma-dojść do siebie samego. Oznacza to, iż negacja, jaką to czyni się sam byt-dla-siebie (w obecności bytu-w-sobie) posiada ek-statyczny wymiar przy- szłości. To tylko tak dalece, jak nie jestem tym, czym jestem (ek-statyczny związek z własnymi możliwościami), mam nie być bytem-w-sobie jako owo doprowadzenie do „odkrycia się" tego-tu-oto. Oznacza to, iż jestem obecno- ścią-teraźniejszością w stosunku do tego-tu-oto w obliczu nieosiągalności całości pozbawionej całościowego charakteru. Jaką rodzi to konsekwencję odnośnie owego ukazywania się, odsłaniania tego-tu-oto? Skoro jestem za- wsze poza tym, czym jestem, tym-co-ma-nadejść w stosunku do siebie sa- mego, to ów ten-tu-oto, któremu jestem obecny, jawi mi sięjako coś, co prze- kraczam w stronę samego siebie. To, co postrzeżone zostaje źródłowo, z samej swej natury przekroczone. Przypomina to element pojawiający się w kręgu sobości, nieodmiennie znajdujący się w jego granicach. W stopniu, w jakim czynię siebie samego negacją tego-tu-oto, uciekam od tejże negacji w kierun- ku negacji uzupełniającej - a połączenie tych dwóch negacji doprowadziłoby do zaistnienia bytu-w-sobie, którym to miałbym być! Istnieje bytowa więź pomiędzy negacją tego-tu-oto, a inną możhwą negacją. Ta ostatnia nie jest w ogóle negacją, ale dokładnie - negacją uzupełniającą, komplementarną do- chodzącądo głosu w obliczu mojej obecności w stosunku do rzeczy. Ale skoro byt-dla-siebie konstytuuje sięjako obecność, jako niepozycyjna samoświa- domość, czyni sobie wiadomym, poza sobą, ale poprzez byt - to, czym nie jest. Odzyskuje swój byt „na zewnątrz" na sposób owego odbicia-odbijającego [rejlet-refletant]. Negacja uzupełniająca - którą, jako swą własną możliwością jest byt-dla-siebie. jest zatem negacjąteraźniejszą. Oznacza to ni mniej, ni więcej jak to, iż byt-dla-siebie ma nią być jako metetyczna świadomość siebie oraz jako świadomość tetyczna bycia bytu-poza-bytem [l'etre-par-dela-1'etre]. Byt-poza-bytem jest niejako związany z obecnym tym-tu-oto. Nie dzieje się tak z powodu wystąpienia jakiejś zewnętrznej relacji, lecz dzięki jasno okreś- lonej więzi owej komplementarności, pojawiającej sięjako precyzyjna korela- cja bytu-dla-siebie i jego przyszłości. Przede wszystkim, ten-tu-oto jest od- krywane w negacji bytu, który czyni się niebędącym tynn-tu-oto - i to nie z powodu - jakiejś tam, bezpośredniej obecności - ale jako negacja, która ma- sama-zaistnieć, co stanowi o jej własnej możliwości pojawienia się poza swą obecnością. Ta możliwość, nawiedzająca czystą obecność jako jej nieosią- galne znaczenie, której brak sprawia, że byt ten nie może być w-sobie - ist- nieje wpierw jako projekcja obecnej negacji dzięki zaangażowaniu. W istocie jakakolwiek negacja, która nie posiadałaby poza sobą znaczenia pojawiające- go się w przyszłości, znaczenia, w którego to kierunku podąża - a więc sen- su zaangażowania się - straciłaby jakiekolwiek znaczenie jako negacja. To. co byt-dla-siebie neguje, jest związane z wymiarem jakiejś przyszłości. Niech obejmie to negację zewnętrzną, np. ten-tu-oto niejest tym-tam-oto, tamto krze- sio nie jest tym stołem, albo negację wewnętrzną, którą to byt-dla-siebie musi stale trzymać w gotowości. Stwierdzenie, iż „ten-tu-oto nie jest tym-tam-oto" jest równoznaczne ustaleniu zewnętrzności tego-tu-oto w relacji do tego-tam- -oto - czy będzie to dotyczyło „teraz", czy też przyszłości lub ściśle wyzna- czonej „teraźniejszości". W tym ostatnim przypadku negacja ma jedynie pro- wizoryczny, tymczasowy charakter, który konstytuuje przyszłość jako czystą zewnętrzność w relacji do teraźniejszo-obecnych determinacji tego-tu-oto i tego- -tam-oto. W obu przypadkach negacja staje się czymś znaczącym jedynie w odniesieniu do przyszłości - wszelka negacja jest ek-statyczna tak dalece, jak byt-dla-siebie neguje, odrzuca siebie w przyszłości - negowanie przez byt- -dla-siebie-rego-ta-ofo odkrywa sięjako to, co przybywające z przyszłości. Możliwość świadomości egzystującej nietetycznie jako świadomości zdolnej do niebycia tym-tu-oto ujawnia sięjako potencjalność bytu tego-tu-oto, jako to, czym on jest. Pierwotna potencjalność tego przedmiotu (jako korelatu za- angażowania), jego ontologiczna struktura negacji-jest stałością, która po- jawia się niezmiennie na tle przyszłości. Ukazywanie się stołu jako stołu wy- maga owej stałości stołu, która przychodzi doń z przyszłości, nie będąc j akąś czystą, ustanowioną daną, lecz właśnie potencjalnością. Zresztą stałość ta nie „dociera" do stołu z jakiejś przyszłości osadzonej w czasowej nieskończono- ści. Nieskończony czas nie istnieje jeszcze. Sam ten stół nie zostaje „odkryty" jako uposażony w możliwość bycia stołem w sposób graniczący z nieskoń- czonością. Czas, o który nam idzie, nie jest ani skończony, ani nieskończony -po prostu potencjalność jest tym, co powoduje pojawienie się wymiaru nad- chodzącej przyszłości. Lecz znaczenie negacji, która-ma-się-pojawić, jest znaczeniem bytu, któ- rego brakuje negacji bytu-dla-siebie, aby stać się negacją w-sobie. W tym sensie negacja jest - w aspekcie przyszłości - dookreśleniem negacji teraź- niejszej. To jedynie w przyszłości odkrywa się dokładny sens tego, czym nie mam być, jako korelat precyzyjnej negacji, którą to mam być. Wieloposta- ciowa [polymorphe] negacja tego-tu-oto - podczas której to, co zielone, otrzy- muje formę totalności - „szorstkości-świetlistości" - nabiera znaczenia tylko wtedy, gdy ma być negacją tego zielonego, to znaczy tego bycia-zielonym [etre-vert], którego to podstawa kieruje się ku owej równowadze nierozróż- nialności [eąuilibre d'indifferentiatioii\. Słowem, nieobecne znaczenie mojej wielopostaciowej negacji jestnegacjąponownie „ściśniętą", ograniczoną przez jakąś zieleń o znacznie czystszej naturze, gdyby ją odnieść do niezróżnico- wanego tła. Tak więc ta czysta, nieskażona zieleń dochodzi do owej serii zie- leń-szorstki-świetlistość - jedynie w przyszłości, która jest jej znaczeniem. Pojmujemy już teraz znaczenie tego, co nazwaliśmy abstrakcją. To, co istnie- jące, nie posiada swej istoty, jako obecnej jakości. Jest nawet negacją takiej istoty: ta zieleń w sobie nigdy niejest zielona. Lecz istota przybywa do istnie- jącego zawsze ze sfery przyszłości, jako znaczenie, które niejest nigdy dane, ale które nieodmiennie nawiedza byt. Jest ono czystym korelatem czystej ideal- ności mojej negacji. W tym sensie nie istnieje coś takiego jak operacja abs- trakcji, jeśli mielibyśmy rozumieć przez nią afirmatywny psychologiczny akt wyboru, dokonany przez ukonstytuowany umysł. Pozostawiając na uboczu abstrahowanie pewnych cech (ujmowanych w kategoriach rzeczy) musimy - przeciwnie - rozpatrywać abstrakcję jako źródłową modalność bytu, mo- dałność konieczną, by - mówiąc ogólnie - mógł pojawić się sam świat i rze- czy. To, co abstrakcyjne, jest strukturą świata, będąc ową koniecznością, wa- runkującą wyłonienie się konkretnego bytu. Ten ostatni jest czymś konkretnym tylko wtedy, gdy skłania się w kierunku swej abstrakcji, to znaczy, czyniąc się poznanym poprzez abstrakcję, którą sam jest. Byt bytu-dla-siebie jest sam odsłaniająco-abstrahujący. Możemy już teraz zrozumieć, iż z tego punktu wi- dzenia stałość i to, co abstrakcyjne, są jednym i tym samym. Jeśli ten stół jako stół posiada potencjalność stałości, to oznacza to ów dokładny (nienaru- szalny) zakres, w którym to musi być stołem. Stałość jest czystą możliwo- ścią tego-tu-oto, aby być czymś zgodnym i jednym ze swoją istotą. Jak już zostało to przedstawione w części II niniejszej rozprawy, relacja pomiędzy tym, co możliwe (którym to jestem ja sam), a ową obecnością- -teraźniejszością, od której to uciekam-jest dokładnie tą samą relacją, jaka zachodzi pomiędzy tym, co brakujące, a tym, czego brakuje owemu braku- jącemu. Idealne zespolenie, fuzja tego, co brakujące, z tym, co stanowi ów brak, dla brakującego jest nieosiągalną totalnością nawiedzającą byt-dla-siebie i konstytuuje jego właściwy byt jako nicości tego bytu. Ów ideał nazwali- śmy bytem-w-sobie-dla-siebie lub wartością. Lecz na poziomie nierefleksyj- nym świadomości wartość ta niejest ujmowana tetycznie przez byt-dla-sie- bie. Jest jedynie warunkiem jego bycia. Jeśli nasze wnioski są poprawne, to ta ciągle towarzysząca naszej egzystencji wskazówka, ów kierunek ku nie- osiągalnej fuzji musi pojawić się nie jako struktura świadomości niereflek- syjnej, lecz jako transcendentny kierunek ku idealnej strukturze samego przed- miotu. Łatwo ową strukturę ukazać: korelatywnie do nakierowania ku fuzji polimorficzna negacja zostaje złączona z negacją abstrahującą, która jest jej sensem, stwarzając możliwość ukazania transcendentnego i idealnego kie- runku: byłaby to fuzja istniejącego tego-tu-oto ze swą istotą, ale taką, która- -dopiero-ma-zaistnieć. Zatem fuzja musi wyglądać następująco: musi przy- jąć taki charakter, aby to, co abstrakcyjne, stało się fundamentem tego, co konkretne, a jednocześnie to, co konkretne, stało się fundamentem tego, co abstrakcyjne, Innymi słowy, konkretna egzystencja „z krwi i kości" musi być istotą, a istota musi zaistnieć jako totalna konkretność. Oznacza to, iż ma on posiadać pełnię bogactwa tego, co konkretne, nie zezwalając nam jednako- woż na odkrycie w nim czegokolwiek innego niż byt, będzie to konkret dany w swej całkowitej czystości. Lub, jeśli wolicie, forma musi być - w sto- sunku do siebie samej - całkowicie swą materią. Odwrotnie - materia musi działać niczym absolutna forma. Ta stale pojawiająca się - lecz przecież nie- możliwa do zrealizowania - fuzja, scalenie istoty i istnienia, esencji i egzy- stencji nie przynależy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Wskazuje ra- czej na scalenie przeszłości, teraźniejszości - oraz przyszłości - i ujawnia się jako synteza, która ma zostać zrealizowana - w sferze totalności czasowej. Jest to wartość jako transcendencja - to, co opatrujemy mianem piękna. Piękno przedstawia zatem idealny stan świata - korelat idealnej realizacj i bytu- -dla-siebie. W tymże spełnieniu istota i istnienie, esencja i egzystencja ukaza- ne zostają jako tożsame z bytem, który - w samym tym przedstawianiu się, ujawnianiu się - zostałby scalony ze sobą samym w absolutnej jedności bytu- -w-sobie. Dzieje się dokładnie tak, ponieważ to, co piękne, nie jest jedynie syntezą transcendentną, która mogłaby się zrealizować, ale dlatego, iż owa synteza może być osiągnięta jedynie w i poprzez totalizację nas samych. To właśnie z tego powodu pożądamy tego, co piękne, jednocześnie ujmując wszechświat, całość rzeczywistości, jako to, czemu brakuje piękna w takim zakresie, w jakim ujmujemy siebie samych jako brak. Lecz to, co piękne, nie jest bynajmniej jakąś potencjalnością rzeczy, podobnie jak owa fuzja w-so- bie-dla-siebie niejest szczególną możliwością bytu-dla-siebie. Ów stan scalenia nawiedza świat jako to, co niemożliwe do realizacji. Tak dalece jak człowiek tworzy piękno w świecie - tworzy i realizuje je na sposób wyobrażeniowy. Oznacza to, iż jedynie w intuicji estetycznej ujmuję przedmiot wyobrażenio- wy dzięki wyobrażeniowej realizacji, spełnieniu siebie samego jako owa to- talność w-sobie i dla-siebie. W potocznym rozumieniu to, co piękne, podobnie jak wartość, nie jest tematycznie dana expliciie jako wartość-pozostająca- -poza-zasięgiem-świata. Jest ona implicite postrzegana poprzez rzeczy jako nieobecność, jest - innymi słowy - ujmowana implicite poprzez niedosko- nałość świata. Te źródłowe potencjalności me sąjedynymi, jakie charakteryzują byt ten- -tu-oto. Tak dalece jak byt-dla-siebie ma być swym bytem ponad i poza swą teraźniejszością, jest on równocześnie ukazywaniem, odkrywaniem [devoile- ment] tego, co ponad bytem uposażonym jakościowo, który dojdzie do stanu tego-tu-oto na tle [aufond] bytu. Tylko tak dalece, jak byt dla-siebie znajdzie się poza „sierpem księżyca" w bliskości bytu-poza-bytem, którym jest przy- szła pełnia księżyca, to ta ostatnia staje się potencjalnością „niepełnego" w stosunku do „pełni" księżyca. Tylko wtedy, gdy byt-dla-siebie znajduje się ponad pączkiem kwiatu, „w pobliżu" samego kwiatu, kwiat stanie się poten- cjalnością pączka. Ujawnianie się tych nowych potencjalności wskazuje na źródłowy związek z przeszłością. To jedynie poprzez odnoszenie się do prze- szłości stopniowo odkrywamy więź pomiędzy sierpem księżyca, a jego peł- nią. Przeszłość bytu-dla-siebie jawi się jako jego wiedza empiryczna. Lecz tego typu poznanie nie jest jakąś bierną daną. Pozostaje ona-by tak powiedzieć- za bytem-dla-siebie - nierozpoznawalna jako taka i pozostająca poza zasię- giem bytu-dla-siebie. Lecz w owej ek-sratycznej jedności swego bytu to właś- nie w kategoriach przeszłości, którą dla-siebie czyni sobie znaną byt-dla-sie- bie, uzyskuje wiedzę co do tego. co wydarzy siew przyszłości. Moja wiedza [savoir] dotycząca księżyca umyka mi jako stematyzowane poznanie [con- naissance]. Ale przecież to ja sam jestem tą wiedzą, a mój sposób bycia jest - przynajmniej w niektórych przypadkach - przyczyną tego, że nie będę tym na sposób tego, czym jeszcze nie jestem. Negacja tego-tu-oto, którą to by- łem, istnieje przeze mnie podwójnie: na sposób niebycia już i na sposób nie- bycia jeszcze. Jestem ponad sierpem księżyca, jako możliwość radykalnej ne- gacji samej pełni księżyca - a w kategoriach skorelowanych z możliwością powrotu mej przyszłej negacji do mojej teraźniejszości - pełnia księżyca po- wraca ku sierpowi po to, by go określić w tym-tu-oto jako negację. Pełnia księżyca jest tym, czego brakuje sierpowi, jest to brak pełni księżyca, który to brak powoduje, iż sierp księżyca jest półksiężycem. Tak więc, w grani- cach jedności tej samej ontologicznej negacji, przypisuję wymiar przyszłości sierpowi jako takiemu w formie stałości i istoty oraz konstytuuję go jako półksiężyc: poprzez ów determinujący powrót ku temu, co jest jego brakiem. W taki to sposób ukonstytuowana zostaje cała gama potencjalności, która wychodząc od stałości, dochodzi do potencjalności jako takich. Poprzez prze- kraczanie samej siebie w kierunku swych własnych możliwości negacji rze- czywistość-ludzka czyni się sama tym, poprzez co negacja pojawia się w świe- cie na zasadzie owego przekraczania. To właśnie dzięki rzeczywistości-ludzkiej brak dociera do rzeczy w formie owej potencji [puissance], „niekompletno- ści", „niespełnienia" [inachevement] czy też „potencjalności". Niemniej jed- nak ten transcendentny byt braku nie może posiadać ek-statycznej natury w swej immanencji. Zbadamy ten problem dokładniej. Byt-w-sobie nie musi być swą własną potencjalnością na sposób, który opisujemy jako bycie-jesz- cze-nie. Odkrywanie się bytu-w-sobie jest źródłowo odkrywaniem tożsamo- ści owego obojętnego niezróżnico wanta [indifference]. Byt-w-sobie jest tym. czym jest, pozbawiony jakiegokolwiek ek-statycznego rozproszenia swego bytu. Nie musi być wcale swą własną stałością, ani też swą istotą albo tym, co brakujące w braku, tak jak ja muszę być swą własną przyszłością. Moje wyłonienie się [surgissement] jest skorelowane z pojawieniem się potencjal- ności. Ale one zastygają [se figent] w samym akcie pojawiania się - są poże- rane [rongees] przez samą zewnętrzność. I w tym znów odkryjemy ów po- dwójny aspekt tego, co transcendentne, które w samej swej dwuznaczności zrodziło przestrzeń: ową totalność, która rozprasza się w relacjach zewnętrz- ności. Potencjalność - skierowana ku przyszłości - zwraca się ku temu-tu- -oto, by je określić, zdeterminować, ale relacja zachodząca pomiędzy tym- -tu-oto jako w-sobie a jego potencjainościąjest relacjązewnętrzną. Sierp księ- życa jest określany jako brakujący albo pozbawiony czegoś [prive de] w od- niesieniu do pełni księżyca. Równocześnie półksiężyc odkrywa sięjako w pełni to, czym jest - tym oto konkretnym znakiem na nieboskłonie, bytem, który nie potrzebuje niczego, by być tym, czym jest. To samo odnosi się do wspo- mnianego już pączka albo tej tu zapałki, która jest tym. czym jest, a której sens bycia-tą-zapałką pozostaje czymś zewnętrznym. Byt ten oczywiście może zabłysnąć płomieniem, ale obecnie jest jedynie tym kawałkiem białego dre- wienka zakończonego czarną główką. Potencjalności tego-tu-oto, będąc ści- śle powiązanymi z samym obiektem, przedstawiają sięjako byty w-sobie znajdujące się w stanie niezróżnicowania w odniesieniu do bytu. Obecny tu kałamarz może zostać rozbity, ciśnięty na marmurową powierzchnię komin- ka, o którą to się roztrzaska. Ale taka potencjalność jest całkowicie „odcięta" od kałamarza, bowiem jest to jedynie transcendentny korelat mojej możliwo- ści rzucenia kałamarzem i roztrzaskania go o marmurową powierzchnię ko- minka. W-sobie samym kałamarz niejest ani podatny na złamanie, ani też niepodatny nań - on po prostu jest. Nie oznacza to jednakowoż, iż mogę roz- ważać jakiś ten-tu-oto byt jako pozostający poza wszelką potencjalnością. Choćby ze względu na sam fakt, iż jestem swą własną przyszłością byt ten- -tu-oto jest odsłaniany jako uposażony w potencjalności. By uchwycić tę za- pałkę jako kawałek białego drewienka zakończonego czarną główką, nie na- leży pozbawiać jej wszelkiej potencjalności, ale po prostu należy nadać jej inne jakości: nową stałość [permanence], nową istotę. W celu całkowitego pozba- wienia tego-tu-oto wszelkich potencjalności, byłoby czymś koniecznym, abym to ja sam pozostał na poziomie czystej teraźniejszości - a to przecież jest nie- wyobrażalne. Lecz byt ten-tu-oto posiada rozmaite potencjalności, które są sobie równoważne [equivalentes] w stosunku do niego. Dzieje się tak, bo- wiem byt ten nie musi być sam swymi możliwościami. Poza tym moje moż- liwości nieistniejąjako takie, ale same ńąumoż\iwi&}Ą[se possibilisent], po- nieważ są „pożerane" od wewnątrz przez moją wolność. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko to, iż czymkolwiek jest moja możliwość, to jej przeciwień- stwo jest równie możliwe. Mogę „zmieść z powierzchni ziemi", roztrzaskać ów wspomniany wyżej kałamarz, ale równie dobrze mogę go odłożyć do szuflady. Mogę nakierować swą uwagę [viser] na pełnię księżyca, „istnieją- cą" poza owym „sierpem", ale jest równie możliwe, iż mogę poprzestać na stałości księżyca jako owego sierpa. W konsekwencji uznaje się kałamarz za uposażony w ekwiwalentne możliwości: bycia odłożonym do szuflady i by- cia roztrzaskanym. Ten półksiężyc może pozostać otwartą krzywizną na nie- boskłonie, albo krążkiem w stanie zawieszenia. Taki rodzaj potencjalności, który niejako powraca do bytu tu-oto, bez jednoczesnego wskazania na fakt [sans etre etees par lui], że ten byt je zrealizował, będziemy nazywać prawdopodo- bieństwami [próba bili tes] po to, by zaznaczyć ich modus bycia w-sobie. Nie możemy stwierdzić, iż moje możliwości są, one się umożliwiają (doprowa- dzone są do stanu realizacji). Ale prawdopodobieństwa nie uprawdopodob- niają się - bowiem każde z nich jest w-sobie jako coś prawdopodobnego. W tym to sensie kałamarz jest, ale jego bycie-kałamarzem jest jakimś praw- dopodobieństwem, bowiem to-co-ma-być-kałamarzem jest jedynie czystym zjawiskiem, ufundowanym bezpośrednio na relacji zewnętrzności. Potencjal- ności lub prawdopodobieństwa, które stanowią o znaczeniu bytu poza by- tem, są czymś-w-sobie i dokładnie z tegoż to powodu są niczym. Istota tego kałamarza jest jako była [est-etee] jako korelat możliwej negacji dokonywanej przez byt-dla-siebie, ale nie jest ona kałamarzem ani też nie jest jego bytem. Tak dalece jak owa istota jest w-sobie, jest urzeczywistnioną i zhipostazowa- ną negacją, to znaczy dokładnie jest jakąś nicością, przynależąc do warstwy [manchon] nicości, która to warstwa obejmuje i determinuje świat. Byt-dla- -siebie ukazuje kałamarz jako kałamarz. Ale to ujmowanie dokonuje się za- wsze ponad bytem tego oto kałamarza - w tej przyszłości, której jeszcze nie ma. Wszelkie potencjalności bytu - począwszy od stałości aż do potencjal- ności określonych - określa sięjako te, których byt nie-jest-jeszcze, lecz któ- rych byt w rzeczywistości me ma cechy mającego być nimi [sans jamais ąu 'U ait veritablement a les etre]. I znów wiedza [connaissance] nie dodaje nicze- go do bytu, i niczego go nie pozbawia. Wiedza nie uposaża bytu w jakieś nowe jakości. Powoduje ona, iż bytjestpoprzez to, iż wiedza przekracza go w stronę nicości, która zawiązuje z nim jedynie negatywne, zewnętrzne relacje. Ta cecha czystej nicości, objawiająca się wpotencjalnościach, kieruje wiedzą empirycz- ną, która dąży do ustanowienia relacji prostej zewnętrzności w celu radykal- nego wyeliminowania tego co potencjalne, to znaczy istoty i potencji [puis- sance]. Jednakże z drugiej strony konieczność potencjalności - jako znaczącej struktury percepcji - jest czymś oczywistym i nie ma potrzeby tego dowo- dzić. W istocie poznanie naukowe nie może ani przejść ponad, ani też stłumić potencja] izującej struktury percepcji. Wręcz przeciwnie: wiedza naukowa musi ją przedwstępnie założyć. Próbowaliśmy wykazać, w jaki sposób obecność bytu-dla-siebie w sto- sunku do bytu odkrywała byt jako jakąś rzecz, a w celu utrzymania klarow- ności wywodów byliśmy zobligowani do ukazywania następujących po so- bie różnych struktur rzeczy: tego-tu-oto oraz przestrzenności, stałości, istoty i potencjalności. Jednakże jest oczywiste, iż takie kolejne wyliczenia nie od- powiadają rzeczywistemu następstwu tych momentów. Wyłonienie się [le sur- gissement] bytu-dla-siebie powoduje, iż rzecz zostaje odkryta w całości swych struktur. A co więcej, nie istnieje pojedyncza struktura, która nie implikowa- łaby wszystkich innych. Ten-tu-oto nie posiada nawet logicznego pierwszeń- stwa [anteriorite] nad istotą. Przeciwnie, ten-tu-oto zakłada przedwstępnie istotę, a - odpowiednio - istota jest istotą tego-tu-oto. Podobnie, ten-tu-oto jako byt-jakiejś-jakości może pojawić się jedynie na tle świata, ale przecież świat jest zbiorem tych-tu-oto. Dezintegrująca relacja świata z tymi-tu-oto i tynn-iam-oło została nazwana przestrzennością. Nie ma tu zatem żadnej sub- stancjalnej formy, żadnej zasady jedności stojącej poza, czy też za wszelkimi modalnościami pojawiania się fenomenu. Całość bytu udziela się za jednym zamachem bez wskazywania na hierarchię ważności pierwotności czy też pierwszeństwa. Z tych też powodów pojęcie pierwotności w odniesieniu do przedstawieniowości byłoby czymś niewłaściwym. Nasze opisy zmierzały do tego, by uwydatnić rzecz-w-świecie, i z tej racji można by było skłonić się ku przekonaniu, iż świat i rzecz są ukazywane bytowi-dla-siebie w czymś na kształt kontemplacyjnego oglądu. Jednakże taki rodzaj oglądu czy też intuicji wystąpiłby w momencie, w którym to przedmioty zostałyby „ułożone" w re- lacji wzajemnej do siebie, charakteryzującej praktyczny i użytecznościowy porządek. Unikniemy takiego błędu, gdy będziemy skłonni przyjąć tezę, iż świat pojawia się w ramach kręgu sobości [circuit de l "tpseite]. To właśnie oddzie- la byt-dla-siebie od siebie samego - albo - by przywołać tu Heideggera - to właśnie w tych kategoriach rzeczywistość-ludzka czyni sobie wiadomym to, czym jest. Ten projekt ku sobie, jaki podejmuje byt-dla-siebie, projekt konstytuujący sobość [ipseite] nie jest w żaden sposób kontemplacyjnym wycofaniem się. Jest to brak - jak już stwierdziliśmy - ale nie jako coś uprzednio danego. To brak, który ma być swym własnym brakiem. Należy bezwzględnie zrozu- mieć, iż trwały brak albo brak-w-sobie znika, ulatnia się w zewnętrzności, tak jak wykazywaliśmy w poprzednich partiach rozprawy. Natomiast byt, który sam konstytuuje się jako brak, może się w ten sposób określić jedynie w odniesieniu do tego, czego mu brakuje, i tego, czym jest. Krótko mówiąc, poprzez odniesienie się do owego wiecznotrwałego wyrywania się [arrache- ment], odrywania od siebie samego w stronę siebie samego, w stronę „ja, którym to musi być". Oznacza to dokładnie tyle, że ów brak może się jawić, przedstawiać sobie samemu, jako swój własny brak jedynie jako to, na co nie wyraża się zgody [manąue refuse]. Jedyną prawdziwą, wewnętrzną relację - pomiędzy tym, czego brakuje, a tym, co brakujące, jest owa odmowa [re- fus]. W istocie, w takim zakresie, w jakim byt, któremu czegoś brakuje, nie jest tym, co brakujące - dostrzegamy w nim negację. Ale by nie dopuścić do ucieczki owej negacji w stronę czystej zewnętrzności, a wraz z tym w ogóle nie zniszczyć wszelkiej możliwości negacji, jej podstawa musi znajdować się w konieczności bycia bytu bytem, któremu brak, aby był tym samym, czego mu brakuje. Zatem podstawą negacji jest negacja negacji, negacja siebie sa- mej. Lecz negacja-jako-podstawa nie jest tym bardziej czymś danym, zasta- nym w świecie, tak jak ów brak będący istotnym momentem negacji - ona jest tym, czym ma być [ayant a etre]. Byt-dla-siebie w zjawiskowej, ułudnej jedności [I'unitę fanforne]: odbićia-odbijającego [reflet-refletant] czyni się sam swym własnym brakiem. Oznacza to, iż byt-dla-siebie projektuje się w stronę swego braku, na który się nie zgadza. Tylko jedynie jako brak, który ma zostać „uzupełniony" [a supprimer], pokonany, brak może być czymś wewnętrznym dla bytu-dla-siebie, a ten ostatni może go zaspokoić [realiser], mogąc-nim-być, to znaczy, będąc projektem ku jego spełnieniu. Zatem rela- cja bytu-dla-siebie w stosunku do swej przyszłości nie jest nigdy czymś sta- tycznym ani czymś danym. Przyszłość „przybywa" do teraźniejszości bytu- -dla-siebie w tym celu, aby określić ów byt w samej istocie [coeur] na tyle, na ile byt-dla-siebie jest już tam, w przyszłości jako owo spełnienie. Byt-dla- -siebie może jedynie istnieć tu, w świecie, jako brak, jeśli pojawia się coś takiego, jak spełnianie, pokonywanie czy uzupełnianie braku, ale takie poko- nywanie braku, którym to dla-siebie ma być, dokonuje się zawsze na sposób niebycia. Ta źródłowa relacja zezwala w konsekwencji na empiryczne ustala- nie poszczególnych braków, jako braków odczuwanych i doświadczanych [soufferts/endures]. Jest to - w ogólnym zarysie - podstawa wszelkiej afek- tywności [affectivite], podstawa tego, co poniektórzy będą próbować tłu- maczyć psychologicznie, „umieszczając" w ramach psyche idole i zjawy [fantómes], które to nazywamy popędami [appetiis] i dążeniami. Popędy te albo siły - które to z taką mocą zostały „wciśnięte" w psyche - nie są zaś same w sobie czymś zrozumiałym, bowiem psycholog przedstawia je jako coś w-sobie, to znaczy, opisuje naturę jako moc, co stanowi sprzeczność w stosunku do ich bierności, ich rozproszonej i osłabionej przez relację ze- wnętrzności jedności. Można owe siły ujmować jedynie jako wynik „wpro- jektowania" w byt-w-sobie relacji wewnętrznego bytu, bytu-dla-siebie w re- lacji z sobą samym, a ta ontologiczna relacja jest dokładnie tym, czymjest brak. Lecz brak ten nie może zostać uchwycony tetycznie i poznawany przez świadomość nierefleksyjną, ani też nie pojawi się on w nieczystej, pomocni- czej [compłice] formie, która ujmuje brak jako przedmiot psychiczny, to zna- czy jako skłonność lubjako uczucie. Brak jest jedynie dostępny oczyszczają- cej refleksji, którą to w tym momencie me będziemy się zajmować. Na pozio- mie świadomości świata brak może pojawić się jedynie w projekcji, jako cecha transcendentna i idealna. Jeśli w istocie to, czego brakuje bytowi-dla- -siebie, jest idealną obecnością w stosunku do bytu-poza-bytem, byt-taki jest źródłowo ujmowanyjako to, co brakujące-w-stosunku-do-bytu. Zatem świat odkrywa sięjako stale nawiedzany przez nieobecności, które mogą być „za- pełnione" [de realiser] - a każdy ten-tu-oto pojawia się otoczony orszakiem nieobecności, które nań wskazują i określają. Nieobecności te zasadniczo nie różnią się od potencjalności. Ale uchwycenie ich znaczenia jest o wiele łatwiej- sze. Nieobecności zatem wskazują na ten-tu-oto jako na to właśnie, i odwrotnie każdy ten-tu-oto wskazuje w kierunku nieobecności. A skoro każda nieobec- ność jest bytem-ponad-bytem, to znaczy czymś nieobecnym-w-sobie, każdy ten-tu-oto wskazuje na inny [un autre] stan swego bytu albo na inne byty. Jest rzeczą zrozumiałą, iż układ tych kierunków staje się czymś trwałym, czymś 0 spetryfikowanym charakterze i jest w-sobie. Stąd też wszystkie te nieme 1 spetryfikowane wskazówki, które już w samym momencie swego pojawie- nia się zapadają w ową wyniosłą obojętność czegoś wyizolowanego, przy- wodzą na myśl nieruchomy, zastygły kamienny uśmiech pustych i pozba- wionych życia oczu posągu. Nieobecności Jakie pojawiają się za rzeczami, nie pojawiają sięjako to, co ma-być-uczynione-obecnym przez owe rzeczy. Nie możemy również twier- dzić, iż nieobecności zostają ukazane jako to. co ma być zrealizowane przeze mnie, skoro to owo przeze mnie [par moi] jest transcendentną strukturą psyche, pojawiającą się jedynie świadomości refleksyjnej. Nieobecności są po prostu żądaniami „pustki-do-wypełnienia" w centrum kręgu sobości. Ich natura - jako „pustki-do-wypełnienia" przez byt-dla-siebie przedstawia się świadomości nierefleksyjnej poprzez bezpośredni i osobisty zew [urgence], którego to doświadczamy, lecz bez jednoczesnego odwoływania się do ko- goś, jakiegoś podmiotu ani też do wymogu tematyzacji. To jedynie poprzez i dzięki samemu faktowi ich przeżywania, doświadczania jako żądań ukazuje się to, co w poprzednim rozdziale nazwaliśmy ich sobością [ipseite]. Są one żądaniami, a ten świat jest rzeczywistością zadań. To w odniesieniu do za- dań, ten-tu-oto - na który one wskazują - jest zarówno tym-tu-oto wszel- kich zadań, to znaczy niepowtarzalnym i jedynym, określonym w-sobie, okreś- lonym przez nie i na który to wskazują one, jako na zdolnego [pouvant] do ich spełniania, lecz również i na tego, który nie musi być tymi żądaniami, skoro istnieje w absolutnej jedności swej tożsamości. To występująca w izo- lacji więź, ta pasywna relacja w sferze dynamiki została przez nas nazwana związkiem środkowi celu. To byt-dla ulega degradacji, „poharatany" [laminę] przez zewnętrzność, byt-dla, którego idealność transcendentną można jedy- nie pojąć jako korelat bytu-dla, którym ma być byt-dla-siebie. Tak dalece, jak rzecz spoczywa w niezakłóconym spokoju swej obojętności, wskazując poza siebie w kierunku zadań, jakie mają być wykonane - wskazując na to, czym rzecz ma być-jest ona narzędziem. Źródłowa relacja panująca pomię- dzy rzeczami, ów związek pojawiający się na gruncie ilościowej relacji tych- -tu-otoje&t związkiem poręczności [ustensilite]. Ta ostatnia nie wynika ani też nie jest podległa strukturom, na które to już powoływaliśmy się. W pewnym sensie ona je już uprzednio zakłada, w innym sensie jest ona przedwstępnie założona przez nie. Nie dzieje się tak, iż rzecz jest wpierw rzeczą, by następ- nie przekształcić się w narzędzie, ani też nie jest tak, iż jest ona wpierw na- rzędziem w tym to celu, aby „odkryć" się następnie jako rzecz. Jest to rzecz poręczna i nie da się zaprzeczyć, iż dalsze badania naukowe ukażą rzecz jako tylko rzecz, tzn. pozbawioną i obnażoną ze wszelkiej poręczności. Ale zosta- je to spowodowane tym, iż badacz [un savant] zajmuje się jedynie ustana- wianiem czysto zewnętrznych relacji. Co więcej, rezultatem badań nauko- wych jest to, iż - pozbawiona wszelkiej poręczności sama rzecz roztapia się w absolutnej zewnętrzności. Możemy już zauważyć, jak dalece należy sko- rygować heideggerowską definicję: oczywista, iż świat pojawia się w kręgu sobości, ale skoro ów krąg jest nietetyczny, to poznawanie tego, czym je- stem, również nie może być tetyczne. Bycie w świecie to nie ucieczka ze świata w kierunku siebie samego, ale w kierunku tego, co poza-tym-to-świa- tem, czyli ucieczka w kierunku przyszłego świata, który ma nadejść. To, co poznaję przez świat wraz z tym, co mi on zapowiada [m 'annonce] jest jedy- nie światowością. Z tego wynika, że skoro nieskończony sposób odnoszenia się narzędzi nie odnosi się nigdy do jakiegoś bytu-dla-siebie, którym to je- stem, to w takim razie totalność narzędzi jest ścisłym korelatem moich moż- liwości, a jako że to ja jestem własnymi możliwościami, to porządek narzędzi w świecie jest wyobrażeniem, „obrazem" moich możliwości rzutowanym w sferę bytu-w-sobie, tzn.: w wyobrażenie tego, czym jestem. Ale nigdy nie mogę rozszyfrować tego światowego wyobrażenia, jedynie przystosowuję się do niego poprzez działanie, lecz ten refleksyjny rozdźwięk, rozszczepię- nie [scissipańte] mógłby okazać się czymś koniecznym, bym mógł stać się przedmiotem dla siebie samego. Bynajmniej to nie z powodu nieautentyczno- ści rzeczywistość-ludzka traci siebie w świecie. Dla niej bycie-w-świecie oznacza radykalną utratę samego siebie w świecie - z powodu owego aktu odkrywania, który powoduje, iż świat jest, to znaczy przez fakt odnoszenia się doń bez wytchnienia, nawet bez możliwości jakiegoś „celu", któremu coś ma służyć, przechodząc od narzędzia do narzędzia, bez uwzględniania takie- go układu z wyjątkiem „fermentu" wprowadzanego przez refleksję. Byłoby czymś bezzasadnym podawać w wątpliwość fakt, iż łańcuch „po coś" [«pour quoi»] zostaje zawieszony w imię „dla kogoś" [«pour qui»] (Worumwillen). Oczywiście to Worumwillen (otoczenie) odnosi nas ku strukturze bytu, któ- rego jeszcze nie wyjaśniliśmy, mianowicie bytu-dla-innego. Ale to „dla ko- goś" [«pour qui»\ którego to konstytucja jest tak odmienna od „po coś" [«pour quoi»], nie przerywa owego łańcucha. Jest jednym z jego ogniw, gdy siego ujmuje w perspektywie poręczności - nie dopuszczając do ucieczki ze sfery bytu-w-sobie. Jest oczywiste, iż ten typ odzieży roboczej jest przeznaczony dla robotnika. Te drelichy istnieją jednak po to, by robotnik mógł naprawić dach, nie brudząc się przy tym. Ale dlaczego nie miałby się pobrudzić? W tym celu, by nie wydać większości swoich poborów na nowe „wyjścio- we" ubranie. Pensja, którą ów robotnik otrzymuje, jest owym minimum pie- niężnym, które umożliwia mu utrzymanie się, utrzymanie zaś pozwala na to, by użyć swych zdolności przy wykonywaniu pracy podczas naprawy da- chu. Ale dlaczego ma on naprawiać dach? Po to, aby na urzędników prowa- dzących księgi handlowe nie padał deszcz. Nie oznacza to bynajmniej, iż po- winniśmy ujmować innego jako szczególnego rodzaju narzędzie, ale tylko to, że jeśli rozważamy innego w kategoriach świata, to nie jesteśmy nawet w sta- nie uniknąć nieskończonego regresu zależności wzajemnych w sferze po- ręczności. Zatem w takim zakresie, w jakim byt-dla-siebie jest swym własnym bra- kiem jako odmowa i wezwanie korelatywne z impulsem prowadzącym go we własnym kierunku, byt objawia się bytowi-dla-siebie na tle świata jako rzecz- -narzędzie, a sam świat „powstaje" jako nie zróżnicowane tło, wskazujące na kompleksy złożoności charakterystyczne dla poręczności. Zespoły takich odniesień są pozbawiane znaczenia i na tym poziomie nie wyłania się jeszcze możliwość postawienia problemu sensu. Pracujemy, aby żyć, i żyjemy, aby pracować. Pytanie dotyczące sensu i kierunku owej całości „życie-praca", „dlaczego to Ja pracuję i żyję?", „dlaczego się żyje, jeśli żyje się tylko dla pra- cy?" - mogą zostać postawione jedynie na poziomie refleksji, bowiem to ona zakłada samoodkrywanie się bytu-dla-siebie. Pozostaje do wyjaśnienia jeszcze jeden problem: w jaki sposób korelat czystej negacji (którą jestem) - poręczność - może pojawić się w świecie. Jak to się dzieje, że nie jestem wyjałowioną i powtarzającą się w nieskończo- ność negacją tego-tu-oto jako czystego tego-tu-oto. Jeśli jestem niczym jako czysta nicość, którą mam być, to w jaki sposób owa negacja może ukazać wielość zadań kształtujących mój wizerunek? W celu udzielenia odpowiedzi na to pytanie musimy przywołać fakt, iż byt-dla-siebie niejest nieskażoną i pro- stą przyszłością, która przybywa do teraźniejszości. Byt ten musi być rów- nież swą przeszłością w formie „był". Ek-statyczna implikacja [imptication] zawarta w tych trzech wymiarach czasowych polega na tym, iż byt-dla-sie- bie jest takim bytem, który za pomocą swej przyszłości czyni sobie znanym znaczenie tego, czym był. Jest również - w tym samym akcie wyłaniania się w świecie - bytem, który ma być swym „będzie" w perspektywicznym od- niesieniu się do pewnego „był", od którego to ucieka. W tym sensie musimy zawsze poszukiwać czasowego teraźniejszego znaczenia w innych miejscach - „gdzieś tam", „poza", w innym wymiarze czasowym. Jest to dokładnie to, co opatrywaliśmy mianem diaspory-, bowiem jedność diasporycznego bytu niejest jakąś czystą przynależnością [appartenance], lecz jest koniecznością zrealizowania tej diaspory przez uczynienie siebie samego warunkiem, który wytycza kierunek ku temu, co poza mną, lecz zawsze w ramach jedności mojej jaźni [de soi]. Zatem negacja, którąjestem i która odkrywa ten-tu-oto byt, musi być zawsze na sposób owego „był". Ta czysta negacja - jako pro- sta obecność - nie jest, „mając" swój byt poza sobą - jako swą przeszłość lub faktyczność. Zatem negacja nie jest nigdy pozbawiona ukorzenienia i osa- dzenia. Musimy ją zawsze ujmować jako negację określoną [ąuaiifiee], upo- sażoną w cechy, przez co należy rozumieć, iż „ciągnie" ona za sobą konkret- ne cechy, jako taki byt, który ma nimi nie-być w kategorii owego „był". Negacja pojawia sięjako nietetyczna negacja przeszłości w wewnętrznej determinacji tylko o tyłe, o ile czyni siebie tetyczną negacją tego-tu-oto. Ten wzlot wystę- puje w ramach jedności podwójnego bycia bytu-dla, bowiem negacja docho- dzi do swego istnienia na sposób odbicia-odbijanego -jako negacja tego-tu- -oto w tym celu, by dokonać ucieczki z przeszłości, która jest. Ucieczka od przeszłości po to, by odłączyć się od tego-tu-oto, uciekając w swym bycie w kierunku przyszłości. Tym będziemy nazywać perspektywę, jaką przyj- muje byt-dla-siebie w stosunku do świata. Ten punkt widzenia, zestawialny [assimilable] z faktycznośćią, jest ek-statycznym określeniem negacji jako źródłowej relacji z bytem-w-sobie. Z drugiej strony - jak już zauważono - wszystko, czym jest byt-dla-siebie, jest tym na sposób „był" jako ek-statycz- nym przyleganiem do świata. To nie w przyszłości odnajduję ponownie swo- ją obecność, bowiem przyszłość „daje mi świat" jako korelat świadomości, która-ma-się-pojawić. Mój byt pojawia mi się raczej w przeszłości, choć nie- tematycznie, w ramach bytu-w-sobie, to znaczy jako uwydatniony w środku świata. Ten byt oczywiście jest ciągłe świadomością czegoś - jest przecież bytem-dla-siebie, ale jest to jakiś byt-dla-siebie utrwalony [figę] w-sobie, a skoro nie przestaje przecież być jako świadomość świata - upada [dechue] zatem w sam jego środek. Przesłanie realizmu, naturalizmu i materializmu związane jest z przeszłością - te trzy doktryny filozoficzne są opisem prze- szłości, tak jak gdyby były one teraźniejszością. Zatem byt-dla-siebie jest podwójną ucieczką od świata, ucieczką od własnego bytu-w-środku-świata, bytu jako obecności w stosunku do świata, od którego ucieka. To, co na- zwaliśmy możliwym, jest wolnym celem [termę] tej ucieczki. Byt-dla-siebie nie może uciekać w stronę tego transcendentnego [un transcendant], którym nie jest, ale jedynie w kierunku tego transcendentnego, którym jest. To właśnie ten fakt eliminuje jakąkolwiek możliwość zaprzestania takiej uciecz- ki. Jeśli mógłbym posłużyć się trywialnym obrazem, by lepiej unaocznić ten problem, to wskazałbym na osła ciągnącego wóz. Zwierzę to usiłuje pochwy- cić marchewkę znaj duj ącą się na końc u kij a przymocowanego do dyszla wozu. Każda próba podejmowana przez zwierzę, by złapać ów kawałek marchwi, napędza cały układ - dyszel i wóz - ale odległość dzieląca osła od marchwi nigdy się nie zmniejsza. Podobnie i my sami ścigamy możliwość, napędzaną przez sani akt gonitwy za możliwością, która nie jest niczym innym jak tylko samą gonitwą - a z definicji możliwość nie jest czymś osiągalnym. Biegnie- my w kierunku samych siebie - a przecież - już z tego właśnie powodu - jesteśmy bytem, który nie może być z sobą scalony [se rejoindre]. W pew- nym sensie bieg jest pozbawiony znaczenia, skoro cel nigdy nie jest nam do- stępny, lecz zawsze stwarzany i projektowany w trakcie naszego pościgu. W innym sensie nie możemy odmówić temu wysiłkowi znaczenia, którego jest on pozbawiony, skoro - wbrew wszystkiemu - możliwość jest samym tym znaczeniem bytu-dla-siebie. Zatem - w owej gonitwie-ucieczce jest i nie ma zarazem sensu. Zatem w tejże to ucieczce od przeszłości, którą to przecież jestem ja sam, w kierunku przyszłości, którą też jestem - przyszłość sama określa się w za- powiedzi [pretiąure] w stosunku do przeszłości w takim zakresie, w jakim nadaje przeszłości całość jej znaczenia. Przyszłość jest przekroczoną prze- szłością - jako to, co dane w-sobie, przekroczone w kierunku jakiegoś w-sobie, które byłoby swą własną podstawą, to znaczy, byłoby w takiej to mierze - w której to ja miałbym nią być. Moja możliwość jest wolnym odzys- kiwaniem przeszłości, tak jak to odzyskanie może ją ocalić, dostarczając jej bytowej podstawy. Uciekam od bytu (pozbawionego fundamentu, którym to byłem w stroną aktu fundującego, którym to mogę być) jedynie na sposób „byłbym" [serais] tym fundowaniem. Zatem to, co możliwe [lepossible] jest brakiem, którym czyni się sam byt-dla-siebie, to znaczy brakiem, który jest brakujący obecnej negacji - o ile jest ona określoną negacją (negacją, która swą naturę posiada poza sobą - w przeszłości). Jako takie, to, co możliwe, jest samo określone [gualifte], bynajmniej nie z tego powodu, że byłoby daną właściwą dla bytu-w-sobie, ale jako wskazówka kierująca w stronę odzyska- nia, czy też uzyskania tego scalenia stanowiącego fundament ek-statycznego określenia, którym to był byt-dla-siebie. Tak więc, na przykład, pragnienie [soi/] jest rozpostarte w trzech wymiarach: jest to po pierwsze ucieczka od stanu uobecniającego pustkę, którą był byt-dla-siebie. To właśnie ta ucieczka nadaje danemu stanowi charakter pustki lub braku. W przeszłości brak nie mógł być brakiem, bowiem to, co dane może być „brakującym" jedynie wte- dy, jeśli zostaje przekroczone w kierunku przez byt, który jest swą właściwą transcendencją, to ten właśnie „kierunek" ku nadaje ucieczce jej sens. Jako taka, ucieczka jest brakiem, który sam się czyni takowym, to znaczy staje się jednocześnie konstytucją w przeszłości jakiegoś danego jako braku lub po- tencjalnością i owym odzyskaniem - spontanicznym - tego danego przez byt- -dla-siebie, który czyni się sam brakiem w postaci odbicie-odbijające, to zna- czy w świadomości tego braku. W końcu to w kierunku tego, czego brak ucieka - w takim stopniu, w jakim określa się sam w swym byciu brakiem, jest możliwością bycia pragnieniem, które nie byłoby już brakiem, ale prag- nieniem-spełnieniem. To, co możliwe, jest wskazówką owego spełnienia Jest wartością, bytem-zjawiskowym [fantóme] - który otacza i wnika w „tkan- kę" bytu-dla-siebie, całkowicie przenikając go, jawiąc sięjako pragnienie, które byłoby jednocześnie daną - jako to. co „było" tym - oraz odzyskaniem [re- prise], tak jak gra odbicie-odbijające dokonuje aktu ek-statycznej konstytucji. Jak widać, mamy tu do czynienia z ową pełnią, która określa siebie jako pra- gnienie. Ek-statyczna relacja przeszłość-teraźniejszość zarysowuje ową peł- nię poprzez samą strukturę „pragnienia" [soij]: traktując je jako swe znacze- nie, a możliwe, którym jestem, musi wypełnić je swą mięsistą pełnią. Zatem moją obecność w stosunku do bytu, który go określa w termi- nach jako to-tu-oto jest negacją tego-tu-oto, o ile to ja sam jestem również określonym brakiem wobec tego-tu-oto. W takim zakresie, jak moje możli- we, jest możliwą obecnością w stosunku do bytu poza bytem, ograniczające określenie mojej możliwości odkrywa by t-poza-by tern jako byt, którego współ- obecność jest współ-obecnością ściśle związaną ze spełnieniem, pełnią, któ- ra-ma-nadejść. Zatem - tak to odkrywa się w świecie - nieobecność jako byt-do-realizacji, o ile ten byt jest korelatem możliwego bytu. którego mi brak. Szklanka wody jawi sięjako to-co-ma-być-wypite, ta znaczy jako korelat pragnienia ujętego nietetycznie w swym byciu, jako to, co ma zostać spełnio- ne. Opisy, które wskazują na związek z przyszłością świata, staną się o wiele jaśniejsze, jeśli podejmiemy się teraz wytłumaczenia, w jaki sposób czas świata, albo czas uniwersalny, odkrywa się przed świadomością na tle źródłowej negacji. IV. Czas świata Czas uniwersalny pojawia się w świecie za sprawą bytu-dla-siebie. Byt- -w-sobie w żaden sposób nie rozporządza czasowością, ponieważ jest by- tem-w-sobie, a także dlatego, iż czasowość jest niepowtarzalnym sposobem bycia bytu, który wiecznie znajduje się w oddaleniu od siebie do siebie [desoi pour soi]. Przeciwnie, byt-dla-siebie jest czasowością, ale nie jest świado- mością czasowości, z wyjątkiem momentu, gdy stwarza się on w relacji „odbi- jający-odbijany" [reflexif-reflechi]. Na sposób niepoddany refleksji [irreflechi] byt-dla-siebie odkrywa czasowość w bycie, to znaczy na zewnątrz siebie. Cza- sowość uniwersalna jest zatem obiektywna. A) Przeszłość Byt ten-tu-oto [le ceci] nie jawi sięjako pewna teraźniejszość [un presenf], która następnie będzie musiała stać sięprzeszłością, która przedtem była przy- szłością. W momencie, gdy postrzegam ten kałamarz, istnieje on już w trzech wymiarach czasowych. W stopniu, w jakim ujmuję go jako pewną stałość [permanence], to znaczy jako istotę, jest on już w przyszłości, chociaż ja nie jestemjuż jej obecny w mojej aktualnej teraźniejszości, ale w przyszłości-którą- -sam-muszę-się-stać. W ten sam sposób nie mogę jej ująć inaczej jak tylko jako to, co już było tam w świecie, tak jak ja sam już tam byłem jako teraź- niejszość. W tym sensie nie istnieje „synteza poznawcza" [«synthese de recogni- tion»], jeśli rozumiemy przez nią progresywną operację utożsamiania, która poprzez organizację następujących po sobie chwil „teraz" narzuciłaby owo trwanie [duree] postrzeganej rzeczy. Ale byt-dla-siebie kieruje ów wybuch, owo rozsadzanie czasowości na całość ujawnianego bytu-w-sobie. jak gdy- by miało ono objąć ogromny mur. rozciągający się poza granice mojego wzro- ku. To ja sam jestem tą źródłową negacją, którą mam być, na sposób jesz- cze-nie [pas-encore] i już [du deja], obok bytu, który jest tym, czym jest. Jeśli więc założylibyśmy istnienie świadomości pojawiającej się w nierucho- mym świecie, świadomości występującej obok konkretnego, jednostkowe- go bytu, który jest niezmiennie tym, czym jest, to ów byt zostałby ujawniony wraz z przeszłością i przyszłością owej niezmienności, które nie wymagają „operacji" syntetyzującej. Byt ten stanowiłby jedność ze swoim ujawnianiem się. Operacja ta byłaby czymś niezbędnym jedynie w przypadku, gdyby byt- -dla-siebie musiał jednocześnie utrzymać i ukonstytuować swą własną prze- sztość. Ale z tego powodu, że byt-w-sobie jest swą własną przeszłością, jak też swą własną przyszłością, jego ukazywanie się może być jedynie uczaso- wieniem [temporali.satton]. Byt ten-tu-oto ukazuje się czasowo nie z powodu rozłamywania go za pomocą apriorycznej formy wewnętrznego znaczenia [sens], ale dlatego, że ukazuje się on samemu ukazywaniu, którego uczaso- wieniem sam jest. Niemniej jednak aczasowość [atemporalite] bytujest przed- stawiana w jego własnym ukazywaniu siew tej mierze, w jakiej zostaje ona uchwycona w czasowości i poprzez nią, czasowości, która sama się uczasa- wia. Byt ten-tu-oto pojawia się źródłowo jako czasowy; ale o tyle, o ile jest tym, czym jest, „odmawia" on bycia swą własną czasowością i jedynie odbi- ja [rcjlete] czas. Na dodatek odzwierciedla wewnętrzną relację ek-statyczną - leżącą u podstaw czasowości - jako czystą obiektywną relację zewnętrz- ności. Stałość - ten kompromis między aczasową tożsamością a ek-statycz- nąjednością czasowości. pojawi się zatem jako czyste prześlizgiwanie się chwil w-sobie, tych małych nicości oddzielonych od siebie i złączonych w relacji prostej zewnętrzności, na powierzchni bytu, który zachowuje aczasowąniezmienność. Niejest więc prawdą, że aczasowość bytu nam umyka. Przeciwnie - jest ona dana w czasie, fundując sposób bycia czasu uniwersalnego. O tyle więc, o ile byt-dla-siebie „był" tym, czym jest, narzędzie lub rzecz jawią mu się jako to, co już tu było [ayant ete deja la]. Byt-dla-siebie może być obecnością-teraźniejszością wobec tego-tu-oto bytu jedynie jako obec- ność, która była; wszelka percepcja jest w-sobie i bez jakichkolwiek „ope- racji", jedynie wspomnieniem [reconaissance]. Zatem to, co teraz ukazane poprzez ek-statyczną jedność przeszłości i teraźniejszości, jest tożsamym bytem. Nie jest on pojmowany jako byt tożsamy z przeszłością i teraźniej- szością, ale jako będący nimi. Czasowość jest wyłącznie narzędziem oglądu. Jednakże byt ten-tu-oto, którym jest, jest tym, co już było. Zatem ten-tu-oto jawi się jako mający przeszłość, ale odmawia on bycia tą przeszłością, on jedynie ją posiada. Tak dalece, jak ujmuje się czasowość obiektywnie, jest ona jedynie czystym fenomenem, ponieważ nie udziela się ona jako czaso- wość bytu-dla-siebie ani też jako czasowość. którą byt-w-sobie ma być. Jednocześnie transcendentna przeszłość, jako że jest ona, będąc w-sobie z powodu transcendencji, nie może być tym, czym ma być teraźniejszość. Przeszłość jest czymś wyizolowanym w ułudzie Selbststdndigkeit. Skoro każdy moment przeszłości jest „tym-co-było-teraźniejszością", wyizolowa- nie to daje o sobie znać także w samym wnętrzu przeszłości. W taki sposób niepodlegający przemianom byt ten-tu-oto zostaje ujawniony poprzez migot- liwy i niekończący się nigdy rozkład iluzji samych-w-sobie. To właśnie sposób, w jaki ta oto szklanka czy ten oto stół zostają mi ukazane. One nie trwają, one są; a czas przepływa ponad nimi. Bez wątpienia znajdzie się ktoś, kto zarzuci mi, że po prostu nie dostrzegam zmian. Ale stanowisko takie jest bezzasadnym wprowadzeniem naukowego punktu widzenia, który stoi w sprzeczności z samą percepcją: ta fajka, ten ołówek, wszystkie te byty, dane w każdym ze swych profili, byty których stałość jest czymś absolutnie obojętnym w stosunku do wielości profili - są transcendentne w stosunku do wszelkiej czasowości, nawet w przypadku, gdy są one ukazywane cza- sowo. „Rzecz" istnieje bezpośrednio jako „forma", to znaczy jako całość niepodlegająca wpływom pasożytniczych zmian, które w niej dostrzegamy. Byt ten-tu-oto zostaje ukazany razem z prawem bytu, które determinuje jego próg, jego poziom zmiany, tj. moment, w którym przestanie on być tym, czym jest, by po prostu przestać istnieć. To prawo bytu, wyrażone przez „stałość" jest natychmiastowo ukazywaną strukturą istoty tego-tu-oto, określa ono granicę potencjalności tkwiących w tym-tu-oto - granicę, na której znika się ze świata. Powrócimy do tego później. Zatem byt-dla-siebie ujmuje cza- sowość w bycie jako czystą refleksję, obicie igrające na powierzchni bytu bez jakiejkolwiek możliwości zmodyfikowania go. Naukowiec utrwali tę absolutną, zjawiskową i nicościującą jakość [neantite] czasu w postaci pojęcia homogeniczności. Ale transcendentne uchwycenie tej ek-statycznej jedności bytu-dla-siebie dokonuje sięjako ujęcie pustej czasowej jedności bez bytu, który stanowiłby podstawę takiej jedności, będąc nią. Tak więc na planie teraźniejszość-przeszłość pojawia się ta niezwykła jedność absolutnego roz- proszenia, które jest zewnętrzną czasowością. Tutaj każde „przed" i każde „po", jest jakimś „w-sobie", oddzielonym od innych przez tę obojętną, nie- zróżnicowaną ze wnętrzność i właśnie tutaj owe momenty są połączone w jedności jednego i tego samego bytu. A ten wspólny im byt albo Czas, to przecież nic innego jak owo rozproszenie, pojęte w terminach konieczności i substancjalności. Ta sprzeczna natura mogła się pojawić jedynie na dwoistej podstawie bytu-dla-siebie i bytu-w-sobie. Z tego punktu widzenia - tak dalece, jak myśl naukowa zmierza ku zhipostazowaniu tej relacji zewnętrzności - byt zostanie pojęty (np. w formie myśli o pustce) niejako transcendencja prze- szywająca czas, ale jako treść przechodząca od jednej chwili do innej lub - by ująć to iepiej - jako wielość owych treści, zewnętrznych wobec siebie i dokładnie do siebie podobnych. Do tego momentu przedstawiony przez nas opis czasowości próbował uwzględnić hipotezę, która zakładała, iż z bytu-w-sobie nie narodzi się nic oprócz nieczasowej [intemporelle] niezmienności. Jednakże coś powstaje z bytu: z braku lepszego terminu nazwiemy owo coś zjawieniami [apparitions] i niknięciami [abolitions]. Powinny one stać się przedmiotem czystych zabiegów metafizycz- nego - a nie ontologicznego - wyjaśniania, bowiem ich konieczności nie da się pojąć ani z punktu widzenia struktur dla-siebie. ani też z punktu widzenia w-so- bie. Ich istnienie jest istnieniem czegoś przypadkowego - jest po prostu meta- fizycznym faktem. Nie wiemy dokładnie, co w fenomenie zjawienia pochodzi z bytu, skoro ów fenomen jest już faktem uczasowionego bytu tego-tu-oto. Jed- nakże -jak poucza nas doświadczenie, istnieją rozmaite wyłaniania się i unice- stwiania tego-tu-oto. Co więcej - o czym już doskonale wiemy - percepcja ujaw- nia byt-w-sobie i byt poza nim jako nic. Możemy więc rozważać byt-w-sobie w kategoriach podstawy tych wylonień i tych unicestwień. Widzimy teżjasno, że zasada tożsamości, jako prawo bytu-w-sobie, wymaga, aby zjawienie i nik- nięcie były całkowicie zewnętrzne wobec bytu-w-sobie, który się zjawił [apparu] lub tego, który zniknął [abołi]: w przeciwnym razie byt-w-sobie za- razem istniałby i nie istniał. Niknięcie [abo/ition] nie może być jednakże odpa- daniem od bytu, które byłoby jego końcem. Jedynie byt-dla-siebie może znać swe własne odpadanie od bytu, bowiem jest ono dla siebie swym własnym kre- sem. Byt - to quasi-samopotwierdzanie się, w którym akt potwierdzania zosta- je pokryty warstwą tego, co potwierdzane- istnieje bez żadnej zewnętrznej skoń- czoności, charakteryzującej się owym szczególnym napięciem swego samopotwierdzania. Jego „aż-dotąd" jest całkowicie wobec niego zewnętrzne. Zatem niknięcie nie zakłada konieczności jakiegoś „po", które przejawia się je- dynie w świecie i dla bytu-w-sobie, ale jakieś „quasi-po". To „quasi-po" można wytłumaczyć w ten sposób: byt-w-sobie nie może prowadzić mediacji ze sobą i swąnicością. Podobnie, zjawienia [apparitions] niesąprz\'godnymizdarzeniami pojawiającego się bytu. Takie pierwszeństwo w stosunku do samego siebie, zakładane przez owąprzygodność, odnajdujemy jedynie w bycie-dla-siebie, dla którego zarówno zjawienia, jak i kres są wewnętrznymi przygodnościami. Byt jest tym, czym jest. Jest bez wprowadzania w bycie [mettre a etre] dzieciństwa i młodości. To, co już się pojawiło, nie stanowi żadnej nowości w stosunku do siebie samego. Już od samego początku byt jest pozbawiony jakichkolwiek związków ze swoim „przed", które musiałoby być czystą nieobecnością. I tu znów odnajdujemy quasi-następstwo, np. w tym, co się właśnie pojawiło, do- strzega się całkowitą zewnętrzność w stosunku do jego nicości. Aby jednak ta absolutna zewnętrzność mogła pojawić się w formie „tego, co jest", musi wpierw istnieć świat; to znaczy wyłonienie w bycie bytu-dla- -siebie. Absolutna zewnętrzność bytu-w-sobie w stosunku do siebie samego sprawia, że nawet sama nicość, którą jest „quasi-przed" zjawienia się i ,,quasi- -po" niknięcia nie znajduje miejsca w pełni bytu. To jedynie w ramach jedno- ści świata i na jego podstawie może pojawić się jakiś ten-tu-oto, którego jeszcze nie było, albo też może zostać odkryta relacja-do-nieobecności- -w-stosunku-do-samej-siebie, którą jest zewnętrzność. Nicość bytu, która jest pierwszeństwem w stosunku do czegoś, co się zjawiło, a „czego jeszcze nie było", może zjawić się w świecie, z punktu widzenia czasu, za sprawą bytu-dla-siebie, który jest swą własną nicością i swym własnym pierwszeń- stwem. Wyłanianie i unicestwianie tego-tu-oto bytu sązjawiskami dwuznacz- nymi; to, co zaczyna istnieć za sprawą bytu dla-siebie, jest czystą nicością, tym-co-jeszcze-nie-jest, i tym-co-już-nie-jest. Byt, jaki tu rozważamy, nie jest podstawą tego ani też świat nie jest totalnością ujmowaną „przed" lub „po". Ale z drugiej strony, tak jak wyłanianie ujawnia się w świecie przez byt- -dla-siebie, który jest swym własnym „przed" i swym własnym „po", zja- wienie jest najpierw dane jako zdarzenie przygodne. Ujmujemy byt ten-tu- -oto, który zjawił sięjako obecny już w świecie, jako swą własną nieobec- ność, w takim stopniu, w jakim my sami byliśmy już obecni w stosunku do jakiegoś świata, w którym ów byt był nieobecny. W ten sposób rzecz może wyłaniać się ze swej własnej nicości. Nie mamy tu do czynienia z intelektual- ną konceptualizacją, ale ze źródłową strukturą samej percepcji. Doświadcze- nia psychologii postaci [Gestalttheońe] pokazują jasno, że czyste zjawienie sięjest zawsze postrzegane jako dynamiczne wyłonienie - to, co się zjawiło, podbiega [vient en courant] do bytu za sprawą nicości. Mamy tutaj także źródło „zasady przyczynowości". Ideałem przyczynowości nie jest negacja tego, co się zjawiło jako takie, jak by tego chciał Meyerson, ani też nie jest przypisane trwałej więzi zewnętrzności, łączącej dwa zjawiska. Pierwszą przy- czyno wością jest zrozumienie tego, co się zjawiło, zanim zjawi się ono jako to, co już istniejące w swej własnej nicości, aby przygotować swe zjawienie się. Przyczynowość jest po prostu pierwszym krokiem ku uchwyceniu cza- sowości tego, co zjawiło sięjako ek-statyczny modus bytu. Ale przygodny [aventureux] charakter tego wydarzenia jako ek-statyczna konstytucja zja- wiania się rozsypuje się w samej percepcji - to, co przed, i to, co po, zostaje utrwalone w swej nicości-samej-w-sobie, a to, co się zjawiło w niezróżnico- wanej tożsamości. Niebyt tego, co zjawiło się w tym poprzedzającym mo- mencie, zostaje ukazany jako niezróżnicowaną pełnia bytu istniejącego w tej chwili, związek przyczynowości rozpada się w czystą relację zewnętrzności między bytami tymi-tu-oto, które poprzedzają to, co się zjawiło, jak też i samo zjawienie się [1'apparu menie}. Zatem dwuznaczność zjawiania się i niknięcia bierze się z faktu, że są one dane jak świat, jak przestrzeń, jak potencjalność i poręczność, jak sam czas uniwersalny w formie totalności w ciągłym roz- padzie. Taka jest więc przeszłość świata, uformowana z jednorodnych chwil, połączonych ze sobą czysto zewnętrzną relacją. Przez swoją przeszłość, jak to już zauważyliśmy, byt-dla-siebie ustanawia się w bycie-w-sobie. W prze- szłości byt-dla-siebie. który stal się bytem-w-sobie, zostaje ukazany jako byt- -w-środku-świata: jest. po prostu utracił swą transcendencję. Z tego powo- du jego byt uprzesz tościawia się w czasie: nie ma już teraz żadnej innej różnicy między przeszłością bytu-dla-siebie a przeszłością świata, który był czymś współobecnym bytowi, z wyjątkiem tej, że byt-dla-siebie musi być swą własną przeszłością. Tym samym, jest tylko jedna przeszłość, którąjest przeszło- ścią bytu albo przeszłością obiektywną, w której byłem. Moja przeszłość przeszła w świat [mon passe est passe dans le monde], przynależąc do cało- ści bytu minionego, którym jestem i od którego uciekam. Oznacza to, że ist- nieje zbieżność obejmująca jeden z wymiarów czasowych wraz z czasowo- ściąek-statyczną, którą muszę być, a czasem świata jako czystą daną nicością. To przez przeszłość należę do uniwersalnej czasowości, a przez teraźniejszość i przyszłość uciekam od niej. B) Teraźniejszość Teraźniejszość bytu-dla-siebie jest obecnością wobec bytu i jako taka nie istnieje, ale jest ona odkrywaniem £>tt/. Byt, który pojawia się teraźniejszości, jest dany jako będący w teraźniejszości. To właśnie dlatego teraźniejszość jest - paradoksalnie - dana nie w momencie jej doświadczania, ale jako będąca niepowtarzalnym sposobem miary bytu w takim stopniu, w jakim zostaje od- słonięta jako będąca tym, czym jest w teraźniejszości. Nie chodzi tutaj bynaj- mniej o to, że byt nie rozciąga się poza teraźniejszość, ale ta nadmiarowość bytu może być ujmowana tylko za pomocą narzędzia poznawczego, którym jest przeszłość, czyli to, czego już me ma. Tak więc ta książka na mym stole jest w teraźniejszości i była (tożsama z sobą) w przeszłości. Zatem teraźniej- szość zostaje odsłonięta poprzez źródłową czasowość jako byt uniwersalny, a jednocześnie jest ona niczym - niczym poza bytem - jest czystym prześlizgi- waniem się poprzez byt, jest czystą nicością. Poprzednie rozważania zdawały się wskazywać, że nic innego nie pochodzi w teraźniejszości z bytu, z wyjątkiem jej bytu. Nie można jednak zapomnieć, że byt zostaje ukazany bytowi-dla-siebie albo jako coś nieruchomego, albo w ruchu, a oba te pojęcia pozostają w dialektycznym związku. Ruch nie może jednak ontologicznie wywodzić się z natury bytu-dla-siebie ani też z funda- mentalnej relacji z bytem-w-sobie, ani też od tego, co źródłowo odkrywamy w fenomenie bytu jako bytu. Świat bez ruchu byłby niepojęty. Z pewnością nie możemy sobie wyobrazić świata bez zmian, chociaż byłoby to do pomyśl- enia w kategoriach czysto formalnej możliwości, ale zmiana niejest przecież ruchem. Zmiana jest przekształceniem [alteration] jakości tego-tu-oto, two- rzy się ona, jak to widzieliśmy, w masie bytu przez wyłanianie się albo dezin- tegrację formy. Ruch-przeciwnie-zakłada stałość tej istoty [guiddite]. Jeśliby ten-tu-oto byt miał zostać przeniesiony z jednego miejsca w inne i doznawać w C2asie tego przenoszenia radykalnej zmiany swego bytu, zmiana ta zane- gowałaby ruch, ponieważ nie pozostałoby już nic, co znajdowałoby się ru- chu. Ruch jest czystą zmianą miejsca, wpływającą na byt ten-tu-oto, który w innych okolicznościach pozostaje niezmieniony, jak pokazuje to założenie homogeniczności miejsca. Ruch, ze względu na fakt, że nie da się go wy- wieść z żadnej istotowej cechy bytów istniejących w teraźniejszości, został zanegowany w ontologii eleatów. Ze względu na to Kartezjusz w swej własnej ontologii musiał uciec się do sławnego „pstryczka" \_«chiquenaude»\. Ruch posiada więc ścisłą wartość faktu, uczestniczy w pełni we wszechogarniającej przypadkowości bytu i musi być zaakceptowany jako to, co dane. Z pewno- ścią wkrótce zauważymy, że byt-dla-siebie jest konieczny, aby „zaistniał" ruch. Dlatego też szczególnie trudne jest wskazanie tego, co w czystym ruchu po- chodzi z bytu. W każdym razie nie ma wątpliwości co do tego, że byt-dla-sie- bie, na tej płaszczyźnie, jak i na każdej innej, nie dodaje niczego do bytu. To czyste Nic, na gruncie którego rozwija się ruch. Ale podczas gdy sama natura mchu nie pozwala nam korzystać z dedukcji, jest jednak możliwe, a nawet ko- nieczne byśmy go opisali. Jak możemy więc pojmować sens ruchu? W powszechnym mniemaniu ruch jest prostą cechą bytu, ponieważ to, co się porusza, po określonym ruchu pozostaje w takim stanie, w jakim było poprzednio. Często zakładano jako zasadę, iż przemieszczenie nie zniekształ- ca widzialnej formy, która jest przenoszona, a to, że ruch jest dodawany do bytu, nie zmieniając go, uznawano za oczywiste, Jak to już widzieliśmy, jest pewne, iż indywidualna istota bytu tego-tu-oto pozostaje bez zmian. Nie ma nic bardziej charakterystycznego dla tej koncepcji niż opór, z jakim spotkała się teoria kontrakcji Fitzgeralda albo koncepcja Einsteina dotycząca zmienności masy, ponieważ wydawały się atakować to. co czyni byt substancją znajdu- jącą się w ruchu. W tym miejscu wkracza na scenę zasada względności ru- chu, która doskonale pasuje do tych teorii. Jeśli względność ruchu może być traktowana jako zewnętrzna charakterystyka bytu, jeśli żadna wewnątrz struk- turalna modyfikacja nie określa go, ten-tu-oto jest. Ruch staje się więc rela- cją zdecydowanie zewnętrzną w stosunku do bytu, co sprawia, że stwierdza- my: byt jest w ruchu, a jego otoczenie w stanie spoczynku, albo odwrotnie: otoczenie jest w ruchu, a byt postrzegany jest jako nieruchomy. Z tego punk- tu widzenia nich nie wydaje się być ani bytem, ani modainościąbytu, ale re- lacją całkowicie pozbawioną substancji. Jednak fakt, że poruszające się ciało {mobil] pozostaje ciągle tożsame z sobą w momencie rozpoczęcia i zakończenia ruchu, to jest w dwóch punk- tach, które otaczają ruch. nie przesądza w niczym o tym, czym było, kiedy się poruszało. Można to sprowadzić do stwierdzenia, że woda gotująca się w autoklawie nie podlega żadnym zmianom w czasie wrzenia, co jest wyra- zem bałamutnego argumentu na rzecz stanowiska, które głosi, że woda po- siada dokładnie to samo uposażenie jakościowe, kiedy jeszcze jest zimna i kiedy już zdążyła się wystndzić. Sama prawidłowość, ukazująca fakt, że następują- ce po sobie pozycje poruszającego się ciała i to, że w każdej pozycji wydaje się ono być sobą samym, także nie powinna nas powstrzymać, ponieważ po- zycje te określają przestrzeń, która została przebyta, a nie sam ruch. Prze- ciwnie - ta matematyczna tendencja do traktowania poruszającego się ciała jako bytu w stanie spoczynku, który zostałby przesunięty na długość linii bez przerywania swego spoczynku, jest tendencją, która ma swe korzenie w apo- riach eleatów. Zatem stwierdzenie, że byt pozostaje niezmieniony w swym bycie, zarów- no będąc w spoczynku, jak i w ruchu, powinno przedstawić się nam jako pro- sty postulat, którego nie możemy bezkrytycznie zaakceptować. Aby poddać to stanowisko krytyce, musimy powrócić do argumentów eleatów, a w szczegól- ności do argumentu strzały. Strzała, twierdzi się, gdy przechodzi przez mo- ment AB, Jest" w nim tak, jak gdyby była w spoczynku, z jednym krańcem w punkcie A i z drugim w punkcie B. Wydaje się to oczywistejeśli przyjmie- my, że ruch nakłada się na byt, a w konsekwencji nie ma żadnej różnicy, nie- zależnie od tego, czy byt jest w ruchu czy też w spoczynku. Jednym sło- wem Jeśli ruch jest przypadłością bytu, ruch i spoczynek są nierozróżnialne. Argumentyjakimi posługujemy się zwykle w opozycji do najbardziej znanych aporii eleackich, Achillesa i Żółwia, są tu bezużyteczne. Po cóż zarzucać elea- lom, że się skupili wyłącznie na podziale przestrzeni w nieskończoność, nie uwzględniając czasu. Sednem problemu nie jest tutaj miejsce ani moment czasowy, ale byt. Zbliżymy się do właściwego ujęcia tej kwestii, kiedy tylko udowodnimy eleatom, że zajmowali się nie tyle ruchem, ile przestrzenią, któ- ra podtrzymuje ruch. Nie możemy się jednak ograniczać do wskazania prob- lemu, nie wyjaśniając go: czym zatem musi być byt poruszającego się ciała, by jego istola pozostała niezmienna, i jednocześnie możliwe było odróżnienie ciała w ruchu od ciała w stanie spoczynku? 1 Rozdz. III, paragraf II. Jeśli zechcemy podjąć się wyjaśnienia oporu, jaki budzą w nas argumen- ty Zenona, stwierdzimy, że mają one swe źródło w pewnej naturalnej kon- cepcji ruchu: przyjmujemy, że strzała „przechodzi" przez punkty AB. Wydaje się nam, że przechodzenie [passer] przez miejsce nie jest równoznaczne z prze- bywaniem tam [y demereur], to znaczy z byciem w nim. Popadamy tym sa- mym w pomieszanie, ponieważ utrzymujemy, że to, co się porusza, jedynie przechodzi przez punkty AB - to znaczy, że nigdy tam nie jest - i jednocześ- nie zakładamy, że poruszający się przedmiot sam w sobie jest. W konsekwencji strzała jednocześnie byłaby w s:obie, nie znajdując się w miejscu AB. Jak to możliwe, by strzała nie była w AB, skoro tam jest? - oto źródło aporii elea- tów. Innymi słowy, aby uniknąć tego paradoksu, należy odrzucić ogólnie przyjęty postulat, w myśl którego byt w ruchu zachowuje swój byt-w-sobie. Przechodzenie przez AB jest bytem-w-przejściu [etre-de-passage]. Co to jest przejście? To jednoczesne bycie i niebycie w danym miejscu. W żadnym momencie nie możemy stwierdzić, że byt-w-przejściu jest tu, bez ryzyka natychmiastowego zatrzymania go; ale nie możemy też powiedzieć, że niejest tu ani że jest gdzie indzie/. Związek tego bytu z miejscem niejest relacją zaj- mowania [occupation]. Zauważyliśmy już wcześniej, że umiejscowienie [la place] tego-tu-oto bytu w stanie spoczynku było relacją zewnętrzności i tła o tyle, o ile owa relacja może się rozpaść w wielości relacji zewnętrznych z innymi bytami tego typu, w momencie gdy samo tło rozpada się w wielość form1. Podstawą przestrzeni jest więc wzajemna zewnętrzność, która poja- wia się w bycie za sprawą bytu-dla-siebie, i której źródłem jest to, że byt jest tym, czym jest. Jednym słowem, to byt określa swoje miejsce, ujawniając się bytowi-dla-siebie jako to, co obojętne wobec innych bytów. Ta obojęt- ność to nic innego, jak jego własna tożsamość, jego nieobecność w rzeczy- wistości ek-statycznej, jako uchwyconej przez byt-dla-siebie, który jest obec- nością w stosunku do innych tych-tu-oto bytów. Zatem z samego faktu, że ten-tu-oto byt jest tym, czym jest, wynika, iż zajmuje on miejsce,jest w miej- scu, to znaczy zostaje umieszczony za sprawą bytu-dla-siebie w relacji z inny- mi tymi-tu-oto bytami, jako niemający z nimi związku. Przestrzeń jest nicością relacji ujętej jako relacja bytu, który jest swą własną relacją. Fakt przechodze- nia przez dane miejsce może być interpretowany tylko w kategoriach bytu. Oznacza to, że skoro miejsce jest ufundowane przez byt, może on już być niewystarczający, aby samemu ukonstytuować swe umiejscowienie. On je- dynie je zarysowuje; a jego relacje zewnętrzności z innymi tymi-tu-oto, nie mogą być ustanawiane przez byt-dla-siebie. ponieważ ten ostatni musi je usta- nawiać na warunkach jakiegoś tego-tu-oto, którym jest. Jednakże relacje te nie mogą zostać unicestwione, ponieważ byt, na gruncie którego zostająusta- nowione, nie jest czystą nicością. To właśnie owo „teraz", w którym zostają ustanowione, jest już na zewnątrz nich. To znaczy, że równocześnie z ich odkrywaniem, ywi zostają ukazane nowe relacje zewnętrzności, któiych pod- stawąjest ten-tu-oto byt i które pozostają w relacji zewnętrzności z pierw- szymi. Lecz ta ciągła zewnętrzność relacji przestrzennych, określających umiejscowienie bytu, może odnaleźć swą podstawę jedynie w fakcie, że to właśnie rozważany ten-tu-oto byt jest zewnętrzny w stosunku do samego siebie. I rzeczywiście, powiedzieć, że ten-tu-oto przechodzi przez, oznacza, że nie ma go już tam, kiedy jeszcze tam jest, to znaczy, że pozostaje w relacji z sobą samym, ale nie tyle w ek-statycznej relacji bytowej, ile w relacji czy- stej zewnętrzności. Umiejscowienie istnieje więc w takiej mierze, w jakiej zostaje ukazany ten-tu-oto jako coś zewnętrznego wobec innych tych—tu-ota bytów. Istnieje tam również przejście przez dane miejsce, o ile bytu nie chwyta się w jego zewnętrzności, ale przeciwnie, jest on już zewnętrzny wobec miej- sca. Ruch jest zatem bytem bytu, który jest zewnętrzny wobec siebie. Jedy- ne metafizyczne pytanie, jakie można postawić w odniesieniu do ruchu, to pytanie dotyczące zewnętrzności w stosunku do siebie. Co powinniśmy przez to rozumieć? W ruchu byt nie zmienia się w nic, dopóki przechodzi od punktu A do punktu B. Oznacza to, że jego jakość, o tyle, o ile przedstawia byt, który ukazuje sięjako ten-tu-oto w bycie-dla-siebie, nie zmienia się w innąjakość. Ruch w żaden sposób nie przypomina stawania się; nie zmienia on istoty ja- kości ani też nie aktualizuje je]. Jakość pozostaje dokładnie tym, czymjest: ale jej sposób bycia zostaje zmieniony. Czerwona bila. która toczy się po sto- le bilardowym, nie przestaje być czerwona, ale ta czerwień, którą/es/, nie jest nią w ten sam sposób jak wtedy, gdy pozostawała w spoczynku; pozo- staj e ona w zawieszeniu między niknięciem [abolition] i trwaniem [permanence]. W istocie, tak jak kula jest już w punkcie B, jest ona już na zewnątrz tego, czym była w punkcie A, i chociaż dochodzi tu do unicestwienia czerwieni, to w momencie, gdy bila odnajduje się ponownie w punkcie C. poza punktem B, jest już ona czymś zewnętrznym w stosunku do tego unicestwienia. Zatem poprzez samo niknięcie kula wymyka się bytowi, a poprzez byt umyka nik- nięciu. Zatem kategorię bytów tych-tu-oto spotyka się w świecie, który po- siada tę właściwość, że jest, me będąc nigdy bez tego, dla czego one sąnico- ściami. Jedyną relacją, jaką byt-dla-siebie może źródłowo uchwycić, odno- sząc się do bytów tych-tu-oto, jest relacja zewnętrzności wobec siebie sa- mego. Ponieważ zewnętrzność jest niczym, musi istnieć byt, który w sto- sunku do siebie jest swą własną relacjąpo to, by mogła pojawić się zewnętrzność w stosunku do samej siebie. Jednym słowem, nie jesteśmy w stanie zdefi- niować w czystych terminach bytu-w-sobie tego, co ukazuje się w bycie- -dla-siebie jako zewnętrzność-wobec-siebie [exteriorite a soi]. Zewnętrzność ta może się odkryć tylko dla bytu, który jest już dla siebie tam tym, czym jest tu, to znaczy dla świadomości. Ta zewnętrzność-wobec-siebie, pojawiająca sięjako czysta choroba bytu, to znaczy jako brak możliwości niektórych tych- -tu-oto, by jednocześnie były sobą i swoją własną nicością, owa zewnętrz- ność musi być wskazana przez coś, co będzie jak nicość w świecie, to zna- czy jako substancjalne nic. Skoro zewnęlrzność-wobec-siebie niejest w żaden sposób ek-sta(yczna, to reJacja poruszającego się ciała z sobą samym jest relacją obojętności i może zostać ukazana jedynie świadkowi. Jest to niknię- cie, które nie może się ustanowić, i zjawianie się, które nie może się ustano- wić. To „nic", które nadaje miarę i oznacza zewnętrzność-wobec-siebie, to trajektoria, jako konstytucja zewnętrzności w jedności tego samego bytu. Trajektorią, to linia, która się rozciąga, to znaczy nagłe ujawnienie syntetycznej jedności w przestrzeni, pozór, który rozpada się tak samo szybko w nieskoń- czonej wielości zewnętrzności. Kiedy ten-tu-oto pozostaje w spoczynku, ist- nieje przestrzeń; kiedy jest w ruchu, przestrzeń rodzi się lub stwarza. Tra- jektoria nigdy nie jest, ponieważ jest niczym: znika natychmiast w czystych relacjach zewnętrzności między różnymi miejscami, to znaczy w prostej zewnętrzności niezróżnicowania lub przestrzeni [spatiałite]. Ruch nie jest już czymś więcej; to mniejsza cząstka-byciabytu [le moindre-etre d'un etre], który nie może dojść ani do zaniku, ani do bytu jako całości. To jest wyłania- nie się obojętnej zewnętrzności w samym sercu bytu-w-sobie. Ta czysta mi- gotliwość bytu jest przypadkowym zdarzeniem [amnture contingente] bytu. Byt-dla-siebie nie może go uchwycić inaczej, jak tylko poprzez czasową ek- -stazę i w ek-statycznej i trwałej tożsamości poruszającego się ciała z sobą samym. Tożsamość ta nie zakłada wstępnie żadnego działania, a w szczegól- ności żadnej „syntezy rozpoznania", bowiem dla bytu-dia-siebie jest tylko jednością ek-statycznego scalenia przeszłości z teraźniejszością. Zatem cza- sowa tożsamość poruszającego się ciała z sobą samym, poprzez stałą pozy- cję jego własnej zewnętrzności, sprawia, że trajektoria ukazuje się. to znaczy sprawia, że przestrzeń wyłania się w formie ulotnego stawania się [devenir evanescent\. Dzięki ruchowi przestrzeń wkracza w czas; ruch rozciąga linię biegnącą od zewnętrzności do siebie samej. Linia zanika w tym samym cza- sie, gdy ruch i ten pozór czasowej jedności przestrzeni ustanawia się nie- przerwanie w przestrzeni bezczasowej, to znaczy w czystej wielości rozpro- szenia, która jest bez stawania się [sens devenir\. Byt-dla-siebie jest w teraźniejszości obecnością w stosunku do bytu. Wieczna tożsamość tego, co trwałe, nie pozwala na uchwycenie tej obecno- ści jako odbicia na rzeczach, gdyż nie pojawia się nic, by odróżnić to, co jest, od tego, co było w stałej obecności [permanence]. Teraźniejszy wymiar cza- su uniwersalnego byłby więc niezrozumiały, jeśli nie byłoby ruchu. To ruch determinuje w czystej teraźniejszości czas uniwersalny. Po pierwsze dlatego, że ujawnia sięjako migotliwie teraźniejszy: już w przeszłości nie jest niczym więcej niż ginącą linią, śladem, któiy się urywa; w przyszłości nie jest wcale z braku możności bycia swym własnym projektem. Jest jak ciągłe posuwa- nie się rysy po murze. Jego byt, co więcej, posiada nieuchwytną dwuznacz- ność chwili, gdyż nie bylibyśmy w stanie powiedzieć ani że jest, ani że nie jest; zaledwie się pojawił, ajuż zostaje przekroczony, stając się czymś zewnętrz- nym wobec siebie. Koresponduje więc idealnie z teraźniejszością bytu-dla- -siebie: Zewnętrzność-wobec-siebie samego bytu, który nie może ani być, ani nie być, powraca do bytu-dla-siebie jako obraz - ukazany na planie bytu- -w-sobie - bytu. który ma być tym, czym nie jest, i nie być tym, czym jest. Cała różnica to oddzielenie zewnętrzności-wobec-siebie - gdzie byt nie jest po to, by być swą własną ze wnętrznością, ale „jest bytem", przeciwnie, dzięki identyfikacji ek-statycznego świadka - czystej czasowej ek-stazy, gdzie byt ma być tym, czym nie jest. Byt-dła-siebie czyni swą obecność znaną sobie poprzez to, co jest w mchu, jest to jego własna teraźniejszość, pojawiająca się równocześnie z aktualnym ruchem. To właśnie ruch zostanie obarczony zadaniem urzeczywistnienia [de realiser] czasu uniwersalnego tak dalece, jak byt-dla-siebie uświadamia sobie swą własną teraźniejszość przez teraźniej- szość poruszającego się ciała. Realizacja ta nada wartość wzajemnej zewnętrz- ności chwil, ponieważ teraźniejszość tego, co w ruchu określa się - ze wzglę- du na samą naturę ruchu - jako zewnętrzność w stosunku do swej własnej przeszłości i zewnętrzność w stosunku do samej zewnętrzności. Nieskończona podzielność czasu jest ufundowana na tej absolutnej zewnętrzności. C) Przyszłość Źródłowa przyszłość jest możliwością tej teraźniejszości, którą mam być poza [par dełd] tym, co rzeczywiste w stosunku do bytu-w-sobie. będącego poza rzeczywistym bytem-w-sobie. Moja przyszłość jako przyszła współ- obecność pociąga za sobą zarys jakiegoś przyszłego świata i jak to widzie- liśmy, to właśnie ów przyszły świat ukazuje się bytowi-dla-siebie, którym będę, a nie same możliwości bytu-dla-siebie, które mogą być poznane jedynie przez refleksyjny ogląd. Moje możliwości, będąc sensem tego, czym jestem obec- nie i jednocześnie wznosząc się ponad byt-w-sobie, któremu jestem obecny, są przyszłością bytu-w-sobie, która ukazuje się mojej przyszłości, pozostając w bezpośrednim i ścisłym związku z rzeczywistością, wobec której jestem obecny. To zmieniony teraźniejszy byt-w-sobie, ponieważ moja przyszłość nie jest niczym innym, jak moimi możliwościami obecności w bycie-w-so- bie, który mógłbym zmienić. Przyszłość świata jest zatem ukazywana mojej przyszłości. Jest utworzona z całej gamy możliwości \potentialite], począw- szy od tych, które płyną z prostej trwałości i czystej esencji rzeczy, aż po potencjalności [puissances]. Gdy tylko ustalę esencję rzeczy, odkąd uchwy- cę jąjako ten stół czy ten kałamarz, już jestem w przyszłości, przede wszyst- kim dlatego, że esencja owych rzeczy może być jedynie wspólobecnością w stosunku do moich dalszych możliwości bycia-jedynie-tą-negacją oraz z tego względu, że stała obecność i sama poręczność stołu czy kałamarza odsyła nas do przyszłości. Omówiliśmy te kwestie szczegółowo w poprzedniej czę- ści, teraz możemy więc pozwolić sobie na ich pominięcie. Chcielibyśmy je- dynie zaznaczyć, że każda rzecz, od momentu swego pojawienia sięjako rzecz- narzędzie, gromadzi niektóre ze swych struktur i własności, „nastawiając się" na przyszłość. Od momentu pojawienia się świata i bytu tego-tu-oto istnieje uniwersalna przyszłość. Jednakże, jak zaznaczyliśmy to wyżej, wszystkie „stany" przyszłego świata jawią sięjako coś obcego, ze względu na wzajem- ną zewnętrzność obojętności. Istnieją przyszłości świata, które definiują się przez przypadek [chances] i stają się autonomicznymi możliwościami, które nie uprawdopodabniają się, ale wydarzają się jako możliwe, jako ukonstytu- owane „teraz" wraz z ich dobrze określoną treścią, lecz jeszcze niedokonane. Przyszłości te przynależą do każdego tego-tu-oto albo zbioru tych-tu-oto, ale są na zewnątrz. Czym więc jest przyszłość uniwersalna? Należy postrzegać ją jako abstrakcyjną ramę, w której pojawia się ta hierarchia równorzędnych możliwości [d'equivałences], będących przyszłościami zawierającymi wza- jemne zewnętrzności, ramą, która sama jest zewnętrznością, sumą bytu-w-so- bie będącą w sobie. Oznacza to, że cokolwiek prawdopodobnego ma się zrea- lizować, przyszłość zawsze jest i będzie. Ale z tego powodu, że przyszłość - zewnętrzna i obojętna wobec teraźniejszości, złożona z serii obojętnych „te- raz" połączonych konkretną relacją „przed-po", i tak dalece, jak owa relacja pozbawiona swego ek-statycznego charakteru, niemająca niczego więcej niż sens zewnętrznej negacji - jest serią pustych pojemników, połączonych ze sobą w jedności rozproszenia. W tym sensie przyszłość wydaje sięjawićjako pilna konieczność i groźba tak długo, jak długo zbyt mocno wiążę czas przy- szły tego-tu-oto z jego teraźniejszością w projekcie mych własnych możli- wości, przekraczających to, co współobecne. Jak długo ta groźba rozpada się na czyste zewnętrzności, a ja sam mogę uchwycić przyszłości jedynie w czysto formalnym aspekcie owego pojemnika, obojętnego na to, co go wy- pełnia, i jednorodnego z przestrzenią, na zasadzie prostego prawa zewnętrz- ności. W końcu przyszłość odkrywa sięjako nicość w sobie, w tej mierze, w jakiej jest czystym rozproszeniem poza bytem. Tak więc te wymiary czasowe, poprzez które nieczasowy byt ten-tu-oto jest nam dany wraz z swą własną aczasowością, odkąd ujawnią się w przed- miocie, zyskująnowe jakości: byt-w-sobie, obiektywność, zewnętrzność obo- jętności, absolutne rozproszenie. Czas, tak dalece, jak pojawia się w ek-sta- tycznej czasowości, która się uczasawia, jest wszędzie samotranscendencją i odsyła to, co „przed", do tego, co „po", i od tego, co „po", do tego, co „przed". Ale ta samotranscendencją, o ile daje się uchwycić w bycie-w-sobie, nie ma być, ale jest już w nim jako była [estetee en lui]. Zwartość czasu jest czystą iluzją, obiektywnym odbiciem ek-statycznego projektu bytu-dla-sie- bie w stronę siebie samego i zwartością w ruchu rzeczywistości-ludzkiej. Ale ta zwartość jest pozbawiona wszelkiej racji bytu, jeśli rozważamy czas w relacji do niego samego - rozpuszcza się on w absolutnej wielości chwil, które z kolei, ujmowane oddzielnie, tracą całą czasową naturę i redukują się do całkowitej aczasowości bytu tego-tu-oto. Zatem czas jest czystą nicością w sobie, która nie może posiadać bytu inaczej, jak tylko w samym akcie, w którym byt-dla-siebie pokrywa się z nim, aby go wykorzystać. Co więcej, ten byt jest szczególną formą, która wznosi się na niezróźnicowanej podsta- wie czasu, a którą nazwiemy przeciągiem czasowym [laps de temps]. W isto- cie nasze pierwsze ujęcie [apprehension] czasu obiektywnego jest praktycz- ne: to będąc moimi możliwościami poprzez byt współobecny, odkrywam w świecie czas obiektywny jako korelat nicości, która oddziela mnie od mo- ich możliwości. Z tego punktu widzenia czas wydaje się być formą skończo- ną, zorganizowaną w sercu nieokreślonego rozproszenia; przeciąg czasowy jest sprężeniem [comprime] czasu w centrum absolutnej dekompresji. Jest to projekt nas samych w stronę naszych możliwości, które dokonują sprężenia. Owo sprężenie jest pewną formą rozproszenia i oddzielenia, ponieważ wyra- ża ono w świecie dystans oddzielający mnie od siebie samego. Z drugiej jednak strony, skoro nigdy nie projektuję się w stronę możliwości inaczej, jak tylko poprzez zorganizowaną serię zależnych możliwości, które są tym, czym ja mam byt, żeby być..., skoro ich nietematyczne i mepozycyjne ukazanie się jest dane w głównej możliwości, ku której się projektuję, czas odsłania się wobec mnie jako obiektywna forma czasowa, jako zorganizowany układ możliwości: ta obiektywna forma albo przeciąg jest jak trajektoria mojego aktu. Czas pojawia się zatem za sprawą_trajektorii. Ale, tak jak trajektorie prze- strzenne rozprężają się i zapadają w czystej statycznej przestrzenności, tak trajektoria czasowa rozpada się z chwilą, gdy nie jest przeżywana po prostu jako to, co obiektywnie zakłada nasze oczekiwanie nas samych [notre attente de nous-meme~\. W istocie wszystkie prawdopodobieństwa [probables], któ- re mi się ukazują, naturalnie dążą do oddzielenia się w możliwości w sobie i za- jęcia ściśle oddzielonej cząstki czasu obiektywnego. Wtedy przeciąg czasu zanika, czas ukazuje sięjako migotanie nicości na powierzchni bytu ściśle aczasowego. V. Poznanie Ten pobieżny szkic ukazywania się świata bytowi-dla-siebie pozwala nam na wyciągnięcie pewnych wniosków. Zgadzamy się z idealizmem, wedle któ- rego byt-dla-siebie jest poznaniem dotyczącym tego bytu, lecz musimy rów- nież dodać, że owo poznanie posiada swój byt. Tożsamość bytu bytu-dla- -siebie i poznania nie bierze się stąd, że poznanie jest miarą bytu, ale z faktu, że byt-dla-siebie czyni sobie znanym to, czym jest przez byt-w-sobie, to znaczy na podstawie faktu, że w swym bycie pozostaje w relacji z bytem. Poznanie nie jest niczym innym niż obecnością bytu w bycie-dla-siebie, a byt-dla-sie- bie jest niczym, które realizuje tę obecność. Zatem poznanie jest ze swej natu- ry bytem ek-statycznym i z tego względu myli sieje z ek-statycznym bytem bytu-dla-siebie. Byt-dla-siebie nie istnieje po to, by poznawać, i nie możemy powiedzieć, że istnieje on o tyle, o ile poznaje lub jest poznawany, bowiem taki stan rzeczy spowodowałby rozpad bytu i jego przechodzenie w nieskoń- czoność rządzoną przez poszczególne cząstki poznania. Poznanie jest abso- lutnym i źródłowym wydarzeniem, wyłonieniem się bytu-dla-siebie w środ- ku bytu, poza bytem, w kategoriach bytu, którym dla-siebie nie jest, a którego jest negacją i nicościowaniem. Jednym słowem, za sprawą radykalnego od- wrócenia stanowiska idealistycznego, poznanie ponownie zostaje wchłonięte przez byt: niejest ono ani atrybutem, ani funkcjączy też przypadłością bytu; ale tylko istniejącym bytem. Z tego punktu widzenia konieczne wydaje się całkowite porzucenie stanowiska idealizmu, a przede wszystkim staje się możliwe rozważanie związku bytu-dla-siebie z bytem-w-sobie jako fundamen- talnej relacji ontologicznej. W zakończeniu naszej rozprawy będziemy mogli przeanalizować ekspresję bytu-dla-siebie w relacji do bytu-w-sobie jako wiecz- nie ruchomy zarys quasi-totalności, którą będziemy mogli nazwać Bytem. Z tego punktu widzenia totalność wyłaniania się bytu-dla-siebie nie jest jedy- nie absolutnym wydarzeniem dla bytu-dla-siebie, ale też czymś, co zdarza się bytowi-w-sobie, jedynym możliwąprzygodą bytu-w-sobie: w istocie wszyst- ko odbywa się tak, jak gdyby byt-dla-siebie przez swe własne nicościowanie konstytuował sięjako „świadomość czegoś", to znaczy jak gdyby przez swą własną transcendencję wymykał się prawu bytu-w-sobie, prawu, które sta- nowi, iż potwierdzenie bytu jest jego nienaruszalną tożsamością i scala każdy aspekt tak potwierdzonego bytu. Byt-dla-siebie poprzez negację samego sie- bie staje się potwierdzeniem bytu-w-sobie. Potwierdzenie intencjonalne jest jak odwrócenie negacji wewnętrznej; może poj awić się jedynie za sprawą bytu, który jest swą własną nicością, i za sprawą bytu, który nie jest bytem afir- mowanym. Ale w quasi-totalności Bytu potwierdzenie przydarza się w by- cie-w-sobie: jest to owa przygoda bytu-w-sobie, który należy potwierdzić. Afirmacja ta, która nie mogłaby być przeprowadzona jako afirmacja siebie samego przez odniesienie się do bytu-w-sobie jako potwierdzenie bez jedno- czesnego unicestwienia bytu-w-sobie, zdarza się bytowi-w-sobie jako afir- macja zrealizowana przez byt-dla-siebie. Potwierdzenie jest jak bierna ek-sta- za bytu-w-sobie, która pozostawia go niezmienionym, jednakże realizuje się w bycie-w-sobie i z tej perspektywy Wszystko to odbywa się tak, jak gdyby byt-dla-siebie był trawiony żądzą swej własnej zatraty po to, aby mógł się po- jawić świat potwierdzenia. Oczywiście potwierdzenie to istnieje jedynie dla bytu-dla-siebie, jest samym bytem-dla-siebie i znika wraz z nim, przestaje istnieć. Ale owo potwierdzenie nie jest w bycie-dla-siebie, ponieważ jest samą ek-staząi jeśli byt-dla-siebie jest jednym z jej członów (członem afirmatyw- nym) to drugi człon, byt-w-sobie, jest rzeczywiście obecny w niej; to świat, który odkrywam, istnieje na zewnątrz, lecz za sprawą bytu. Z drugiej strony, przyznajemy realistom rację, że to sam byt jest obecny wobec świadomości w poznaniu i że byt-dla-siebie nie dodaje niczego do bytu- -w-sobie, jeśli nie sam fakt, że istnieje byt-w-sobie, to znaczy negacja afir- matywna. Zamierzaliśmy w istocie pokazać, że świat i rzecz-narzędzie, prze- strzeń i liczba jako czas uniwersalny byty zhipostazowanymi mcościami, które w żaden sposób nie modyfikują czystego bytu, ukazującego się za ich spra- wą. W tym sensie wszystko jest mi dane, obecne bez dystansu w całej rze- czywistości; nic z tego, co widzę, nie pochodzi ode mnie, nie ma nic poza tym, co widzę lub co mógłbym zobaczyć. Byt jest wszędzie dokoła mnie, wydaje się, że mógłbym go dotknąć, uchwycić; przedstawienie jako zdarze- nie psychiczne jest czystym wymysłem filozofów. Ale ten byt, który „osacza mnie" z każdej strony i od którego nic mnie nie oddziela, to dokładnie nic, które mnie od tego oddziela, i to nic, które - ponieważ jest nicością - stanowi barierę nie do pokonania. Bytjest dany [iły a], ponieważ jestem jego negacją, a światowość świata, przestrzenność, jakość, poręczność, czasowość zja- wiają się dlatego, że ja jestem negacją bytu. Nie dodają one niczego do bytu, ale są czystymi, znicościowanymi warunkami tego cojest dane [iły a], spra- wiając jedynie, że byt może się zjawić. Ale te warunki, które nie są niczym. oddzielają mnie bardziej radykalnie od bytu niż mogłyby to uczynić załamania światła w pryzmacie, poprzez które mógłbym jeszcze mieć nadzieję odkrycia bytu. Powiedzieć, że istnieje byt, jest niczym, jednakże prowadzi to do całko- witej przemiany, ponieważ bytjest jedynie dla bytu-dla-siebie. To nie z powo- du swych własnych cech byt znajduje się w relacji do bytu-dla-siebie ani też niejest w sobie, stąd też unikamy kantowskiego relatywizmu. Byt pozostaje w relacji z bytem-dla-siebie w swym własnym byciu, dlatego że byt-dla-sie- bie w swojej wewnętrznej negacji afirmuje to, co nie może zostać potwier- dzone, poznaje byt taki. jakim jest [teł ąu 'ił est] wtedy, kiedy właśnie to „taki jakim jest" nie może do niego przynależeć. W tym sensie byt-dla-siebie jest bezpośrednią obecnością w stosunku do bytu, a jednocześnie prześlizguje się jak nieskończona odległość między nim samym a bytem. Dzieje się tak, bo- wiem poznawanie ma za swój ideał byt-tego-co-się-poznaje. a za źródłową strukturę niebyt-tego-co-zostało-poznane. Światowość, przestrzenność etc. sprawiają jedynie, iż ten niebyt zostaje wyjaśniony. W ten sposób odnajduje się wszędzie między sobą samym a bytem jako to nic, które nie jest bytem. Świat jest czymś ludzkim. Możemy tu dostrzec niezwykłą funkcję poznania: bytjest wszędzie, naprzeciw mnie, wokół mnie, ciąży na mnie, osacza mnie. a ja jestem wiecznie odsyłany od bytu do bytu - ten stół, który tam stoi, to byt i nic więcej; ta skała, to drzewo, ten pejzaż: byt i nic poza tym. Chcę uchwycić ten byt i nie odnajduję niczego więcej, jak siebie samego. To po- znanie, pośredniczące między bytem i niebytem, odsyła mnie do bytu abso- lutnego, jeśli chcę uczynić poznanie czymś subiektywnym i odsyła mnie do mnie samego, gdy zamierzam uchwycić absolut. Sens poznania jest tym, czym nie jest, i nie jest tym, czym jest, ponieważ aby poznać byt taki, jakim jest, trzeba by być tym bytem, ale przecież to „taki, jaki jest" istnieje tylko dlatego, że ja nie jestem bytem, który poznaję, a jeśli miałbym nim być, to wtedy „taki, jaki jest" zniknąłby i nie mógłby nawet być nawet pomyślany. Nie chodzi tu ani o sceptycyzm - który zakłada, że taki jaki jest należy do bytu - ani o relatywizm. Poznanie umiejscawia nas w obecności absolutu i jest jedyną prawdą poznania. Ale ta prawda, chociaż udostępnia nam absolut, jest praw- dą ściśle ludzką. Dziwić może fakt, że zajmowaliśmy się problemem poznania, nie poru- szając kwestii ciała i zmysłów, czy też, że nie odnieśliśmy się do niej ani razu. Nie jest naszym zamiarem tworzenie nieporozumień dotyczących ciała ani ignorowanie jego roli. Najistotniejsze jest przede wszystkim, zarówno w on- tologii, jak i w innych dziedzinach, zachowanie nienaruszalnego porządku w dyskursie. W przypadku ciała, jakakolwiek mogłaby być jego funkcja, ujaw- nia się ono najpierw jako to, co jest poznanawane [du connu]. Nie możemy więc odnieść do niego poznania ani zajmować się nim, zanim nie zdefiniuje- my samego poznania, nie możemy też w żaden sposób wywieść z niego po- znania w jego fundamentalnej strukturze. Co więcej, ciało - nasze ciało - wyróżnia się tym, że istotowo jest poznawane przez innego: to, co znam, to ciało innego i istota tego, co wiem o mym ciele, odsyła mnie do egzystencji innego i mojego-bytu-dla-innego. Odkrywam wraz z nim inny sposób istnie- nia, tak samo fundamentalny dla rzeczywistość i-ludzkiej jak byt-dla-siebie, który nazwę bytem-dla-innego. Jeśli chciałbym opisać w sposób wyczerpu- jący związek człowieka z bytem, muszę obecnie rozważyć tę nową strukturę mego bytu: byt-dla-innego. Ponieważ rzeczywistość-ludzka powinna być w swym bycie, w tym samym wyłonieniu się, bytem-dla-siebie-dla-innego. CZĘŚĆ TRZECIA BYT-DLA-INNEGO ROZDZIAŁ PIERWSZY Istnienie innego I. Problem Opisaliśmy rzeczywistość-ludzką, wychodząc od zachowań przeczących i od cogito. Idąc tym tropem, odkryliśmy, iż rzeczywistość-ludzka jest by- tem-dla-siebie. Ale czy jest tylko tym, i niczym więcej? Nie wychodząc poza postawę refleksyjnego opisywania, możemy napotkać takie modi świadomo- ści, które - choć same w sobie pozostają jak najbardziej bytami-dla-siebie - zdają się wskazywać na radykalnie odmienny typ struktury ontologicznej. Ta struktura ontologiczna jest moja, i o mnie również w tym wypadku się trosz- czę, a jednak ta troska o mnie odkrywa przede mną pewien byt, który jest moim bytem, nie będąc bytem-dla-mnie. Weźmy pod uwagę, na przykład, wstyd. Chodzi o pewien modus świado- mości, którego struktura jest taka sama jak te wszystkie struktury, które opi- saliśmy wcześniej. Jest on niepozycyjną świadomością siebie w postaci wstydu, i jako taki jest przykładem tego, co Niemcy nazywają Erlebnis, a zatem jest przeżyciem dostępnym dla refleksji. Ponadto jego struktura jest intencjonalna, jako że jest to naznaczone wstydem ujęcie czegoś, a tym czymś jestem ja sam. Wstydzę się tego, czym jestem. Wstyd potwierdza zatem głęboką, we- wnętrzną relację między mną i moim ,ja": poprzez wstyd odkryłem pewien aspekt mojego bytu. A jednak, choć pewne złożone i pochodne formy wstydu mogą ujawniać się na poziomie refleksji, pierwotnie wstyd niejest zjawiskiem refleksyjnym. Faktycznie, niezależnie od tego, jakie by były efekty, które można uzyskać w samotności poprzez religijne praktykowanie wstydu, w swojej pierwotnej strukturze wstyd jest wstydem przed kimś, wstydem wobec ko- goś. Oto przed chwilą wykonałem jakiś niestosowny bądź wulgarny gest; ów gest niejako „przykleja się" do mnie, zespala ze mną: nie oceniam go ani nie potępiam, lecz po prostu nim żyję, urzeczywistniam go na sposób bytu-dla- -siebie. Ale oto teraz podnoszę głowę i spostrzegam, że ktoś tu był i mnie widział. Natychmiast uświadamiam sobie całą wulgarność mojego gestu i je- stem zawstydzony. Jest pewne, że mój wstyd nie jest refleksyjny, bowiem obecność innego dla mojej świadomości - choćby tylko w roli katalizatora - jest nie do pogodzenia z postawą refleksyjną, czyli samoodnoszącą. W obsza- rze swojej refleksji zawsze mogę napotkać jedynie swoją świadomość. Tym- czasem inny jest niezbędnym pośrednikiem między moim ,ja" i mną samym: wstydzę się siebie takiego, jakim ukazuję się innemu. Przez samo pojawienie się innego staję się zdolny sformułować ocenę samego siebie tak, jakby odno- siła się ona do pewnego przedmiotu, bowiem innemu jawię się właśnie jako przedmiot. Jednak ów przedmiot, który ukazał się innemu, nie jest zwykłym obrazem wjego umyśle. Taki obraz faktycznie trzeba by było przypisać inne- mu, tak iż - jako należący do innego - nie mógłby mnie on w żaden sposób „dotknąć", nie mógłby się ze mną zespolić. Owszem, w stosunku do niego mógłbym odczuwać rozdrażnienie bądź gniew, tak jak w stosunku do swego nieudanego portretu, przypisującego mi cechy, których nie mam, na przykład brzydotę lub pospolitość wyrazu. Lecz ten obraz nie mógłby przeniknąć mnie do samej głębi, nie mógłby w pełni mnie dosięgnąć. Tymczasem wstyd z natury zakłada uznanie. Uznaję, że jestem właśnie taki, jakim widzi mnie inny. Nie chodzi jednak o porównanie tego, kim jestem dla siebie samego, i tego, kim jestem dla innego; takie porównanie zakładałoby bowiem, iż mógłbym w so- bie znaleźć odpowiednik tego, kim jestem dla innego, i to odpowiednik zgod- ny ze sposobem bycia bytu-dla-siebie. Otóż, po pierwsze, biorąc pod uwagę konkretną operację psychiczną, nie znajdujemy w sobie takiego porównania: wstyd jest nagłym, odruchowym drżeniem, przebiegającym całe moje ciało od stóp do głowy, bez jakiegokolwiek uprzedniego dyskursywnego przygoto- wania. Po drugie, takie porównanie jest niemożliwe: nie mogę zestawić ze sobą tego, kim jestem w pozbawionej dystansu i perspektywy absolutnej im- manencji bytu-dla-siebie, i tego nieusprawiedliwionego bytu-w-sobie, którym jestem dla innego. Nie ma tutaj żadnego wzorca, żadnej wspólnej miary ani żadnego rejestru wzajemnych odniesień. Samo pojęcie wulgarności zakłada zresztą pewną relację między monadami. Nie można być wulgarnym w zupeł- nej samotności. A zatem inny nie tylko odsłonił przede mną to, kim jestem, ale także ukonstytuował mnie wręcz jako nowy rodzaj bytu, który winien być scharakteryzowany przy pomocy nowych określeń. Przed pojawieniem się innego ów byt nie istniał we mnie nawet potencjalnie, bowiem nie mógłby znaleźć miejsca w czystym bycie-dla-siebie. Nawet gdyby ktoś chciał wypo- sażyć mnie w ciało całkowicie ukonstytuowane, zanim jeszcze zaistniało ono dla innych, to i tak nie można by w nim umiejscowić - choćby tylko poten- cjalnie-mojej wulgarności bądź niezręczności, jako że są one pewnymi zna- czeniami i jako takie wykraczają poza ciało, odsyłają do jakiegoś świadka, zdolnego je zrozumieć, a zarazem do mojej rzeczywistości-ludzkiej jako cało- ści. Lecz ów nowy byt, który ujawnia się dla innego, nie zawiera się ani nie przebywa w innym. To ja jestem zań odpowiedzialny, jak to dobrze pokazuje przykład tego systemu wychowawczego, który polega na tym, by sprawić, że dzieci będą się wstydziły właśnie tego, czym są. Wstyd jest więc wstydem za siebie, lecz przed innym, wobec innego: te dwie struktury są nierozdzielne. Tym samym jednak potrzebuję innego, aby w pełni uchwycić wszystkie struk- tury mojego bytu; tak oto byt-dla-siebie odsyła do bytu-dla-innego. Jeśli więc chcemy całościowo ująć bytowe odniesienie człowieka do bytu-w-sobie, nie możemy zadowolić się opisami naszkicowanymi w poprzednich rozdziałach tego dzieła. Musimy odpowiedzieć na dwa znacznie bardziej niepokojące py- tania: najpierw na pytanie o istnienie innego, a następnie na pytanie o moje bytowe, odniesienie do bytu innego. II. Niebezpieczeństwo solipsyzmu To ciekawe, iż realistów nigdy naprawdę nie niepokoił problem istnienia innych ludzi [des Autres}. Wtej mierze, wjakiej realista przyjmuje „wszystko" jako „dane", niewątpliwie wydaje mu się, iż inny również jest dany. Faktycz- nie, cóż bardziej rzeczywistego w obrębie rzeczywistości niż właśnie inny? To po prostu substancja myśląca o tej samej istocie, co ja. Taka substancja nie może zniknąć czy też rozpłynąć się w jakościach pierwotnych i wtórnych, ajej istotne struktury znajduję w sobie samym. Jednak o ile realizm usiłuje zdać sprawę z poznania, które się uzyskuje dzięki oddziaływaniu świata na sub- stancję myślącą, o tyle nie troszczy się wcale o ustalenie bezpośrednich i wza- jemnych oddziaływań, zachodzących między substancjami myślącymi. W tym ujęciu, komunikują się one ze sobą wyłącznie za pośrednictwem świata; moje ciało - jako pewien obiekt w świecie - i ciało innego sąniezbędnymi pośred- nikami między moją świadomością i świadomością innego. Dusza innego jest zatem oddzielona od mojej całą tą odległością, która najpierw oddziela moją duszę od mojego ciała, następnie oddziela moje ciało od ciała innego, a w końcu oddziela ciało innego od jego duszy. I nawet, jeśli nie jest pewne, że relacja między bytem-dla-siebie a ciałem jest relacją całkowicie zewnętrzną (będzie- my musieli później rozważyć ten problem), to przynajmniej jest oczywiste, że relacja między moim ciałem a ciałem innego ma czysto zewnętrzny i obojętny charakter. Jeśli dusze są oddzielone przez swoje ciała, to są od siebie różne, tak jak ten kałamarz jest różny od tej książki, a zatem nie można pomyśleć żadnego ich bezpośredniego uobecnienia dla siebie nawzajem. Nawet, jeśli się przyjmie bezpośrednie uobecnienie mojej duszy wobec ciała innego, to na przeszkodzie stoi jeszcze cała masywność [/ 'epaisseur] tego ciała, abym mógł dotrzeć do jego duszy. A zatem jeśli realizm podstawą swej pewności czyni to, że dia mojej świadomości uobecnia się czasoprzestrzenny obiekt niejako „we własnej osobie*' [en personne], to nie może się on powoływać na tę samą oczywistość w kwestii realności duszy innego, ponieważ - jak sam przyznaje - owa dusza nie jest „we własnej osobie" dana mojej duszy. Jest ona raczej jakąś nieobecnością, jakimś znaczeniem, a ciało tylko odsyła do niej, lecz jej nie ukazuje. Jednym słowem, w filozofii opierającej się na bezpośredniej intuicji rzeczywistości nie ma żadnej intuicji duszy innego. A zatem oznacza to-przy założeniu, iż nie chodzi tylko o zabawę słowami - iż realizm nie zostawia żadnego miejsca dla intuicji innego. Na nic zdałoby się mówić, iż jest nam dane przynajmniej ciało innego, i że to ciało jest pewnym uobecnieniem inne- go czy też choćby jakiejś jego części. Owszem, to prawda, że ciało należy do tej całości, którą nazywamy rzeczywistość i ą-ludzką, jako jedna z jej struktur. Lecz jest ono ciałem człowieka tylko o tyle, o ile istnieje właśnie w niepodziel- nej, nierozkładalnej jedności, jakąjest owa całość, takjak określony organ jest żywym organem jedynie w tej całości, jakąjest organizm. Ukazując nam ciało niejako coś zawartego w większej ludzkiej całości, lecz osobno, takjak ka- mień, jak drzewo bądź jak kawałek wosku, stanowisko realistyczne unicest- wiło ciało [le corps] w sposób tak samo oczywisty, jak czyni to skalpel fizjo- loga, kiedy oddziela jakiś fragment ciała [chair] od całości istoty żywej. Dla realistycznej intuicji uobecnia się nie to oto konkretne ciało innego, ale jakieś ciało. To ciało ma niewątpliwie pewne szczególne aspekty i szczególną „dys- pozycję" («ścic»). ale należy po prostu do wielkiej rodziny ciał. Nawet jeśli to prawda, że wedle spirytualistycznego realizmu duszę łatwiej poznać niż ciało, to i tak łatwiej będzie można poznać ciało niż duszę innego. Prawdę mówiąc, realistę raczej mało obchodzi ten problem: istnienie inne- go uważa on przecież za pewne. Dlatego realistyczna i pozytywistyczna psy- chologia XIX wieku - przyjmując za rzecz ustaloną istnienie mojego bliźniego - zajmuje się wyłącznie ustalaniem tego, jakimi dysponuję środkami i sposo- bami poznawania tego istnienia, a w szczególności odczytywania w ciele śla- dów czy też oznak jakiejś obcej mi świadomości. Ktoś powie, że ciało jest obiektem, którego „dyspozycja" (), a zatem odwróce- nie świata do góry nogami. Autentyczność i jednostkowa odrębność są prze- cież czymś, co się zdobywa: będę swoją własną autentycznością tylko wtedy, gdy pod wpływem zewu sumienia (Ruf des Gewissens) ze zdecydowaniem (Entschlossenheit) zwrócę się ku śmierci jako swej najbardziej własnej możli- wości. W tym momencie odsłonię się przed sobą samym w całej autentycz- ności, a wraz z sobą również i innych podniosę ku temu, co autentyczne. Nie tyle obraz walki, ile obraz zespołu jest tym empirycznym wyobraże- niem, które najlepiej symbolizuje heideggerowską intuicję. Pierwotną relacją między innym i moją świadomością wcale nie jest jakieś „ty" i ,ja"; w istocie jest nią jakieś „my", heideggerowskie „bycie-wespół-z..." nie jest jasnym i wy- raźnym usytuowaniem pewnej jednostki wobec innej jednostki, nie jest po- znaniem. Jesl natomiast ukrytym wspólnym istnieniem konkretnego zawod- nika i całego zespołu. Na przykład dla wioślarzy to istnienie stanie się odczuwalne za sprawą rytmicznych uderzeń wioseł i regularnych ruchów sternika; to istnienie ukaże im jakiś wspólny cel do osiągnięcia, na przykład jakąś barkę lub łódź do prześcignięcia, a ponadto cały świat, który rysuje się na horyzoncie (widzowie, osiągnięty wynik etc). Z ogólnego tła tego współistnienia nagle odetnie mnie - jako pozostającego w absolutnej „wspólnie podzielanej samot- ności" - brutalne odsłonięcie mojego bycia-ku-śmierci; równocześnie pod- niesie ono i innych aż do poziomu tej samotności. Tym razem dano nam to, o co pytaliśmy: byt, który implikuje byt innego w jego byciu. A jednak nie możemy się uważać za usatysfakcjonowanych. Przede wszystkim, teoria Heideggera daje nam raczej pewne wskazania co do rozwiązania, które mamy znaleźć, a nie samo to rozwiązanie. Nawet wtedy, gdy bez zastrzeżeń przyjmiemy tę zamianę „bytu-dla..." na „byt-wespół-z...". pozostanie ona dla nas zwykłym, pozbawionym podstaw twierdzeniem. Nie- wątpliwie natrafiamy na takie empiryczne stany naszego bytu, które wydają się odsłaniać raczej współistnienie świadomości niż jakąś opozycyjną ich rela- cję. Chodzi w szczególności o to, co Niemcy nazywajątym nieprzetłumaczal- nym tenninem Stimmung (nastrojenie). Należałoby jednak wyjaśnić właśnie to współistnienie. Dlaczego staje się ono jedyną podstawą naszego bytu? Dla- czego jest podstawowym typem naszej relacji z innymi? Dlaczego Heidegger czuł się upoważniony do tego, by przejść od empirycznego i ontycznego stwier- dzenia „bycia-wespół-z..." do przyjęcia współistnienia jako ontologicznej struk- tury mojego „bycia-w-świecie"? Jakiego rodzaju byt przysługuje temu współ- istnieniu? W jakiej mierze podtrzymywana jest negacja, która drugiego czyni innym i konstytuuje go jako niesubstancjalnego i nieistotnego? Jeśli sieją cał- kowicie uchyli, czyż nie popadniemy w monizm? Jeśli zaś należy ją zachować jako istotną strukturę odniesienia do innego, to jakiej modyfikacji trzeba ją poddać, aby straciła charakter opozycji, jaki miała w bycie-dla-innego, i zys- kała charakter solidaryzującej więzi, która jest samą strukturą „bytu-wespół- z"? I jak od tego będziemy mogli przejść do konkretnego doświadczenia inne- go w świecie, takiego jak wtedy, gdy z mojego okna widzę przechodnia idącego ulicą? Zapewne jest rzeczą kuszącą pomyśleć siebie jako odcinającego się od niezróżnicowanego tła tego, co ludzkie, odcinającego się gestem czy pory- wem swojej wolności, wyborem własnych, niepowtarzalnych możliwości. A zatem wspomniana koncepcja zawiera być może sporą część prawdy. Jed- nak, przynajmniej w tej postaci, wzbudza poważne zastrzeżenia. Przede wszystkim, ontologiczny punkt widzenia zespala się tu z abstrak- cyjnym punktem widzenia kantowskiego podmiotu. Powiedzieć, że konkret- na rzeczywistość-ludzka - nawet jeśli jest to moja rzeczywistość-ludzka - za sprawą struktury ontologicznej ,jest-wespół-z...", to tyle, co powiedzieć, że „jest-wespół-z..." na mocy natury, a zatem z racji istotnej i ogólnej. Nawet gdyby to twierdzenie było dowiedzione, to i tak nie pozwoliłoby to wyjaśnić żadnego konkretnego „bycia-wespół-z...". Innymi słowy, ontologiczne współ- istnienie, które jawi sięjako struktura mojego „bytu-w-świecie", w' żadnym razie nie może służyć za podstawę pewnego ontycznego „bycia-wespół-z...", takiego na przykład, jak współistnienie ujawniające siew mojej przyjaźni z Pio- trem albo w związku tworzonym wraz z Anną. Rzeczywiście, należałoby wykazać, że „bycie-wespół-z-Piotrem" bądź „bycie-wespół-z-Anną" jest kon- stytutywną strukturą mojego konkretnego bytu. Jednak z przyjętego przez Heideggera punktu widzenia jest to niemożliwe. Inny w relacji „wespół z..."- relacji rozpatrywanej na płaszczyźnie ontologicznej - w istocie nie może być konkretnie określony w stopniu większym niż ta bezpośrednio rozważana rzeczywistość-ludzka, której jest alter ego. Jest terminem abstrakcyjnym i z tej racji unselbstandig, absolutnie niemającym w sobie zdolności stania się tym oto konkretnym innym, na przykład Piotrem albo Anną. Relacja Mitsein („by- cia-wespół-z...") w żaden sposób nie może nam więc posłużyć do rozwiąza- nia konkretnego i psychologicznego problemu uznania innego. Mamy tu dwie niezwiązane ze sobą płaszczyzny i dwa problemy, które domagają się odręb- nych rozwiązań. Ktoś powie, że jest to tylko jeden z aspektów doświadczanej przez Heideggera trudności w przechodzeniu, ogólnie rzecz biorąc, z pozio- mu ontologicznego na poziom ontyczny, od ogólnie rozpatrywanego „bytu- -w-świecie" do mojej relacji z tym oto konkretnym narzędziem, od mojego bycta-ku-śmierct, z mojej śmierci czyniącego moją najbardziej istotną możli- wość, do tej oto śmierci „ontycznej", której doświadczę poprzez spotkanie z takim czy innym bytem zewnętrznym. Ostatecznie jednak we wszystkich innych przypadkach wspomniana trudność może być przesłonięta i zamasko- wana, skoro, na przykład, rzeczywistość-ludzka sprawia, że istnieje świat, w którym ukryta jest dotycząca jej groźba śmierci. Co więcej, jeśli świat w ogóle jest, to znaczy, że jest „Śmiertelny" w tym sensie, w jakim mówimy, że jakaś rana jest śmiertelna. Natomiast przy okazji problemu innego z całą mocą ujawnia się niemożliwość przejścia z jednej płaszczyzny na inną. To znaczy, że o ile w ek-statycznym wyłanianiu się swojego bytu-w-świecie rzeczywistość-ludzka sprawia, że świat istnieje, o tyle o jej „byciu-wespół-z..." nie należy z tej racji mówić, iż powoduje wyłonienie się innej rzeczywistości- ludzkiej. Owszem, jestem bytem, poprzez który „dany jest" (es gibt) byt. Czy będzie można powiedzieć, że jestem bytem, poprzez który „dana jest" inna rzeczywistość-ludzka? Jeśli się przez to rozumie, że jestem bytem, dla które- go inna rzeczywistość-ludzka istnieje jako byt-dla-mnie, to jest to zwykły truizm. Jeśli zaś chce się przez to powiedzieć, że jestem bytem, poprzez który w ogóle istnieją jacyś inni, to ponownie popadamy w solipsyzm. W istocie, ta rzeczywistość-ludzka, wespół-z-którą jestem, „w-świecie-wraz-ze-mną" jest sobą, jest swoimi własnymi możliwościami, jest niezależną podstawą jakiegoś świata. Jakże by to mógł być mójświat? Z „bycia-wespól-z..." nie można wyde- drutować tożsamości światów, w jakich są poszczególne rzeczywistości-ludz- kie. A zatem inna rzeczywistość-ludzka istnieje dla siebie [pour elle], nie czekając, aż sprawię, że jej byt zaistnieje w postaci „tego, co jest dane"'. Mogę zatem konstytuować świat jako „śmiertelny", lecz nie mogę konstytuować pewnej rzeczywistości-ludzkiej jako konkretnego bytu, który jest swoimi włas- nymi możliwościami. Ujmowane od strony „mojego" bytu, moje „bycie-we- spół-z..." może być traktowane jedynie jako ugruntowane w moim bycie zwykłe wymaganie, które nie stanowi najsłabszego nawet dowodu istnienia innego, ani nie jest najskromniejszym choćby pomostem między mną i innym. Co więcej, wspomniana ontologiczna relacja między mną i jakimś abs- trakcyjnym innym-już na mocy samego faktu, iż moje odniesienie do innego określa ogólnie - nie tylko me ułatwia konkretnej ontycznej relacji między mną i Piotrem, ale wręcz radykalnie uniemożliwia wszelką konkretną więź między moim bytem i konkretnym, jednostkowym innym, danym w moim doświadczeniu. Faktycznie, jeśli moja relacja z innym ma charakter aprio- ryczny, to wyczerpuje wszelkie możliwe z nim relacje. Empiryczne i przy- godne relacje nie mogą być jej uszczegółowieniami czy też szczególnymi przypadkami. O uszczegółowieniu pewnego prawa można bowiem mówić tylko w dwóch okolicznościach: albo prawo jest indukcyjnie wyprowadzone z pojedynczych empirycznych faktów, co w tym wypadku nie zachodzi; albo ma ono charakter aprioryczny i zespala czy też jednoczy doświadczenie, na wzór kantowskich pojęć. Lecz właśnie w tym ostatnim przypadku prawo ma znaczenie jedynie w granicach doświadczenia: znajduję w rzeczach tylko to, co w nie włożyłem. Otóż ustanawianie relacji między dwoma konkretny- mi „bytami-w-świecie" nie może należeć do mojego doświadczenia; a zatem wymyka się poza dziedzinę „bycia-wespół-z..." Skoro jednak, ściśle rzecz bio- rąc, prawo konstytuuje swą własną dziedzinę, to a priori wyklucza ono jaki- kolwiek realny fakt, który by nie był przez to prawo tworzony. Istnienie czasu jako apriorycznej formy mojej zmysłowości a priori wykluczałoby ja- kikolwiek mój związek z czasem noumenalnym, który miałby właściwości jakiegoś bytu. Dlatego istnienie jakiegoś ontologicznego, a w konsekwencji aprioiycznego „bycia-wespół-z..." uniemożliwia jakąkolwiek ontyczną więź z konkretną rzeczywistością-ludzką, która dla siebie wyłaniałaby sięjako absolutny transcendens. „Bycie-wespół-z...", pojmowane jako struktura moje- go bytu, izoluje mnie tak samo niezawodnie, jak argumenty solipsyzmu. To znaczy, że heideggerowska transcendencja]^pojęciem z obszaru „złej wia- ry". Owszem, jej celem jest przezwyciężenie idealizmu, i osiąga ona ów cel w tej mierze, w jakiej idealizm przedstawia nam podmiotowość spoczywają- cą w sobie samej i kontemplującą swe własne wyobrażenia. Lecz przezwy- ciężony w ten sposób idealizm to tylko jego nieautentyczna, poroniona for- ma, pewnego rodzaju empiriokrytyczny psychologizm. Heideggerowska rze- czywistość-ludzka niewątpliwie „istnieje poza sobą". Ale w filozofii Heideg- gera to istnienie poza sobą jest właśnie definicją, ja" czy też sobości [soi]. Nie przypomina ono ani platońskiej ek-stazy, w której istnienie jest w rzeczywi- stości alienacją, istnieniem-u-innego, ani głoszonego przez Maiebranche'a widzenia w Bogu. ani naszej własnej koncepcji ek-stazy i immanentnej nega- cji. Heidegger nie uwalnia się od idealizmu: jego ucieczka poza siebie - jako aprioryczna struktura własnego bytu - izoluje ów byt równie niezawodnie, jak kaniowska refleksja dotycząca apriorycznych warunków naszego do- świadczenia. U niemal nieosiągalnego kresu tej ucieczki poza siebie rzeczy- wistość-ludzka odnajduje wciąż siebie. Ucieczka poza siebie jest w gruncie rzeczy ucieczką ku sobie, a świat jawi sięjako zwykła odległość od siebie do siebie, dystans dzielący ,ja" od siebie samego. W efekcie, w Sein und Zeit daremnie by szukać równoczesnego przekraczania wszelkiego idealizmu i wszel- kiego realizmu. Zaś heideggerowska próba doprowadzenia do tego, by rze- czywistość-ludzka wydobyła się ze swej samotności, staje w obliczu trudno- ści, napotykanych przez idealizm w ogóle, kiedy chodzi o ugruntowanie istnienia podobnych do nas konkretnych bytów, które same w sobie wymy- kają się naszemu doświadczeniu, a w samym swoim ukonstytuowaniu nie zależą od naszych apriorycznych warunków. Heidegger wydaje się unikać tych trudności, ponieważ „bycie-poza-sobą" raz traktuje jako „bycie-poza- -sobą-ku-sobie", a kiedy indziej jako „bycie-poza-sobą-w-mnym". Lecz to drugie rozumienie ,,bycia-poza-sobą". skrycie przez niego wprowadzane w zawiły tok własnego myślenia, jest nie do pogodzenia z pierwszym rozu- mieniem: w samym środku swoich ek-staz rzeczywistość-ludzka pozostaje wciąż samotna. To znaczy, że istnienie innego ma charakter nieredukowalne- go i przygodnego faktu. I w;łaśnie to ustalenie będzie kolejną korzyścią, którą uzyskamy dzięki krytycznemu badaniu filozofii Heideggera. Innego się napo- tyka, a nie konstytuuje. Jeśli zaś ów fakt musi się nam ukazać w aspekcie konieczności, to nie może to być ta konieczność, która należy do „warun- ków możliwości naszego doświadczenia", czyli - jeśli kto woli - koniecz- ność ontologiczna. Jeśli konieczność istnienia innego w ogóle istnieje, to winna to być pewna „konieczność przygodna", to znaczy tego samego rodzaju fak- tyczna konieczność, z jaką narzuca się cogito. Jeśli inny winien móc być nam dany, to tylko w bezpośrednim ujęciu, które zachowuje faktyczny charakter naszego z nim spotkania, tak jak cogito zachowuje całą faktyczność mojego własnego myślenia, partycypującego jednak w apodyktyczności samego co- gito, czyli w jego niepowątpiewatności. Ta długa prezentacja filozoficznych doktryn nie będzie zatem bezużytecz- na, jeśli pozwoli nam ustalić warunki konieczne i wystarczające, aby pewna teoria istnienia innego mogła być prawomocna. 1 Por. A. Lalande, Les theories de 1'tnduciion et de l'experimentation, Boivin, Paris 1929, s. 2-3, 200. 1. Tego rodzaju teoria nie musi dostarczać namjakiegoś nowego dowodu istnienia innego, jakiegoś argumentu przeciw solipsyzmowi, łepszegoniż inne argumenty. W istocie, jeśli solipsyzm musi być odrzucony, to tylko dlatego, że jest faktycznie niemożliwy, albo - jeśli kto woli - dlatego, że nikt tak na- prawdę nie jest sohpsystą. Istnienie innego zawsze będzie kwestionowalne w akcie wątpienia, chyba że w gruncie rzeczy wątpi się o innym jedynie w słowach i czysto abstrakcyjnie, w taki sam sposób, jak wówczas, gdy nie mogąc nawet tego poważnie pomyśleć, mogę przecież napisać, że „wątpię we własne istnienie". Jednym słowem, istnienie innego nie powinno być ja- kimś prawdopodobieństwem. Faktycznie, prawdopodobieństwo może doty- czyć tylko przedmiotów ukazujących się w naszym doświadczeniu lub ta- kich, których nowe konsekwencje mogą się w naszym doświadczeniu pojawić. Prawdopodobieństwo istnieje tylko pod warunkiem, że w każdym momencie możliwe jest jakieś jego potwierdzenie bądź zakwestionowanie. Jeśli na mocy samej zasady i w swoim „byciu-dla-siebie" inny jest poza zasięgiem mojego doświadczenia, to prawdopodobieństwo jego istnienia jako innego „ja " nigdy nie będzie mogło być ani potwierdzone, ani zakwestionowane - nie może rosnąć ani maleć, ani w ogóle być jakoś mierzone. Prawdopodobieństwo tra- ci zatem sam charakter czegoś prawdopodobnego i staje się zwykłym domy- słem czy też przypuszczeniem powieściopisarza. W podobny sposób Andre Lalande pokazał, że hipoteza dotycząca istnienia istot żywych na Marsie po- zostanie czysto przypuszczalna i pozbawiona jakiejkolwiek „szansy" bycia hipotezą prawdziwą lub fałszywą, dopóki nie będziemy dysponować przyrzą- dami bądź teoriami naukowymi, pozwalającymi nam ujawnić fakty potwier- dzające bądź kwestionujące tę hipotezę1. Lecz z samej zasady struktura inne- go jest tego rodzaju, iż nigdy nie będzie można pomyśleć jakiegokolwiek nowego doświadczenia. Żadna nowa teoria nie potwierdzi ani nie zakwestio- nuje hipotezy dotyczącej istnienia innego, żaden przyrząd naukowy nie ujawni nowych faktów, skłaniających mnie do potwierdzenia lub odrzucenia tej hipo- tezy. A zatem jeśli inny nie jest dla mnie bezpośrednio obecny i jeśli jego istnienie nie jest równie pewne jak moje, to wszelkie domysły na jego temat są całkowicie pozbawione sensu. Ściśle jednak rzecz biorąc, ja nie czynię domy- słów co do istnienia innego, lecz je po prostu stwierdzam. Teoria istnienia innego winna więc swoimi pytaniami po prostu dotknąć mnie w moim włas- nym bycie, winna rozjaśnić i uściślić znaczenie tego mojego stwierdzenia, nade wszystko zaś winna uwydatnić samą podstawę mojej pewności co do niego, wcale przy tym nie wymyślając jakiegoś dowodu tego istnienia. Inny- mi słowy, możemy przyjąć, iż Kartezjusz wcale nie udowodnił swojego istnie- nia. To znaczy, że w istocie zawsze wiedziałem, iż istnieję, i nigdy nie przesta- tem praktykować cogito. Podobnie moje opory wobec solipsyzmu - równie żywe jak te, które mogłaby wzbudzić próba zakwestionowania cogito - do- wodzą, iż zawsze wiedziałem, że inny istnieje. Dowodzą, że przynajmniej - implicite zawsze miałem pełne zrozumienie jego istnienia, zaś to „przedonto- logiczne" zrozumienie obejmuje pewniejsze i głębsze pojmowanie natury inne- go i jego bytowego odniesienia do mojego bytu, niż wszystkie teorie, jakie można było skonstruować niezależnie od tego zrozumienia. Jeśli istnienie in- nego niejest próżnym domysłem, zwykłą literacką opowieścią, to istnieje coś w rodzaju pewnego cogito, które tego istnienia dotyczy. Trzeba to cogito wydobyć na jaw, uwydatniając jego struktury i określając jego znaczenie oraz przysługujące mu prawa. Z drugiej jednak strony, niepowodzenie Hegla pokazało nam, że karte- zjańskie cogito jest jedynym możliwym punktem wyjścia. Jedynie zresztą ono wprowadza nas w obszar tej faktycznej konieczności, którąjest konieczność istnienia innego. Dlatego to, co z braku lepszego określenia nazwaliśmy cogi- to dotyczącym istnienia innego, utożsamia się z moim własnym cogito. Jesz- cze raz przeanalizowane cogito winno mnie rzutować poza siebie, niejako na innego, tak jak rzutowało mnie już poza siebie, tyle że na byt-w-sobie. A winno to czynić nie tyle odsłaniając przede mną aprioryczną strukturę mojego ,ja", która wskazywałaby na równie apriorycznie rozumianego innego, ile odkry- wając przede mną konkretną i niepowątpiewalną obecność tego lub tamtego konkretnego innego, tak jak już odkryło dla mnie moje własne istnienie: kon- kretne i z niczym nieporównywalne, przygodne, a przecież konieczne. A za- tem trzeba się zwrócić do bytu-dla-siebie, aby nam wyjawił byt-dla-innego. Trzeba się zwrócić do absolutnej immanencji, aby nas rzutowała na to, co absolutnie transcendentne. W największej głębi samego siebie muszę znaleźć me jakieś racje, by wierzyć w innego, ale właśnie jego samego, jako tego, kto nie jest mną. Tym, co cogito winno przed nami odsłonić, niejest wcale inny-jako- -przedmiot. Od dawna już trzeba by było zastanowić się nad tym, że ten, kto mówi: przedmiot, mówi tym samym: to, co prawdopodobne. Jeśli inny jest dla mnie przedmiotem, to odsyła mnie do prawdopodobieństwa. Lecz praw- dopodobieństwo opiera się wyłącznie na idącej w nieskończoność zgodności naszych przedstawień. Skoro inny nie jest ani przedstawieniem, ani syste- mem przedstawień, ani konieczną syntezą naszych przedstawień, to nie może być prawdopodobny; skoro tak, to pierwotnie nie może być przedmiotem. A zatem jeśli jest bytem-dla-nas, to nie jako konstytutywny czynnik naszego poznania świata, i niejako konstytutywny czynnik naszego poznania własne- go ,ja"; inny jest takim bytem o tyle, o ile „jest pośród'1 naszego bytu, o ile jest w nim obecny [«interesse» notre etre]\ i to nie w tym sensie, by a priori przyczyniał się do jego ukonstytuowania, ale w tym sensie, że jest w nim konkretnie i „ontycznie" obecny w empirycznych warunkach naszej fak- lyczności. 4. Jeśli chodzi o to. by w odniesieniu do innego spróbować w jakiejś formie uczynić to, co w odniesieniu do Boga Kartezjusz próbował uczynić przy pomocy tego niezwykłego „dowodu z idei doskonałości", w całości in- spirowanego intuicją transcendencji, to w celu uchwycenia innego jako inne- go musimy odrzucić pewnego typu negację, którą nazwaliśmy negacją z ze- wnątrz. Dla cogito inny winien jawić się jako ten, kto niejest mną. Można tę negację pojmować na dwa sposoby: albo jest ona zwykłą negacją z zewnątrz i będzie oddzielać innego ode mnie, tak jak jedną substancję od innej; w tym wypadku niemożliwe jest jakiekolwiek uchwycenie innego. Albo będzie nega- cją immanentną, od wewnątrz, to znaczy syntetyczną i aktywną relacją mię- dzy dwoma członami, z których każdy konstytuuje się przez kwestionowanie siebie w innym. Tak rozumiana relacja negacji będzie więc wzajemna i po- dwójnie immanentną. W pierwszej kolejności znaczy to tyle, że wielość „in- nych" nie może być jakimś zbiorem, lecz jest pewną całością (i w tym sensie przyznajemy rację Heglowi), ponieważ każdy z nich odnajduje swój byt w in- nym. Oznacza to także, że owa Całość jest tego rodzaju, iż z samej zasady niemożliwe jest postawienie się „w punkcie widzenia całości". Istotnie, wi- dzieliśmy, że żadne abstrakcyjne, uogólnione pojęcie świadomości nie może być wyprowadzone z zestawienia mojego bytu-dla-mnie-samego i mojej przed- miotowości dla innego. Poza tym tego rodzaju całość - jako całość bytu-dla- -siebie - jest całością pozbawioną charakteru totalitarnego, bowiem skoro istnienie-dla-innego jest równocześnie radykalną negacją innego, to nie jest możliwa żadna totalitarna i unifikująca synteza „innych". Wychodząc od tych kilku obserwacji, spróbujemy teraz zmierzyć się z kwestią innego. ' Skoro czasownik interesser Sartre z.iopatrzył w cudzysłów, to zapewne użył go w nic- trywialnym znaczeniu, odwołującym się do łacińskiego źródłosłowu: inter-esse (przyp. tłum.). IV. Spojrzenie Nie ulega wątpliwości, że ta kobieta, którą spostrzegam, gdy podchodzi do mnie, i ten mężczyzna, który idzie ulicą, i ten żebrak, którego śpiew słyszę, siedząc przy oknie, są dla mnie pewnymi przedmiotami Jest więc prawdą, że przedmiotowość jest przynajmniej jedną z modalności, w jakich inny jest dla mnie obecny. Widzieliśmy jednak, że jeśli ta uprzedmiotowiająca relacja jest podstawową relacją między mną i innym, to istnienie innego pozostaje zwy- kłym przypuszczeniem. Tymczasem jest nie tylko przypuszczalne, ale i praw- dopodobne, że głos, który słyszę, jest głosem żywego człowieka, a nie śpie- wem odtwarzanym z gramofonu; jest nadzwyczaj prawdopodobne, że przechodzień, którego spostrzegam, jest człowiekiem, a nie udoskonalonym robotem. To znaczy, że moje postrzeganie innego jako przedmiotu - nie wy- chodząc poza granice prawdopodobieństwa, a nawet ze względu na samo to prawdopodobieństwo - z istoty odsyła do jakiegoś podstawowego ujmowa- nia innego, w którym inny odsłoni się przede mną już niejako przedmiot, ale jako „obecność we własnej osobie". Jednym słowem, aby inny był prawdo- podobnym przedmiotem, a nie przedmiotowym złudzeniem czy też widmem przedmiotu, jego przedmiotowość nie może odsyłać do jakiejś pierwotnej i nie- dostępnej dla mnie samotności, lecz musi odsyłać do pewnej podstawowej relacji, w której inny jawi się inaczej niż w uzyskanym przeze mnie, a jego dotyczącym poznaniu. Klasyczne teorie mają rację, twierdząc, że każdy po- strzeżony ludzki organizm odsyła do czegoś, zaś to, do czego odsyła, jest podstawą i gwarancją jego prawdopodobieństwa. Lecz błędem tych teorii było przekonanie, iż to odsyłanie wskazuje na jakieś odrębne istnienie, na ja- kąś świadomość, ukrywającą się za swoimi zmysłowo postrzegalnymi prze- jawami, takjak kantowski noumen ukrywa się za wrażeniem (Empjindung). Niezależnie od tego, czy ta świadomość istnieje odrębnie, czy też nie, to nie do niej odsyła twarz, którą spostrzegam, to nie ona jest prawdą postrzegane- go przeze mnie prawdopodobnego przedmiotu. To faktyczne odsyłanie do jakiegoś bliźniaczego konstytuowania się [un surgissement gemełłe], w któ- rym inny uobecnia się dla mnie, dane jest niezależnie od poznania w ścisłym tego słowa znaczeniu, choćby było ono traktowane jako niejasna i niewypo- wiadalna postać pewnego typu intuicji. Krótko mówiąc, jest dane jako odsy- łanie do jakiegoś „bycia-w-parze-z-innym". Innymi słowy, zazwyczaj rozpa- trywano problem innego tak, jak gdyby pierwotną relacją, w której odsłania się inny, była przedmiotowość, to znaczy jak gdyby inny - bezpośrednio lub pośrednio - odsłaniał się najpierw naszemu postrzeganiu. Skoro jednak to postrzeganie, na mocy własnej natury, odnosi się do czegoś innego niż ono samo, i to czegoś, czego nie może odesłać ani do nieskończonej serii zjawisk tego samego typu (jak to czyni, w przypadku idealizmu, postrzeganie kon- kretnego stołu bądź krzesła), ani do jakiegoś izolowanego bytu z samej zasady znajdującego się poza moim zasięgiem, to jego istotą winno być odnoszenie się do pierwotnej relacji między moją świadomością i świadomością innego. W tej relacji inny winien być mi bezpośrednio dany jako podmiot, chociaż pozostający w związku ze mną. I właśnie ta relacja jest relacją podstawową, jest wręcz modelem mojego bycia-dla-innego. Jednak nie może tu chodzić o to, byśmy mieli się odnosić do jakiegoś mistycznego doświadczenia bądź do czegoś niewypowiadalnego. Inny uka- zuje się nam w codziennym doświadczeniu, a jego prawdopodobieństwo od- nosi się do powszedniej rzeczywistości. A zatem problem można sprecyzo- wać w ten sposób: czy w powszedniej rzeczywistości istnieje jakaś pierwotna relacja z innym, która by mogła być stale brana pod uwagę, na którą można by się stale orientować, tak iż w konsekwencji mogłaby odsłonić się przede mną niezależnie od jakiegokolwiek odniesienia do religijnej czy też mistycznej dziedziny tego, co niepoznawalne? Aby się tego dowiedzieć, musimy dokład- niej zbadać to banalne pojawianie się innego w polu mojego postrzegania: skoro właśnie postrzeganie odnosi się do wspomnianej podstawowej relacji, to musi być ono zdolne do odsłonięcia przed nami relacji, do której się odnosi (a przynajmniej odsłonięcia jej jako rzeczywistości intencjonalnej - tej, na któ- rą się orientujemy). Oto jestem w miejskim ogrodzie. Niedaleko mnie jest trawnik, a wzdłuż trawnika ustawiono krzesła. Tuż obok tych krzeseł przechodzi jakiś czło- wiek. Widzę tego człowieka, postrzegam go zarazem jako pewien przedmiot i jako człowieka. Co to znaczy? Co chcę powiedzieć, kiedy twierdzę o tym przedmiocie, że jest to pewien człowiek'? Gdybym zmuszony był myśleć, że jest on jedynie marionetką, to zastoso- wałbym do niego kategorie, które zazwyczaj służą mi do klasyfikowania „obiek- tów" czasoprzestrzennych. To znaczy ująłbym go jako znajdującego się właśnie „obok" krzeseł, nieco ponad dwa metry od trawnika, albo jako wywierające- go pewien nacisk na ziemię pod stopami etc. Jego relacja z innymi przedmio- tami miałaby charakter zwykłego dodawania bądź dołączania do zbioru, co znaczy, że mógłbym spowodować zniknięcie tego obiektu, nie powodując przez to znaczących modyfikacji w relacjach między innymi przedmiotami. Jednym słowem, za sprawą tego obiektu nie pojawiłaby się żadna nowa rela- cja między rzeczami należącymi do mojego świata. Te same rzeczy,po mojej stronie zgrupowane i powiązane w instrumentalne zespoły, po jego stronie rozproszyłyby się w wielość najzupełniej obojętnych relacji. Natomiast po- strzegąc go jako człowieka znaczy tyle, co uchwycić niesumaryczną relację między nim a, na przykład, krzesłem, zarejestrować nieprzestrzenne organizo- wanie się rzeczy z mojego świata wokół tego uprzywilejowanego przedmiotu. Owszem, trawnik pozostaje wciąż nieco ponad dwa metry od niego. Ale ten sam trawnik - właśnie jako trawnik - jest z nim również związany w relacji, która transcenduje i obejmuje zarazem odległość. Tym razem nie mamy do czynienia z dwoma obojętnymi, doskonale zamiennymi i pozostającymi we wzajemnej relacji krańcami odległości. Począwszy od spostrzeganego przeze mnie człowieka aż do samego trawnika, rozpościera się odległość jako synte- tycznie konstytuująca sięjednoznaczna i jednorodna relacja. Chodzi o relację, która nie dzieli się na części, lecz dana jest w całości i od razu; w jej obrębie rozpościera się przestrzenność, niebędąca moją przestrzennością, bowiem miast być grupowaniem przedmiotów ku mnie, jest raczej ukierunkowaniem, które mi się wymyka. Co prawda, ta relacja bez części i zwykle rozumianej odległości w żadnym razie nie jest szukaną przeze mnie pierwotną relacją między mną i innym; początkowo dotyczy przecież jedynie człowieka i rze- czy w świecie. Ponadto wciąż jeszcze jest ona przedmiotem poznania; wyra- żę ją, na przykład wtedy, gdy powiem, że ów człowiek widzi trawnik, albo że zamierza przejść przez trawnik, pomimo napisu na tabliczce, który tego za- brania. A wreszcie, owa relacja zachowuje charakter zwykłego prawdopodo- bieństwa. Po pierwsze, jest prawdopodobne, że ten przedmiot jest człowie- kiem. Po drugie, nawet gdyby było pewne, że nim jest, to wciąż pozostaje tylko prawdopodobne, że w chwili, w której go spostrzegam, widzi właśnie trawnik; może przecież rozmyślać o jakimś przedsięwzięciu, nie uświadamia- jąc sobie wyraźnie tego, co go otacza, może wręcz być niewidomy etc. A jednak ta nowa relacja między przedmiotem-człowiekiem i przedmiotem- trawnikiem ma szczególny charakter: jest mi dana w całości, skoro jest tam, w świecie, jako przedmiot, który mogę poznać (w istocie, jest to relacja naj- zupełniej obiektywna, którą wyrażam, mówiąc na przykład: „Piotr spojrzał na zegarek1', „Janina wyjrzała przez okno" etc), a zarazem w całości mi się wymyka. O ile przedmiot-człowiek jest podstawowym członem tej relacji, o ile kieruje się ona ku niemu, o tyle mi się wymyka, o tyle sam nie mogę znaleźć się w jej centrum. Odległość rozpościerająca się między człowiekiem i traw- nikiem, za sprawą syntetycznego konstytuowania się tej pierwotnej relacji, jest negacją odległości, którą-jako zwykłego rodzaju negację z zewnątrz - ja sam ustanawiam między tymi dwoma przedmiotami. Jawi się ona jako zwy- kły rozpad relacji, które postrzegam między przedmiotami należącymi do mojego świata. To nie ja powoduję ten rozpad; jawi mi się on jako relacja, do której unicestwienia dążę poprzez ustanawiane pierwotnie przeze mnie odległości między rzeczami. Jest to niejako tło rzeczy, które z samej zasady mi się wy- myka i jest im „przydzielone" z zewnątrz. Dlatego pojawienie się pośród przed- miotów mojego świata pewnego czynnika rozpadu tego świata jest tym, co nazywam pojawieniem sięjakiegoś człowieka w moim świecie. Pojawienie się innego to najpierw nieustanna ucieczka rzeczy ku pewnemu biegunowi, który ujmuję jako przedmiot w pewnej odległości ode mnie, a zarazem jako coś, co mi się wymyka o tyle, o ile rozpościera wokół siebie swe własne odległości. Jednak ów rozpad rozszerza się coraz bardziej. Jeśli między traw- nikiem i innym istnieje relacja obywająca się bez odległości i tego, kto odleg- łość ustanawia, to z konieczności istnieje również taka relacja między innym i rzeźbą stojącą na cokole pośrodku trawnika, albo między innym i wielkimi kasztanowcami rosnącymi po obu stronach alei. Oto jakaś przestrzeń w cało- ści skupia się wokół innego i ta właśnie przestrzeń jest konstytuowana wraz z moją przestrzenią; w mojej obecności, na moich oczach, dokonuje się jakieś przegrupowanie wszystkich przedmiotów zaludniających mój świat, lecz to przegrupowanie mi się wymyka. Na tym się zresztą to przegrupowanie nie kończy: przecież trawnik jest rzeczą jakoś nacechowaną, jest tym oto zielo- nym trawnikiem, który istnieje dla innego. W tym sensie sama jakość przed- miotu -jego głęboka i jaskrawa zieleń - znajduje się w bezpośredniej relacji z tym człowiekiem; ta zieleń zwraca ku innemu takie oblicze, które mi umyka. Ujmuję tę konkretną relację między zielenią i innym jako relację obiektywną, lecz nie mogę uchwycić owej zieleni tak, jak jawi się ona innemu. A zatem nagle pojawił się pewien przedmiot, który ukradł mi świat. Wszystko jest na swoim miejscu, wszystko wciąż istnieje dla mnie, ale też wszystko naznaczo- ne jest tą niewidoczną i zastygłą ucieczką w stronę nowego przedmiotu. Po- jawienie się w świecie innego towarzyszy zatem jakiemuś uporczywemu wyślizgiwaniu czy też osuwaniu się całego świata, jakiemuś przesunięciu jego środka, które niejako od wewnątrz podważa równocześnie dokonywane przeze mnie jego ześrodkowanie. Jednak inny wciąż jeszcze jest przedmiotem dla mnie. Przypisany jest do ustanawianych przeze mnie odległości: ten oto człowiek jest tam, jakieś dwa- dzieścia kroków ode mnie, odwraca się do mnie plecami. Rozpatrywany sam w sobie, znów jest nieco ponad dwa metry od trawnika i sześć metrów od posągu; stąd rozpad mojego świata dokonuje się w granicach tegoż świata. Nie chodzi o jakąś ucieczkę w stronę nicości albo poza świat. Wydaje się raczej, że w owym świecie - w samym wnętrzu jego bytu - wydrążony jest jakiś kanał czy też odpływ, i świat ustawicznie wycieka niejako tym kanałem. Mamy zatem świat, wyciekanie i kanał odpływowy - i oto znów wszystko jest odzyskane, opanowane, pochwycone i zastygłe w przedmiocie. Wszyst- ko to jest tam dla mnie jako cząstkowa struktura świata, choćby w istocie chodziło o całkowity jego rozpad. Często zresztą ten rozpad można zmieścić w węższych granicach: weźmy, na przykład, człowieka, który czyta w trak- cie spaceru. Jest on przykładem czysto wirtualnego rozpadu świata: jego uszy niczego nie słyszą, jego oczy widzą tylko czytaną książkę. Dostrzegam nieza- przeczalną i obywającą się bez odległości relację między nim i jego książką- relację taką jak ta, która przed chwilą łączyła przechodnia i trawnik. Jednak tym razem forma zasklepiła się w sobie samej, i oto mam do uchwycenia przedmiot w całej pełni. Pozostając w obrębie świata, mogę powiedzieć: „czy- tający człowiek", tak jakbym mówił: „zimny kamień" albo „drobny deszcz". Postrzegam skończoną postać (Gestalt), której istotną cechą jest czytanie, zaś co do reszty, to owa „postać" jest ślepa i głucha, daje się poznawać i po- strzegać jak zwykły obiekt czasoprzestrzenny, a z resztą świata zdaje się po- zostawać w zwykłej relacji obojętnej zewnętrzności. Sama kwalifikacja „czło- wiek czytający" - jako określenie relacji między człowiekiem a książką-jest po prostu pojedynczą rysą, małą szczeliną w moim świecie. Jednak we wnę- trzu tej masywnej i widzialnej formy dokonuje się szczególnego rodzaju pu- stoszenie [vidage], tak iż jest już ona tylko na pozór masywna, zaś jej właści- wym sensem staje się - w obrębie mojego świata, dziesięć kroków ode mnie, w samym wnętrzu tej masywności - bycie mocno osadzoną, dokładnie zlo- kalizowaną, narastającą ucieczką. Wszystko to w żadnym wypadku nie zmusza nas do opuszczenia obsza- ru, w którym inny jest przedmiotem. Co najwyżej mamy tu do czynienia ze szczególnym typem przedmiotowości, dość bliskim temu, co Husserl określa słowem „nieobecność", nie zaznaczając jednak, że inny jest tu definiowany nie jako nieobecność świadomości w stosunku do widzianego przeze mnie ciała, lecz poprzez nieobecność świata, którą dostrzegam w obrębie mojego postrzegania tego świata. Na tej płaszczyźnie inny jest przedmiotem należą- cym do świata, dającym się zdefiniować za pośrednictwem świata. Lecz ta relacja ucieczki i nieobecności świata w stosunku do mnie jest tylko prawdo- podobna. Jeśli to ona określa przedmiotowość innego, to do jakiej źródłowej obecności innego się odwołuje? Możemy teraz odpowiedzieć tak: jeśli inny- -jako-przedmiot, w relacji ze światem określany jest jako przedmiot, który widzi to, co ja widzę, to moja podstawowa więź z innym-jako-podmiotem, winna być sprowadzalna do mojej stałej możliwości bycia widzianym przez innego. Właśnie w odsłanianiu się mojego bytu-jako-przedmiotu [etre-objet] dla innego - i za pośrednictwem tego odsłaniania - winna być dla mnie uchwyt- na obecność jego bytu-jako-podmiotu [efre-sujet]. Tak samo bowiem jak dla mnie-jako-podmiotu inny jest przedmiotem prawdopodobnym, tak i ja jedy- nie wobec innego jako pewnego podmiotu mogę odkryć samego siebie w trak- cie stawania się przedmiotem prawdopodobnym. To odkrycie nie może wyni- kać z faktu, że mój świat jest przedmiotem dla innego-jako-przedmiotu, jak gdyby spojrzenie innego, pobłądziwszy przez chwilę po trawniku i przedmio- tach z otoczenia, wędrując określoną drogą spoczęło w końcu i na mnie. Podkreślałem już, że nie mogę być przedmiotem dla przedmiotu. Konieczna jest radykalna przemiana innego, konieczne jest odwrócenie jego statusu, któ- re by mu pozwoliło wymknąć się przedmiotowości. Rzucanego mi przez in- nego spojrzenia nie mogę zatem traktować jako jednego z możliwych przeja- wówjego obiektywnego bytu: inny nie może patrzeć na mnie takjak patrzy na trawnik. Sama zresztą moja przedmiotowość nie może dla mnie wynikać z przedmiotowości świata, skoro to właśnie ja jestem tym, poprzez kogo jest dany jakiś świat; a zatem jestem tym, kto z samej zasady nie może być przed- miotem dla samego siebie. Dlatego ta relacja, którą nazywam „byciem-wi- dzianym-przez-innego", wcale nie jest jednąz relacji określanych mianem re- lacji ludzkich, lecz stanowi pewien nieredukowalny fakt, którego nie można wydedukować ani z istoty innego-jako-przedmiotu, ani z mojego bytu-jako- -podmiotu. Jednakjeśli pojęcie innego-jako-przedmiotu ma mieć jakiś sens, to może go zachowywać tylko za sprawą odwrócenia i degradacji wspomnianej wcześniej relacj i źródłowej. Jednym słowem, moj e postrzeganie innego w świecie - postrzeganie go jako będącego prawdopodobnie człowiekiem - odnosi się do mojej stałej możliwości bycia-widzianym-przez-niego, to znaczy do do- stępnej podmiotowi, który mnie widzi, stałej możliwości podstawienia siebie w miejsce widzianego przeze mnie przedmiotu. „Byde-widzianym-przez-in- nego" jest prawdą „widzenia-innego". A zatem pojęcie innego w żadnym wypadku nie może dotyczyć jakiejś samotnej i pozaświatowej świadomości, której nie jestem w stanie nawet pomyśleć. Konkretny człowiek jest określa- ny w relacji do świata i w relacji do mnie: jest tym przedmiotem należącym do świata, który przesądza o wewnętrznym „wyciekaniu" świata, o jego specy- ficznym „wewnętrznym krwotoku". Jest też tym podmiotem, który odsłania się przede mną w mojej ucieczce od siebie samego w stronę uprzedmiotowie- nia. Lecz pierwotna relacja między mną i innym nie jest jedynie nieobecną prawdą, wypatrywaną poprzez konkretną obecność pewnego przedmiotu w moim świecie. Jest również powszednią i konkretną relacją, której do- świadczam w każdej chwili: wszak w każdej chwili inny na mnie spogląda. Łatwo przychodzi więc nam próba opisania na konkretnych przykładach tej podstawowej więzi, która winna stanowić fundament wszelkiej teorii innego. Jeśli z samej zasady inny jest tym, kto na mnie spogląda, to konieczne jest ujawnienie sensu jego spojrzenia. Każde zwrócone na mnie spojrzenie ukazuje się w związku z pojawieniem się w naszym polu postrzegania pewnej zmysłowej formy; jednak wbrew temu, co można by sądzić, nie jest ono związane z żadną konkretną, ściśle określoną formą. Niewątpliwie najczęściej spojrzenie ujawnia zwrócenie pary czyichś oczu w moją stronę. Ale to spojrzenie równie dobrze pojawi się przy okazji jakiegoś szelestu gałęzi, jakiegoś odgłosu kroków, po których zapada cisza, jakiegoś dźwięku uchylanych okiennic, czy jakiegoś lekkiego porusze- nia zasłony W trakcie bojowego wypadu ludzie czołgający się w zaroślach traktuj ą jako spojrzenie, którego trzeba unikać, nie tyle parę oczu, ile całe białe zabudowanie na wzgórzu, odcinające się na tle nieba. Rozumie się samo przez się, że tak ukonstytuowany przedmiot ujawnia na razie spojrzenie jedynie jako coś prawdopodobnego. Tak samo jest tylko prawdopodobne, że za krzakiem, który się właśnie poruszył, jest zaczajony ktoś, kto mnie śledzi. Jednak w tym momencie nie musimy dłużej zatrzymywać się nad kwestiąprawdopodobień- stwa, jako że jeszcze do tego wrócim}'. W pierwszym rzędzie ważne jest zdefiniowanie spojrzenia samego w sobie. Krzak czy zabudowanie nie są spoj- rzeniem, a jedynie reprezentują oko, skoro początkowo oko jest ujmowane nie jako zmysłowy organ widzenia, lecz jako podłoże i wsparcie spojrzenia. Nigdy zatem nie odsyłają one do cielesnych oczu obserwatora zaczajonego gdzieś za oknem zabudowania, za jakąś zasłoną; już raczej same w sobie są oczami. Z drugiej strony, spojrzenie nie jest ani jedną z wielu jakości przed- miotu, który pełni funkcję oka, ani całościową formą tego przedmiotu, ani „światową" (to jest przynależną do świata) relacją, kształtującą się między mnąi tym przedmiotem. Wręcz przeciwnie, wcale nie spostrzegam spojrzenia spoczywającego na przedmiotach, które je ujawniają, zaś moje postrzeganie pewnego zwróconego na mnie spojrzenia ukazuje się na tle zniknięcia oczu, które na mnie patrzą. Jeśli spostrzegam spojrzenie, przestaję spostrzegać oczy; naturalnie, one wciąż tam są, pozostają w polu mojego postrzegania jako zwykłe przedstawienia, ale nie czynię z tych przedstawień żadnego użytku. Są one zatem zneutralizowane, wyłączone z gry, nie są przedmiotem żadnego twier- dzenia. Pozostają w stanie „wyłączenia",,,zawieszenia" czy też „wzięcia w na- wias", to znaczy w tym stanie, w jakim znajduje się świat dla świadomości dokonującej redukcji fenomenologicznej zalecanej przez Husserla. Nigdy nie można ocenić, czy oczy są piękne, czy brzydkie, nigdy nie można zauważyć ich koloru, gdy te oczy patrzą na ciebie. Spojrzenie innego przesłania jego oczy, wydaje się przed nie wychodzić. To złudzenie bierze się stąd, że oczy - jako przedmioty mojego postrzegania-pozostają w ściśle określonej odległo- ści, która się rozpościera pomiędzy nimi i mną; jednym słowem, jestem obec- ny dla oczu z pominięciem jakiejkolwiek odległości, lecz one są w pewnej odległości od miejsca, w którym „się znajduję". Tymczasem spojrzenie spo- czywa na mnie z pominięciem odległości, a zarazem „trzyma mnie na odleg- łość", co znaczy, że jego bezpośrednia dla mnie obecność rozpościera pewien dystans, który oddala mnie od niego. Nie mogę więc zwrócić swojej uwagi na to spojrzenie, nie powodując równocześnie tego, iż moje postrzeganie „rozsy- pie się" i zejdzie na dalszy plan. Dzieje się tu coś analogicznego do tego, co starałem się pokazać gdzie indziej w odniesieniu do wyobrażenia1. Mówiłem wtedy, że nie możemy równocześnie czegoś postrzegać i wyobrażać sobie: musi zachodzić albo jedno, albo daigie. Tu chętnie powiedziałbym tak: nie możemy postrzegać świata i równocześnie zauważać utkwionego w nas spoj- rzenia; musi zachodzić albo jedno, albo drugie. Postrzegać bowiem to tyle, co patrzeć czy też spoglądać, natomiast uchwycić spojrzenie, to nie tyle dostrze- gać w świecie jakieś spojrzenie-jako-przedmiot [objet-regard] (chyba że to spojrzenie nie jest skierowane na nas), ile uświadamiać sobie, że sięjest wi- dzianym, oglądanym. Spojrzenie, które ujawniają oczy - jakiejkolwiek byłyby one natury, jest czystym odsyłaniem do mnie samego. Kiedy słyszę za sobą trzask łamanych gałęzi, bezpośrednio zauważam czy rejestruję nie to, że ktoś tam jest, ale to, że jestem zagrożony, wystawiony na cios, że mam ciało, które może być zranione, że jestem w tym oto położeniu i w żadnym wypadku nie mogę wymknąć się z miejsca, w którym jestem bezbronny; krótko mówiąc, zauważam to, że jestem widziany. A zatem spojrzenie jest najpierw pośredni- kiem, odsyłającym mnie do samego siebie, czyli ode mnie do mnie. Jakiej natury jest ów pośrednik? I co znaczy dla mnie: być widzianym? 1 Por. J.-P. Sartre, Wyobrażenie, dz. cyt., s. 21-28. Wyobraźmy sobie, że z jakiegokolwiek powodu-z zazdrości, z ciekawo- ści, z perwersyjnej skłonności - przyszło mi podsłuchiwać pod drzwiami albo podglądać przez dziurkę od klucza. Jestem sam i pozostaję na płaszczyźnie nietetycznej świadomości siebie. W pierwszym rzędzie znaczy to tyle, że nie ma żadnego, ja", które by miało zamieszkiwać moją świadomość. Nie ma więc niczego, do czego mógłbym odnieść swoje postępki, aby je ocenić. Nie są one w żadnym razie czymś poznanym, ale raczej to ja sam nimi jestem, i już na mocy tego faktu zawierają one w sobie samych swoje całkowite uzasadnie- nie. Jestem czystą świadomością rzeczy, zaś rzeczy - wprowadzone w krąg mojej sobości [circuit de mon ipseite] - ofiarowują mi swoje możliwości jako odbicie mojej nietetycznej świadomości moich własnych możliwości. Znaczy to tyle, że za tamtymi drzwiami rozgrywa się jakieś przedstawienie, które dane jest jako coś „do oglądania"; toczy się jakaś rozmowa, która dana jest jako coś „do posłuchania". Drzwi i zamek w drzwiach są pomocnymi instru- meritami, a zarazem przeszkodami: jawią sięjako „coś, z czym trzeba obcho- dzić się ostrożnie i umiejętnie"; zamek w drzwiach, na przykład, ukazuje się jako „coś, co jest do oglądania z bliska i nieco z boku". Stąd „robię to, co mam do zrobienia". Moim czynom żaden transcendentny punkt widzenia nie nada charakteru czegoś danego, do czego mógłby się stosować jakiś osąd. Moja świadomość „przykleja się" niejako do moich czynów, zespala się z nimi, po prostu jest moimi czynami; tymi z kolei kierują jedynie cele do osiągnięcia i środki do zastosowania. Moja postawa, na przykład, nie ma żadnego ze- wnętrznego „zaplecza", jest zwykłym związaniem pewnego środka (dziur- ka od klucza) z celem do osiągnięcia (przedstawienie do obejrzenia), zwy- kłym sposobem mojego pogrążania się w świecie, by pozwolić się wchłonąć rzeczom, tak jak atrament wchłaniany jest przez bibułę; wszystko po to, by pewien zespół poręcznych środków, ukierunkowany na jakiś cel, mógł się syntetycznie wyodrębnić na tle świata. Tego rodzaju porządek jest odwrotno- ścią porządku przyczynowego: cel do osiągnięcia organizuje i porządkuje wszystkie poprzedzające go momenty, uzasadnia środki do niego prowadzą- ce, jako że nie istnieją one same dla siebie, poza swoim odniesieniem do celu. Całość istnieje zresztą tylko w odniesieniu do jakiegoś swobodnego projektu moich możliwości: oto, na przykład, zazdrość - jako możliwość, którąyż/ sam jestem - organizuje w gruncie rzeczy cały konkretny zespól poręcznych środ- ków, równocześnie wychodząc poza nie ku sobie samej. Aleja nie poznaję tej zazdrości, ja nlą_ jestem. Gdybym ją kontemplował, zamiast ją urzeczywist- niać, mógłby mi to uświadomić jedynie zespół poręcznych środków, należący do świata. Nazwiemy sytuacją właśnie taką należącą do świata całość, wraz z jej podwójnym i wzajemnym warunkowaniem (za drzwiami jest jakieś przed- stawienie do oglądania tylko dlatego, że jestem zazdrosny; z kolei moja za- zdrość niejest niczym poza tym zwykłym obiektywnym taktem, iż za drzwiami jestjakieś przedstawienie do oglądania). Ta sytuacja odzwierciedla moją fak- tyczność, a zarazem mojąwolność: przy okazji niejako ujawniania obiektyw- nej struktury otaczającego mnie świata, sytuacja odsyła mi moją wolność w postaci zadań do wykonania w sposób wolny. Nie ma w tym żadnego przymusu, skoro moja wolność drąży i „pożera" moje własne możliwości, korelatywnie zaś możliwości należące do świata sąjedynie propozycją, jedy- nie się zalecają. Dlatego tak naprawdę nie mogę określić siebie jako będącego w sytuacji: po pierwsze dlatego, że nie jestem pozycyjną świadomością same- go siebie; po drugie dlatego, że jestem swoim własnym niebytem. W tym sensie - skoro jestem tym, czym nie jestem, i nie jestem tym, czym jestem - nie mogę nawet siebie określić jako naprawdę będącego w trakcie nasłuchi- wania pod drzwiami; każdym swoim transcendow:aniem wymykam się temu tymczasowemu określeniu samego siebie. Jak widzieliśmy, tu właśnie jest źródło złej wiary. A zatem nie tylko nie mogą siebie poznać, ale ponadto wymy- ka mi się sam mój byt, chociaż jestem samym tym wymykaniem się z własnego bytu i nie jestem niczym w sposób zupełny. Nie ma tu niczego poza czystym niebytem, który otacza i uwydatnia pewną przedmiotową całość wyodrębnia- jącą się w świecie, pewien realny system, pewien układ środków przyporząd- kowanych do celu. Oto usłyszałem kroki na korytarzu: a zatem ktoś na mnie patrzy. Co to znaczy? Zapewne to, że nagle dosięgnięto mnie w moim bycie, że w moich strukturach pojawiają się pewne istotne modyfikacje, które pojęciowo mogę ująć i utrwalić przy pomocy refleksyjnego cogito. Otóż istnieję najpierw jako, ja" czy też mojość [moi] dla swojej świadomo- ści niepoddanej refleksji. Właśnie to wtargnięcie ,ja" opisywano najczęściej; można było napisać: widzę siebie samego, ponieważ mnie widzą. W tej posta- ci nie jest to całkiem ścisłe. Zbadajmy to jednak lepiej: dopóki rozważaliśmy byt-dla-siebie w jego samotności, mogliśmy utrzymywać, że ,ja" czy też mojość [un moi] nie może zamieszkiwać świadomości niepoddanej refleksji; ,ja" było dane - i to jako przedmiot - jedynie świadomości refleksyjnej. Ale teraz „ja" nawiedza świadomość niepoddaną refleksji, ta zaś jest świadomo- ścią świata. Zatem dla niej „ja" istnieje na tej samej płaszczyźnie, co przedmio- ty należące do świata. Ta rola, która wcześniej przypadała wyłącznie świado- mości refleksyjnej, a mianowicie uobecnianie i prezentowanie , ja", przypada teraz świadomości niepoddanej refleksji. Tyle tylko, że świadomość reflek- syjna bezpośrednio ma właśnie Ja" za przedmiot. Natomiast świadomość niepoddaną refleksji nie ujmuje osoby ani bezpośrednio, ani jako swego włas- nego przedmiotu: osoba uobecnia się jej o tyle, o iłe jest przedmiotem dła innego. To znaczy, że od razu mam świadomość siebie o tyle, o ile się sobie wymykam: nie w tym sensie, iż jestem podstawą swojego własnego niebytu, ale w tym sensie, że swoją podstawę mam poza sobą. Dla siebie samego jestem tylko zwykłym odsyłaniem do innego. Jednakże nie należy tego rozu- mieć tak, iż to inny jest tu właściwym przedmiotem, a obecne dla mojej świa- domości ego jest tylko jakąś strukturą pochodną czy też jakimś znaczeniem innego-jako-przedmiotu. Jak już pokazaliśmy, inny nie jest tu i nie może być przedmiotem, bo gdyby nim był, to tym samym „ja" przestałoby być przed- miotem-dla-innego i samo by znikło. Dlatego nie zwracam się ani ku innemu jak ku przedmiotowi, ani ku własnemu ego jak ku przedmiotowi dla mnie samego; w stronę własnego „ja" nie mogę nawet skierować pustej intencji, jak w stronę przedmiotu znajdującego się obecnie poza moim zasięgiem. W istocie, , ja" jest oddzielone ode mnie nicością, której nie mogę wypełnić, ponieważ postrzegam je o tyle, o ile nie jest dla mnie, i o ile z samej zasady istnieje dla innego. Zwracam się zatem ku niemu, nastawiam się na nie o tyle, o ile z samej zasady mi się wymyka i nigdy nie będzie do mnie należało, nie zaś tyle, o ile pewnego dnia mogłoby być mi dane. A jednak nim jestem: nie odpycham tego , ja" jako obcego wyobrażenia, lecz jest ono dla mnie obecne jako „ja", którym jestem, choć go nie poznaję, bowiem odkrywam je w do- świadczeniu wstydu (w innych przypadkach, w doświadczeniu dumy). Wstyd bądź duma odsłaniają przede mną spojrzenie innego i moje własne ,ja" na końcu niejako tego spojrzenia; to one sprawiają, iż przeżywam sytuację kogoś widzianego, oglądanego, ale jej nie poznaję. Otóż wstyd, jak to zauważyliśmy na początku tego rozdziału, jest wstydem za siebie, zawstydzeniem sobą, jest rozpoznaniem i uznaniem tego, że to właśnie ja jestem tym obiektem, na który inny patrzy, i że to mnie osądza. Mogę się wstydzić jedynie mojej wolności, to o tyle, o ile mi się wymyka, aby stać się przedmiotem, który jest dany. A zatem więź między moją świadomością niepoddaną refleksji i moim ego jako tym, co oglądane, pierwotnie jest więzią bytową, a nie poznawczą. Je- stem tym ,ja", które poznaje ktoś inny, niezależnie od wszelkiego poznania, jakie ja mogę mieć. I tym „ja" jestem w świecie, który inny uczynił mi obcym, bowiem spojrzenie innego obejmuje mój byt i - korelatywnie - ściany, drzwi, zamek w drzwiach; wszystkie te rzeczy, rozumiane jako poręczne narzędzia, pośród których jestem, zwracają w stronę innego takie oblicze, które z samej zasady mi się wymyka. Jestem więc swoim ,ja" dla innego, pośród świata, który „wycieka" w stronę innego. Lecz niedawno „wewnętrznym krwoto- kiem" mogliśmy nazwać „wyciekanie" mojego świata w stronę innego-jako- -przedmiotu. Oznacza to, że w istocie wspomniane „krwawienie" zostało zlo- kalizowane i zatamowane już przez sam fakt, iż tego innego, w stronę którego „wyciekał" czy też „krwawił" świat, unieruchomiłem i skondensowałem w przedmiot należący do mojego świata. A zatem ani jedna kropla krwi nie została utracona, wszystko zostało zlokalizowane, wychwycone, odzyskane, choć dokonuje się to w bycie, którego nie mogę przeniknąć. Natomiast w ostat- nio omawianym przypadku „ucieczka" świata nie ma końca, gubi się gdzieś na zewnątrz, tak iż świat „wycieka" poza siebie, i ja sam „wyciekam" poza siebie, poza własne „ja". Spojrzenie innego sprawia, że jestem po drugiej stro- nie mojego bycia w świecie-pośród jakiegoś świata, który poniekąd jest tym oto [celui-ci] moim światem, a zarazem jest poza nim. Jakiego rodzaju relacje mogę utrzymywać z tym bytem, którym jestem, bytem odsłanianym mi przez wstyd? W pierwszej kolejności relację bytową. Jestem właśnie tym bytem. Ani przez moment nie zamierzam temu przeczyć, a mój wstyd jest wyznaniem tego. Później będę mógł się posługiwać złą wiarą, aby to przed sobą ukryć, lecz i zła wiarajest w gruncie rzeczy wyznaniem, ponieważ jest próbą uciecz- ki od bytu, którym jestem. Jednak nie jestem tym bytem na sposób „czegoś, co ma być", ani na sposób „czegoś, co było". Nie konstytuuję go w jego własnym byciu, nie mogę bezpośrednio go wytworzyć, ale nie jest on rów- nież pośrednim i ściśle rozumianym skutkiem moich działań czy zachowań w takim sensie, w jakim skutkami są, na przykład, mój cień na ziemi albo moje odbicie w lustrze, które poruszają się w zależności od wykonywanych przeze mnie gestów. Byt, którym jestem, zachowuje pewne niezdetermino- wanie, pewną nieprzewidywalność. Te nowe właściwości biorą się nie tylko z tego, że nie mogąpoznać innego, ale również i przede wszystkim wywodzą się stąd, że inny jest wolny. Albo, wyrażając się ściślej i odwracając porządek wywodów, wolność innego odsłoniła się przede mną poprzez niepokojące niezdeterminowanie bytu, którym jestem dla niego. A zatem ów byt niejest moją możliwością, niejest tym, o co zawsze chodzi w obrębie mojej wolności. Przeciwnie, jest granicą mojej wolności, jej odwrotną stroną [son ,, dessous "], w takim sensie, w jakim mówi się o odwrotnej stronie kart; jest mi dany jako brzemię, które noszę, nie mogąc nigdy zwrócić się ku niemu, aby go poznać, me mogąc nawet odczuć jego ciężaru. Jeśli jest porównywalny do mojego cienia, to tylko do takiego cienia, który jest rzutowany na materię ruchomą i nieprzewidywalną, to jest taką, że żadna tabela współrzędnych nie byłaby w stanie wyliczyć i wskazać odchyleń wynikających z tych poruszeń. A jed- nak chodzi właśnie o mój byt, a nie o jakieś wyobrażenie mojego bytu. Chodzi o mój byt - taki, jaki się zapisuje w wolności innego i poprzez tę wolność. Wszystko dzieje się tak, jak gdybym miał pewien wymiar bytowy, od którego jestem oddzielony radykalną nicością. Ta nicość to właśnie wolność innego. O ile inny ma być swoim własnym bytem, o tyle również ma sprawić, że zaistnieje mój byt-dla-niego. Dlatego każde z moich wolnych zachowań anga- żuje mnie w nowe środowisko, w którym nieprzewidywalna wolność innego jest samą treścią mojego bytu. A jednak już przez sam swój wstyd domagam się tej wolności innego jako czegoś własnego, stwierdzam głęboką jedność świadomości - nie w sensie owej harmonii monad, traktowanej niekiedy jako gwarancja obiektywności, lecz w sensie pewnej jedności bytowej, skoro zga- dzam się na to, a nawet tego chcę, aby inni udzielali mi bytu, który uznaję za własny. Lecz wstyd odsłania przede mną to, iż naprawdęyesfem tym bytem. Nie na sposób tego, co było, ani nie na sposób tego, co ma być, ale jako byt- -w-sobie. Sam nie mogę urzeczywistnić swego „bycia zlokalizowanym", np. „bycia-siedzącym" [etre-assis]; co najwyżej można powiedzieć, że rów- nocześnie mm jestem i nie jestem. Wystarczy jednak, że spojrzy na mnie inny, abym był tym. kim jestem. Zapewne nie dotyczy to mojego bycia dla siebie samego: nigdy nie zdołam urzeczywistnić tego lokalizującego „bycia-siedzą- cym", które dostrzegam w spojrzeniu innego, zawsze pozostanę świadomo- ścią; dotyczy to zatem bycia dla innego. Jeszcze raz zastyga i utrwala się nicościujące wymykanie się bytu-dła-siebie, jeszcze raz byt-w-sobie konsty- Uiuje się niejako „na"' umykającym bycie-dla-siebie. Ponownie jednak to prze- obrażenie dokonuje się na odległość, przy zachowaniu dystansu: dla innego jestem zlokalizowany jako siedzący w takim samym sensie, w jakim ten oto kałamarz jest na stole. Dla innego jestem pochylony nad dziurką od klucza w takim samym sensie, w jakim tamto drzewo pochylone jest przez wiatr. A zatem w oczach innego wyzbyłem się swojej transcendencji. To znaczy, że w istocie dla każdego, kto jest tego świadkiem, czyli określa siej ako niebędą- cy tą transcendencją, staje się ona transcendencją po prostu zarejestrowaną, stwierdzoną, niczym więcej niż zwykłą daną. Oznacza to, że zyskuje ona pewną naturę już na mocy samego faktu, iż inny przypisuje czy tez przydziela jej jakąś zewnętrzność, i to nie poprzez jakiekolwiek jej zniekształcenie bądź narzucone za pośrednictwem własnych kategorii przełamanie, lecz poprzez sam swój byt. Jeśli jest jakiś inny - kimkolwiek i gdziekolwiek by był, jakie- kolwiek byłyby jego ze mną relacje - to nawet gdyby nie oddziaływał na mnie inaczej jak tylko poprzez samo pojawienie się jego bytu, i tak przesądzone jest, że mam jakieś ,.zewnętrze", jakąś naturę. Moim pierwotnym upadkiem jest istnienie irmego. Wstyd - a podobnie i duma - to uchwycenie samego siebie jako natury, choćby nawet sama ta natura mi się wymykała i jako taka była niepoznawalna. Ściśle mówiąc, to nie jest tak, że czuję, bym tracił wol- ność, aby stać się rzeczą; lecz poza moją doświadczaną wolnością dana jest natura jako określony atrybut tego bytu, jakim jestem dla innego. W samym środku swojego działania ujmuję spojrzenie innego jako swoje własne moż- liwości, tyle że w zastygłej i wyobcowanej postaci. W doświadczeniu lęku, w- niespokojnym bądź ostrożnym oczekiwaniu czuję, że te możliwości, któ- rymi w istocie jestem ja sam, i które są warunkiem mojej transcendencji, są dane gdzie indziej komuś innemu jako to, co z kolei winno być transcendo- wane przez jego własne możliwości. Inny, jako spojrzenie, w gruncie rzeczy jest tylko moją transcendowaną transcendencją, moim przekroczonym prze- kraczaniem. Bez wątpienia ciągle jestem swoimi własnymi możliwościami, przynajmniej jako nietetyczną świadomość tychże możliwości. Równocześ- nie jednak spojrzenie czyni mi je obcymi. Dotychczas w sposób tetyczny ujmowałem te możliwości jako dotyczące świata i znajdujące się w świecie, choćby w postaci potencjalności poręcznych narzędzi; ciemny zakątek w ko- rytarzu odsyłał w moją stronę możliwość ukrycia sięjako zwykłą potencjalną właściwość i zaletę półmroku, jako zaproszenie ze strony przysługującej ta- kim miejscom ciemności. Ta właściwość czy też poręczność przedmiotu przysługuje jedynie jemu i jest dana jako cecha obiektywna i idealna, wskazu- jąca jego realną przynależność do tego całościowego układu, który nazwa- liśmy sytuacją. Lecz wraz ze spojrzeniem innego nowe uporządkowanie całe- go układu odciska się właśnie na uporządkowaniu pierwotnym. Uchwycić siebie jako widzianego to w istocie tyle, co uchwycić siebie jako widzianego iv świecie, i to widzianego na podstawie danych wyprowadzonych ze świata. Spojrzenie nie wyodrębnia mnie w świecie, ale szuka mnie wewnątrz mojej sytuacji, tak iż ujmuje wyłącznie moje niezbywalne relacje z tym, co poręcz- ne: jeśli jestem widziany jako siedzący, to muszę być widziany jako „siedzą- cy-na-krześle"; jeśli jestem postrzegany jako pochylony, to tylko jako „po- chylony-nad-dziurką-od-klucza" etc. Tym samym jednak to wyobcowanie mojego ,ja", polegające na byciu-widzianym, implikuje wyobcowanie organi- zowanego i porządkowanego przeze mnie świata. Jestem widziany jako sie- dzący na tym krześle o tyle, o ile ja sam go nie widzę, o ile nie mogę go widzieć, o ile wymyka mi się po to, by wraz z innymi relacjami i przy innych odległościach - pośród innych przedmiotów, które również mają dla mnie ukryte oblicze -zorganizować się w nowy, inaczej zorientowany układ. I tak oto - choć wciąż można o mnie powiedzieć, że o ile jestem swoimi własnymi możliwościami, o tyle jestem tym, kim nie jestem, i nie jestem tym, kim jestem - w spojrzeniu innego ja sam jestem tylko pozycją oznaczoną jako „ktoś". A jestem tym, kim jestem - tym, kto mi się wymyka - w obrębie świata, i to również o tyle, o ile mi się on wymyka. Z tego powodu, pod wpływem spojrzenia innego, moja relacja z przedmiotem bądź z jego poten- cjalnością ulega rozpadowi i ukazuje mi się w świecie jako moja możliwość użycia czy też wykorzystania tego przedmiotu, o tyle jednak, o ile z samej zasady taka możliwość mi się wymyka, to znaczy o ile inny wykracza poza nią w stronę swych własnych możliwości. Na przykład potencjalność ciem- nego zakątka staje się dla mnie określoną możliwością ukrycia się w tym zakątku na mocy samego faktu, że inny jest w stanie poza nią wykroczyć w stronę własnej możliwości oświetlenia latarką tegoż zakątka. Wspomniana możliwość wciąż tam jest, i nawet ją zauważam, ale w gruncie rzeczy jako dla mnie nieobecną, znajdującą się raczej w innym, a to za sprawą mojego lęku i mojego postanowienia, by zrezygnować z tej kryjówki jako niezbyt bezpiecznej. A zatem dla mojej świadomości niepoddanej refleksji moje moż- liwości uobecniają się o tyle, o ile inny mnie siedzi. Skoro widzę jego czujną, gotową na wszystko postawę, jego dłoń w kieszeni, w której ma broń, jego palec na przycisku elektrycznego dzwonka, gotowy zaalarmować straż „przy najmniejszym geście z mojej strony", to niejako z zewnątrz, za jego pośred- nictwem, dowiaduję się, jakie mam możliwości, a równocześnie wciąż je- stem tymi możliwościami. Wygląda to trochę tak, jak wtedy, gdy obiektyw- nie poznajemy swoją myśl za pośrednictwem wyrażającego ją języka, a rów- nocześnie wciąż ją myślimy po to, by wyrazić ją w języku. W tym śledzącym mnie spojrzeniu, i w tym innym, specyficznym „spojrzeniu", jakim jest wy- celowana we mnie broń, odczytuję ową dominującą nade mną i pociągającą mnie za sobą tendencję do uciekania od siebie, wymykania się sobie - tenden- cję, którą sam jestem. Inny uświadamia mi ją o tyle, o ile samjąprzewidziat i już się przed nią obronił. Uświadamia mi ją w tym sensie, że ją przezwycięża i rozbraja. Lecz ja nie zauważam tego przezwyciężenia, dostrzegam jedynie unicestwienie mojej możliwości. Unicestwienie poniekąd subtelne, bowiem moja możliwość ukrycia się pozostaje wciąż jeszcze moją możliwością; do- póki niąjastem, dopóty ona wciąż żyje, a ciemny zakątek ciągle daje mi znak, odsyła do mnie swoją potencjalność. Jeśli jednak poręczność definiuje się jako fakt, którego istotą jest „móc być przekroczonym ku czemuś", to sama moja możliwość staje się poręcznością. Moja możliwość ukrycia się w ja- kimś zakamarku staje się tym, poza co inny może wykroczyć ku swej wła- snej możliwości, która mu pozwala mnie zdemaskować, rozpoznać, schwy- tać. Dla innego moja możliwość - jak wszystko to, co poręczne - jest pewną przeszkodą, a zarazem dogodnym środkiem. Jest przeszkodą, bo zmusi go do j akichś nowych działań, na przykład do przybliżenia się ku mnie, zapalenia latarki etc. Ale jest też dogodnym środkiem, bo skoro tylko zostanę odkryty w tej pułapce bez wyjścia, to Już mnie mają", już Jestem złapany". Innymi słowy, każde działanie prowadzone przeciw innemu z samej zasady może być dla niego narzędziem, które posłuży mu przeciw mnie. I ściśle rzecz biorąc, ujmuję innego nie w jasnym oglądzie tego, co może on zrobić z moim działaniem, lecz w lęku, który wszystkie moje możliwości przeżywa jako niejednoznaczne. Inny to skryta śmierć moich możliwości w tym sensie, że żyję tą śmiercią jako ukrytą wewnątrz świata. Związek między moją możli- wością a tym, co poręczne, jest już tylko związkiem między dwoma narzę- dziami czy też środkami, które są ze sobą zestawiane i zestrajane z zewnątrz, ze względu na cel, który mi się wymyka. Mrok ciemnego zakątka i moja możliwość ukrycia się w nim są równocześnie przekraczane przez innego, kiedy ów zakątek oświetla swoją latarką, i to zanim jeszcze mógłbym uczynić jakiś gest, by się tam schronić. A zatem w tym nagłym i gwałtownym niepo- koju, który mną wstrząsa, kiedy zauważam spojrzenie innego, jest coś takie- go, iż nagle przeżywam jakieś subtelne wyobcowanie wszystkich moich możliwości, zestawianych i zestrajanych - gdzieś z dala ode mnie, wewnątrz świata - z przedmiotami należącymi do tego świata. Wynikają stąd dwie ważne konsekwencje. Pierwsza jest taka, że poza mną moja możliwość staje się prawdopodobieństwem. O ile inny postrzegają jako naznaczoną przez wolność, którą on sam niejest, choć jest jej świadkiem t próbuje skalkulować jej skutki, o tyle jest ona czystą nieokreślonością, czy- stym niezdeterminowaniem w grze różnych możliwości, i właśnie tak ją od- czytuję. Później, kiedy za sprawąjęzyka będziemy już w bezpośredniej relacji z innym i stopniowo dowiemy się, co on o nas myśli, to niezdeterminowanie będzie nas równocześnie fascynowało i przerażało. Wyobraźmy sobie taki dialog: „Przyrzekam ci, że to zrobię!" - „Być może. Ty mi to mówisz, a ja bardzo chcę ci wierzyć; możliwe więc, że faktycznie to zrobisz". Sam sens tego dialogu implikuje to, że względem mojej wolności inny pierwotnie zajmu- je pozycję taką jak względem cechy niezdeterminowania, zaś względem mo- ich możliwości zajmuje pozycję takąjak względem prawdopodobieństw. Czuję, że właśnie kimś takim jestem pierwotnie w tamtej relacji, to znaczy dla inne- go, i ten widmowy zarys mojego bytu dosięga mnie do samej głębi, bowiem także poprzez wstyd, gniew i lęk wciąż urzeczywistniam siebie jako takiego i biorę za siebie odpowiedzialność. Urzeczywistniam siebie i biorę za siebie odpowiedzialność niejako na oślep, po omacku, ponieważ nie poznaję tego, co urzeczywistniam, a po prostu tym jestem. Z drugiej strony, układ złożony z tego, co poręczne i mnie samego jako możliwości odnoszącej się do tego, co poręczne, jawi mi sięjako przekroczo- ny przez innego i zorganizowany przez niego w świat. Wraz z pojawieniem się spojrzenia innego „sytuacja" mi się wymyka, czyli - by użyć banalnego wyra- żenia, dobrze jednak oddającego naszą myśl - nie jestem już panem sytuacji. Albo, ściślej mówiąc, pozostaję jej panem, lecz ma ona pewien realny wymiar, za sprawą którego mi się wymyka, a nieprzewidziane zwroty powodują, że jest ona inaczej, niż mi się jawi. Owszem, może się zdarzyć, iż także w abso- lutnej samotności wykonam jakieś działanie, którego konsekwencje będą do- kładnie przeciwne do moich przewidywań i pragnień. Oto, na przykład, ostroż- nie przesuwam stolik, aby przyciągnąć ku sobie tę kruchą wazę. Jednak to działanie powoduje, że spada figurka z brązu, która w efekcie rozbija wspo- mnianą wazę na tysiąc kawałków. Tyle tylko, że nie ma tu niczego, czego nie mógłbym przewidzieć, gdybym tylko był bardziej uważny, gdybym przyjrzał się ustawieniu przedmiotów etc; nie ma tu niczego, co by mi się wymykało z samej zasady. Natomiast pojawienie się innego sprawia, że w danej sytuacji pojawia się pewien aspekt, którego nie chciałem, nad którym nie mam wła- dzy; ów aspekt wymyka mi się z samej zasady, jako że jest dla innego. Właś- nie to Gide trafnie nazwał „udziałem diabła". To nieprzewidywalna, a jednak całkiem realna odwrotna strona rzeczy. Tę nieprzewidywalność Kafka spróbu- je opisać przy pomocy swej sztuki w tekstach takich jak Proces bądź Zamek. W pewnym sensie wszystko, co robią Józef K. i geometra, jest ich własne i im przynależne, a w tej mierze, w jakiej oddziałująoni na świat, efekty ich działań są całkowicie zgodne z ich przewidywaniami; chodzi zatem o przedsięwzięcia jak najbardziej udane. Równocześnie jednak prawda tych działań ustawicznie im się wymyka; w gruncie rzeczy mają one jeden prawdziwy sens, ale tego sensu ani Józef K., ani geometra nigdy me poznają. Bez wątpienia Kalka prag- nie tu dosięgnąć transcendencji tego, co boskie; właśnie dla tego, co boskie, ludzkie działanie konstytuuje sięjako prawda. Ale Bóg jest tu wyłącznie do- prowadzoną do skrajności, „graniczną" postacią pojęcia innego. Jeszcze do tego wrócimy. Ta przygnębiająca i nieuchwytna atmosfera, przenikająca cały Proces Kafki, ta niewiedza, świadomie przeżywana jednak właśnie jako nie- wiedza, ta zupełna nieprzejrzystość, którą można tylko przeczuwać w totalnej przejrzystości, to nic innego, jak opis naszego bycia-wewnątrz-świata-dla- -innego. W taki oto sposób sytuacja krystalizuje się i organizuje wokół mnie jako forma, w tym sensie, w jakim używają tego terminu reprezentanci psy- chologii postaci [les gestaltistes], a wszystko to dzieje się w procesie przekra- czania tej sytuacji (z pozycji innego) i poprzez jej przekraczanie. Mamy tu do czynienia z określoną syntezą, której istotną strukturą jestem ja sam; owa synteza posiada zarazem ek-statyczną spójność i charakter bytu-w-sobie. Oto, na przykład, moja więź z tymi ludźmi, których śledzę, a którzy właśnie roz- mawiają, od razu dana jest jako coś, co jest poza mną, to znaczy jako niepo- znawalne podłoże więzi ustanawianej przeze mnie samego. W szczególności moje własne spojrzenie, czyli pozbawiona dystansu relacja z tamtymi ludźmi, wyzbyte jest swojej transcendencji już na mocy samego faktu, że jestspojrze- niem-uj'rżanym czy też spojrzeniem-widzianym [regard-regarde]. Widzianych przeze mnie ludzi faktycznie „scalam" albo „skupiam" w przedmioty, i w od- niesieniu do nich jestem tym, kim w odniesieniu do mnie jest inny: patrząc na nich, oceniam swoją moc. Jeśli jednak i ich, i mnie samego widzi inny, to moje spojrzenie traci swoją moc; nie może mianowicie przekształcać tych ludzi w przedmioty dla innego, skoro sąjuż oni przedmiotami jego spojrzenia. Moje spojrzenie wyraża po prostu zachodzącą w obrębie świata relację mię- dzy mną-jako-przedmiotem i przedmiotem-widzianym [objet-regarde]. Tego rodzaju relacja jest czymś takim, jak wzajemne przyciąganie się dwóch mas, które nawzajem na siebie oddziałują z pewnej odległości. Z jednej strony, wokół tego spojrzenia skupiają się, układają i porządkująprzedmioty: teraz już istnie- je odległość między mną i widzianymi obiektami, lecz jest ona zawężona, /.akreślona i ograniczona przez moje spojrzenie. Układ obejmujący odległość i przedmioty jest niejako tłem, na którym spojrzenie wyodrębnia się tak, jak ten-tu-oto byt na tle świata. Z drugiej strony, wokół tego spojrzenia skupiają się i porządkują moje nastawienia i zachowania, które są dane jako zbiór środ- ków i sposobów, używanych dla „podtrzymania" spojrzenia. W tym sensie konstytuuję tę zorganizowaną i uporządkowaną całość, którąjest spojrzenie, jestem przedmiotem-jako-spojrzeniem [objet-regard], to znaczy posiadającym wewnętrzną celowość poręcznym układem, zdolnym do usytuowania siebie w relacji środka do celu tak, aby uobecnić się dla jakiegoś innego przedmiotu po drugiej stronie rozpościerającej się odległości. Lecz odległość jest mi dana. Dopóki jestem widziany, dopóty sam nie rozpościeram odległości i ograni- czam się do jej pokonywania. Spojrzenie innego nadaje mi przestrzenność. Ujmować siebie jako widzianego to tyle, co ujmować siebie jako sytuującego w przestrzeni i w niej usytuowanego [spatialisant-spatialise]. Jednak spojrzenie innego nie tylko jest postrzegane jako sytuujące w prze- strzeni; jest również uczasawiające, wpisujące w czas [temporalisant]. Poja- wienie się spojrzenia innego wyraża się dla mnie poprzez pewne Erlebnis, którego z samej zasady nie mogłem doświadczyć w samotności, mianowicie przeżycie równoczesności. Świat dla pojedynczego bytu-dla-siebie nie może obejmować przeżycia równoczesności; może jedynie zawierać jakieś współ- obecności [des copresences], bowiem poza sobą byt-dla-siebie gubi się po całym świecie i wiąże wszystkie byty wyłącznie jednością swojej obecności. Natomiast równoczesność zakłada czasową więź między dwoma bytami, które me są związane żadną inną relacją. Dwa byty, które wzajemnie na siebie od- działują, nie są równoczesne właśnie dlatego, że należą do tego samego syste- mu. Równoczesność nie jest więc właściwością dwóch bytów należących do świata; zakłada raczej współobecność wobec świata dwóch teraźniejszo- ści, ujmowanych jako „obecności-wobec". Obecność Piotra wobec świata jest równoczesna z moją obecnością. W tym sensie pierwotny fenomen równo- czesności polega, na przykład, na tym, że ta oto szklanka jest dla Pawła w tym samym czasie, w którym jest i dla mnie. Zakłada to więc pewną podstawę wszelkiej równoczesności, którą z konieczności winna być obecność innego, który uczasawia się [se temporalise] w obliczu mojego własnego uczasowie- nia. Lecz ściśle rzecz biorąc, o ile inny uczasawia samego siebie, o tyle wraz z sobą uczasawia i mnie; skoro wyrywa się on ku swemu własnemu czasowi, to ja ukazuję mu się w czasie publicznym. Spojrzenie innego - w tej mierze, w jakiej je zauważam - pojawia się, by nadać mojemu czasowi nowy wymiar. Jako teraźniejszość, postrzegana przez innegojako moja teraźniejszość, moja obecność ma jakieś „zewnętrze". Ta obecność, która się uobecnia i czyni teraźniejszą dla mnie, wyobcowuje siei przechodzi dla mnie w teraźniejszość, wobec której to inny czyni się obecnym i teraźniejszym. Skoro inny czyni się obecnością dla mnie, to ja rzucony jestem w teraźniejszość publiczną. Lecz publiczna teraźniejszość, do której trafiam, aby zająć swoje miejsce, jest zwy- kłą alienacją mojej publicznej teraźniejszości; czas fizykalny „wycieka" w stronę czystego i swobodnego uczasowienia, którym nie jestem. Na horyzoncie prze- żywanej przeze mnie równoczesności zarysowuje się absolutne uczasowie- nie, od którego oddziela mnie nicość. Jako czasoprzeslrzenny przedmiot należący do świata, jako istotna struk- tura pewnej czasoprzestrzennej sytuacji w świecie, wystawiam się na sądy innego. I to także ujmuję poprzez zwykłe praktykowanie cogito: być widzia- nym znaczy tyłe, co ujmować siebie jako nieznany przedmiot niepoznawal- nych sądów, w szczególności sądów wartościujących. Jednak w gruncie rzeczy w tym samym czasie, w którym - poprzez wstyd bądź dumę - uznaję zasadność tych sądów, nadal biorę je za to, czym są, a mianowicie za swo- bodne wykraczanie poza to, co dane, w stronę jakichś możliwości. Sądzenie jest transcendentalnym aktem wolnego bytu. Dlatego bycie widzianym kon- stytuuje mnie jako byt bezbronny wobec wolności, która niejest moją wolno- ścią. W tym sensie, o ile jawimy się innemu, możemy rozpatrywać samych siebie jako „niewolników". Lecz to zniewolenie niejest historycznym i dają- cym się przezwyciężyć skutkiem jakiegoś życia w abstrakcyjnej formie świa- domości. Jestem niewolnikiem w tym stopniu, w jakim jestem uzależniony w swoim bycie, i to w obszarze pewnej wolności, która nie jest moją wolno- ścią, jest za to samym warunkiem mojego bytu. O tyle jestem w niewoli, o ile jestem przedmiotem wartościowań, które w pewien sposób mnie kwalifikują, ja zaś nie mogę wpłynąć na tę kwalifikację ani nawet jej poznać. Tym samym jestem w niebezpieczeństwie, skoro jestem narzędziem możliwości niebędą- cych moimi możliwościami, kwestionujących moją transcendencję po to, by ukonstytuować mnie jako środek do niewiadomych mi celów; domyślam się jedynie czystej obecności tych możliwości gdzieś poza moim bytem, po dru- giej jego stronie. Zaś wspomniane niebezpieczeństwo niejest czymś przygod- nym, ale jest trwałą strukturą mojego bytu-dla-innego. Oto jesteśmy już przy końcu tego opisu. Należy najpierw zauważyć, iż cały ów opis został przeprowadzony na płaszczyźnie cogito, i to zanim jeszcze mogliśmy go wykorzystać, aby odsłonić przed nami innego. Wydobyliśmy tylko najaw sens takich subiektywnych reakcji na spojrzenie innego, jak lęk (poczucie bycia w niebezpieczeństwie w obliczu wolności innego), duma lub wstyd (poczucie bycia w końcu tym, czym jestem, ale gdzie indziej, gdzieś dla innego), uznanie własnego zniewolenia (poczucie wyobcowania wszyst- kich swoich możliwości). Poza tym, to wydobycie na jaw w żadnym razie nie jest pojęciowym utrwaleniem mniej czy bardziej niejasnego poznania. Niech każdy odwoła się do swojego doświadczenia: nie ma nikogo, kto by nie został kiedyś przyłapany na zachowaniu nagannym albo po prostu śmiesznym. Na- gła i gwałtowna zmiana, której wówczas doświadczamy, w żadnym razie nie jest sprowokowana wtargnięciem jakiegoś poznania. Sama w sobie jest ona raczej pewnym zastygnięciem, stężeniem i zaskakującym nawarstwieniem mojego ,ja", które nie narusza moich możliwości i moich struktur „bytu-dla- -mnie", ale natychmiast kieruje mnie w stronę nowego wymiaru istnienia: wymiaru tego, co nieodsłoniętc. niewyjawione. A zatem pojawienie się spoj- rzenia jest postrzegane przeze mnie jako wyłonienie się pewnej ek-statycznej relacji bytowej, której jednym członem jestem Ja" jako byt-dla-siebie, będą- cy tym, czym nie jest, i niebędący tym, czym jest; drugim członem tej relacji wciąż jestem „ja", ale niejako poza swoim zasięgiem, poza swoim oddziały- waniem, poza swoim poznaniem. I właśnie ten człon relacji, będąc w związ- ku z nieskończonymi możliwościami kogoś wolnego i innego, sam w sobie jest nieskończoną i niewyczerpalną syntezą właściwości nieodsłoniętych, nie- wyjawionych. Za sprawą spojrzenia innego przeżywam siebie jako zastygłego wewnątrz świata, jako zagrożonego, jako niedającego się naprawić ani urato- wać. Jednak tak naprawdę nie wiem ani jaki jestem, ani jakie jest moje miej- sce w świecie, ani jakie oblicze zwraca ku innemu ten świat, w którym jestem. Odtąd możemy już uściślić sens tego wyłaniania się innego wjego spoj- rzeniu i poprzez to spojrzenie. W żadnym razie inny me jest nam dany jako przedmiot. Uprzedmiotowienie innego byłoby zniweczeniem jego bytu rozu- mianego jako spojrzenie. Zresztą, jak widzieliśmy, spojrzenie innego jest zara- zem zniknięciem jego oczu jako obiektów, które pokazują czy też wyrażają spojrzenie. Inny me może nawet być przedmiotem wypatrywanym w pustce, w horyzoncie mojego bytu-dla-innego. Zobaczymy, że uprzedmiotowienie innego jest obroną mojego bytu, uwalniającą mnie właśnie od mojego bytu- -dla-innego poprzez przypisanie innemu jakiegoś bytu-dla-mnie. W fenomenie spojrzenia z samej zasady inny jest tym, kto nie może być przedmiotem. Równo- cześnie widzimy, że nie może on być członem relacji między mną i moim ,ja", tej relacji, która sprawia, że wyłaniam się dla siebie samego jako nieodsłonię- ty, niewyjawiony. Również moja czujna uwaga nie może być nakierowana na innego. Gdybym bowiem w wyłanianiu się spojrzenia innego zwracał uwagę właśnie na to spojrzenie bądź po prostu na innego, to mogłoby tak być tylko w tym sensie, że zwracałbym uwagę na innego i jego spojrzenie jako na pewne przedmioty, skoro uwaga jest intencjonalnym ukierunkowaniem w stronę przedmiotów. Lecz nie należy stąd wnioskować, że inny jest abstrakcyjnym warunkiem, pojęciową strukturą ek-statycznej relacji: w istocie nie ma tu rze- czywiście myślanego przedmiotu, który mógłby być formalną i ogólną struk- turą. Owszem, inny jest warunkiem mojego bytu-niewyjawionego. Ale jest warunkiem konkretnym i jednostkowym. Nie jest uwikłany w mój byt we- wnątrz świata jako jedna z jego części składowych, ponieważ jest on właśnie tym, co transcenduje ten świat, w obrębie którego jestem jako niewyjawiony; jako taki. inny nie może więc być ani przedmiotem, ani formalnym i konstytu- ującym składnikiem jakiegoś przedmiotu. Widzieliśmy, że nie może mi się ja- wić jako jednocząca bądź regulatywna kategoria mojego doświadczenia, sko- ro nawiedza mnie przygodnie, niejako przypadkiem. Kim więc jest inny? Początkowo inny jest bytem, na któiy nie zwracam uwagi. Jest tym, kto na mnie patrzy i na kogo ja jeszcze nie patrzę; tym, kto przede mną odsłania mnie samego jako niewyjawionego, a sam się nie odsłania, nie wyjawia. Jest tym, kto uobecnia się dla mnie o tyle, o ile mnie „namierza" i bierze pod uwagę, nie zaś o tyle, o ile jest „namierzany" i brany pod uwagę. Jest konkret- nym i nieosiągalnym biegunem dla mojej ucieczki, dla wyobcowywania się moich możliwości, dla „wyciekania" tego świata w stronę świata innego, który poniekąd jest tym samym światem, a jednak względem tamtego jest odrębny. Lecz inny nie może być czymś różnym od samego tego wyobcowy- wania i od tego „wyciekania", jest ich sensem i kierunkiem, towarzyszy temu „wyciekaniu" nie jako jego realny lub kategorialny składnik, lecz jako obec- ność, która zastyga i popada w „światowość" [se mondanise], kiedy tylko próbuję ją „uczynić teraźniejszą" [«presentifiery>], a która nigdy nie jest bar- dziej teraźniejsza, bardziej nagląca, jak wtedy, gdy na nią nie zwracam uwagi. Jeśli, na przykład, całkowicie jestem pogrążony w swoim wstydzie, to inny jest przemożną i niewidzialną obecnością, która ów wstyd podtrzymuje i z każ- dej strony ogarnia; jest środowiskiem podtrzymującym mój byt-niewyjawio- ny. Poprzez moje doświadczenie tego, co niewyjawione, zobaczmy, co w in- nym ukazuje sięjako niewyjawialne. Początkowo spojrzenie innego - jako konieczny warunek mojej przed- miotowości - jest unicestwieniem wszelkiej przedmiotowości dla mnie. Spoj- rzenie innego dosięga mnie poprzez świat i jest nie tylko przekształceniem mnie samego, ale i całkowitym przeobrażeniem świata. Jestem widziany w ja- kimś widzianym świecie. W szczególności spojrzenie innego -które jest spoj- rzeniem-spoglądającym [regard-regardant], a nie spójrzeniem-ujrżanym czy też spojrzeniem-oglądanym [regard-regarde] - kwestionuje ustanawiane prze- ze mnie odległości względem przedmiotów i rozpościera swoje własne odleg- łości. To spojrzenie innego jest bezpośrednio dane jako to, za pośrednictwem czego na świecie pojawia się odległość, w obrębie pewnej obecności obywa- jącej się bez odległości. Cofam się, ustępuję, jestem ogołocony ze swojej nie- zdystansowanej obecności wobec własnego świata, zachowuję za to pewien dystans wobec innego; i oto jestem piętnaście kroków od drzwi, sześć metrów od okna. Lecz inny odszukuje mnie po to, by mnie ukonstytuować w pewnej odległości od niego. Dopóki inny konstytuuje mnie jako tego, kto jest sześć metrów od niego, dopóty musi być dla mnie obecny bez żadnego dystansu. A zatem w samym doświadczeniu swojego dystansu wobec rzeczy i wobec innego doświadczam niezdystansowanej obecności innego wobec siebie. W tym nieco abstrakcyjnym opisie każdy rozpozna tę bezpośrednią i palącą obecność spojrzenia innego, która często napełniała go wstydem. Innymi sło- wy, dopóki doświadczam siebie jako widzianego, dopóty urzeczywistnia się dla mnie pozaświatowa obecność innego. Inny patrzy na mnie nie jako ten, kto jest „wewnątrz" czy też „pośród" mojego świata, ale jako ten, kto z dzie- dziny całej swej transcendencji przybywa ku mnie i ku światu; patrzy na mnie jako ten, kogo nie oddziela ode mnie żadna odległość, żaden realny bądź ideal- ny przedmiot należący do świata, żadne ciało w tym świecie, oddziela nato- miast jego własna natura jako innego. Pojawienie się spojrzenia innego niejest zatem pojawieniem się w świecie: ani w „moim" świecie, ani w „świecie inne- go". Relacja łącząca mnie z innym nie może być relacją zewnętrzności we- wnątrz świata. Przeciwnie, poprzez spojrzenie innego mam konkretne do- świadczenie tego, że jest jakaś pozaświatowość. Inny jest dla mnie obecny - bez jakiegokolwiek zapośredniczenia-jako transcendencja, która nie jest moja. Jednak ta obecność niejest wzajemna: brakuje całej masywności świata, abym i ja był obecny dla innego. Spojrzenie innego - kiedy początkowo doświad- czam go właśnie jako spojrzenie - jest wszechobecną i nieuchwytną trans- cendencją, bezpośrednio dotykającą mnie o tyle, o ile jestem swoim bytem- -niewyjawionym, i oddzieloną ode mnie nieskończonością bytu o tyle, o ile za sprawą wspomnianego spojrzenia jestem zanurzony we wnętrzu całościowo rozumianego świata, wraz z jego odległościami i poręcznymi narzędziami. Poza tym jednak inny - „zamrażając" niejako moje możliwości, doprowa- dzając do ich zastygnięcia - odsłania przede mną moją niemożliwość bycia przedmiotem, chyba że miałbym nim być dla innej wolności. Nie mogę być przedmiotem dla samego siebie, skoro jestem tym, czym jestem. Skazany na swe własne zasoby, refleksyjny wysiłek zmierzający do podwojenia, ja" koń- czy się niepowodzeniem: wciąż ujmuję samego siebie, zatrzymuję się na so- bie. Kiedy naiwnie zakładam, że mogę być - nawet tego sobie nie uświada- miając — bytem przedmiotowym, tym samym implicite zakładam istnienie innego. Jakże bowiem mógłbym być przedmiotem, jeśli nie dla jakiegoś pod- miotu? Dlatego w pierwszej kolejności inny jest dla mnie bytem, dla którego jestem przedmiotem, to znaczy bytem, za którego pośrednictwem zyskuję swoją przedmiotowość. Jeśli choć jedną ze swych cech mogę pomyśleć na sposób przedmiotowy, to już jest dany inny. A jest on dany nie jako byt należący do mojego świata, lecz jako czysty podmiot. Kiedy więc próbuję uchwycić sie- bie jako przedmiot, ów czysty podmiot, którego na mocy samej definicji nie mogę poznać, czyli przedstawić jako przedmiot, już zawsze gdzieś tam jest: jest poza moim zasięgiem, ale w sposób mezdystansowany. W doświadczeniu spojrzenia, doświadczając siebiejako nieodsłoniętej, niewyjawionej przedmio- towości, doświadczam bezpośrednio i wraz ze swoim bytem nieuchwytnej podmiotowości innego. Tym samym doświadczam jego nieskończonej wolności. Bowiem moje możliwości mogą być ograniczone i „zamrożone'1 czy też zastygłe jedynie wobec wolności i za sprawą wolności. Materialna przeszkoda nie może „za- mrozić" moich możliwości, jest dla mnie tylko sposobnością rzutowania sie- bie na inne możliwości, nie może natomiast przypisać im jakiejś zewnętrzno- ści. Nie jest tym samym pozostać w domu dlatego, że pada deszcz, i czynić to dlatego, że zabroniono nam wychodzić W pierwszym przypadku ja sam de- terminuję siebie do pozostania w domu, rozpatrując po prostu konsekwencje swoich działań; wychodzę poza przeszkodę, czyli „deszcz", w stronę samego siebie i czynię z niej własne narzędzie. W drugim przypadku same moje moż- liwości wyjścia iub pozostania w domu sami przedstawiane jako przekroczo- ne i „zamrożone", tak iż jakaś inna wolność je przewiduje, a zarazem im zapo- biega. To nie kaprys, że tak często w sposób zupełnie naturalny i bez szemrania czynimy to, co by nas złościło, gdyby nakazał nam to ktoś inny. Nakaz i zakaz wymagają, byśmy doświadczyli wolności innego poprzez swoje własne znie- wolenie. A zatem w spojrzeniu unicestwienie moich możliwości sprawia, że doświadczam wolności innego. Dokonuje się ono wyłącznie w obrębie tej wolności, tak iż jestem sobą- niedostępny dla samego siebie, a jednak praw- dziwy - właśnie jako rzucony w tę wolność innego, jako porzucony w sa- mym jej wnętrzu. W związku z tym doświadczeniem, moja przynależność do czasu publicznego może mi się ukazać wyłącznie jako urzeczywistniona i poniekąd objęta przez jakieś autonomiczne uczasowienie. Jedynie bowiem jakiś byt-dla-siebie, który się uczasawia [se temporalise\ może rzucić mnie w czas. A zatem poprzez spojrzenie konkretnie doświadczam innego jako wolne- go i świadomego podmiotu, który - uczasawiając się w stronę swych włas- nych możliwości - sprawia, że jest jakiś świat. Niezapośredniczona obecność tego podmiotu jest zaś koniecznym warunkiem wszelkiego myślenia, jakie próbowałbym formułować w odniesieniu do siebie. Inny to właśnie to ,ja", od którego nic mnie nie oddziela - absolutnie nic, poza jego czystą i całkowitą wolnością, to znaczy poza tym niezdeterminowaniem samego siebie, którym jedynie on sam może być dla siebie i poprzez siebie. Wiemy teraz o tym dostatecznie dużo, aby spróbować wyjaśnić te nie- przezwyciężalne opory, jakie zdrowy rozsądek zawsze przeciwstawiał argu- mentacji solipsy stycznej. Podstawą wspomnianych oporów w istocie jest fakt, iż inny jest mi dany jako konkretna i widoczna obecność, której w żaden sposób nie mogę wywieść z samego siebie; w żaden sposób nie może być ona zakwestionowana ani nie może stanowić przedmiotu fenomenologicznej redukcji bądź jakiejkolwiek innej „snoyjf. Jeśli ktoś na mnie pau'zy, to faktycznie mam świadomość, że jestem przed- miotem. Jednak ta świadomość może się wytworzyć jedynie w istnieniu inne- go i poprzez to istnienie. Co do tego Hegel miał rację. Tyle tylko, że ta inna świadomość i ta inna wolność nigdy nie są mi dane, ponieważ gdyby były mi dane, byłyby też poznane, a więc byłyby przedmiotem, ja z kolei przedmiotem przestałbym być. Nie mogę również wyprowadzić ich pojęcia czy też przed- stawienia z własnego wnętrza. Po pierwsze dlatego, że ich nie „pojmuję" ani ich sobie nie „przedstawiam": tego rodzaju określenia wciąż by nas odsyłały do „poznawania", które z samej zasady zostało wyłączone z gry. Po drugie jednak, każde konkretne doświadczenie wolności, jakie mogę zdobyć sam przez się, jest doświadczeniem mojej wolności. Każde konkretne uchwycenie świadomości jest uświadomieniem sobie mojej świadomości; samo pojęcie świadomości odsyła jedynie do moich własnych możliwych świadomości. We Wprowadzeniu faktycznie ustaliliśmy, że istnienie wolności i świadomości poprzedza i warunkuje ich istotą. W efekcie owe istoty mogą obejmować wyłącznie konkretne egzemplifikacje mojej świadomości bądź mojej wolno- ści. Po trzecie, wolność i świadomość innego nie mogą być również kategoria- mi służącymi do scalania czy też jednoczenia moich przedstawień. Owszem, Husserl pokazał, że ontologiczna struktura „mojego" świata wymaga, aby był on także światem dla innego. O ile jednak inny przyznaje pewien szczególny typ przedmiotowości przedmiotom należącym do mojego świata, o tyle jest on już w tym świecie w charakterze przedmiotu. Jeśli jest prawdą, że Piotr - czytając w mojej obecności - nadaje pewien szczególny typ przedmiotowości tej stronie książki, którąjest ku niemu zwrócona, to czyni to w odniesieniu do tej strony, którą z zasady mogę zobaczyć (choć - jak widzieliśmy - wymyka mi się ona o tyle, o ile właśnie jest czytana). Ta strona należy zatem do świata, w jakim jestem, a w konsekwencji - pomijając odległość - jakąś magiczną więzią łączy się z Piotrem-jako-przedmtotem. W tych warunkach pojęcie in- nego istotnie może być ustalone jako pusta forma, i stale używane jako przed- miotowe wzmocnienie dla świata, który jest moim światem. Jednak obec- ność innego w jego spoglądającym spojrzeniu nie może przyczynić się do wzmocnienia świata. Przeciwnie, raczej go „odświatawia", odbiera mu „świa- towość" [demondanise], jako że właśnie sprawia, iż świat mi się wymyka. O iłe to wymykanie się świata jest względne, i jest wymykaniem się ku innemu- -jako-przedmiotowi, o tyle wzmacnia ono przedmiotowość. O ile jednak to wymykanie się świata i mnie samego jest absolutne, i dokonuje się w stronę jakiejś wolności, która nie jest moją wolnością, o tyle jest rozpadem mojego poznania. Świat się rozpada, aby ponownie się scalić, jeszcze raz zebrać się w świat właśnie, ale już gdzie indziej. Lecz ten rozpad nie jest mi dany, nie mogę ani go poznać, ani nawet jedynie pomyśleć. Uobecnianie się dla mnie innego-jako-spojrzenia [aufrui-regard] nie jest więc ani jakimś poznaniem, ani jakąś projekcją mojego bytu, ani jakąś scalającą czy też jednoczącą formą lub kategorią. Jest, a ja nie mogę go wywieść z siebie samego. Równocześnie nie mogę sprawić, by to uobecnianie się podpadało pod fenomenologiczną eizoyń. Ta ostatnia ma przecież na celu wzięcie świata w nawias, aby odkryć świadomość transcendentalną w jej absolutnej rzeczy- wistości. Musimy tu powiedzieć, czy ta operacja jest w ogóle możliwa, czy też nie. W interesującym nas przypadku nie może ona „wyłączyć" innego, ponieważ jako spojrzenie-spoglądające w gruncie rzeczy nie należy on do świata. Powiedzieliśmy, że wstydzę się za siebie przed innym, w obliczu inne- go. Skutkiem fenomenologicznej redukcji musi być „wyłączenie" przedmiotu tego wstydu, aby lepiej wydobyć na jaw sam wstyd wjego absolutnej subiek- tywności. Lecz inny nie jest przedmiotem wstydu: takim przedmiotem jest natomiast moje działanie bądź moja sytuacja w świecie. Ściśle rzecz biorąc, jedynie one mogłyby być „zredukowane". Inny nie jest nawet obiektywnym warunkiem mojego wstydu. A jednak nim jest, takjak sam byt. Wstyd jest ujawnieniem innego nie w taki sposób, w jaki świadomość ujawnia jakiś przed- miot, lecz w taki sposób, w jaki pewien moment świadomości ubocznie im- plikuje inny moment jako swoją pobudkę. Gdybyśmy nawet poprzez cogito osiągnęli czystą świadomość, a owa czysta świadomość była tylko świado- mością (bycia) wstydu, to i tak by ją wciąż nawiedzała świadomość innego jako nieuchwytna obecność, i w ten sposób wymykałaby się ona wszelkiej redukcji. Wskazuje to nam dostatecznie na to, że w pierwszej kolejności trze- ba szukać innego nie w świecie, lecz po stronie świadomości - jako świado- mość, w kim i przez kogo świadomość sprawia, że jest tym, czym jest. Tak jak moja świadomość uchwycona poprzez cogito niewątpliwie zaświadcza o sobie samej i o swym istnieniu, tak samo pewne konkretne, szczegółowe postaci świadomości, na przykład świadomość rozumiana jako wstyd, za- świadczają niewątpliwie o cogito, o sobie samych i o istnieniu innego. Lecz ktoś postawi pytanie, czy nie jest po prostu tak, iż spojrzenie innego jest sensem mojej przedmiotowości-dla-mnie? Jednak tym sposobem ponow- nie popadlibyśmy w solipsyzm: gdybym włączył się w konkretny system swoich przedstawień jako przedmiot, gdybym się z tym systemem zespolił, to sens tego uprzedmiotowienia byłby rzutowany poza mnie samego i stałby się hipo- stazą właśnie jako inny. Należy tu jednak zaznaczyć, że: Po pierwsze, moja przedmiotowość dla mnie samego w żadnym razie nie jest spełnieniem heglowskiej formuły Ich bin Ich („ja jestem ja"). W żadnym wypadku nie chodzi tu o formalną tożsamość, zaś mój byt-jako-przedmiot czy też mój byt-dla-innego głęboko różni się od mojego bytu-dla-mnie. W isto- cie pojęcie przedmiotowości -jak zauważyliśmy w pierwszej części naszego dzieła - domaga się jakiejś wyraźnej negacji. Przedmiotem jest to, co niejest moją świadomością, a w konsekwencji nie ma cech świadomości, jako że jedynym bytem mającym dla mnie cechy świadomości jest moja świado- mość. A zatem „ja"-jako-przedmiot-dla-mnie to takie „ja", które nie jest mną, to znaczy nie ma cech świadomości. Jest ono świadomością zdegradowaną, pozbawioną statusu świadomości. Uprzedmiotowienie jest radykalnym prze- kształceniem. I nawet gdybym mógł jasno i wyraźnie widzieć siebie jako przedmiot, to i tak to, co bym zobaczył, nie byłoby adekwatnym przedsta- wieniem tego, czym jestem sam w sobie i dla siebie, czyli „tego z niczym nieporównywalnego i nad wszystka przedkładanego potwora", o którym mówi Malraux. Byłoby natomiast uchwyceniem mojego bytu-poza-sobą, bytu- -dla-innego; to znaczy byłoby przedmiotowym uchwyceniem mojego bycia jako innego, które jest radykalnie różne od mojego bytu-dla-siebie i wcale do niego nie odsyła. Na przykład to, że postrzegam siebie jako złośliwego, nie mogłoby oznaczać odniesienia siebie do tego, czym jestem sam dla siebie, bowiem dla siebie nie jestem ani nie mogę być złośliwy. W pierwszej kolejno- ści ze względu na to, że dla samego siebie nie jestem złośliwy w stopniu większym niż Jestem", na przykład, urzędnikiem czy lekarzem. Jestem prze- cież na sposób niebycia tym, czym jestem, i bycia tym, czym nie jestem. Tymczasem kwalifikacja „złośliwy" charakteryzuje mnie jako byt-w-sobie. Ponadto, ze względu na to, iż gdybym miał być dla siebie złośliwy, to musiał- bym nim być na sposób tego, co ma nim być, to znaczy musiałbym ujmować i chcieć siebie właśnie jako złośliwego. To by jednak znaczyło, że muszę się ukazać jako chcący tego, co jawi mi sięjako przeciwieństwo mojego dobra, i to właśnie dlatego, że jest złem czy też czymś przeciwnym mojemu dobru. Musiałbym zatem wyraźnie chcieć przeciwieństwa tego, czego chcę, i to w tym samym momencie i pod tym samym względem, co znaczy, że musiał- bym nienawidzić samego siebie właśnie o tyle, o ile jestem sobą. Musiałbym przyjąć siebie jako złośliwego, to znaczy musiałbym akceptować siebie tym samym aktem, który mi każe siebie potępiać, po to, by w obszarze bytu-dla- -siebie w pełni urzeczywistnić samą istotę złośliwości. Dość łatwo można dostrzec, iż pochodzenia tego pojęcia złośliwości w żadnym razie nie można wywieść ze mnie samego, dopóki jestem sobą. I choćbym do samego końca, do najdalszych granic doprowadził ek-stazę, czyli oderwanie się od siebie, konstytuujące mnie jako byt-dla-siebie, to i tak nigdy nie dojdę do przypisania sobie złośliwości ani nawet do jej pojmowania jako czegoś, co by mnie miało dotyczyć, dopóki jestem zdany na swe własne zasoby i siły. Właśnie tyle znaczy to, że jestem swoim oderwaniem się od siebie, jestem swoją własną nicością. Wystarczy, że będę pośrednikiem między sobą i swoim ,ja", aby znikła jakakolwiek przedmiotowość. Nie mogę być tą nicością, która oddziela mnie od mojego, ja"-jako-przedmiotu. Byłoby bowiem wtedy konieczne uobec- nienie się dla mnie przedmiotu, którym sam jestem. Dlatego nie mogę przypi- sać sobie żadnej kwalifikacji bez pośrednictwa pewnej uprzedmiotawiającej zdolności czy też mocy, która nie jest moją zdolnością ani mocą, ja zaś me mogę jej ani udawać, ani wymyślić bądź wytworzyć. Niewątpliwie to zostało już powiedziane: od dawna mówiono, że inny uświadamia mi, że jestem. Lecz ci sami ludzie, którzy podtrzymywali tę tezę, z drugiej strony twierdzili, że pojęcie innego wyprowadzam z samego siebie, poprzez refleksję nad swo- imi własnymi zdolnościami i przez projekcję bądź analogię. Pozostawali w ten sposób w błędnym kole, z którego nie mogli wyjść. W rzeczywistości inny nie może być sensem mojej przedmiotowości, ale jest jej konkretnym i trans- cendentnym warunkiem. W istocie znaczy to tyle, że takie kwalifikacje jak „złośliwy", „zazdrosny", „sympatyczny" lub „antypatyczny" etc. nie są ja- kimiś chimerami czy sennymi widziadłami. Kiedy się nimi posługuję, aby określić innego, dostrzegam, iż chcę go dosięgnąć w jego własnym bycie. A jednak sam nie mogę ich doświadczać i przeżywać tak, jakby były moimi własnymi, realnymi cechami. Natomiast gdy przypisuje mi je inny, takie kwa- lifikacje nie odbierająmi tego, żejestem bytem-dla-siebie. Kiedy inny w mojej obecności dokonuje opisu mojego charakteru, nie „rozpoznaję" w tym siebie, a jednak wiem, że „to właśnie ja". Od razu biorę na siebie tego obcego czło- wieka, którego się mi przedstawia, poczuwam się do jakiejś z nim tożsamo- ści, choć on wcale nie przestaje być kimś obcym. To znaczy, że nie jest tylko zwykłym scaleniem czy też zespoleniem moich subiektywnych przedstawień, ani nie jest jakimś ogólnym ,ja", którym jestem akurat ja sam (w sensie heglowskiego Ich bin Ich), ani nie jest pustym wyobrażeniem, które inny czyni sobie na mój temat — takim wyobrażeniem, za które wyłącznie on sam ponosiłby odpowiedzialność. To „ja" - niedające się porównać z tym ,ja", którym mam być - jest wciąż jednak mną, choć przekształconym przez nowe środowisko i do tego środowiska dostosowanym. To pewien byt - mój byt, lecz z całkowicie nowymi wymiarami bycia i aspektowymi modalnościami. To moje „ja", oddzielone ode mnie jakąś nieprzekraczalną nicością, jako że jestem tym .ja", ale nie jestem tą nicością, która mnie ode mnie oddziela. To ,ja", którym jestem za sprawą jakiejś ostatecznej, krańcowej ek-stazy, prze- kraczające jednak wszystkie moje ek-stazy, bowiem to nie ek-stazą powinie- nem być. Mój byt-dla-innego jest upadaniem w przedmiotowość poprzez absolutną pustkę. A skoro to upadanie jest wyobcowywaniem [alienation], nie mogę sprawić, abym dla samego siebie był jako przedmiot, bowiem w żadnym wypadku nie mogę się wyobcować z samego siebie, nie mogę się uczynić obcym dla siebie. Po drugie, inny konstytuuje mnie jako przedmiot nie dla mnie, lecz dla siebie. Innymi słowy, nie posługuje się pojęciem regulatywnym czy też kon- stytutywnym dla poznania, jakie mógłbym mieć na swój temat. Obecność innego nie powoduje zatem „ukazania się" mojego ,ja"-jako-przedmiotu: nie dostrzegam niczego poza tym, że coś mi się ku czemuś wymyka... Nawet wtedy, gdy język odsłoni przede mną to, iż inny uważa mnie za złośliwego bądź zazdrosnego, nigdy nie będę mieć konkretnej intuicji swojej złośliwości lub zazdrości. Zawsze będą to tylko ulotne wyobrażenia, a do samej ich natury będzie należeć właśnie to, że mi się wymykają. Nie uchwycę swojej złośliwo- ści, a jedynie w odniesieniu do takiego czy innego działania będę się wymykać samemu sobie, będę odczuwać swoje wyobcowanie i swoje „wyciekanie" w stronę bytu, który będę mógł tylko pomyśleć bez przedmiotowego odnie- sienia. A jednak będą czuć, że jestem tym bytem, będę nim żyć na odległość, na przykład poprzez wstyd albo lęk. Dlatego moje ,ja"-jako-przedmiot niejest ani poznaniem, ani zespołem czy też jednością aktów poznania; jest raczej kłopotem, czymś niepokojącym, przeżyciem odrywania się od ek-statycznej jedności bytu-dla-siebie, granicą, której nie mogę osiągnąć, choć poniekąd niąjestem. Również i inny, za które- go sprawą nawiedza mnie to moje „ja", niejest ani poznaniem, ani kategorią; jest natomiast faktem obecności jakiejś obcej wolności. W rzeczywistości moje odrywanie się od siebie i wyłanianie się wolności innego stanowiąjed- ność: mogę odczuwać i przeżywać oba fenomeny jedynie łącznie, nie mogę nawet próbować wyobrazić sobie jednego bez drugiego. Fakt, jakim jest inny, nie podlega dyskusji i dosięga mnie najgłębiej w samym moim wnętrzu. Uświa- damiam go sobie poprzez doświadczenie niepokoju. Za jego sprawą jestem nieustannie zagrożony, wystawiony na niebezpieczeństwo w świecie, który jest właśnie tym światem, ja jednak mogę go tylko przeczuwać. Inny ukazuje mi sienie jako byt, klóry najpierw byłby już ukonstytuowany, aby następnie spo- tkać się ze mną, lecz jako byt wyłaniający się w pierwotnej relacji bytowej ze mną - byt, którego niepowątpiewalność [faktyczna konieczność związane są z moją własną świadomością. Jednak wciąż pozostaje sporo trudności. W szczególności, poprzez wstyd przyznajemy innemu niepowątpiewalną obecność. Tymczasem widzieliśmy, że jest tylko prawdopodobne, iż inny na mnie patrzy. Jest pewne, że żołnierze wroga zajęli tamto zabudowanie na szczycie wzgórza - zabudowanie, które zdaje się patrzeć na żołnierzy z ochotniczego oddziału. Ale nie jest wcale pewne, czy żołnierze wroga aktualnie śledzą okolicę z okien zabudowania. Niejest wcale pewne, czy człowiek, którego kroki słyszę za sobą, naprawdę patrzy na mnie iego głowa może być zwrócona w przeciwną stronę, jego spojrzenie może być wbite w ziemię albo utkwione w książce. Ostatecznie zresztą, ogólnie rzecz biorąc, niejest wcale pewne, czy te utkwione we mnie oczy naprawdę są oczami: mogą być przecież jedynie czymś „uczynionym" na „podobieństwo" rzeczywistych oczu. Jednym słowem, czy z kolei samo spojrzenie nie staje się tylko prawdopodobne z tego powodu, że stale mogę sądzić, iż jestem oglądany, wcale nim nie będąc? I czy cala nasza pewność dotycząca istnienia innego nie nabiera z tego powodu charakteru czysto hipo- tetycznego0 Wspomniana trudność może być wypowiedziana i w takL sposób: przy sposobności pewnych pojawień w świecie, które wydają mi się ukazywać czy też wyrażać jakieś spojrzenie, dostrzegam w sobie samym pewien „byt będący ujrzanym", wraz z jego własnymi strukturami, odsyłającymi mnie do realnego istnienia innego. Jednak jest możliwe, że się pomyliłem: być może przedmioty należące do świata, które brałem za czyjeś oczy, wcale nie były oczami. Być może to jedynie wiatr poruszał zarośla za moimi plecami. Jed- nym słowem, być może te konkretne obiekty faktycznie nie ukazywały ani nie wyrażały żadnego spojrzenia. W takim wypadku, czym staje się moja pew- ność bycia oglądanym'? Mój wstyd był w istocie wstydem przed kimś czy też wobec kogoś; ale teraz nikogo tu nie ma. Czyż z tego powodu nie staje się on wstydem przed nikim albo wobec nikogo, to znaczy wstydem fałszywym, sko- ro zakładał, że jest ktoś tam, gdzie nie było nikogo? Nie możemy się dłużej zatrzymywać nad tą trudnością, i nawet byśmy o niej nie wspomnieli, gdyby nie miała tej zalety, że pozwala posunąć naprzód nasze badania i wyraźniej pokazać naturę naszego bytu-dla-innego. Utożsa- mi a ona mianowicie dwa różne porządki poznania i dwa nieporównywalne lypy istnienia. Zawsze wiedzieliśmy, że przedmiot-w-świecie może być tylko prawdopodobny Wynika to z samej jego przedmiotowej natury. Jest praw- dopodobne, że ten przechodzień jest człowiekiem; i nawet jeśli zwróci ku mnie swoje oczy, to - chociaż z pewnością od razu doświadczę bycia-wi- dzianym czy też bycia-ujrżanym [l' etre-regarde] - nie będę mógł przenieść tej pewności do mojego doświadczenia innego-jako-przedmiotu. Faktycznie, odsłania mi ona wyłącznie innego-jako-podmiot, jako obecność transcendentną względem świata i rzeczywisty warunek mojego bytu rozumianego przed- miotowo. W żadnym przypadku nie można przenieść mojej pewności doty- czącej iruiego-jako-podmiotu na innego-jako-przedmiot, który był poniekąd okazją do uzyskania tej pewności. I odwrotnie, oczywistości pojawienia się innego-jako-podmiotu nie można podważyć na podstawie konstytutywnego prawdopodobieństwa innego-jako-przedmiotu. Co więcej, jak pokazaliśmy, spojrzenie ukazuje się na tle unicestwienia przedmiotu, który je wyraża bądź ujawnia. Jeśli nagie spojrzy na mnie ten gruby i szpetny człowiek, który zbli- ża się do mnie śmiesznie podskakując, to w tym momencie niknie i jego brzydota, i jego otyłość, i jego podskakiwanie. Tak długo, jak długo czuję się widziany, ów człowiek jest czystą wolnością, pośredniczącą między mną i moim „ja". „Byt-ujrżany" nie może więc zależeć od przedmiotu, który wyra- ża czy też ujawnia spojrzenie. Skoro zaś mój wstyd - jako uchwytne w re- fleksji Erlebnis - zaświadcza o innym tak samo, jak i o sobie samym, to nie zdołam zakwestionować tego wstydu przy okazji jakiegoś przedmiotu nale- żącego do świata, który z samej zasady może być podany w wątpliwość. Tyle samo byłoby warte wątpienie w swoje własne istnienie na tej podstawie, że moje postrzeżenia własnego ciała (na przykład wtedy, gdy patrzę na swoją dłoń) narażone są na błąd. Jeśli zatem byt-ujrzany - odsłonięty w całej swojej czystości - jest związany z ciałem innego w stopniu nie większym niż moja świadomość - w czystym urzeczywistnieniu cogito - związana jest z moim własnym ciałem, to pojawienie się pewnych obiektów w polu mojego do- świadczenia, w szczególności zwróconych w moim kierunku oczu innego, należy rozpatry wać jako zwykłe zwrócenie uwagi albo przypomnienie, zwy- kłą sposobność do urzeczywistnienia swojego bytu-ujrżanego, w takim sa- mym sensie, w jakim dla Platona paradoksy świata zmysłowego są sposob- nością do dokonania filozoficznego nawrócenia. Jednym słowem, pewne jest to, że jestem widziany czy ujrzany, natomiast tylko prawdopodobne jest to, że spojrzenie związane jest z taką czy inną wewnątrzświatową obecnością. Nie jest to zresztą dla nas żadna niespodzianka, skoro - jak widzieliśmy - nigdy nie patrzą na nas oczy\ tak naprawdę patrzy na nas inny jako podmiot. Ktoś powie, że wciąż jest tak, iż mogę odkryć, że się pomyliłem. Oto jestem po- chylony nad dziurką od klucza, i nagle słyszę czyjeś kroki. Przebiega mnie dreszcz wstydu: zapewne ktoś mnie widział. Prostuję się i przebiegam wzro- kiem pusty korytarz: na szczęście nie ma nikogo, to był fałszywy alarm. Oddycham z ulgą. Czyż nie było to zatem doświadczenie, które unicestwiło się samo z siebie? Przyjrzyjmy się temu lepiej. Czy pomyłką okazało się tu moje bycie przed- miotem dla innego? W żadnym razie. Do tego stopnia nie ma tu mowy o za- kwestionowaniu istnienia innego, że konsekwencją tego fałszywego alarmu całkiem dobrze może być to, iż odstąpię od własnego zamiaru i przestanę podglądać. Jeśli natomiast będę robić to nadal, będę odtąd czuł, jak mocno bije moje serce, i czujnie będę nasłuchiwał najmniejszego hałasu, najlżejszego odgłosu skrzypiących stopni schodów. Inny zgoła nie zniknął wraz z pierw- szym alarmem; przeciwnie, jest teraz wszędzie: na dole, u góry, w sąsied- nich pokojach. Nadal zatem do głębi odczuwam mój byt-dla-innego. Może być nawet i tak, że mój wstyd wcale nie zniknie: odtąd z rumieńcem na twarzy pochylam się nad dziurką od klucza i wciąż doświadczam swojego bytu-dla-innego. Moje możliwości wciąż „umierają", a odległości wciąż roz- pościerają się w moją stronę, począwszy od schodów, gdzie ktoś „mógł- by" być, albo począwszy od tego mrocznego zakamarka, w którym „mogła- by" się skrywać jakaś ludzka obecność. Co więcej, jeśli drżę przy najmniejszym hałasie, jeśli każdy odgłos jest dla mnie zapowiedzią czyjegoś spojrzenia, to w gruncie rzeczy jestem już w położeniu „bycia ujrzanym". Cóż więc, mó- wiąc krótko, kłamliwie ukazało się w czasie fałszywego alarmu, i kto w jego trakcie unicestwił się sam z siebie? Nie inny-jako-podmiot ani nie jego obec- ność dla mnie. Chodzi raczej o faktyczność innego, to znaczy o przygodny związek innego z pewnym bytem-jako-przedmiotem w moim świecie. A za- tem wątpliwy jest nie sam inny, ale jego byt-w-świecie [l'etre-la\, czyli to konkretne i historyczne zdarzenie, które możemy wyrazić słowami: „Ktoś jest w tym pokoju". Te obserwacje pozw;olą nam pójść dalej w naszych dociekaniach. W isto- cie, obecność innego w świecie nie może analitycznie wynikać z obecności dla mnie innego-jako-podmiotu, jako że ta pierwotna obecność jest transcen- dentna, to znaczy jest bytem-spoza-ś wiata. Sądziłem, że inny jest w tym po- koju, ale się pomyliłem: tam go nie ma, jest „nieobecny". Czym więc jest nieobecności Jeśli się bierze wyrażenie „nieobecność" w jego zwykłym, empirycznym i codziennym zastosowaniu, to jest jasne, że nie użyję tego wyrażenia na oznaczenie dowolnego rodzaju „niebycia-tu-oto". Po pierwsze, jeśli nie znaj- duję swojej paczki tytoniu na jej zwykłym miejscu, to przecież nie powiem, że jest ona tam nieobecna, nawet gdybym mógł oświadczyć, że „powinna tam być". To znaczy, że umiejscowienie jakiegoś materialnego przedmiotu czy też jakiegoś narzędzia nie wynika z jego natury, nawet jeśli niekiedy może być mu precyzyjnie przypisane. Owszem, natura może mu udostępnić jakieś miejsce w przestrzeni [un lieu], ale to za moją sprawą urzeczywistnia się umiejscowienie [la place] jakiegoś narzędzia. Rzeczywistość-ludzka jest by- tem, poprzez który umiejscowienie naznacza przedmioty. Jedynie rzeczywi- stość-ludzka - o tyle, o ile jest swoimi własnymi możliwościami - może pierwotnie się umiejscowić, może zająć jakieś miejsce. Z drugiej jednak stro- ny, nie powiem również, iż w tym oto pokoju nieobecny jest, na przykład, osławiony Aga Khan albo sułtan Maroka. Powiem raczej, że już przez kwa- drans nieobecny jest w nim Piotr, który zwykle tu przebywa. Jednym sło- wem, nieobecność definiuje się jako pewien sposób bycia rzeczywistość i- ludzkiej w relacji do miejsc i umiejscowień [aux lieux et places], które ona sama określiła i naznaczyła przez swoją obecność. Nieobecność niejest nie- istnieniem jakichkolwiek związków z pewnym miejscem, wręcz przeciwnie, określam Piotra właśnie w relacji do danego miejsca, kiedy oznajmiam, że jest w nim nieobecny. W końcu nie będę również mówić o nieobecności Piotra w odniesieniu do jakiegoś miejsca w świecie przyrody, nawet jeśli ma zwyczaj tam bywać. Będę jednak mógł ubolewać nad jego nieobecnością w czasie pikniku, który „ma miejsce" w jakiejś wiejskiej okolicy, gdzie Piotr nigdy nie był. Nieobecność Piotra definiuje się w odniesieniu do pewnego miejsca, i to takiego, że do bycia w nim on sam winien się zdeterminować, sam powinien się tam umiejscowić. Jednak samo to miejsce jest określone właśnie jako miejsce nie przez swoje położenie ani nawet nie przez indywi- dualne relacje między nim a samym Piotrem, lecz przez obecność innych rzeczywistośći-Iudzkich. Piotr jest nieobecny w odniesieniu do innych ludzi. Nieobecność jest pewnym konkretnym sposobem bycia Piotra w odniesieniu do Teresy. Jest to więź między rzeczywistościami-ludzkimi, nie zaś między rzeczywistością-ludzką a światem. Właśnie w odniesieniu do Teresy Piotr jest w tym miejscu nieobecny. Nieobecność jest zatem bytową więzią między dwiema lub więcej rzeczywistościami-ludzkimi, domagającą się jakiejś fun- damentalnej ich obecności dla siebie nawzajem, i będącą poniekąd tylko jedną ze szczegółowych konkretyzacji tej obecności. Dla Piotra pozostającego w relacji do Teresy, być nieobecnym to pewna szczególna postać bycia dla niej obecnym. Istotnie, nieobecność ma znaczenie tylko wtedy, gdy są za- chowane wszystkie relacje między Piotrem a Teresą: on ją kocha, jest jej mężem, zapewnia jej utrzymanie etc. W szczególności nieobecność zakłada 1 Pisząc o „przestrzeni hodologicztiej" [espace hodologicjue], Sartre odwołuje się do greckie- go terminu hodos, znaczącego tyle, co „droga" {przyp. tłum.). trwanie konkretnego istnienia Piotra: śmierć nie jest nieobecnością. Z tego powodu odległość między Piotrem a Teresą niczego nie zmienia w funda- mentalnym fakcie ich wzajemnej obecności. Faktycznie, jeśli rozpatrujemy tę obecność z punktu widzenia Piotra, to spostrzegamy, iż oznacza ona bądź to, że Teresa istnieje wewnątrz świata jako inny-jako-przedmiot, bądź to, że on sam czuje, że żyje dla Teresy jako dla innego-jako-podmiotu. W pierwszym przypadku odległość jest faktem przygodnym i nie ma żadnego znaczenia w porównaniu z fundamentalnym faktem, że Piotr jest tym, za czyją sprawą „istnieje" pewien świat jako Całość; wobec tego świata Piotr jest obecny w sposób niezdystansowany, właśnie jako ten, dzięki komu w ogóle istnieje odległość. W drugim przypadku, gdziekolwiek by Piotr był, i tak czuje, że w sposób niezdystansowany istnieje dla Teresy. Jest ona w pewnej odległości od niego, dopóki go od siebie oddala i rozpościera między nim i sobą pewien dystans; wówczas dzieli ją od niego cały świat. Jednak jest on dla niej w spo- sób niezdystansowany o tyle, o ile jest przedmiotem w świecie, który ona doprowadza do istnienia. W efekcie, w żadnym wypadku oddalenie nie może zmienić tych zasadniczych relacji. Niezależnie od tego, czy wspomniana od- ległość jest mała, czy duża, między Piotrem-jako-przedmiotem a Teresą-jako- -podmiotem, i między Teresą-jako-przedmiotem a Piotrem-jako-podmiotem znajduje się nieskończona masywność świata. Lecz między Piotrem-jako-pod- miotem a Teresą-jako-przedmiotem, i tak samo między Teresą-jako-podmio- tem a Piotrem-jako-przedmiotem wcale nie ma odległości. A zatem empi- ryczne rozumienia nieobecności i obecności to dwa uszczegółowienia jakiejś fundamentalnej obecności Piotra dla Teresy i Teresy dla Piotra; w ten czy inny sposób wyrażają one jedynie wspomnianą obecność i tylko dzięki niej mająznaczenie. Choć Teresa pozostała w Paryżu, to Piotr jest dla niej obecny także wtedy, gdy przebywa w Londynie, w Indiach, w Ameryce lub na bez- ludnej wyspie. Przestanie być dla niej obecny dopiero z chwilą swojej śmier- ci. To znaczy, że pewien byt nie jest umiejscowiony przez swoje odniesienie do konkretnych miejsc, przez swoje położenie określone stopniem długości i szerokości geograficznej. Umiejscawia się natomiast w jakiejś ludzkiej prze- strzeni: mówiąc symbol i cznie, umiejscawia się gdzieś między „stroną rodzi- ny de Guermantes" i „stroną S wanna". Właśnie bezpośrednia obecność Swanna i księżnej de Guermantes pozwala rozwinąć tę przestrzeń, która jest jakąś drogą — przestrzeń „hodologiczną"1; i to w tej przestrzeni umiejscawia się byt, o którym mowa. Tego rodzaju obecność urzeczywistnia się w transcen- dencji: obecność mojego kuzyna z Maroka właśnie w transcendencji pozwala mi rozwinąć między nim a mną tę drogę, która umiejscawia mnie w świecie i którą można by nazwać umownie „drogą z Maroka". W istocie, wspomnia- na droga nie jest niczym innym niż odległościąmiędzy innym-jako-przedmio- tem, który mógłbym postrzegać w relacji z moim „bytem-dla...", a innym- -jako-podmiotem obecnym dla mnie w sposób niezdystansowany. A zatem jestem umiejscowiony za sprawą nieskończonej różnorodności dróg, wiodą- cych mnie do przedmiotów należących do mojego świata, w korelacji z bez- pośrednią obecnością transcendentnych podmiotów. A ponieważ świat jest mi dany równocześnie i w całości, wraz ze wszystkimi swoimi bytami, to owe drogi reprezentują tylko całość zespołów narzędziowych, umożliwiają- cych pojawienie się - w charakterze tego-tu-oto bytu [ceci] na tle świata - innego-jako-przedmiotu, już tam implicite i realnie obecnego. Te obserwacje mogą być jednak uogólnione: nie tylko Piotr, Ireneusz czy Lucjan są nieobec- ni lub obecni przez wzgląd na mnie, i to na tle pierwotnej obecności; nie oni jedni przyczyniają się przecież do umiejscowienia mnie. Umiejscawiam się również jako Europejczyk w odniesieniu do mieszkańców Azji czy Afryki, jako starzec - w odniesieniu do ludzi młodych, jako urzędnik wymiaru spra- wiedliwości - w odniesieniu do przestępców, jako kapitalista - w odniesieniu do robotników etc. Jednym słowem, każda rzeczywistość-ludzka jest obec- na lub nieobecna na tle pierwotnej obecności jedynie przez odniesienie do jakiegoś żyjącego człowieka. Ta pierwotna obecność może zaś mieć sens tylko jako „spój rzenie-uj rżane" bądź „spojrzenie-spoglądające", czyli stosownie do tego, czy to inny jest dla mnie przedmiotem, czy to ja sam jestem przed- miotem-dla-innego. Bycie-dla-innego jest trwałym faktem w mojej rzeczywi- stości-ludzkiej. Ujmuję je - wraz z jego faktyczną koniecznością- w najbłah- szej nawet myśli formułowanej na własny temat. Dokądkolwiek idę, cokolwiek robię, zmieniam jedynie swój dystans wobec innego-jako-przedmiotu, poru- szam się tylko po drogach wiodących ku innemu. Oddalać się, zbliżać się, odkrywać innego rozumianego jako konkretny przedmiot - wszystko to zna- czy tyle, co urzeczywistniać empiryczne wariacje na fundamentalny temat mojego bycia-dla-innego. Wszędzie inny jest dla mnie obecny jako ten, za czyją sprawą staję się przedmiotem. Przy'tym mogę mylić się co do empi- rycznej obecności jakiegoś innego-jako-przedmiotu, który właśnie napotka- łem na swej drodze. Mogę, na przykład, sądzić, że drogą idzie ku mnie Anna, później zaś odkryć, że to zupełnie nieznana mi osoba; jednak fundamentalna obecność Anny dla mnie nie ulega przez to zmianie. Mogę sądzić, że jakiś człowiek śledzi mnie, ukrywając się w półcieniu, a później odkryć, że to tylko pień drzewa, który wziąłem za istotę ludzką; jednak moja fundamentalna obec- ność wobec wszystkich ludzi i obecność wszystkich tych ludzi dla mnie wcale przez to nie uległy zmianie. Bowiem pojawienie sięjakiegoś człowieka jako przedmiotu w obszarze mojego doświadczenia nie jest wcale tym, co uświadamia mi, że w ogóle istnieją ludzie. Moja pewność dotycząca istnienia innego jest niezależna od tych doświadczeń; przeciwnie, to właśnie ona je umożliwia. Tym, co mi się wówczas jawi i co do czego mogę się mylić, nie jest wcale inny ani realna i konkretna więź między mnąi innym; chodzi raczej ten-tu-oto byt, który równie dobrze może reprezentować człowieka jako przedmiot, jak i go nie reprezentować. Prawdopodobne są jedynie odległość realna bliskość innego, a to znaczy, że nie wzbudza wątpliwości ani jego przedmiotowy charakter, ani jego przynależność do świata, który odsłania się za moją sprawą; dzieje się tak po prostu o tyle, o ile przez samo swoje poja- wienie się sprawiam, że pojawia się również i inny. Tyle tylko, że ta przed- miotowość innego rozpływa się w świecie, przybierając postać „kogoś inne- go gdzieś w świecie". Inny-jako-przedmiot, jest czymś pewnym jako zjawisko korelatywne do uświadomienia sobie przeze mnie własnej podmiotowości. Nigdy jednak nie jest pewne, że inny faktycznie jest akurat tym przedmiotem. I podobnie taki fundamentalny fakt, jak moje bycie-przedmiotem dla jakiegoś podmiotu, to oczywistość tego samego typu, co oczywistość refleksyjna, odnosząca się do mnie jako podmiotu. Nie jest jednak wcale oczywisty ten fakt, że dokładnie w tym momencie i dla tego konkretnego innego odrywam się i w pewien sposób wyróżniam jako ten-tu-oto byt na tle świata, miast pozostać raczej zatopionym w niezróżnicowaniu jakiegoś tła. Niewątpliwie dla jakiegoś Niemca, kimkolwiek by był, istnieję obecnie jako przedmiot. Czy jednak istnieję w charakterze Europejczyka, Francuza, paryżanina-jako wto- piony w te zbiorowości w ich całkowitym niezróżnicowaniu, czy raczej ist- nieję jako ten oto konkretny paryżanin, wokół którego nagłe organizuje się ludność Paryża i społeczność francuska, aby posłużyć mu za tło? W tej kwe- stii zawsze będę mógł uzyskać jedynie prawdopodobne poznanie, nawet gdy- by mogło ono być nieskończenie prawdopodobne. Możemy teraz uchwycić naturę spojrzenia: w każdym spojrzeniu mamy do czynienia z ukazaniem sięjakiegoś innego-jako-przedmiotu, i to ukazaniem sięjako konkretnej i prawdopodobnej obecności w moim polu postrzeżenia. Przy okazji pewnych postaw i zachowań tego innego determinuję samego siebie do dostrzegania swojego „bycia-ujrżanym", na przykład poprzez do- świadczenie wstydu, trwogi etc. To „bycie-ujrzanym" przedstawia się jako zwykłe prawdopodobieństwo, że jestem teraz konkretnym tym-tu-oto. Swój sens i samą swoją probabilistyczną naturę takie prawdopodobieństwo może czerpać wyłącznie z fundamentalnej pewności, że inny jest zawsze dla mnie 1 Ściśle rzecz biorąc, Sartre pisze tak: ily a (des) consciences pour ąuij 'existe. Następnie wyjaśnia, dlaczego nieokreślony rodzajnik «des» umieszcza w nawiasie. To objaśnienie - w nieco skorygowanej postaci, wynikającej z niemożności dokładnego oddania po pol- sku tego językowego zabiegu i 2 przyjętego w związku z tym rozwiązania substytucyj- nego - zawiera się w kolejnym zdaniu tłumaczonego tekstu. Skoro -jak się okazuje - główną troską Sartre'a jest to, by w żaden sposób (na przykład poprzez rodzajnik wska- zujący na liczbę mnogą) na innego rozumianego jako podmiot nie narzucać jednoznacz- nych wyobrażeń ilościowych, zwłaszcza wyobrażenia wielości, wobec tego w tłuma- czeniu uwzględniono zastrzeżenie Sartre'a, nadając wskazanemu zdaniu postać alterna- tywną, dopuszczającą zarówno mnogość, jak i pojedynczość w wyobrażeniu innego (przyp. tłum.). obecny o tyle, o ile ja sam zawsze jestem dla innego. Jako przedmiot dla wszystkich innych żyjących ludzi, rzucony na arenę i wystawiony na miliony spojrzeń, a przy tym miliony razy wymykający się samemu sobie, konkretnie urzeczywistniam doświadczenie swojej ludzkiej kondycji. Czynię to przy oka- zji pojawienia się w moim świecie jakiegoś przedmiotu, o ile tylko ów przedmiot wskazuje mi, że ja sam prawdopodobnie dla jakiejś świadomości jestem teraz przedmiotem z racji bycia dla niej tym-tu-oto odróżnionym bytem. Ten cało- ściowy fenomen nazywamy spojrzeniem. Każde spojrzenie sprawia, że kon- kretnie - wraz z niepowątpiewalną pewnością cogito - doświadczamy tego, że istniejemy dla wszystkich żyjących ludzi, a to znaczy, że jest świadomość, dla której istnieję, czy też są świadomości, dla których istnieję1. Trzeba tak to zapisać, aby zaznaczyć, iż inny-jako-podmiot obecny dla mnie w tym spoj- rzeniu nie jest dany w postaci wielości, podobnie zresztą jak nie jest dany jako jedność (z wyjątkiem swojego konkretnego odniesienia do jakiegoś jednego innego, rozumianego jako konkretny, pojedynczy przedmiot). Istotnie, wie- lość przynależy tylko do przedmiotów i nawiedza byt za sprawą pojawienia sięjakiegoś ,,światowiącego" czy też ustanawiającego świat [mondifiant] bytu- -dla-siebie. Bycie-ujrzanym, które sprawia, że wyłania się dla nas podmiot czy też wyłaniają się dla nas podmioty, stawia nas w obecności pewnej rze- czywistości niepoliczonej, niewyrażonej liczbowo [non nombree]. Natomiast odkąd patrzę na tych, którzy patrzą na mnie, inne świadomości oddzielają się i zamykają w wielości. Z drugiej strony, jeśli - odrywając się od spojrzenia jako sposobności do konkretnego przeżycia - staram się niejako w próżni po- myśleć nieskończone niezróżnicowanie ludzkiej obecności i scalić je w poję- ciu nieskończonego podmiotu, to uzyskuję jakieś czysto formalne pojęcie, odnoszące się do nieskończonej serii mistycznych doświadczeń obecności innego - pojęcie Boga jako nieskończonego i wszechobecnego podmiotu, dla którego istnieję. Lecz oba te uprzedmiotowienia - zarówno to konkretne i wyli- czające, jak i to abstrakcyjne i scalające - rozmijają się z doświadczaną rze- czywistością, to znaczy z przedliczbową, poprzedzającą liczenie obecnością innego. Prosta obserwacja, którą każdy może przeprowadzić, skonkretyzuje nieco powyższe uwagi: jeśli zdarza się nam występować publicznie, aby na przykład zagrać rolę na scenie albo wygłosić wykład, to nie tracimy wciąż z oczu tego, że jesteśmy widziani, i wykonujemy cały zespół czynności, jakie zwykliśmy czynić w obecności czyjegoś spojrzenia. Co więcej, próbujemy ukonstytuować pewien byt i pewną przedmiotową całość dla tego spojrzenia. Ale spojrzenia nie przeliczamy. Dopóki mówimy i jesteśmy skoncentrowani wyłącznie na myślach, które chcemy przedstawić i rozwinąć, dopóty obec- ność innego pozostaje czymś niezróżnicowanym, niewyodrębnionym. Było- by fałszem jej scalenie czy też ujednolicenie pod szyldem „szkolnej klasy", „audytorium" etc. W rzeczywistości nie uświadamiamy sobie wtedy jakiegoś jednostkowego, konkretnego bytu, który miałby świadomość kolektywną. To tylko obrazy, na które post factum będziemy przekładać nasze doświad- czenie, choć po większej części owe obrazy będą je wypaczać. Tak samo jednak nie postrzegamy spojrzenia zwielokrotnionego. Chodzi raczej o jakąś nieuchwytną, ulotną, a przy tym wszechobecną rzeczywistość, która stawia przed nami nasze ,ja" niewyjawione i z nami współpracuje w tworzeniu tego , ja", które się nam wymyka. Jeżeli natomiast chcę sprawdzić, czy moja myśl została dobrze zrozumiana, i jeżeli to ja z kolei spojrzę na słuchaczy, to od razu zobaczę, że pojawiają się jakieś mniej czy bardziej liczne głowy i oczy. Obiek- tywizując się, nabierając przedmiotowego charakteru, przedliczbową rzeczy- wistość innego rozpadła się i zwielokrotniła. Tym samym jednak zniknęło również spojrzenie. Właśnie dla tej przedliczbowej i konkretnej rzeczywisto- ści - w znacznie większym stopniu niż dla stanu nieautentyczności rzeczywi- stości-ludzkiej - należy zarezerwować wyrażenie „się". Gdziekolwiek jestem, nieustannie patrzy się na mnie. To „się" nigdy niejest ujmowane jako przed- miot, jako że natychmiast się rozpada. A zatem spojrzenie naprowadziło nas na ślad naszego bytu-dla-innego i odsłoniło nam niepowątpiewalne istnienie tego innego, dla którego jesteśmy. Jednak dalej nie może nas doprowadzić. Musimy teraz zbadać tę podstawową relację między moim „ja" i innym, która się odsłoniła przed nami. Albo - jeśli kto woli - musimy teraz wydobyć na jaw i tematycznie utrwalić wszystko to, co zawiera się w granicach tej pierwotnej relacji, a następnie postawić sobie pytanie, czym jest byt tego bytu-dla-innego. Motywem, który nam pomoże w naszym zadaniu, a przy tym wyłania się już z naszych wcześniejszych obserwacji, niech będzie to, że byt-dla-innego nie jest ontologiczną strukturą bytu-dla-siebie. Istotnie, nie możemy myśleć tym, by byt-dła-innego - jako konsekwencję pewnej zasady - wyprowadzić z bytu-dla-siebie, ani też o tym, by postąpić odwrotnie, to znaczy byt-dla- -siebie wyprowadzić z bytu-dla-innego. Owszem, nasza rzeczywistość-ludz- ka niewątpliwie domaga się tego, by równocześnie być bytem-dla siebie i by- tem-dla-innego, lecz nasze obecne dociekania nie zmierzają do zbudowania jakiejś antropologii. Być może nie da się nawet pomyśleć bytu-dla-siebie, któ- ry byłby całkowicie wolny od jakiegokolwiek bycia-dla-innego, i istniał, na- wet nie podejrzewając tego, że może być przedmiotem. Taki byt-dla-siebie po prostu nie byłby „człowiekiem". Cogito odsłania tu nam po prostu faktyczną konieczność: jest tak - i to nie ulega wątpliwości - że nasz byt w związku ze swoim byciem-dla-siebie jest również bytem-dla-mnego. Byt odsłaniający się przed świadomością refleksyjnąjest bytem-dla-siebie-a-zarazem-dla-innego. Kartezjańskie cogito jedynie stwierdza absolutną prawdziwość pewnego fak- tu, a mianowicie faktu mojego istnienia. Tak samo to nieco szerzej rozumiane cogito, którym się tu posługujemy, odsłania nam jako fakt istnienie innego moje dla niego istnienie. To wszystko, co możemy powiedzieć. Mój byt-dla- -irmego - jako pojawienie się mojej świadomości w bycie - ma zatem charak- ter absolutnego wydarzenia. Ponieważ zaś to wydarzenie jest uhistorycznie- niem czy też wpisaniem się w dziejowość [historialisation] - skoro jako obecność dla innego zyskuję wymiar czasowy [je me temporalise] - a zara- zem jest warunkiem wszelkiej dziejowości, to nazwiemy je uhistorycznieniem przedhistorycznym bądź poprzedzającym dzieje wpisaniem w dziejowość. I właśnie w tym charakterze, w charakterze poprzedzającego dzieje uczaso- wienia równoczesności, będziemy tu rozpatrywać wspomniane wydarzenie. Przedhistoryczności nie będziemy rozumieć tak, iż miałaby ona być w jakimś wcześniejszym czasie niż historia, bo takie ujęcie nie miałoby żadnego sensu. Będziemy ją raczej rozumieć tak, iż ma ona udział w tym pierwotnym uczaso- wieniu, które zyskuje wymiar dziejowy właśnie przez to, że dzieje umożliwia. Będziemy badać byt-dla-innego właśnie jako fakt, i to fakt pierwotny i nie- ustający, nie zaś jako istotową konieczność. Uprzednio dostrzegliśmy różnicę, oddzielającą negację „od wewnątrz" od negacji zewnętrznej. W szczególności zauważyliśmy, iż podstawą wszelkiego poznania pewnego określonego bytu jest pierwotna relacja, za której sprawą w samym swoim wyłanianiu się byt-dla-siebie ma być w charakterze tego, kto niejest tamtym właśnie bytem. Negacja urzeczywistniana przez byt-dla- -siebie jest zatem negacją „od wewnątrz". Byt-dla-siebie urzeczywistnia się w sposób całkowicie wolny; co więcej, jest wspomnianą negacją o tyle, o ile wybiera siebie jako pewną skończoność. Jednak nierozerwalnie wiąże go ona z bytem, którym niejest. Moglibyśmy zatem napisać, że byt-dla-siebie o tyle obejmuje w swoim byciu byt przedmiotu, którym nie jest, o ile w tym byciu chodzi mu o samego siebie jako niebędącego tamtym właśnie bytem. Bez istot- nych zmian można odnieść te uwagi do pierwotnej relacji między bytem-dla- -siebie i innym. Jeśli w ogóle jest jakiś inny, to przede wszystkim muszę być tym, kto innym nie jest, i właśnie w samej tej negacji, dokonywanej przeze mnie w odniesieniu do samego siebie, czynię siebie bytem, zaś inny wyłania sięjako inny. Ta negacja, która konstytuuje mój byt i - jak powiada Hegel - sprawia, że jawię sięjako Tożsamy wobec Innego, w dziedzinie nietetycznej sobości [/ 'ipseite non-thetique] konstytuuje mnie w charakterze mojego włas- nego ,ja". Należy to rozumieć nie tak, że jakieś ,ja" zaczyna zamieszkiwać naszą świadomość, ale raczej tak, że wspomniana sobość umacnia się, gdy wyłania sięjako negacja jakiejś innej sobości. To umocnienie jest pozytywnie postrzegane jako dokonywany przez sobość nieustanny wybór samej siebie jako tej samej sobości, i to właśnie jako sobości. Da się pomyśleć byt-dla- -siebie, który miałby być sobością [soi], nie będąc swoim własnym, ja". Byt- -dla-siebie, którym jestem ja sam, ma być po prostu tym, czym jest: odrzuce- niem innego, czyli swoim własnym „ja". Posługując się sformułowaniami sto- sowanymi w odniesieniu do poznania „Nie-ja" w ogóle, możemy więc powiedzieć, iż byt-dla-siebie jako sobość [soi-meme] o tyle obejmuje w swo- im byciu byt innego, o ile w tym byciu chodzi mu o siebie samego jako niebę- dącego innym. Innymi słowy, aby świadomość mogła nie być innym, i aby w konsekwencji jakiś inny mógł „być dany" tak, by to „niebycie" - stanowią- ce warunek własnego, ja" - nie było tylko i wyłącznie przedmiotem konstata- cji jakiegoś świadka, jakiejś „osoby trzeciej" [troisieme homme], sama świa- domość spontanicznie winna być tym niebyciem. Winna swobodnie uwolnić się i oderwać od innego, wybierając siebie jako specyficzny niebyt-to, co po prostu inne niż inny; w ten sposób odnajdzie siebie i zespoli się ze sobą w swoim własnym ,ja". Samo to odrywanie się, które jest byciem bytu-dla- -siebie, sprawia, że dany jest jakiś inny. Nie znaczy to wcale, że nadaje innemu byt; nadaje mu po prostu samo „bycie innym", czyli istotny warunek „bycia danym". Wynika stąd samo przez się, iż w odniesieniu do bytu-dla-siebie spo- sób bycia-tym-kto-nie-jest-innym całkowicie przeniknięty jest nicością. Byt- -dla-siebie jest tym, kto nie jest innym, i to właśnie na nicościujący sposób odbicia-odbijającego [ręfJet-refletant]. Niebycie innym nigdy nie jest dane, lecz nieustannie jest wybierane w ciągłym powstawaniu na nowo. Świado- mość może nie być innym tylko o tyle, o ile jest świadomością własnego „ja" jako niebędącego innym. Dlatego negacja „od wewnątrz"-tak tu, jak w przy- padku obecności wobec świata - jest jednoczącą i scalającą więzią bytową. Wszędzie, z każdej strony, inny musi być obecny dla świadomości, a nawet musi ją całą przenikać, aby świadomość - właśnie nie będąc niczym - mogła się wymykać temu innemu, który zagraża jej przez to, że ją niejako oblepia. Gdyby nagle okazało się, że świadomość jest czymś, to rozróżnienie między własnym „ja" i innym znikłoby w jakimś kompletnym niezróżnicowaniu. Tyle tylko, że ten opis winien zawierać istotne uzupełnienie, które rady- kalnie zmieni jego sens. W istocie, kiedy świadomość urzeczywistniała się jako niebędąca takim czy innym czymś w świecie, to ten negatywny stosunek nie był wzajemny: rozpatrywane tu coś nie czyniło się niebyciem świadomo- ści. To ona w nim i za jego pośrednictwem determinowała się do tego, by nim nie być, lecz samo-to coś w odniesieniu do niej pozostawało w zwykłej relacji obojętnej zewnętrzności. Faktycznie, zachowywało ono swoją swoją naturę bytu-w-sobie i właśnie jako byt-w-sobie odsłaniało się przed świadomością w samej negacji, poprzez którą czynił się bytem byt-dla-siebie, kiedy w odnie- sieniu do siebie zaprzeczał, by był bytem-w-sobie. Natomiast gdy chodzi o innego, to relacja negacji „od wewnątrz" jest relacją wzajemną. Byt, którym świadomość ma nie być, sam określa się jako byt, który ma nie być tą świa- domością. To znaczy, że uprzednio, w trakcie postrzegania czegoś w świecie, świadomość różniła się od tego czegoś nie tylko swoją własną, jednostkową odrębnością, ale i swoim sposobem bycia. Była bytem-dla-siebie w odniesie- niu do bytu-w-sobie. Natomiast w przypadku wyłaniania się innego, w żad- nym razie nie różni się od niego co do swojego sposobu bycia. Inny jest tym, czym jest i ona: jest bytem-dla-siebie i świadomością, odsyła do możliwości, które sąjego własnymi możliwościami, a wreszcie jest własnym ,ja" poprzez wykluczenie innego. Nie może być mowy o przeciwstawieniu się innemu przez zwykłe określenie ilościowe, czyli odrębność numeryczną. Nie ma tu dwóch albo więcej świadomości: w istocie, wyliczanie zakłada jakiegoś ze- wnętrznego świadka, i jest tylko i wyłącznie konstatacją relacji zewnętrzno- ści. Wobec bytu-dla-siebie inny może istnieć jedynie w spontanicznej negacji, poprzedzającej liczenie. Dla świadomości inny istnieje tylko jako sobość nie- uznana [soi-meme refuse] czy wręcz odrzucona. Lecz właśnie dlatego, że inny jest własnym ,ja", o tyle tylko może być dla mnie sobością [soi-meme] przeze mnie odrzuconą, o ile sam jest sobością [soi-meme], która mnie odrzu- ca. Nie mogę ani uchwycić, ani pojąć świadomości, która mnie wcale nie dostrzega. Jedyną świadomością, która w żaden sposób mnie nie ujmuje ani nie odrzuca, i którą ja sam mogę przy tym pojąć, jest moja własna świado- mość, nie zaś jakaś świadomość wyodrębniona gdzieś w świecie. Dlatego inny, którego uznaję po to, by odrzucić tę ewentualność, że nim jestem, to przede wszystkim ten, wobec kogo istnieje mój byt-dla siebie. Ten. kim sta- ram się nie być, nie tylko nie jest mną w tym sensie, że go w odniesieniu do siebie kwestionuję, ale także w tym sensie, że tworzę siebie właśnie lak, by nie być tym bytem, który tworzy siebie tak, aby nie być mną. Tyle tylko, że ta podwójna negacja jest w pewnym sensie autodestrukcyjna: albo jest tak, że faktycznie tworzę siebie tak, iż nie j estem pewnym by tern, i wtedy j est on dla mnie przedmiotem, ja zaś tracę dla niego swój przedmiotowy charakter. W tym przypadku inny przestaje być innym „ja", to znaczy podmiotem, który mnie uprzedmiotawia poprzez odmowę bycia mną. Albo jest tak, iż ów byt jest naprawdę innym i tworzy się tak, że niejest mną, lecz w tym przypadku to ja staję się dla niego przedmiotem, on zaś traci swój własny przedmiotowy cha- rakter. A zatem inny źródłowo jest jakimś ,,nie-ja"~rozumianym-nieprzedmio- towo. Jakiekolwiek by były późniejsze rozwinięcia dialektyki innego, jeśli inny pierwotnie musi być innym, to jest on tym, kto z samej zasady nie może się odsłonić w samym tym wyłanianiu się, poprzez które zaprzeczam temu, bym miał być nim. W tym sensie moja podstawowa negacja nie może być bezpo- średnia, bowiem nie ma niczego, do czego mogłaby się odnosić. To, czym ostatecznie być odmawiam, nie może być niczym innym niż tą odmową bycia mną, poprzez którą inny czyni mnie przedmiotem. Albo - jeśli kto woli - odrzucam swoje Ja" odrzucone, określam samego siebie jako własne Ja" poprzez odrzucenie „ja" odrzuconego. W samym tym wyłanianiu się, poprzez które odrywam się od innego, traktuję to Ja" odrzucone jako „ja" wyobco- wane. Już przez to samo jednak uznaję i potwierdzam nie tylko innego, ale i istnienie mojego Ja"-dla-innego. To znaczy, że w istocie nie mogę nie być innym, jeśli nie przyjmuję mojego bycia przedmiotem dla innego. Zniknięcie „ja" wyobcowanego pociągnęłoby za sobą zniknięcie innego wskutek rozpa- du mojego własnego Ja". Wymykam się innemu, pozostawiając mu swoje „ja" wyobcowane. Ponieważ jednak wybieram siebie jako oderwanie się od innego, to wyobcowane Ja" przyjmuję i uznaję za swoje. Za sprawą swojej istotowej struktury, moje oderwanie się od innego, to znaczy moje własne Ja", jest przyjęciem za swoje tego „ja", które inny odrzuca. W gruncie rzeczy jest ono tylko tym, i niczym więcej. To wyobcowane i odrzucone Ja" jest więc moją więzią z innym, a równocześnie jest symbolem naszego absolutne- go oddzielenia. Faktycznie, dopóki jestem tym, kto przez potwierdzenie włas- nej sobości sprawia, że jest dany jakiś inny, dopóty przedmiotowo rozumiane „ja" jest moje i dopominam się o nie, jako że oddzielenie mojego Ja" i innego nigdy nie jest po prostu dane, i nieustannie w swoim bycie jestem za nie odpowiedzialny O ile jednak inny jest współodpowiedzialny za nasze pierwot- ne oddzielenie, o tyle to Ja" mi się wymyka, ponieważ inny tworzy siebie tak, aby tym Ja" nie być. Dlatego dopominam się o to Ja", które mi się wymyka, jako o coś swojego i będącego dla mnie. A ponieważ tworzę siebie tak, aby nie być innym - jako że inny jest spontanicznością tego samego rodzaju, co moja spontaniczność - wobec tego dopominam się o to , ja" rozumiane przed- miotowo właśnie dlatego, że jest tym ,ja", które mi się wymyka. „Ja"-jako- przedmiot jest tym ,ja", którym jestem, w tej właśnie mierze, w jakiej mi się wymyka. Natomiast odmówiłbym uznania go za swoje, gdyby mogło być zbieżne ze mną w czystej sobości. A zatem mój byt-dla-innego, to znaczy moje ,,ja"-jako-przedmiot, nie jest jakimś obrazem oderwanym ode mnie i we- getującym w cudzej świadomości. Przeciwnie, jest bytem jak najbardziej real- nym, moim bytem - warunkiem mojej sobości w stosunku do innego i sobo- ści innego w stosunku do mnie. Jest moim bytem-na-zewnątrz: nie tyle jakimś bytem narzuconym i biernie znoszonym, który sam pochodziłby z zewnątrz, ile zewnętrznościąprzyjętą i uznaną za moją własną zewnętrzność. W istocie, o tyle mogę zaprzeczyć temu, że moje ,ja" jest innym, o ile sam inny jest podmiotem. Gdybym bezpośrednio odrzucił innego jako zwykły przedmiot - to znaczyjako istniejącego w obrębie świata, odrzuciłbym nie innego, ale jakiś przedmiot, który z samej zasady nie miałby nic wspólnego z podmiotowością. Byłbym wówczas zupełnie bezbronny wobec całkowitego utożsamienia mnie z innym z tego powodu, że nie byłem uważny w odniesieniu do prawdziwej domeny innego, to znaczy w odniesieniu do podmiotowości, którąjest i moją domeną. Mogę trzymać innego na odległość, mogę zachowywać dystans, jedynie wtedy, gdy zgadzam się na jakąś granicę dla mojej podmiotowości. Lecz ta granica nie może być przeze mnie ani ustanowiona, ani nawet pomy- ślana, jako że ja sam nie mogę siebie ograniczyć, jeżeli nie jestem skończoną całością. Z drugiej strony, wedle słów Spinozy, myślenie może być ograni- czone jedynie przez myślenie. Świadomość może być ograniczona jedynie przez świadomość. Moje, ja"-jako-przedmiot jest zatem granicą między dwie- ma świadomościami o tyle, o ile jest ona tworzona przez świadomość ograni- czającą, a przyjmowana przez świadomość ograniczaną. Musimy to rozu- mieć zgodnie z dwoma sensami terminu „granica". Od strony tego, co ograniczające, granica w istocie jest ujmowana jako treść, która mnie obej- muje i otacza, jako pewnego rodzaju próżniowa otulina [ie manchon de vide], która mnie w całości ogarnia, wyłączając mnie z gry. Od strony tego, co ograniczane, dla każdego fenomenu sobości [ipseite] granica jest czymś ta- kim, jak granica matematyczna dla ciągu, który ku niej zmierza, lecz nigdy jej osiąga. W stosunku do swej granicy, każdy byt, którym mam być, jest ni- czym asymptotyczna krzywa względem prostej. Dlatego jestem całością po- zbawioną całościowego charakteru i niedookreśloną [une totalite detotalisee et indefinie], zawartą w skończonej całości, która ją z pewnej odległości ota- cza. Tą otaczającą całością jestem poza sobą, nie mogąc jej nigdy ani urze- czywistnić, ani nawet dosięgnąć. Dobre wyobrażenie moich wysiłków, zmie- rzających do uchwycenia samego siebie, a zarazem ich daremności, stanowić by mogła kula, o której mówi Poincare. Temperatura tej kuli maleje w miarę posuwania się odjej środka ku powierzchni. Istoty żywe zaczynają swój ruch od środka i usiłują dotrzeć aż do powierzchni kuli, Jednak obniżanie się tem- peratury powoduje ich ciągłe kurczenie się, tak iż w miarę zbliżania się do celu narasta tendencja, która sprawia, że stają się nieskończenie spłaszczone i małe. Z tego właśnie powodu od wspomnianego celu, czyli powierzchni kuli. musi je oddzielać nieskończona odległość1. Lecz ta nieosiągalna dla mnie granica, którą jest moje ,ja"-jako-przedmiot, wcale me jest bytem idealnym; przeciw- nie, jest bytem jak najbardziej rzeczywistym, ów byt nie jest bytem-w-sobie, bo nie powstał w zwykłej relacji obojętnej zewnętrzności. Ale nie jest również bytem-dla-siebie, bo nie jest bytem, którym mam być, nicościując samego siebie. Ściśle rzecz biorąc, jest moim bytem-dta-innego, bytem rozdartym między dwiema negacjami o przeciwnym pochodzeniu i odwrotnym znacze- niu. Inny bowiem nie jest tym „ja", którego ma intuicję, ja zaś nie mam intu- icji tego „ja", którym jestem. Jednak to ,ja" - przez jednego wytworzone, a przez drugiego przyjęte - swoją absolutną realność wywodzi z tego, że jest jedynym możliwym oddzieleniem dwóch bytów całkowicie takich samych co do swojego sposobu bycia, i to takich, że są dla siebie nawzajem bezpośred- nio obecne. Skoro bowiem tyłko świadomość może ograniczać inną świado- mość, to między wspomnianymi bytami nie może być żadnego określenia pośredniego. Wychodząc od tej obecności dla mnie innego jako podmiotu - w przed- miotowości, uznanej przeze mnie za własną, i niejako za jej sprawą- możemy zrozumieć uprzedmiotowienie innego jako drugi moment mojego odniesienia do innego. Istotnie, obecność innego po drugiej stronie mojej niewyjawionej granicy może posłużyć jako czynnik pobudzający dla mojego ponownego uchwycenia i uświadomienia sobie własnego „ja" jako posiadającej wolność sobości [ipseite]. O ile najpierw jawi się inny, i o ile w odniesieniu do siebie zaprzeczam, bym miał nim być, o tyle może się on jawić wyłącznie jako inny, to znaczy jako podmiot po drugiej stronie mojej granicy, a zatem jako ten. kto mnie ogranicza. W istocie, nic nie może mnie ograniczać, z wyjątkiem inne- go. Jawi się on zatem jako ten, kto w sposób całkowicie wolny, i w swoim wolnym projektowaniu siebie w stronę swoich własnych możliwości, wyłą- 1 Por. H. Poincare, La science et l'hypothese, Fłammarion, Paris 1902, s. 84-85 (polski prze- kład: Nauka i hipoteza, tłum. M.H. Horwitz, Warszawa - Lwów 1908). Sartre parafrazuje to, co Poincare wyraźnie traktuje jako eksperyment myślowy (przyp. tłum.). cza mnie z gry i pozbawia mnie mojej transcendencji, odmawiając „wzięcia razem udziału" (w sensie niemieckiego wyrażenia: mit-machen). Dlatego z dwóch negacji pierwotnie mogę uchwycić wyłącznie tę, za którą nie jestem odpo- wiedzialny, to znaczy tę, która dosięga mnie nie za moją sprawą. Jednak już w samym akcie uchwycenia tej negacji wyłania się świadomość siebie jako swojego własnego ,ja". To znaczy, że mogę uzyskać wyraźną świadomość siebie o tyle, o ile jestem również odpowiedzialny za negację innego, którąjest moją własną możliwością. A jest to już ujawnienie i wyrażenie drugiej negacji - tej, która ma swe źródło we mnie, a zwraca się ku innemu. Prawdę powie- dziawszy, ona była tam już wcześniej, lecz przesłonięta przez innego, ponie- waż usunęła się po to, by ukazać innego. Lecz właśnie inny jest bodźcem, ze względu na który pojawia się nowanegacja: bowiem jeśli jest danyjakiś inny, który wyklucza mnie przez to, że traktuje moją transcendencję jako jedynie kontemplowaną, oznacza to tyle, że odrywam się od innego wtedy, gdy przyj- muję i akceptuję swoją granicę. Zaś świadomość tego odrywania się - bądź świadomość bycia tożsamym w odniesieniu do innego - jest świadomością mojej swobodnej spontaniczności. Wykluczam innego już przez samo to od- rywanie się, które innemu oddaje w posiadanie moją granicę. O ile zatem uświadamiam sobie swoje „ja" jako jedną ze swoich swobodnych możliwo- ści, i o ile projektuję siebie w stronę własnego ,ja", aby urzeczywistnić tę swoją sobość [ipseite], o tyle jestem odpowiedzialny za istnienie innego. To ja sprawiam, że danyjesijakiś inny, że nie mamy do czynieniajedynie z niekoń- czącym się odsyłaniem świadomości do siebie samej. A czynię to wszystko poprzez samą afirmację swojej swobodnej spontaniczności. Inny okazuje się więc wykluczony, jako że niebycie nim zależy ode mnie. Tym samym jego transcendencja nie jest już transcendencją, która wykracza poza mnie [me transcende] ku niemu, ale jest transcendencją wyłącznie kontemplowaną, jest czymś po prostu danym jako zamknięty krąg sobości [circuit d'ipseite sim- plemcnt donnę], A ponieważ nie mogę równocześnie urzeczywistniać obu negacji, ta nowa negacja przesłania i skrywa z kolei tę drugą, choć to właśnie tamta byłajej warunkiem. Tnny ukazuje mi się teraz jako obecność zdegrado- wana. W rzeczywistości obaj -1 ja, i inny-jesteśmy współodpowiedzialni za jego istnienie, tyle tylko, że za sprawą dwóch różnych negacji, które są tego rodzaju, iż nie mogę doświadczyć jednej z nich tak, by od razu nie przesłaniała mi ona drugiej. Dlatego inny staje się teraz tym, co ograniczam w samym swoim projektowaniu siebie w stronę nie bycia-innym. Naturalnie, musimy tu zrozumieć, że czynnik pobudzający do dokonania takiego przejścia ma cha- rakter emocjonalny. Nic, na przykład, nie stałoby na przeszkodzie, bym pozo- stał zafascynowany tym, co nieodsłonięte, niewyjawione, wraz z tym wszyst- kim, co jest po drugiej stronie granicy, gdybym właśnie nie doświadczał tego nieodsłoniętego czy też niewyjawionego w przeżyciu lęku, wstydu bądź dumy. Ściśle rzecz biorąc, właśnie emocjonalny charakter owych bodźców uzmys- ławia empiryczną przygodność tych zmian punktów widzenia. Jednak same te uczucia nie są niczym więcej niż naszym sposobem emocjonalnego do- świadczania naszego bycia-dla-innego. W istocie, lęk implikuje to, że jawię się sobie jako zagrożony ze względu na obecność w świecie, anie ze względu na to, że jestem bytem-dla-siebie, który sprawia, że dany jest świat. W obrębie tego świata w niebezpieczeństwie jest przedmiot, którym jestem ja sam. Z po- wodu swej nierozerwalnej bytowej więzi z bytem, którym mam być, wraz ze swoją własną miną ów przedmiot jako taki może pociągnąć za sobą również ruinę bytu-dla-siebie. jakim mam być. Lęk jest zatem odkryciem mojego byru- -jako-przedmiotu, przy sposobności pojawienia się w moim polu postrzeże- niowym jakiegoś innego przedmiotu. To odkrycie odsyła do źródła wszelkie- go lęku. czyli do naznaczonego trwogą odkrycia mojej czystej i zwykłej przedmiotowości. w tym zakresie, w jakim jest ona przekraczana i transcendo- wana przez możliwości niebędące moimi własnymi możliwościami. Wymknę się trwodze wtedy, gdy będę rzutował samego siebie na swoje własne możli- wości, w tym sensie, że będę rozpatrywał swoją przedmiotowość jako nie- substancjalną i nieistotną. Może się to dokonać tylko, jeśli postrzegam samego siebie w tej mierze, w jakiej jestem odpowiedzialny za byt innego. Inny staje się wówczas tym. kim w procesie tworzenia samego siebie staram się nie być. a jego możliwości to możliwości, które sam odrzucam i mogę jedynie kon- templować, a zatem te. które są dla mnie martwymi-możliwościami [mortes- -possibilitćs). Tym samym wykraczam poza swoje własne aktualne możliwo- ści, w tym sensie, iż rozpatruję je jako te możliwości, które zawsze mogą być przekroczone przez możliwości innego. Jednak wykraczam również poza moż- liwości innego, rozpatrując je z punktu widzenia jedynej posiadanej przez nie- go cechy, która nie jest tego rodzaju, że musi być jego własną możliwością, a mianowicie samej cechy bycia innym - o tyle, o ile to ja sprawiam, że jest dany jakiś inny. Wykraczam poza możliwości innego również przez to, iż rozpa- truję je jako możliwości przekroczenia także i mnie, ale takie, które z kolei ja zawsze mogę przekroczyć w stronę nowych możliwości. A zatem za jednym razem, za sprawą swojej świadomości samego siebie jako niewyczerpanego źródła nieskończonych możliwości, odzyskałem swój byt-dla-siebie, a możli- wości innego przekształciłem w martwe-możliwości. nadając im wszystkim charakter tego-co-nieprzeżyte-przeze-mnie, to znaczy tego. co po prostu dane. Podobnie wstyd jest tylko pierwotnym odczuciem, iż swój byt mam na zewnątrz, a to znaczy, że jest on uwikłany w jakiś inny byt i sam w sobie całkowicie bezbronny, oświetlony absolutnym światłem, emanującym z czy- stego podmiotu. Wstyd jest zatem świadomością nieodwołalnego bycia tym, czym byłem zawsze, tyle że niejako „w zawieszeniu", to znaczy na sposób „tego-co-jeszcze-nie" bądź „tego-co-już-nie". Czysty wstyd nie jest odczu- ciem, że jestem takim czy innym przedmiotem, który zasługuje na naganę. Jest raczej odczuciem bycia w ogóle jakimś przedmiotem, to znaczy rozpo- znania i uznania siebie w tym zdegradowanym, zależnym i zastygłym bycie, którym jestem dla innego. Wstyd jest odczuciem pierwotnego upadku: nie / tego powodu, bym miał popełnić taki czy inny występek, lecz z tego jedynie powodu, że „popadłem" czy też „upadłem" w świat, pośród rzeczy, i potrzebuję pośrednictwa innego, aby b\ć tym, czym jestem. Wstydliwość. a w szcze- gólności lęk przed tym, że ktoś mnie zaskoczy wtedy, gdy jestem nagi, to tylko symboliczne konkretyzacje tego pierwotnego wstydu: ciało symbolizuje tu naszą bezbronną przedmiotowość. Ubrać się to tyle, co ukryć swoją przed- miotowość, domagać się prawa patrzenia tak, by nie być widzianym i ujrza- nym, a zatem domagać się prawa do bycia czystym podmiotem. Dlatego biblijnym symbolem upadku - już po grzechu pierworodnym - jest fakt. iż Adam i Ewa „poznali, że są nadzy". Reakcja na wstyd będzie polegała właśnie na tym, by uchwycić jako przedmiot tego, kto ujmował moją własną przed- miotowość. Istotnie, z chwilą, gdy inny ukazuje mi sięjako przedmiot, jego podmiotowość staje się zwykłą cechą rozważanego przedmiotu. W ten spo- sób podmiotowość się degraduje i określajako „zespół przedmiotowych właś- ciwości, które z samej zasady są przede mną ukryte". Inny-jako-przedmiot „ma" jakąś podmiotowość, tak jak ta przepastna skrzynia ma „jakieś wnę- trze". Tym samym odzyskuję samego siebie: nie mogę przecież być przedmio- tem dla jakiegoś przedmiotu. Wcale nie przeczę temu, iż inny pozostaje w relacji ze mną poprzez swoje „wnętrze". Jednak jego odnosząca się do mnie świadomość - będąc świadomością-jako-przedmiotem - jawi mi się jako zwykła, pozbawiona mocy sprawczej immanencja. Jest ona jedną spo- śród wielu innych właściwości wspomnianego „wnętrza", czymś porówny- walnym do czułej kliszy w aparacie fotograficznym. O ile to ja sprawiam, że jest dany jakiś inny, o tyle ujmuję samego siebie jako swobodne, nieuwarun- kowane źródło odnoszącego się do mnie poznania, jakim dysponuje inny. Inny natomiast jawi mi się jako naznaczony w swoim bycie przez to posiadane przez siebie poznanie mojego bytu o tyle, o ile nadałem mu charakter bycia innym. To poznanie przybiera wówczas charakter subiektywny, w nowym rozumieniu „tego, co relatywne" czy też „tego, co odniesione" [de <>\. Samo istnienie i użycie tej formy gramatycznej odsyła nieuchronnie do realnego doświadczenia Mit- ' Tc konstatacje nic wykluczają możliwości istnienia moralności wyzwolenia i zdrowia, które muszą jednak być osiągnięte u kresu radykalnej konwersji, o której nie możemy tutaj mówić. 1 FormułąyZażws vocis miał się posłużyć Roscelin z Compićgne (XI w.), zwolennik jednego z najbardziej skrajnych stanowisk w średniowiecznym sporze o uniwersalia. W tym ujęciu -nazywanym niekiedy nominał izmem, choć bardziej zasługiwałoby na miano wokalizmu czy fonetyzmu - desygnatami pojęć ogólnych są jedynie wydawane przez nas dźwięki, czyli poza emisją głosu nie ma tam żadnej treści, żadnego znaczenia (przyp. tłum.). sein. „My" może być podmiotem i w tej formie jest kojarzone z liczbą mno- gą „ja". I pewne jest, iż paralelizm gramatyki i myśli jest w najlepszym przypadku więcej niż wątpliwy; może nawet należałoby w całości zrewido- wać tę kwestię i zbadać stosunek języka do myśli, nadając mu całkowicie nową formę. Prawdą jest również, że „my" jako podmiot wydaje się niezro- zumiałe, jeśli nie odnosi się do myślenia co najmniej wielości podmiotów, które pojmowałyby się jednocześnie i wzajemnie jako subiektywność, to znaczy jako transcendencja-stranscendowana, a nie jako transcendencja- -transcendowana. Jeśli słowo „my" nie musi być prostym jlatus vocis\ wska- zuje ono pojęcie poddające subsumpcji nieskończoną różnorodność możli- wych doświadczeń. I te doświadczenia wydają się być a priori w sprzecz- ności z moim doświadczeniem bycia-przedmiotem dla innego lub z jego doświadczeniem bycia-przedmiotem dla mnie. W „my" podmiocie nikt nie jest przedmiotem. „My" otacza, łączy w sobie wielość podmiotowości, któ- re rozpoznają się nawzajem jako podmiotowości. Jednakże to rozpoznanie nie jest przedmiotem wyraźnego twierdzenia: to, co jest wyraźnie przedsta- wione, to wspólne działanie lub przedmiot wspólnej percepcji. „My" odpie- ramy atak, „my" przystępujemy do natarcia, „my" skazujemy winnych, „my" oglądamy taki czy inny spektakl. W ten sposób rozpoznanie podmiotowości jest analogiczne do rozpoznania świadomości nietetycznej przez siebie samą: więcej, musi być ono przeprowadzone pochodnie przez świadomość niete- tyczną, której przedmiotem tetycznym jest taki czy inny spektakl świata. Najlepsza egzemplifikacja „my" może być nam dostarczona przez widza przedstawienia teatralnego, którego świadomość wyczerpuje się w ujmo- waniu fikcyjnego spektaklu, w przewidywaniu zdarzeń za pomocą schema- tów antycypacyjnych, w przedstawianiu fikcyjnych bytów jako bohatera, zdrajcę, niewolnicę etc, a który jednakże, w samym wyłonieniu czyniącym go świadomością spektaklu, konstytuuje się nietetycznie jako świadomość bycia współobserwatorem spektaklu. W istocie każdy zna owo niewypowie- dziane zażenowanie, które ogarnia nas w sali w połowie pustej, lub przeciw- nie, ów entuzjazm, który pojawia się i nasila w wypełnionej sali. Zresztąjest pewne, że doświadczenie „my"-jako-podmiotu może objawiać się w do- wolnych okolicznościach. Jestem na tarasie kawiarni: obserwuję innych klien- rów i czuję się obserwowany. Znajdujemy się tutaj w najbardziej banalnym przypadku konfliktu z innym (byt-przedmiot innego dla mnie, mój byt-przed- miot dla innego); Ale oto nagie ma miejsce jakieś zajście uliczne, dochodzi do lekkiego zderzenia pomiędzy rowerem i taksówką. Natychmiast, w tym samym momencie, w którym staje się obserwatorem zdarzenia, doświad- czam siebie nietetycznie jako zaangażowanego w „my". Rywalizacje, błahe konflikty z przeszłości znikły i świadomości, które wypełniają materię ..my", są, dokładnie rzecz ujmując, świadomościami wszystkich klientów; my oglą- damy wydarzenie, my uczestniczymy. To jest ta jednomyślność, którą pe- wien Rzymianin chciał opisać w La Vie unanime lub Le Vin blanc de La Villette\ I oto powróciliśmy do pojęcia Mitsein Heideggera. Czy warto było zatem krytykować je powyżej?2 Wskazujemy jedynie tutaj, że nie mieliśmy zamiaru podawać w wątpli- wość doświadczenia „my". Zatrzymaliśmy się na wskazaniu, że to doświad- czenie nie mogło być fundamentem naszej świadomości innego. W istocie jest jasne, że nie pouafiłaby ona ukonstytuować struktury ontologicznej rze- czywistości-ludzkiej: udowodniliśmy, że istnienie bytu-dla-siebie w środku innych było pierwotnie faktem metafizycznym i przypadkowym. Z drugiej strony jest pewne, że „my" nie jest świadomością int er subiektywną ani by- tem nowym, który przekracza i wiąże swoje części w syntetyczną całość na sposób kolektywnej świadomości socjologów. „My" jest doświadczane przez szczególną świadomość; nie jest konieczne, aby wszyscy klienci znajdujący się na tarasie byli świadomi bycia „my", abym doświadczył siebie jako będą- cego zaangażowanym w „my" z innymi. Znamy banalny schemat dialogu: ,My jesteśmy bardzo niezadowoleni". „Ależ nie, mój drogi, proszę mówić za siebie". To pociąga za sobą istnienie świadomości zwyrodniałych [abberantes] „my"-które jako takie nie różnią się od świadomości jak najbardziej normal- nych. Jeżeli tak jest w istocie, konieczne jest, aby świadomość zdała sobie sprawę ze swojego zaangażowania w „my". Aby inne świadomości, które znajdują się we wspólnocie z nią, były jej dane najpierw w inny sposób; to znaczy na mocy transcendencji-stranscendowanej, lub transcendencji-trans- cendowanej. „My" jest pewnym specjalnym doświadczeniem, które pojawia się w szczególnych przypadkach, na fundamencie bytu-dla-innego w ogóle. Byt-dla-innego poprzedza i ustanawia bycie-wespół-z-innym. 1 Chodzi o powieści Jules'a Romamsa (nieprzetlumaczone na język polski, przyp. red.). - Część III, rozdz. I. Z drugiej strony filozof, który chce badać „my", musi przedsięwziąć pewne środki ostrożności i wiedzieć, o czym mówi. W rzeczywistości nie ma jedynie „my"-jako-podmiotu: gramatyka uczy nas, że istnieje także „my" w formie dopełnienia, to znaczy „my"-jako-przedmiot. Bądź zgodnie z tym, co zostało dotychczas powiedziane, łatwo jest zrozumieć, że „my" z „A/v na nich patrzymy", nie może znajdować się na tej samej płaszczyźnie ontolo- gicznej, co „my" z „Oni na nas patrzą". Nie może chodzić tutaj o subiektyw- ność ąua subiektywność. W zdaniu: „Oni na mnie patrzą" chcę pokazać, że doświadczam siebie jako przedmiotu dla innego, jako .Ja" wyobcowanego. „My" tutaj odsyła do doświadczenia wspólnego hycia-przedmiotem. Tak więc istnieją dwie radykalnie rożne formy doświadczenia „my" i te dwie formy korespondują dokładnie z bytem-oglądającym i z bytem-oglądanym, które konstytuują fundamentalne relacje bytu-dla-siebie z innym. To są owe dwie formy „my", które wypada nam obecnie przestudiować. A) „My"-jako-przedmiot Zaczniemy od badania drugiego z tych doświadczeń: w istocie, łatwiej jest uchwycić jego znaczenie i być może ono będzie nam pomocą dla badania innego. Trzeba najpierw zauważyć, że „my"-jako-przedmiot wrzuca nas w świat; doświadczamy go poprzez wstyd jako wyobcowanie wspólnoto- we. Galernicy dławią się z wściekłości i wstydu, ponieważ piękna i wystro- jona kobieta przychodzi zwiedzić ich statek, widzi ich łachmany, ich robotę i nędzę. Chodzi tu właśnie o wspólny wstyd i wspólne wyobcowanie. Jak więc jest możliwe doświadczenie siebie we wspólnocie z innymi jako przed- miotu? Aby się tego dowiedzieć należy powrócić do fundamentalnych cech naszego bycia-dla-innego. Jak dotąd wzięliśmy pod uwagę prosty przypadek, gdzie jestem sam na- przeciw innego, który jest jeden. W tym przypadku patrzę na niego lub on na mnie patrzy, próbuję przekraczać jego transcendencję, w której doświad- czam swojej transcendencji jako transcendowanej, i odczuwam swoje moż- liwości jako martwe-możliwości. Tworzymy parą i jesteśmy w sytuacji jed- nego w stosunku do drugiego. Ale ta sytuacja posiada obiektywną egzystencję tylko dla jednego lub dla drugiego. Nie ma, w istocie, odwrotności naszej wzajemnej relacji. Nie zdaliśmy sobie jednak w naszym opisie sprawy z fak- tu, iż moja relacja z innym pojawia się na nieskończonym tle mojej relacji i jego relacji z wszystkimi innymi. To znaczy w quasi-całości wszystkich świado- mości. Z samego tego faktu moja relacja z tym innym, którą badałem przed chwilą jako fundament mojego bycia-dla-innego lub relacja innego ze mną mogą - w każdym momencie i według motywów, które interweniują - być doświadczane jako przedmioty dla innych. To jest to, co wyraźnie objawia się w przypadku pojawienia się trzeciego. Załóżmy, na przykład, że inny na mnie patrzy. W tym momencie doświadczam siebie jako całkowicie wyob- cowanego i biorę odpowiedzialność za siebie. Nadchodzi osoba trzecia. Pa- trzy na mnie, doświadczam Ich wspólnotowo jako „Onych" (,,oni"-podmioty) poprzez moje wyobcowanie. To „oni" dąży, jak wiemy, w stronę „się" [Von]. Nie zmienia ono faktu, ja jestem obserwowany, nie wzmacnia - łub wzmacnia nieznacznie moje pierwotne wyobcowanie. Ale jeśli trzeci obserwuje drugiego, który mnie obserwuje, problem staje się bardziej złożony. Mogę, w istocie uchwycić trzeciego nie wprost, ale w innym, który staje się drugim-obser- wowanym (przez trzeciego). Tak więc trzecia transcendencja przekracza trans- cendencję, która mnie przekracza, i przez to przyczynia się do jej osłabienia. Tworzy się tu układ tylko na pozór stabilny i trwały [melastable], który wkrótce ulegnie rozbiciu, czy to dlatego, że przyłączam się do trzeciego, aby obserwo- wać tego drugiego, który przemienia się wówczas w nasz przedmiot (i w tym przypadku doświadczam jakiegoś „my" rozumianego jako podmiot, o czym powiemy później), czy to dlatego, że patrzę na trzeciego i w ten sposób prze- kraczam tę trzecią transcendencję, która z kolei przekracza drugiego. W tym przypadku trzeci staje się przedmiotem w moim świecie, jego możliwości są martwymi-możliwościami, nie potrafiłby on uwolnić mnie od innego. Tym- czasem patrzy on na innego, który na mnie patrzy. Pociąga to za sobą sytuację, którą nazwiemy niezdeterminowaną i nierozstrzygającą, ponieważ jestem przedmiotem dla drugiego, który jest przedmiotem dla trzeciego, a ten z kolei jest przedmiotem dla mnie. Jedynie wolność, opierając się na jednym z tych stosunków, może nadać strukturę omawianej sytuacji. Ale może się też zdarzyć, że trzeci patrzy na drugiego, na którego ja patrzą. W tym przypadku mogę obserwować ich obu i w ten sposób rozbroić spojrzenie trzeciego. Trzeci i drugi pojawią się przede mną jako przedmioty- Oni. Mogę także uchwycić na drugim spojrzenie trzeciego w znaczeniu, w którym nie widząc trzeciego, pojmuję na podstawie zachowań drugiego, że zdaje sobie on sprawę z bycia obserwowanym. W tym przypadku do- świadczam na innym i dpropos innego transcendencji-stranscendowanej trze- ciego. Doświadczam jej jako radykalnego i absolutnego wyobcowania inne- go. Ucieka on z mojego świata; już do mnie nie należy, jest przedmiotem dla innej transcendencji. Nie traci on więc swojego charakteru przedmiotu, ale staje się dwuznaczny; wymyka mi się nie poprzez swoją własną transcen- dencję, ale poprzez transcendencję trzeciego. Cokolwiek mógłbym obecnie dowiedzieć się od niego i na jego temat, to on pozostaje zawsze inny; tym bardziej inny, im więcej jest innych, aby go spostrzec i pomyśleć. Aby na nowo przywłaszczyć sobie drugiego, trzeba abym patrzy! na trzeciego i abym nadał mu przedmiotowość. Z jednej strony nie zawsze jest to możliwe, ale z drugiej trzeci sam może być obserwowany przez innych trzecich, to zna- czy może być w nieokreślony sposób inny od tego, co widzę. Wypływa z tego pierwotna kruchość innego-jako-przedmiotu i niekończący się bieg bytu- -dla-siebie, który próbuje przywłaszczyć sobie na nowo ową obiektywność. Jest to powód, jak widzieliśmy, dla którego kochankowie się izolują. Mogę doświadczyć siebie jako obserwowanego przez trzeciego, podczas gdy pa- trzę na drugiego. W tym przypadku doświadczam mojego wyobcowania nie- pozycyjnie w tym samym czasie, w którym zakładam wyobcowanie innego. Moich możliwości posługiwania się innym jak przyrządem doświadczam jako martwych- możliwości, moja transcendencja, która przysposabia się do prze- kraczania innego w stronę moich własnych celów, popada ponownie w trans- cendencję-stranscendowaną. Inny nie staje się z tego powodu podmiotem, ale nie czuje się już upraw- niony do uprzedmiotowienia \l'objcctite\. Staje się on neutralnym; czymś, co jest wyłącznie i jedynie tu i z czym nic nie zrobię. Na przykład byłoby tak w przypadku zaskoczenia mnie w trakcie bicia i poniżania słabszego. Poja- wienie się trzeciego ..odrywa mnie"; słaby nie jest już „do pobicia", ani „do upokorzenia", nie jest już niczym więcej jak tylko czystą egzystencją, niczym więcej, nawet już nie „słabym"; lub, jeśli staje się nim na nowo, byłoby to za pośrednictwem trzeciego, dowiem się od trzeciego, że on był słaby („Nie wstyd ci, znęcasz się nad słabszym etc"), cecha słabego będzie mu nadana w moich oczach przez trzeciego; nie będzie ona już częścią mojego świata, ale częścią wszechświata, w którym jestem ze słabym dla trzeciego. To prowadzi nas w końcu do przypadku, który nas zajmuje; jestem zaan- gażowany w konflikt z drugim. Trzeci nadchodzi i ogarnia nas, jednego i dru- giego, swoim spojrzeniem. Doświadczam współzależnie mojego wyobco- wania i mojej przedmiotowości. Jestem na zewnątrz dla innego, jako przedmiot w środku świata, który niejest „mój". Ale inny, którego obserwowałem lub który mnie obserwował, doznaje tej samej modyfikacji i odkrywam tę mody- fikację innego jednocześnie z tą, której sam doświadczam. Drugi jest przed- miotem w środku świata trzeciego. Ta przedmiotowość niejest prostą mo- dyfikacjąjego bytu, która byłaby równoległa do tej przeze mnie doświadczanej, ale dwie przedmiotowości przychodzą do mnie i do drugiego w ogólnej mo- dyfikacji sytuacji, w której jestem i w której znajduje się drugi. Przed poja- wieniem się spojrzenia trzeciego istniała sytuacja ściśle ograniczona przez możliwości drugiego, w której znajdowałem się z powodu narzędzia, oraz sytuacja przeciwna, ściśle ograniczona przez moje własne możliwości, która brafa pod uwagę drugiego. Każda z tych sytuacji była śmiercią drugiego i nie 514 CzęŚĆ III możemy zrozumieć jednej inaczej jak przez uprzedmiotowienie drugiej. W momencie pojawienia się trzeciego, doznaję wyobcowania moich możli- wości i jednocześnie odkrywam, że możliwości drugiego są martwymi-moż- liwościami. Sytuacja nie zanika, ale ucieka poza mój świat i poza świat dru- giego, konstytuuje się ona w środku trzeciego świata w formie obiektywnej: w tym trzecim świecie jest ona widziana, osądzana, przekraczana, używana, ale jednocześnie dochodzi do niwelacji dwóch odwrotnych sytuacji, nie ma już struktury priorytetu, która łączyłaby mnie z innym lub odwrotnie, innego ze mną, ponieważ nasze możliwości są tak samo dla trzeciego martwymi możliwościami. To oznacza, że doświadczam nagle egzystencji w świecie trzeciego, obiektywnej sytuacji-formy, w której inny i ja znajdujemy się z ty- tułu struktur równoważnych i solidarnych. W tej obiektywnej sytuacji kon- flikt nie pojawia się w wyniku swobodnego wyłonienia się naszych transcen- dencji, ale jest on konstatowany i przekraczany przez trzeciego jako to, co dane [un donnę] faktu, który nas definiuje i łączy nas ze sobą. Możliwość, którą posiada drugi, aby mnie uderzyć, jest tą samą możliwością, którą po- siadam ja, żeby się bronić, nie wykluczając się nawzajem, dopełniają się i po- ciągają się za sobą wzajemnie dla trzeciego na zasadzie martwych możliwo- ści, i to jest, dokładnie rzecz ujmując, to, czego doświadczam w zasadzie nietetyczne i bez posiadania na ten temat wiedzy. Tak więc, to czego do- świadczam, to jest byt-na zewnątrz, gdzie jestem zorganizowany z drugim w nierozerwalną i obiektywną całość, całość, w której pierwotnie nie odróż- niam się już od drugiego, ale współuczestniczę, solidarnie z drugim, w jej konstytuowaniu. I w znaczeniu, w którym zasadniczo przyjmuję na siebie mój byt-na zewnątrz dla trzeciego, muszę tak samo przyjąć byt-na zewnątrz drugiego; to, co przyjmuję, jest wspólnotą równoważności, przez którą ist- nieję zaangażowany w formę, w której tworzeniu uczestniczę takjak inny. Jednym słowem, przyjmuję siebie jako zaangażowanego na zewnątrz drugie- go i uznaję innego jako zaangażowanego na zewnątrz mnie. I to owo funda- mentalne wyniesienie zaangażowania, które niosę przed sobą bez uchwyce- nia go, owo wolne rozpoznanie mojej odpowiedzialności jako tej, która zawiera w sobie odpowiedzialność za drugiego, jest doświadczeniem przedmiotu-;;*;'. W ten sposób ,,my"-jako-przedmiot nie jest nigdy/>oz«a/ry, na przykład w sen- sie, w którym refleksja dostarcza nam wiedzy na temat naszego ,ja"; nie jest on też nigdy odczuwany w znaczeniu, w którym uczucie odkrywa przed nami konkretny przedmiot, jak to, co antypatyczne, znienawidzone, przerażające etc. Nie jest on też zwyczajnie doświadczany, gdyż to, co jest doświadczane, jest czystą sytuacją solidarności z innym. „My"-jako-przedmiot odkrywa siebie jedynie przez fakt, że dokonuję wyniesienia tej sytuacji, to znaczy poprzez konieczność, w której znajduję się w środku mojej uznającej wolności [assou- niante], brania na siebie także innego, z powodu wewnętrznej wzajemności sytuacji. Tak więc mogę powiedzieć: „biję się z innym" pod nieobecność Irzeciego. Jednak jak tylko pojawiają się możliwości innego, moje własne niwelują się do martwych-możliwości, a relacja staje się wzajemna i jestem zmuszony stwierdzić, że „się bijemy". W istocie zdanie: „biję go i on mnie bije" byłoby zdecydowanie niewystarczające: tak naprawdę biję go, ponie- waż on mnie bije, i odwrotnie; projekt walki zakiełkował w naszych umys- łach i w oczach trzeciego, scala się on w jeden projekt, wspólny z owym „oni"-jako-przedmiot, który otacza on swoim spojrzeniem i który, co wię- cej, tworzy jednoczącą syntezę owego „oni". Jestem więc ujmowany przez Irzeciego jako integralna część owego „oni", i jako taki muszę siebie uznać. I owo oni przyjęte przez subiektywność jako swój sens-dla-innego staje się „my". Świadomość refleksyjna nie potrafiłaby uchwycić owego „my". Prze- ciwnie, jej pojawienie zbiega się z upadkiem „my"; byt-dla-siebie wydobywa się i ustanawia swoją sobość [ipseite] w stosunku do innych. W istocie trze- ba przyjąć, że pierwotnie przynależność do „my"~jako-przedmiotu jest od- czuwana jako wyobcowanie jeszcze bardziej radykalne od bytu-dla-siebie, ponieważ tenże nie jest już jedynie zmuszony do uznania tego, czym jest dla innego, ale musi także uznać całość tego, czym nie jest, pomimo iż jest jej integralną częścią. W tym sensie „my" jest nagłym doświadczeniem kondycji ludzkiej jako zaangażowanej pomiędzy innymi, w znaczeniu, w którym jest ona obiektywnie stwierdzonym faktem. Chociaż to „my"-jako-przedmiot do- świadczane jest przy okazji konkretnej solidarności i na niej jest skupione (będę zawstydzony właśnie dlatego, że zaskoczono nas w trakcie bójki), to jednak ma znaczenie, które wykracza poza szczególne okoliczności, w jakich jest doświadczane, i zmierza do tego, by objąć moją przedmiotowo rozumianą przynależność do równie przedmiotowo rozumianego zbioru ludzi (z wyłącze- niem czystej świadomości tego trzeciego). A zatem koresponduje ono z do- świadczeniem pewnego upokorzenia i pewnej bezsilności: oto ten, kto do- świadcza siebie jako tworzącego wraz z innymi ludźmi jakieś „my", czuje się przytłoczony i uwięziony pośród nieskończenie wielu obcych istnień; z tego powodu zdaje się radykalnie i nieodwracalnie wyobcowany. Pewne sytuacje wydają się bardziej odpowiednie, aby pojawiło się do- świadczenie „my". W szczególności wspólna praca: w czasie gdy wiele osób doświadcza siebie jako uchwyconych przez trzeciego podczas zgodnego two- rzenia tego samego przedmiotu, sam sens wytworzonego ręcznie przedmio- tu odsyła do wspólnoty wytwarzającej jak do „my". Gest, który wykonuje i który jest oczekiwany poprzez montaż, posiada znaczenie tylko wtedy, gdy 516 uzęsc 111 jest poprzedzony przez gest mojego sąsiada i jeżeli następuje po nim inny gest innego pracownika. Wynika z tego forma „my" łatwiej dostępna, ponie- waż to wymaganie samego przedmiotu i jego potencjalności, tak jak jego współczynnik przeciwności, jest tym, co odsyła do „my"-jako-przedmiotu pracowników. Doświadczamy zatem siebie jako uchwyconych w charakterze „my" poprzez materialny przedmiot „do stworzenia". Materialność stawia pie- częć na naszej solidarnej wspólnocie i pojawiamy sięjako instrumentalna i techniczna dyspozycja środków, z których każdy ma swoje miejsce wyzna- czone przez cel. Ale jeśli pewne sytuacje wydają się w ten sposób empirycznie bardziej odpowiednie do tego, aby pojawiło się „my", nie należy stracić z oczu faktu, iż każda sytuacja ludzka, będąc zaangażowaniem w środku innych, jest doświadczona jako „my" w momencie pojawienia się trzeciego. Jeśli idę ulicą za mężczyzną, którego widzę jedynie od tyłu, mam z nim minimum praktycznej i technicznej relacji, którą możemy ująć. Tymczasem wystar- czy, aby trzeci spojrzał na mnie, spojrzał na drogę, popatrzył na niego, abym został związany z nim w solidarności „my": pewnego lipcowego poranka prze- kraczamy jeden za drugim ulicę Blomet. Istnieje zawsze punkt widzenia, z któ- rego różne byty dla-siebie mogą zostać połączone przez spojrzenie w „my". Wzajemnie, takjak spojrzenie jestjedynie konkretną manifestacją pierwotne- go faktu mojej egzystencji dla innego, tak doświadczam siebie jako istnieją- cego dla innego poza wszystkimi pojedynczymi pojawieniami spojrzenia, tak też do tego, aby doświadczyć siebie jako zjednoczonych na zewnątrz z „my" nie jest konieczne, by konkretne spojrzenie mroziło nas i przeszywało. Wy- starczy, że istnieje całość pozbawiona całościowego charakteru „ludzko- ści", aby jakakolwiek wielość jednostek doświadczyła siebie jako „my" w sto- sunku do całości lub części pozostałych ludzi, aby ci ludzie byli obecni „z krwi i kości" lub aby byli rzeczywiści lub nieobecni. Tak więc mogę zawsze ująć siebie w obecności lub pod nieobecność trzeciego jako czystą sobość [ipseite] lub jako zjednoczonego z „my". To doprowadza nas do pewnych specjalnych „my", w szczególności do tego, które nazywamy „świadomościąklasy". Świa- domość klasy jest oczywiście wyniesieniem szczególnego „my", przy okazji kolektywnej sytuacji, wyraźniej niż zazwyczaj ustrukturowanej. Definiowanie w tym miejscu owej sytuacji nic nie wnosi; to, co będzie nas interesować, to natura wynoszonego „my". Jeśli społeczeństwo w swojej strukturze ekono- micznej lub politycznej dzieli sięna klasy wyzyskiwane i wyzyskujące, sytu- acja klas wyzyskujących oferuje klasom wyzyskiwanym obraz powracają- cego trzeciego, który je rozważa i przekracza przez swoją wolność. Ciężar pracy, spadek poziomu życia, lub doznawane cierpienia nie są w żaden spo- sób tym, co przekształca wyzyskiwaną wspólnotę w klasę; w efekcie soli- darność pracy mogłaby - zobaczymy to w następnym rozdziale - przekształcić wspólnotę robotniczą w „my"~jako-podmiot, w znaczeniu, w którym ta - jakikolwiek by nie był współczynnik przeciwności rzeczy - doświadcza sie- bie jako przekraczająca przedmioty wewnątrz światowe w stronę ich włas- nych celów; poziom życia jest rzeczą całkowicie relatywną, która w zależ- ności od warunków może być różnie oceniana (poziom życia może być doznawany, akceptowany lub wymagany w imię wspólnego ideału); dozna- wane cierpienia, jeśli rozważamy je jako same w sobie, w swoich skutkach i nczej izolują, niż łączą cierpiące osoby, ogólnie są one źródłem konfliktów. W końcu czyste i proste porównanie, którego członkowie wyzyskiwanej wspólnoty mogą dokonać pomiędzy trudnością swojej kondycji a przywile- jami, którymi się cieszą klasy wyzyskujące, nie mogłoby, w żadnym wypad- ku, wystarczyć do ukonstytuowania świadomości klas, co więcej spowo- dowałoby ono indywidualne zazdrości lub szczególne zwątpienia; nie ma ono możliwości łączenia i dokonania zjednoczenia. Ale złożenie owych cech, jako to, co tworzy kondycję uciemiężonej klasy, niejest po prostu doznawa- ne lub akceptowane. Tymczasem błędem byłoby także powiedzieć, że pier- wotnie jest ono ujmowane przez klasę wyzyskiwaną jako to, co narzucone przez klasę wyzyskującą, potrzeba bowiem długiego czasu, aby skonstru- ować i rozpowszechnić teorię wyzysku. Teoria ta będzie mieć jedynie war- tość wyjaśniającą. Faktem jest, że członek wyzyskiwanej wspólnoty, który jako zwyczajna osoba jest zaangażowany w konflikt między innymi członka- mi tej samej wspólnoty (miłość, nienawiść, konflikt interesów etc), ujmuje swoje położenie oraz położenie innych członków wspólnoty jako obserwo- waną i pojmowaną przez świadomości, które mu się wymykają. „Pan", „feu- dał", „burżuj" lub „kapitalista" pojawiają się nie tylko jako silni, którzy wyda- ją rozkazy, ale także i przede wszystkim jako trzeci, to znaczy ci, którzy są poza wyzyskiwaną wspólnotą i dla których owa wspólnota istnieje. To więc dla nich i w ich wolności będzie egzystować rzeczywistość ciemiężonej klasy. Doprowadzają do jej narodzin poprzez swoje spojrzenie. To dla nich i przez nich odsłania się tożsamość mojego położenia oraz położenia innych wyzy- skiwanych, to dla nich istnieję w zorganizowanej sytuacji z innymi, moje możliwości jako martwe-możliwości są ściśle równoważne możliwościom innych. To dla nichjestem robotnikiem, i to poprzez i w ich objaśnieniu jako inny-jako-spój rżenie doświadczam siebie jako jednostki wśród innych. To oznacza, że odkrywam „my", z którym jestem integrowany, lub inaczej mó- wiąc „klasę", na zewnątrz, w spojrzeniu trzeciego, i to właśnie owe kolek- tywne wyobcowanie jest tym, czego doświadczam, mówiąc „my". Z tego punktu widzenia przywileje trzeciego i „nasze" obciążenia, „nasza" nędza mają na początku wyłącznie wartość znaczeniową, oznaczają one niezależ- ność trzeciego w stosunku do nas, ukazują nam wyraźniej nasze wyobco- wanie; takjak nie są mniej wytrzymywane, tak w szczególności nasza robota, nasze zmęczenie nie są mniej doznawane, to poprzez owe doznawane cier- pienie doświadczam siebie jako mój byt-obserwowany-jako-rzecz-zaanga- żowana-w-całość-rzeczy. To począwszy od mojego cierpienia i nędzy, jestem kolektywnie ujęty z innymi przez trzeciego, to znaczy począwszy od prze- ciwności świata, począwszy od faktyczności mojego położenia. Bez trzecie- go, jakakolwiek byłaby przeciwność świata, ujmowałbym siebie jako tryum- fuj ącątranscendencję; z pojawieniem się trzeciego, ja doświadczam nas jako ujętego, począwszy od rzeczy i jako rzeczy zwyciężone przez świat. Tak więc wyzyskiwana klasa odnajduje swoją jedność klasową w poznaniu, że klasa wyzyskująca wyzyskuje ją, a pojawienie się u wyzyskiwanego świadomości klasowej koresponduje z wyniesieniem w stronę wstydu my-przedmiotu. Zobaczymy w następnym paragrafie, czym może być „świadomość kla- sowa" dla członka klasy wyzyskiwanej. To, co wydaje nam się tu ważne, i to, co wystarczająco ilustruje wybrany właśnie przykład, to fakt, że doświad- czenie „my"-jako-przedmiotu zakłada doświadczenie bytu-dla-innego, którego jest ono jedynie bardziej złożoną modalnością. Wpisuje się więc ono, w cha- rakterze szczególnego przypadku, w ramy naszego poprzedniego opisu. Zresz- tą zawiera ono w sobie samym siłę rozpadu, ponieważ doświadcza się ono poprzez wstyd i ponieważ „my" rozpada się w momencie, w którym byt-dla- -siebie domaga się swojej sobości [ipseite] wobec trzeciego i kieruje, on z kolei, na niego swoje spojrzenie. To indywidualne domaganie się sobości jest jedynie jednym z możliwych sposobów zlikwidowania my-przedmiotu. W pewnych mocno ustrukturowanych przypadkach, takich jak na przykład świadomość klasowa, wyniesienie „my" pociąga za sobąprojekt już nie uwol- nienia się od „my" poprzez indywidualne odzyskanie sobości, ale uwolnienia „my" w całości poprzez uprzedmiotowienie, przekształcając je w „my"-jako- -podmiot. Chodzi, w istocie, o przemianę opisanego już projektu przekształce- nia widzącego w widzianego, jest to często spotykana przemiana jednej z dwóch ważnych i fundamentalnych postaw bytu-dla-innego wobec innego. W rzeczy- wistości klasa wyzyskiwana może potwierdzić sięjako „my"-jako-podmiot jedynie w stosunku do klasy wyzyskującej i do jej wydatków, to znaczy prze- kształcając ją z kolei w „oni"-jako-przedmioty. Po prostu osoba obiektywnie zaangażowana w klasę ma na celu wciągnięcie całej klasy w swój i poprzez swój projekt przewrotu. W tym sensie doświadczenie „my"-jako-przedmiotu odsyła do doświadczenia „my"-jako-przedmiotu, jak doświadczenie mojego bytu-przedmiotu-dla-innego odsyła mnie do doświadczenia bytu-przedmio- lu-innego-dła-mnie. Podobnie, znajdziemy w tym to, co nazywamy „psy- chologią tłumu", kolektywne uwielbienia (bulanżyzm1 etc.), które są szcze- gólną formą miłości: osoba, która mówi „my" podejmuje więc w środku tłumu pierwotny projekt miłości, ale nie jest to już na jego własny rachunek; osoba ta prosi trzeciego o zachowanie całej wspólnoty w jej własnej przed- miotowości, poświęcając jej swoją wolność. Tutaj, tak jak wyżej, zawód mi- łosny prowadzi do masochizmu. To jest to, co widzimy w przypadku, w któ- rym wspólnota zanurza się w niewolnictwie i domaga się bycia traktowaną przedmiotowo. Chodzi tu także o wielości indywidualnych projektów ludzi w tłumie: tłum został ukonstytuowany jako tłum przez spojrzenie szefa lub mówcy; jego jedność jest jednością-przedmiotem, którą każdy z jej człon- ków odczytuje w spojrzeniu trzeciego, który mu przewodzi, i każdy czyni więc projekt, aby zagubić się w tej obiektywności, zrezygnować całkowicie ze swojej sobości [ipseite] i w końcu być jedynie narzędziem w rękach sze- fa, ale owo narzędzie, w którym chce się on rozpłynąć, nie jest już czystym i prostym, osobistym bytem-dla-innego, jest to całość-obiektywna-tłum. Bez- miar materialności tłumu i jego głęboka realność (chociaż jedynie doświad- czana) są fascynujące dla każdego z jej członków; każdy domaga się bycia zanurzonym w tłumie-narzędziu, poprzez spojrzenie szefa2. 1 Ruch polityczny w XIX w. we Francji, którego nazwa pochodzi od nazwiska gen. Geor- ge'a Boulangera, ministra wojny, słynącego ze swej bojowej retoryki (przyp. red.}. 2 Por. liczne przypadki odmowy sobości. Byt dla-siebie odmawia wyłonienia się w trosce poza „my". W różnych przypadkach widzieliśmy zawsze „my"-jako-przedmiot kon- stytuujący się, począwszy od konkretnej sytuacji, w której znajdowała się część całości pozbawionej całościowego charakteru „ludzkości" z wyjątkiem innego. Jesteśmy „my" jedynie w oczach innych, i to począwszy od spojrze- nia innych, uznajemy siebie za „my". Ale to pociąga za sobą to, że mógłby istnieć abstrakcyjny i niewykonalny projekt bytu-dla-siebie, idący w stronę absolutnej totalizacji siebie samego i wszystkich innych. Ten wysiłek groma- dzenia całości ludzkiej nie może mieć miejsca bez założenia istnienia trzeciego, z istoty oddzielonego od ludzkości, i w oczach którego jest ona w całości przedmiotem. Ten trzeci, niewykonalny, jest po prostu przedmiotem pojęcia- -granicy inności. To jest ten, który jest trzecim w stosunku do wszystkich możliwych zgrupowań, któiy w żadnym wypadku nie może wejść do wspól- noty, w jakimkolwiek ludzkim zgrupowaniu, trzeci, w stosunku do którego żaden inny nie może ustanowić sięjako trzeci; pojęcie to jest wspólne pojęciu bytu-patrzącego, który nie może nigdy być oglądany, to znaczy idei Boga. Ale ponieważ Bóg charakteryzuje się radykainąnieobecnością, wysiłek urze- czywistnienia ludzkości jako naszej jest bez przerwy odnawiany i bez prze- rwy ponosi klęskę. Tak więc „my" humanistyczne - jako „my"-jako-przed- miot-przedstawia się w każdej indywidualnej świadomości jako niemożliwy do osiągnięcia ideał, chociaż każdy posiada złudzenie, że można go osiągnąć, powiększając systematycznie krąg wspólnot, do których się należy; owo „my" humanistyczne jest zamieszkałe przez puste pojęcie, czystą wskazów- kę możliwej ekspansji codziennego użycia słowa „my". Za każdym razem, kiedy używamy „my" w tym znaczeniu (aby opisać cieq3iącą ludzkość, ludz- kość grzeszącą, aby określić obiektywny sens historii, uznając człowieka za przedmiot, który rozwija swój potencjał), ograniczamy się do wskazania pew- nej konkretnej próby do przejścia w obecności absolutnego trzeciego, to znaczy Boga. Tak więc pojęcie-granicy ludzkości (jako całość .,my"-jako-przedmio- tu) i pojęcie-granicy Boga zawierają się w sobie wzajemnie i są współzależne. B) ,,My"-jako-podmiot Świat jest tym, co informuje o naszej przynależności do wspólnoty-pod- miotu, a w szczególności istnienie w świecie przedmiotów, które są wytwo- rem ludzkich rąk. Te przedmioty zostały wytworzone przez ludzi dla „oni"-jako-podmio- tów, to znaczy dla niezindywidualizowanej i niepoliczalnej transcendencji, która wydarza się równocześnie z mezróżnicowanym [indijferencie] spoj- rzeniem, które nazwaliśmy wyżej „się" [«on»], ponieważ pracownik - słu- żalczy lub nie - pracuje w obecności nieokreślonej i nieobecnej transcenden- cji, której wolne możliwości nieustannie próbuje nakreślić w głębi przedmiotu, na którym pracuje. W tym znaczeniu pracownik, jakikolwiek by nie był, doświadcza w pracy swojego bytu-jako-narzędzia dla innego; praca, gdy nie jest radykalnie podporządkowana własnym celom pracownika, jest sposo- bem wyobcowania. Transcendencja wyobcowująca jest tutaj konsumentem, to znaczy „się", do którego pracownik ogranicza się, aby przewidzieć pro- jekty. Jak tylko więc używam przedmiotu wykonanego ręcznie, napotykam w nim szkic mojej własnej transcendencji; wskazuje mi on gesty do wykona- nia, muszę przekręcić, popchnąć, pociągnąć lub nacisnąć. Chodzi zresztą o hipotetyczny imperatyw; odsyła mnie on do celu, który jest jednocześnie celem świata: jeśli chcę usiąść Jeśli chcę otworzyć pudełko etc. I ten koniec sam w sobie był przewidziany w konstytucji przedmiotu jako cel założony przez jakąkolwiek transcendencję. Należy ona obecnie do przedmiotu jako jego najczystsza potencjalność. Tak więc jest prawdą, że przedmiot wytwo- rzony ręcznie zapowiada mnie przed samym sobąjako „się", to znaczy wysyła mi obraz mojej transcendencji jako obraz jakiejkolwiek transcendencji. I jeśli pozwolę kanalizować moje możliwości tak ukonstytuowanemu narzędziu, sam doświadczam siebie jako jakąkolwiek transcendencję: aby dojść od sta- cji metra Trocadero do Se\ res-Babylone przesiadamy się na La Motte-Picquet. Ta przesiadka jest przewidziana, zaznaczona na planie etc; jeśli zmieniam linię na La Mol(e-Picquet, jestem „się", które się przesiada. Owszem, odróż- niam się od każdego użytkownika metra zarówno poprzez indywidualne wy- łonienie się mojego bytu. jak i poprzez odległe cele, do których zmierzam. Tyle tylko, że te ostateczne cele znajdują się gdzieś na odległym horyzoncie mojego działania. Natomiast moje bliższe cele są celami właściwymi dla bez- osobowego „się"; ja sam ujmuję siebie jako kogoś, kto może być wymieniony i zastąjpiony przez któregokolwiek z moich sąsiadów. W tym znaczeniu traci- my naszą realną indywidualność, ponieważ projekt, którym jesteśmy, jest dokładnie projektem, którym są inni. W tym korytarzu metra dany jest tylko jeden i ten sam projekt, od dawna wpisany w materię. Przez ów projekt prze- wija się żywa, niezróżnicowaną transcendencja. O ile urzeczywistniam się w samotności jako dowolna transcendencja, o tyle mam jedynie doświadcze- nie bycia-niezróżnicowanym (jak wówczas, gdy będąc sam w swoim pokoju otwieram puszkę konserw „takjak wszyscy", tj. przy pomocy stosownego otwieracza). Ale jeśli owa niezróżnicowaną transcendencja projektuje jakie- kolwiek swoje projekty w łączności z innym transcendencjami, doświadcza- nymi jako realne obecności i równie pochłoniętymi jakimiś swoimi projekta- mi, poniekąd tożsamymi z moimi projektami, to wówczas urzeczywistniam swój projekt jako jeden spośród mnóstwa identycznych projektów, projekto- wanych przez jedną i tę samą niezróżnicowaną transcendencję. Mam wów- czas doświadczenie jednej wspólnej transcendencji, ukierunkowanej na jeden cel; ja sam byłbym tylko jakimś efemerycznym uszczegółowieniem tej trans- cendencji. Włączam się w ten wielki ludzki nurt. który niestrudzenie, od po- czątku istnienia paryskiego metra, niczym strumień płynie korytarzami stacji La Molte-Picquet-Grenelle. Trzeba jednak zauważyć: 1) że to doświadczenie należy do porządku psychologicznego, a nie on- tologicznego. Nie odpowiada ono w żaden sposób rzeczywistej jedności roz- ważanego bytu-dla siebie. Nie pochodzi ono też z bezpośredniego doświad- czenia swojej transcendencji jako takiej (tak jak w byciu-obserwowanym), ale jest ono prowokowane raczej przez podwójne uprzedmiotawiające ujęcie przedmiotu wspólnie transcendowanego i cial, które otaczają moje ciało. W szczególności fakt, że jestem zaangażowany z innymi we wspólnym ryt- mie, który przyczynia się do sprawiania bycia, jest szczególnie zachęcającym motywem, abym uchwycił siebie jako zaangażowanego w ,,my"-jako-podmiot. To jest sens rytmicznego marszu żołnierzy, jest to także sens rytmicznej pra- cy grupowej. W rzeczywistości trzeba zauważyć, że w tym przypadku rytm wychodzi [emene] wolno ode mnie; jest to projekt, który realizuję przez moją transcendencję; syntetyzuje on przyszłość z teraźniejszością i z przeszłością, w perspektywie regularnych powtórzeń; to ja jestem tym, który produkuje ten rytm, ale jednocześnie zlewa się on z ogólnym rytmem pracy lub marszu konkretnej wspólnoty, która mnie otacza; nabiera on swojego sensu jedynie przez nią; to jest to, czego doświadczam, kiedy rytm, którego nabieram, jest „naprzeciw czasowi" [a contrę-temps]. Tymczasem zagarnięcie mojego ryt- mu przez rytm innych jest ujmowane „pochodnie"; nie używam jako instru- mentu rytmu wspólnotowego ani go nie kontempluję - w znaczeniu, w któ- rym kontemplowałbym na przykład tancerzy na scenie - otacza mnie on i porywa bez bycia dla mnie przedmiotem; nie przekraczam go w stronę moich własnych możliwości, ale wlewam moją transcendencję w jego trans- cendencję i mój własny cel - wykonać taką pracę, dotrzeć do takiego miej- sca -jest celem „się", który nie odróżnia się od własnego celu wspólnoty. Tak więc rytm, który powołuję do życia, rodzi się w połączeniu ze mną i pochodnie jako rytm kolektywny; jest on moim rytmem w wymiarze, w któ- rym jest on jego rytmem kolektywu i wzajemnie. To tutaj dokładnie znajduje się motyw doświadczenia „my"-jako-podmiotu; w konsekwencji jest on na- szym rytmem. Ale to może zaistnieć, jak widzimy, tylko jeśli uprzednio, poprzez akceptację wspólnego celu i wspólnych narzędzi, konstytuuję sięjako obojętna transcendencja, wyrzucając moje osobiste cele ponad kolektywne cele, za którymi obecnie podążam. Tak więc w miejscu, w którym w przypadku doświadczenia bytu-dla-innego, wyłonienie się bytu w konkretnym i realnym wymiarze jest warunkiem samego doświadczenia. Doświadczenie my-przed- miotu jest czystym wydarzeniem psychologicznym i subiektywnym, doko- nującym się w pojedynczej świadomości, wydarzeniem, które odpowiada wewnętrznym modyfikacjom struktury tejże świadomości, ale które nie po- jawia sięna gruncie konkretnej relacji ontologicznej z innymi i które nie reali- zuje żadnego Mitsein. Chodzi jedynie o to, jak czujemy się pośrodku innych. I bez wątpienia, owo doświadczenie może być badane jako symbol absolut- nej i metafizycznej jedności wszystkich transcendencji; w istocie wydaje się, że likwiduje ono pierwotny konflikt transcendencji, sprawiając, że zbiegają się one ku światu. W tym znaczeniu idealne „my"-jako-podmiot byłoby „my" ludzkości, która stała się kochanką ziemi. Jednak doświadczenie „my" znajduje się na gruncie indywidualnej psychologii i pozostaje prostym symbolem ocze- kiwanej jedności transcendencji; w istocie, nie jest ona w żaden sposób po- bocznym i realnym uchwyceniem podmiotowości jako takich przez pojedyn- czą podmiotowość. Podmiotowości pozostają poza tym, co osiągalne, i są radykalnie oddzielone. Są to rzeczy i ciała, są to materialne kanalizacje mojej transcendencji, która daje mi możliwość uchwycenia jej jako przedłużonej i opartej na innych transcendencjach bez tego, abym wychodził z siebie i aby inni wychodzili z siebie samych; dowiaduję się, że jestem częścią „my" po- przez świat. To dlatego moje doświadczenie „my"-jako-podmiotu nie pociąga za sobą w żaden sposób podobnego i współzależnego doświadczenia u in- nych; to dlatego też jest ono tak niestałe, ponieważ zakłada szczególne orga- nizacje w środku świata i znika wraz z tymi organizacjami. W rzeczywistości, w świecie znajduje się tłum formacji, który wskazuje mnie jako jakiegokol- wiek; przede wszystkim wszystkie narzędzia, począwszy od narzędzi w ścisłym sensie aż do budynków wraz z ich windami, ich systemem wodnym i ga- zowniczym, ich elektrycznością, dochodząc do środków transportu, skle- pów etc. Każda fasada, każda witryna wysyła mi mój obraz jako obojętną transcendencję. Inaczej mówiąc, relacje profesjonalne i techniczne innych ze mną zapowiadają mnie wciąż jako jakiegokolwiek: dla kelnera w kawiarni jestem konsumentem; dla kontrolera biletów jestem użytkownikiem metra. W końcu incydent uliczny, wydarzający się nagle przed tarasem kawiarni, w której siedzę, wskazuje na mnie jako na anonimowego obserwatora i jako na czyste „spojrzenie nakazujące zaistnieć temu incydentowi jako temu, co zewnętrzne". Anonimowość obserwatora jest również tym, co wskazuje oglą- dany przeze mnie spektakl teatralny lub wystawa obrazów, którą odwiedzam. 1 pewne jest, czynię siebie dowolnym, gdy tylko przymierzam buty lub kiedy otwieram butelkę, gdy wchodzę do windy, lub kiedy śmieję się w teatrze. Jednak doświadczenie owej obojętnej transcendencji jest wydarzeniem we- wnętrznym i przypadkowym, które dotyczy jedynie mnie. Pewne szczegól- ne, pochodzące ze świata okoliczności mogą dorzucić do tego wydarzenia wrażenie bycia „my". Ale mogłoby chodzić jedynie o wrażenie czysto su- biektywne, które angażuje tylko mnie. 2) Doświadczenie „my"-jako-podmiotu nie jest pierwszym, nie może ono ustanowić pierwotnej postawy wobec innych, ponieważ, przeciwnie, aby się zrealizować, zakłada ono podwójną wdzięczność, wcześniejszą niż egzystencja innego. Przede wszystkim do natury przedmiotu wykonanego ręcznie należy fakt, iż odsyła on do producentów, którzy go wykonali, i do zasad użycia, które zostały ustalone przez innych. Wobec rzeczy nieożywionej i niewytwo- rzonej, której zasady użycia sam ustalam i sam przypisuję nowe użycie (jeśli na przykład używam kamienia jako młotka), mam nietetyczną świadomość swojej osoby, to znaczy mojej sobości [ipseite], moich własnych celów i mojej własnej inwencji. Zasady użycia, „sposoby użycia" przedmiotów wytworzo- nych przez człowieka, zarazem rygorystyczne i ideowe jak tabu, przez swoją zasadniczą strukturę stawiają mnie w obecności innego; a ponieważ właśnie inny traktuje mnie jak obojętną transcendencję, mogę urzeczywistniać siebie jako siebie. Nie chcę tego na przykład, zeby te duże tablice znajdowały się nad drzwiami dworca czy poczekalni, gdzie napisano słowa: „wyjście" lub „wejście", lub też żeby nie było strzałek na plakatach, które wskazują budy- nek lub kierunek. Chodzi raz jeszcze o imperatyw hipotetyczny. Ale w tym przypadku formuła imperatywu pozwala wyraźnie przeniknąć innemu, który mówi i który zwraca się bezpośrednio do mnie. To do mnie zwraca się wy- drukowane zdanie, reprezentuje ono bezpośrednią komunikację innego ze inna: jestem celem. Jeśli jednak inny ma mnie na celu, to w znaczeniu, w którym jestem obojętna, transcendencją. Gdy tylko używam do wyjścia miejsca ozna- czonego „wyjście", nie używam go w absolutnej wolności moich osobistych projektów: nie ustanawiam narzędzia za pomocą inwencji, nie przekraczam czystej materialności rzeczy w stronę moich możliwości; lecz pomiędzy mnie i przedmiot wślizgnęła się już transcendencja ludzka, która wskazuje drogę mojej własnej, przedmiot jest już uczłowieczony, oznacza on „ludzkie królo- wanie". „Wyjście" - jeśli rozważane jako czyste otwarcie, które wychodzi na ulicę, jest dokładnie równoważne z wejściem; jego współczynnik przeciw- ności ani jego widoczna użyteczność nie są tym, co określa je jako wyjście. Nie sprowadzam się do samego przedmiotu jak tylko w momencie, w któ- rym używam go jako „wyjścia": zadowalam się porządkiem ludzkim, rozpo- znają poprzez samo moje działanie egzystencję innego, ustanawiam z nim dialog. Wszystko to zostało już wyraźnie powiedziane przez Heideggera. Jed- nak wniosek, którego zapomniał wyciągnąć, sprowadza się do tego, iż aby przedmiot mógł pojawić sięjako wytworzony, trzeba, aby najpierw był dany mny na kilka innych sposobów. Ten, kto nie ma żadnego doświadczenia in- nego, nie mógłby z żaden sposób odróżnić przedmiotu będącego wytworem ludzkim od czystej materii rzeczy mewytworzonej. Jeśli nawet stałby się on użytkownikiem, zgodnie z przewidzianym przez wytwórcę sposobem uży- cia. 1o dlatego że wymyśliłby ów sposób użycia i dokonałby w ten sposób wolnego przywłaszczenia rzeczy pochodzącej z natury. Wyjść przez przej- ście nazwane „wyjściem" bez wcześniejszego przeczytania napisu lub bez znajomości języka, to tak, jakby być głupcem stoików, który mówi „jest dzień" w środku dnia, nie w konsekwencji obiektywnej konstatacji, ale na mocy wewnętrznych bodźców sw^ojego szaleństwa. Jeśli więc przedmiot wytworzony odsyła do innych i na tej zasadzie do transcendencji niezróżni- cowanej, to dlatego że znam już innych. Tak więc doświadczenie my-pod- miotu konstruuje się na bazie uprzedniego doświadczenia innego, i może być jedynie doświadczeniem wtórnym i podrzędnym. Jednak, z drugiej strony, takjak widzieliśmy, uchwycić siebie jako trans- cendencję niezróżnicowaną, to znaczy w tle, jako czystą egzemplifikację „ga- tunku ludzkiego", nie oznaczajeszcze pojąć siebie jako część struktury „my"- -jako-podmiotu. W istocie, należy w tym celu odkryć siebie jako jakiegokolwiek w sercu dowolnego prądu ludzkiego. Trzeba zatem być otoczonym przez innych. Widzieliśmy też, że inni nie są w tym doświadczeniu, w żaden spo- sób, doświadczani jako podmioty ani też ujęci jako przedmioty. Nie są oni wcale założeni. Pozostaje oczywiste, że wychodzę od ich faktycznej egzy- stencji w świecie i percepcji ich czynów, lecz nie ujmuję pozycyjnie ich fak- tyczności lub ich gestów: mam świadomość pochodną i niepozycyjną ich ciał jako korelatywnych z moim ciałem, ich czynów rozwijających się w po- łączeniu z moimi czynami w taki sposób, że me mogę określić, czy to moje czyny powodują narodziny ich czynów, czy być może to ich czyny powodu- ją moje. Wystarczy tych kilka uwag, aby dać do zrozumienia, że doświad- czenie „my" nie pozwala mi początkowo poznać innych, którzy są częścią „my", jako innych. Wręcz przeciwnie, należy posiadać najpierw pewną wiedzę na temat tego, czym jest inny, aby doświadczenie moich relacji z nim mogło dokonać się pod postacią Mitsein. Samo Mitsein byłoby niemożliwe bez uprzedniego rozpoznania tego, czym jest inny: „jestem z..." lub „ale z kim?" Z drugiej strony, nawet jeśli to doświadczenie jest ontologicznie pierwsze, nie widzimy, jak moglibyśmy przejść, bez radykalnej modyfikacji tego doświad- czenia, od transcendencji całkowicie niezróżnicowanej do doświadczenia po- szczególnych osób. Jeśli inny nie byłby dany w inny sposób, doświadczenie „my", rozpryskując się, spowodowałoby jedynie powstanie uchwycenia czy- stych przedmiotów-narzędzi w świecie ściśle ograniczonym przez moją trans- cendencję. Tych kilka obserwacji nie rości sobie prawa do wyczerpania kwestii „my". Mają one na celu jedynie wykazanie, że doświadczenie „my"-jako-podmiotu nie ma w sobie nic z rewelacji metafizycznej, zależy ono ściśle od różnych form bytu-dla-innego i jest jedynie empirycznym wzbogaceniem niektórych z tych form. To oczywiście temu należy przypisać skrajną niestałość owego doświadczenia. Przychodzi ono i znika wedle uznania, pozostawiając nas na- przeciw innych-jako-przedmiotów lub też naprzeciw „się", które na nas pa- trzy. Pojawia się ona jako tymczasowe uspokojenie, które konstytuuje się w środku samego konfliktu, a niejako definitywne rozwiązanie konfliktu. Na próżno życzylibyśmy sobie ludzkiego „my", w którym mtersubiektywna ca- łość uświadomiłaby sobie sama siebie jako scaloną podmiotowość. Podobny ideał mógłby być jedynie marzeniem powstałym w wyniku przejścia do osta- teczności i do absolutu, począwszy od cząstkowych i ściśle psychologicz- nych doświadczeń. Zresztą ideał ten sam w sobie implikuje rozpoznanie kon- fliktu transcendencji jako pierwotnego stanu bytu-dla-innego. To jest to, co wyjaśnia pojawiający się paradoks: jedność wyzyskiwanej klasy, pochodzą- ca z faktu, iż doświadcza ona siebie jako „my"-jako-przedmiotu naprzeciw nieodróżnialnego „się", które jest trzecim lub klasą wyzyskującą. Symetrycznie bylibyśmy skłonni sądzić, że klasa wyzyskująca ujmuje siebie jako „my"- -jako-podmiot naprzeciw klasy wyzyskiwanej. Słabość klasy wyzyskującej istnieje, nawet jeśli dysponuje ona konkretnym i rygorystycznym aparatem przymusu, ponieważ jest ona w sobie samej głęboko anarchiczna. „Burżuj" niejest określany jedynie jako pewien homo oeconomicus. dysponujący wła- dzą i konkretnymi przywilejami na łonie pewnego typu społeczeństwa: we- wnętrznie określa się on jako świadomość, która nie rozpoznaje swojej przy- należności do klasy. W rzeczywistości, jego sytuacja nie pozwala mu uchwycić siebie jako zaangażowanego w „my"-jako-przedmiot we wspólnocie z inny- mi członkami burżuazji. Ale z drugiej strony sama natura „my"-jako-podmio- tu implikuje, że czyni z niej tylko doświadczenia przelotne i pozbawione me- tafizycznego znaczenia. „Burżuj" zwykle zaprzecza, że istnieją klasy, przypisuje istnienie proletariatu działaniu podżegaczy, przykrym incydentom, niespra- wiedliwościom dającym się naprawić w wymiarach niuansu: uznaje on ist- nienie wspólnoty interesów pomiędzy kapitalistami i pracą; przeciwstawia solidarności klas solidarność o większym zakresie, a mianowicie solidarność narodową, gdzie robotnik i kierownik integrują się w Mitsein, które znosi konflikt. Nie chodzi tu, jak już mówiliśmy, o manewr lub o idiotyczną odmo- wę widzenia sytuacji w prawdziwym świetle; członek klasy wyzyskującej widzi naprzeciw siebie jako obiektywną całość „oni"-jako-podmioty, całość klasy wyzyskiwanej bez korektywnego uświadomienia sobie swojej wspól- noty z innymi członkami wyzyskującej klasy: oba doświadczenia nie uzupeł- niają się w żaden sposób; w rzeczywistości wystarczy znaleźć się samemu naprzeciw wyzyskiwanego kolektywu, aby ująć go jako rzecz-narzędzie i aby ująć samego siebie jako wewnętrzną negację tego kolektywu, to znaczy po prostu jako bezstronnego trzeciego. Ciemiężcy doświadczają siebie jako „my" jedynie wtedy, gdy klasa wyzyskiwana, poprzez powstanie lub nagły przy- rost władzy, stawia siebie naprzeciw członków klasy wyzyskującej jako „spoj- rzenie-się" [«on-regard>Ą. Ale będzie to w obawie i wstydzie jako „my"-jako- - przedmiot. Tak więc nie ma żadnej symetrii pomiędzy doświadczeniem „my"-jako- -przedmiotu i doświadczeniem „my"-jako-podmiotu. Pierwsza jest relacją w wymiarze realnej egzystencji i odpowiada prostemu wzbogaceniu pierwot- nego doświadczenia bytu-dla-innego. Inny jest doświadczeniem psycholo- gicznym, zrealizowanym przez człowieka historycznego zanurzonego w wy- pracowanym świecie i w społeczeństwie o określonym ekonomicznym typie; nie odkrywa ona nic szczególnego, jest to Erlebnis czysto subiektywne. Okazuje się więc, że doświadczenie „my", chociaż realne, nie ma w swej naturze zdolności do modyfikowania rezultatów naszych poprzednich ba- dań. Chodzi o „my"-jako-przedmiot? Jest on bezpośrednio zależny od trze- ciego, to znaczy od mojego bytu-dla-innego i konstytuuje się na bazie mojego bytu-na-zewnątrz-dla-innego. Chodzi o „my"-jako-podmiot? Jest to doświad- czenie psychologiczne, które zakłada w taki czy inny sposób, że egzystencja innego jako taka została przed nami odkryta. Na próżno więc rzeczywistość- -ludzka szukałaby wyjścia z tego dylematu: przekraczać innego czy pozwo- lić, aby to on przekraczał nas? Istotą stosunków pomiędzy świadomościami nie jest Mitsein, ale konflikt. Zatem w terminach owego długiego opisu relacji bytu-dla-siebie z innym, upewniliśmy się: byt-dla-siebie nie jest jedynie bytem, który wyłania sięjako nicościowanie bytu-w-sobie, którym jest, i wewnętrzną negacją bytu-w-sobie, którą nie jest. Ta nicościująca ucieczka jest całkowicie ujmowana ponownie przez byt-w-sobie i zastyga w bycie-w-sobie, gdy tylko pojawia się inny. Sam byt-dla-siebie jest transcendentny wobec świata [transcendant au monde], jest nicością [le rien], poprzez którą istnieją rzeczy. Inny, wyłaniając się, nadaje bytowi-dla-siebie byt-w-sobie-pośrodku-świata jako rzecz pośród rze- czy. To skamienienie bytu-w-sobie poprzez spojrzenie innego jest najgłębszym sensem mitu o Meduzie. Posunęliśmy się więc w naszych badaniach: chcie- liśmy określić w istocie pierwotną relację bytu-dla-siebie do bytu-w-sobie. Nauczyliśmy się przede wszystkim tego, że byt-dla-siebie był nicościowa- niem i radykalną negacją bytu-w-sobie; obecnie stwierdzamy również, że jest on, ze względu na sam fakt współdziałania innego i bez żadnej sprzecz- ności, całkowicie w sobie, obecny pośrodku bytu-w-sobie. Ale ten drugi aspekt bytu-dla-siebie przedstawia swoje zewnętrze [son dehors]: byt-dla- siebie, z natury jest bytem, który nie może stykać się ze swoim byciem- -w-sobie. Te uwagi mogłyby służyć jako podstawy dla ogólnej teorii bytu, będącej właściwym celem, do którego dążymy. W każdym razie jest jeszcze za wcześ- nie, aby ją zapoczątkować: nie wystarczy w istocie opisanie bytu-dla-siebie jako projektującego swoje możliwości poza byt-w-sobie. Ten projekt owych możliwości nie określa statycznie układu [conftguration] świata: on zmienia świat w każdej chwili. Jeśli czytamy, na przykład, Heideggera, jesteśmy za- skoczeni, z tego punktu widzenia, niewystarczalnością jego hermeneutycz- nych opisów. Używając jego terminologii, powiedzielibyśmy, że opisał on Da- sein jako to, co istniejące [l'exis(ant], które przekroczyło istnienia [les exi- stants] w kierunku ich bycia. A byt oznacza tutaj sens lub sposób bycia istniejącego [l'existant\. I prawdą jest, że byt-dla-siebie jest bytem, poprzez który istnienia [les existants\ objawiają swój sposób bycia. Ale Heidegger przemilcza fakt, że byt-dla-siebie nie jest tylko bytem, który ustanawia onto- logie istnień [les existants], ale jest on jeszcze bytem, poprzez który modyfi- kacje ontyczne zdarzają się istniejącemu jako istniejącemu. Ta ciągła możli- wość działania, to znaczy modyfikowania bytu-w-sobie wjego materialności ontycznej, w jego „cielesności"' [chair] musi, oczywiście, być rozważana jako cecha istotna bytu-dla-siebie; jako taka musi ona znaleźć swoją podsta- wę w pierwotnym stosunku bytu-dla-siebie do bytu-w-sobie, którego nie wydobyliśmy jeszcze na światło dzienne. Co to jest działanie? Dlaczego byt- -dla-siebie działa? Jak on może działać? To są pytania, na które trzeba nam teraz odpowiedzieć. Mamy wszystkie składniki odpowiedzi: nicościowanie, faktyczność i ciało, byt-dla-innego, właściwą naturę bytu-w-sobie. Wypada o nie zapytać od nowa. CZĘŚĆ CZWARTA MIEĆ, DZIAŁAĆ I BYĆ MIEĆ, DZIAŁAĆ I BYĆ Mieć, działać i być to podstawowe kategorie rzeczywistości-ludzkiej. Zawierająone w sobie wszystkie zachowania człowieka. Poznanie [connaitre] jest na przykład modainościąpos iadania [avoir]. Pojęcia te nie sąpozbawio- ne powiązań między sobą, a wielu autorów kładło nacisk na ich połączenia. Relację tego rodzaju akcentował Denis de Rougemont, gdy pisał swój tekst Don Juanie: „Nigdy nie dość posiadać". Na tę samą relację wskazujemy, gdy przedstawiamy podmiot moralny, działający, by stworzyć siebie samego tworzący się, by istnieć. Skoro jednak w filozofii współczesnej zwyciężyła tendencja antysubstan- cjalistyczna, to także w dziedzinie ludzkich zachowań większość myślicieli próbowała naśladować tych ze swych poprzedników, którzy w dziedzinie fizyki substancję zastąpili prostym ruchem. Cel moralności polegał przez dłu- gi czas na ofiarowaniu człowiekowi licznych sposobów bycia. Takie właśnie było znaczenie moralności stoickiej albo Etyki Spinozy. Lecz jeśli byt czło- wieka musi się wyczerpać w sekwencji jego działań, to celem moralności nie będzie już podniesienie człowieka do wyższej godności ontologicznej. W tym znaczeniu moralność kantowska jest pierwszym wielkim systemem etycz- nym, który byt jako najwyższą wartość działania zastępuje samym czynem. Bohaterowie Nadziei w większości funkcjonują w sferze czynu i Malraux pokazuje nam konflikt między starymi hiszpańskimi demokratami, którzy wciąż starają się być, a komunistami, których moralność sprowadza się do serii dokładnie określonych i zależnych od okoliczności obowiązków, przy czym każdy z tych obowiązków ukierunkowany jest na konkretny czyn. Kto ma rację? Wartością wyższą ludzkiej aktywności jest działać czy być? 1 - jakie rozwiązanie nie zostałoby przyjęte - czym staje się mieć? Ontologia musi objaśnić ten problem; jest to zresztąjedno z jej zasadniczych zadań, jeśli byt- -dla-siebie definiuje się poprzez działanie. Nie możemy więc zakończyć tego dzieła bez naszkicowania, choćby w zarysie, analizy działania jako takiego, a także istotnych relacji między działaniem, byciem i posiadaniem. ROZDZIAŁ PIERWSZY Być i działać: wolność I. Podstawowym warunkiem działania jest wolność Można było rozprawiać na wszelkie sposoby o determinizmie i wolnej woli, cytować przykłady na potwierdzenie jednej lub drugiej tezy, bez stara- nia się przede wszystkim o wyjaśnienie struktur zawartych w samej idei czynu. Pojęcie czynu w rezultacie zawiera w sobie wiele znaczeń podrzęd- nych, które musimy zorganizować i zhierarchizować. Działać, to zmieniać kształt [figurę'] świata, posłużyć się środkami, mając na uwadze cel. To stworzyć zespół narzędzi zorganizowany tak, by poprzez serię powiązań modyfikacja, odnosząca się do jednego z ogniw, spowodowała zmiany w ca- łości i, aby zakończyć, wytworzyła przewidziane rozwiązanie. Jednak nie to ma dla nas znaczenie. Należy najpierw zauważyć, że czyn jest z zasady intencjonalny [intentionnelle]. Nieostrożny palacz, który przez nieuwagę wysadził prochownię, nie dokonał czynu [agi]. Natomiast robotnik zobo- wiązany do wysadzenia kamieniołomu, który podporządkował się danym rozkazom, dokonał czynu, gdy sprowokował przewidzianą eksplozję: wie- dział, co czyni lub, jeśli wolimy tak powiedzieć, zrealizował intencjonalnie zamierzony wcześniej projekt. Z pewnością nie oznacza to, że musimy prze- widzieć wszystkie konsekwencje naszych czynów. Cesarz Konstantyn nie przewidział tego, że osiedlając się w Bizancjum, stworzy metropolię będącą centrum kultury i języka greckiego, a jej pojawienie się spowoduje później rozłam w Kościele chrześcijańskim oraz przyczyni się do osłabienia Impe- rium rzymskiego. Mimo to dokonał czynu o tyle, o ile zrealizował swój projekt stworzenia nowej rezydencji cesarskiej na Wschodzie. Adekwatność wyniku do intencji jest tu na tyle wystarczaj ąca, abyśmy mogli mówić o dzia- łaniu. Ale jeśli ma tak być, stwierdzamy, że działanie zakłada jako swój warunek konieczny rozpoznanie tego, co pożądane (desideratum), czyli przedmiotowego braku albo nawet bytu zaprzeczonego we własnej struktu- rze [negatite]. Zamiar założenia miasta rywalizującego z Rzymem mógł Kon- stantynowi przyjść do głowy jedynie dzięki uchwyceniu jakiegoś przedmio- towego braku: Rzymowi brakowało przeciwwagi, temu głęboko pogańskie- mu miastu należało przeciwstawić miasto chrześcijańskie, którego w tym momencie brakowało [fait defaut]. Założenie Konstantynopola może być rozumiane jako czyn tylko o tyle, o ile koncepcja nowego miasta poprzedziła samo działanie bądź o ile ta koncepcja służy przynajmniej jako osnowa i za- sada organizująca dla wszystkich późniejszych przedsięwzięć. Ale idea ta nie mogła być czystą reprezentacją miasta jako możliwości. Ujmuje ona to miasto wjego istotnej właściwości, czyli w jego byciu pewną pożądaną, a nie urzeczywistnioną możliwością. Oznacza to, że od momentu zamierzenia czynu świadomość mogła wycofać się ze świata rozumianego jako pełnia - tego świata, którego jest świadomością - i opuścić dziedzinę bytu, aby swobod- nie przejść do dziedziny niebytu. Tak długo, jak to, co jest, jest rozpatrywa- ne jedynie w swym bycie, świadomość jest ustawicznie odsyłana od bytu do bytu i nie potrafi znaleźć w bycie pobudki, by odkryć niebyt. System imperialny, którego Rzym był stolicą, funkcjonuje pozytywnie i w pewien realny sposób, który łatwo można odsłonić. Czy można powiedzieć, że po- datki ściągane są źle, że Rzym nie jest wolny od groźby inwazji, że nie znajduje się w obszarze geograficznym, odpowiadającym pozycji imperium śródziemnomorskiego, któremu zagrażają barbarzyńcy, że upadek obycza- jów utrudnia rozprzestrzenianie chrześcijaństwa? Jak nie zauważyć, że wszystkie względy są negatywne, że starają się być tym, czym nie są, a nie tym, czym są. Powiedzenie, że 60% przewidzianych podatków zostało za- płaconych, można rozumieć w ostateczności jako pozytywną Ocenę sytuacji takiej, jaką ona jest. Powiedzieć, że są one spłacane źle, to rozważać sytu- ację poprzez możliwość rozumianąjako absolutny koniec, którym z pewno- ścią nie jest. Powiedzieć, że upadek obyczajów powstrzyma rozwój chrześ- cijaństwa, oznacza nie dociekać jego rozprzestrzeniania jako tego, czym jest, czyli miarowego upowszechniania stosunków kościelnych. Może nas ono doprowadzić do ostatecznych wniosków: świadomość jest więc prze- stawiona jako niewystarczająca, cierpiąca na ukrytą nicość. Tymczasem nie wydaje się ona taka, jeśli przekroczymy ją, podążając ku sytuacji gra- nicznej danej a priori jako wartość - na przykład w kierunku pewnej miaro- wości konwersji religijnych, w kierunku moralności masy - i ta sytuacja graniczna nie może być zamierzona na podstawie prostego rozumienia sta- nów rzeczy. Najpiękniejsza dziewczyna na świecie nie może dać tego, co ma, i podobnie najgorsza sytuacja nie może sobie samej przedstawiać się taką, jaką jest, bez żadnego odniesienia do idealnej nicości. I tak długo, jak człowiek jest zanurzony w swoim momencie historycznym, zdarza mu się nie pojmować wad i braków określonej sytuacji politycznej czy ekonomicz- nej, nie dlatego, że, jak mawiamy głupio, ma „takie przyzwyczajenie" [/ 'habi- iude], lecz dlatego, że postrzega ją w jej pełni bytu i nie może sobie nawet wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Należy odwrócić obiegowe przekona- nie i stwierdzić, że motywami, dla których ktoś może pomyśleć sobie inny, lepszy dla wszystkich stan rzeczy, nie jest trwałość sytuacji ani cierpienia przez nią powodowane. Przeciwnie - począwszy od dnia, w którym można pomyśleć inny stan rzeczy, nowe światło pada na nasze trudy i cierpienia, tak iż my postanawiamy [decidons], że są one nie do zniesienia. Robotnik z roku 1830 jest zdolny do buntu, jeśli obniży mu siępensję, ponieważ łatwo pojmuje sytuację, w której jego marny poziom życia byłby jednak nie tak niski, jak ten, który chce mu się narzucić. Ale nie wyobraża on sobie swo- ich cierpień jako nie do zniesienia, przyzwyczaja się do nich, nie przez rezy- gnację, ale dlatego, że nie jest jeszcze na tym poziomie kultury i refleksji, jaki jest konieczny, by mógł sobie pomyśleć taki ustrój społeczny, w którym te cierpienia nie istniałyby. Dlatego też nie dokonuje on czynu. Robotnicy Croix- -Rousse1 - panowie Lyonu w następstwie rewolucji - nie wiedzą, co po- cząć ze zwycięstwem. Wracają do siebie zdezorientowani i regularna armia bez wysiłku ich pokonuje. Ich cierpienia nie wydają im się kwestią zwyczaju [habituels], lecz są dla nich raczej naturalne: po prostu są, i to wszystko; innymi słowy, konstytuują kondycję robotnika. Nie są one rozpatrywane osobno, w oderwaniu od tej kondycji, nie są widziane w pełnym świetle, i w konsekwencji, robotnik włącza je w swój byt. Cierpi on, nie zastanawia- jąc się nad swym cierpieniem i nie przypisując mu jakiejś wartości: cierpieć i być są dla niego tym samym. Jego cierpienie jest czystym emocjonalnym składnikiem jego niepozycyjnej świadomości, lecz nie jest przedmiotem jego kontemplacji. Samo z siebie nie może więc być pobudką dla jego działań. Wprost przeciwnie - skoro tylko zapragnie odmienić swój los, wyda mu się on nie do zniesienia. Oznacza to, że robotnik będzie musiał nabrać do niego dystansu i dokonać podwójnego nicościowania: w istocie, z jednej strony będzie musiał przyjąć pewien idealny stan rzeczy jako aktualną czystą ni- cość, a z drugiej - wyobrazić sobie obecną sytuację jako nicość w porów- naniu z tym stanem rzeczy. Musi on stworzyć sobie wyobrażenie stanu Sartre przywołuje tu powstanie tkaczy (Revolte de Canuts) z lyońskiej dzielnicy Croix- -Rousse, trwające od listopada do grudnia 1831 roku. Było to pierwsze powstanie spo- łeczne ery industrialnej, szybko stłumione przez wojsko dowodzone przez marszałka Soulta (przyp. tłum.). szczęścia, związanego z jego klasą, jako czystą możliwość - czyli obecnie jako pewną nicość. Z drugiej jednak strony będzie wracał do sytuacji obec- nej, by oświetlić ją światłem nicości i by ją następnie unicestwić, mówiąc: ,JVie jestem szczęśliwy". Wynikają stąd te dwie ważne konsekwencje: 1) żaden stan faktyczny, jaki by nie był (struktura polityczna, stosunki eko- nomiczne w danej rzeczywistości, „stan" psychologiczny etc.) nie ma moż- liwości spowodowania przez samego siebie jakiegokolwiek czynu. Ponie- waż działanie jest projekcją bytu-dla-siebie zwracającego się w kierunku tego. co niejest, i to, co jest, nie może w żaden sposób spowodować tego, co niejest. 2) żaden stan faktyczny nie może zdeterminować świadomości, by go uchwyciła jako byt zaprzeczony w swej własnej strukturze albo jako brak. Lepiej jeszcze, żadna rzeczywistość nie może zdeterminować świado- mości, by ją zdefiniowała i opisała, ponieważ, jak to zauważyliśmy, zdanie Spinozy: Omnis determinatio est negatio pozostaje głęboko prawdziwe. Al- bowiem każde działanie ma jako warunek konieczny nie tylko odkrycie sta- nu rzeczy jako „braku czegoś...", czyli bytu zaprzeczonego we własnej struk- turze, ale jeszcze - i to uprzednio - ukonstytuowanie pewnego stanu rzeczy rozważanego jako wyodrębniony system. Stan faktyczny - zadowalający bądź niezadowalający - dany jest wyłącznie za sprawą nicościującej mocy bytu-dla-siebie. Ale ta moc nicościowania nie może się ograniczać do pro- stego wycofania się [recul] ze świata. Istotnie, o ile świadomość jest niejako nadana czy też narzucona [investie] przez byt, o ile po prostu znosi to, co jest, o tyle winna być w byt włączona. Musi być przezwyciężona i zakwestio- nowana zorganizowana forma, czyli „robotnik-uważający-swoje-cierpienie- -za-naturalne", aby mogła ona być przedmiotem odkrywającej kontempla- cji. Oznacza to oczywiście, że przez czyste oderwanie się od samego siebie i od świata robotnik może uznać swoje cierpienie za nieznośne i, w kon- sekwencji, uczynić z niego pobudkę [en faire le mobile] działań rewolucyj- nych. Dla świadomości oznacza to więc trwałą możliwość zerwania z własną przeszłością, oderwania się od niej, by na podstawie projektu pewnego zna- czenia, którego przeszłość nie posiada, móc jej nadać znaczenie, które po- siada. W żadnym wypadku i na żaden sposób przeszłość sama przez się nie może wytworzyć czynu, tzn. nie może doprowadzić do przyjęcia jakiegoś celu, który by ponownie zwracał się ku niej, aby ją oświetlić i rozjaśnić. Przewidział to Hegel, gdy pisał „duch jest negacją" [l'esprit est le negatif], chociaż nie wydaje się, by o tym pamiętał, gdy musiał przedstawić swą własną teorię działania i wolności. W rezultacie, od kiedy przypisuje się świadomości tę moc negowania świata i siebie samej, od kiedy nicościowa- nie stanowi integralną część przyjmowania celu, należy uznać, że warun- kiem nieodzownym i zasadniczym każdego działania jest wolność bytu dzia- łającego. W ten sposób możemy już w punkcie wyjścia uchwycić wadę tych nużących sporów pomiędzy determmistami i zwolennikami wolności obo- jęinego, czyli niczym nieumotywowanego wyboru [la liberte d'indifference\. Ci ostatni zajmują się odnajdywaniem przypadków decyzji, dla których nie istnieje żadna motywacja poprzedzająca, albo rozważaniami na temat dwóch przeciwnych działań, w równym stopniu możliwych, których przyczyny i pobudki są ściśle równoważne. Jednak determmiści mają wszelkie powo- dy, by odpowiedzieć, że nie istnieje żadne działanie bez motywu, a każdy gest, nawet najmniej znaczący (podniesienie prawej ręki, a nie lewej), odsyła do powodów i pobudek, które nadają mu sens. Nie mogłoby być inaczej, ponieważ każde działanie musi być intencjonalne: musi mieć jakiś cel, a cel odsyła z kolei do jakiejś pobudki. Taki jest, w ostateczności, związek między trzema ek-stazami czasowymi: cel lub uczasowienie mojej przyszłości impli- kuje powód, czyli wskazuje na moją przeszłość, a teraźniejszość jest wyło- nieniem się czynu. Mówić o czynie bez motywu, to mówić o czynie, które- mu brakuje struktury intencjonalnej charakterystycznej dla każdego czynu. Zwolennicy wolności, szukając jej na poziomie czynu, który jest w trakcie spełniania się, mogąjedynie doprowadzić do tego, że uczyniąją absurdalną. Lecz determmiści z kolei zbyt pochopnie uważają kwestię za rozstrzygniętą, ograniczając swoje poszukiwania do zwykłego określenia motywu i pobudki. W rzeczywistości zasadniczy problem znajduje się poza złożoną strukturą „motyw-intencja-czyn-cel": musimy postawić sobie pytanie, w jaki sposób może być ukonstytuowany motyw jako taki (albo jak może być ukonstytu- owana pobudka jako taka). A właśnie widzieliśmy, że nawet jeśli nie ma czynu bez motywu, to w żadnym razie nie w tym sensie, w jakim można powiedzieć, że nie ma zjawisk bez przyczyny. By być motywem, musi on być odczuwany [eprouve] jako taki. Z pewnością nie oznacza to absolutnie, że motyw musi być tematycznie pomyślany i wydobyty na jaw, tak jak w przypadku refleksji. Ale oznacza to przynajmniej tyle, że byt-dla-siebie musi mu nadać wartość pobudki bądź motywu. A - jak właśnie to widzieliśmy - to ukonstytuowanie motywu jako takiego nie może odsyłać do jakiegoś innego realnego i pozytywnego bytu, to znaczy do jakiegoś motywu wcze- śniejszego. Gdyby było inaczej, zniknęłaby sama natura czynu jako czegoś intencjonalnie zaangażowanego w niebyt. Pobudkę można rozumieć jedynie poprzez cel, to znaczy poprzez to, co aktualnie nie istnieje. A zatem sama w sobie pobudka jest bytem zaprzeczonym w swej własnej strukturze. Jeśli zaakceptuję marne wynagrodzenie, to zrobię to z pewnością z powodu stra- chu - i strach ten jest pobudką. Ale jest to lęk przed śmiercią głodową [peur de mourir de faim], co oznacza, że ów lęk ma sens tylko poza sobą, w postaci idealnie przyjętego celu, jakim jest zachowanie życia, które ujmuję jako „znaj- dujące się w niebezpieczeństwie". Ten lęk można rozważać z kolei tylko w stosunku do wartości [valeur], którą implicite nadaję temu życiu, czyli odnosi się on do tego zhierarchizowanego systemu przedmiotów idealnych, jakimi są wartości. Pobudka zyskuje świadomość tego, czym jest poprzez ogól bytów „które nie są", poprzez byty idealne i poprzez przyszłość. Po- dobnie jak przyszłość odnosi się do teraźniejszości i przeszłości, by je oświe- tlić, tak samo ogół moich projektów wraca w przeszłość, by pobudce nadać strukturę pobudki. Tylko dlatego, że wymykam się bytowi-w-sobie, nico- ściując samego siebie ku swoim możliwościom, wspomniany byt-w-sobie może zyskać wartość motywu bądź pobudki. Motywy i pobudki mają sens jedynie w obrębie pewnego projektowanego zespołu, który jest właśnie zespołem tego, co aktualnie nie istnieje. A owym zespołem jestem ostatecznie ja sam, rozumiany jako transcendencja; innymi słowy, ja sam jestem nią o tyle, o ile mam być sobą poza sobą samym. Jeśli przypomnimy sobie dopiero co usta- loną zasadę, która głosi, iż to właśnie ujęcie rewolucji jako możliwej nadaje cierpieniu robotnika wartość pobudki, powinniśmy wyprowadzić stąd wnio- sek, że właśnie wymykając się pewnej sytuacji w stronę naszej możliwości jej przekształcenia, organizujemy tę sytuację w pewien zespół motywów i pobudek. Nicościowanie, dzięki któremu nabieramy dystansu do pewnej sytuacji, jest tym samym, co ek-staza, poprzez którą projektujemy samych siebie w stronę przekształcenia tej sytuacji. Wynika z tego, że znalezienie czynu bez pobudki jest niemożliwe. Nie należy wyprowadzać jednak stąd wniosku, że pobudka jest przyczyną czynu: jest ona jego integralną częścią. Skoro bowiem projekt zmierzający zdecydowanie w stronę zmiany nie różni się od samego czynu, to i w jednym jedynym akcie wyłaniania się konstytu- ują się pobudka, czyn i cel. Każda z tych trzech struktur domaga się dwóch pozostałych jako swego znaczenia. Ale całość stworzona z nich trzech nie może być już wyjaśniana przez żadną strukturę pojedynczą, a jej wyłonienie sięjako czystego uczasawiającego nicościowania bytu-w-sobie jest tożsame z wolnością. To czyn decyduje o swoich celach, swoich pobudkach i czyn jest wyrazem wolności. Nie możemy jednak pozostawać przy tych powierzchownych rozważa- niach: jeśli podstawowym warunkiem czynu jest wolność, powinniśmy opi- sać wolność bardziej precyzyjnie. Już jednak na początku napotykamy dużą trudność: „opisywanie" zazwyczaj jest czynnością odsłaniającą, ukierunko- waną na struktury pojedynczej istoty. Jednakże wolność nie ma istoty. Nie podporządkowuje się żadnej konieczności logicznej. To o niej powinno się powiedzieć to, co Heidegger powiedział ogólnie o Dasein: „W nim istnienie poprzedza i wyznacza istotę". Wolność tworzy siebie jako działanie i osiąga- my ją zazwyczaj poprzez działanie, które ona organizuje wraz z zakładanymi przez to działanie motywami, pobudkami i celami. Jednak, ściśle rzecz biorąc, to działanie jawi się nam jako już ukonstytuowane, ponieważ ma ono jakąś istotę. Jeśli chcemy sięgnąć do mocy konstytutywnej, musimy porzucić wszelką nadzieję, że znajdziemy dla niej jakąś istotę. Rzeczywiście, ta ostat- nia wymagała jakiejś nowej mocy konstytutywnej, i tak w nieskończoność. Jak więc opisać egzystencję, która ciągle się tworzy i która nie pozwala się zawrzeć w jednej definicji? Już sama nazwa „wolność" jest ryzykowna, jeśli w domyśle musimy przyjąć, że słowo to odsyła do jakiegoś pojęcia, tak jak zazwyczaj czynią słowa. Niedefmiowalna i nienazywalna wolność byłaby również niemożliwa do opisania? 1 Gaston Berger, Le Cogito chez Husserl et chez Descartes, Aubier, Paris 1940. Napotkaliśmy podobne trudności, gdy chcieliśmy opisać byt zjawiska i nicość. Ale one nas nie powstrzymały. Faktycznie, mogą być dane opisy, które są ukierunkowane nie na istotę, lecz na sam byt w jego konkretności. Z pewnością nie potrafiłbym opisać wolności, która byłaby czymś wspól- nym dla mnie i kogoś innego; nie mogę tedy rozważać istoty wolności. Prze- ciwnie - to wolność jest podstawą wszelkich istot, jako że człowiek odkry- wa istoty w obrębie świata wtedy, gdy wykracza poza świat w stronę swych własnych możliwości. Ale w końcu chodzi o moją wolność. Podobnie zresz- tą, gdy opisywałem świadomość, nie mogło chodzić o naturę wspólną pew- nym jednostkom, lecz chodziło tylko o moją pojedynczą świadomość, która, jak moja wolność, jest poza istotą lub też - jak pokazaliśmy wcześniej wiele razy - dla której być oznacza „być zaistniałym" \avoir ete]. Właśnie po to, by dosięgnąć tej świadomości w samym jej istnieniu, rozporządzałem szczegól- nym, konkretnym doświadczeniem - doświadczeniem cogito. Jak pokazał Gaston Berger1, Husserl i Kartezjusz żądali, by cogito odsłoniło przed nimi jakąś istotową prawdę. W przypadku drugiego dojdziemy do relacji między dwiema prostymi naturami, w przypadku pierwszego uchwycimy ejdetycz- ną strukturę świadomości. Lecz jeśli świadomość winna poprzedzać w ist- nieniu swojąistotę, obaj popełnili błąd. Od cogito można żądać jedynie tego, by nam ukazało pewną faktyczną konieczność. Także do cogito zwrócimy się, by określić wolność jako naszą wolność, jako czystą faktyczną koniecz- ność, czyli jako byt przygodny, którego ja jednak nie mogę nie doświadczać. Jestem więc bytem, który uczy się swojej wolności poprzez swoje czyny. Ale równocześnie jestem bytem, którego egzystencja indywidualna i unikato- wa zyskuje wymiar czasowy pod postacią wolności. Jako taki jestem ko- niecznie świadomością wolności, ponieważ nic nie istnieje w świadomości inaczej niż jako nietetyczną świadomość istnienia. A zatem moja wolność jest tym, o co nieustannie chodzi w moim bycie. Nie jest ona pewną dodaną jakością albo pewną cechą mojej natury; jest natomiast tworzywem mojego bytu w ścisłym tego słowa znaczeniu. Skoro zaś tym, o co chodzi w moim bycie, jest właśnie sam byt, z konieczności muszę posiadać pewne rozumie- nie wolności. To rozumienie zamierzamy teraz uwydatnić. Kilka obserwacji, które musimy tu teraz streścić, będzie mogło nam po- móc w staraniach o dotarcie do wolności w samym jej wnętrzu. Począwszy od pierwszego rozdziału przyjęliśmy, że jeśli negacja pojawia się na świecie za sprawą rzeczywistości-ludzkiej, to ta ostania musi być bytem, który może dokonać nicościującego zerwania ze światem i z sobą samym. Ustaliliśmy również, że trwała możliwość tego zerwania jest tym samym, co wolność. Z drugiej jednak strony stwierdziliśmy, że ta stała możliwość nicościo- wania tego, czym jestem jako „to, co zaistniałe", zakłada dla człowieka szczególny rodzaj istnienia. Mogliśmy więc określić, na podstawie analiz po- dobnych jak ta odnosząca się do złej wiary, że rzeczywistość-ludzka jest swo- ją własną nicością. Być dla bytu-dla-siebie, oznacza nicościować byt-w-so- bie, którym jest. W tych warunkach wolność nie może być czymś innym, jak tylko tym nicościowaniem. To dzięki niemu byt-dla-siebie wymyka się swe- mu bytowi, takjak swojej istocie, to dzięki niemu jest zawsze czymś innym, niż to, co możemy o nim powiedzieć [dire], ponieważ przynajmniej to on jest tym, kto wymyka się choćby samej tej nazwie, tym, kto jest już poza nazwą, którą mu nadajemy, poza własnością, którą mu przypisujemy. Powiedzieć, że byt-dla-siebie ma być tym, czymjest, powiedzieć, że jest on tym, czym nie jest, nie będąc tym, czymjest; powiedzieć, że w nim egzystencja poprze- dza i warunkuje esencję; lub odwrotnie, powiedzieć zgodnie z formułą Hegla, że dla niego: Wesen ist was gewesen ist - wszystko to znaczy powiedzieć jedno i to samo, a mianowicie, że człowiek jest wolny. Istotnie, już z racji samego faktu, że mam świadomość motywów, które pobudzają moje działa- nie, te motywy są już przedmiotami transcendentnymi dla mojej świadomo- ści, są poza nią; na próżno starałbym się ich uczepić: wymykam się im przez samo swoje istnienie. Jestem skazany na egzystowanie na zawsze poza moją istotą, poza pobudkami i motywami mojego czynu: jestem skazany na bycie wolnym. Oznacza to, że nie można znaleźć granic dla mojej wolności innych niż ona sama lub, jeśli wolimy, że nie mamy takiej wolności, byśmy mogli przestać być wolni. W tej mierze, w jakiej byt-dla-siebie chce ukryć przed sobą swoją własną nicość i zespolić ze sobą byt-w-sobie jako swój prawdzi- wy sposób bycia, usiłuje także ukryć przed sobą swoją wolność. Głęboki sens determinizmu polega na tym, że widzi on w nas pozbawioną jakichkol- wiek luk egzystencjalną ciągłość bytu-w-sobie. W deterministycznej wizji pobudka - pojmowana jako fakt psychiczny, tzn. jako rzeczywistość pełna i całkowicie dana - bez jakiegokolwiek zerwania ciągłości przekłada się na decyzję i na działanie, które tak samo pojmowane są jako dane psychiczne. Byt-w-sobie zagarnął wszystkie te „dane", a pobudka wywołuje działanie lak, jak przyczyna wywołuje skutek; wszystko to jest rzeczywiste, wszyst- ko jest kompletne. W ten sposób odrzucenie wolności może dać się pojąć tylko jako pragnienie, by uchwycić siebie jako byt-w-sobie. Jedno idzie w parze z drugim, rzeczywistość-ludzka jest bytem, w którym chodzi właś- nie o wolność w jej bycie, ponieważ próbuje on nieustannie odmawiać jej uznania. Psychologicznie powraca to u każdego z nas - próbujemy trakto- wać pobudki i motywy jako rzeczy [choses]. Próbuje się przypisać im trwa- łość; próbuje się ukryć przed sobą, że ich natura i waga w każdym momen- cie zależy odznaczenia, jakie im nadaję. Bierze sieje za coś stałego: sprowadza się to do rozpatrywania tego znaczenia, jakie nadałem im wczoraj albo przed chwilą - znaczenia, które jest już nieodwracalne, jako że jest minione - i wy- prowadzania na podstawie jakiegoś charakteru zastygłego aż do teraz. Sta- ram się przekonać samego siebie, że motyw jest taki, jaki był. W ten sposób całkowicie przeszedłby on z mojej minionej świadomości do świadomości aktualnej, i w niej by osiadł. Sprowadza się to do próby nadania istoty byto- wi-dla-siebie. W ten sam sposób będziemy rozpatrywać cele jako transcen- dencje, co zresztą nie jest błędne. Ale miast widzieć w nich transcendencje przyjęte i podtrzymywane w bycie przez moje własne transcendowanie, bę- dzie się zakładało, że napotykam je, kiedy pojawiam się w świecie. Pochodzą one od Boga, natury, „mojej" natury, społeczeństwa. Te całkowicie gotowe i przedludzkie cele zdefiniują więc sens mojego czynu zanim jeszcze go po- myślę, tak samo motywy, jako czyste dane psychiczne, wyzwolą działanie, choćbym nawet tego nie spostrzegł. Motyw, czyn, cel tworzą pewne „kon- tinuum", tworzą jakąś pełnię. Te nieudane próby zduszenia wolności pod ciężarem bytu - a załamują się one wtedy, gdy nagle pojawia się trwoga w obliczu wolności - wskazują wystarczająco, że wolność współistnieje w swojej głębi z nicością, która znajduje się w sercu człowieka. Rzeczy- wistość-ludzka jest wolna właśnie dlatego, że nie jest w stopniu wystarczają- cym, że jest nieustannie oderwana od siebie samej i że to, czym była, jest oddzielone nicością od tego, czym jest, i tego, czym będzie. W końcu jest taka także dlatego, że sam jej aktualny bytjest nicościowaniem w postaci „odbicia-odbijającego" [rejlet-refłetanf]. Człowiek jest wolny, gdyż nie tyle jest sobą, ile obecnością wobec siebie. Byt, który jest tym, czym jest, nie może być wolny. Ścisłe rzecz biorąc, wolność to nicość, która jest zaistnia- ła w samym wnętrzu człowieka, przymuszająca rzeczywistość-ludzką do tego, by tworzyła samą siebie, miast po prostu być. Widzieliśmy już, że dla rzeczywistości-ludzkiej być, to wybierać siebie [se choisir]: ani z zewnątrz, ani od wewnątrz nie przychodzi do niej mc. co mogłaby otrzymać [recevoir] lub przyjąć [accepter]. Jest całkowicie opuszczona, bez pomocy jakiegokol- wiek rodzaju, zdana na nieznośną konieczność czynienia siebie bytem w naj- mniejszym nawet szczególe. Tak więc wolność nie jest bytem: jest bytem człowieka, czyli jego bytową nicością. Jeśli najpierw rozpatrujemy człowie- ka jako pełnię, byłoby absurdem szukać w nim później chwil lub obszarów duchowych, w których byłby wolny: w ten sam sposób można by szukać próżni w naczyniu, które najpierw napełniliśmy aż po brzegi. Człowiek nie może być trochę wolny i trochę zniewolony: jest całkowicie i zawsze wolny albo nie jest wcale. Te spostrzeżenia mogą nas zaprowadzić, jeśli będziemy potrafili je wyko- rzystać, ku nowym odkryciom. Pozwolą nam one najpierw wydobyć na jaw stosunek wolności do tego, co nazywamy „wolą". Dość powszechna ten- dencja dąży do utożsamienia czynów wolnych z aktami woli i do zarezerwo- wania wyjaśnienia deterministycznego dla świata namiętności. W sumie jest to pogląd Kartezjusza. Wola kartezjańską jest wolna, istnieją jednak również „namiętności duszy". Kartezjusz będzie wciąż próbował przeprowadzić in- terpretację fizjologiczną tych namiętności. Później jeszcze próbowano wpro- wadzić determinizm czysto psychologiczny. Analizy intelektualne zazdrości czy snobizmu, które próbował czynić Proust, mogą służyć jako ilustracje tej koncepcji „mechanizmu" uczuciowego. Należałoby więc postrzegać czło- wieka jako równocześnie wolnego i zdeterminowanego, a problem zasadni- czy dotyczyłby stosunków tej bezwarunkowej wolności i determinującego procesu życia psychicznego: w jaki sposób zdominuje ona uczucia, w jaki sposób posłuży się nimi na swoją korzyść? Mądrość, która pochodzi z daw- nych czasów - mądrość stoicka - będzie uczyć układania się z uczuciami, by móc nad nimi zapanować. Krótko mówiąc: radzi ona tak zachowywać się w stosunku do sfery emo- cjonalnej, jak człowiek postępuje wobec natury w ogóle, gdy jest jej posłusz- ny po to, by lepiej nad nią zapanować. Rzeczywistość-ludzka jawi się więc jako swobodna moc, otoczona zewsząd przez zespół zdeterminowanych pro- cesów. Będzie się zatem rozróżniać czyny całkowicie wolne, procesy zdeter- minowane, nad którymi ma władzę wolna wola oraz procesy, które z samej zasady wymykają się rudzkiej-woli. Widać, że nie potrafilibyśmy w żaden sposób zaakceptować podobnej teorii. Ale spróbujmy lepiej zrozumieć po- wody naszej odmowy. Istnieje najzupełniej oczywiste zastrzeżenie, na które- go rozwinięcie nie będziemy tracili tu czasu: chodzi o to, że tego rodzaju radykalny dualizm jest nie do pomyślenia w obrębie czegoś, co jest psychicz- ną jednością. W jaki bowiem sposób wyobrazić sobie byt, który byłby jeden, a tymczasem z jednej strony konstytuowałby sięjako seria wzajemnie zdeter- minowanych faktów, wskutek tego istniejących jako zewnętrzne względem siebie, z drugiej zaś strony konstytuowałby sięjako spontaniczność sama siebie determinująca do bycia i zależna jedynie od siebie? Owa spontanicz- ność apriorycznie niejako nie byłaby zdolna do jakiegokolwiek oddziaływania na ukonstytuowany już determinizm: na co bowiem mogłaby oddziaływać? Na sam przedmiot (tzn. aktualny fakt psychiczny)? Lecz jak spontaniczność mogłaby przekształcić byt-w-sobie, który z samej definicji jest i może być wyłącznie tym, czym jest? A może spontaniczność mogłaby oddziaływać na samą zasadę rządzącą deterministycznym procesem? Ale przecież do tego samego sprowadza się oddziaływanie na aktualny fakt psychiczny po to, by zmienić ów fakt sam w sobie, i oddziaływanie na ten sam fakt po to, by zmienić jego następstwa. W obu wypadkach napotykamy tę samą niemoż- ność, którą sygnalizowaliśmy wcześniej. Swoją drogą, jakim narzędziem dysponowałaby owa spontaniczność17 Jeśli ręka może coś wziąć, to znaczy, że może też być wzięta. Natomiast spontaniczność - z definicji będąc tym, co jest poza zasięgiem - sama również nie może niczego dosięgnąć; może jedynie wytwarzać samą siebie. Gdyby dysponowała specjalnym narzędziem, należałoby ją pojmować jako naturę pośrednią pomiędzy wolną wolą i zdeter- minowanymi pożądaniami, co jest nie do przyjęcia. Rzecz jasna, także od- wrotnie - popędy nie mogłyby mieć żadnego wpływu na wolę. W rezultacie niejest więc możliwe, by określony proces oddziaływał na spontaniczność, dokładnie tak, jak jest niemożliwe, by przedmioty oddziaływały na świado- mość. Podobnie niemożliwa jest jakakolwiek synteza obu typów bytu: nie są one jednorodne i każdy z nich pozostanie w swej niekomuniko walnej samot- ności. Jedyna więź, jaką nicościująca spontaniczność mogłaby mieć z proce- sami dokonującymi się mechanicznie, polega na tym, że wychodząc od tych bytów, spontaniczność wyzwala samą siebie poprzez wewnętrzną negację. Lecz wówczas, ściśle rzecz biorąc, będzie ona tylko o tyle, o ile sama o sobie będzie zaprzeczać, żejest tymi pożądaniami. Odtąd całą zdeterminowaną sferę emocji i pożądań (iradoc) spontaniczność z konieczności będzie ujmowała jako czysty transcendens, to znaczy jako to, co z konieczności jest na ze- wnątrz, jako to, co nią nie jest. Skutkiem tej wewnętrznej negacji byłoby więc jedynie wtopienie sfery emocjonalnej i pożądawczej (itadoc) w świat. Dla swobodnej spontaniczności, która byłaby zarazem wolą i świadomością, sfera emocjonalna [TTGOoc) istniałaby, tak jak dowolny przedmiot w obrębie świata. Ta dyskusja wskazuje, że dwa i tylko dwa rozwiązania są możliwe: albo człowiek jest całkowicie zdeterminowany (co jest nie do przyjęcia, przede wszystkim dlatego że świadomość zdeterminowana, czyli motywowana z ze- wnątrz, staje się sama czystą ze wnętrznością i przestaje być świadomością), albo człowiek jest absolutnie wolny. Jednak nie te spostrzeżenia interesują nas najbardziej. Mają one bowiem tylko negatywne znaczenie. Badanie woli musi nam za to pozwolić iść dalej w rozumieniu wolności. J właśnie dlatego to, co najbardziej nas uderza, to fakt, że jeśli wola musi być niezależna, to niemożliwe jest rozpatrywanie jej jako psychicznego faktu, który byłby po prostu dany, a zatem byłby bytem- -w-sobie. Wola nie może należeć do kategorii „stanów świadomości" okreś- lanych przez psychologa. I w tym wypadku, tak jak wszędzie indziej, stwier- dzamy, że stan świadomości to zwykły idol psychologii pozytywnej. Jeśli wola ma być wolnością, to z konieczności jest negatywnością i mocą ni- cościowania. Ale wówczas nie widzimy już powodów, dla których wyłącz- nie dla niej rezerwowano by autonomię. Z trudem pojmuje sięte nicościujące szczeliny, które byłyby aktami woli i wyłaniałyby się w skądinąd zgęszczonej i kompletnej tkance pożądań i sfery emocjonalnej (Trd&oc) w ogóle. Jeśli wola jest nicościowaniem, to podobnie i całość życia psychicznego winna być nicościowaniem. A poza tym - wkrótce zresztą do tego wrócimy - skąd wiadomo, że „fakt" pożądania albo najzwyklejsze pragnienie nie sąnicościu- jące? Czy pożądanie nie jest najpierw projektem i dążeniem? Czy nie przyj- muje ono pewnego stanu rzeczy jako nieznośnego, i czy z tego powodu nie jest zmuszone zdystansować się wobec tego stanu i nicościować go poprzez jego wyodrębnienie i rozpatrywanie w świetle jakiegoś celu, to znaczy w świetle jakiegoś niebytu? A czy pożądanie nie ma swoich własnych celów, które są rozpoznawane i uznawane w tym samym momencie, w jakim pożą- danie postrzega je jako nieistniejące? Jeśli nicościowanie jest bytem wolno- ści, to jak można odmówić autonomii pożądaniom, a przyznać ją woli? Co więcej, wola bynajmniej nie jest jedyną bądź szczególnie wyróżnioną manifestacją wolności; przeciwnie, po to, by mogła się ukonstytuować jako wola, zakłada ona - tak jak każde wydarzenie się bytu-dla-siebie - jakiś fun- dament pierwotnej wolności. Wola przedstawia się nam jako świadoma, pod- jęta po namyśle decyzja odnosząca się do pewnych celów. Ale wola nie two- rzy tych celów. Jest raczej pewnym sposobem bycia w stosunku do tych celów: postanawia, że dążenie do nich będzie świadome i poddane namysło- wi. Pożądanie może stawiać sobie te same cele. Mogę, na przykład, w obli- czu zagrożenia uciekać ile sił w nogach, z powodu lęku przed śmiercią. Nie- mniej ten emocjonalny fakt implicite zakłada wartość życia jako najwyższy cel. Ktoś inny natomiast będzie rozumiał, że należy pozostać na miejscu, nawet jeśli stawianie oporu wydaje się początkowo bardziej niebezpieczne niż ucieczka: ktoś taki „będzie się dzielnie trzymał". Lecz jego cel - nawet jeśli sformułowany explicite i lepiej rozumiany - pozostaje taki sam jak w przypadku reakcji emocjonalnej. Po prostu tym razem środki prowadzące do osiągnięcia celu pojmowane sąjaśniej: niektóre spośród nich są odrzucane jako wątpliwe bądź nieskuteczne, inne zaś są solidniej zorganizowane i upo- rządkowane. Różnica dotyczy tu wyboru środków i stopnia refleksyjności oraz stopnia uzasadnienia, nie dotyczy natomiast celu. A jednak o tym, kto ucieka, mówi się, że „ulega emocjom", zaś dla kogoś, kto stawia opór, rezer- wuje się określenie „człowiek silnej woli". Chodzi więc o różnicę postawy subiektywnej wobec transcendentnego celu. Ale jeśli nie chcemy popełnić błędu, o którym mówiliśmy wcześniej, i rozważać cele transcendentne jako przcdludzkie i stanowiące ograniczenia a priori naszej transcendencji, jeste- śmy zmuszeni uznać, że są one uczasawiającą projekcją naszej wolności. Jak widzieliśmy, rzeczywistość-ludzka nie może otrzymać swych celów ani z zewnątrz, ani od jakiejś domniemanej wewnętrznej „natury". Wybiera swo- je cele i przez sam ten wybór nadaje im transcendentne istnienie w charakte- rze zewnętrznej granicy swoich projektów. 2 tego punktu widzenia - jeśli rozumie się, że istnienie Dasein poprzedza i wyznacza jego istotę-rzeczywi- stość-ludzka w samym swoim wyłanianiu się i dzięki niemu decyduje o okre- śleniu swojego własnego bytu poprzez swoje cele. A zatem mój byt jest cha- rakteryzowany właśnie przez ustalenie i przyjęcie moich ostatecznych celów; to ustalenie własnych celów jest tożsame z pierwotnym wyłonieniem się wolności, która jest moją wolnością. To wyłonienie się jest istnieniem, nie ma ono niczego z istoty czy też jakiejś cechy bytu, który powstałby łącznie z jakąś ideą. W ten oto sposób wolność - jako dająca się utożsamić z moim istnieniem - jest podstawą celów, które będę się starał osiągnąć bądź poprzez wolę, bądź poprzez dążenia pożądawcze [efforts passionels]. Nie może za- tem ograniczać się do aktów woli. Przeciwnie, akty woli - takjak pożądania - są pewnymi subiektywnymi postawami, za których pośrednictwem stara- my się osiągnąć cele ustalone i przyjęte przez pierwotną wolność. Przez pier- wotną wolność naturalnie nie należy rozumieć takiej wolności, która byłaby wcześniejsza [anterieure] wobec czynu wolicjonalnego czy pożądawczego, lecz ściśle równoczesną podstawę woli bądź pożądania. Tę podstawę za- równo woła, jak i pożądanie ujawniają na sobie właściwy sposób. Nie nale- żałoby również wolności przeciwstawiać woli lub pożądaniu w takim sensie, w jakim bergsonowskie „głębokie ja" przeciwstawia się „ja powierzchowne- mu": byt-dla-siebie jest całkowicie sobością [ipseite] i nie może mieć „głębo- kiego ja", chyba że rozumie się przez to pewne transcendentne struktury psyche. Wolność nie jest niczym innym, jak istnieniem naszej woli lub na- szych pożądań o tyle, o ile to istnienie jest nicościowaniem faktyczności, to znaczy jest istnieniem bytu, który jest swoim byciem na sposób tego, co ma być. Wrócimy jeszcze do tego zagadnienia. Podtrzymujemy w każdym wy- padku fakt, że wola determinuje się w obrębie pobudek i celów wcześniej ustanowionych przez byt-dla-siebie w projekcie transcendentnym jego sa- mego wobec jego możliwości. Jak inaczej moglibyśmy zrozumieć rozważa- nie będące oceną środków w stosunku do celów już istniejących? Jeśli te cele sąjuż ustanowione, pozostaje jeszcze określić sposób, w jaki będę się wobec nich zachowywał, inaczej mówiąc, postawę, którą przyjmę. Będę „się dzielnie trzymał", czy raczej „ulegał emocjom"? Kto może o tym zadecydować, jeśli nie ja? Tak, w końcu dodaliśmy, że to okoliczności, po- dejmując za mnie decyzję (na przykład mogę być „dzielny" w obliczu ma- łego niebezpieczeństwa, lecz jeśli się ono zwiększy, zapanuje nade mną na- miętność), zabrałyby nam w ten sposób całą wolność: byłoby absurdem stwierdzić, że wola jest niezależna w chwili, gdy się pojawia, lecz okoliczno- ści zewnętrzne detenninują ściśle moment jej pojawienia się. Ale z drugiej strony, w jaki sposób podtrzymać teorię, że wola, która jeszcze nie istnieje, może zadecydować nagle o zerwaniu łańcucha namiętności i o nagłym wyło- nieniu się z jego resztek? Podobna koncepcja doprowadziłaby do rozważania woli jako władzy [pouvoir], która już to ukazywałaby się w świadomości, już to byłaby ukrywana, ale która posiadałaby w każdym wypadku trwałość i eg- zystencję „w-sobie" własności. Dokładnie to jest nie do przyjęcia: tymcza- sem jest pewne, że opinia społeczna rozważa życie moralne jako walkę mię- dzy wolą-rzeczą i namiętnościami-materiami. Jest w tym rodzaj manicheizmu psychologicznego absolutnie nie do usprawiedliwienia. W końcu nie wystar- czy jedynie chcieć: należy chcieć chcieć. Weźmy na przykład daną sytuację: mogę na nią zareagować emocjonalnie. Pokazaliśmy gdzie indziej, że emocja niejest burzą fizjologiczną': to odpowiedź przystosowana do sytuacji; to dozór, którego sens i forma są przedmiotem intencji świadomości, dążącej do osiąg- nięcia konkretnego celu za pomocą konkretnych środków. Omdlenie, kata- pleksja, w strachu starają się znieść niebezpieczeństwo, usuwając świado- mość niebezpieczeństwa. Pojawia się intencja [intention] utraty świadomości 1 J.-P. Sartre, Szkic o teorii emocji, dz. cyt. w celu obalenia budzącego przerażenie świata, w który świadomość jest zaangażowana i który stara się być poprzez nią. Chodzi więc o kierowanie magiczne, powodujące symboliczne zaspokojenie naszych pragnień, które za j ednym zamachem powodują magiczne narodziny świata. W przeciwieństwie do tych sposobów kierowania, układ dobrowolny i racjonalny rozważy sytu- ację technicznie, odrzuci magię i zajmie się uchwyceniem serii zdetermino- wanych i złożonych narzędzi, które pozwolą rozwiązać problem. Zorganizu- je on system środków, opierając się na determinizmie instrumentalnym. W konsekwencji odkryje ona świat techniczny, czyli świat, w którym każdy zespół narzędzi odsyła do innego, większego zespołu i tak dalej. Ale kto zde- cyduje, jaki aspekt świata wybrać: magiczny czy techniczny? To nie mógłby być sam świat, który - by móc się ukazać - czeka dopiero na odkrycie. Trzeba więc, by byt-dla-siebie, w swoim projekcie, wybrał bycie tym, dzięki komu świat odkrywa sięjako magiczny lub racjonalny, czyli musi on, jako wolny projekt siebie, nadać sobie egzystencję magiczną lub egzystencję ra- cjonalną. Zarówno za jedną, jak i za drugą jest odpowiedzialny, ponieważ można być tylko tym, co się wybrało. Pojawia się więc jako wolna podstawa swoich emocji jak i swoich aktów woli. Mój strach jest wolny i manifestuje moją wolność, włożyłem całą moją wolność w mój strach i wybrałem siebie strachliwego z jakiegoś powodu; w innych okolicznościach będę istniał jako ochotnik i odważny, i włożę całą swą wolność w moją odwagę. Nie ma, w stosunku do wolności, żadnego uprzywilejowanego fenomenu psychicz- nego. Wszystkie moje „sposoby bycia" również ukazują wolność, ponieważ pochodzą z mojej własnej nicości. To jest to, co wskaże jeszcze lepiej opis tego, co nazywamy „pobudkami i motywami" działania. Naszkicowaliśmy ich charakterystykę na poprzed- nich stronach: wypada wrócić teraz do niej i przedstawić ją dokładniej. Nie mówimy w końcu, że uczucie jest pobudką czynu - lub że czyn pożądawczy to taki, którego pobudką jest pożądanie? Wola nie ukazuje sięjako decyzja, która następuje po refleksji na temat pobudek i motywów? Co jest więc po- budką? Co jest motywem? Często przez motyw rozumiemy uzasadnienie czynu; czyli zbiór racjonal- nych rozważań, które go usprawiedliwiają. Jeśli rząd uchwali denominację pieniędzy, poda swoje motywy: zmniejszenie długu publicznego, uzdrowienie Skarbu. Za pośrednictwem motywów także historycy mają zwyczaj wyjaś- niać czyny ministrów i monarchów; szukać będą powodu wybuchu wojny: sytuacja jest przychylna, zaatakowany kraj rozrywany problemami wewnętrz- nymi, nastał czas, by zakończyć kryzys ekonomiczny, który groził utrwale- niem. Jeśli Chlodwig nawróciłby się na katolicyzm, podczas gdy tylu królów barbarzyńskich jest arianami, znalazłby okazję do zdobycia łask wszechmo- gącego w Galii episkopatu etc. Zauważymy, że motyw charakteryzuje się w związku z tym obiektywną oceną sytuacji. Motyw nawrócenia Chlodwiga leżał w politycznej i religijnej sytuacji Galii, w stosunku sił wewnątrz episko- patu, wielkich posiadaczy i biednego łudu; tym zaś, co spowodowało deno- minację, była wielkość długu publicznego. W każdym razie ta obiektywna ocena może dojść do skutku tylko dzięki błyskowi celu założonego wcześ- niej i dokonującego siew granicach projektu bytu-dla-siebie w kierunku tego celu. Aby władza episkopatu stała się dla Chlodwiga przyczyną nawrócenia, czyli aby mógł on przewidzieć obiektywne konsekwencje, jakie miałaby jego konwersja, musiałby najpierw uznać podbicie Galii za cel. Jeśli założymy inne cele dla Chlodwiga, może on znaleźć w położeniu episkopatu motywy, dla których zostałby arianinem lub pozostał poganinem. Może również nie znaleźć żadnego motywu do działania w ten czy inny sposób, biorąc pod uwagę sytuację w Kościele: niczego nie odnajdzie w tym zagadnieniu, pozo- stawi episkopat w pozycji „nieodkrytej", w całkowitej ciemności. Nazwie- my więc motywem obiektywne uchwycenie określonej sytuacji, gdyż w świetle pewnego celu objawia się ona jako środek mogący służyć do osiągnięcia tego celu. 1 Ferdinand Lot, La fin du monde antiąue et le debut du moyen age, s. 35, Renaissance du Livre, Paris 1927. Pobudka, przeciwnie, jest rozważana zazwyczaj jako zdarzenie subiek- tywne. Jest to zespół pragnień, uczuć i namiętności, które popychają mnie do dokonania pewnego czynu. Historyk nie szuka pobudek i odwołuje się do nich tylko w ostateczności - gdy motywy nie wystarczą do wyjaśnienia rozważanego czynu. Kiedy Ferdynand Lot pisze na przykład, po udowodnie- niu, że racje, które przypisujemy z reguły konwersji Konstantyna, są niewy- starczające lub błędne: „Ponieważ dowiedziono, że Konstantyn miał wiele do stracenia i pozornie nic do wygrania po wyborze chrześcijaństwa, jest tylko jeden możliwy wniosek, że podjął decyzję pod wpływem nagłego impulsu, w porządku anormalnym lub boskim, jak zechciał"1, porzuca on wytłuma- czenie dzięki motywom, które wydają mu się bezwartościowe i wybiera wy- jaśnienie za pomocą pobudek. Wyjaśnienie musi być więc poszukiwane w stanie psychicznym - nawet w stanie „umysłowym" - podmiotu histo- rycznego. Wydaje mu się naturalne, że wydarzenie staje się przypadkowe w sposób oczywisty, ponieważ inna jednostka, z innymi namiętnościami i innymi pragnieniami, działałaby inaczej. Psycholog, w przeciwieństwie do historyka, będzie szukał raczej pobudek: mniema on zazwyczaj, że są one „zawarte w" stanie świadomości, która spowodowała działanie. Idealnym czynem racjonalnym byłby więc taki, dla którego pobudki byłyby praktycz- nie żadne i który byłby zainspirowany przez obiektywną ocenę sytuacji. Czyn irracjonalny lub uczuciowy charakteryzowałby się odwrotnym stosunkiem. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia relacja motywów do pobudek w prostym przypadku, gdy istnieją zarówno jedne, jak i drugie. Na przykład mogę nale- żeć do partii socjalistycznej, ponieważ podziwiam to, że partia ta służy spra- wiedliwości i humanitaryzmowi, lub dlatego, że sądzę, że stanie się ona naj- ważniejszą siłą historyczną w łatach, które nastąpią po moim przyłączeniu się: to są właśnie motywy. Ale w tym samym czasie mogą mną powodować również pobudki: poczucie żalu lub miłosierdzie wobec niektórych kategorii ludzi uciskanych, wstyd wynikający z bycia po „dobrej stronie barykady", jak powiedział Gide, albo też poczucie niższości czy pragnienie zbulwerso- wania mojej rodziny etc. Co można by było chcieć powiedzieć, gdy wy- znam, że wstąpiłem do partii ze względu na te motywy i pobudki? Chodzi oczywiście o dwa typy radykalnie innych znaczeń. W jaki sposób je porów- nywać, w jaki sposób określić tę część każdej z nich, która wchodzi w skład przemyślanej decyzji? Ta trudność, która z pewnością jest największa spo- śród tych, stworzonych przez bieżące rozróżnienie między motywami i po- budkami, nigdy nie została rozwiązana. Niewielu ludzi nawet ją dostrzegło. Powraca ona jednak w innej formie, by umiejscowić egzystencję w konflik- cie między wolą i namiętnościami. Jeśli jednak teoria klasyczna okazuje się niezdolna do określenia wpływów przynależnych do pobudek i motywów w tym prostym przypadku, w którym konkurują one ze sobą, próbując spo- wodować tę samą decyzję. Z pewnością niemożliwe jest wyjaśnienie i choć- by pojęcie konfliktu motywów i pobudek, z których każda grupa pobudza pojedynczą decyzję. Wszystko więc trzeba rozważać od nowa. Z pewnością motyw jest obiektywny: to współczesny stan rzeczy, taki jaki objawia się świadomości. Obiektywnym [objectif] jest fakt, że plebs i arystokracja rzymska były skorumpowane w czasach Konstantyna i że Koś- ciół katolicki jest gotowy faworyzować monarchę, który w czasach Chlod- wiga pomógłby mu pokonać arianizm. Ten stan rzeczy jednak może odnosić się tylko do bytu-dla-siebie, ponieważ ogólnie rzecz biorąc, byt-dla-siebie jest bytem, przez który jest dany [«ily a»] świat. Lepiej jeszcze, może się odnosić tylko do bytu-dla-siebie, który wybiera siebie w ten lub inny sposób, co oznacza, że byt-dla-siebie sam tworzy swoją indywidualność. Musi się zaprojektować w ten czy inny sposób, aby odkryć sprzeczności instrumentalne narzędzi. Nóż jest obiektywnie narzędziem złożonym z ostrza i trzonka. Mogę go uchwy- cić obiektywnie jako przyrząd do krojenia i cięcia, ale z braku młotka, nie mając pod ręką nic lepszego - mogę użyć go jako narzędzia do wbijania; mogę się posłużyć jego trzonkiem, i - żeby zostać dobrze zrozumianym - to użycie nie jest mniej obiektywne. Kiedy Chlodwig docenia pomoc, której może mu dostarczyć Kościół, nie jest pewne, czy grupa prałatów lub nawet jakiś kon- kretny biskup nie obiecali mu sukcesji lub czy przedstawiciel kleru nie myślał o porozumieniu z monarchą katolickim. Jedyne fakty ściśle obiektywne, te, które jakikolwiek byt-dla-siebie może stwierdzić, to wielka władza Kościoła nad mieszkańcami Galii i zmartwienie Kościoła dotkniętego herezjąariańską. Aby stwierdzenia te przekształciły się w motyw nawrócenia, trzeba je wy- dzielić z całego zbioru - i w tym celu unicestwić je - a także należy je prze- kształcić w ich własną potencjalność: potencjalność Kościoła obiektywnie poddanego Chlodwigowi będzie polegała na przekazaniu jego władzy nawró- conemu królowi. Ale ta potencjalność może się odnosić do Kościoła, tylko jeśli przekroczymy sytuację w kierunku stanu rzeczy, który jeszcze nie jest, w kierunku nicości. Jednym słowem, świat nie daje odpowiedzi, jeśli się go nie zapyta, a można go zapytać tylko o dokładnie określony cel. Daleko do tego, żeby motyw określał działanie, ukazuje się ona tylko w i poprzez projekt dzia- łania. To w i poprzez projekt ustanowienia swojej dominacji nad Galią Kościół Zachodni ukazuje się Chlodwigowi jako obiektywny motyw jego nawrócenia. Inaczej mówiąc, świadomość, która wydziela motyw z całości świata, ma już swoją własną strukturę, ustanowiła już dla siebie swoje cele, zaprojekto- wała siebie wobec swoich możliwości i ma swój własny sposób na oddziele- nie się od swoich możliwości: tym właśnie sposobem na trzymanie się swo- ich możliwości jest tutaj afektywność. W tej organizacji wewnętrznej, którą nadała sobie świadomość, w formie niepozycyjnej świadomości siebie, jest ściśle korelatywna z wydzieleniem motywów w świecie. Albowiem, jeśli to przemyślimy, zdamy sobie sprawę, że struktura wewnętrzna bytu-dla-siebie, przez którą wyłaniają się w świecie motywy działania, jest zdarzeniem „irra- cjonalnym" w historycznym znaczeniu tego słowa. Możemy więc, w rezul- tacie, racjonalnie pojąć techniczną użyteczność nawrócenia Chlodwiga, jeśli przyjmiemy hipotezę, według której zamierzałby on podbić Galię. Ale nie możemy zrobić tego samego, jeśli chodzi o jego projekt podboju. Nie da się on „wyjaśnić". Czy trzeba go interpretować jako efekt działania ambicji Chlod- wiga? Ale dokładnie, czym jest ambicja, jeśli nie zamiarem podboju? W jaki sposób ambicja Chlodwiga oddzieliłaby się od konkretnego projektu podbicia Galii? Na próżno więc rozważalibyśmy ten pierwotny projekt podboju jako „pobudzony" przez motyw przediśmiejący [preexistant], którym byłaby am- bicja. Jest oczywiście prawdą, że ambicja jest pobudką, ponieważ jest całko- wicie subiektywna. Ale jeśli ona nie może się różnić od projektu podboju, powiemy, że ten pierwszy projekt jego możliwości, w świetle którego Chlo- dwig odkrywa motyw podboju, jest właśnie pobudką. Tak więc wszystko się wyjaśnia i możemy pojąć relacje między tymi trzema terminami: motywa- mi, pobudkami i celami. Mamy więc tu do czynienia ze szczególnym przy- padkiem bytu-w-świecie: tak samo jak wyłonienie bytu-dla-siebie sprawi, że świat jest, tak też tutaj -sam byt, który jest czystym projektem wobec celu, powoduje, że jest pewna obiektywna struktura świata, która zasługuje na miano motywu w świetle tego celu. Byt-dla-siebie jest więc świadomy tego motywu. Ale ta pozycyjna świadomość motywu jest z zasady nietetyczną świadomością siebie jako projektu wobec celu. W tym sensie jest ona po- budką, co oznacza, że odczuwa ona siebie nietetycznie, jako projekt mniej lub bardziej szorstki, mniej lub bardziej przejęty [passione] celem w chwili, gdy tworzy się ona jako świadomość objawiająca organizację świata w mo- tywach. W ten sposób motyw i pobudka są korelatami, dokładnie tak, jak świado- mość nietetyczną siebie jest korelatem ontologicznym stanowiącym o przed- miocie. Tak samo, jak świadomość czegoś jest świadomością siebie, tak też pobudka nie jest niczym innym, jak pochwyceniem motywu jako ujęcia, któ- re jest świadome siebie. Ale wydaje się oczywiste, że motyw, pobudka i cel są trzema terminami nierozerwalnymi, związanymi z erupcją świadomości żywej i wolnej, która projektuje siebie wobec swoich możliwości i definiuje siebie poprzez te możliwości. Co więc sprawia, że pobudka ukazuje się psychologowi jako zawartość afektywna aktu świadomości w takim kształcie, w jakim ta zawartość deter- minuje inny akt świadomości lub decyzję? To pobudka, która nie jest niczym innym, jak nietetyczną świadomością siebie, przenika do przeszłości nawet z tą świadomością i przestaje być żywa w tym samym momencie, co ona. Od chwili, gdy świadomość jest uprzeszłościowiona, staje się tym, czym ja mia- łem być w formie „byłem". Kiedy więc powracam do mojej wczorajszej świadomości, zatrzymuje ona swoje znaczenie intencjonalne i sens subiek- tywności, ale zauważyliśmy, że jest ona nieruchoma, jest zewnętrznością, takjak rzecz, ponieważ przeszłość jest w niej. Pobudka staje się tym, czego ma ona świadomość. Może mi się ukazywać w formie „wiedzy", widzieli- śmy przecież wyżej, że martwa przeszłość nawiedza teraźniejszość jako aspekt jakiejś „wiedzy "; możliwe również, że obracam się do niej, by ją uwyraźnić i sformułować, kierując się ku wiedzy, która jest obecnie przeznaczona dla mnie. W tym wypadku jest ona przedmiotem świadomości, jest nawet tą świadomością, której mam świadomość. Ukazuje się więc - niczym moje wspomnienia-jednocześnie jako moja i jako transcendentna. Jesteśmy jak zwykle otoczeni tymi pobudkami, w które „nie wchodzimy więcej", ponie- waż nie możemy jedynie zdecydować konkretnie o dokonaniu tego czy inne- go czynu, ale jeszcze o zrealizowaniu działań, o których zdecydowaliśmy wcześniej, lub o podążaniu za przedsięwzięciami, w które zaangażowaliśmy się. Ogólnie rzecz biorąc, w którymś momencie świadomość pojmuje samą siebie, rozumie siebie jako zaangażowaną i samo to zrozumienie implikuje znajomość pobudek tego zaangażowania lub tematyczną i pozycyjną ekspli- kację tych motywów. Uchwycenie pobudki odsyła natychmiast motywowi jego korelat, ponieważ pobudka, nawet uprzeszłościowiona i zakrzepła w by- cie-w-sobie, utrzymuje przynajmniej dla znaczenia „byłego" świadomość motywu, czyli odkrycia struktury obiektywnej świata. Ale, ponieważ pobud- ka jest bytem-w-sobie, a motyw jest obiektywny, przedstawiają się one jako para bez różnicy ontologicznej; zobaczyliśmy w końcu, że nasza przeszłość gubi się w centrum świata. Oto dlaczego traktujemy je w ten sam sposób i dlaczego możemy mówić o motywach i pobudkach tak, jakby mogły one wejść w konflikt lub walczyć ze sobą w określonym wymiarze decyzji. Jednak jeśli pobudka jest transcendentna, jeśli jest bytem nie do napra- wienia, którym mamy być na sposób „były" [que nous avons d etre sur le mode d'«etais»], jeśli, tak jak cała nasza przeszłość, jest ona oddzielona od nas przez gęstość nicości, może ona działać jedynie jako podjęta [repńs]; sama z siebie jest pozbawiona sił. Tak więc przez erupcję świadomości zaangażo- wanej, wartość i waga będą powierzone poprzedzającym pobudkom i moty- wom. Nie od niej zależy, że mogłyby one być zaistniałe [ils aient ete] i jej zadaniem jest utrzymać ich egzystencję w przeszłości. Chciałbym to czy tamto: oto, co pozostaje nieuleczalne i konstytuuje nawet moją istotę, ponie- waż moja istota jest tym, czym ja byłem. Ale to pragnienie, ta wątpliwość, te obiektywne rozważania o świecie mają dla mnie sens, kiedy w tej chwili projektuję siebie ku mojej przyszłości, tylko ja mogę o nich stanowić. I sta- nowię o nich poprzez ten sam czyn, za pomocą którego projektuję siebie ku moim celom. Podjęcie dawnych pobudek — czy też ich odrzucenie albo też nowe zaakceptowanie - nie odróżnia się od projektu, dzięki któremu wyzna- czam sobie nowe cele i przez który, w świetle tych celów, chwytam sam siebie jako odkrywającego motyw podparcia w świecie. Pobudki przeszłe, przyszłe motywy, motywy i pobudki obecne, przyszłe cele organizują się w nierozerwalną całość dzięki samemu wyłonieniu wolności, która jest poza motywami, pobudkami i celami. Powoduje to, że dobrowolne rozważanie zawsze jest oszustwem. Jak, w rezultacie, docenić przyczyny i siły, którym powierzam ich wartość przed jakimkolwiek rozważaniem i poprzez wybór samego siebie, którego dokonuję. Niniejsze złudzenie bierze się stąd, że staramy się brać pobudki i motywy za rzeczy całkowicie transcendentne, które mógłbym zważyć jak ciężary i które posiadałyby wagę jako trwałą własność, podczas gdy, z drugiej strony, chce- my tam w nich zobaczyć zawartość świadomości, co jest sprzeczne. W koń- cu więc motywy i pobudki mają tylko wagę mojego projektu, czyli zostaje im powierzone wolne wytwarzanie celu i działania do jego realizacji. Kiedy za- stanawiam się, kości są już rzucone. I jeśli muszę wrócić do tego, zastana- wiając się, to tylko dlatego, że po prostu projekt ten wchodzi do mojego pierwotnego planu uświadomienia mi pobudek raczej dzięki rozważaniu, niż poprzez tę czy inną formę odkrycia (przez namiętność, na przykład, lub po prostu przez działanie, które ukazuje zbiór zorganizowanych motywów i po- budek, jak język uczy się mojej myśli). Istnieje więc wybór rozważania jako sposobu, który oznajmi mi to, co planuję, i następnie to, czym jestem. I wybór rozważania jest utworzony razem ze zbiorem motywów-pobudek i celu dzię- ki wolnej spontaniczności. Kiedy wola interweniuje, decyzja jest podjęta i nie ma ona innej wartości niż oznajmująca. Czyn dobrowolny odróżnia się od spontaniczności niedobrowolnej tym, że ta druga jest niepoddaną refleksji [irrefiechie] świadomością motywów ku projektowi czystego i prostego czynu. Dla pobudki, w czynie niepodda- nym refleksji, nie ma w ogóle przedmiotu dla niej samej, lecz prosta niepozy- cyjna świadomość siebie. Struktura czynu dobrowolnego, przeciwnie, wy- maga pojawienia się świadomości refleksyjnej [conscience rejlexive], która uchwyci pobudkęjako ąuasi-przedmiot lub która jąnawet spowoduje [inten- tionne] jako przedmiot psychiczny poprzez świadomość poddaną refleksji. Pobudka dla niej, będąc uchwyconą za pośrednictwem świadomości podda- nej refleksji, jest oddzielona; aby przywołać słynną formułę Husserla, prosta refleksja dobrowolna, dzięki swojej strukturze refleksyjności stosuje eizoyi\ w odniesieniu do motywu, zatrzymuje go w zawieszeniu, stawia go w na- wiasie. W ten sposób może się zbliżyć do podobieństwa rozważania szacun- kowego, w następstwie tego, że głębsze nicościowanie oddziela świadomość refleksyjną od świadomości poddanej refleksji lub pobudki i w następstwie tego, że pobudka jest w zawieszeniu. Jednakże, co wiemy, jeśli wynik reflek- sji wywołuje powiększenie luki oddzielającej byt-dla-siebie od niego samego, nie taki jest, na razie, jego cel. Celem takiego refleksyjnego rozszczepienia jest, co już zauważyliśmy, odzyskanie tego, co poddane refleksji, w taki spo- sób, by ukonstytuować tę niemożliwą do zrealizowania całkowitość „w-so- bie-dla-siebie", która jest wartością podstawową, ustanowioną przez byt- -dla-siebie w wyłonieniu swojego bytu. Jeśli więc wola jest ze swej istoty refleksyjna, jej celem niejest zdecydowanie, jaki cel ma osiągnąć, ponieważ, w każdym wypadku, wszystko zostało już postanowione. Głęboka intencja woli ma raczej za przedmiot sposób osiągnięcia tego celu, wcześniej już usta- nowionego. Byt-dla-siebie, który istnieje w sposób dobrowolny, pragnie od- zyskać siebie sam samego jako decydującego i działającego. Nie pragnie je- dynie być kierowany ku celowi ani być tym, który wybiera siebie jako kierowanego ku takiemu zakończeniu: pragnie jeszcze odzyskać siebie same- go jako spontaniczny projekt ku takiemu czy innemu zakończeniu. Ideałem woli nie jest bycie „w-sobie-dla-siebie" jako projekt zmierzający ku pewne- mu celowi: to oczywiście ideał refleksyjny i jest on sensem zadowolenia, które towarzyszy takiemu przekonaniu: „Zrobiłem to, co chciałem". Jest jed- nak oczywiste, że refleksyjne rozszczepienie [scissiparite] ma generalnie swoją podstawę w planie głębszym niż ono samo, nazwane z braku innego określe- nia „motywacją" w rozdziale III naszej drugiej części. Obecnie, kiedy już zdefiniowaliśmy motyw i pobudkę, należy nazywać ten projekt, który stano- wi bazę refleksji, intencją [intention]. W takiej mierze, w jakiej wola jest przypadkiem refleksji, akt zajęcia miejsca, by działać w planie dobrowolnym, wymaga jako podstawy głębszej intencji. Psychologowi nie wystarczy opi- sać taki podmiot jako realizujący swój projekt na sposób refleksji dobrowol- nej; trzeba jeszcze, by był on zdolny do wyjawienia nam głębszej intencji [ł'intention profonde]. która sprawia, że podmiot realizuje swój plan raczej jako akt woli niż w jakiś inny sposób, biorąc zresztą pod uwagę, że nie jest ważne, jaki model świadomości doprowadził do tej realizacji, że cele zostały ustalone dzięki oryginalnemu projektowi. W ten sposób osiągnęliśmy wol- ność głębszą niż wola, wskazując sobie po prostu pytania bardziej wymaga- jące, niż zrobili to psychologowie, czyli stawiając pytanie, dlaczego tam, gdzie oni ograniczają się do określenia sposobu działania świadomości jako dobro- wolnego. To krótkie studium nie stara się wyczerpać kwestii woli: przeciwnie - odpowiadałaby mu próba stworzenia opisu fenomenologicznego woli dla niej samej. Nie jest to jednak nasz cel: mamy nadzieję, że pokazaliśmy po prostu, że wola nie jest uprzywilejowaną manifestacją wolności, lecz że jest wyda- rzeniem psychicznym mającym własną strukturę, które tworzy się na tym samym planie co inne i że jest podtrzymywane ni mniej, ni więcej niż inne, przez pierwotną i ontologiczną wolność. W ten sam sposób wolność pojawia sięjako całość niemożliwa do zanali- zowania: motywy, pobudki i cele, podobnie jak sposób uchwycenia motywów, pobudek i celów, są zorganizowane jednolicie w ramach tej wolności i muszą dać się zroziunieć na jej podstawie. Czy można powiedzieć, że wolność po- nosi klęskę, reprezentując siebie jako serię gwałtownych ruchów, dziwacz- nych i porównywalnych do epikurejskiego clinamenul Czy jestem uwolnio- ny od pragnienia czegokolwiek w jakimkolwiek czasie? I czy muszę, w każ- dej chwili, kiedy chcę wyjaśnić taki czy inny projekt, opowiadać o elemencie irracjonalnym tkwiącym w wyborze wolnym i przypadkowym? Gdy okazało się, że rozpoznanie wolności miało w konsekwencji te niebezpieczne kon- cepcje, uzupełnione jeszcze sprzecznością z doświadczeniem, dobre duchy odwróciły się od wiary w wolność: można było nawet podkreślić, że deter- minjzm - jeśli uważano, by nie pomylić go z fatalizmem - byl „bardziej ludz- ki" niż teoria wolnej woli; jeśli w rezultacie czyni on oczywistym surowe warunkowanie naszych działań, a przynajmniej przyznaje rację każdemu z nich, i jeśli rygorystycznie ogranicza się do psychiki, wyrzeka się poszukiwania warunkowania w układzie uniwersalnym, to pokazuje on, że połączenie na- szych czynów znajduje się w nas samych: działamy w taki sposób, w jaki jesteśmy, i nasze czyny przyczyniają się do tego, kim się stajemy. Tymczasem rozważmy bliżej pewne rezultaty, które nasza analiza po- zwoliła nam osiągnąć. Pokazaliśmy, że wolność działa jedynie z bytem-dla- -siebie: rzeczywistość-ludzka jest wolna dokładnie w takiej mierze, w jakiej ma być swoją własną nicością. Ta nicość, co już widzieliśmy, ma być w wielu wymiarach: najpierw poprzez uczasowienie. czyli będąc cały czas zdystan- sowaną do samej siebie, co oznacza, że nie może ona dopuścić, by prze- szłość takiego czy innego jej czynu zdeterminowała ją - a następnie wyłania- jąc jako świadomość jakiejś rzeczy i samej siebie, czyli będąc obecną dla siebie i nie tylko dla siebie, co oznacza, że nic nie istnieje w świadomości, która nie byłaby świadomością istnienia, i że w konsekwencji nic zewnętrz- nego wobec świadomości nie może jej motywować - ostatecznie będąc trans- cendentną, czyli nie będąc czymś, co byłoby wcześniejsze, by wejść później w relację z takim czy innym celem, ale przeciwnie - będąc bytem, który jest pierwotnie za-planowany, czyli takim, który definiuje się poprzez swój cel. W ten sposób nie usłyszymy tu niczego świadczącego o dowolności lub przypadkowości: byt, który-jak świadomość - jest koniecznie oddzielony od wszystkich innych, ponieważ nie są one połączone z nim, chyba że w tej mierze, w jakiej są_dla niego, decyduje o swojej przeszłości w formie tradycji w świetle przyszłości, zamiast pozwolić sobie czysto i prosto determinować swoją teraźniejszość. On też oznajmia, że staje się tym, kim jest, dzięki cze- muś innemu niż on sam, dzięki celowi, którym niejest i którym dopiero pla- nuje się stać. Oto, co nazywamy bytem wolnym. Nie oznacza to w żaden sposób, że jestem wolny od konieczności podniesienia się czy siadania, wcho- dzenia lub wychodzenia, ucieczki czy stawienia czoła niebezpieczeństwu, jeśli przez wolność rozumiemy kapryśną przypadkowość - bezprawną, do- browolną i niezrozumiałą. Z pewnością każdy z mych czynów, nawet ten najmniejszy, jest absolutnie wolny w tym sensie, jaki zaraz doprecyzujemy; nie oznacza to jednak, że mógłby on być jakikolwiek ani, że mógłby być niemożliwy do przewidzenia. Pomimo to mówi się, że jeśli nie można zrozu- mieć czynu ani na podstawie stanu świata, ani na podstawie całości mojej przeszłości pojmowanej jako rzecz nie do naprawienia, to jak jest możliwe, by nie był on dobrowolny? Przypatrzymy się temu bliżej. W obiegowej opinii być wolnym, nie oznacza tylko mieć wybór siebie. Wybór jest nazywany wolnym, jeśli jest taki, że mógłby być inny niż jest. Wybrałem się na wycieczkę z przyjaciółmi. Po wielu godzinach marszu, moje zmęczenie rosło, wreszcie stało się bardzo bolesne. Opierałem mu się naj- pierw, ale później, nagle, przestałem iść, ustąpiłem, rzuciłem mój plecak na skraj drogi i położyłem się koło niego. Będą mi wyrzucać mój czyn i będzie- my przez to rozumieć, że byłem wolny, czyli nie tylko nikt ani nic nie zdeter- minowało mojego działania, ale jeszcze mogłem dalej opierać się zmęczeniu, postąpić takjak moi towarzysze i poczekać na postój, aby odzyskać siły. Będę się bronił, mówiąc, żc byłem zanadto zmęczony. Kto ma rację? Albo może raczej dyskusja została oparta na błędnych podstawach? Nie budzi wątpliwości fakt, że mogłem zareagować inaczej, ale problem nie tkwi w tym zagadnieniu. Należałoby raczej sformułować go w ten sposób: czy mógłbym zadziałać inaczej bez wyraźnego zmodyfikowania tej organicznej całości pro- jektów, którą jestem, oprzeć się zmęczeniu, zamiast zachować czyste prze- kształcenie miejscowe i przypadkowe mojego zachowania, które nie mogło się stworzyć inaczej niż dzięki radykalnej przemianie mojego bycia~w-świe- cie - transformację skądinąd możliwą. Innymi słowy: mógłbym postąpić ina- czej, oczywiście, lecz za jaką cenę? Na to pytanie odpowiemy najpierw dzięki teoretycznemu opisowi, który pozwoli nam uchwycić podstawę naszej tezy. Zobaczymy następnie, czy konkretna rzeczywistość nie okaże się bardziej złożona i czy, nie sprzeciwia- jąc się rezultatom naszych poszukiwań teoretycznych, nie zaprowadzi nas ona do ich złagodzenia i wzbogacenia. Zauważmy najpierw, że zmęczenie jako takie nie mogłoby spowodować mojej decyzji. Jest ono tylko - zobaczyliśmy to już przy problemie bólu fi- zycznego - sposobem, w jaki istnieje moje ciało. Nie jest ono najpierw przed- miotem świadomości pozycyjnej, ale jest ono faktycznością mojej świado- mości. Jeśli więc idę przez wieś, to, co mi się ukazuje, to świat otaczający. To on jest przedmiotem mojej świadomości, to jego przekraczam, podążając w kierunku moich własnych możliwości - na przykład podążając tego wie- czoru na miejsce, które ustaliłem sobie wcześniej. Jedynie w mierze, w jakiej obejmuję ten krajobraz za pomocą wzroku, który rozwija odległość, za po- mocą nóg, które wspinają się na boki i w głąb, ukazują się i znikają nowe przedstawienia, nowe przeszkody - wraz z moimi plecami, które niosą ple- cak, mam niepozycyjną świadomość tego ciała, które porządkuje moje sto- sunki ze światem i które oznacza moje zaangażowanie w świat - w formie zmęczenia. Obiektywnie i w porozumieniu z tą nietetyczną świadomością, drogi ukazują sięjako nieskończone, stoki trudniejsze, a słońce bardziej roz- palone etc. Ale nie myślę jeszcze o moim zmęczeniu, nie obejmuję go jako quasi-przedmiotu mojej refleksji. Pomimo to nadchodzi chwila, w której sta- ram sieje rozważyć i odzyskać: ten zamiar dostarcza również interpretacji. Weźmy je, tymczasem, za to, czym są. Niejest ono w najmniejszym stopniu kontemplatywnym rozumieniem mojego zmęczenia: ale - zobaczyliśmy to przy okazji bólu - cierpię na zmęczenie. Tak więc świadomość refleksyjna kieruje się ku mojemu zmęczeniu, aby przeżyć je i nadać mu wartość w prak- tycznym stosunku do mnie samego. To tylko w tym planie zmęczenie wyda mi się możliwe lub niemożliwe do zniesienia. Nigdy nie stanie się ono tym jako ono samo, ale to refleksyjny byt-dla-siebie, który wyłaniając się, odbiera zmęczenie jako niemożliwe do zniesienia. Tutaj właśnie pada zasadnicze py- tanie: moi towarzysze są w dobrej formie, podobnie jak ja, są równie wyćwi- czeni, co ja, tak że mimo iż nie można porównywać wydarzeń psychicznych rozgrywających się w różnych subiektywnościach, podsumowuję, a świad- kowie zeznają na podstawie obiektywnego rozważenia naszych ciał-dla-in- nych - że są prawie tak „samo zmęczeni, jak ja". Dlaczego więc oni inaczej przeżywają swoje zmęczenie? Powiemy, że zmęczenie bierze się stąd, że ,jestem przeczulony", oni zaś tacy nie są. Ale, mimo że ta ocena ma zasięg praktycznie niezaprzeczalny i że można liczyć na nią, gdy chodzi o zadecy- dowanie, czy będą mi towarzyszyć czy też nie w czasie kolejnej wycieczki, nie będzie ona mogła nas w tym miejscu usatysfakcjonować. Zauważyliśmy wcześniej, że być ambitnym, to planować zdobycie tronu lub uznania; to nie dana popycha do podboju, to sam podbój. Podobnie „bycie przeczulonym", nie byłoby przesłanką do działania i jest ono tylko nazwą daną sposobowi, w jaki przeżywam moje zmęczenie. Jeśli więc chcę zrozumieć, w jakich warunkach mogę cierpieć zmęczenie niemożliwe do zniesienia, nie należy zwracać się do domniemanych przesłanek do działania, które jedynie ukazują sięjako wybór, należy pokusić się o sprawdzenie tego wyboru jako takiego i zobaczyć, czy nie wyjaśnia się on w perspektywie szerszego wyboru, do którego przynależałby jako drugorzędna struktura. Jeśli zapytam w końcu jednego z moich towarzyszy, wyjaśni mi z pewnością, że jest zmęczony, ale że lubi swoje zmęczenie: oddaje się mu niczym kąpieli, wydaje mu się ono czymś w rodzaju uprzywilejowanego instrumentu, potrzebnego do okrycia tego, co go otacza, aby przyzwyczaić się do surowej gwałtowności dróg, aby odkryć zaletę górskich stoków; a także do tego nasłonecznionego karku, a także tego lekkiego szmeru w uszach, które pozwalają mu realizować bez- pośredni kontakt ze słońcem- Wreszcie uczucie wysiłku jest dla niego uczu- ciem przezwyciężenia zmęczenia. Ale jeśli jego zmęczenie nie jest niczym innym niż namiętnością, którą znosi, aby pył z dróg, oparzenia słoneczne, twardość dróg istniały maksymalnie, bez wysiłku; ta słodka zażyłość zc zmę- czeniem, które kocha, któremu się oddaje i którym, pomimo wszystko, kie- ruje się, przedstawia sięjako sposób na przywłaszczenie góry, na przecier- pienie jej aż do końca i na zostanie zwycięzcą. W następnym rozdziale zobaczymy wreszcie sens słowa „mieć" i w jakiej mierze robienie jest sposo- bem przywłaszczania. W ten sposób zmęczenie mojego towarzysza jest prze- zwyciężone w szerszym planie ufnego opuszczenia się w naturę, namiętno- ści zaakceptowanej, by mogła bardziej istnieć, i. w tym samym czasie, słodkiej dominacji przywłaszczenia. Tylko w i poprzez ten plan będzie ono mogło zrozumieć siebie i mieć dla niego znaczenie. Ale to znaczenie oraz ten szerszy i głębszy projekt są jeszcze same przez siebie unselbststandig. Nie wystar- czają sobie. Ponieważ zakładają one szczególną relację między moim towa- rzyszem a jego ciałem z jednej strony, a z drugiej - między nim a rzeczami. Zrozumiałe, że jest tyle sposobów istnienia jego ciała, że istnieje byt-dla-sie- bie, mimo że, oczywiście, niektóre pierwotne staiktury są stałe i tworzą w każdym rzeczywistosć-ludzką: gdzie indziej zajmujemy się tym, co niepo- prawnie zostało nazwane związkiem między jednostką i gatunkiem oraz wa- runkami i prawdą uniwersalną. Na moment możemy przyjąć, na podstawie tysiąca znaczących wydarzeń, że istnieje na przykład pewien typ ucieczki przed faktycznością, który polega dokładnie na poddaniu się tej faktyczno- ści, czyli w rezultacie na odebraniu jej zaufania i miłości, aby spróbować ją odzyskać. Ten pierwotny program odzyskania jest więc pewnym wyborem, którego byt-dla-siebie dokonuje sam z siebie, w obecności problemu bytu. Jego plan zachowuje się w nicościowaniu, ale to nicościowanie wraca do bytu-w-sobie, który nicościuje i tłumaczy się poprzez jednorazową walory- zację faktyczności. W ten sposób również tłumaczy się tysiąc powodów poddania. Poddać się zmęczeniu, gorącu, głodowi i pragnieniu, usiąść na krześle lub z przyjemnością położyć się na łóżku, rozluźnić się, próbować pić dzięki własnemu ciału, już nie na oczach innego, jak w masochizmie, ale w pierwotnej samotności bytu-dla-siebie. Wszystkie te zachowania nie pod- dadzą się nigdy ograniczeniu do nich samych i czujemy to dobrze, ponieważ u innego denerwują nas lub przyciągają: ich warunkiem jest początkowy pro- jekt odzyskania ciała, czyli pragnienie rozwiązania problemu absolutu (bytu- -w-sobie-dla-siebie). Ta forma początkowa może sama siebie ograniczać do głębokiej tolerancji faktyczności: plan „zanegowania ciała" (przeciwko ciału) będzie więc oznaczać szczęśliwe poddanie się tysiącu małych przelotnych apetytów, tysiącu małych pragnień, tysiącu słabości. Jak sobie przypomina- my, w Ulissesie Joyce'a „zapach intymny unosił się nad nim" - nad Bloo- mem palącym z przyjemnością w czasie zaspokajania potrzeb fizjologicz- nych. Ale możliwe jest również - i to przypadek mojego towarzysza - że poprzez ciało i przez upodobanie do ciała, byt-dla-siebie szuka możliwości odzyskania całości tego, co nieświadome, czyłi całej uniwersalności, skoro sam jest wspólnotą rzeczy materialnych. W tym wypadku upragniona synte- za bytu-w-sobie i bytu-dla-siebie będzie syntezą quasi-panteistyczną całości bytu-w-sobie z bytem-dla-siebie, który go odzyskuje. Ciało jest tutaj narzę- dziem syntezy: gubi się na przykład w zmęczeniu, aby ten byt-w-sobie istniał mocniej. I tak jak byt-dla-siebie odczuwa ciało jako własne, tak namiętność do ciała wspólna jest bytowi-dla-siebie i planowi „powoływania istnienia" bytu- -w-sobie. Całość tej postawy - która należy do mego towarzysza drogi - może się tłumaczyć ciemnym poczuciem rodzaju misji: idzie on na tę wy- cieczkę, ponieważ góra, którą zamierza pokonać, i lasy, przez które zamierza przejść, istnieją, ma więc misję bycia tym, przez kogo ich sens się objawi. I w ten sposób stara się być tym, który ustanawia je w ich egzystencji. W następnym rozdziale wrócimy do przywłaszczającego stosunku bytu-dla- -siebie wobec świata, ale nie dysponujemy jeszcze elementami niezbędnymi, by teraz go objaśnić w pełni. To, co wydaje się oczywiste, w każdym razie po naszej analizie, to sposób, w jaki mój towarzysz cierpi swoje zmęczenie - aby został zrozumiany, wymaga koniecznie analizy regresywnej, która pro- wadzi nas do planu początkowego. Czy ten projekt, który zarysowaliśmy, jest sto razy selbststandigl Z pewnością - a dodatkowo łatwo się o tym przekonać: w końcu, z regresji na regresję, osiągnęliśmy relację pierwotną, którą byt-dla-siebie buduje ze swoją faktycznością i światem. Ale ten pier- wotny stosunek nie jest niczym innym, jak bytem-w-świecie samym wobec bytu-dla-siebie tak, jak ten byt-w-świecie jest wyborem, czyli osiągnęliśmy pierwotny typ nicościowania, przez który byt-dla-siebie ma być swoją włas- ną nicością? Począwszy od tego, żadna interpretacja nie może zostać osiąg- nięta, ponieważ implicytnie sugerowałaby ona byt-w-świecie należący do bytu-dla-siebie, tak jak wszystkie przejawy, które wydobyliśmy z pewnika Euklidesa zakładały implicytnie przyjęcie tego pewnika. Jeśli więc używam tej samej metody, by interpretować sposób, w jaki przeżywam moje cierpienie, uchwycę najpierw we mnie nieufność wobec ciała - na przykład - sposób, aby nie chcieć „działać z nim"... uważać je za nic, co jest po prostu jednym z wielu możliwych sposobów egzystowania mojego ciała dla mnie. Bez wysiłku odkryję podobną nieufność w obliczu bytu-w-sobie i na przykład plan pierwotny, aby zebrać byt-w-sobie, który nicościuje za pośrednictwem innych, co odsyła mnie do jednego z planów początkowych, które wyliczyliśmy w poprzedniej części. Od czasu mojego zmęczenia nie będę go przeżywał j ako poczucia „słabości", lecz jako pewną „sztywność", jako nieproszone zjawisko, którego chciałbym się pozbyć, a to wszystko po prostu dlatego, że reprezentuje ono moje ciało oraz dziką przy- padkowość w centrum świata, podczas gdy mój plan polega na uratowaniu mojego ciała i mojej obecności w świecie dzięki spojrzeniu innego. Jestem odesłany, także ja, do mojego pierwotnego planu, czyli do mojego bytu- -w-świecie jako wyboru. Nie zdajemy sobie sprawy, ile ta metoda analityczna pozostawia do ży- czenia. Wszystko jest jeszcze do zrobienia w tej dziedzinie: chodzi przecież o to, by uporządkować znaczenia implikowane przez czyn - przez każdy czyn - i aby przechodzić od niego do znaczeń bogatszych i głębszych, aż napotkamy znaczenie, które nie implikuje już żadnego imiego znaczenia i które odsyła tylko do siebie samego. Ta wznosząca się dialektyka jest praktykowa- na spontanicznie przez większość ludzi, można nawet stwierdzić, że w świa- domości samego siebie albo innego, spontaniczne rozumienie jest nadawane przez hierarchię interpretacji. Gest odsyła do Wełtanschauung i czujemy to. Nikt jednak nie próbował systematycznie uporządkować znaczeń impliko- wanych przez czyn. Tylko jedna szkoła wychodzi z tej samej pierwotnej pewności, którą żywimy - jest to szkoła freudowska. Dla Freuda, jak i dla nas, czyn nie może ograniczać się do samego siebie: odsyła on natychmiast do głębszych struktur. A psychoanaliza jest metodą, która pozwala wyjaś- niać te struktury. Podobnie jak my, Freud pyta: jakie warunki są potrzebne, aby dana osoba podjęła to konkretne działanie? I odmawia, on, takjak my, interpretowania działania przez pryzmat momentu poprzedzającego, czyli za- chowywania horyzontalnego determinizmu psychologicznego. Czyn wydaje mu się symboliczny - tłumaczący głębsze pragnienie, które nawet on sam potrafił zinterpretować tylko na poziomie początkowej determinacji libido podmiotu. Jedynie Freud stara się w ten sposób utworzyć determinizm werty- kalny. Ponadto jego koncepcja musi odwoływać się, dzięki temu nachyleniu, do przeszłości podmiotu. Afektywność jest dla niego podstawą czynu przy- bierającego formę tendencji psychofizjologicznych. Ale afektywność ta jest pierwotnie czystą tablicą u każdego z nas: stanowi ona okoliczności zewnętrz- ne i, aby powiedzieć wszystko, historię podmiotu, która zadecyduje, czy taki lub inny kierunek zwiąże się z tym lub innym podmiotem. To jest sytuacja dziecka usytuowanego w centrum rodziny, która zdeterminuje w nim naro- dziny kompleksu Edypa: w innych społecznościach, złożonych z rodzin in- nego typu — i, jak zauważyliśmy na przykład u ludów prymitywnych na ko- ralowych wyspach na Pacyfiku - ten kompleks nie uformowałby się. Ponadto są tu jeszcze okoliczności zewnętrzne, które będą decydować, czy w wieku dojrzałości płciowej kompleks ten „zlikwiduje się", czy przeciwnie - pozo- stanie w polu życia seksualnego. W ten sposób i za pośrednictwem historii, determinizm wertykalny Freuda pozostaje osadzony w determinizmie hory- zontalnym. Z pewnością taki czyn symboliczny wyjaśnia pragnienie ukryte i współczesne, w ten sam sposób pragnienie manifestuje głębszy kompleks, i to w jednostce tego samego procesu psychicznego: ale kompleks nie preeg- zystuje w niej w mniejszym stopniu w tej manifestacji symbolicznej, i to przeszłość utworzyła go takim, jakim jest, postępując według następujących klasycznych połączeń: przeniesienie, zagęszczenie etc, które wymieniane są nie tylko w psychoanalizie, ale we wszystkich próbach deterministycznej rekonstrukcji życia psychicznego. W konsekwencji, wymiar przyszłości nie istnieje dla psychoanalizy. Rzeczywistość-ludzka traci jedną ze swych ek- -staz i musi zostać wyjaśniona tylko dzięki regresji wychodzącej od teraźniej- szości i skierowanej w przeszłość. W tym samym czasie struktury podsta- wowe podmiotu, które są znaczące dzięki swoim czynom, nie są znaczące dla niego, ale dla obiektywnego świadka, który używa metod dyskursyw- nych, aby wyjaśnić te znaczenia. Żadne przedontologiczne rozumienie sensu tych czynów niejest uzgodnione z podmiotem. Stosunkowo łatwo ogarnąć to zagadnienie, ponieważ, mimo wszystko, czyny te są tylko rezultatem prze- szłości-którąjest, z zasady, poza zasięgiem-w miejsce poszukiwania moż- liwości wpisania ich celu w przyszłość. Musimy się również ograniczyć do inspiracji metodą psychoanalityczną, to znaczy musimy postarać się uporządkować znaczenia czynu, wychodząc z założenia, że każde działanie, jak nieznaczące by było, nie jest prostym rezultatem poprzedzającego stanu psychicznego i nie wynika z prostego de- terminizmu linearnego, ale przeciwnie, integruje sięjako drugorzędna struk- tura ze strukturami globalnymi 1 ostatecznie z całością, którą jestem. Jeśli nie - w rezultacie musiałbym rozumieć siebie jako horyzontalny strumień zja- wisk, z których każde jest warunkowane i uzewnętrzniane przez poprzedza- jące - lub jako substancja podtrzymująca przepływ odarty z sensu i sposo- bów. Te dwie koncepcje doprowadziłyby nas do pomieszania bytu-dla-siebie i bytu-w-sobie. Ale jeśli zaakceptujemy metodę psychoanalityczną - wróci- my do tego obszernie w następnym rozdziale - musimy jej użyć w odwrót- nym znaczeniu. Ujmujemy każdy czyn jako fenomen zrozumiały i nie dodamy więcej deterministycznego „przypadku", podobnie jak Freud. Ale w miejsce zrozumienia zjawiska rozważanego na podstawie przeszłości, rozważamy czyn zrozumiały jak powrót z przyszłości do teraźniejszości. Sposób, w jaki prze- żywam moje zmęczenie, niejest absolutnie zależny od kąta nachylania stoku, na który się wspinam czy od mniej lub bardziej niespokojnej nocy, którą spędziłem: te czynniki mogą przyczyniać się do stworzenia zmęczenia przez nie samo, a nie przez sposób, w jaki je znoszę. Ale wraz z uczniem Adlera, odmawiamy widzenia w nim wyrazu na przykład kompleksu niższości, w ta- kim znaczeniu, że kompleks ten byłby zjawiskiem poprzedzającym. Gwał- towny i brutalny sposób walki ze zmęczeniem może wyrażać to, co nazywa- my kompleksem niższości, i co nam nie odpowiada. Ale kompleks niższości sam w sobie jest planem mojego własnego bytu-dla-siebie w świecie obec- ności innego. Jako taki, jest on zawsze transcendentny, i jako taki również jest sposobem wybierania siebie. Tę niższość, przeciwko której walczę i któ- rą rozpoznaję, wybrałem na początku; bez wątpienia jest ona znacząca dzięki moim rozlicznym „typom porażek", ale dokładnie niejest ona niczym innym niż całością zorganizowaną z moich typów porażek, jak projekt założony jako generalny kosztorys mojego bytu, i każdy typ porażki jest sam w sobie transcendentny, ponieważ za każdym razem przekraczam realne w kierunku moich możliwości: ustąpić zmęczeniu to transcendować drogę, konstytu- ując w niej znaczenie „drogi zbyt trudnej do pokonania". Niemożliwe jest poważne rozważanie poczucia niższości bez określenia go na podstawie mojej przyszłości i moich możliwości. Nawet takie konstatacje, jak: „jestem brzyd- ki", ,jestem głupi" etc, dzięki naturze są antycypacjami. Nie chodzi wcale o czyste orzeczenie mojej brzydoty, ale o uchwycenie współczynnika przeciw- ności, który prezentują kobiety lub społeczeństwo wobec moich posunięć. I to mogłoby siebie odkryć tylko poprzez wybór tych posunięć. W ten sposób poczucie niższości jest wolnym i ogólnym projektem mnie samego, jako niż- szego wobec innego; jest sposobem, w jaki wybieram przyjęcie na siebie bytu-dla-bliźniego; wolnym rozwiązaniem, które daję egzystencji innego, tym skandalem niemożliwym do opanowania. Należy zrozumieć moje reakcje niż- szości i moje typy porażki, począwszy od wolności zarysowanej w mojej niższości jako wyborze mnie samego w świecie. Zgadzamy się z psychoana- litykami, że każda reakcja ludzka jest a priori zrozumiała. Ale zarzucamy im, że źle zdefiniowali „zrozumiałość" początkową, starając się wytłumaczyć reakcję rozważaną jako reakcję wcześniejszą, co wprowadza na nowo me- chanizm przyczynowy: tymczasem zrozumienie musi się definiować inaczej. Zrozumiałe jest każde działanie widziane jako plan samego siebie wobec tego, co możliwe [unpossible]. Jest ono zrozumiałe najpierw jako to, co daje ładu- nek racjonalny, który możemy błyskawicznie uchwycić - kładę moją torbę na ziemi, żeby przez chwilę odpocząć - czyli w takim stopniu, w jakim rozumie- my natychmiast możliwość [le possible], którą zrozumiałość projektuje, i cel, do którego zmierza. Działanie to jest następnie zrozumiałe w tym aspek- cie, który odsyła rozważaną możliwość do innych możliwości, te zaś do in- nych i tak dalej, aż do ostatniej możliwości, którą jestem. I zrozumienie tworzy siew dwóch znaczeniach przeciwnych: dzięki psychoanalizie regresywnej prze- chodzimy do czynu rozważanego aż do mojej ostatniej możliwości, zaś dzię- ki postępowi całościowemu - od tej ostatniej możliwości schodzimy na nowo do przewidzianego czynu i rozumiemy jego integrację w całkowitej formie. Ta forma, którą nazywamy naszą ostatnią możliwością, nie jest jedną z wielu możliwości - jest tak, jak chce Heidegger - możliwością śmierci łub „niezrealizowania więcej obecności w świecie". Każda możliwość pojedyn- cza w końcu wyraża się w całości. Należy rozważyć tę ostatnią możliwość w opozycji - jako jednolitą syntezę wszystkich naszych aktualnych możliwo- ści; każda z nich przebywa w ostatniej możliwości w stanie niezróżnicowania aż do czasu, gdy konkretne okoliczności nadejdą ją uwidocznić, nie znosząc jednocześnie jej przynależności do całości. W drugiej części1 zauważyliśmy, że perspektywiczne pojmowanie jakiegokolwiek przedmiotu dokonuje się na tle świata [sur fond de monde]. Rozumiemy dzięki temu, że to, co psycholo- gowie mają zwyczaj nazywać percepcją, nie może się ograniczać do rzeczy właściwie „widzianych", „słyszanych" etc. w konkretnej chwili, ale że te przedmioty rozważane, dzięki różnym implikacjom i znaczeniom odsyłają do całości bytu-w-sobie, począwszy od którego są pojmowane. W ten sposób nie jest prawdą, że przechodzę krok za krokiem od tego stołu do pokoju, w którym jestem, później wychodzę przez przedpokój, schody, na ulicę, aby pojąć wreszcie, jako efekt ograniczonego spaceru, świat jako sumę wszyst- kich bytów. Właśnie wręcz przeciwnie - nie mogę percypować jakiegokol- wiek narzędzia, jeśli nie sięgam do podstawy całości absolutnej wszystkich bytów, ponieważ mój pierwszy byt jest bytem-w-świecie. Znajdujemy w rze- czach, takjak rzeczy „są dane" [«qu'il y a» des choses] dla człowieka, po- wtarzające się wezwanie do integracji, która sprawia, że aby je ogarnąć, schodzimy od integracji całkowitej i natychmiastowej, zrealizowanej aż do takiej pojedynczej struktury, która może być rozumiana tylko dzięki odniesie- niu do tej całkowitości. Ale jeśli z drugiej strony jest dany [ily a] świat, to dlatego właśnie postrzegamy świat nagle i w całej pełni. Zauważyliśmy w tym ' Część II. rozdz. III. samym rozdziale poświęconym transcendencji, że byt-w-sobie nie byl zdol- ny do żadnej jedności światowej dzięki samemu sobie. Nasze uchwycenie jest jednak namiętnością w tym znaczeniu, że gubimy się w nicościowaniu, aby świat istniał. W ten sposób pierwsze zjawisko bytu-w-świecie jest pier- wotną realizacją między całkowitością bytu-w-sobie lub świata i mojej pierw- szej całkowitości rozbitej: wybieram siebie całego w całym świecie. I tak samo wychodzę ze świata do tego-tu-oto bytu, wychodzę z siebie samego jako całkowitości rozbitej w zarysie jednej z mych pojedynczych możliwo- ści, ponieważ mogę uchwycić ten-tu-oto pojedynczy byt na tle świata tylko dzięki konkretnemu planowi samego siebie. Ale w tym wypadku, tak samo jak mogę uchwycić ten-tu-oto tylko na tle świata, przekraczając go w kie- runku takiej czy innej możliwości, tak samo mogę się projektować poza tym- -tu-oto zmierzającym w kierunku takiej czy innej możliwości tylko na tle mojej ostatniej i całkowitej możliwości. W ten sposób moja ostatnia i całko- wita możliwość jako pierwoma integracja wszystkich moich pojedynczych możliwości, i świat jako całkowitość, która zmierza ku bytom przez moje zrozumienie bytu, są dwoma ściśle korelatywnymi terminami. Mogę postrze- gać młotek (czyli wykonywać „tłuczenie") tylko na tle świata; ale i na od- wrót - mogę wykonywać ten akt „tłuczenia" tylko na tle całkowitości siebie- -samego i na jej gruncie. W ten sposób podstawowy czyn wolności został znaleziony i to on daje swoje znaczenie konkretnemu działaniu, do rozważania którego mogę zostać nakłoniony: ten czyn. stale odnawiany, nie odróżnia się od mojego bytu; jest wyborem mnie samego w świecie i zarazem odkryciem świata. Pozwala nam to uniknąć niebezpieczeństwa nieświadomości, które psychoanaliza napotkała na początku. Jeśli w świadomości nie ma nic, co nie byłoby świadomością bytu, czy można wysunąć wobec nas zarzuty - trzeba przecież, by ten wybór podstawowy był wyborem świadomym, albowiem mówiąc ściśle, czy może- cie przyznać, że jesteście świadomi - kiedy poddajecie się zmęczeniu - wszyst- kich sprzeczności, które niesie ze sobą ten czyn? Odpowiadamy, że jesteśmy tego całkowicie świadomi. Jedynie ta świadomość sama w sobie musi mieć ograniczenie struktury świadomości i wyboru, który podejmujemy. W przypadku tego ostatniego, należy podkreślić, że nie chodzi w żaden sposób o wybór roztrząsany. Nie dlatego, że byłby mniej świadomy lub mniej wyraźny niż roztrząsanie, ale przeciwnie - ponieważ jest on podstawą każdego roztrząsania, i że, jak to zauważyliśmy, roztrząsanie domaga się interpretacji, począwszy od pierwotnego wyboru. Należy więc bronić się przed iluzją, która czyniłaby z pierwotnej wolności układ [position] motywów i pobudek jako przedmiotów, później zaś czyniłaby rozstrzygnięcie [decision] na pod- stawie tych motywów i pobudek. Właśnie przeciwnie - odkąd istnieje mo- tyw i pobudka, czyli waloryzacja rzeczy i struktur świata, istnieje już układ celów i, w konsekwencji, wybór. Nie oznacza to jednak, że głęboki wybór byłby w równym stopniu nieświadomy. Działa on tylko z posiadaną przez nas świadomością samych siebie. Ta świadomość, wiemy to, mogłaby być jedynie niepozycyjna: jest ona świadomością-nas ponieważ nie odróżnia się ona od naszego bytu. I tak jak nasz byt jest dokładnie naszym pierwotnym wyborem, świadomość wyboru jest tożsama z jego świadomością, którą mamy. Należy być świadomym, aby wybrać, i należy wybrać, aby być świa- domym. Wybór i świadomość są jedną i tą samą rzeczą. Wielu psychologów przeczuwało to, podczas gdy deklarowali, że świadomość „była selekcją". Ale błąd polegał na sprowadzeniu tej selekcji do poziomu ontologicznego, badacze pozostali na obszarze, gdzie selekcja objawiała sięjako dobrowolna czynność świadomości skądinąd substancjalnej. To właśnie szczególnie można by zarzucić Bergsonowi. Ale jeśli słusznie założył on, że świadomość jest nicościowaniem, rozumiemy przez to, że mieć świadomość siebie samych i wybrać siebie to jedno i to samo. To właśnie wyjaśnia trudności, które tacy moraliści jak Gide napotykają, gdy pragną zdefiniować czystość uczuć. Jaka jest różnica, pyta Gide1, pomiędzy uczuciem upragnionym a.uczuciem od- czuwanymi Prawdę mówiąc, nie ma żadnej: „pragnąć kochać" i kochać są jednym, ponieważ kochać, to wybrać siebie kochającego i mającego świado- mość kochania. Jeśli itdHoc jest wolny, jest wyborem. Wystarczająco wyraź- nie podkreśliliśmy — szczególnie w rozdziale dotyczącym czasowości, że cogito kartezjańskie musi być zrozumiane. Widzieliśmy, że zdobyć świado- mość siebie nie oznacza nigdy zdobyć świadomość chwili, ponieważ chwila jest tylko mrzonką i, nawet gdyby istniała, świadomość, która rozumiałaby się w ciągu momentu, nie rozumiałaby nic więcej. Mogę posiadać świado- mość siebie tylko jako człowieka zaangażowanego w takie czy inne przedsię- wzięcie, dyskontującego taki czy inny sukces, wątpiącego w taki czy inny wynik i przez całość tych antycypacji charakteryzującego całą/>osm\ I właśnie w ten sposób pojmuję samego siebie w tej chwili, gdy piszę; nie jestem tylko prostą świadomością perceptywną mojej ręki, która zostawia znaki na papie- rze, jestem czymś przed tą ręką aż do zakończenia książki i aż do osiągnięcia znaczenia tej książki - i ogólnie aktywności psychologicznej - w życiu, i to w ramach tego planu, czyli w ramach tego, czym jestem, wyprowadzone zostają pewne projekty w kierunku możliwości bardziej ograniczonej, jak wystawienie tej idei do tego czy innego sposobu lub przerwanie na chwilę Dziennik w Fałszerzach. pisania lub przekartkowanie dzieła, w którym szukam takiego czy innego odniesienia etc. Tylko pomyłka mogłaby wzbudzić wiarę, że temu wyborowi globalnemu odpowiada świadomość analityczna i zróżnicowana. Mój ostatni i początkowy plan - ponieważ występują one równocześnie - jest, zobaczy- my to, zawsze zarysem rozwiązania problemu bytu. Ale to rozwiązanie nie jest najpierw zrozumiane, a dopiero potem realizowane: my jesteśmy tym roz- wiązaniem, sprawiamy, że egzystuje ono dzięki naszemu zaangażowaniu i nie potrafilibyśmy uchwycić go inaczej niż poprzez przeżycie go. W ten sposób jesteśmy zawsze obecni w całości w nas samych, ale ponieważ jesteśmy w całości obecni, nie możemy oczekiwać, że będziemy mieć świadomość analityczną i szczegółową tego, czym jesteśmy. Ta świadomość mogłaby być tylko nietetyczną. Ale, z drugiej strony, świat wysyła nam dokładny, dzięki swojemu wy- szczególnieniu, obraz tego, czym jesteśmy. Nie potrafimy - widzieliśmy to dokładnie - rozszyfrować tego obrazu, czyli rozczłonkować go i poddać analizie - ale ponieważ świat pokazuje nam, jacy jesteśmy: przekraczając go ku nam samym, sprawiamy, że ukazuje się dokładnie taki, jaki jest. Wybiera- my świat - nie w jego układzie w-sobie. lecz w jego znaczeniu - wybierając nas samych. Ponieważ negacja wewnętrzna, negując fakt, że to my jesteśmy światem i powodujemy jego ukazanie sięjako świata, potrafiłaby egzystować tylko jeśli jest w tym samym czasie projekcją w kierunku tego, co możliwe. Sposób, w jaki zawierzam nieożywionemu, w jaki porzucam moje ciało - lub przeciwnie, sposób, w jaki opieram się jednemu i drugiemu, powoduje poja- wienie się mojego ciała i świata nieożywionego z jego własną wartością. W konsekwencji, tam również cieszę się z pełnej świadomości samego siebie i moich planów fundamentalnych i tym razem ta świadomość jest pozycyjna. Jednakże, ponieważ jest ona pozycyjna, to, co mi pozostawia, jest obrazem transcendentnym tego, czym jestem. Wartość rzeczy, ich rola instrumental- na, ich bliskość i ich rzeczywiste oddalenie (pozostające bez związku z ich bliskością i ich oddaleniem przestrzennym) nie robią nic innego, jak tylko szkicują mój obraz, czyli mój wybór. Moje ubranie (mundur lub garnitur, koszula miękka lub wy krochmalona), niedbałe lub zadbane, wyszukane lub prostackie, moje meble, ulica, przy której mieszkam, miasto, w którym prze- bywam, książki, które mnie otaczają, rozrywki, które mnie bawią, wszystko to, co jest moje, czyli ostatecznie świat, którego okresowo mam świado- mość - przynajmniej jako znaczenia implikowanego przez przedmiot, na któ- ry patrzę lub którym się zajmuję - dzięki temu wszystkiemu uczę się sam mojego wyboru, czyli mojego bytu. Lecz pozycyjna struktura świadomości jest taka, że nie mogę odnieść tej świadomości do subiektywnego rozumienia mnie samego i odsyła mnie ona do innych przedmiotów, które wytwarzam lub którymi dysponuję w połączeniu z porządkiem poprzedzających bez wła- dzy spostrzeżenia siebie samego, którym rzeźbię w ten sposób coraz bardziej moją postawę w świecie. W ten sposób mamy pełną świadomość wyboru, którym jesteśmy. I jeśli twierdzimy, że należy, zgodnie z tymi uwagami, mieć świadomość nie nas jako bytów-wybranych, lecz nas wybierających, odpo- wiadamy, że ta świadomość tłumaczy się przed podwójne „uczucie": niepo- koju i odpowiedzialności. Niepokój, osamotnienie, odpowiedzialność, bądź to ukradkiem, bądź to otwarcie, tworzą w rezultacie jakość naszej świado- mości jako tej. którąjest czysta i po prostu wolna. Postawiliśmy więc przed chwilą pytanie: poddałem się zmęczeniu, po- wiedzieliśmy, i bez wątpienia powinienem był zrobić inaczej, ale za jaką cenę? Obecnie jesteśmy już w stanie rozwiązać tę kwestię. Nasza analiza pokazała nam, że czyn ten nie był dobrowolny. Z pewnością nie wyjaśniała go pobudka ani motyw pojmowany jako zawartość „stanu" świadomości poprzedzającej, ale daje się on zinterpretować na gruncie pierwotnego planu, którego inte- gralną część stanowił. Od tego czasu staje się oczywiste, że nie można przy- puszczać, że czyn mógł zostać przekształcony bez założenia w tym samym czasie modyfikacji podstawowej mojego pierwotnego wyboru mnie samego. Ten sposób poddawania się zmęczeniu i siadania na poboczu drogi wyjaśnia pewne początkowe opieranie się mojemu ciału i nieożywionemu bytowi- -w-sobie. Sposób ten umieszcza się w ramach pewnej wizji świata, w której trudności mogą wydać się „nie być wartymi znoszenia" i w której pobudka, będąc czystą świadomością nietetyczną, i w konsekwencji projektem po- czątkowym siebie wobec absolutnego celu (pewien aspekt bytu-w-sobie- -dla-siebie), jest uchwyceniem świata (gorąco, oddalenie od miasta, próż- ność wysiłków etc.) w formie motywu zaprzestania mojego marszu. W ten sposób możliwe jest moje zatrzymanie, zyskujące w teorii swoje znaczenie tyl- ko w i poprzez hierarchię możliwości, którymi jestem na podstawie możliwo- ści ostatniej i początkowej. Nie implikuje to, że muszę koniecznie zatrzymać się, lecz jedynie, że mogę odmówić zatrzymania się tylko dzięki radykalnemu nawróceniu mojego bytu-w-świecie, czyli dzięki szybkiej metamorfozie mo- jego planu początkowego, czyli dzięki innemu wyborowi mnie samego i moich celów. To przekształcenie jest skądinąd zawsze możliwe. Niepokój, w chwili gdy się ukazuje i wskazuje naszej świadomości naszą wolność, jest świad- kiem tej trwałej modyfikowalności naszego planu początkowego. W niepo- koju nie dostrzegamy jedynie prostego faktu, że nasze możliwości, które projektujemy, są ciągle „toczone" przez naszą wolność do wyjścia, lecz chwy- tamy między innymi nasz wybór, czyli nas samych, jako niedający się usprawiedliwić [injustifiable]. czyli uchwytujemy nasz wybór niejako po- chodzący od jakiejś rzeczywistości poprzedzającej i jako zmuszony służyć za podstawę, lecz przeciwnie - jako wspólnotę znaczeń konstytuujących rze- czywistość. Brak możliwości usprawiedliwienia nie jest jedynie subiektyw- nym rozpoznaniem absolutnej przypadkowości naszego bytu, lecz również rozpoznaniem interioryzacji wznowienia tej przypadkowości dla nas. Ponie- waż wybór - co zobaczymy - pochodzący z przypadkowości bytu-w-sie- bie. który nicościuje, przenosi ją na plan determinacji dobrowolnej bytu-dla- -siebie przez niego samego. W ten sposób jesteśmy trwale zaangażowani w nasz wybór i ciągle świadomi tego, że my sami możemy błyskawicznie zmienić ten wybór i ,,puścić parę do tylu" [renverser la vapeur], ponieważ projektujemy przyszłość przez sam nasz byt i toczymy go ciągle dzięki naszej wolności egzystencjalnej, ogłaszając samym sobie to, czym jesteśmy dzięki przyszłości, i bez zanurzenia w tej przyszłości, która pozostaje zawsze moż- liwa bez przejścia kiedykolwiek w stan realny. W ten sposób jesteśmy za- wsze zagrożeni [menaces] nicościowaniem naszego aktualnego wyboru, ciągle zagrożeni wybieraniem nas innymi niż jesteśmy - w konsekwencji stawania się. Wychodząc od tego, że nasz wybór jest absolutny, jest on wrażliwy - to oznacza, że pokładając w nim naszą wolność, kładziemy równocześnie jego ciągłą możliwość stawania się ponad [en-decd] uprzeszłościowieniem pust- ki, którą się stanę. Jednak rozumiemy dobrze, że nasz aktualny wybór jest taki, że nie daje nam żadnego motywu do uprzeszłościowienia, dzięki późniejszemu wyborowi. W rezultacie to on kreuje pierwotnie wszystkie motywy i wszystkie pobudki, które mogą poprowadzić nas do działań częściowych, to on rozporządza świa- tem wraz z jego znaczeniami, jego zespołami narzędzi i jego współczynnikiem oporu. Ta absolutna zmiana, która zagraża nam od narodzin do śmierci, po- zostaje ciągle niemożliwa do przewidzenia i zrozumienia. Jeśli tylko dostrze- żemy inne postawy podstawowe jako możliwe, będziemy je rozważać za- wsze tylko z zewnątrz, jako zachowania innego. I jeśli postaramy się przenieść na nie na nasze zachowania, nie stracą one z tego powodu swojego charak- teru zewnętrznego i transcendencji-transcendowanych. „Zrozumieć" je, to wybrać je już wcześniej. Wrócimy jeszcze do tego zagadnienia. Co więcej, nie możemy wyobrażać sobie pierwotnego wyboru jako „wy- twarzającego się w mgnieniu oka", byłby to powrót do koncepcji natychmia- stowości [instantaneite] świadomości, z której Husserl nie potrafił znaleźć wyjścia. Ponieważ - przeciwnie - jest to świadomość, która się uczasawia, trzeba więc wziąć pod uwagę, że pierwotny wybór rozwija czas i tworzy całość tylko z trzech ek-staz. Wybrać siebie samych, to nicościować siebie, czyli sprawić, by przyszłość przybyła oznajmić nam, czym jesteśmy, powie- rzając znaczenie naszej przeszłości. W ten sposób nie ma więc następstwa chwil oddzielonych przez nicości, jak u Kartezjusza, i takich, w których mój wybór w chwili t nie może działać na mój wybór w chwili i\. Wybrać, to spowodować, by z mojego uchwycenia wyłoniło się pewne rozszerzenie skończone, o określonej długości i ciągłe, będące dokładnie tym, które od- dzieli mnie od realizacji moich pierwotnych możliwości. W ten sposób wol- ność, wybór, nicościowanie. czasowienie tworzą tylko jedną i tę samą rzecz. Pomimo to, chwila nie jest jałowym pomysłem filozofów. Z pewnością nie ma chwili subiektywnej, gdy jestem zaangażowany w moje zajęcie; w tym czasie, na przykład, piszę, starając się ogarnąć i uporządkować moje pomy- sły, nie ma dla mnie chwili, jest tylko ciągłość pos2ukiwania-poszukiwanego przeze mnie wobec celów, które mnie definiują (wyjaśnienie pomysłów, któ- re muszą stworzyć głębię tego dzieła); jednakże jesteśmy ciągle zagrożeni przez chwilę [menaces par Vlnstant\. Oznacza to, że jesteśmy tacy dzięki wyborowi naszej wolności, że zawsze możemy ukazywać chwilę jako pęk- nięcie naszej ek-statycznej jedności. Czym jest więc chwila? Chwila nie może być podzielona w procesie uczasowienia konkretnego planu: właśnie poka- zaliśmy to. Ale nie potrafiłaby ona być również przyjęta w początkowym lub końcowym terminie (jeśli musi on istnieć) tego procesu. Ponieważ zarówno jeden, jak i drugi termin są złączone od wewnątrz z całością procesu i two- rzą jego integralną część. Zarówno jeden, jak i drugi mają więc tylko jedną z cech charakterystycznych dla chwili: termin początkowy połączony z pro- cesem, którego jest terminem początkowym, tak jak jest jego początkiem. Ale, z drugiej strony, jest on ograniczony przez nicość poprzedzającą to, czego jest początkiem. Termin końcowy jest związany z procesem, który kończy w tym, czego jest celem: ostatnia nuta należy do melodii. Ale po nim następuje nicość, która ogranicza go do tego, czego jest celem. Chwila, jeśli chce istnieć, musi być ograniczona przez podwójną nicość. W żaden spo- sób niejest to zrozumiałe, jeśli trzeba być danym wcześniej przed wszystki- mi procesami uczasawiającymi, jak pokazaliśmy to przed chwilą. Ale w roz- woju naszej czasowości możemy wytworzyć chwilę, jeśli pewne procesy wyłonią się z wysiłku procesów wcześniejszych. Chwila będzie zatem po- czątkiem i celem. Jednym słowem, jeśli cel jednego projektu pokrywa się z początkiem kolejnego projektu, niepewna rzeczywistość czasowa wyłoni to, co będzie ograniczone przez nicość poprzedzającą w tym, czego jest ona początkiem, i przez nicość następującą, której jest celem. Ale ta struktura czasowa nie będzie skonkretyzowana, jeśli początek ustawia się sam jako cel procesu, który uprzeszłościawia. Rozpoczęcie, które przedstawia sięjako cel procesu wcześniejszego - taka powinna być chwila. Będzie istniała o tyle, o ile sami dla siebie jesteśmy początkiem i celem w jedności jednego czynu. Albowiem jest to dokładnie to. co wytwarza się w przypadku radykalnego przekształcenia naszego fundamentalnego planu. Dzięki wolnemu wyborowi tego przekształcenia, uczasawiamy projekt, którym jesteśmy, i oznajmiamy sobie, dzięki przyszłości, byt, który wybraliśmy; w ten sposób czysta teraź- niejszość należy do nowej czasowości jako początek i otrzymuje fragment przyszłości, który z początku wyłonił swoją własną naturę. W rezultacie to sama przyszłość może wrócić do czystej teraźniejszości, by określić ją jako początek, inaczej ta teraźniejszość będzie tylko jakąkolwiek teraźniejszością. Obecność wyboru należy już, jako struktura zintegrowana, do nowej po- czątkowej całości. Ale z drugiej strony, niejest możliwe, by wybór określał się w połączeniu z przeszłością, którą miał być. Jest on również z zasady decyzją zrozumienia przeszłości jako wyboru, którego miejsce zajmuje. Na- wrócony ateista niejest tylko zwykłym wierzącym: to wierzący, który zane- gował sam siebie w ateizmie, który uprzeszłościawia w sobie swój plan by- cia ateistą. W ten sposób nowy wybór ustanawia sięjako początek, będąc zarazem celem i jako cel, będąc zarazem początkiem; jest on ograniczony przez podwójną nicość i jako taki realizuje on pęknięcie w ek-statycznej jedności naszego bytu. Tymczasem chwila sama w sobie jest nicością, po- nieważ w miejscu, na które zwróciliśmy wzrok, zrozumiemy, że czasowość trwa dalej i stanie się, według kierunku naszego spojrzenia, albo szeregiem dopełnionym i zamkniętym, który przychodzi z przeszłości, przynoszącym z sobą jej końcowy czas, albo czasowością żywą i początkową, która roz- poczyna i której czas początkowy jest złapany i wprowadzony przez przy- szłą możliwość. W ten sposób każdy wybór fundamentalny definiuje kierunek poszuki- wanie-poszukiwane w tym samym czasie, kiedy się uczasawia. Nie oznacza to, że daje on początkowy poiyw [elan initiaf] ani że istnieje coś takiego jak wiedza, z której mogę skorzystać, o ile trzymam się w granicach tego wy- boru. Nicościowanie postępuje nieprzerwanie, przeciwnie, z kolei wolne i trwałe podjęcie wyboru jest nieodzowne. To wznowienie [reprise] nie tworzy się z chwili na chwilę [d'instant en instant], skoro w sposób wolny podejmuję mój wybór: nie ma więc chwili, wznowienie jest tak ściśle związane z cało- ścią procesu, że nie ma ono żadnego znaczenia chwilowego ani nie może go mieć. Ponieważ mój wybór jest wolny i ciągle wznawiany dzięki wolności, jako granicę ma samą wolność; czyli jest on prześladowany przez widmo chwili. Jeśli wznowię mój wybór, uprzeszlościowienie procesu znajdzie się w absolutnej ciągłości mitologicznej z teraźniejszością. Proces przeszłościo- wany pozostaje zorganizowany jako obecne nicościowanie w formie wiedzy [savoir], czyli znaczenia przeżytego i uwewnętrznionego, bez możliwości stania się kiedykolwiek przedmiotem dla świadomości, która projektuje się wobec swoich własnych celów. Ponieważ jestem wolny, mam zawsze moż- liwość natychmiastowego uprzedmiotowienia mojej przeszłości. Oznacza to, że moja świadomość poprzedzająca była czystą świadomością niepozycyjną przeszłości i jako taka konstytuowała się sama jako wewnętrzna negacja rzeczywistego współteraźniejszego i utrzymywała swoje znaczenie dzięki swoim celom pojętym jako „pod-jętc" [«re-prises»], podczas nowego wy- boru, świadomość uprzedmiotawia swoją własną przeszłość, czyli docenia ją i podejmuje swoje zobowiązania w stosunku do niego. Ten akt natychmia- stowego uprzedmiotawiania przeszłości działa tylko z nowym wyborem in- nych celów: przyczynia się on do erupcji chwili jako odłamka nicościowane- go uczasowienia. Zrozumienie wniosków uzyskanych dzięki tej analizie będzie później łatwiej sze dla czytelnika, jeśli porównamy je z inną teorią wolności, na przy- kład teorią Leibniza. Dla Leibniza, tak jak dla nas, kiedy Adam sięga po jabł- ko, istnieje możliwość, że go nie weźmie. Ale dla niego, tak jak dla nas, implikacje tego gestu są tak liczne i rozgałęzione, że przyznać ostatecznie, iż Adam miał możliwość niesięgnięcia po jabłko, oznacza powiedzenie, że inny Adam miał tę możliwość. W ten sposób przypadkowość Adama tworzy się tylko dzięki wolności, ponieważ ta przypadkowość oznacza, że ten Adam rzeczywisty jest otoczony przez nieskończoną liczbę Adamów możliwych, z których każdy jest określany w stosunku do Adama rzeczywistego, dzięki lekkim lub głębokim zmianom wszystkich jego cech, czyli jego substancji. Dla Leibniza więc wolność podnoszona przez rzeczywistość-ludzką jest jak organizacja trzech sprzecznych znaczeń: wolny jest ten, kto: 1) zobowiązuje się racjonalnie do wykonania pewnego czynu; 2) jest taki, że ten czyn rozu- mie się w pełni dzięki samej naturze tego, który go spowodował; 3) jest przypadkowy, czyli istnieje w taki sposób, że inne jednostki popełniają inne czyny, które są możliwe w tej samej sytuacji. Ale z powodu niezbędnego połączenia możliwości, inny gest Adama byłby możliwy tylko dzięki i poprzez innego Adama i egzystencja tego innego Adama implikowała tę z innego świata. Rozpoznajemy wraz z Leibnizem, że ruch Adama wymaga całej osoby Ada- ma i inny ruch rozumie się w świetle i w ramach innej osobowości Adama. Ale Leibniz popada w determinizm [necessitarisme] całkowicie przeciwny do idei wolności, gdy umieszcza formułę substancji Adama w punkcie wyjścia jako założenie, które uzna czyn Adama za częściowy wniosek, czyli kiedy redukuje on porządek chronologiczny do poziomu wyrażenia symbolicznego z porządku logicznego. Wynika więc z tego z jednej strony fakt, że czyn jest niezbędną koniecznością dzięki istocie Adama, ale z drugiej strony przypad- kowość, która umożliwia wolność i, według Leibniza, cała zostaje zawarta w istocie Adama. Ta istota nie jest wybrana przez samego Adama, ale przez Boga. Jest również prawdą, że czyn popełniony przez Adama wypływa jedynie z istoty Adama i w tym zakresie zależy od samego Adama i od nikogo innego, co jest pewnym warunkiem wolności. Ale istota Adama jest tym, co dane [un donnee] dla samego Adama: Adam tego nie wybrał, ponieważ nie mógł wybrać bycia Adamem. W konsekwencji niejest on obciążony jakąkolwiek odpowiedzialnością za swój byt. W następstwie tego wydaje się nieważne, że można mu przypisać - kiedy jest ona dana - relatywną odpowiedzialność za jego czyn. Dla nas przeciwnie - Adam nie definiuje się przez istotę, ponieważ istota jest, dla rzeczywistości-ludzkiej, późniejsza niż egzystencja. Definiuje się on przez wybór swoich celów, czyli przez uchwycenie uczasowienia ek-sta- tycznego, które nie ma nic wspólnego z porządkiem logicznym. W ten sposób przypadkowość Adama wyjaśnia zakończony wybór, który uczynił z same- go siebie. Ale od tego czasu to, co oznajmia jego osobę, to przyszłość, a nie przeszłość: wybrał on nauczenie się tego, czym jest dzięki celom, wobec których się projektuje - czyli dzięki całkowitości swoich gustów, upodobań, nienawiści etc, czyli pewnej organizacji tematycznej i znaczeniu przyrodzo- nemu tej całkowitości. Nie potrafilibyśmy w ten sposób wyrazić sprzeciwu, który budzi w nas Leibniz, mówimy więc: „Z pewnością Adam wybrał się- gnięcie po jabłko, ale nie wybrał bycia Adamem". Dla nas problem wolności znajduje się na poziomie wyboru Adama przez niego samego, czyli determi- nacji istoty przez egzystencję. Ponadto rozpoznaliśmy za Leibnizem inny gest Adama, implikujący innego Adama, implikujący inny świat, ale nie rozumiemy przez „inny świat" takiej organizacji elementów składowych [compossibles], że możliwy inny Adam znajdzie w nim swoje miejsce: po prostu, innemu bytowi-w-świecie Adama będzie odpowiadała relacja innej strony świata. Wresz- cie dla Leibniza, możliwy gest innego Adama, będąc zakorzeniony w innym możliwym świecie, preegzystuje w całej wieczności, jako możliwy w reali- zacji Adama przypadkowego i rzeczywistego. Tutaj także dla Leibniza istota poprzedza istnienie i porządek chronologiczny zależy od wiecznego porządku logiki. Dla nas wręcz przeciwnie - to, co możliwe, jest jedynie czystą i bez- kształtną możliwością uformowania innego bytu, ponieważ nie jest egzysto- wane jako to, co możliwe dzięki nowemu projektowi Adama wobec nowych możliwości. W ten sposób możliwość Leibniza pozostaje wiecznym abstrak- tem, choć dla nas to, co możliwe istnieje tylko jako umożliwiające, czyli objawiające Adamowi, kim jest. Następnie, porządek wyjaśniania psycholo- gicznego zmierza u Leibniza od przeszłości do teraźniejszości w stopniu, w jakim ten spadek wyjaśnia wieczny porządek istot; ostatecznie wszystko jest sparaliżowane w logicznej wieczności i tylko przypadkowość jest tą z zasady, co oznacza, że Adam jest postulatem boskiego rozeznania. My widzimy to inaczej - porządek interpretacji jest ściśle chronologiczny [chro- nologigue], nie dąży on do redukcji czasu do poziomu ciągu czysto logiczne- go [raison], lub logiczno-chronologiczny (przyczyna, determinizm) [cause, determinisme]. Nie interpretuje więc siebie na podstawie przyszłości. Ale to, na co przede wszystkim warto położyć nacisk, to fakt, że nasza analiza poprzedzająca jest czysto teoretyczna [theorique\ W teorii jedynie inny gest Adama jest możliwy tylko w granicach całkowitego przewrotu celów, przez które Adam wybiera siebie jako Adama. Przedstawiliśmy rze- czy tak - i w tym sensie mogliśmy się tu wydać zwolennikami Leibniza - by pokazać najpierw nasze poglądy przy zachowaniu maksimum prostoty. W istocie rzeczywistość jest dużo bardziej złożona. Porządek interpretacji jest czysto chronologiczny i nielogiczny: zrozumienie czynu na podstawie pierwotnych celów, ustanowione przez wolność bytu-dla-siebie nie jest poj- mowaniem [intelleclion]. Schodząca hierarchia możliwości, od ostatniej i początkowej możliwości, aż do możliwości pochodnej, którą chcemy zro- zumieć, nie ma nic wspólnego z szeregiem dedukcyjnym, który zmierza od podstawy do jej konsekwencji. Najpierw połączenie między możliwością pochodną (burzyć się przeciwko zmęczeniu lub poddać mu się) a możliwo- ścią podstawową, nie jest więzią możliwą do zrozumienia [deductibilite]. Jest to raczej połączenie całkowitego i struktury częściowej. Spojrzenie na cały projekt pozwala „zrozumieć" rozważaną strukturę pojedynczą. Psy- chologowie postaci pokazali nam, że ciężamość form całkowitych nie wy- klucza zmienności pewnych struktur drugorzędnych. Istnieją pewne linie, które mogę dorzucić łub usunąć z danego obrazu, nie zmieniając jego swoiste- go charakteru. Są też inne, przeciwne - których dołączenie wprowadza na- tychmiastowy zanik obrazu i pojawienie się innego tworu. To samo dzieje się, jeśli chodzi o możliwości drugorzędne i możliwość podstawową lub formalną całość moich możliwości. Znaczenie rozważanej możliwości dru- gorzędnej odsyła zawsze do znaczenia całkowitego tego, czym jestem. Ale inne możliwe mogłyby zastąpić tę, bez zmiany znaczenia całościowego, mogłyby zawsze i równie dobrze wskazać tę całkowitość jako formę, która pozwoliłaby je zrozumieć - lub, w ontologicznym porządku realizacji, mo- głyby również być projektowane jako środki służące osiągnięciu całkowito- ści i w świetle tej całkowitości. Jednym słowem, zrozumienie jest interpreta- cją powiązania czynu i nie ujmuje go jako konieczności. W ten sposób interpretacja psychologiczna naszych czynów musi często powracać do sto- ickiego znaczenia „obojętnych". Aby ulżyć mojemu zmęczeniu, obojętne jest. czy usiądę na skraju drogi, czy zrobię sto kroków więcej, by zatrzymać się w gospodzie, którą zauważyłem z daleka. Oznacza to, że uchwycenie złożo- nej i całościowej formy, którą wybrałem jako moją ostateczną możliwość, nie wystarczy [ne suffit pas], by zdać sprawę z wyboru jednej z możliwości zamiast innej. Jest tam nie czyn ogołocony z motywów i pobudek, lecz sponta- niczna inwencja pobudek i motywów, która całkowicie zamykając się w ra- mach mojego fundamentalnego wyboru, dodatkowo go wzbogaca. Tak samo każdy z tych-tu-oto \chaque ceci] musi ukazywać się w tle świata i w per- spektywie mojej faktyczności, ale ani moja faktyczność, ani świat nie po- zwalają zrozumieć, dlaczego obecnie lepiej dostrzegam ten kieliszek niż kała- marz jako formę podnoszącą się w tle. W stosunku do tych „obojętności" nasza wolność jest pełna i bezwarunkowa. Ten akt wyboru możliwości obo- jętnej, następnie poddanie się innemu nie spowoduje wyłonienia chwili jako przecięcia ciągłości: przeciwnie raczej, te wolne wybory łączą się wszystkie - nawet jeśli są następujące po sobie i sprzeczne - w projekcie mojej funda- mentalnej jedności. W żaden sposób nie oznacza to jednak, że można je zrozumieć jako dobrowolne: jakie by nie były, w rezultacie interpretują się zawsze na podstawie pierwotnego wyboru i w miarę jak się wzbogacają i konkretyzują, zawsze przynoszą ze sobą swoją pobudkę, czyli świado- mość swoich motywów lub, jeśli wolimy tak powiedzieć, pojmowanie sytu- acji jako wypowiedzianej w taki czy inny sposób. To, co spowoduje, skądinąd ścisłe, zrozumienie połączenia możliwości drugorzędnej i możliwości podstawowej, niezwykle delikatnej, to fakt, że nie istnieje żaden rachunek a priori, do którego można się odnieść, by zadecy- dować o tym połączeniu. Przeciwnie - to sam byt-dla-siebie, który wybiera rozważenie możliwości drugorzędnej jako znaku możliwości podstawowej. Tam gdzie mamy wrażenie, że wolny podmiot odwraca się plecami do swo- jego podstawowego celu, wprowadzamy często współczynnik pomyłki ob- serwatora, czyli używamy naszych własnych bilansów, aby dowartościo- wać związek rozważanego czynu z celami ostatecznymi. Ale byt-dla-siebie w swojej wolności, nie wymyśla jedynie swoich celów pierwszo- i drugo- rzędnych, wymyśla za jednym zamachem cały system interpretacji, który pozwala połączyć jedne z drugimi. Nie byłoby więc w żadnym wypadku mowy o wprowadzeniu systemu uniwersalnego rozumienia możliwości dru- gorzędnych na podstawie możliwości pierwszorzędnych; w każdym jednak wypadku podmiot musi znaleźć to, co wystawia go na próbę, jak również kryteria osobiste. Byt-dla-siebie może wreszcie powziąć dobrowolną decyzję, w przeci- wieństwie do podstawowych celów, które wybrał. Decyzje te mogą być jedynie dobrowolne, czyli refleksyjne. Mogą zapobiegać tylko błędowi popeł- nionemu w dobrej lub złej wierze w celach, za którymi podążają, i ta pomyłka może zostać popełniona tylko jeśli wspólnota pobudek, którą jestem, jest odkryta jako przedmiot przez świadomość refleksyjną. Świadomość reflek- syjna, będąc spontaniczną projekcją siebie wobec swoich możliwości, nie może nigdy pomylić się na temat samej siebie: musi wystrzegać się pomyłek na swój temat, błędów wartościowania dotyczącego sytuacji obiektywnej - błędów, które mogą wprowadzać w świat konsekwencje absolutnie prze- ciwne do tych, które chcielibyśmy osiągnąć, bez tymczasowego niedocenia- nia sugerowanych zakończeń. Postawa refleksyjna odwrotnie - wprowadza tysiąc możliwości pomyłki, nie w tej mierze, w jakiej rozpoznaje ona czystą pobudkę, czyli świadomość refleksyjną-jako ąuasi-przedmiot, ale jako stara- jąca się tworzyć, poprzez tę świadomość refleksyjną, prawdziwe przedmio- ty psychiczne, które są przedmiotami tylko prawdopodobnymi, jak widzie- liśmy to w rozdziale III drugiej części, i które mogą nawet być przedmiotami fałszywymi. Jest więc możliwe, jako rodzaj błędu we mnie samym, reflek- syjne - czyli na płaszczyźnie dobrowolności - narzucenie mi projektów sprzecznych z moim początkowym projektem, jednak bez podstawowej zmiany planu początkowego. To w ten sposób na przykład, jeśli mój plan początkowy stara się wybrać mnie jako gorszego pomiędzy innymi (co na- zywamy kompleksem niższości) i jeśli jąkanie sięjest na przykład zachowa- niem, które rozumie siebie i interpretuje siebie na podstawie pierwszego pla- nu, mogę, z powodów społecznych i ze względu na niedocenianie mojego własnego wyboru niższości, zdecydować o pozbyciu się mojego jąkania. Mogę nawet dojść do tego [y parvenir\, nawet jeśli z tego powodu nie prze- stałem się czuć gorszy. Wystarczy mi używanie środków technicznych do uzyskania rezultatu. To właśnie nazywamy na co dzień dobrowolną zmianą siebie. Lecz te wyniki mogą jedynie przenieść [depłacer] ułomność, na którą cierpię: w jej miejsce narodzi się inna, wyrażająca na swój sposób całkowity cel moich dążeń. Ponieważ ta głęboka nieskuteczność dobrowolnego czynu skierowanego na siebie może zdumiewać, zajmiemy się bliższą analizą wy- branego przykładu. Wypada najpierw zauważyć, że wybór całkowitych celów, mimo że ab- solutnie wolny, niejest ani konieczny, ani często podejmowany z radością. Nie należy mylić konieczności, w której jesteśmy wybrani, z wolą mocy. Wybór może być dokonany z rezygnacją lub niepokojem, może być uciecz- ką, może dokonywać się w złej wierze. Możemy wybrać siebie jako ucieka- jących, niezrozumiałych, wahających się etc; możemy nawet zdecydować nie wybierać siebie: w tych różnych przypadkach cele są umieszczone poza sytuacją czynu i odpowiedzialność za cele spada na nas: jaki by nie był nasz byt, jest on wybrany; i od nas zależy wybór nas jako „wielkich", „szlachet- nych", „niskich" lub „upokorzonych". Ale jeśli dosłownie wybraliśmy upo- korzenie jako materiał naszego bytu, to będziemy się realizować jako upoko- rzeni, rozgoryczeni, poniżeni etc. Nie chodzi w tym o dane pozbawione znaczenia. Lecz jeśli ktoś realizuje się jako upokorzony, konstytuuje w ten sposób środek służący do osiągnięcia pewnych celów: upokorzenie może być na przykład przyjęte, jak w masochizmie, jako narzędzie przeznaczone do uwolnienia nas od egzystencji dla-siebie, która może być projektem usu- nięcia nas poza naszą niepokojącą wolność dla pożytku innych; nasz projekt może całkowicie wchłonąć nasz byt-dla-siebie za pomocą bytu-dla-innego. W każdym razie „kompleks niższości" może się wyłonić tylko, jeśli ufundo- wany jest na wolnym pojmowaniu naszego bytu-dla-innego. Ten byt-dla- -innego jako sytuacja zadziała jako motyw, ale do tego musi być ona odkryta przez pobudkę, która nie różni się od naszego wolnego planu. W ten sposób niższość odczuwana i przeżyta jest wybranym narzędziem, by przypominać nam rzecz, czyli aby kazać nam istnieć w czystym zewnętrzu w centrum świata. Ale w normalnym porządku rzeczy musi ona być przeżyta zgodnie z naturą [naturę], którąjej powierzamy dzięki temu wyborowi, czyli we wsty- dzie, złości i goryczy. W ten sposób wybrać niższość nie oznacza poprzestać na aurea mediocritas, lecz wytworzyć i podjąć bunt i rozpacz, które ukon- stytuują objawienie się tej niższości. Mogę się upierać na przykład przy uło- żeniu w pewnym porządku prac i dzieł, ponieważ jestem wobec nich niższy, podczas gdy w innej dziedzinie mógłbym bez trudu równać do średniej. To właśnie ten bezowocny wysiłek, który wybrałem, ponieważ jest bezowocny: bądź to dlatego, że wolę raczej być ostatni, niż gubić się w masie - bądź dlatego, że wybrałem zwątpienie i wstyd jako najlepszy sposób osiągnięcia bytu. Ale w normalnym porządku rzeczy nie mogę wybrać jako pola akcji dziedziny, w której jestem gorszy, ponieważ ten wybór implikuje refleksyjną wolą bycia lepszym. Wybrać bycie gorszym artystą, to wybrać koniecznie pragnienie [vouloir] bycia wybitnym artystą, inaczej podrzędność nie była- by ani doświadczona, ani rozpoznana: wybrać bycie skromnym artystą nie implikuje w żaden sposób poszukiwania niższości, jest to raczej prosty przy- kład wyboru celowości. Przeciwnie - wybór niższości implikuje trwałą reali- zację oddalenia [ecart] między celem poszukiwanym przez wolę i uzyska- nym celem. Artysta, który chciałby być wybitny i który postrzega siebie jako podrzędnego, podtrzymuje ten rozziew; jest jak Penelopa i niszczy nocą to, co zrobił za dnia. W tym znaczeniu, podczas realizacji artystycznych utrzy- muje się on stale na płaszczyźnie dobrowolności [volontaire] i wydobywa z tego stanu rozpaczliwą energię. Ale nawet jego wola jest wynikiem złej wiary, czyli odrzuca ona rozpoznanie prawdziwych celów wybranych przez świadomość spontaniczną i tworzy ona fałszywe przedmioty psychiczne jako pobudki, aby móc roztrząsać te pobudki i podjąć decyzję na ich podstawie (umiłowanie chwały, umiłowanie piękna etc). Wola tutaj nie jest w żaden sposób przeciwstawiona podstawowemu wyborowi, wręcz przeciwnie - ro- zumie ona siebie tylko w swych celach i złej wierze z zasady, w perspekty- wie podstawowego wyboru niższości. Jeszcze lepiej, jeśli, ze względu na świadomość refleksyjną, konstytuuje ona ze złej wiary fałszywe przedmioty psychiczne jako pobudki, przeciwnie wobec niepoddanej refleksji i nietetycz- nej świadomości siebie, jest ona świadoma bycia złą wiarą i w następstwie świadomość fundamentalnego projektu poszukiwana jest przez byt-dla-sie- bie. W ten sposób podział między świadomością spontaniczną i wolą nie jest przesłanką stanu całkowicie potwierdzonego. Ale przeciwnie - ta dwoistość projektowana i realizowana początkowo przez naszą podstawową wolność, daje się pojąć tylko w i poprzez głęboką jedność naszego fundamentalnego projektu, który polega na wybraniu nas jako gorszych. Dokładnie zaś, roz- dźwięk ten implikuje fakt, że nasze dobrowolne rozważania decydują ze złą wiarą o wynagrodzeniu lub ukryciu naszej niższości dzięki dziełom, których głębokim celem jest pozwolić nam zmierzyć [mesurer] tę niższość. W ten spo- sób widzimy, że nasza analiza pozwala zaakceptować dwie płaszczyzny, na których Adler umieszcza kompleks niższości: tak jak on, zakładamy jeszcze podstawowe rozpoznanie tej niższości i, tak jak on, zakładamy niejasny i źle wyważony rozwój czynów, dzieł i twierdzeń przeznaczonych do wynagrodze- nia lub ukrycia tego głębokiego uczucia. Ale: 1. Bronimy się przed uznaniem podstawowego rozpoznania za nieświadome: jest ono tak dalekie od nieświa- domego, że tworzy nawet złą wiarę woli. Tych dwóch rozważanych płasz- czyzn nie dzielimy na świadome i nieświadome, lecz tworzymy różnicę między tym, co oddziela świadomość niepoddaną refleksji i fundamentalną od świado- mości poddanej refleksji, którąjest od niej zależna. 2. Idea złej wiary - stwo- rzyliśmy ją w pierwszej części - powinniśmy więc zastąpić nią idee potępienia, wyparcia i nieświadomości, z których robi użytek Adler. 3. Jedność świado- mości takiej, jaka odnosi się do cogito, jest zbyt głęboka, abyśmy stworzyli podział między dwiema płaszczyznami, chyba że zostanie ona podjęta na nowo dzięki głębszemu całościowemu zamiarowi, który sprowadza jedną płaszczy- znę do drugiej i jednoczy je. W taki sposób lepiej rozumiemy znaczenie kom- pleksu niższości: nie tylko kompleks niższości jest rozpoznany, ale to rozpo- znanie jest wyborem \choix]\ nie tylko wola próbuje zasłonić tę niższość za pomocą twierdzeń ulotnych i słabych, ale głębszy zamiar, który wybiera [choisit] dokładnie słabość i niestałość tych twierdzeń, pokonuje ją w celu uczynienia niższości bardziej wrażliwą, niż przypuszczamy, i taką, jaką odczu- wamy we wstydzie i poczuciu klęski. Tak oto ten, który cierpi na kompleks niższości (Minderwertigkeil) wybrał bycie oprawcą samego siebie. Wybrał hańbę i cierpienie, co nie oznacza jednak, a nawet wręcz przeciwnie, że musi odczu- wać radość, ponieważ realizują się one z maksymalnym natężeniem. Ale żeby zostać wybranym przez złą wiarę dzięki woli, która tworzy się w granicach naszego planu początkowego, te nowe możliwości nie realizują się przeciw planowi początkowemu. W stopniu, w jakim pragniemy zakryć naszą niższość, a dokładnie, aby y\stworzyć, możemy pragnąć pokonać naszą nieśmiałość i nasze jąkanie się, które manifestują się na spontanicznej płasz- czyźnie naszego początkowego planu niższości. Podejmujemy więc syste- matyczny i przemyślany wysiłek, aby zmusić te manifestacje do zniknięcia. Dokonujemy tych starań w takim stanie ducha, w jakim znajdują się chorzy odkrywający psychoanalizę. Z jednej strony zatem przykładamy się do reali- zacji, ale z drugiej strony odmawiamy jej: w ten sposób chory decyduje się dobrowolnie znaleźć psychoanalityka, aby zostać uleczonym z pewnych pro- blemów, których nie chce dłużej ukrywać przed sobą; i wychodząc od tego, że oddaje się on w ręce lekarzy, podejmuje ryzyko zostania wyleczonym. Z drugiej jednak strony, jeśli podejmuje tę możliwość, czyni to, aby przeko- nać samego siebie, że na próżno zrobił wszystko, by zostać wyleczonym, gdyż jest nieuleczalny. Podejmuje więc leczenie psychoanalityczne ze złą wiarą i złą wolą. Wszystkie jego wysiłki będą miały na celu niepowodzenie, pod- czas gdy dobrowolnie bierze on w tym udział. Psychastenicy, podobnie jak Janet, badali cierpienie jako obsesję, którą podtrzymywali świadomie i prag- nęli być z niego wyleczeni. Dokładniej jeszcze ich wola pozostania wyle- czonymi miała na celu uznanie tych obsesji za cierpienia i w konsekwencji zrealizowanie ich w całym ich natężeniu. Znamy już resztę: chory nie potrafi przyznać się do obsesji, rzuca się na ziemię, zawodzi, ale nie decyduje się na uczynienie wymaganego wyznania. Na próżno mówiłoby się tu o ek-statycz- nej walce woli i choroby: procesy te przebiegają w jedności ek-statycznej złej wiary w bycie, który jest tym. czym nie jest, i niejest tym, czymjest. Podob- nie gdy psychoanalityk jest bliski uchwycenia początkowego projektu choro- by, pacjent porzuca leczenie lub zaczyna kłamać. Na próżno tłumaczyłby on len opór za pomocą buntu lub nieświadomego niepokoju: w jaki więc sposób nieświadomość mogłaby wiedzieć o postępie dochodzenia psychoanalitycz- nego, przynajmniej z powodu bycia świadomością? Ale jeśli chory utrzymuje lę grą aż do końca, musi on ulec częściowemu wyleczeniu, czyli musi on wytworzyć w sobie zanik zjawisk chorobowych, które doprowadzają go do domagania się pomocy lekarza. W ten sposób mógłby on wybrać mniejsze /lo: przybywszy, aby przekonać się, że jest nieuleczalnie chory, zmuszony jest - aby uniknąć dostrzeżenia swego projektu w pełnym świetle, a w kon- sekwencji jego unicestwienia i stania się dobrowolnie innym - odejść, udając uzdrowionego. Odpowiednio też metody, których użyję, by wyleczyć się /jąkania i nieśmiałości, mogą być użyte w złej wierze. Pozostaje jednak fakt, żc jestem zmuszony uznać ich skuteczność. W tym wypadku nieśmiałość i jąkanie się znikną: to mniejsze zło. Zastąpi je faktyczna i gadatliwa pewność. Możemy jednak postrzegać to leczenie podobnie, jak leczenie histerii za po- mocą wstrząsów elektrycznych. Wiadomo, że ta forma terapii może dopro- wadzić do zaniku skurczu histerycznego w nodze, ale zobaczymy, że za jakiś czas skurcz pojawi się na nowo, tym razem w ramieniu. Do wyleczenia histerii może dojść tylko w całości, ponieważ histeria jest projektem całkowi- tym bytu-dla-siebie. Terapie częściowe spowodują jedynie przeniesienie ob- jawów. W ten sposób wyleczenie z nieśmiałości lub jąkania jest zaakcep- towane i wybrane w projekcie, który spowoduje inne problemy, choćby na przykład próżną i podobnie pozbawioną równowagi pewność siebie. Tak też w rezultacie uchwycenie dobrowolnej decyzji znajduje swą pobudkę w wol- nym podstawowym wyborze moich celów, lecz nie może ono porwać się na te cele jedynie pozornie: tylko więc w ramach mojego projektu fundamental- nego wola może być skuteczna; i mogę „uwolnić" się od mojego „kompleksu niższości" jedynie dzięki radykalnemu przekształceniu mojego projektu, któ- ry nie może w żaden sposób znaleźć swoich motywów ani pobudek w pro- jekcie poprzedzającym, ani nawet w cierpieniu i wstydzie, który odczuwam, ponieważ ich pospiesznym przeznaczeniem jest zrealizować mój kompleks niższości. W ten sposób nie mogę nawet pojąć, o tyle, o ile jestem „w" kom- pleksie niższości, że mogę z niego wyjść, ponieważ nawet jeśli marzę o wy- dostaniu się z niego, to marzenie spełnia określoną funkcję, którąjest przede wszystkim spowodowanie u mnie poczucia wzgardy wobec mojego stanu, może on więc interpretować siebie jedynie w i poprzez intencję poniżającą. Tymczasem jednak w każdej chwili rozważam ten wybór początkowy jako przypadkowy i niemożliwy do usprawiedliwienia, w każdej chwili mam go przed sobą, aby rozważyć go jako obiektywny [objectivement] i w następ- stwie przekroczyć go i uprzeszłowić, wyłaniając chwilę wyzwalającą. Stam- tąd pochodzi mój niepokój, mój strach, który odczuwam, przed nagłym by- ciem wyegzorcyzmowanym. czyli przed staniem się kimś całkowicie innym; stamtąd również pochodzi częste ujmowanie „konwersji", które spowodo- wały całkowite przekształcenie mojego projektu pierwotnego. Te nawróce- nia, które nie były badane przez filozofów, często inspirowały pisarzy. Przy- pomnijmy sobie moment, w którym Filoktet u Gide'a odrzuca z nienawiścią swój projekt początkowy, swoją rację bytu i swój byt; przypomnijmy sobie moment, w którym Raskolnikow decyduje się poddać. Niezwykłe i cudowne chwile, w których projekt poprzedzający zapada się w przeszłości w świetle nowego projektu, który wyłania się na jego zgliszczach i który na razie tylko zarysowuje się tam. gdzie upokorzenie, niepokój, radość i nadzieja łączą się ściśle, gdzie ustępujemy, by zrozumieć, i gdzie rozumiemy, by ustąpić, czę- sto dostarczały najczystszego i najbardziej poruszającego obrazu naszej wol- ności. Są one jednak tylko jednym z przejawów. Przedstawiony w ten sposób „paradoks" nieskuteczności dobrowolnych decyzji wyda się nieszkodliwy: oznacza to, że dzięki woli możemy całkowi- cie stworzyć siebie, ale wola, która przewodzi tej konstrukcji, znajduje sama swoje znaczenie w pierwotnym projekcie, który może zanegować; w na- stępstwie zaś konstrukcja ta spełnia zupełnie inną funkcję niż demonstrowa- na; i wreszcie może ona osiągnąć tylko struktury szczegółu i nie przekształci ona nigdy pierwotnego projektu, którego jest pochodną, bardziej niż konse- kwencje twierdzenia mogą się zwrócić przeciwko niemu i zmienić go. W czasie tej długiej dyskusji, jak się wydaje, udało nam się doprecyzo- wać choć trochę nasze ontologiczne rozumienie wolności. Wypada więc te- raz objąć spojrzeniem zbiór osiągniętych rezultatów. 1. Pierwsze spojrzenie na rzeczywistość-ludzką uczy nas, że dla niej być, zamyka się w działać. Mieli rację dziewiętnastowieczni psychologowie, któ- rzy odkryli struktury napędzające skłonności, uwagę, percepcję etc. Jedynie ruch sam w sobie jest czynem. W ten sposób nie znajdziemy żadnej danej w rzeczywistości-ludzkiej, w znaczeniu, temperamencie, charakterze, na- miętnościach; źródła rozumu byłyby tymi danymi nabytymi łub wrodzonymi, istniejącymi na podobieństwo rzeczy Jedynie refleksja empiryczna bytu-ludz- kiego pokazuje je jako całość złożoną z zachowań [conduites] lub postępków [comportements]. Być ambitnym, tchórzliwym, porywczym to po prostu za- chowywać się w taki lub inny określony sposób, w takich lub innych okolicz- nościach. Behawioryści mieli rację, uznając, że jedynym pewnym badaniem psychologicznym mogło być badanie na podstawie zachowań w sytuacjach ściśle określonych. Tak jak prace Janeta i psychologów postaci odkryły przed nami warunki emocjonalne, tak też musimy mówić o warunkach perceptyw- nych, ponieważ percepcja nie daje się pojąć nigdy poza postawą zwróconą ku światu. Nawet podejście obojętnego naukowca, jakie przyjął Heidegger, jest zajęciem pozycji obojętnej wobec przedmiotu i w konsekwencji zajęciem jednej z wielu postaw. W ten sposób rzeczywistość-ludzka nie istnieje przede wszystkim, by działać, gdyż być oznacza dla niej działać i przestać działać, to przestać być. Ale jeśli rzeczywistość-ludzka jest działaniem, oznacza to oczywiście, że jej determinacja do działania jest samym działaniem. Jeśli odrzucamy tę podstawę i jeśli dodajemy, że może być ona determinowana do działania przez wcześniejszy stan świata lub jej samej, odpowiada to dodaniu jednego ele- mentu na początku serii. Tak więc czyny te znikną jako czyny, aby zrobić miejsce serii ruchów [mouvemenls\. W ten sposób właśnie, zdaniem Janeta i behawiorystów, znaczenie warunku niszczy się samo. Egzystencja czynu implikuje swojąniezależność. Skądinąd, jeśli czyn nie jest czystym ruchem, musi definiować siebie poprzez intencję. W taki sposób, w jaki rozważamy tę intencję, może ona być tylko przekroczeniem tego, co dane w kierunku rezultatu do osiągnięcia. To, co dane, będąc w efekcie czystą obecnością, nie potrafiłoby wyjść samo poza siebie. Ponieważ jest ono, jest absolutnie i jedynie tym, czymjest. Nie potrafiłoby więc przyznać racji zjawisku, które cały swój sens czerpie z re- zultatu do osiągnięcia, czyli z niebytu. Skoro psychologowie czynią ze skłon- ności stan rzeczy, nie dostrzegają oni, że pozbawiają każdy charakter prag- nienia [adpetitio]. Jeśli w rezultacie skłonność seksualna może się różnić od, na przykład, snu. dzieje się to tylko ze względu na jej cel, a ściślej rzecz ujmując, ten cel nie istnieje. Psychologowie powinni byli zapytać, jaka mo- głaby być struktura ontologiczna takiego zjawiska, które ogłasza, czymjest, dzięki temu, czym jeszcze nie jest. Intencja, która jest strukturą fundamental- ną rzeczywistości-ludzkiej, nie może więc w żadnym wypadku wyjaśnić się poprzez element dany, nawet jeśli wydaje się, że go wydziela. Ale jeśli chce- my ją interpretować poprzez jej cel, należy uważać, aby nie nadać temu celo- wi egzystencji danej. Gdybyśmy mogli dodać, że cel jest dany wcześniej rezultatowi do osiągnięcia, należałoby nadać temu celowi rodzaj bytu-w-so- bie w głębi jego nicości i cechę przyciągającą typ magiczny. Skądinąd nie osiągnęlibyśmy więcej na drodze rozumienia więzi między daną rzeczy wisto- ścią-ludzką i danym celem z jednej strony a świadomością-substancją [con- science-substance] i rzeczywistością-substancją [realite-subs tance] z drugiej strony w podejściu realistycznym. Jeśli skłonność lub czyn każe się interpreto- wać dzięki celowi, to intencja ma jako strukturę położenie swojego celu poza sobą. W ten sposób zamiar przybiera formę, wybierając cel, który ogłasza. Intencja, będąc wyborem celu i świata przejawiającego się poprzez nasze postawy, jest intencjonalnym wyborem celu, który przejawia świat i świat przejawia sięjako taki lub inny (w takim czy innym porządku) w za- leżności od wybranego celu. Cel oświetlający świat jest jeszcze nieistnieją- cym stanem świata [du monde], stanem do uzyskania. Intencja jest tetyczną świadomością celu. Ale może nią być, wyłącznie zdobywając nietetyczną świadomość swojej własnej możliwości. W ten sposób moim celem może być dobry posiłek, jeśli jestem głodny. Jednak ten posiłek projektowany jest poza zakurzoną drogą, którą podążam, tak jak znaczenie [sens] tej drogi (biegnie ona w kierunku hotelu, w którym stół jest nakryty, naczynia przygotowane, obsługa czeka na mnie etc.) może być uchwycone tylko w korelacji z moim planem nietetycznym wobec moich własnych możliwości zjedzenia tego po- siłku. W ten sposób dzięki podwójnemu, lecz jednolitemu wyłonieniu, zamiar oświetla świat, począwszy od celu jeszcze nieistniejącego, i definiuje sam siebie dzięki wyborowi swojej możliwości. Mój cel jest pewnym obiektyw- nym stanem świata, moja możliwość jest pewną strukturą mojej subiektyw- ności; jedno przejawia sięjako świadomość tetyczna, drugie zwraca się do świadomości nietetycznej, aby ją scharakteryzować. Jeśli to, co dane, nie może wyjaśnić intencji, powinno ono urzeczy- wistnić ją dzięki swemu wyłonieniu choćby z rozłamu z czymkolwiek da- nym. Nie mogłoby być inaczej, gdyż mielibyśmy pełnię obecną następującą, w kontynuacji do pełni obecnej, i nie potrafilibyśmy przewidzieć przeszłości. To pęknięcie jest zresztą niezbędne do oceny [appreciation] tego, co dane. W rezultacie nie mogłoby być ono n igdy przyczyną działania, gdyby nie było ocenione. Ale ta ocena może być zrealizowana tylko przez zerwanie z tym, co dane, wzięciem go w nawias, co warunkuje właśnie zerwanie ciągłości. Po- nadto ocena, jeśli nie musi być bezinteresowna, musi się ukształtować w świe- tle czegoś. I to coś, co służy do oceny tego, co dane, może być jedynie celem. W ten sposób intencja, za pomocą tego samego jednolitego wyłonienia, usta- nawia cel, wybiera siebie i ocenia to, co dane na podstawie celu. W tych warunkach to, co dane, jest oceniane jako funkcja czegoś, co jeszcze nie istnieje; to w świetle niebytu ukazuje się byt-w-sobie. Wynika z tego podwój- ny aspekt nicościujący dany element: z jednej strony jest on nicościowany w tym, że rozdźwięk z nim powoduje utratę jego skuteczności wobec inten- cji; z drugiej strony znosi on nowe nicościowanie z powodu zwrócenia mu tej efektywności na gruncie nicości. Rzeczywistość-ludzka, będąc czynem, może dać się pojąć tylko jako rozdźwięk z elementem danym w swoim bycie. Jest bytem, który sprawia, że to, co dane, istnieje [ily a] w zerwaniu z nim i w oświetleniu go przez byt-jeszcze-nieistniejący. Konieczność ukazania się tego, co dane, tylko w ramach nicościowa- nia, które przejawia siebie, stanowi jedno z negacją wewnętrzną [negation internę], którą opisaliśmy w drugiej części. Próżno byłoby wyobrażać sobie, że świadomość może istnieć bez elementu danego: świadomość samej siebie byłaby więc jako świadomość niczego, czyli nicość absolutna. Ale jeśli świa- domość istnieje na gruncie tego, co dane, nie oznacza to wcale, że to warun- kuje: jest ona czystą i prostą negacją tego, co dane, istnieje ona jako jego uwolnienie i zobowiązanie wobec pewnego jeszcze nieistniejącego celu. Ale skądinąd ta wewnętrzna negacja może być faktem, że byt jest w nieustan- nym odwróceniu od samego siebie. Gdyby nie był swoją własną negacją, byłby tym, czym jest, czyli czystym i prostym tym, co dane, a w ten sposób nie byłoby żadnej więzi z inną daną [datum]. ponieważ to, co dane. ze swej natury jest tylko tym, czym jest. W ten sposób każda możliwość pojawienia się świata byłaby wykluczona. Aby nie być tym, co dane, byt-dla-siebie musi się konstytuować nieustannie jako odrzucenie samego siebie, czyli pozostawia siebie za sobąjako daną [datum], którąjuż niejest. Ta charakterystyka bytu- -dla-siebie implikuje, że jest on bytem, który nie znajduje żadnej pomocy [aucun secours], żadnego punktu oparcia [aucun point d 'appui] w tym, czym był [etait]. Ale przeciwnie: byt-dla-siebie jest wolny i może sprawić, że świat jest, ponieważ jest bytem, który ma być tym. czym był w świetle tego, czym będzie [1'etre ąuiaa etre ce ąuil etait dla lumiere de ce qu'il sera]. Wolność bytu-dla-siebie ukazuje się więc jako jego byt. Ale skoro ta wolność niejest elementem danym ani własnością, może być, tylko wybierając siebie. Wolność bytu-dla-siebie jest zawsze zaangażowana [engagee], nie ma tu pytania o wol- ność, która byłaby zdolna do braku określenia, i która poprzedzałaby swój wybór (preegzystowała przed swoim wyborem). Nigdy nie zawładniemy sobą inaczej niż poprzez wybór dokonany w trakcie naszego działania. Ale wol- ność jest zawsze zdarzeniem, którego wybór jest bezwarunkowy. 7. Podobny wybór działa bez punktu oparcia i sam wskazuje swoje mo- tywy. Może wydawać się absurdalny [absurde] i jest nim w rezultacie. Wol- ność jest wyborem swojego bytu, ale nie fundamentem [fondement] swojego bytu. Wrócimy do tego stosunku wolności i faktyczności w następnym roz- dziale. Na razie wystarczy powiedzieć, że rzeczywistość-ludzka może wy- brać siebie, tak jak siebie rozumie, ale nie może nie wybrać siebie, nie może zrezygnować z bycia: samobójstwo jest w efekcie wyborem i afirmacjąbytu. Przez ten byt, który jest mu dany, należy ono do uniwersalnej przypadkowości bytu i dzięki temu samemu należy do tego, co nazwaliśmy absurdalnością. Wybór ten jest absurdalny, nie dlatego, że jest pozbawiony racjonalności, lecz dlatego, że miał możliwość nie wybrać. Jaki by nie był, wybór jest oparty i uchwycony na nowo przez byt, ponieważ jest wyborem, który jest. Ale trze- ba tu zaznaczyć, że ten wybór nie jest absurdalny w takim sensie, w jakim w świecie racjonalnym fenomen uchwyciłby, że nie jest powiązany z innymi dzięki racjom: jest absurdalny w tym sensie, że jest nim dzięki temu. czym dopiero co stary się wszystkie podstawy i wszystkie racje, przez co nawet termin absurdu uzyskuje sens. Jest absurdalny, będąc poza wszystkimi ra- cjami. W ten sposób wolność nie jest czystym i prostym przypadkiem, który zwraca się do swojego bytu, by pojąć go w świetle swojego celu, jest stale ucieczką od przypadku, jest uwewnętrznieniem, nicościowaniem i subiekty- wizacją przypadku, który w ten sposób przekształcony, przechodzi w cało- ści w dobrowolność wyboru. 8. Wolny projekt jest fundamentalny, ponieważ jest moim bytem. Ani ambicja, ani pragnienie bycia kochanym, ani kompleks niższości nie mogą być rozważane jako projekty fundamentalne. Przeciwnie - powinny one być rozumiane na podstawie pierwszego projektu, który rozpoznaje się w tym, że nie może więcej interpretować siebie na podstawie żadnego innego i że jest absolutny. Specjalna metoda fenomenologiczna będzie konieczna, by wyjaś- nić ten początkowy projekt. To ją właśnie nazywamy psychoanalizą egzy- stencjalną. Będziemy o niej mówić w następnym rozdziale. Teraz zaś może- my powiedzieć, że projekt fundamentalny, którym jestem, jest projektem dotyczącym nie moich stosunków z takim czy innym konkretnym przedmio- tem świata, lecz mojego absolutnego bytu-w-świecie, i że - ponieważ sam świat nie zmienia się w świetle celu - projekt ten stawia jako cel pewien typ stosunku do bytu, który byt-dla-siebie chce podtrzymywać. Projekt ten me jest bynajmniej chwilowy, ponieważ nie potrafiłby być „w" czasie. Nie jest również bezczasowy, bo „dawałby czas" za późno. To dlatego odrzucamy kantowski „wybór charakteru intelligibilnego". Struktura wyboru implikuje koniecznie, by był on wyborem w świecie. Wybór, który byłby wyborem na podstawie niczego [d partir de ńen], wyborem przeciwko niczemu [contrę rien], nie byłby wyborem niczego i unicestwiłby się jako wybór. Istnieje jedynie wybór fenomenologiczny, jeśli rozumiemy wszelako, że fenomenem jest tu absolut. Ale nawet w naszym ujęciu uczasawia się on, ponieważ spra- wia, że przyszłość oświetla teraźniejszość i konstytuuje jąjako teraźniejszość, nadając temu, co „dane" w-sobie znaczenie przeszłościowania. Tymczasem nie należy rozumieć przez to, że projekt fundamentalny jest współrozciągły do życia absolutnego bytu-dla-siebie. Wolność, będąca bytem-bez-oparcia, bez środka do osiągnięcia celu, projekt, aby być, muszą być nieustannie odna- wiane. Wybieram siebie ciągle i nie mogę nigdy być w pozycji będącego- -wybranym. inaczej popadłbym ponownie w czystą i prostą egzystencję bytu- -w-sobie. Konieczność nieustannego wybierania siebie stanowi jedno ze ściga- niem-ściganym [poursuite-poursuivie~\, którym jestem. Ale ponieważ chodzi o wybór, ten wybór, w mierze, w jakiej się dokonuje, zarysowuje ogólnie inne wybory jako możliwe. Możliwość tych innych wyborów niejest ani wyraź- na, ani sformułowana, ale jest przeżyta pod postacią poczucia czegoś nieda- jącego się usprawiedliwić, i to ona wyraża się dzięki absurdalności mojego wyboru i w konsekwencji mojego bytu. W ten sposób moja wolność dręczy moją wolność. W rezultacie, będąc wolnym, projektuję moją możliwą całko- witość, ale rozumiem przez to fakt, że jestem wolny i mogę zawsze unicest- wić ten pierwotny projekt i uprzeszłościowić go. W chwili gdy byt-dla-siebie zdaje się pojmować i zostaje oznajmiony przez nicość pro-jektowaną, to, czym jest, wymyka się, ponieważ rozumie on przez to, że może być inny, niż jest. Wystarczy mu wyjaśnić jego niemożliwość usprawiedliwienia, aby uchwy- cić chwilę, czyli pojawienie się nowego projektu na ruinach starego. Wszela- ko to uchwycenie nowego projektu ma jako warunek pospieszne nicościo- wanie starego projektu. Byt-dla-siebie nie może nadać sobie nowej egzystencji: od chwili gdy odpycha przedawniony projekt w przeszłość, musi być tym projektem w formie „byłej" - oznacza to, że ten przedawniony projekt należy odtąd do jego sytuacji. Żadne prawo bycia nie może wyznaczyć liczby a priori różnych projektów, którymi jestem: egzystencja bytu-dla-siebie warunkuje w efekcie jego istotę. Ale należy sprawdzić historię każdego, by siebie stwo- rzyć w związku z każdym pojedynczym bytem-dla-siebie, z pojedynczą ideą. Nasze poszczególne projekty, dotyczące realizacji konkretnego celu w świecie, jednoczą się w całościowym projekcie, którym jesteśmy Ale ponieważ jeste- śmy całkowicie wyborem i czynem, te projekty częściowe nie są determino- wane przez projekt całościowy: one same muszą być wyboram i pewien ob- szar przypadkowości, nieprzewidywalności i absurdu przypada każdemu z nich. Każdy z projektów, jako projektujący się, będąc wyszczególnieniem projektu całościowego z racji poszczególnych elementów sytuacji, rozumie się zawsze w stosunku do całkowitości mojego bytu-w-świecie. Dzięki tym kilku spostrzeżeniom, jak sądzimy, udało się określić wolność bytu-dla-siebie w jego pierwotnej egzystencji. Zauważymy jednak, że ta wol- ność wymaga elementu danego nie jako warunku, ale z wielu względów: przede wszystkim wolność daje się pojąć tylko jako nicościowanie elementu danego (§ V) i w tej mierze, w jakiej jest ona negacją wewnętrzną i świado- mą, należy ona (§ VI) do konieczności, która nakazuje świadomości być świadomością czegoś. Ponadto wolność jest wolnością wybierania, ale nie wolnością od wybierania. Wynika z tego, że wybór jest fundamentem bytu- -wybranego, ale me fundamentem wybierania. Stąd absurd (§ VII) wolności. Tam także odsyła nas ona do elementu danego, który nie jest inny niż sama faktyczność bytu-dla-siebie. Wreszcie, projekt całościowy, mimo że wyjaśnia świat w jego pełni, może się precyzować w zależności od takiego czy innego elementu sytuacji i w konsekwencji od przygodności świata. Wszystkie spo- strzeżenia odsyłają nas do trudnego problemu stosunków między wolnością i faktycznością. Łączą one w sobie skądinąd konkretne zarzuty, których nie zapomnimy sprawdzić: czy mogę wybrać bycie wysokim, skoro jestem ni- ski? Posiadanie dwóch ramion, jeśli jestem okaleczony? etc. Prowadzą one dokładnie ku „granicom", które moja sytuacja przyniosłaby mojemu wolne- mu wyborowi samego siebie. Należy więc sprawdzić inny aspekt wolności, jej „drugą stronę": relację wobec faktyczności. II. Wolność i faktyczność. Sytuacja Przypomnienie naszej bezsilności jest rozstrzygającym argumentem prze- ciw wolności, wykorzystywanym przez myślenie potoczne. Nie tylko w żaden sposób nie możemy zmienić swojej sytuacji wedle własnego uznania, ale na dodatek - jak się wydaje - nie możemy zmienić samych siebie. Nie jestem tak „wolny", bym mógł wymknąć się losowi swej klasy, swego narodu czy swej rodziny, albo choćby tak, bym mógł sam budować swoją siłę i życiową po- myślność bądź przezwyciężać swoje nawyki lub najmniej nawet znaczące za- chcianki. Rodzę sięjako robotnik, jako Francuz, jako dziedziczny syfilityk albo jako gruźlik. Historia życia, jakiekolwiek by ono było, jest historią jakiegoś niepowodzenia, jakiejś przegranej. Współczynnik oporu ze strony rzeczy jest tak wysoki, iż trzeba wielu lat cierpliwych starań, by osiągnąć najskromniejszy rezultat. A jeszcze trzeba „być posłusznym naturze, aby nią kierować", co znaczy, że trzeba włączyć swoje działanie w łańcuch determinizmu. Wydaje się, że człowiek nie tyle „sam tworzy siebie", ile , jest tworzony" przez klimat i ziemię, przez swoją rasę i klasę społeczną, przez język i historię zbiorowości, której jest częścią, przez szczególne okoliczności swego dzieciństwa, przez nabyte przyzwyczajenia, przez wielkie i małe wydarzenia swego życia. Jednak zwolenników ludzkiej wolności ten argument nigdy do głębi nie zaniepokoił, nie wprawił w zakłopotanie. Kartezjusz jako pierwszy uznawał równocześnie, że wola jest nieskończona i że musimy „starać się przezwy- ciężać raczej samych siebie aniżeli los"'. To znaczy, że należy tu uczynić pewne rozróżnienia, jako że wielu faktów, przywoływanych przez determini- Tak brzmi trzecia zasada „moralności tymczasowej", przyjmowanej przez Kartezjusza na czas próby radykalnego wątpienia co do podstaw ludzkiej wiedzy. Por. Rozprawa o me- todzie 1U, tłum. W. Wojciechowska. Warszawa 1970, s. 30 (przyp. tłum.). 1 W tym miejscu Sartre wtrąca w nawiasie zdanie, które głosi, iż wspomniane rzeczy Hei- degger nazywa „nagimi, surowymi bytami" [les existants bruts]. Wydaje się, że chodzi tu o to, co w polskim przekładzie Bycia i czasu nazywa się „czystym «żejest»" (albo „nagim «że jest»"); innymi słowy, chodzi o byt „tylko obecny" (a nie „poręczny"), traktowany jako factum hrutum. Por. Bycie i czas, dz.cyt, s. 191-192; ogólna charakterystyka obecno- ści i poręczności jako różnych sposobów bycia w otoczeniu Dasein: tamże, s. 94-108 (przyp. tłum.). stów, nie można brać pod uwagę. W szczególności argumentem przeciw naszej wolności nie może być wspomniany współczynnik oporu ze strony rzeczy, bowiem pojawia się on za naszą sprawą, to znaczy za sprawą uprzed- niego wyznaczenia przez nas jakiegoś celu. Ta oto skała, stawiająca wyraźnie odczuwalny opór, jeśli chcę ją poruszyć i przesunąć, będzie z kolei cenną pomocą, jeśli chcę się na nią wspiąć, aby podziwiać krajobraz. Skała sama w sobie (jeśli nawet można rozpatrywać to, czym może ona być sama w sobie) jest neutralna, co znaczy, że dopiero czeka na to, by ją oświetlił czy też określił jakiś cel, tak by mogła ukazać sięjako stawiająca opór bądź jako pomocna. Na dodatek może się ona ukazać na jeden lub drugi sposób wy- łącznie w obrębie jakiegoś ustalonego już zespołu narzędzi czy też użytecz- nych środków. Bez kilofów i czekanów, bez wytyczonych wcześniej ście- żek, bez odpowiedniej techniki wspinaczkowej skała nie byłaby ani łatwa, ani trudna do zdobycia. Tego rodzaju problem w ogóle by się nie pojawił, jako że skała nie miałaby żadnego związku z techniką alpinistyczną. A zatem - choć „nagie", „surowe" rzeczy1 od początku mogą ograniczać naszą wolność dzia- łania — sama nasza wolność musi uprzednio ukonstytuować ramy, techniki i cele, w odniesieniu do których owe rzeczy ukażą sięjako ograniczenia. Jeśli nawet sama skała okazuje się „zbyt trudna do zdobycia", tak iż musimy zre- zygnować ze wspinaczki, to zauważmy, iż skała okazała się taką tylko dlate- go, że początkowo była ujmowana jako „nadająca się do wspinaczki", „po- konywalna" [«gravissable»]. Nasza wolność ustanawia zatem granice, które później napotka. Owszem, nawet po uwzględnieniu tych uwag pozostaje ja- kieś niedające siępomyśleć ani nazwać residuum, przynależne rozważanemu bytowi-w-sobie. To ono sprawia, że w świecie oświetlonym już przez naszą wolność ta oto skała będzie bardziej sprzyjała wspinaczce, a tamta - zgoła przeciwnie. Lecz pierwotnie to residuum bynajmniej nie jest ograniczeniem wolności: dzięki niemu - to znaczy dzięki „nagiemu", „surowemu" bytowi- -w-sobie jako takiemu - sama wolność pojawia się właśnie jako wolność. Będziemy w zgodzie z potocznym myśleniem, jeśli powiemy, że byt nazywa- ny wolnym to taki byt, który może urzeczywistniać swoje projekty. Jednak zwykłe zamierzenie jakiegoś możliwego celu musi się a priori różnić od urze- czywistnienia lego celu, aby konkretny akt mógł obejmować jakieś faktycz- ne urzeczywistnienie. Gdyby wystarczyło coś sobie wyobrazić albo coś za- mierzyć, aby tym samym to urzeczywistnić, to byłbym oto pogrążony w świecie przypominającym świat sennych marzeń, w którym to, co możliwe, w ni- czym nie różni się od tego, co rzeczywiste. Byłbym odtąd skazany na ogląda- nie świata, który zmienia się stosownie do zmian mojej świadomości. W sto- sunku do swoich wyobrażeń nie mógłbym już praktykować „brania w nawias" ani zawieszenia sądu, czyli tych procedur, które pozwoliłyby odróżnić zwy- kłą fikcję od rzeczywistego wyboru. Skoro przedmiot pojawia się już w tym momencie, w którym jest po prostu myślany, nie będzie on odtąd ani fak- tycznie wybrany, ani jedynie chciany. Jeśli uchylone zostało rozróżnienie między zwykłym życzeniem - czyli przedstawieniem, które mógłbym wybrać - a faktycznym wyborem, to wraz z tym rozróżnieniem znika także wolność. Jesteśmy wolni, kiedy ostateczny kres tego, za sprawą czego dochodzimy do uświadomienia sobie i urzeczywistnienia tego, czym jesteśmy, to napraw- dę cel, czyli przedmiot, który jeszcze nie istnieje, nie zaś jakiś realny byt, taki jak ten, który w dopiero co przyjętym przez nas założeniu wypełniałby nasze życzenie. Odtąd jednak ów cel może być transcendentny tylko o tyle, o ile jest od nas oddzielony, a zarazem osiągalny. Od tego celu może nas jedynie oddzielać zbiór bytów realnych. Zaś sam cel może być pojmowany wyłącznie jako przyszły stan bytów realnych, które mnie od niego oddzielają. To nic innego, jak tylko szkic pewnego układu bytów, to znaczy pewnej serii dyspozycji, które byty mogą urzeczywistnić na fundamencie swoich aktualnych relacji. Poprzez negację „od wewnątrz" byt-dla-siebie oświetla i określa byty w ich wzajemnych relacjach za sprawą ustanawianego przez siebie celu. Projektuje zaś ów cel na podstawie determinacji postrzeganych w tym, co faktycznie istnieje. Widzieliśmy już, że nie ma tu błędnego koła, bowiem wyłonienie się bytu-dla-siebie dokonuje się niejako „w jednym rzucie", „za jednym razem". Lecz jeśli tak jest, to wspomniany układ bytów jest niezbędny dla samej wolno- ści. To one oddzielają wolność od celu, do którego podąża — celu oznajmiają- cego jej, czym ona sama jest. Ale to one również ją do tego celu doprowadza- ją. A zatem dzieje się tak, że przeciwności i opory, które wolność odsłania w tym, co faktycznie istnieje, wcale nie są dla niej zagrożeniem, lecz spra- wiają, że może się ona wyłonić właśnie jako wolność. Wolny byt-dla-siebie może istnieć wyłącznie jako zaangażowany w świat, który stawia opór. Poza tym zaangażowaniem takie pojęcia, jak wolność, determinizm czy koniecz- ność, tracą cały swój sens. Trzeba ponadto uściślić, że wbrew potocznemu myśleniu sformułowa- nie „być wolnym" nie oznacza wcale „uzyskać to, co się chciało". Znaczy ono raczej tyle, co „zdeterminować się do chcenia czegoś z siebie samego (w szerokim rozumieniu, a zatem w sensie dokonania wyboru)". Innymi słowy, powodzenie przedsięwzięcia nie ma żadnego znaczenia dla wolności. Przeto spór przeciwstawiający myślenie potoczne myśleniu filozofów wyni- ka tu z nieporozumienia: empiryczne i pospolite pojęcie „wolności" jako wy- tworu okoliczności historycznych, politycznych i moralnych, jest równo- ważne „zdolności osiągania wybranych celów". Natomiast filozoficzne, niejako „techniczne" pojęcie wolności (a tylko takie tu rozpatrujemy) oznacza jedy- nie autonomię wyboru. Należy jednak zauważyć, że skoro wybór jest tożsa- my z działaniem, to zakłada on już jakieś zapoczątkowanie realizacji, jeśli ma się różnić od marzenia sennego i zwykłego życzenia. Dlatego nie powiemy, że więzień zawsze rozporządza wolnością wyjścia z więzienia, jako że takie sformułowanie byłoby absurdalne. Nie powiemy również, iż zawsze rozpo- rządza wolnością życzenia sobie uwolnienia, jako że byłby to niewiele zna- czący truizm. Powiemy natomiast, że zawsze dysponuje wolnością podej- mowania prób ucieczki (czy też wolnością starania się o własne uwolnienie), a to oznacza, że niezależnie od tego, jakie jest jego położenie, może projekto- wać swoją ucieczkę i zyskiwać wiedzę o wartości swojego projektu dzięki zapoczątkowaniu działania. Skoro nasz opis wolności nie odróżnia wybiera- nia i działania, zmusza nas tym samym do rezygnacji z rozróżniania intencji i czynu. Jak nie można oddzielić myśli od języka, który ją wyraża, tak samo nie można już oddzielić intencji od czynu. I jak zdarza się, że nasza mowa powiadamia nas o naszych myślach, tak też nasze czyny powiadamiają nas naszych intencjach, to znaczy pozwalają nam je wyodrębnić, uwydatnić, uschematyzować i uczynić z nich przedmioty, tak iż nie musimy się ograni- czać do ich przeżywania, czyli do posiadania ich świadomości nietetycznej. Tę istotową różnicę między wolnością wyboru i wolnością osiągania czegoś z pewnością dostrzegł Kartezjusz, a jeszcze wcześniej stoicy. Kładzie ona kres wszelkim sporom dotyczącym tego, co znaczy „chcieć", i co znaczy „móc" - sporom, które i dziś jeszcze przeciwstawiają sobie zwolenników przeciwników wolności. Niemniej jest prawdą, że wolność napotyka lub przynajmniej zdaje się napotykać ograniczenia już przez sam fakt, że jest to, co dane, czyli to, poza co wolność wykracza i co sama nicościuje. Argumentem obosiecznym jest wykazanie, że współczynnik oporu rzeczy i właściwa jej cecha bycia prze- szkodą (związana z jej cechą bycia narzędziem) są niezbędne dla istnienia wolności. O ile bowiem ów argument pozwala ustalić, że to, co dane, nie unieważnia wolności, o tyle z drugiej strony określa coś jako ontologiczne uwarunkowanie wolności. Czyż nie można by prawomocnie powiedzieć (jak czynią to niektórzy współcześni filozofowie), że bez przeszkody nie ma wol- ności? Skoro zaś nie możemy przyjąć, iż wolność sama stwarza dla siebie przeszkodę (co jest absurdem dla każdego, kto zrozumiał, czym jest sponta- niczność), to wydaje się, że mamy tu do czynienia z jakimś ontologicznym prymatem bytu-w-sobie w stosunku do bytu-dla-siebie. Wcześniejsze uwagi należy tedy potraktować jako zwykłe próby oczyszczenia i przygotowania terenu, zaś zagadnienie faktyczności trzeba podjąć od początku. Ustaliliśmy, że byt-dla-siebie jest wolny. Nie znaczy to jednak, by był on swoją własną podstawą, swoim własnym ugruntowaniem. Gdyby „być wol- nym" znaczyło tyle, co „być swoją własną podstawą", „być swoim włas- nym ugruntowaniem", to wolność musiałaby decydować o istnieniu swego bytu. Tę konieczność można rozumieć na dwa sposoby. Po pierwsze, wol- ność musi decydować o swoim byciu jako byciu czymś wolnym, to znaczy musi być nie tylko wyborem pewnego celu, ale również wyborem siebie samej właśnie jako wolności. A zatem zakładałoby to, że na równi istnieje możliwość bycia wolnym i możliwość niebycia wolnym, przynajmniej przed dokonaniem wolnego wyboru jednej z tych możliwości, to znaczy przed wolnym wyborem wolności. Skoro jednak byłaby wówczas konieczna jakaś uprzednia wolność, która wybierałaby bycie wolnym, czyli w gruncie rzeczy wybierałaby bycie tym, czym już jest, to mielibyśmy wówczas do czynienia z regresem w nieskończoność, jako że i ta wolność potrzebowałaby innej, jeszcze wcześniejszej wolności, by mogła być wybrana, i tak dalej. W rze- czywistości jesteśmy wolnością, która wybiera, ale nie wybieramy bycia wolnymi, nie wybieramy tego, że jesteśmy wolni. Jak powiedzieliśmy wcześ- niej, jesteśmy skazani na wolność, „rzuceni" w wolność, czy też - jak mówi Heidegger - „opuszczeni", „porzuceni" [«delaisses»]. To opuszczenie czy porzucenie nie ma zaś, jak widać, innego źródła jak tylko samo istnienie wol- ności. Jeśli więc określa się wolność jako wymykanie się temu, co dane, wymykanie się faktom, to przecież dany jest fakt wymykania się faktom. Na tym właśnie polega faktyczność wolności. Jednak fakt, iż wolność niejest swoją podstawą, niejest swoim ugrunto- waniem, może być rozumiany na inny jeszcze sposób, poniekąd prowadzący do tych samych wniosków. Gdyby istotnie wolność decydowała o istnieniu swego bytu. nie tylko musiałby być możliwy byt niebędący-wolnym; musia- łoby również być możliwe moje absolutne nieistnienie. Innymi słowy, wi- dzieliśmy, że w początkowym projekcie wolności ce! zwracał się ku inten- cjom i pobudkom, aby je ukonstytuować. Jeśli jednak wolność musi być swoją własną podstawą, to cel musi ponadto zwracać się ku samemu istnie- niu, aby sprawić, że się ono wyłoni. Łatwo dostrzec, co by z tego wynikało: byt-dla-siebie wywodziłby sam siebie z nicości po to, by osiągnąć cel, który sobie stawia. To istnienie uprawomocnione przez swój cel byłoby istnieniem formalnym, istnieniem de iure, nie zaś istnieniem faktycznym. Co prawda, pośród wielu sposobów, jakimi dysponuje byt-dla-siebie, aby próbować wy- rwać się ze swej źródłowej przygodności, jest i taki sposób, który polega na staraniu się o to, by być uznanym przez innego jako istnienie de iure. Obsta- jemy przy swoich indywidualnych uprawnieniach wyłącznie w ramach roz- ległego projektu, mającego na celu przyznanie nam istnienia na podstawie spełnianej przez nas funkcji. To dlatego człowiek tak często próbuje się utoż- samić ze swą funkcją i stara się widzieć w sobie jedynie „prezesa sądu ape- lacyjnego", „głównego księgowego" etc. Istotnie, każda z tych funkcji ma istnienie uprawomocnione przez swój cel. Utożsamić się z jedną z nich, to przyjąć, że własne istnienie jest ocalone od przygodności. Lecz te próby wymknięcia się pierwotnej przygodności jedynie mocniej ugruntowują jej ist- nienie. Wolność nie może decydować o swoim istnieniu poprzez cel, który sobie stawia. Owszem, niewątpliwie istnieje tylko poprzez dokonywany przez siebie wybór celu, lecz nie jest w jej mocy sam fakt, że dana jest [ii y a] jakaś wolność, która za sprawą swego celu uświadamia sobie to, czym jest. Wol- ność, która wytwarzałaby samą siebie i tak przywodziła siebie do istnienia, utraciłaby samo swoje znaczenie. W istocie wolność niejest zwykłą nieokreś- loną możnością czy też nieokreśloną mocą. Gdyby była czymś takim, byłaby albo nicością, albo bytem-w-sobie. I tylko dokonując fałszywej syntezy bytu- -w-sobie i nicości, można było pojmować wolność jako „nagą", czystą moż- ność bądź moc, istniejącą uprzednio w stosunku do swych wyborów. Przez samo swoje wyłanianie się wolność określa się już jako „działanie", „czynie- nie". Jednak widzieliśmy, że działanie czy też czynienie zakłada nicościowa- nie tego, co dane. Działa się wtedy, kiedy coś się z czymś czyni, kiedy coś czyni się z czegoś. Dlatego w stosunku do danego bytu wolność jest raczej niedostatkiem, brakiem bytu, nie zaś pojawieniem sięjakiejś pełni bytu. A jeśli jest tą „szczeliną w bycie", tą nicością bytu, o jakiej dopiero co mówiliśmy, to zakłada ona całość bytu, aby wyłonić się w samym jego wnętrzu właśnie jako szczelina. Wychodząc od nicości, wolność nie może tedy zdetermino- wać się do istnienia, jako że wszelkie tworzenie wychodzące od nicości może dotyczyć jedynie bytu-w-sobie. Zresztą w pierwszej części tego dzieła wy- kazaliśmy, że nicość nie może pojawić się nigdzie indziej, jak tylko we wnę- trzu bytu. Zgadzamy się tu z postulatami potocznego myślenia: empirycznie rzecz biorąc, możemy być wolni jedynie w odniesieniu do pewnego stanu rzeczy i pomimo tego stanu rzeczy. Można będzie powiedzieć, że wtedy jestem wolny w odniesieniu do tego oto stanu rzeczy, gdy do niczego mnie on nie zmusza. A zatem empiryczna i praktyczna koncepcja wolności ma charakter całkowicie negatywny: wychodzi od rozważania pewnej sytuacji i stwierdza, że ta sytuacja pozostawia mi wolność dążenia do takiego czy innego celu. Można by nawet rzec, że owa sytuacja warunkuje moją wol- ność w tym sensie, że jest właśnie po to, aby mnie nie przymuszać. Usuńcie zakaz poruszania się po ulicach po godzinie policyjnej: cóż wówczas będzie mogła dla mnie znaczyć wolność spacerowania nocą (wolność przyznana mi, na przykład, na mocy specjalnej przepustki)? Wolność jest zatem jakimś pomniejszonym bytem, zakładającym ten oto konkretny byt, aby się odeń oderwać, aby się mu wymknąć. Nie dysponuje ona ani wolnością nieistnienia, ani wolnością niebycia czymś wolnym. Od razu dostrzeżemy związek między tymi dwiema strukturami: w istocie, sko- ro wolność jest wymykaniem się bytowi, nie może powstawać obok bytu, niejako ubocznie i w jakimś przelotnym projekcie. Nie ucieka się przecież z więzienia, w którym nigdy nie było się uwięzionym. Projektowanie siebie gdzieś na marginesie bytu w żadnym razie nie mogłoby się ukonstytuować jako nicościowanie tego bytu. Wolność jest wymykaniem się jakiemuś uwik- łaniu w byt, jest nicościowaniem bytu, którym jest ona sama. To nie znaczy, iż rzeczywistość-ludzka najpierw istnieje, a dopiero potem jest wolna. „Naj- pierw" i „potem" to określenia stworzone przez samą wolność. Wyłanianie się wolności po prostu dokonuje się poprzez podwójne nicościowanie: nico- ściowanie bytu, którym jest ona sama, i nicościowanie bytu, pośród którego jest. Naturalnie, wolność nie jest tym bytem w sensie bytu-w-sobie. Sprawia jednak, że jest dany stojący niejako za nią ten byt, który jest jej własny. Czyni to w ten sposób, iż światłem wybranego przez siebie celu oświetla ów byt wraz z jego niedostatkami. Wolność ma być tym stojącym za nią bytem, którego nie wybrała. I właśnie w tej mierze, w jakiej zwraca się ku niemu, aby go oświetlić i rozjaśnić, sprawia, że ów byt, który jest jej własny, ukazuje się w relacji z pełnią (plenum) bytu, co znaczy, że istnieje pośród świata. Powiedzieliśmy, że wolność nie dysponuje ani wolnością niebycia czymś wolnym, ani wolnością nieistnienia. W istocie znaczy to tyle, że fakt, iż wol- ność nie może nie być wolna, jest faktycznością wolności, zaś fakt, iż nie może nie istnieć, jest jej przygodnością. Przygodność i faktyczność stanowią jedno: istnieje byt, którego wolność ma być w formie niebycia (to znaczy w formie nicościowania). Istnieć jako fakt wolności lub mieć być bytem pośród świata to jedno i to samo, i znaczy to tyle, że wolność pierwotnie jest odniesieniem do tego, co dane. Czym jest to odniesienie do tego, co dane? I czy należy przez to rozu- mieć, że to, co dane (byt-w-sobie) warunkuje wolność? Przyjrzyjmy się temu lepiej: To, co dane, niejest ani przyczyną wolności (jako że może wytworzyć tylko to, co dane), ani jej racją czy też uzasadnieniem (bo wszelka „racja" pojawia się na świecie za sprawą wolności). Nie jest również koniecznym warunkiem wolności, jako że jesteśmy w dziedzinie czystego przypadku. Nie jest także niezbędną materią, w której wolność miałaby urzeczywistniać swoje działanie, bowiem oznaczałoby to, że zakładamy, iż wolność - tak jak Ary- stotelesowska forma bądź stoicka pneuma - istnieje już w całkowicie goto- wej postaci i tylko szuka jakiejś materii do obróbki i kształtowania. To, co dane, w żaden sposób nie przyczynia się do ukonstytuowania wolności, jako że postrzega ona i przyjmuje siebie samą właśnie jako dokonującą się „od środka" negację tego, co dane. A zatem to, co dane, jest po prostu czystą przygodnością, którą wolność stara się w praktyce zakwestionować, czy- niąc się wyborem. Jest również tą pełnią bytu, którą wolność „zabarwia" i naznacza jakąś niewystarczalnością i charakterystyką bytu zaprzeczonego we własnej strukturze [negatite], rozjaśniając ją w świetle nieistniejącego jeszcze celu. Jest wreszcie w pewnym sensie samą wolnością, o ile tylko ona istnieje, i o ile nie może wymknąć się swemu istnieniu, cokolwiek by uczyni- ła. Czytelnik zapewne zrozumiał, że to, co dane, nie jest niczym innym, jak tylko bytem-w-sobie, nicościowanym przez byt-dla-siebie, który ma dopiero być. Albo inaczej: to, co dane, jest ciałem jako pewnego rodzaju punktem widzenia na świat. Albo: to, co dane, jest przeszłością czy też „byłością" jako istotą, którą był byt-dla-siebie. Wszystkie te trzy określenia dotyczą tej samej rzeczywistości. Przez swoje nicościujące dystansowanie się wolność spra- wia, że z punktu widzenia celu konstytuuje się pewien system relacji między tymi oto konkretnymi bytami-w-sobie - czyli między bytową pełnią, odsła- niającą się wówczas jako świat - i bytem, którym ma ona być w obrębie tej pełni - bytem ukazującym sięjako nieokreślony ten-tu-oto [un ceci], jakim ona ma być. A zatem przez samo rzutowanie siebie w stronę celu wolność konstytuuje - jako byt w obrębie świata - pewne szczególne, jednostkowe datum, którym ma być. Nie wybiera go, bo to by znaczyło, że wybiera swoje własne istnienie. Natomiast poprzez dokonywany przez siebie wybór celu wolność sprawia, że owo datum ukazuje się w taki czy inny sposób, w takim czy innym świetle, w związku z odkryciem samego świata. Sama przygod- ność wolności i świat, który otacza tę przygodność swoją własną przygod- nością, ukażą się jej tedy wyłącznie w świetle wybranego przez nią celu, to znaczy niejako „nagie", „surowe" byty, lecz w rozjaśniającej jedności tego samego nicościowania. Wolność zaś nigdy nie może uchwycić tej całości jako czystego datum, jako że musiałoby się to dokonać poza wszelkim wy- borem, a tym samym wolność przestałaby być wolnością. Nazwiemy sytuacją przygodność wolności w bytowej pełni świata, o ile to datum - istniejące tylko po to, by nie przymuszać wolności - ukazuje się tej wolności wyłącznie jako już rozjaśnione przez wybrany przez nią cel. Dlatego bytowi-dla-siebie owo datum nigdy nie jawi sięjako „nagi", „surowy" byt-w-sobie [existant brut et en-soi]. Odsłania się ono zawsze jako pobudka czy też czynnik poru- szający [motif], ponieważ ukazuje się wyłącznie w świetle rozjaśniającego to datum celu. Sytuacja i motywacja czy też pobudzenie stanowią jedno: byt- -dla-siebie odsłania się sobie jako zaangażowany w byt, otoczony przez byt i przez byt zagrożony. Odkrywa otaczający go stan rzeczy jako bodziec do jakiejś reakcji obronnej lub zaczepnej. Jednak może dokonać tego odkrycia tylko dlatego, że w sposób wolny ustala cel, któremu stan rzeczy sprzyja bądź zagraża. Te uwagi winny nam uświadomić, że sytuacja - wspólny wy- twór przygodności bytu-w-sobie i przygodności wolności - jest fenomenem niejednoznacznym, jako że byt-dla-siebie nie jest w stanie rozróżnić w nim tego, co jest wkładem wolności, i tego. co jest wkładem „nagiego", „suro- wego" bytu. W istocie, jak wolność jest wymykaniem się przygodności, którą ma być właśnie po to, by się jej wymykać, tak samo sytuacja jest w sposób wolny dokonywanym określeniem i przyporządkowaniem „nagie- go", „surowego" datum, które nie pozwala się określić i sklasyfikować w jakikolwiek sposób. Oto jestem u podnóża tej skały, która jawi mi sięjako „nie do zdobycia". To znaczy, że owa skała jawi mi się w świetle projektowa- nej wspinaczki, a zatem w świetle wtórnego projektu, zyskującego swój sens na podstawie tego pierwotnego projektu, jakim jest moje bycie-w-świecie. Skała wyodrębnia się zatem na tle świata wskutek pierwotnego wyboru, do- konanego przez moją wolność. Z drugiej jednak strony moja wolność nie może decydować o tym, czy skała „do zdobycia" faktycznie będzie się nada- wać do wspinaczki, czy też nie. To już należy do „nagiego", „surowego" bytu skały. Lecz skała może ujawniać swój opór wobec wspinaczki tylko o tyle, o ile wolność włączyła ją w pewną „sytuację", której ogólnym moty- wem jest właśnie wspinaczka. Dla idącego drogą zwykłego spacerowicza, którego zamiarem i podjętym w sposób wolny projektem jest wyłącznie zwy- kłe, czysto estetyczne uporządkowanie oglądanego krajobrazu, skała nie uka- zuje sięjako nadająca się bądź nienadająca się do wspinaczki, możliwa bądź niemożliwa do pokonania; jawi mu się ona jedynie jako piękna lub brzydka. Dlatego nie można określić w każdym pojedynczym przypadku, co należy do wolności bytu-dla-siebie, a co do jego „nagiego", „surowego" bytu. Jedynie w świetle wybiegającej naprzód, pro-jekrującej [pro-jetante] wolności to, co samo w sobie dane, ukazuje sięjako opór bądź pomoc. Ta projektująca wol- ność zapewnia jednak takie oświetlenie, takie rozjaśniające ujęcie, iż w nim byt-w-sobie odsłania się przed sobą taki, jaki jest, to znaczy stawiający opór lub sprzyjający Jest oczywiście zrozumiałe, że opór tego, co dane, niejest bezpośrednio uchwytny jako cecha sama w sobie, przysługująca temu, co dane. Ukazuje się on - dzięki światłu wolności i swobodnemu załamywaniu się tego światła - jedynie jako znak czy też wskaźnik czegoś bliżej nieokreś- lonego, jakiegoś nieuchwytnego gnid. A zatem tylko w swobodnym procesie wyłaniania się wolności - i dzięki temu procesowi - świat wyjawia i odsłania przeciwności i czynniki oporu, które mogą sprawić, że projektowany cel okaże się nie do urzeczywistnienia. Człowiek napotyka przeszkody jedynie w obszarze swojej wolności. Co więcej, nie można a priori zadekretować, co w charakterystyce danego konkretnego bytu jako przeszkody należy do „nagiego", „surowego" bytu, a co do wolności. To, co dla mnie jest prze- szkodą, nie będzie nią dla kogoś innego. Nie ma przeszkody absolutnej: prze- szkoda ujawnia swój współczynnik oporu tylko za pośrednictwem w sposób wolny wynalezionych, wypracowanych i pozyskanych umiejętności i tech- nik. Ujawnia go również w zależności od wartości stawianego przez wol- ność celu. Ta oto skała nie będzie dla mnie żadną przeszkodą, jeśli za wszelką cenę chcę wejść na szczyt góry. Natomiast łatwo mnie zniechęci, jeśli z góry w sposób wolny ustaliłem granice dla mojego pragnienia dokonania projekto- wanego wejścia. Za pośrednictwem współczynników oporu świat odsłania mi zatem to, w jaki sposób odnoszę się do celów, które sobie wyznaczam. Dzieje się to tak, iż nigdy nie mogę wiedzieć, czy dostarcza mi informacji mnie, czy raczej o sobie samym. Poza tym, współczynnik oporu tego, co dane, nigdy niejest zwykłym odniesieniem do mojej wolności jako czystego, nicościującego rozbłysku. Jest raczej rozjaśnioną przez wolność relacją mię- dzy tym datum, jakim jest, na przykład, konkretna skała, i tym datum, któ- rym ma być moja wolność. Innymi słowy, jest relacją między przygodno- ścią, którą wolność nie jest, i czystą faktycznością wolności. Przy równym pragnieniu wspinania się, skała będzie łatwa do zdobycia dla tego oto dobrze wy trenowanego, atletycznego alpinisty, natomiast trudna dla innego wspina- cza - początkującego, niedostatecznie przygotowanego i fizycznie wątłego. Z kolei jednak ciało jawi sięjako dobrze lub źle wytrenowane tylko w odnie- sieniu do jakiegoś wolnego wyboru. Skoro jestem akurat w tym miejscu uczyniłem siebie tym, czym jestem, to w odniesieniu do mojego ciała skała ujawnia pewien współczynnik trudności i oporu. Dla adwokata, który pozo- stał w mieście i właśnie w sądzie broni swego klienta, skrywając swoje ciało pod adwokacką togą, wspomniana skała nie jest ani łatwa, ani trudna do zdobycia; pogrążona jest bowiem dla niego w całości, nazywanej „światem", i w żaden sposób się z niej nie wyodrębnia. W pewnym sensie ja sam wybie- ram swoje ciało jako wątłe i fizycznie słabe, wystawiając je na trudności, które zaistniały za moją sprawą (poprzez uprawianie wspinaczki, kolarstwa czy innego sportu). Jeśli nie wybrałem uprawiania sportu, jeśli pozostaję w mieście i zajmuję się wyłącznie swoimi interesami bądź pracą umysłową, to moje ciało w żadnym razie nie będzie określane i oceniane z tego punktu widzenia. W ten sposób zaczynamy dostrzegać paradoks wolności: wolność jest tylko w sytuacji, zaś sytuacja jest tylko za sprawą wolności. Rzeczy- wistość-ludzka napotyka wszędzie opory i przeszkody, których nie stworzy- ła; ale te opory i przeszkody mają sens jedynie za sprawą i w ramach wolne- go wyboru, którym jest sama rzeczywistość-ludzka. Obecnie jednak w świetle tych uwag należy przeanalizować kilka konkretnych przykładów, aby lepiej uchwycić sens wspomnianych obserwacji i wyciągnąć zawarte w nich ko- rzyści. To, co nazwaliśmy faktycznością wolności, jest tym datum, którym wolność ma być - datum rozjaśnionym przez jej projekt. To datum ukazuje się na wiele sposobów, choć w absolutnej jedności tego samego światła. Może to być moje umiejscowienie, moje ciało, moja przeszłość, moje położe- nie (o tyle, o ile jest już określone przez informacje i wskazówki pochodzące od innych), wreszcie moje fundamentalne odniesienie do innego. Kolejno i na konkretnych przykładach będziemy badać te różnorodne struktury sytuacji. Nigdy jednak nie należy tracić z oczu tego, że żadna z tych struktur nie jest dana odrębnie i samodzielnie: gdy którąś z nich rozważamy z osobna, ograni- czamy się do tego, że doprowadzamy do jej ukazania się na syntetycznym tle innych struktur. A) Moje umiejscowienie Moje umiejscowienie jest określane przez przestrzenny układ i szczególną naturę tych-tu-oto bytów odsłaniających się przede mną na tle świata. Z na- tury rzeczy jest to miejsce, które „zamieszkuję" (mój „kraj" wraz z jego zie- mią, jego klimatem, jego bogactwami, jego ukształtowaniem terenu, to znaczy z jego systemem rzek i łańcuchów górskich). Lecz na bardziej elementarnym poziomie jest to także układ i uporządkowanie ukazujących mi się obecnie obiektów (stół - okno po przeciwnej stronie stołu - ulica - morze), które wskazują na mnie jako na rację i uzasadnienie swego uporządkowania. Nie może być tak, abym nie miał jakiegoś umiejscowienia, jako że znajdowałbym się wówczas w położeniu kogoś, kto ogląda świat niejako w przelocie, przy czym sam świat - jak wcześniej widzieliśmy - wcale by się nie odsłonił. Swoją drogą, choćby to obecne umiejscowienie mogło mi przysługiwać za sprawą mojej wolności (skoro ja sam tam „przybyłem"), to jednak mogłem się w nim znaleźć jedynie z uwzględnieniem wcześniej zajmowanego przeze mnie miejsca, idąc niejako szlakami wytyczonymi przez same przedmioty. To wcześ- niejsze umiejscowienie odsyła mnie do innego umiejscowienia, to z kolei do jeszcze innego, i tak dalej, aż do czystej przygodności mojego umiejscowienia, to znaczy do tego z moich umiejscowień, które nie odsyła już do niczego, co zależy ode mnie, a zatem aż do miejsca wyznaczonego mi przez same narodzi- ny. Istotnie, byłoby rzeczą bezużyteczną wyjaśniać to ostatnie umiejscowienie przez odwołanie się do umiejscowienia, w którym znajdowała się moja matka, gdy mnie wydała na świat. Łańcuch wyjaśnień został zerwany, jako że umiej- scowienia wybrane w sposób wolny przez moich rodziców nie mogą mieć żadnego znaczenia dla wyjaśnienia moich własnych umiejscowień. Jeśli rozpa- truje się jedno z tych rodzicielskich umiejscowień wjego związku z moim pierwotnym umiejscowieniem-jak wówczas, gdy mówi się, na przykład: „Uro- dziłem się w Bordeaux, bo tam mój ojciec został mianowany urzędnikiem pań- stwowym", albo: „Urodziłem się w Tours, bo moi dziadkowie mieli tam posiad- łość i moja matka schroniła się u nich po tym, jak w czasie ciąży dowiedziała się o śmierci mojego ojca" - to czyni się to w celu lepszego uwydatnienia tego, do jakiego stopnia czymś przygodnym są dla mnie narodziny i umiejscowie- nie, jakie mi one wyznaczają. A zatem wśród innych możliwych charaktery- styk jest i ta, że rodzić się, to znajdować czy też - zgodnie z tym, o czym właśnie mówiliśmy - otrzymywać swoje umiejscowienie. Skoro zaś będę znaj- dować nowe umiejscowienia, wychodząc - wedle określonych reguł - od tam- tego umiejscowienia pierwotnego, to wydaje się, że mamy tu do czynienia z jakimś znaczącym ograniczeniem mojej wolności. Zresztą, jeśli się nad tym zastanowić, kwestia jest mocno zagmatwana: rzeczywiście, zwolennicy wol- nej woli wykazują, iż wychodząc od dowolnego obecnie zajmowanego miej- sca, mam do wyboru nieskończenie wiele innych umiejscowień. Natomiast przeciwnicy wolności kładą nacisk na fakt, że właśnie ze względu na obecne umiejscowienie nieskończenie wiele innych umiejscowień jest dla mnie niedo- stępnych; poza tym przedmioty zwracają się ku mnie tylko od jednej, i to nie- wybieranej przeze mnie strony, z pominięciem wszystkich innych aspektów. Przeciwnicy wolności dodają jeszcze, że moje umiejscowienie jest zbyt głębo- ko związane z innymi warunkami mojej egzystencji (na przykład, ze sposobem odżywiania się, klimatem etc), aby nie miało się przyczyniać do tworzenia mnie samego. Rozstrzygnięcie sporu między zwolennikami i przeciwnikami wolności wydaje się niemożliwe. Dzieje się tak z tego powodu, że dyskusja nie została przeniesiona na właściwy dla niej grunt. Jeśli istotnie chcemy postawić problem tak, jak należy, musimy wyjść od takiej oto antynomii: z jednej strony rzeczywistość-ludzka pierwotnie otrzy- muje swoje umiejscowienie pośród rzeczy; z drugiej strony rzeczywisto ść- -ludzka jest tym, za sprawą czego coś takiego jak umiejscowienie nawiedza i naznacza świat rzeczy. Bez rzeczywistości-ludzkiej nie byłoby ani prze- strzeni, ani umiejscowienia. A jednak ta rzeczywistość-ludzka, za której sprawą umiejscowienie dosięga rzeczy, pojawia się po to, by otrzymać swoje umiej- scowienie pośród rzeczy, bo w żadnym razie niejest ono w jej mocy. Prawdę powiedziawszy, nie ma w tym żadnej tajemnicy: opis musi jednak wychodzić od wspomnianej antynomii, jako że odsłoni ona przed nami ścisły związek między wolnością i faktycznością. Jak widzieliśmy, przestrzeń geometryczna, czyli czysta wzajemność re- lacji przestrzennych, to czysta nicość. Jedyne konkretne umiejscowienie, jakie może się przede mną odsłonić, to absolutna rozciągłość, to znaczy właśnie ta rozciągłość, którą określa moje umiejscowienie traktowane jako środek; dla tejże rozciągłości odległości bezwzględnie są liczone jednokierunkowo: od przedmiotu do mnie, nigdy na odwrót. A zatem jedyna absolutna rozcią- głość rozwija się, począwszy od tego miejsca, którym w sposób bezwzględ- ny jestem ja sam. Żaden inny punkt nie mógłby być obrany jako absolutny punkt odniesienia, tak,aby nie być natychmiast włączonym w powszechną względność wzajemnych odniesień. Jeśli jest dana jakaś rozciągłość, w któ- rej granicach będę siebie postrzegał jako wolnego łub jako pozbawionego wolności - rozciągłość, która będzie mi się przedstawiać jako pomocna lub niesprzyjająca (oddzielająca, izolująca), to jest to możliwe tylko dlatego, że przede wszystkim ja sam istnieję swoim umiejscowieniem \j'existe ma place]. Nie ma w tym ani wyboru, ani konieczności, jest natomiast czysty, bez- względny fakt mojego bycia tu oto, w tym miejscu. Jestem tu oto: nie tam, ale właśnie tu. Oto bezwzględny i niepojmowalny fakt, który jest u źródła rozciąg- łości, a w konsekwencji jest też u źródła moich pierwotnych relacji z rzecza- mi (raczej tymi rzeczami, a nie tamtymi). Oto fakt należący do dziedziny czystej przygodności, fakt absurdalny. Tyle tylko, że z drugiej strony to umiejscowienie, którym jestem ja sam, jest pewnego rodzaju relacją. Zapewne relacją jednostronną, jednokierunko- wą, lecz mimo wszystko relacją. Jeśli ograniczam się do tego, że istnieję swoim umiejscowieniem, nie mogę równocześnie być gdzie indziej, aby usta- nowić tę podstawową relację. Nie mogę nawet niejasno pojmować tego przedmiotu, przez odniesienie do którego określane jest moje umiejscowie- nie. Mogę jedynie istnieć tymi wewnętrznymi determinacjami, które mogą we mnie wzbudzić przedmioty otaczające mnie bez mojej wiedzy - przed- mioty niedające się ani uchwycić, ani nawet pomyśleć. Tym samym znika sama rzeczywistość absolutnej rozciągłości, tak iż jestem uwolniony od wszystkiego, co przypomina jakieś umiejscowienie. Jednak w gruncie rze- czy nie jestem ani wolny, ani pozbawiony wolności: jestem czystym bytem, istniejącym bez przymusu, ale też bez jakiegokolwiek sposobu zaprzeczenia przymusowi. Jeśli na świecie ma się pojawić i tym samym w sposób ścisły mnie określić coś takiego jak rozciągłość, określana pierwotnie jako moje umiejscowienie, to konieczne jest nie tylko to, abym istniał swoim umiej- scowieniem, to znaczy abym miał być właśnie tu, w tym miejscu. Konieczne jest także i to, abym mógł nie być tam w sposób zupełny, po to, by móc być gdzie indziej, na przykład obok tego przedmiotu, który lokalizuję w odległo- ści dziesięciu metrów ode mnie; bowiem wychodząc od tego przedmiotu uświadamiam sobie swoje własne umiejscowienie. Jednostronna czy też jed- nokierunkowa relacja, określająca moje umiejscowienie, faktycznie wyraża sięjako relacja między tym, czym jestem, i tym, czym nie jestem. Trzeba tę relację ustanowić, aby mogła w ogóle się ujawnić. A zatem zakłada ona, że jestem w stanie wykonać cały szereg przedstawionych poniżej działań. Po pierwsze, wymykać się temu, czym jestem, i to właśnie nicościować w taki sposób, aby to, czym jestem - będąc przecież czymś zaistniałym - mogło się jednak ukazać jako człon pewnej relacji. W rzeczywistości owa relacja jest bezpośrednio dana nie w zwykłym oglądzie przedmiotów (gdybyśmy próbowali wyprowadzić przestrzeń z czystego oglądu, ktoś mógłby nam postawić zarzut, iż przedmioty są dane wraz z absolutnymi wymiarami, a nie wraz z absolutnymi odległościami), lecz w naszym bezpośrednim działaniu (mówimy, na przykład, „on zbliża się do nas", „omińmy go", „biegnę za nim" etc). Jako taka zakłada rozumienie tego, czym jestem, jako bycie-tu [etre-la], w tym miejscu. Równocześnie jednak trzeba określić'to, czym jestem, wychodząc od bycia-tu jakichś innych tych-tu-oto bytów [d'autres ceci]. Jako bycie-tu, bycie w tym miejscu, to ja jestem tym, do kogo zbliża się ktoś, kto biegnie. To ja jestem tym, kto ma jeszcze przed sobą godzinę wspinaczki, zanim znajdzie się na szczycie góry etc. Kiedy więc, na przy- kład, patrzę na szczyt góry, mamy do czynienia z jakimś wymykaniem się samemu sobie, któremu towarzyszy moje cofanie się od tego szczytu w stro- nę mojego bycia-tu, w tym miejscu; tak dokonuję umiejscowienia samego siebie. Muszę tedy być tym, „czym mam być", i to już przez sam fakt, że się temu wymykam. Aby określić samego siebie poprzez swoje umiejscowie- nie, muszę najpierw wymykać się samemu sobie, choćby po to, by ustalić współrzędne, na podstawie których dokładniej określę siebie jako centralny punkt świata. Należy zauważyć, iż moje bycie-tu - jako czyste datum, nie- zdolne do wybiegania naprzód i projektowania - w żaden sposób nie może determinować tego transcendowania, które ugruntuje i umiejscowi rzeczy. Zresztą po to, by się dokładnie określić jako takie czy inne bycie-tu, musi być już ono zdeterminowane przez transcendowanie, za którym idzie wspo- mniane cofanie się w swoją stronę. Po drugie, poprzez negację „od we- wnątrz" jestem w stanie wymykać się tym-tu-oto-bytom-wewnątrz-świata, którymi nie jestem, przez co uświadamiam sobie to, czym jestem. Jak widzie- liśmy, odkrycie tych bytów i wymykanie się im to rezultat jednej i tej samej negacji. Również i w tym przypadku negacja „od wewnątrz" jest czymś spontanicznym i pierwotnym w stosunku do datum, rozumianego jako to, co od-kryte, od-słonięte [de-couvert]. Nie można przyjąć, że owo datum wzbudza czy też powoduje nasze postrzeganie. Wręcz przeciwnie, poprzez czystą negację muszę mu się wymykać, aby w ogóle był dany ten-tu-oto byt - ten oto konkretny obiekt, ujawniający swój dystans względem tego bycia-tu [etre-Ia], którym jestem właśnie ja. Wszystkie te trzy operacje - nicościowanie, negacja „od wewnątrz", determinujący powrót do tego by- cia-tu, którym jestem właśnie ja - w gruncie rzeczy stanowią jedno. Są tylko pewnymi momentami jednego, źródłowego transcendowania, które właśnie wtedy, gdy mnie nicościuje, z całą mocą zmierza w kierunku ja- kiegoś celu, aby przez to, co przyszłe, uświadomić mi to, czym jestem. A zatem to moja wolność przypisuje i powierza mi moje umiejscowienie. Ona też określa je jako takie właśnie przez to, że mnie umiejscawia. Mogę być ściśle ograniczony do tego bycia-tu, którym jestem tylko dlatego, że moją strukturą ontologiczną jest niebycie tym, czym jestem, i bycie tym, czym nie jestem. Swoją drogą, to określenie umiejscowienia, zakładane przez jakiekolwiek transcendowanie, może się dokonywać jedynie w odniesieniu do pewnego celu. Moje umiejscowienie zyskuje swoje znaczenie właśnie w świetle tego celu. Nigdy bowiem nie mogę tak po prostu być-tu, w tym miejscu. Ściśle rzecz biorąc, moje umiejscowienie jest ujmowane albo jako wygnanie, albo, zgoła przeciwnie, jako to naturalne, ulubione i bezpieczne miejsce, które Mauriac nazywał ąuerencia, porównując je w ten sposób do miejsca na are- nie, do którego zawsze wraca zraniony byk1. Moje umiejscowienie ukazuje ' Hiszpańskie słowo ąuerencia istotnie znaczy również: „ulubione, wybrane miejsce". W twórczości F. Mauriaca znaleźć można odniesienia do faktów i zachowań związanych z corridą (wszak pisarz wywodził się z Gaskonii. a więc z francusko-hiszpańskiego po- granicza), ale tu najwyraźniej chodzi o motyw uniwersalny, tj. o każde miejscejakoś oswo- jone, dające poczucie bezpieczeństwa, postrzegane jako ostoja (przyp. tłum). mi sięjako wsparcie lub przeszkoda właśnie w odniesieniu do tego, co pro- jektuję, co zamierzam zrobić - w odniesieniu do świata jako całości, a zatem i w odniesieniu do całego mojego bycia-w-świecie. Być umiejscowionym to najpierw tyle, co być blisko czegoś albo daleko od czegoś. To znaczy, że konkretne umiejscowienie posiada jakiś sens w odniesieniu do pewnego jesz- cze nieistniejącego bytu, do którego zamierza się dopiero dojść. Właśnie osią- galność bądź nieosiągalność tego celu określa samo umiejscowienie. Moje położenie może tedy być aktualnie rozumiane w świetle niebytu i tego, co przyszłe. Być-tu to tyle, co mieć do zrobienia tylko jeden krok, aby sięgnąć po czajnik; albo tyle, co móc umoczyć pióro w atramencie, gdy tylko wyciąg- nie się rękę; albo tyle, co być zmuszonym do odwrócenia się plecami do okna, jeśli się chce czytać bez przemęczania oczu. Może też znaczyć tyle, że muszę wsiąść na rower i przez dwie godziny znosić trudy jazdy w upalne popołudnie, jeśli chcę odwiedzić swojego przyjaciela Piotra. Albo tyle, że muszę wsiąść do pociągu i spędzić bezsenną noc, jeśli chcę się zobaczyć z Anną. Dla mieszkańca którejś z francuskich kolonii być-tu znaczy tyle, co być jakieś dwadzieścia dni od Francji; jeśli na dodatek chodzi tu o państwo- wego urzędnika, który czeka na wyjazd służbowy do kraju, to dla niego znaczy to tyle, co być, na przykład, sześć miesięcy i siedem dni od Bordeaux albo od Etaples. Dla żołnierza być-tu znaczy tyle, co mieć sto dziesięć albo sto dwadzieścia dni do ukończenia wojskowego szkolenia. Wszędzie pojawia się tu jakaś przyszłość, a raczej wybieganie w przyszłość czy też przyszłość projektowana: moje przyszłe życie w Bordeaux lub w Etaples, przyszłe zwol- nienie żołnierza „do cywila", przyszłe słowo, które napiszę piórem umoczo- nym w atramencie - to wszystko oznacza dla mnie moje umiejscowienie, sprawiając, że przeżywam je z niepokojem, rozdrażnieniem, niecierpliwością bądź nostalgią. Jeśli natomiast uciekam przed jakąś grupą ludzi albo przed opinią publiczną, to moje umiejscowienie jest określone przez czas potrzebny tym ludziom, aby mnie odkryć i odszukać gdzieś w głębi wioski, w której przebywam, a ponadto potrzebny im, aby do tej wioski dotrzeć etc. W tym wypadku właśnie to odosobnienie czy też odgrodzenie unaocznia mi moje umiejscowienie jako korzystne. Być umiejscowionym znaczy tu tyle, co być w ukryciu, być bezpiecznym. Ten wybór celu wkrada się aż do relacji czysto przestrzennych (typu: góra - dół, prawa strona - lewa strona etc), aby nadać im egzystencjalne znaczenie. Góra jest „przytłaczająca", jeśli stoję u jej podnóży; jeśli natomiast jestem na jej szczycie, jest już włączona w wybiegający w przyszłość projekt mojej dumy i symbolizuje tę wyższość nad innymi ludźmi, którą przypisuję samemu sobie. Wchodzą również w grę i posiadają symboliczne znaczenie takie czynniki, jak usytuowanie rzek, odległość od morza etc. Tak we wszyst- kich swoich szczegółach, jak i w swoich całościowych powiązaniach, moje umiejscowienie, ukonstytuowane w świetle wybranego przeze mnie celu, symbolicznie przypomina mi ów cel. Wrócimy do tego wtedy, gdy będziemy chcieli dokładniej określić przedmiot i metody psychoanalizy egzystencjalnej. „Naga" relacja odległości czy też oddalenia od przedmiotów nigdy nie może być uchwycona niezależnie od tych znaczeń i symboli, które w istocie są naszym sposobem konstytuowania tych przedmiotów. Dzieje się tak tym bardziej, że wspomniana „naga" relacja sama ma sens jedynie w odniesieniu do wyboru technik pozwalających mierzyć i pokonywać odległości. Tamto miasto, leżące dwadzieścia kilometrów od mojej miejscowości i połączone z nią linią tramwajową, jest dla mnie znacznie bliżej niż ten skalisty szczyt, oddalony ode mnie zaledwie o cztery kilometry, ale wznoszący się na wyso- kość dwóch tysięcy ośmiuset metrów. Heidegger pokazał, w jaki sposób nasze powszednie zatroskanie czy też nasza powszednia krzątanina przypi- suje narzędziom i użytecznym obiektom umiejscowienia, które nie mają nic wspólnego z czystą odległością geometryczną: jego zdaniem, kiedy mam już na nosie swoje okulary, są one dla mnie znacznie bardziej odległe niż widzia- ny dzięki nim przedmiot1. 1 Por. M. Heidegger, Bycie i czas, dz.cyt., s. 151-152 (przyp. tłum). Należy więc powiedzieć, że faktyczność mojego umiejscowienia odsła- nia się przede mną jedynie w dokonywanym przeze mnie wolnym wyborze celu, a zarazem dzięki temu wyborowi. Wolność jest niezbędna dla odkrycia i ujawnienia mojej faktyczności. Uświadamiam sobie tę faktyczność na pod- stawie wszystkiego, co obejmuje projektowana przeze mnie przyszłość. Właś- nie za sprawą tej wybranej przyszłości ukazuje mi się moja faktyczność wraz z takimi swoimi cechami, jak bezradność, przygodność, słabość i ab- surdalność. Jedynie w zestawieniu z moim marzeniem, by zobaczyć Nowy Jork, jest rzeczą absurdalną i bolesną to, że mieszkam w jakimś Mont-de- -Marsan. Ale i na odwrót, faktyczność jest jedyną rzeczywistością, jaką wolność może odkryć i odsłonić, jedyną rzeczywistością, jaką może nico- ściować poprzez wyznaczenie pewnego celu, jedyną rzeczywistością, dla której wyznaczenie celu ma jakiś sens. Jeśli bowiem cel może oświetlić i rozjaśnić konkretną sytuację, to dzieje się tak dzięki temu, że on sam jest konstytuowany jako wybiegająca w przyszłość, projektowana modyfikacja tej sytuacji. Umiejscowienie ukazuje się za sprawą projektowanych przeze mnie zmian. Lecz zmiana implikuje zawsze to, co ma być zmienione, to, co jest do zmiany; czymś takim jest właśnie moje umiejscowienie. Dlatego wolność jest uchwyceniem i uświadomieniem sobie swojej faktyczności. Byłoby czymś absolutnie daremnym starać się określić bądź opisać to, czym jest ta fak- tyczność (jej quid), zanim wolność zwróci się ku niej, aby ją uchwycić jako zdeterminowany brak, zdeterminowane niedopełnienie. Dopóki wolność nie opisze mojego położenia jako pewnego rodzaju braku, dopóty mojego umiej- scowienia właściwie wcale nie ma, jako że sama rozciągłość - na podstawie której pojmowane jest wszelkie umiejscowienie - w gruncie rzeczy nie ist- nieje. Z drugiej strony, samo sformułowanie tej kwestii jest niezrozumiałe, zawiera bowiem jakieś „zanim" czy też „wcześniej", które nie ma tu żadne- go sensu: w rzeczywistości to sama wolność „uczasawia się" wedle wekto- rów „wcześniej" i „później", „przedtem" i „potem". Niemniej jest prawdą, że bez tego „czegoś", bez tego „nagiego" i niedającego się pomyśleć ąuid, wolność nie może być wolnością. Jest ono samą faktycznością mojej wol- ności. Jedynie w akcie, za sprawą którego wolność odkryła faktyczność i uchwy- ciła ją jako umiejscowienie, to tak określone umiejscowienie jawi sięjako hamulec czy też krępujące ograniczenie dla moich pragnień, jako przeszkoda etc. Jak inaczej mogłoby być przeszkodą? Względem czego albo w czym prze- szkodą? Do jakich działań ograniczeniem albo przymusem? Tego rodzaju refleksję można przypisać pewnemu emigrantowi, który po porażce swojej partii politycznej miał właśnie wyjechać z Francji do Argentyny. Kiedy mia- nowicie zwracano mu uwagę na to, że Argentyna jest „bardzo daleko", on zapytał: „Od czego daleko?". Jest pewne, że jeśli tym, którzy pozostają we Francji. Argentyna jawi sięjako coś. co jest „daleko", to jest tak w odniesieniu do pewnego przyjmowanego implicite narodowego projektu, który nadaje wartość ich umiejscowieniu jako Francuzów. Dla rewolucjonisty o intema- cjonalistycznych przekonaniach centrum świata może stanowić Argentyna, podobnie zresztą jak jakikolwiek inny kraj. Jeśli jednak za sprawą jakiegoś pierwotnego projektu właśnie terytorium Francji już na początku ukonstytu- owaliśmy jako nasze absolutne umiejscowienie, i jeśli jakaś katastrofa zmu- sza nas do opuszczenia kraju, to w odniesieniu do tego początkowego pro- jektu Argentyna będzie się nam jawić jako coś, co jest „bardzo daleko", jako „ziemia wygnania". Właśnie ze względu na ten projekt będziemy się czuli jak ludzie pozbawieni ojczyzny. A zatem sama wolność stwarza przeszkody, z powodu których cierpimy. Wyznaczając swój cel i wybierając go jako trud- no osiągalny bądź wręcz nieosiągalny, wolność sprawia, że nasze umiejsco- wienie ukazuje się jako stawiająca opór, nieprzezwyciężalna lub z trudem przezwyciężana przeszkoda dla naszych projektów. To ona również ustana- wia swoje własne ograniczenie, ustanawiając przestrzenne związki między przedmiotami jako pierwszy typ relacji instrumentalnej i decydując o techni- kach umożliwiających mierzenie i pokonywanie odległości. Ściśle rzecz bio- rąc, wolność może być dana tylko jako ograniczona, ponieważ wolność jest wyborem. Jak zobaczymy, wszelki wybór zakłada eliminowanie i selekcjo- nowanie; wszelki wybór jest wyborem skończoności. A zatem wolność może być naprawdę wolna jedynie wtedy, gdy konstytuuje faktyczność jako swoje własne ograniczenie. Nie ma więc sensu mówić, że ze względu na to, iż jestem niskiej rangi urzędnikiem w jakimś Mont-de-Marsan, nie jestem wolny., by udać się do Nowego Jorku. Zgoła przeciwnie, będę umiejscawiał siebie w Mont-de-Marsan właśnie ze względu na swój projekt wyjazdu do Nowego Jorku. Zupełnie inaczej wyglądałoby moje umiejscowienie w świe- cie, i zupełnie inne byłyby relacje między Mont-de-Marsan a Nowym Jor- kiem czy Chinami, gdyby mój projekt zakładał, na przykład, bycie zamożnym rolnikiem w Mont-de-Marsan. W pierwszym przypadku Mont-de-Marsan ukazuje się na tle świata w jakiejś uporządkowanej relacji z Nowym Jorkiem, Melbourne czy Szanghajem; w drugim przypadku wyłania się tylko na nie- zróżnicowanym tle świata. Ja sam decyduję o rzeczywistym znaczeniu moje- go projektu wyjazdu do Nowego Jorku. Może to być właściwie pewien spo- sób wybierania samego siebie jako niezadowolonego z Mont-de-Marsan. W tym wypadku wszystko ukierunkowane jest na Mont-de-Marsan i tam wszystko się skupia, ja zaś po prostu odczuwam potrzebę ustawicznego nicościowania swego umiejscowienia, życia wciąż dystansującego się od mieściny, w której mieszkam. Ale równie dobrze może to być projekt, w który całkowicie się angażuję. W pierwszym przypadku swoje umiejscowienie będę postrzegał jako nieprzezwyciężalną przeszkodę i po prostu posłużę się jakimś wybiegiem, aby pośrednio określić je w świecie. Natomiast w drugim przy- padku nie będzie przeszkód, zaś moje umiejscowienie będzie nie tyle punk- tem trwałego przypisania, ile punktem wyjścia: bowiem po to, by wyruszyć do Nowego Jorku, potrzeba jakiegoś punktu wyjścia, czymkolwiek miałby on być. W dowolnym momencie będę tedy postrzegał samego siebie jako zaangażowanego w świat w tym oto swoim przygodnym umiejscowieniu. Lecz właśnie to zaangażowanie nadaje swój sens mojemu przygodnemu umiejscowieniu i jest moją wolnością. Owszem, mam jakieś umiejscowienie już wtedy, gdy się rodzę, ale jestem odpowiedzialny za to umiejscowienie, które sam wybieram i czynię swoim. Wyraźniej tu widać urzeczywistniającą się w sytuacji nierozerwalną więź wolności i faktyczności, jako że bez fak- tyczności wolność nie istniałaby jako zdolność i moc nicościowania i wybo- ru, zaś bez wolności faktyczność nie zostałaby odkryta, a nawet nie miałaby żadnego sensu. B) Moja przeszłość Mamy jakąś przeszłość. Niewątpliwie mogliśmy wcześniej przyjąć, że ta przeszłość nie determinuje naszych działań, tak jak zjawisko wcześniejsze determinuje zjawisko późniejsze. Niewątpliwie wykazaliśmy, że przeszłość niejest władna konstytuować teraźniejszość i z góry zarysować przyszłość. Niemniej jest prawdą, że wolność, która wymyka się ku przyszłości i w przy- szłość wybiega, nie może nadać sobie przeszłości wedle własnych życzeń, ani tym bardziej nie może ukonstytuować samej siebie bez przeszłości. Wol- ność ma być swoją przeszłością, zaś owa przeszłość jest nieusuwalna. Na pierwszy rzut oka wydaje się wręcz, że wolność w żaden sposób nie może jej zmienić: przeszłość jest tym, co jest poza zasięgiem i co samo dosięga nas z pewnej odległości, tak iż nawet nie możemy odwrócić się i spojrzeć wprost na nią, aby się nad nią zastanowić. Jeśli nawet nie determinuje naszych dzia- łań, to przynajmniej jest tego rodzaju, iż tylko wychodząc od niej i biorąc ją pod uwagę, możemy podjąć nową decyzję. Jeśli studiowałem w Szkole Mor- skiej i zostałem oficerem marynarki, to jestem już przez to naznaczony w każ- dej chwili, w której zastanawiam się nad sobą. Właśnie wtedy, gdy myślę o sobie, pełnię przecież wachtę na mostku statku, którym kieruję jako drugi oficer. Oczywiście, mogę się nagle przeciw temu faktowi zbuntować, mogę złożyć dymisję, mogę nawet posunąć się do samobójstwa. Wszystkie te ra- dykalne posunięcia są podejmowane w związku z moją przeszłością. Jeśli mają one na celu jej unicestwienie, to przecież znaczy to tyle, że ona istnieje, zaś moje najbardziej nawet radykalne posunięcia mogą jedynie zmierzać do zajęcia negatywnego stanowiska w stosunku do mojej przeszłości. Jednak w gruncie rzeczy oznacza to, że się uznaje jej ogromne znaczenie jako pew- nej podstawy, jako punktu oparcia i punktu widzenia. Wszelkie działanie zmie- rzające do oderwania mnie od mojej przeszłości musi najpierw być pomyśla- ne z uwzględnieniem właśnie tej przeszłości, niejako na jej podstawie. A to znaczy, że przede wszystkim musi ono uznać, iż bierze swój początek w tej konkretnej, szczególnej przeszłości, którą zamierza zniszczyć. Jak mówi przy- słowie, nasze uczynki idą za nami. Przeszłość jest obecna i niezauważalnie wsącza się w teraźniejszość: to, na przykład, garnitur, który wybrałem pół roku temu; to dom, który został zbudowany na moje zamówienie; to książka, do której pisania zabrałem się poprzedniej zimy; to moja żona i wszystkie obietnice, jakie jej składałem; to moje dzieci etc. Mam być wszystkim tym, czym jestem, na sposób tego, co jest byłe [ł'avoir ete]. Nie można zatem przecenić znaczenia przeszłości, jako że dla mnie „być" to tyle, co „być byłym" [etre c'estavoir ete]; innymi słowy: Wesen ist was gewesen ist-„isto- czące się bycie jest tym, co byle"1. Lecz odnajdujemy tu wskazany już wcześ- niej paradoks: owszem, nie mogę pojąć samego siebie bez przeszłości; co więcej, nie mogę już niczego myśleć o sobie, skoro myśląc o sobie, myślę o tym, czym jestem, i to w znaczeniu tego, czym jestem w przeszłości. Z drugiej jednak strony jestem tym bytem, za sprawą którego to, co przeszłe czy też to, co byłe, naznacza świat i samą przeszłość. Przyjrzyjmy się bliżej owemu paradoksowi: wolność - jako wybór-jest zmianą. Określa ją projektowany przez nią cel, to znaczy przyszłość, którą ma być. Lecz właśnie dlatego, że przyszłość to pewien stan tego, co jest, a mianowicie taki-stan-który-jeszcze-nie-jest. można jąpojąć jedynie w ścis- łym związku z tym, co jest. Z kolei to, co jest, nie może oświetlać i rozjaśniać tego, co jeszcze nie jest. Bowiem to, co jest, w gruncie rzeczy jest jakimś brakiem, a w konsekwencji może być poznawane jako takie wyłącznie na podstawie tego, czego jest brakiem. A zatem to cel oświetla i rozjaśnia to, co jest. Jednak po to, by przystąpić do poszukiwania przyszłego celu i za jego pośrednictwem uświadomić sobie, czymjest to, co jest, trzeba już być poza tym, co jest, w jakimś nicościującym zdystansowaniu, które temu, co jest, pozwala ukazać się jasno i wyraźnie w postaci wyodrębnionego, izolowane- go systemu. To, co jest, zyskuje więc swój sens jedynie wówczas, gdy jest przekroczone w stronę przyszłości. A zatem to, co jest, faktycznie jest prze- szłością, jest tym, co byłe [le passe]- Z jednej strony można dostrzec, jak przeszłość jest niezbędna dla wyboru przyszłości, choćby w charakterze „tego, co winno być zmienione"; w konsekwencji żadne swobodne przekraczanie czy też transcendowanie nie może dokonać się inaczej, jak tylko wychodząc od przeszłości, na jej podstawie. Jednak z drugiej strony można równocześ- nie dostrzec, że sama natura tego, co przeszłe, czy też tego, co byłe [passe], dosięga przeszłości za sprawą źródłowego wyboru przyszłości. W szczegól- ności cecha nieusuwalności i nieodwracalności naznacza przeszłość za spra- wą samego mojego wyboru przyszłości. Jeśli przeszłość jest tym, na podsta- wie czego wyobrażam sobie i projektuję nowy stan rzeczy w przyszłości, to znaczy to również tyle, że sama przeszłość jest tym. co pozostawione w spo- koju, w swoim dotychczasowym stanie. W rezultacie jest ona tym, co samo jest poza jakąkolwiek perspektywą zmiany. I w ten oto sposób przeszłość musi być nieodwracalna, aby można było urzeczywistnić przyszłość. 1 Por. M. Heidegger, Bycie i czas, dz.cyt., s. 28, 457 (przyp. tłum.). Oczywiście, równie dobrze mogę nie istnieć: lecz jeśli istnieję, nie mogę nie mieć jakiejś przeszłości. Taką właśnie postać przybiera tu „konieczność mojej przygodności". Z drugiej jednak strony, jak widzieliśmy, byt-dla-siebie określają przede wszystkim dwie właściwości egzystencjalne: po pierwsze, nie ma niczego w świadomości, co nie byłoby świadomością bycia; po dru- gie, w moim byciu chodzi właśnie o to bycie, to ono stoi pod znakiem zapy- tania; to znaczy, że dosięga mnie tylko to, co jest wybrane. Istotnie, widzieliśmy, że przeszłość, która byłaby tylko tym, co przeszłe i minione, zapadłaby się w jakimś istnieniu tylko z nazwy, gdzie straciłaby wszelką więź z teraźniejszością. Jeśli mamy „mieć" przeszłość, musimy ją podtrzymywać w istnieniu poprzez samo nasze wybieganie w przyszłość, sam nasz projekt skierowany w przyszłość. Nie otrzymujemy bowiem naszej przeszłości, a konieczność naszej przygodności zakłada, że nie możemy jej nie wybierać. To właśnie znaczy sformułowanie: „mam być swoją własną przeszłością". Można zauważyć, iż ta konieczność - rozpatrywana tu z czy- sto czasowego punktu widzenia - w gruncie rzeczy nie odróżnia się od pier- wotnej struktury wolności, która winna być nicościowaniem tego bytu, ja- kim jest ona sama. Właśnie poprzez to nicościowanie wolność sprawia, że w ogóle dany jest byt, którym jest ona sama. Jeśli jednak wolność jest wyborem pewnego celu zależnie od przeszło- ści, to i odwrotnie: jedynie w odniesieniu do wybranego celu przeszłość jest tym, czym jest. Istnieje w przeszłości element niezmienny: na przykład to, że mając pięć lat, zachorowałem na koklusz. Ale istnieje również element par excellence zmienny: znaczenie „nagiego", „surowego" faktu w relacji do ca- łości mojego bytu. Z drugiej jednak strony, skoro znaczenie minionego faktu na wskroś ów fakt przenika (nie mogę, na przykład, „przypomnieć sobie" swojego kokluszu z dzieciństwa poza pewnym konkretnym projektem, okreś- lającym jego znaczenie), nie mogę ostatecznie odróżnić niezmiennego „na- giego" istnienia od zawartego w nim zmiennego znaczenia. Powiedzieć: „Kie- dy miałem pięć lat, zachorowałem na koklusz" znaczy tyle, co założyć całe mnóstwo projektów, w szczególności założyć przyjęcie konkretnego kalen- darza jako układu odniesienia dla mojego jednostkowego istnienia, a zatem założyć znajdowanie się w jakimś pierwotnym położeniu względem tego, co społeczne. To także tyle, co założyć jakieś zasadnicze, rozstrzygające zaufa- nie do relacji dotyczących mojego dzieciństwa, a pochodzących od osób trzecich. Z kolei takie zaufanie zapewne idzie w parze z szacunkiem, miłością bądź przywiązaniem do moich rodziców, jako że owe uczucia nadają temu zaufaniu sens etc. Sam „nagi" fakt po prostu jest. Ale czym może on być poza świadectwami innych ludzi, poza swoim datowaniem i poza techniczną nazwą choroby - krótko mówiąc, poza zespołem znaczeń, które są zależne od moich projektów? A zatem to „nagie" istnienie, choć z konieczności istnie- jące i niezmienne, reprezentuje jak gdyby idealny cel, znajdujący się poza zasięgiem systematycznego objaśnienia wszystkich znaczeń zawartych w pew- nym wspomnieniu. Niewątpliwie istnieje „czysta" materia wspomnienia w tym sensie, w jakim Bergson mówi o czystym wspomnieniu1. Jednak odsłania się ona jedynie dzięki pewnemu projektowi i w tymże właśnie projekcie, obej- mującym ujawnienie się tej materii w jej czystości. Tymczasem znaczenie przeszłości jest ściśle uzależnione od mojego obec- nego projektu. W żadnym wypadku nie znaczy to, że mogę zmieniać sens swoich uprzednich działań stosownie do swoich życzeń i kaprysów. Wręcz przeciwnie, znaczy to raczej tyle, iż ten fundamentalny projekt, jakim jestem ja sam, bezwzględnie rozstrzyga o znaczeniu, jakie i dla mnie, i dla innych może mieć przeszłość, którą mam być. Istotnie, ja sam w każdej chwili mogę zdecydować o wartości i doniosłości przeszłości. Nie przez to, że w każdym przypadku będę o tym dyskutował, ani nie przez to, że będę rozważał i szacował znaczenie takiego czy innego wcześniejszego zdarzenia, lecz przez to, że wybiegając naprzód i rzutując samego siebie w stronę swo- ich celów wraz z sobą ocalam też przeszłość, i poprzez działanie rozstrzygam jej znaczeniu. Kto rozstrzygnie, czy „kryzys mistyczny", który przydarzył mi się w piętnastym roku życia, „był" tylko zwykłą przypadłością wieku dojrzewania, czy raczej pierwszym znakiem przyszłego nawrócenia9 Jedy- nie ja mogę to uczynić, w zależności od tego, czy w dwudziestym albo trzydziestym roku życia postanowię się nawrócić. Młodzieńczemu kryzyso- wi późniejszy projekt nawrócenia od razu przypisuje wartość przeczucia zapowiedzi, której wówczas nie potraktowałem poważnie. Kto rozstrzy- gnie, czy mój pobyt w więzieniu, do którego trafiłem z powodu dokonanej przez siebie kradzieży, był pożyteczny czy raczej zgubny? Znowu jedynie ja mogę to uczynić, w zależności od tego, czy odstąpię od kradzieży, czy stanę się zatwardziałym recydywistą. Kto może zdecydować o poznawczej war- tości jakiejś podróży, o szczerości miłosnej przysięgi, o czystości niegdy- siejszej intencji etc? To wciąż ja, właśnie ja mogę tego dokonać, stosownie do stawianych sobie celów, przy pomocy których oświetlam i rozjaśniam wspomniane sytuacje. A zatem jest tu cała moja przeszłość - narzucająca się, natrętna, nieod- parta; jednak za sprawą samego projektowania swojego celu to właśnie ja wybieram sens tej przeszłości i dawane mi przez nią wytyczne Bez wątpie- nia ciążąna mnie podjęte wcześniej zobowiązania; bez wątpienia moje moż- liwości są ograniczone przez zawarte niegdyś małżeństwo albo dom kupio- ' Por. H. Bergson, Materia i pamięć, tłum. R. Weksler-Waszkinel, Kraków 2006, s. 54-58, 107-108, 191-192. (przyp. tłum.). 1 Por. J. Schlumbergcr, Un homme heurem (w:) tenże, Oeuvres t. 2, Gallimard (N.R.F.), Paris 1958, s. 67-191 (zwłaszcza 145 i 168). Tytułowy bohater - „człowiek szczęśliwy" - opowiada o tym, jak zerwał nagle z dotychczasowym, uregulowanym i społecznie ak- ceptowanym trybem życia (zgodnym ze stereotypem zamożnego, zapracowanego przed- siębiorcy) i jak pogodnie i beztrosko (d'uti coeur allegre et detache) przyjął swój nowy los, oznaczający niepewność jutra i społeczną degradację (przyp. tłum.). ny i urządzony w zeszłym roku; te same czynniki dyktują mi również moje postępowanie. Lecz dzieje się tak właśnie ze względu na to, że moje projek- ty mają taki charakter, iż tę oto małżeńską więź ponownie przyjmuję na siebie i uznaję za swoją. Ściśle rzecz biorąc, dzieje się tak ze względu na to, że nie projektuję odrzucenia tej małżeńskiej więzi, nie czynię jej „więzią mi- nioną, przebrzmiałą i martwą'1. Wręcz przeciwnie, moje projekty - zakłada- jąc wierność wcześniej podjętym zobowiązaniom albo postanowienie pro- wadzenia życia, które przystoi mężowi i ojcu - z konieczności oświetlają i rozjaśniają niegdysiejszą małżeńską przysięgę i nadają jej wciąż aktualną wartość. Przynaglający czy też zobowiązujący charakter przeszłości wy- wodzi się zatem z tego, co przyszłe. Jeśli niespodziewanie - na wzór boha- tera jednego z opowiadań Schlumbergera - radykalnie zmodyfikuję swój fundamentalny projekt życiowy, jeśli, na przykład, spróbuję uwolnić się od monotonii potocznie rozumianego szczęścia, to moje wcześniejsze zaanga- żowania stracą cały swój przynaglający i zobowiązujący charakter1. Nie będą tu one niczym więcej niż średniowieczne wieże i mury obronne: wpraw- dzie istnienia tych ostatnich nie można zakwestionować, ale jedynym ich sensem jest to, że przypominająo pewnej cywilizacji i pewnej fazie politycz- nego i ekonomicznego rozwoju, rozumianych jako pokonany niegdyś etap, jako coś dzisiaj już przebrzmiałego i najzupełniej martwego. To przyszłość decyduje o tym. czy przeszłość jest żywa, czy martwa. W istocie, prze- szłość pierwotnie jest projektem, podobniejak aktualne wyłanianie się moje- go bytu. I w tej mierze, w jakiej jest projektem, jest również antycypacją, wybieganiem naprzód: znaczenie przeszłości dociera do niej niejako z przy- szłości, którą ona wstępnie, uprzedzająco zarysowuje [preesquisse]. Kiedy przeszłość całkowicie ześlizguje się w to, co byle, jej bezwzględna wartość zależy od uprawomocnienia lub unieważnienia tych antycypacji, którymi była ona sama. Lecz to od mojej aktualnej wolności zależy, czy uprawo- mocni znaczenie tych antycypacji, podejmując je na swój rachunek, to zna- czy antycypując w ślad za nimi tę przyszłość, którą i one antycypowały, czy też je unieważni, po prostu antycypując jakąś inną przyszłość. W tym wypadku przeszłość ciąży jako oszukane i rozbrojone oczekiwanie; sama bowiem jest „bezsilna". To znaczy, że jedynie z przyszłości wywodzi się siła przeszłości: w jakikolwiek sposób przeżywam bądź oceniam swoją prze- szłość, mogę to czynić wyłącznie w świetle jakiegoś rzutowania siebie na przyszłość, projektowania siebie w przyszłości. A zatem układ moich wy- borów dotyczących przyszłości będzie determinował uporządkowanie mojej przeszłości, i to uporządkowanie wcale nie będzie miało charakteru chrono- logicznego. Najpierw będzie przeszłość wciąż żywa i wciąż uprawomocnia- na: moje zaangażowanie uczuciowe, jakieś umowy handlowe, jakiś wizeru- nek samego siebie, któremu jestem wierny. Następnie będzie ta nieco dwuznaczna przeszłość, której przezornie się trzymam, choć przestała mi się podobać. Oto, na przykład, noszony przeze mnie garnitur - kupiony w czasach, gdy chciałem być modny - teraz zupełnie mi się nie podoba, i z tej racji przeszłość, w której go „wybrałem", jest faktycznie martwa. Z drugiej jednak strony, mój obecny projekt robienia oszczędności sprawia, że muszę nadal nosić ten garnitur, zamiast kupić sobie jakiś inny. Skoro tak, to ów garnitur równocześnie należy do przeszłości martwej i do przeszłości ży- wej, tak jak te instytucje społeczne, które - choć zostały stworzone do jakiegoś określonego celu - przeżyły system, który je ustanowił, ponieważ udało się sprawić, by służyły zupełnie odmiennym, czasem wręcz przeciw- stawnym celom. Jedność mojego wybiegającego naprzód projektu organi- zuje i porządkuje całość tych rozmaitych warstw przeszłości: i przeszłość żywą, i przeszłość na wpół martwą, i żywe relikty, i różne formy wielo- znaczne czy antynomiczne. Za sprawą tego projektu konstytuuje się złożo- ny system odniesień, sprawiający, że dowolny fragment mojej przeszłości wpisuje się w wielowartościowy i zhierarchizowany porządek, gdzie - jak w dziele sztuki - każda cząstkowa struktura na różne sposoby wskazuje na różne inne struktury cząstkowe i na strukturę całościową. Zresztą, wspomniana decyzja dotycząca wartości, uporządkowania i na- tury naszej przeszłości jest po prostu wyborem historycznym w ogóle. To, że ludzkie społeczeństwa są historyczne, nie wynika po prostu z tego, że mają jakąś przeszłość, lecz bierze się stąd, że przywołują tę przeszłość w charak- terze pomnika czy też trwałego symbolu. Amerykański kapitalizm nie jest wcale historyczny, kiedy postanawia się włączyć do wielkiej europejskiej wojny z lat 1914-1918, ponieważ widzi w tym okazję do zrobienia korzystnych interesów. Jest wtedy jedynie pragmatyczny, nastawiony na zysk. Staje się jednak historyczny, kiedy w świetle swoich pragmatycznych projektów przy- wołuje niegdysiejsze relacje między Stanami Zjednoczonymi i Francją, kiedy nadaj e im szczególny sens, interpretuj ąc j e j ako honorowy dług, który Amery- kanie winni spłacić Francuzom. Zyska wymiar historyczny, zwłaszcza za sprawą słynnego powiedzenia: „Panie La Fayette, oto jesteśmy!". Jest najzu- pełniej oczywiste, iż gdyby odmienna wizja własnych aktualnych interesów doprowadziła Stany Zjednoczone do opowiedzenia się po stronie Niemiec, to również by nie brakowało faktów z przeszłości, które Amerykanie mogliby przywołać na płaszczyźnie symbolicznej. Na przykład, można by sobie wy- obrazić propagandę odwołującą się do „braterstwa krwi", a zatem uwzględ- niającą spory udział Niemców w XIX-wiecznej emigracji do Ameryki. Było- by rzeczą bezużyteczną rozpatrywać te odwołania do przeszłości jedynie jako przedsięwzięcia czysto propagandowe czy reklamowe. Istotnie, zasadniczym faktem jest to, iż owe odwołania są konieczne, aby przyciągnąć i pozyskać masy. To masy domagają się więc takiego projektu politycznego, który oświetla, rozjaśnia i uzasadnia ich przeszłość. Poza tym jest oczywiste, że w taki oto sposób faktycznie tworzy się przeszłość: było zatem dane konstytuowanie się jakiejś wspólnej, francusko-amerykańskiej przeszłości, które z jednej strony wskazywało na wielkie interesy ekonomiczne Amerykanów, zaś z drugiej strony na aktualne podobieństwa między dwiema konkretnymi postaciami demo- kratycznego kapitalizmu. Tak samo widzieliśmy, jak nowe pokolenia, zanie- pokojone nadchodzącymi wydarzeniami na arenie międzynarodowej, gdzieś około roku 1938 rzuciły nowe światło na lata 1918-1938 i nazwały ten okres „okresem międzywojennym" [/ 'Entre-deux-guerres], i to zanim jeszcze w roku 1939 naprawdę wybuchła wojna. Tym samym rozważany okres został ukon- stytuowany w formie już zamkniętej, ograniczonej, przekroczonej i odrzuco- nej, podczas gdy ci, którzy żyli w tym okresie - projektując samych siebie w stronę przyszłości zachowującej związek z ich teraźniejszością i bezpo- średnią przeszłością, przeżywali ów czas jako początek nieprzerwanego i nie- ograniczonego rozwoju. A zatem aktualny projekt decyduje o tym, czy za- chodzi ciągłość między określonym fragmentem przeszłości i teraźniejszością, czy też ów fragment jest coraz bardziej oddalającym się momentem nieciąg- łości, z którego coś tam się wyłania. Dlatego historia ludzka musiałaby osiąg- nąć swój kres, musiałaby już być zakończona, aby, na przykład, takie wyda- rzenie, jak zdobycie Bastylii, zyskało swój ostateczny sens. Istotnie, nikt nie przeczy, że w roku 1789 zdobyto Bastylię: taki jest niewzruszony fakt. Czy jednak w tym wydarzeniu należy widzieć jedynie zamieszki bez poważniej- szych konsekwencji, wybuch ślepego gniewu ludu, skierowanego przeciw na wpół już zrujnowanej twierdzy (wybuch, który Konwent - zabiegający przypisanie sobie propagandowo nośnej przeszłości - umiał później prze- kształcić w działanie przełomowe i pełne chwały)? Czy też należy je trakto- wać jako pierwszy przejaw ludowej siły, który jej pozwolił się wzmocnić uwierzyć w siebie, tak iż była w stanie poprowadzić marsz na Wersal w osławionych „Dniach Październikowych"1? Ten, kto by dziś chciał to roz- strzygnąć, zapominałby o tym, że sam historyk również jest historyczny, co znaczy, iż objaśniając „dzieje" w świetle swoich własnych projektów i w świetle projektów danej społeczności, sam się „uhistorycznia", czyli wpisuje w dzie- je. Trzeba tedy powiedzieć, że sens przeszłości społecznej jest wciąż „w za- wieszeniu". Otóż osoba ludzka, tak samo jak społeczeństwa, ma przeszłość symbo- liczną, pomnikową i niejako w zawieszeniu. Mędrcy już dawno dostrzegli to nieustanne kwestionowanie przeszłości, zaś greccy tragicy wyrazili je, na przykład, w takiej oto sentencji, powracającej we wszystkich ich utworach: „Nikt nie może być nazwany szczęśliwym, dopóki nie umrze". Nieustanne „uhistorycznianie się" bytu-dla-siebie, jego ciągłe wpisywanie się w dzieje, to nieustanne potwierdzanie jego wolności. ' W pierwszych dniach października 1789 roku paryski tłum, zdominowany przez zdespe- rowane, bojowo nastawione kobiety i wsparty przez dowodzone przez La Fayette'a oddziały gwardii narodowej, ruszył na Wersal. Prośbą, groźbą i bezpośrednią przemocą nakłoniono króla nie tylko do ustępstw wobec politycznych żądań Zgromadzenia Naro- dowego i obietnic poprawy zaopatrzenia miasta w żywność, ale i do przeniesienia się wraz z rodziną, rządem i całym dworem do samego Paryża. Odtąd Ludwik XVI stał się w gruncie rzeczy figurantem, zakładnikiem radykalizujących się stronnictw politycznych i zrewoltowanych tłumów. W środowisku francuskich historyków przebieg i ocena tych wydarzeń od lat są przedmiotem kontrowersji (przyp. tłum.). To powiedziawszy, nie należy jednak sądzić, że to właściwe przeszłości „bycie w zawieszeniu" bytowi-dla-siebie ukazuje się w postaci jakiegoś nie- określonego, niewyraźnego bądź niedopełnionego aspektu jego wcześniej- szych dziejów. Przeciwnie, przeszłość - tak jak dokonany przez byt-dla- -siebie wybór, który ona na swój sposób wyraża - przez byt-dla-siebie w każ- dym momencie ujmowana jest jako ścisłe określona. Podobnie łuk triumfalny Tytusa czy kolumna Trajana - niezależnie zresztą od historycznej ewolucji ich sensu - rzymianinowi lub rozmyślającemu o nich turyście jawią sięjako rzeczywistości najzupełniej zindywidualizowane i skonkretyzowane. W świetle rozjaśniającego ją projektu, przeszłość ukazuje sięjako w pełni determinują- ca. W istocie, właściwe przeszłości „bycie w zawieszeniu" w żadnym razie nie jest jakimś cudem, wyraża jedynie - na płaszczyźnie wpisywania w prze- szłość [la passeification] i bytu-w-sobie - ten projektujący i „wyczekujący" [«en attente»] aspekt, jaki miała rzeczywistość-ludzka, zanim obróciła się w przeszłość. Właśnie dlatego, że ta rzeczywistość-ludzka była wolnym pro- jektem, drążonym przez nieprzewidywalną wolność, co do swej przeszłości staje się ona zależna od późniejszych projektów bytu-dla-siebie. Wpisując się w przeszłość, rzeczywistość-ludzka skazuje się na wieczne czekanie na to potwierdzenie, którego oczekiwała od przyszłej wolności. A zatem przeszłość jest wiecznie „w zawieszeniu", ponieważ rzeczywistość-ludzka była i będzie wiecznie „w oczekiwaniu". Zaś oczekiwanie i zawieszenie sprawiają jedynie, że jeszcze wyraźniej potwierdza się wolność jako ich pierwotny czynnik kon- stytuujący. Jednym i tym samym jest powiedzieć, że przeszłość bytu-dla- -siebie jest ,,w zawieszeniu", że jego teraźniejszość jest oczekiwaniem, że jego przyszłość jest wolnym projektem, że nie może on być niczym inaczej, jak tylko będąc tym, co ma być, a wreszcie, że jest pewną całością pozba- wioną całościowego charakteru [une totałite-detotałisee]. Jednak wcale nie wynika stąd, że moja przeszłość - taka jaka właśnie teraz odsłania się przede mną - w jakimkolwiek sensie jest nieokreślona. Tak naprawdę zamierza się jedynie zakwestionować to, że moje aktualne odsłonięcie własnej przeszłości może rościć sobie prawo do bycia czymś ostatecznym. Lecz jak moja teraź- niejszość jest oczekiwaniem na niedające się w żaden sposób przewidzieć uprawomocnienie bądź unieważnienie, tak włączona w to oczekiwanie prze- szłość jest sprecyzowana o tyle, o ile sprecyzowane jest samo oczekiwanie. Choć sens tej przeszłości jest ściśle zindywidualizowany, to jednak jest on całkowicie zależny od wspomnianego oczekiwania, a ono z kolei samo popa- da w zależność od absolutnej nicości, to znaczy od pewnego wolnego pro- jektu, którego jeszcze nie ma. Moja przeszłość jest tedy konkretną i sprecy- zowaną propozycją, która - właśnie jako taka - czeka na zatwierdzenie. Jest to zapewne jedno z tych znaczeń, jakie próbuje wydobyć na jaw Franz Kafka w swoim Procesie: mianowicie cechą rzeczywistości-ludzkiej jest to, że wciąż uwikłana jest w jakiś proces, wciąż czeka na jakiś werdykt, wciąż stoi przed jakimś rozstrzygnięciem. Być wolnym to nieustannie stawać przed trybuna- łem wolności. Jeśli ograniczyć się do mojego aktualnego wolnego wyboru, to wciąż pozostaje prawdą, że skoro już raz ów wybór określił mojąprzeszłość, to jest ona integralną częścią i koniecznym warunkiem mojego projektu. Pe- wien przykład pozwoli to lepiej zrozumieć. W epoce burbońskiej Restauracji żołnierz zwolniony z wojska i otrzymujący jedynie połowę żołdu (un «demi- -sołde») poczytuje za swoją przeszłość to, że był bohaterem odwrotu armii napoleońskiej z Rosji. To, co dotąd wyjaśniliśmy, pozwala zrozumieć, że sama ta przeszłość jest pewnym swobodnym wyborem przyszłości. Wybie- rając dystansowanie się od rządów Ludwika XVIII i od nowych obyczajów, wybierając aż do końca życzenie, by cesarz triumfalnie powrócił, wybierając nawet konspirowanie, aby przyspieszyć ten powrót, wybierając raczej poło- wę żołdu niż cały żołd, stary żołnierz Napoleona wybiera dla siebie prze- szłość bohatera znad Berezyny. Ten, kto by miał projekt przyłączenia się do nowego rządu, zapewne nie wybrałby tej samej przeszłości. I odwrotnie, jeśli nasz żołnierz otrzymuje tylko połowę żołdu, jeśli żyje w trudnej do wyobra- żenia nędzy, jeśli jest rozgoryczony i jeśli życzy sobie powrotu cesarza, to wszystko to znaczy, że był bohaterem odwrotu armii napoleońskiej z Rosji. Spróbujmy się dobrze zrozumieć: ta przeszłość nie działa uprzednio w sto- sunku do wszelkiego konstytuującego jąponownego podjęcia czy też powtó- rzenia; w żadnym razie nie chodzi tu o jakiś determinizm. Ale skoro już raz została wybrana przeszłość „żołnierza Cesarstwa"', to postępowanie bytu- -dla-siebie urzeczywistnia właśnie tę przeszłość. Nie ma nawet żadnej różnicy między wybieraniem tej przeszłości a jej urzeczywistnianiem poprzez takie właśnie postępowanie. Dlatego starając się uczynić swą chwalebną prze- szłość rzeczywistością intersubiektywną, byt-dla-siebie konstytuuje ją w oczach innych jako przedmiotowość-dla-innego (choćby w postaci policyjnych ra- portów dotyczących zagrożenia, jakie stanowią tacy starzy żołnierze). Właś- nie tak postrzegany i traktowany przez innych, byt-dla-siebie postępuje odtąd tak, by stać się godnym przeszłości, którą wybrał, aby zrekompensować niejako swoją obecną nędzę i swoje obecne poniżenie. Pokazuje, że jest nie- przejednany, i traci w ten sposób wszelką szansę na państwową rentę; postę- puje tak, bo przecież „nie może" sprzeniewierzyć się swojej przeszłości. A zatem wybieramy swoją przeszłość w świetle pewnego celu, ale odtąd ona nam się narzuca i nas pochłania. To nie znaczy, że przeszłość ma istnienie sama z siebie, i to istnienie różne od tego istnienia, jakim my mamy być. Oznacza to tylko tyle. że - po pierwsze - przeszłość jest aktualnie odsłoniętą materializacją tego celu, którym sami jesteśmy; ponadto - po drugie - ukazu- je się ona pośród świata, tak dla nas, jak i dla innego. Nasza przeszłość nigdy nie jest wyizolowana, lecz zawsze zanurzona jest w przeszłości powszech- nej, i tym samym wystawia się na ocenę innego. Tak samo jak geometra rozporządza wolnością wymyślenia takiej figury, jaka mu się podoba, nie może jednak wymyślić choćby jednej, która by nie wchodziła od razu w nie- skończenie wiele relacji z nieskończenie wieloma innymi możliwymi figura- mi, tak i nasz wolny wybór samych siebie powoduje wyłonienie się pewnego wartościującego uporządkowania naszej przeszłości, lecz tym samym powo- duje również wyłonienie się nieskończenie wielu odniesień tej przeszłości do świata i do innego. Ta nieskończoność odniesień przedstawia się nam jako nieskończenie wiele zachowań do urzeczywistnienia, jako że samą naszą prze- szłość oceniamy z perspektywy przyszłości. O tyle zaś jesteśmy zmuszeni urze- czywistniać owe zachowania, o ile nasza przeszłość jawi się w ramach nasze- go zasadniczego, istotnego projektu. Chcieć tego projektu, to faktycznie chcieć tej właśnie przeszłości, a chcieć tej przeszłości, to chcieć ją urzeczywistniać za pośrednictwem całego mnóstwa wtórnych zachowań. Z punktu widzenia logi- ki, wymagania przeszłości mają postać imperatywów hipotetycznych: „Jeśli chcesz mieć taką przeszłość, postępuj w taki to a taki sposób". Ponieważ jednak punktem wyjścia jest konkretny i kategoryczny wybór, to także i impe- ratyw przeobraża się w imperatyw kategoryczny. Skoro jednak determinująca siła mojej przeszłości zapożyczona jest od dokonywanego w sposób wolny i świadomy wyboru, jak również od tej mocy, którą sobie ów wybór nadał, to niemożliwe jest aprioryczne określenie determinującej mocy takiej czy innej przeszłości. Mój wolny wybór decyduje nie tylko o treści przeszłości i jej uporządkowaniu, ale także ojej przystawa- niu do mojej teraźniejszości. Jeśli w pewnej fundamentalnej perspektywie, której jeszcze nie musimy określać, jednym z moich głównych projektów jest postępowanie naprzód czy też czynienie postępów, to znaczy bycie za- wsze i za wszelką cenę bardziej zaawansowanym na pewnej drodze, niż było się wczoraj albo nawet przed godziną, to takie projektowanie postępu pocią- ga za sobą całą serię rozstań z moją przeszłością, całą serię odstępstw [decolle- ments] od niej. Przeszłość jest wówczas tym, na co spoglądam z góry, z wy- żyn swoich postępów, z pewnego rodzaju pobłażaniem i nieco wzgardliwą litością. Jest tym, co jest wyłącznie biernym przedmiotem oceny moralnej i osądu. Mówimy na przykład: „Jaki byłem wtedy głupi!"; albo: „Jaki byłem złośliwy!". Przeszłość jest zatem tym, co istnieje tylko po to, bym mógł się od tego odciąć, odżegnać. Już do tego nie wracam i nie chcę do tego wra- cać. Oczywiście, to nie znaczy, że przeszłość przestaje istnieć, lecz istnieje wyłącznie jako to „ja ", którym już nie jestem. Innymi słowy, istnieje jako ten byt, jakim mam być jako „ja", którym już nie jestem. Jej funkcją jest bycie tym, co wybrałem z samego siebie, aby się temu przeciwstawić, a to pozwa- la mi ocenić samego siebie. Tego rodzaju byt-dla-siebie wybiera więc same- go siebie, a przy tym nie solidaryzuje się ze sobą. To znaczy, że nie tyle unicestwia swoją przeszłość, ile zakłada japo to, by się od niej odżegnać, by potwierdzić swoją całkowitą wolność (to, co przeszłe, jest pewnego rodzaju zaangażowaniem w stosunku do przeszłości i pewnego rodzaju tradycją). Jednakże są i takie byty-dla-siebie, których projekt zakłada odrzucenie czasu i ścisłą solidarność z przeszłością. Te z kolei - kierując się pragnieniem zna- lezienia solidnego gruntu - wybrały przeszłość jako to, czym naprawdę są. Reszta byłaby dla nich jedynie niekończącą się i niegodziwą ucieczką od trady- cji. Wspomniane byty-dla-siebie wybrały najpierw odmowę ucieczki, to zna- czy wybrały odrzucenie odrzucenia: dopiero w dalszej kolejności funkcją prze- szłości jest wymaganie od nich wierności. A zatem zobaczymy, jak jedni wyzywająco i bez oporów wyznają popełnioną winę, podczas gdy dla drugich takie wyznanie będzie niemożliwe, chyba że z rozmysłem zmienią swój funda- mentalny projekt. Posłużą się wtedy całą „złą wiarą" świata i wszelkimi wybie- gami i wykrętami, jakie będą mogli wymyślić, aby uniknąć podważenia wiary w to, co jest - wiary, która stanowi zasadniczą i istotną strukturę ich projektu. Tak jak umiejscowienie, przeszłość zespala się z sytuacją wtedy, gdy byt-dla-siebie - poprzez dokonywany przez siebie wybór przyszłości - swo- jej niegdysiejszej i minionej faktyczności przypisuje pewną wartość, pewne hierarchiczne uporządkowanie i pewną natarczywość. Właśnie uwzględnia- jąc te dane faktyczność pobudza i motywuje jego działania i zachowania. C) Moje otoczenie Nie należy utożsamiać mojego otoczenia z moim umiejscowieniem, o któ- rym mówiliśmy uprzednio. Otoczenie to właśnie otaczające mnie poręczne obiekty czy też narzędzia, wraz ze swymi własnymi współczynnikami oporu i poręczności. Owszem, obierając swoje umiejscowienie, zapoczątkowuję odsłanianie sięjakiegoś otoczenia, zaś zmieniając umiejscowienie (a takie dzia- łanie urzeczywistniam, jak widzieliśmy, w sposób wolny) zapoczątkowuję odsłanianie się nowego otoczenia. Jednak z drugiej strony otoczenie może się zmienić albo zostać zmienione przez innych, choć i ja będę miał udział wjego zmianie. Owszem, w dziele Materia i pamięć Bergson trafnie zauważył, iż jedna modyfikacja mojego umiejscowienia pociąga za sobą całkowitą zmianę mojego otoczenia, podczas gdy trzeba by było wziąć pod uwagę całkowitą i równoczesną modyfikację mojego otoczenia, aby można było mówić o ja- kiejś zmianie mojego irmiejscowienia'. Tymczasem taka globalna zmiana oto- czenia jest niemożliwa. Pozostaje jednak prawdą, że moje pole działania jest wciąż naznaczone przez przedmioty, które pojawiają się i znikają, ja zaś nie mam żadnego udziału w tych zmianach. Ogólnie rzecz biorąc, współczynniki oporu i poręczności zespołów narzędziowych nie zależą wyłącznie od moje- go umiejscowienia; zależą również od własnej potencjalności tych narzędzi czy też użytecznych środków. A zatem odkąd istnieję, jestem rzucony po- śród istnień różnych ode mnie, które wokół mnie rozwijają i urzeczywistniają swoje potencjalności, przy czym czynią to po części przeciw mnie, a po części niejako dla mnie, w moim interesie. Oto, na przykład, chcę jak naj- szybciej dojechać na rowerze do sąsiedniej miejscowości. Taki projekt zakła- da jakieś moje osobiste cele, a ponadto oszacowanie mojego umiejscowienia i odległości między tym umiejscowieniem a wspomnianą miejscowością, 1 Por. H. Bergson, Materia i pamięć, dz.cyt, s. 38 (przyp. tłum.). wreszcie dokonany w sposób wolny dobór środków (działań) prowadzą- cych do pożądanego celu. Lecz pojawiają się zjawiska, których wcześniej nie przewidziałem: dętka w rowerze jest przebita, słońce grzeje zbyt mocno, wiatr wieje prosto w twarz etc. Wszystkie te zjawiska to właśnie moje oto- czenie. Owszem, ujawniają się one w moim zasadniczym projekcie i niejako dzięki niemu. To za jego sprawą wiatr może się jawić jako przeciwny bądź „dobry", za jego również sprawą słońce wyraża się w postaci odpowiednie- go bądź nieodpowiedniego ciepła. Syntetyczna organizacja tych nieustan- nych „przypadków" czy też „przygodnych właściwości" stanowi jedność tego, co Niemcy określają jako mój Umwelt („świat otaczający", „świat do- okolny"). Ten Umwełl może się odsłonić jedynie w granicach jakiegoś wol- nego projektu, to znaczy w granicach tego wyboru celów, którym jestem ja sam. Jednakże byłoby rzeczą stanowczo zbyt prostą, abyśmy w swoim opi- sie na tym poprzestali. Jeśli jest prawdą, że każdy obiekt z mojego otoczenia powiadamia o sobie, niejako „zgłasza się", w pewnej wyjawionej czy też odsłoniętej już sytuacji, a suma tych obiektów sama w sobie nie może ukon- stytuować sytuacji, i jeśli jest prawdą, że każde narzędzie czy też każdy po- ręczny środek wyodrębnia się na tle sytuacji w świecie, to i tak pozostaje w mocy, że nagłe pojawienie się bądź nagła zmiana jakiegoś narzędzia czy poręcznego środka może przyczynić się do radykalnej zmiany sytuacji. Niech dętka w moim rowerze okaże się przebita, a od razu moja odległość od są- siedniej miejscowości ulegnie zmianie: teraz będzie to odległość, którą trzeba liczyć w krokach, a nie w obrotach koła. Na podstawie tego faktu mogę zyskać pewność, że osoba, którą chcę odwiedzić, będzie już w pociągu, kiedy dotrę do jej domu. Ta pewność może pociągnąć za sobą inne moje decyzje: powrót do punktu wyjścia, wysłanie telegramu etc. Mając pew- ność, że z tą osobą nie mogę, na przykład, załatwić projektowanej sprawy, mogę wręcz zwrócić się do kogoś innego i podpisać inną umowę. Być może nawet zupełnie zrezygnuję z mojego przedsięwzięcia i będę musiał stwier- dzić, że mói projekt skończył się całkowitym niepowodzeniem? W takim wypadku powiem, że nie mogłem Piotra uprzedzić na czas, że nie mogłem się z nim porozumieć etc. Czy to expłicite sformułowane uznanie mojej bezsil- ności nie jest najbardziej wyrazistym i czytelnym wyznaniem, że moja wol- ność ma granice? Jak wcześniej widzieliśmy, mojej wolności wybierania nie- wątpliwie nie należy utożsamiać z moją wolnością osiągania czegoś. Czyż nie chodzi tu jednak o sam mój wybór, skoro w wielu wypadkach opór otoczenia jest właśnie sposobnością do zmiany mojego projektu? Zanim przystąpimy do rozważenia istoty sporu, należy ów spór uściślić i wytyczyć jego granice. Jeśli zmiany zachodzące w otoczeniu mogąpocią- gać za sobą modyfikacje moich projektów, to jest to możliwe jedynie przy dwóch zastrzeżeniach. Po pierwsze, takie zmiany nie mogą pociągać za sobą rezygnacji z mojego zasadniczego projektu, jako że służy on wręcz do osza- cowania ich wagi i znaczenia. Jeśli w rzeczywistości są one postrzegane jako pobudki [motijś] do rezygnacji z takiego czy innego projektu, to jest to moż- liwe jedynie w świetle jakiegoś bardziej podstawowego projektu. W innym przypadku, w żadnym razie nie mogłyby być pobudkami, jako że pobudka jest ujmowana przez pobudzaną czy też wprawianą w ruch świadomość [la consciencc-mobile], która sama z kolei jest wolnym wyborem jakiegoś celu. Jeśli chmury zakrywające niebo mogą mnie skłonić do odstąpienia od mojego projektu wycieczki, to znaczy to tyle, że są one ujmowane w ramach wolnego projektu, w którym wartość wycieczki związana jest z pewnym stanem nieba bądź pogody. To z kolei odsyła stopniowo do wartości takiej wycieczki w ogóle, do mojej relacji z naturą i do miejsca, jakie zajmuje ta relacja w całości moich relacji ze światem. Po drugie, obiekt, który pojawił się w otoczeniu lub z tego otoczenia zniknął, w żadnym razie nie może spo- wodować odstąpienia od pewnego, choćby tylko cząstkowego, projektu. W istocie, taki obiekt musi być ujmowany jako pewien brak w sytuacji pier- wotnej. Dany nam fakt jego pojawienia się bądź zniknięcia musi być tedy nicościowany: muszę „w stosunku do niego"' nabrać dystansu i, co za tym idzie, w jego obecności decydować o sobie samym. Pokazaliśmy już, że nawet obcęgi czy inne narzędzia kata nie pozbawiają nas wolności. To nie znaczy, że zawsze można uniknąć trudności albo naprawić szkodę; chodzi tylko o to, że w sposób wolny musi być ukonstytuowana sama niemożliwość dalszego postępowania w określonym kierunku. Ta niemożliwość dosięga rzeczy za sprawą naszego swobodnego odstąpienia, a nie na odwrót, to zna- czy nie jest tak, by nasze odstąpienie zostało spowodowane przez niemożli- wość podtrzymania jakiegoś postępowania. To powiedziawszy, należy przyznać, że również i tu obecność tego, co dane, wcale nie jest przeszkodą dla naszej wolności; wręcz przeciwnie, jest wymagana przez samo istnienie wolności. Wspomniana wolność jest tą wol- nością, którą jestem ja sam. Lecz czymże jestem, jeśli nie pewną negacją „od wewnątrz", odnoszącą się do bytu-w-sobie? Bez tego bytu-w-sobie, który kwestionuję, zniknąłbym w nicości. We Wprowadzeniu do tego dzieła pokazaliśmy, że świadomość może służyć jako „ontologiczny dowód" ist- nienia bytu-w-sobie. Jeśli faktycznie dana jest świadomość czegoś, to jest źródłowo konieczne, aby to „coś" miało byt rzeczywisty, czyli niezrelatywi- zowany do świadomości. Teraz jednak widzimy, że ów dowód ma szerszy zakres i szersze znaczenie: jeśli mam mieć możliwość zrobienia czegoś czy działania w ogóle, to muszę oddziaływać na byty, których istnienie jest nie- zależne od mojego istnienia w ogóle, a w szczególności od mojego działania. Moje działanie może mi ukazać to istnienie, ale go nie warunkuje. Być wol- nym, to być-wolnym-aby-zmieniać. Wolność zakłada zatem istnienie oto- czenia, które byłoby do zmiany: muszą być jakieś przeszkody do pokonania, jakieś narzędzia do wykorzystania. Owszem, to wolność odsłania je jako przeszkody, lecz może ona jedynie swoim wolnym wyborem zinterpreto- wać sens ich istnienia. One po prostu muszą tu być, w całej swej „surowo- ści"' i bezpośredniości, aby dana była wolność. Być wolnym, to być-wol- nym-do-czynienia-czegoś, a zarazem być-wolnym-w-świecie. Jednak jeśli tak jest, to wolność - uznając się za wolność zmieniania - uznaje i w swoim pierwotnym projekcie implicite przewiduje niezależne istnienie tego, co dane, czyli tego, na co oddziałuje. To negacja „od wewnątrz" odsłania byt-w-sobie jako niezależny, zaś ta niezależność nadaje bytowi-w-sobie właściwy mu charakter rzeczy. Odtąd jednak wolność - już przez samo wyłonienie się jej własnego bytu - sprawia, że istnieje jako to, co ma do czynienia z czymś innym niż ona sama. Czynić coś to tyle, co zmieniać to, co do istnienia nie potrzebuje niczego poza sobą. oddziaływać na to, co z samej zasady jest obojętne na działanie, i bez niego może kontynuować swoje stawanie się bądź trwać w swoim istnieniu. Bez tej obojętnej zewnętrzności bytu-w-sobie samo pojęcie działania albo czynienia czegoś straciłoby swój sens (pokazaliś- my to wcześniej w odniesieniu do życzenia sobie czegoś i decyzji), a w kon- sekwencji przepadłaby i sama wolność. A zatem sam projekt wolności w ogó- le jest pewnym wyborem, zakładającym przewidywanie i akceptowanie dowolnych poniekąd czynników oporu. Wolność nie tylko konstytuuje ramy, w których obojętne skądinąd byty-w-sobie ukażą sięjako przeciwności czy też czynniki oporu, ale ponadto zakłada, że sam jej projekt, ogólnie rzecz biorąc, jest projektem działania czy dokonywania czegoś w świecie stawia- jącym opór, przy czym działanie miałoby się urzeczywistniać poprzez zwy- cięstwo nad czynnikami owego oporu. Projektując samego siebie, wszelki swobodny projekt przewiduje jakiś margines nieprzewidywalności, wynika- jący z niezależności rzeczy. Czyni to właśnie dlatego, że wolność konstytu- uje się z uwzględnieniem tej niezależności, niejako na jej podstawie. Odkąd planuję udać się do sąsiedniej miejscowości, aby odnaleźć Piotra, i przebicie dętki, i przeciwny wiatr, i tysięczne inne przewidywalne i nieprzewidywalne zdarzenia są już dane w samym moim projekcie i stanowią jego sens. Nie- spodziewane przebicie dętki, zakłócające moje plany, również zajmuje swoje miejsce w świecie wstępnie zarysowanym przez mój wybór. Nigdy bowiem nie przestałem, jeśli wolno tak rzec, spodziewać się tego zdarzenia właśnie jako czegoś niespodziewanego. Nawet jeśli moja podróż została przerwana przez coś, o czym absolutnie nie myślałem, na przykład przez powódź albo osunięcie się terenu, to w pewnym sensie to nieprzewidywalne zdarzenie było jednak przewidziane. Jak Rzymianie w swoich świątyniach rezerwo- wali miejsce dla nieznanych bogów, tak w moim projekcie znalazł się pewien margines niedookreślenia, zarezerwowany „dla tego, co nieprzewidywalne". Stało się tak z racji samej natury mojego projektu, a nie ze względu na do- świadczanie wcześniej jakichś „ciężkich ciosów ze strony losu", albo z po- wodu empirycznej przezorności. Można tedy w pewnym sensie powiedzieć, iż nic nie może zaskoczyć rzeczywistości-ludzkiej. Te spostrzeżenia pozwa- lają nam wydobyć na jaw nową cechę wolnego wyboru: każdy projekt wol- ności jest projektem otwartym, a nie zamkniętym. Choć jest całkowicie zin- dywidualizowany, zawiera w sobie możliwość późniejszych modyfikacji. W swojej strukturze każdy projekt zakłada zrozumienie Selbststdndigkeit rze- czy należących do świata. To nieustanne przewidywanie tego, co nieprzewi- dywalne - w postaci marginesu niedookreślenia w tym projekcie, jakim je- stem ja sam - pozwala zrozumieć, że jakiś wypadek albo jakaś katastrofa nie tyle zaskakują mnie swoją nadzwyczajnością i wyjątkowością, ile przytła- czają mnie właśnie tym, że wyglądają na coś już widzianego i już przewidzia- nego [deja vu - deja prevu]. Przytłaczają mnie samą swoją oczywistością i pewnego rodzaju fatalistyczną koniecznością, którą wyrażamy sformuło- waniem: „To musiało się zdarzyć". W świecie nigdy nie ma niczego, co zaskakuje, nie ma niczego, co dziwi, chyba że samych siebie zdeterminuje- my do zdziwienia. Pierwotnym motywem zdziwienia wcale nie jest to, że taka czy inna jednostkowa i konkretna rzecz istnieje w granicach świata. Motywem zdziwienia jest raczej to, że w ogóle dany jest jakiś świat. Ozna- cza to bowiem, że jestem rzucony pośród pewnej całości bytów najzupełniej dla mnie obojętnych. Wybierając pewien cel, wybieram tym samym i to, że pozostaję w relacjach ze wspomnianymi bytami, a i one pozostają ze sobą we wzajemnych relacjach. Wybieram to, że wchodzą ze sobą w relacje i two- rzą pewne układy, aby mi uświadomić, czym jestem ja sam. A zatem opór, który stawiają mi rzeczy, jest wstępnie zarysowany przez moją wolność jako jeden z jej warunków. Taki czy inny układ rzeczy może ujawnić swój szczególny, jednostkowy współczynnik oporu właśnie na tle swobodnie za- projektowanego, ogólnego znaczenia oporności rzeczy. Jednak, tak jak za każdym razem, gdy jest mowa o sytuacji, trzeba poło- żyć nacisk na fakt, że opisany stan rzeczy ma swoją odwrotną stronę: jeśli wolność wstępnie zarysowuje ogólnie rozumianą oporność, to znaczy to tyle, że w pewien sposób poświadcza oboj ętną zewnętrzność bytu-w-sobie. Niewąt- pliwie oporność dosięga rzeczy za sprawą wolności, lecz dzieje się tak o tyle, 0 ile wolność oświetla i rozjaśnia swoją faktyczność jako „bycie-pośród- -jakiegoś-obojętnego-bytu-w-sobie". Wolność przedstawia sobie rzeczy jako stawiające opór, to znaczy nadaje im znaczenie, które czyni je rzeczami. Dokonuje się to tak, iż wolność bierze na siebie samo to datum, które będzie nośnikiem znaczenia, czyli przyjmuje swoje wygnanie pośród obojętnego bytu- -w-sobie, aby wyjść poza to datum. I odwrotnie: przyjęte przez wolność przygodne datum jedynie w tym dokonanym przez byt-dla-siebie swobod- nym przyjęciu - i dzięki niemu - może być nośnikiem nawet tego pierwotne- go znaczenia, które jest podstawą wszystkich innych znaczeń, a mianowicie „bycia wygnaniem pośród tego, co obojętne". Taka jest w istocie pierwotna struktura sytuacji. Ukazuje się tu ona w całej swej przejrzystości i wyrazisto- ści: przez samo swoje przekraczanie tego, co dane, wolność sprawia, że to, co dane, istnieje jako to oto właśnie tu obecne datum (wcześniej nie było ani tego, ani tamtego, ani „właśnie tu"). Z kolei tak naznaczone i wskazane datum w żaden sposób nie jest ukształtowane, jest „nagim", „surowym" bytem, który został przyjęty po to, by być przekraczanym. Chociaż jednak wolność jest przekraczaniem tego tu oto datum, to równocześnie wybiera siebie jako to oto właśnie tu obecne przekraczanie wspomnianego datum. Wolność nie jest dowolnym przekraczaniem jakiegoś dowolnego datum: biorąc na siebie konkretne, „nagie" datum i nadając mu swój sens, wolność wybrała tym samym samą siebie. Jej celem jest właśnie to, by zmienić to oto tu obecne datum; z kolei to, co dane, ukazuje sięjako to oto tu obecne datum w świetle wybranego celu. A zatem wyłanianie się wolności jest krystalizowaniem się pewnego celu za pośrednictwem tego, co dane, i równocześnie odkrywaniem tego, co dane, w świetle jakiegoś celu. Te dwie struktury są równoczesne 1 nierozdzielne. Istotnie, zobaczymy później, że ogólne wartości wybranych celów odsłaniają się tylko poprzez analizę. Każdy wybór jest wyborem jakiejś konkretnej zmiany, którą należy wprowadzić do jakiegoś konkretnego da- tum. Każda sytuacja jest konkretna. Wybrany cel oświetla tedy i rozjaśnia - ogólnie rzecz biorąc - potencjal- ności rzeczy, w tym stawiany przez nie opór. Lecz cel istnieje tylko dla jakie- goś bytu-dla-siebie, który zgadza się na siebie jako tego właśnie porzuconego czy opuszczonego pośród tego, co obojętne. Przez tę swoją zgodę do tego przygodnego i „nagiego" porzucenia nie wnosi on właściwie niczego nowe- go, poza pewnym znaczeniem. Sprawia, że odtąd dane jest jakieś porzucenie; sprawia, że to porzucenie odkrywane jest jako sytuacja. W czwartym rozdziale drugiej części naszego dzieła spostrzegliśmy, że przez samo swoje wyłonienie się byt-dla-siebie sprawia, iż na świecie poja- wia się byt-w-sobie. Mówiąc jeszcze ogólniej, byt-dla-siebie jest tą nicością, za której sprawą „dany jest" byt-w-sobie, to znaczy „dane są" rzeczy. Spo- strzegliśmy również i to, że rzeczywistość-w-sobie jest tu oto, niejako pod ręką, wraz ze swymi własnościami, i to bez żadnego zniekształcenia, bez żadnego dodatku. Jesteśmy od niej oddzieleni jedynie przez rozmaite typy nicościowania, którym dajemy początek przez samo swoje wyłonienie się: mamy na myśli świat, przestrzeń i czas, różnorodne potencjalności. W szcze- gólności zaś dostrzegliśmy to, że choć jesteśmy otoczeni rozmaitymi obec- nościami (w pobliżu jest i ta oto szklanka, i ten oto kałamarz, i ten oto stół etc), to wspomniane obecności jako takie są nieuchwytne, jako że dopiero u kresu jakiegoś gestu bądź jakiegoś projektowanego przez nas działania, a zatem dopiero w przyszłości ujawniają nam one coś o sobie. Obecnie możemy jed- nak zrozumieć sens tego stanu rzeczy: nic nie oddziela nas od rzeczy, z wy- jątkiem naszej wolności. To ona sprawia, że dane są rzeczy, wraz z całą ich obojętnością, nieprzewidywalnością i opornością. Sprawia również i to, że nieuchronnie jesteśmy od nich oddzieleni, bowiem właśnie na nicościującym tle pojawiają się one i ukazują jako nawzajem ze sobą związane. A zatem projekt mojej wolności niczego nie dodaje do rzeczy; sprawia natomiast, iż w ogóle są dane jakieś rzeczy, czyli - ściśle rzecz biorąc - jakieś realności posiadające sobie właściwy współczynnik oporu i użytkowości. Powoduje on, że owe rzeczy odsłaniają się w doświadczeniu, to znaczy stopniowo wy- odrębniają się na tle świata w trakcie procesu uczasawiania. Powoduje w koń- cu i to, że ukazują się one jako nieosiągalne, niezależne, oddzielone ode mnie właśnie tą nicością, której jestem źródłem i którą jestem ja sam. Właśnie dlatego, że wolność jest skazana na to, że jest wolna, to znaczy nie może wybierać siebie jako wolności, dane są rzeczy, czyli pełnia tego, co przygod- ne, w obrębie której i wolność jest przygodnością. Dzięki przyjęciu tej przy- godności i dzięki jej przekroczeniu równocześnie mogą być dane i wybór, i pewne zorganizowanie czy też uporządkowanie rzeczy w postaci sytuacji. Tak przygodność wolności, jak i przygodność bytu-w-sobie wyraża się w sy- tuacji poprzez nieprzewidywalność i oporność otoczenia. A zatem jestem ab- solutnie wolny i odpowiedzialny za swoją sytuację. Ale też dlatego jestem wolny już zawsze w sytuacji. D) Mój bliźni Żyt w świecie nawiedzanym przez mojego bliźniego to nie tylko móc napotkać innego na każdym rogu ulicy, ale także być zaangażowanym w świat, w którym zespoły narzędzi i poręcznych środków mogą mieć jakieś znaczę- nie nienadane im uprzednio przez mój swobodny projekt. To również - w obrębie tego świata, wyposażonego już w znaczenie - mieć do czynienia z pewnym znaczeniem, które jest moje, choć ja go sobie nie nadałem; ukazu- ję się natomiast sobie samemu jako „już posiadający to znaczenie". Kiedy przeto stawiamy sobie pytanie, co dla naszej „sytuacji" może znaczyć pier- wotny i przygodny fakt istnienia w świecie, w którym „dany jest" również inny, to tak sformułowany problem wymaga tego, byśmy kolejno przebadali wchodzące w grę trzy warstwy rzeczywistości, konstytuujące moją kon- kretną sytuację. Chodzi mianowicie o już coś znaczące narzędzia i poręczne środki (dworzec, kolejowy rozkład jazdy, dzieło sztuki, obwieszczenie o mo- bilizacji etc), o znaczenie, które odkrywam jako już moje (moja narodo- wość, moja rasa, mój fizyczny wygląd etc), i w końcu o innego jako punkt odniesienia, do którego odsyłam te znaczenia. W istocie, wszystko byłoby bardzo proste, gdybym należał do jakiegoś świata, którego znaczenia po prostu ukazywałyby się w świetle moich włas- nych celów. Rozporządzałbym rzeczami jako narzędziami bądź narzędzio- wymi zespołami w granicach mojego własnego wyboru samego siebie. Właśnie ten wybór czyniłby z tej oto góry trudną do pokonania przeszkodę albo punkt widokowy, z którego można oglądać okolicę etc. Problem nie polegałby na tym, by wiedzieć, jakie znaczenie może mieć ta góra sama w sobie, jako że to ja jestem tym, za czyją sprawą znaczenia dosięgają rzeczywistości samej w sobie. Wciąż jeszcze byłby ów problem znacznie uproszczony, gdybym był jakąś monadą bez drzwi i bez okien i gdybym w jakiś sposób wiedział tylko tyle, że istnieją lub są możliwe inne monady, przy czym każda z nich rzeczom przeze mnie widzianym przypisuje nowe znaczenia. W tym przy- padku - przypadku, do którego zbadania nazbyt często ograniczali się filozo- fowie - wystarczyłoby, bym uznał inne znaczenia za możliwe, tak iż osta- tecznie wielość znaczeń odpowiadająca wielości świadomości byłaby dla mnie po prostu zbieżna z wciąż otwartą możliwością dokonania innego wyboru samego siebie. Jednak widzieliśmy, że ta monadyczna koncepcja skrywa w sobie utajony solipsyzm właśnie dlatego, że zmierza do utożsamienia wie- lości znaczeń, jakie mogę przypisać rzeczywistości, i wielości znaczących systemów, z których każdy odsyła do pewnej świadomości, którą nie je- stem. Na gruncie konkretnego doświadczenia ten monadyczny opis okazuje się zresztą niewystarczający. W rzeczywistości, w „moim" świecie istnieje coś innego niż tylko wielość możliwych znaczeń; istnieją mianowicie obiek- tywne znaczenia, które są mi dane jako to, co nie przeze mnie zostało wydo- byte na jaw. I tak oto ja sam - ten, za czyją sprawą znaczenia dosięgają samych rzeczy - jestem zaangażowany w jakiś znaczący już świat, odzwier- ciedłający dla mnie znaczenia, których tam nie wprowadziłem. Wyobraźmy sobie, na przykład, niezliczoną ilość niezależnych od mojego wyboru zna- czeń, które odkrywam, jeśli żyję w mieście: ulice, domy, sklepy, tramwaje i autobusy, tablice informacyjne, hałas klaksonów, muzyka z radioodbiorni- ków tranzystorowych [musiąue de T.S.F.] etc. Owszem, i w samotności odkryłbym „nagi", nieprzewidywalny byt, na przykład tę oto skałę; zasadni- czo także i'Wtedy ograniczyłbym się do sprawienia, że dana ye^r/jakaś skała, to znaczy dany jest ten właśnie byt [cet existant-ci] i nic poza nim. Przynaj- mniej jednak przypisałbym tej skale znaczenie „czegoś do pokonania" albo „czegoś do ominięcia", albo „czegoś do podziwiania" etc. Tymczasem, kiedy na rogu jakiejś ulicy odkrywam dom, to nie tylko odsłaniam w świecie jakiś „nagi" byt, nie tylko sprawiam, że jest dane jakieś „właśnie to", zakwalifiko- wane w taki czy inny sposób. Znaczenie przedmiotu, które się wówczas odsłania, stawia mi bowiem opór i pozostaje niezależne ode mnie: odkrywam, że budynek jest kamienicą czynszową albo kompleksem biurowym Kompanii Gazownictwa, albo więzieniem etc. Znaczenie jest tu czymś przygodnym, niezależnym od mojego wyboru. Ukazuje się z tą samą obojętnością, co rze- czywistość bytu-w-sobie: samo siebie uczyniło rzeczą i nie różni się od właś- ciwości bytu-w-sobie. Podobnie, współczynnik oporności rzeczy odsłonił się przede mną, zanim go doświadczyłem; całe mnóstwo wskazówek ostrzega mnie: „Zwolnij, niebezpieczny zakręt! ", „Uwaga, szkoła!", „Śmiertelne nie- bezpieczeństwo!", „Załamanie terenu sto metrów dalej!" etc. Lecz te zna- czenia - przynajmniej na pozór będąc głęboko wyrytymi w samych rzeczach i uczestnicząc w ich obojętnej zewnętrzności - mimo wszystko są wska- zówkami, jak należy postępować, i jako takie bezpośrednio mnie dotyczą. Przejdę po pasach na drugą stronę ulicy, wejdę do konkretnego sklepu, aby tam kupić to konkretne narzędzie, którego sposób użycia jest dokładnie wska- zany w instrukcji wręczanej kupującym. Następnie posłużę się tym narzę- dziem, na przykład piórem, aby w określonych warunkach wypełnić taki czy inny formularz. Czy moja wolność nie zostanie w ten sposób zamknięta w bardzo ciasnych granicach? Jeśli punkt po punkcie nie będę postępował według wskazówek dostarczanych przez innych, to stracę tu rozeznanie, pomylę drogę, spóźnię się na swój pociąg etc. Wspomniane wskazówki mają zresztą najczęściej postać nakazu: słowa „wejście" i „wyjście", malowane nad drzwiami, znacząprzecież tyle, co „wchodzić tędy!", „wychodzić tędy!". Podporządkowuję się temu i w ten sposób do współczynnika oporności, który za moją sprawą pojawił się w samych rzeczach, wspomniane wska- zówki dodają ściśle ludzki współczynnik oporności. Poza tym, jeśli podpo- rządkowuję się tego rodzaju organizacji, to jestem od niej uzależniony. Tym- czasem dobrodziejstwa, które mi ona zapewnia, mogą ustać: wystarczą ja- kieś wewnętrzne niepokoje, wystarczy jakaś wojna, i oto czymś trudno do- stępnym stająsię dobra pierwszej potrzeby, a ja nie mam na to żadnego wpły- wu. Jestem wyzuty z własności, zablokowany w swoich planach, pozbawiony tego, co konieczne dla osiągnięcia moich celów. Przede wszystkim zaś zaob- serwowaliśmy, że instrukcje dotyczące sposobów użycia, wskazówki, na- kazy, zakazy i tablice informacyjne zwracają się do mnie o tyle, o ile jestem kimkolwiek bądź, czyli każdym. W tej mierze, w jakiej jestem posłuszny, w jakiej wpisuję się w strukturę, podporządkowuję się celom jakiejkolwiek rzeczywistośei-Iudzkiej i urzeczywistniam te cele za pomocą jakichkolwiek technik. Zostało więc zmodyfikowane moje własne istnienie, ponieważ je- stem celami, jakie wybrałem, i technikami, które je urzeczywistniają. Jakim- kolwiek celom i jakimkolwiek technikom odpowiada jedynie jakakolwiek rze- czywistość-ludzka. Skoro jednak świat zawsze ukazuje mi się wyłącznie za pośrednictwem stosowanych przeze mnie technik, to równocześnie i świat został zmodyfikowany. Ten świat - widziany poprzez użytek, jaki czynię z roweru, samochodu czy pociągu po to, by ów świat przemierzać - odsła- nia przede mnąoblicze ściśle skorelowane z używanymi przeze mnie środka- mi, a zatem (o oblicze, które pokazuje wszystkim. Ktoś powie, że w sposób oczywisty musi stąd wynikać, iż moja wolność wymyka mi się z każdej strony: nie ma już sytuacji jako organizowania jakiegoś znaczącego świata wokół wolnego wyboru dokonywanego przez moją spontaniczność; jest za to pewien stan, który został mi narzucony. Właśnie to należy teraz zbadać. Nie ulega wątpliwości, że moja przynależność do jakiegoś zamieszkałego świata ma charakter pewnego faktu. W istocie odsyła ona do pierwotnego faktu obecności innego w świecie - faktu, który, jak widzieliśmy, nie może być wydedukowany z ontologicznej struktury bytu-dla-siebie. I choć ów fakt jedynie pogłębia zakorzenienie naszej faktyczności, nie wynika on rów- nież z naszej faktyczności o tyle, o ile wyraża ona konieczność przygodności bytu-dla-siebie. Należy raczej powiedzieć: byt-dla-siebie istnieje faktycznie, to znaczy jego istnienie nie może być utożsamione ani z rzeczywistością powstałą zgodnie z pewnym prawem, ani z wolnym wyborem. I pośród faktycznych cech tej „faktyczności", to znaczy tych, które nie mogą być ani wydedukowane, ani dowiedzione, ale po prostu „pozwalają się wypatrzyć", jest też cecha, którą nazywamy istnieniem-w-świecie-w-obecności-innych. Nieco później podyskutujemy o tym, czy ta faktyczna cecha winna być przyjęta przez moją wolność, czy też nie, aby w jakikolwiek sposób mogła być sku- teczna bądź sprawcza. Niemniej jest prawdą, że na poziomie technik opano- wywania i przyswajania świata z samego faktu istnienia innego wynika fakt zbiorowej własności tych technik. A zatem na tym poziomie faktyczność wyraża się poprzez fakt mojego pojawienia się w świecie, który odsłania się przede mną wyłącznie poprzez już ukonstytuowane zbiorowe techniki, zmie- rzające do tego, bym uchwycił ten świat w takim aspekcie, którego znacze- nie zostało określone poza mną. Wspomniane techniki określą moją przyna- leżność do zbiorowości: do rodzaju ludzkiego, do wspólnoty narodowej, do grupy zawodowej i rodzinnej. Trzeba to wręcz podkreślić: poza moim by- tem-dla-innego, o którym porozmawiamy później, jedynym posiadanym przeze mnie pozytywnym sposobem istnienia mojej faktycznej przynależności do tych zbiorowości jest stale czyniony przeze mnie użytek z technik, które z nich się wywodzą. Przynależność do rodzaju ludzkiego w istocie jest określana przez stosowanie technik bardzo elementarnych i bardzo ogólnych, takich jak umiejętność chodzenia, umiejętność chwytania, umiejętność oszacowa- nia wartości i względnej wielkości postrzeganych przedmiotów, umiejętność mówienia, umiejętność ogólnego odróżniania prawdy od fałszu etc. Jednak nie dysponujemy tymi technikami w tak abstrakcyjnej i ogólnej postaci: umie- jętność mówienia nie jest umiejętnością wypowiadania i rozumienia jakichś słów w ogóle, lecz jest umiejętnością mówienia w pewnym języku i wyraża- nia w ten sposób swojej przynależności do ludzkości na poziomie wspólnoty narodowej. Umieć mówić pewnym językiem nie znaczy zresztą tyle, co po- siadać jakieś czyste i abstrakcyjne poznanie języka w tej postaci, w jakiej definiują go akademickie słowniki i podręczniki gramatyki; to raczej przy- swajać go sobie za pośrednictwem rozmaitych odchyleń i odmian regional- nych, zawodowych czy rodzinnych. Można tedy powiedzieć, iż rzeczywisto- ścią naszej przynależności do tego, co ludzkie, jest nasza narodowość, zaś rzeczywistością naszej narodowości jest nasza przynależność do rodziny, regionu, profesji etc, w tym mianowicie sensie, iż rzeczywistością języka [langage] jest konkretna mowa [langue], a rzeczywistością mowy jest dia- lekt, gwara, żargon [le dialecte, l'argot, le patois] etc. A z drugiej strony prawdą dialektu jest mowa, zaś prawdą mowy jest język. To znaczy, że kon- kretne techniki, przy pomocy których wyraża się nasza przynależność do rodziny czy lokalnego środowiska, odsyłają do ogólniejszych, bardziej abs- trakcyjnych struktur, które stanowią jak gdyby ich znaczenie i istotę; te z kolei odsyłają do innych, jeszcze ogólniejszych, aż dochodzi się w końcu do do- skonale ogólnej i prostej istoty jakiejkolwiek techniki, przy pomocy której jakikolwiek byt opanowuje świat. A zatem bycie Francuzem jest, na przykład, jedynie prawdą bycia Sa- baudczykiem. Lecz być Sabaudczykiem, nie znaczy po prostu zamieszkiwać wysoko położone doliny Sabaudii; bowiem pośród mnóstwa innych rzeczy znaczy to również: jeździć zimą na nartach, używać nart jako swoistego środka transportu. A ściśle rzecz biorąc, jeździć na nartach sposobem fran- cuskim, a nie sposobem tyrolskim czy norweskim1. Ponieważ zaś same góry i ośnieżone stoki ujmowane są wyłącznie przez pryzmat jakiejś techniki ich pokonywania, to jeździć na nartach w Sabaudii to tyle, co odkryć francuskie znaczenie narciarskich stoków. Rzeczywiście bowiem w zależności od tego, czy zastosuje się metodę norweską, bardziej stosowną dla łagodnych sto- ków, czy metodę francuską, bardziej stosowną dla stoków stromych, ten sam slok ukaże się jako łagodniejszy bądź bardziej stromy, dokładnie tak samo jak wzniesienie ukaże się rowerzyście jako bardziej lub mniej strome w zależności od tego, czy będzie je pokonywał z małą czy średnią prędko- ścią. Dla pokonania narciarskiej trasy francuski narciarz wybiera więc fran- cuską „szybkość" i - gdziekolwiek by był - ta szybkość odsłania przed nim pewien szczególny typ stoku: innymi słowy, Alpy szwajcarskie lub bawarskie, norweski Telemark bądź masyw Juty zawsze będą miały dła niego francuskie znaczenie i zawsze będą mu przedstawiały typowo francuskie trudności, ty- powo francuskie zespoły użytecznych środków i przeciwności. Podobnie bez trudu można by pokazać, że większość prób zdefiniowania klasy robot- niczej sprowadza się do przyjmowania jako kryterium bądź samej produkcji, bądź konsumpcji, bądź pewnego typu Weltanschauung odnoszącego się do kompleksu niższości (a zatem wszystkie te próby idą śladami koncepcji K. Marxa, M. Halbwachsa bądź H. de Mana); to znaczy, że we wszystkich tych przypadkach jako kryterium przyjmuje się pewne techniki wypracowy- wania, opanowywania lub przyswajania świata, za których pośrednictwem ukazuje on to, co moglibyśmy nazwać jego „proletariackim obliczem". Wraz z nim ukazują się przypisane doń radykalne podziały i opozycje, wielkie, jed- norodne i odczłowieczone [desertiąues] masy, strefy cienia i obszary światła, proste i naglące cele, rozświetlające to oblicze. 1 Opisując różnice w stylu jazdy na nartach (aktualne zapewne w pierwszej połowie XX wieku), jedną z technik narciarskich Sartre nazywa dosłownie „metodą z Arlbcrgu". Ponieważ jednak Arlberg to miejscowość turystyczna w austriackim Tyrolu, wydaje się uprawnione i bardziej zrozumiale nazwanie tej techniki metodą tyrolską (przyp. tłum.). Przypis Sartre*a: Oczywiście, upraszczamy. Sa. przecież wzajemne oddziaływania i tech- niczne i nter lei cnej e. Również i u nas (tj. we Francji) przez długi czas przeważała metoda z Arlbergu. Czytelnik łatwo będzie mógł ustalić fakty w całej ich złożoności. Chociaż moja przynależność do lej, a nie innej klasy, do tego, a nie innego narodu, nie wynika z mojej faktyczności jako ontologicznej struktury mojego bytu-dla-siebie, to przecież jest rzeczą oczywistą, iż moje faktyczne istnienie, to znaczy moje pochodzenie i umiejscowienie - za pośrednictwem pewnych technik - pociąga za sobą moje postrzeganie świata i samego siebie. Otóż te techniki, których sam nie wybierałem, przypisują światu właściwe mu zna- czenia. Wydaje się, że już nie ja - na podstawie wybranych przez siebie ce- lów - decyduję o tym, czy świat jawi mi się wraz z prostymi i radykalnymi opozycjami, właściwymi światu „proletariackiemu", czy jawi mi się wraz z niezliczonymi niuansami, zastrzeżeniami i wybiegami świata „mieszczań- skiego". Nie jestem rzucony wyłącznie naprzeciw „nagiego" bytu: jestem rzucony w świat robotniczy, francuski, lotaryński albo południowy. Ten świat ukazuje mi swoje znaczenia, ja zaś niczego nie uczyniłem, aby je wypatrzyć i odsłonić. Przyjrzyjmy się temu dokładniej. Przed chwilą pokazaliśmy, że moja na- rodowość jest tylko prawdą mojej przynależności do jakiegoś regionu, jakiejś rodziny, jakiejś grupy zawodowej. Czy jednak należy się na tym zatrzymać? Jeśli język jest tylko prawdą dialektu, to czy to właśnie dialekt jest absolutnie konkretną rzeczywistością? Czy pierwotny fenomen - ten, którego podsta- wą jest czysty fakt, źródłowa przygodność - to zawodowy żargon [/ 'argol professionel] - taki, jakim „się" mówi, albo alzacka gwara [le patois alsa- cien] - taka, iż jej reguły pozwala określić jedynie lingwistyczne i statystycz- ne badanie? Badania językoznawców mogą tu wprowadzać w błąd: opraco- wane przez nich statystyki uwydatniają pewne stałe, na przykład fonetyczne bądź semantyczne odchylenia od jakiegoś określonego typu; pozwalają one odtworzyć ewolucję pewnego fonemu lub morfemu w danym okresie w taki sposób, iż wydaje się. że słowo bądź reguła syntaktyczna są jednostkowymi rzeczywistościami wraz ze swymi znaczeniami i swoją historią. Faktycznie, jednostki wydają się mieć mały wpływ na ewolucję języka. Istotnymi przy- czynami językowych zmian wydają się takie fakty społeczne, jak najazdy, wielkie szlaki komunikacyjne czy też stosunki handlowe. Znaczy to jednak tyle, że wciąż jeszcze nie znajdujemy się na gruncie tego, co naprawdę kon- kretne; dlatego uzyskujemy jedynie odpowiedzi stosowne do naszych ocze- kiwań. Od dawna psycholodzy zwracali uwagę na to, że słowo - nawet sło- wo dialektu, nawet słowo „swojskie", wraz ze swymi osobliwościami - nie jest konkretnym, elementarnym składnikiem języka. Elementarną strukturą języka jest zdanie. W istocie, swoją realną funkcję oznaczania słowo może uzyskać i wypełniać jedynie w obrębie zdania. Poza nim słowo jest po prostu funkcją zdaniową, o ile wręcz nie jest zwykłym szyldem, który ma obejmo- wać najzupełniej różne znaczenia. Często kładziono nacisk na to, że tam, gdzie w dyskursie pojawia się samo tylko słowo, przybiera ono charakter „całozdaniowy" [«holophrastique»]. To nie znaczy, że samo z siebie nie może się ono ograniczać do jednego precyzyjnego znaczenia; chodzi raczej o to, że jest włączone w pewien kontekst, tak jak forma wtórna jest włączona w formę zasadniczą. Poza złożonymi i czynnymi strukturami organizującymi, w które jest włączone, słowo ma jedynie istnienie czysto wirtualne. Nie może zatem istnieć niejako „wewnątrz" świadomości czy też podświadomości wcześniej, niż zostało użyte: w istocie zdanie nie jest budowane ze słów. Nie należy na tym poprzestawać: w tekście Les Fleurs de Tarbes, Jean Paulhan pokazał, że całe zdania, na przykład wszelkiego rodzaju loci communes - dokładnie tak jak słowa - nie istnieją uprzednio w stosunku do czynionego z nich użytku1. 0 ile te zdania rozpatrywane są z zewnątrz, to znaczy z punktu widzenia czytelnika, który przechodząc od jednego zdania do drugiego, odtwarza zna- czenie całego fragmentu, o tyle jawią sięjako zwykłe loci communes. Nato- miast tracą one swój banalny i konwencjonalny charakter, o ile przyjmuje się punkt widzenia autora, który widział konkretną rzecz do wyrażenia i zajął się tym, co najpilniejsze, tym, co się najbardziej narzuca, dokonując pewnego aktu oznaczenia bądź ponownego powołania do istnienia i nie zatrzymując się nad rozważaniem samych elementarnych składników tego aktu. Jeśli tak właśnie jest, to ani słowa, ani składnia, ani całe zdania czy „gotowe formuły" nie istnieją uprzednio w stosunku do czynionego z nich użytku. Skoro jed- nostką werbalną jest zdanie znaczące, to jest ono pewnym konstruktywnym aktem, pojmowalnym jedynie poprzez trans cen do wanie, które przekracza i ni- cościuje to, co dane, zmierzając w stronę jakiegoś celu. Rozumieć słowo w świetle zdania to dokładnie tyle, co rozumieć dowolną daną na podstawie konkretnej sytuacji i rozumieć sytuację w świetle pierwotnych celów. Rozu- mieć zdanie mojego rozmówcy to w istocie tyle, co rozumieć to, co „chce powiedzieć", to znaczy utożsamić się z jego transcendującym dążeniem, wraz z nim ruszyć w stronę jakichś możliwości, w stronę jakichś celów, a następ- nie z powrotem zwrócić się do zespołu zorganizowanych środków, aby je zrozumieć poprzez ich funkcję i cel. Swoją drogą, język mówiony jest za- wsze rozszyfrowywany na podstawie konkretnej sytuacji. Jeszcze przed wy- powiedzią dane są odniesienia do konkretnego czasu, konkretnej godziny, konkretnego miejsca, konkretnego otoczenia, konkretnej sytuacji miasta, re- gionu, kraju. Wystarczy, abym przeczytał gazety i zobaczył poczciwą twarz 1 Por. J. Paulhan, Les fleurs de Tarbes, Gallimard, Pans 1973, s. 42-44, 88-91. Autor naj- pierwrelacjonuje, apóżniej kwestionuje dominujący- jego zdaniem-pogląd, Iż loci commu- nes są dowodem na to, że nie tyle my posługujemy się językiem, ile język posługuje się nami (przyp. tłum.). 1 zatroskaną minę Piotra, bym już rozumiał, co znaczą słowa: „Nie jest do- brze!" [«Ca ne vapas»], którymi wita mnie tego ranka. To „nie jest dobrze" nie dotyczy jego zdrowia, jako że wygląda kwitnąco; nie dotyczy także ani jego interesów, ani jego małżeństwa. Chodzi zatem o sytuacjęnaszego miasta bądź naszego kraju. Wiedziałem już o tym wcześniej, pytając Piotra: „Jak leci?" [«Ca va?»], szkicowałem już jakąś interpretację jego odpowiedzi, prze- nosiłem się we wszystkie strony świata, stale gotowy zwrócić się stamtąd z powrotem ku Piotrowi, aby go zrozumieć. Słuchać czyjejś wypowiedzi zna- czy tyle, co „mówić wespół" [«parler avec»], i to nie po prostu dlatego, że naśladujemy coś, aby to rozszyfrować, lecz dlatego, że źródłowo projektuje- my siebie w stronę pewnych możliwości i możemy rozumieć tylko na pod- stawie konkretnego świata. Jednak, jeśli zdanie istnieje uprzednio w stosunku do słowa, to odsyła to nas do mówiącego jako konkretnej podstawy dyskursu. Może się wydawać, że dane słowo „żyje" samo przez się, jeśli wyławia sieje w zdaniach z róż- nych epok. To zapożyczone życie przypomina swoiste „życie" noża z fil- mów fantastycznych - noża, który sam z siebie wbija się w gruszkę. Wspo- mniane życie jest zestawieniem skadrowanych momentów, w pewnym sensie jest „filmowe" i konstytuuje się w czasie uniwersalnym. Jeśli jednak słowa wydają się żyć wtedy, gdy projektuje się semantyczny bądź morfologiczny film, to nie dochodzą one do ukonstytuowania zdań. Sąjedynie śladami prze- suwania czy też przemieszczania się zdań, tak jak drogi są tylko śladami przechodzenia pielgrzymów i karawan. Zdanie jest projektem, który może być interpretowany, wyłącznie wychodząc od nicościowania jakiejś danej (właśnie tej, którą pragnie się oznaczyć), począwszy od założonego celu (czyli jej oznaczenia, zakładającego z kołei inne cele, w stosunku do których ono samo jest tylko środkiem). Jeśli to, co dane, tak samo jak słowo, nie może określać zdania, jeśli jest zgoła przeciwnie, to znaczy właśnie zdanie jest ko- nieczne, aby rozjaśnić to, co dane, i aby zrozumieć słowo, to zdanie jest pewnym momentem wolnego wyboru mojego „ja", i tak też jest rozumiane przez mojego rozmówcę. Jeśli mowajest rzeczywistością języka, jeśli dialekt czy gwara są rzeczywistością mowy, to rzeczywistością dialektu jest swo- bodny akt oznaczania - taki, iż oznaczając, tym samym wybieram samego siebie. Ten swobodny akt nie może być zwykłym zestawieniem słów. Ow- szem, gdyby był takim zwykłym zestawieniem słów stosownie do pewnych technicznych reguł czy przepisów (w tym wypadku zasad gramatyki), to moglibyśmy mówić o faktycznych granicach narzucanych wolności mó- wiącego. Owe granice byłyby wyznaczane przez materialną i fonetyczną naturę słów, przez leksykalny zasób używanej mowy, przez indywidualny leksykal- ny zasób mówiącego (liczący w-elementów zbiór słów, którymi faktycznie rozporządza), przez coś, co można by nazwać „duchem" danej mowy [«le genie de la langue»], etc. Jednak właśnie wykazaliśmy, że tak niejest. Co prawda, jeszcze niedawno można było utrzymywać, że jest jakiś żywot- ny porządek słów, że są jakieś dynamiczne prawa języka, że jest jakieś bez- osobowe życie logosu, krótko mówiąc - że język jest pewną naturą, a czło- wiek winien mu służyć, aby w niektórych sprawach móc się nim posługiwać, dokładnie tak, jak to czyni w przypadku Natury1. Oznacza to jednak, że roz- patrywano język w momencie, w którym był już martwy, to znaczy w mo- mencie, w którym został już wypowiedziany; następnie tchnięto weń jakieś bezosobowe życie i jakąś moc, przypisano mu jakąś zdolność przyciągania i odpychania, zaczerpniętą w istocie z indywidualnej wolności bytu-dla-sie- bie jako tego, kto mówi. Uczyniono z języka mowę, która mówi się sama. Oto błąd, którego nie należy popełniać, tak w zakresie języka, jak i w zakresie wszystkich innych technik. Jeśli myśli się tak, iż człowiek pojawia się pośród technik, które stosują się same, albo pośród mowy, która mówi się sama, albo pośród wiedzy, która sama się urzeczywistnia, albo pośród miasta, któ- re samo się buduje wedle swych własnych praw, jeśli się sprawia, że znacze- nia krzepną i zastygają w postaci bytów-w-sobie, a równocześnie zachowuje się dla nich właściwą człowiekowi transcendencję, to rolę człowieka spro- wadza się do roli nawigatora, który określone siły wiatrów, fal i przypływów wykorzystuje do kierowania statkiem. Lecz jeśli technika ma być skierowana ku celom ludzkim, to stopniowo okaże się, iż każda technika będzie wymaga- ła innej techniki; na przykład po to, by kierować statkiem, trzeba mówić. W ten sposób dotrzemy być może do techniki technik (która z kolei będzie stoso- wała się sama), ale na zawsze straciliśmy możliwość spotkania z samym „technikiem" - podmiotem każdej techniki. 1 Brice Parain, Essai sur le logosplatonicien. Por. także: tenże, Recherches sur la naturę et les fonctions du langage, Gallimard, Paris 1972, s. 15-16, 23, zwłaszcza rozdział XI (s. 211-234). Wspomniany rozdział nosi tytuł: Władza słów (Lepouvoir des mots) i-zgodnie z zapowiedzią zawartą w podtytule - traktuje o tym, iż język nie jest ekspresją naszego niepewnego umysłu, natomiast jest dla niego normą czy też prawidłem. A nawet jeśli jest narzędziem, to takim, które w swoim istnieniu j est transcendentne względem swego użyt- kownika i niezależne od niego, tzn. ma swoje własne prawa, których użytkownik me może unieważnić (przyp. tłum.). Jeśli natomiast jest tak, iż mówiąc, sprawiamy, że dane są słowa, to nie uchylamy z tego powodu koniecznych i technicznych relacji czy też faktycz- nych więzi, które kształtują się i wyrażają w obrębie zdania. Co więcej, my sami ustanawiamy tę konieczność. Jednak po to, by mogła się ona ukazać, a ściślej po to, by słowa utrzymywały ze sobą jakieś relacje, aby się nawza- 1 Por. J. Paulhan, Les jleurs de Tarbes, dz. cyt., s. 107-11 0 (przyp. tłum.). 2 Upraszczam: można również uświadomić sobie swojąmyśl poprzez wypowiedziane przez siebie zdanie. Ale dzieje się tak dlatego, iż w pewnej mierze wobec tego zdania można przyjąć punkt widzenia innego, dokładnie tak, jak można przyjąć taki punkt widzenia wobec naszego własnego ciała. 3 Nie przesądzając tego, czy Sartre mógł znać opublikowany w Nowym Jorku w r. 1942 tekst D. de Rougemonta, zatytułowany właśnie Udział diabła (Lapart du Diable), wolno stwierdzić, że powyższe sformułowanie pojawia się tam, takjak u Sartre'a, właśnie w kon- tekście semantycznym. Chodzi o to, że z pewnego punktu widzenia wielość i różnorodność znaczeń może uchodzić za kakofonię, biblijne „pomieszanie języków" czy też „rozprzęże- nie języka", którego praprzyczyną jest demoniczny „mąciciel sensów", sprawca inflacji słów, patron wszelkiego bełkotu. Por. Denis de Rougemont, Udział diabła, tłum. A. Fry- bes, Warszawa 1992, s. 190-194 (przyp. tłum.). jem przyciągały bądź odpychały, muszą być zespolone w pewnej syntezie, która się z nich nie wywodzi. Usuńcie tę syntetyczną jedność, a rozpadnie się cała konstrukcja, nazywana Językiem". Każde słowo na powrót stanie się samotne, a równocześnie utraci swoją jedność, rozpraszając się na różne niezwiązane ze sobą i ni eprzekazy walne znaczenia. A zatem językowe prawidła konstytuują się w obrębie swobodnego projektu, jakim jest zdanie. Mówiąc, ustanawiam konkretną gramatykę, zaś wolność jest jedyną możliwą podsta- wą prawideł języka. Dla kogo zresztą istnieją językowe prawidła0 Paulhan podsunął niektóre elementy odpowiedzi: wspomniane prawidła istniej anie dla tego, kto mówi, ale dla tego, kto słucha1. Ten, kto mówi, jest jedynie wybo- rem pewnego znaczenia i tylko o tyle pojmuje porządek słów, o ile sam go urzeczywistnia2. W obrębie tej zorganizowanej, uporządkowanej całości uchwy- ci on jedynie te specyficzne relacje, które sam ustanowił. W konsekwencji, jeśli odkrywa się, że kilka słów pozostaje ze sobą nie w jednej, lecz w kilku określonych relacjach, i że stąd wynika wielość i różnorodność znaczeń, które w odniesieniu do jednego i tego samego zdania układają się w pewną hierarchię lub są sobie przeciwstawne, krótko mówiąc, jeśli odkrywa się w tym „udział diabła,,;i, to może się to dziać tylko pod takimi oto dwoma wa- runkami: po pierwsze, słowa muszą być zebrane razem i uobecnione poprzez ich swobodne i znaczące zestawienie. Po drugie, taka synteza musi być wi- dziana z zewnątrz, to znaczy przez innego, i to w trakcie jakiegoś hipotetycz- nego rozszyfrowywania możliwych sensów tego zestawienia. Istotnie, w tym przypadku każde słowo, pojmowane najpierw jako splot znaczeń, związane jest z jakimś innym słowem, również pojmowanym jako taki splot. Ich zesta- wienie także będzie wieloznaczne. Uchwycenie prawdziwego sensu, to zna- czy sensu wyraźnie zamierzonego przez mówiącego, będzie mogło zepchnąć w cień lub podporządkować sobie inne sensy, ale ich nie unicestwi. Dlatego język, który dla mnie jest swobodnym projektem, dla innego posiada specy- ficzne prawidła. Same te prawidła mogą funkcjonować jedynie w obrębie pewnej pierwotnej syntezy. Można zatem dostrzec całą różnicę, oddzielającą zdarzenie nazywane „zdaniem" od zdarzenia o charakterze naturalnym. Fakt czysto naturalny urzeczywistnia się stosownie do prawidłowości, którą ujaw- nia. Jednak ta prawidłowość jest zwykłą zewnętrzną regułą urzeczywistnia- nia, a rozpatrywany fakt jest tylko jej przykładem. Tymczasem „zdanie" jako zdarzenie zawiera w sobie samym regułę swojej organizacji, a relacje między słowami - relacje o charakterze prawideł [des relations legałeś] - mogą wy- łonić się jedynie w obrębie swobodnego projektu nadawania znaczeń. Nie może być prawideł mowy przed mówieniem. A każda wypowiedź jest swo- bodnym projektem nadawania znaczeń, odnoszącym się do osobistego wy- boru, dokonywanego przez byt-dla-siebie. Ów projekt winien być interpreto- wany na podstawie całościowej sytuacji tegoż bytu-dla-siebie. Tym, co pierwotne, jest zatem sytuacja, na podstawie której rozumiem sens zdania, przy czym ów sens sam w sobie niejest czymś, co winno być rozpatrywane jako 1o, co dane; winien być raczej rozpatrywany jako wybrany cel w proce- sie swobodnego transcendowania wiodących do niego środków. Taka jest jedyna rzeczywistość, z jaką językoznawca może się spotkać w swych bada- niach. Wychodząc od tej rzeczywistości, praca polegająca na regresywnej analizie będzie mogła doprowadzić do wydobycia na jaw pewnych ogólniej- szych i prostszych struktur, stanowiących jak gdyby schematy prawideł [des schćm.as legaux\. Jednak takie schematy, które będą miały znaczenie jako, na przykład, prawidła dla dialektu, same w sobie są tylko abstraktami. Bynaj- mniej nie decydują one o konstytuowaniu się zdania ani nie są formą, w której się ono kształtuje, tstniejąjedynie dzięki temu zdaniu i wjego obrębie. Wtym sensie zdanie jawi sięjako swobodne wynajdywanie swoich własnych pra- wideł. Po prostu odnajdujemy tu pierwotną cechę wszelkiej sytuacji: przez samo swe transcendowanie datum jako takiego (w tym przypadku: dostępnej „aparatury" językowej) swobodny projekt zdania sprawia, że to, co dane. ukazuje sięjako właśnie to datum (na przykład: te konkretne prawidła budo- wy zdań i wymowy w określonym dialekcie). Jednak swobodny projekt zda- nia jest, ściśle rzecz biorąc, zamiarem przyjęcia tego właśnie datum. Nie jest przy tym dowolnym jego przyjęciem: chodzi tu bowiem o takie przyjęcie, które jest zorientowane na pewien jeszcze nieistniejący cel, za pośrednic- twem istniejących już środków, którym ów projekt nadaje właśnie charakter i sens środków do celu. Zdanie jest tedy uporządkowanym układem słów, które stają się tymi właśnie słowami wyłącznie za sprawą samego ich układu. Przeczuwali to językoznawcy i psychologowie, a ich zakłopotanie może nam tu posłużyć jako dodatkowe potwierdzenie: sądzili bowiem, że w kształtowa- niu się języka odkryli błędne koło. Trzeba przecież znać swoją myśl, aby mówić. Ale jak poznać tę myśl, jako rzeczywistość jasno wyrażoną i utrwa- loną w pojęciach, jeśli nie poprzez mówienie? Język odsyła zatem do myśli, a myśl odsyła do języka. Lecz teraz już pojmujemy, że nie ma tu błędnego koła, a raczej, że jeśli jest tu jakaś „kolistość" (o której sądzono, że można się z niej wydostać dzięki wynajdywaniu jakichś czysto psychologicznych „ido- li", takich jak werbalne wyobrażenie albo myśl obywająca się bez wyobrażeń i słów), to nie jest ona niczym specyficznym wyłącznie dla języka. Jest to cecha sytuacji w ogóle i nie oznacza niczego innego, jak tylko ek-statyczną więź teraźniejszości, przyszłości i przeszłości, czyli swobodne określanie tego, co istnieje, przez to, co jeszcze-nieistniejące, i tego, co jeszcze-nieistniejące, przez to, co istnieje. Dopiero po tym wszystkim będzie można odsłonić abs- trakcyjne schematy operacyjne, które będą przedstawiały jak gdyby prawdę zdania - prawdę o charakterze prawidła. Kolejno będziemy zatem mieli sche- mat dialektu, schemat języka narodowego i ogólny schemat językowy. Jed- nak wspomniane schematy bynajmniej nie istnieją uprzednio w stosunku do konkretnego zdania: same przez się naznaczone są pewną Unselbststandig- keit i nigdy nie istnieją inaczej jak tylko jako ucieleśnione i zachowywane w swym ucieleśnieniu przez jakąś wolność. Oczywiście, język jest tu tylko przykładem pewnej społecznej i uniwersalnej techniki. To samo dotyczyłoby każdej innej techniki: uderzenie siekiery odsłania i pokazuje samą siekierę, a uderzenia młotka odsłaniają sam młotek. W konkretnym zjeżdżaniu na nar- tach będzie można rozpoznać francuski styl jazdy na nartach, a w tym stylu z kolei będzie można dostrzec ogólną umiejętność jazdy na nartach jako pew- ną ludzką możliwość. Lecz ta ludzka umiejętność jako taka sama przez się nigdy nie istnieje, to znaczy nie istnieje wyłącznie w możności, ale zawsze ucieleśnia się i wyraża w zaktualizowanej i konkretnej umiejętności narcia- rza. Pozwala to nam zarysować rozwiązanie problemu relacji między jed- nostką a gatunkiem. Jest pewne, że nie ma prawdy bez przyjęcia czegoś takiego jak gatunek ludzki. Bez niego pozostałoby tylko irracjonalne i przy- godne mnożenie się jednostkowych wyborów, które nie podlegałyby żadne- mu prawu. Jeśli istnieje coś takiego jak prawda, zdolna zespolić jednostkowe wybory, to może nas w nią wyposażyć wyłącznie ludzki gatunek. Jeśli jed- nak gatunek jest prawdą konkretnej jednostki, to bez popadania w zasadniczą sprzeczność nie może on być rym, co dane w tejże jednostce. Jak prawidła języka są podtrzymywane i ucieleśniane przez konkretny swobodny projekt zdania, tak gatunek ludzki -jako zespół technik mających określać działania ludzi - bynajmniej nie istnieje uprzednio w stosunku do jednostki, która go wyraża (takjak to właśnie konkretne spadanie jest przykładem prawa spada- nia ciał). Jest raczej całością abstrakcyjnych relacji podtrzymywanych przez jednostkowy swobodny wybór. Właśnie po to, aby wybrać siebie jako osobę, byt-dla-siebie sprawia, że istnieje pewne wewnętrzne uporządkowa- nie, poza które wykracza on w stronę samego siebie; to „techniczne"' we- wnętrzne uporządkowanie jest w nim tym, co narodowe, bądź tym, co ogól- noludzkie. Ktoś nam powie: niech i tak będzie. Ale przecież w ten sposób ominięto jedynie problem. Bowiem to nie byt-dla-siebie wytworzył te lingwistyczne i „techniczne" uporządkowania po to, aby dojść do samego siebie: uzyskał je raczej od kogoś innego. Przyznaję, oczywiście, iż reguła zgodności imiesło- wów nie istnieje poza swobodnym zestawieniem konkretnych imiesłowów, które ma na celu nadanie konkretnego znaczenia. Kiedy jednak stosuję tę regułę, to znaczy to tyle, że nauczyłem się jej od innych. Bowiem ja sam posługuję się nią właśnie dlatego, że inni ją urzeczywistniają w swoich osobi- stych projektach. Mój język jest tedy podporządkowany językowi innego, a ostatecznie - językowi narodowemu. Nie zamierzamy temu zaprzeczać. Nie chodzi nam przecież o to, by po- kazać, że byt-dla-siebie jest najzupełniej swobodną podstawą własnego by- cia. Byt-dla-siebie jest wolny, ale w ramach pewnej kondycji [en condition]. To odniesienie kondycji do wolności próbujemy właśnie ująć pod nazwą sytuacji. To, co przed chwilą ustaliliśmy, to w istocie tylko cząstka rzeczy- wistości. Pokazaliśmy, że istnienie znaczeń, które nie wywodzą się z bytu- -dla-siebie, nie może stanowić zewnętrznej granicy jego wolności. Byt-dla- -siebie nie jest najpierw człowiekiem, by dopiero później być sobością [soi- -memc]. Nie konstytuuje sięjako sobość na podstawie danej a priori istoty człowieka. Wręcz przeciwnie, właśnie w swoim staraniu się o to, by wybrać siebie jako osobowe „ja" [soi personnel], byt-dla-siebie podtrzymuje w ist- nieniu pewne abstrakcyjne i społeczne cechy, które czynią zeń jakiegoś czło- wieka. Konieczne więzy, wynikające ze składników istoty człowieka, ujaw- niają się jedynie na gruncie jakiegoś wolnego wyboru. W tym sensie każdy byt-dla-siebie w swoim byciu jest odpowiedzialny za istnienie ludzkiego ga- tunku. Jednak musimy jeszcze wyjaśnić niezaprzeczalny fakt, iż byt-dla- -siebie może wybierać siebie jedynie poza granicami pewnych znaczeń, któ- rych źródłem nie jest on sam. Istotnie, każdy byt-dla-siebie jest bytem-dla- -siebie tylko wtedy, gdy wybiera siebie niejako poza obszarem wyznaczo- nym przez narodowość i gatunek ludzki, podobnie jak wypowiada się tylko wtedy, gdy wybiera określenia poza obszarem wyznaczonym przez składnię 1 Zobaczymy później, że problem jest bardziej złożony. Chwilowo jednak te uwagi winny wystarczyć. i morfemy. To wyrażenie „poza obszarem1' czy też „poza granicą" [au-dela] wystarczy, by zapewnić mu całkowitą niezależność w stosunku do struktur, poza które wykracza. Niemniej wciąż pozostaje prawdą, że byt-dla-siebie konstytuuje się gdzieś poza obszarem bądź poza granicą [en au-dela] w od- niesieniu do tychże właśnie struktur. Cóż to oznacza? Znaczy to tyle. że byt- -dla-siebie wyłania się w jakimś świecie, który jest światem dla innych by- tów-dla-siebie. Taki charakter ma to, co dane. Jak widzieliśmy, już przez to sens świata został mu niejako odebrany i stał się dla niego czymś obcym. To znaczy, że byt-dla-siebie znajduje się w obecności sensu, który naznacza świat nie za jego sprawą. Pojawia się w świecie, który jest mu dany jako już obejrzany, przemierzony, przeszukany, przeorany z każdej strony i we wszyst- kich kierunkach; sama struktura tego świata jest już określona przez to ba- dawcze przeszukiwanie. W tym samym akcie, za którego pośrednictwem byt-dla-siebie rozpościera swój czas. uczasawia się on w świecie, którego czasowy sens jest już określony przez inne uczasowienia: na tym polega fakt równoczesności. Chodzi tu nie o jakąś granicę wolności, ale raczej o to, że byt-dla-siebie właśnie w tymże świecie musi być wolny, że musi wybierać siebie nie ad libitum, lecz z uwzględnieniem właśnie takich okoliczności. Z drugiej jednak strony wyłaniający się byt-dla-siebie osobiście nie doświad- cza istnienia innego tak, jak gdyby był jego podmiotem; a zatem niejest tym istnieniem obciążony, niejest na nie skazany. Musi więc przedstawić je sobie w postaci wyboru, bowiem właśnie za sprawą jakiegoś wyboru będzie ujmo- wał innego bądź jako innego-jako-podmiot, bądźjako innego-jako-przedmiot1. O ile inny jest dla niego innym-jako-spojrzeniem, innym-który-patrzy, o tyle nie ma mowy o jakichś technikach albo obcych znaczeniach. Byt-dla-siebie doświadcza siebie samego jako przedmiotu we Wszechświecie, przedmiotu objętego spojrzeniem innego. Jednak z chwilą, gdy byt-dla-siebie przekracza innego w stronę własnych celów i czyni go transcendencją transcendowaną albo przekraczaniem przekroczonym, to, co było dotąd swobodnym prze- kraczaniem tego, co dane, w stronę jakichś celów, jawi się mu jako zacho- wanie znaczące i dane w świecie (to znaczy jako stężałe i zastygłe w byt- -w-sobie). Inny-jako-przedmiot staje się teraz wskaźnikiem czy też reje- strem celów, zaś byt-dla-siebie poprzez swój swobodny projekt rzutuje same- go siebie na świat, w którym przedmiotowo rozumiane zachowania [des con- duites-objets] wskazują mu jakieś cele. A zatem obecność innego jako transcendencji transcendowanej odsłania jako dane całe zespoły środków prowadzących do jakichś celów. Skoro zaś cel decyduje o środkach, a środ- ki decydują o celu, to poprzez swoje wyłonienie się w obliczu innego-jako- -przedmiotu byt-dla-siebie sprawia, że zyskuje wskazówki dotyczące celów w świecie; pojawia się przecież w świecie zaludnionym jakimiś celami. Lecz nawet jeśli w ten sposób przed oczami bytu-dla-siebie pojawiają się poszcze- gólne techniki i ich cele, to trzeba zauważyć, iż w ogóle stają się one jakimiś technikami jedynie dzięki temu, że byt-dla-siebie w sposób wolny zajmuje stanowisko względem innego. Inny sam w sobie nie może sprawić, by jego projekty ukazały się bytowi-dla-siebie jako techniki. Faktycznie, o ile inny przekracza samego siebie w stronę swoich możliwości, o tyle istnieje dla niego nie jakaś technika, ale konkretne działanie, określane na podstawie jego własnego, jednostkowego celu. Szewc, który żeluje buty, nie traktuje siebie jako kogoś, kto „właśnie stosuje pewną technikę"; pojmuje on tę sytu- ację po prostu tak, iż wymaga ona takiego czy innego konkretnego działania, na przykład ten oto kawałek skóry musi być przybity gwoździem etc. Z chwi- lą zajęcia stanowiska względem innego, byt-dla-siebie sprawia, że w świecie pojawiają się techniki jako zachowania innego, rozumianego jako transcen- dencja trans cendowana czy też przekraczanie przekroczone. Właśnie w tym momencie i tylko w tym momencie pojawiają się w świecie mieszczanie i robotnicy, Francuzi i Niemcy, ostatecznie - po prostu ludzie. Byt-dla-siebie jest tedy odpowiedzialny za to, że zachowania innego ukazują się w świecie jako techniki. Co prawda, nie może on sprawić, by świat, w którym się pojawia, był naznaczony przez taką czy inną konkretną technikę (nie może sprawić, by pojawił się w świecie „kapitalistycznym" albo „rządzonym za- sadami gospodarki naturalnej", albo w „cywilizacji pasożytniczej"), ale spra- wia, że to, co mny przeżywa i rozumie jako swobodny projekt, na zewnątrz istnieje jako technika; dokonuje zaś tego tak, iż czyni się tym. za czyją spra- wą innego dosięga zewnętrzność. A zatem, wybierając samego siebie i nada- jąc sobie historyczny wymiar [en s 'historiałisant] w świecie, byt-dla-siebie nadaje historyczny wymiar samemu światu i sprawia, że jest on „datowa- ny", czasowo określany, przy pomocy przynależnych doń technik. Na tej podstawie - właśnie dlatego że techniki ukazują sięjako przedmioty - byt- -dla-siebie może wybrać i to, że sobie je przyswoi. Pojawiając się w świecie, w którym Piotr czy Paweł mówią w określony sposób, a gdy jadą rowerem bądź samochodem, trzymają się prawej strony drogi, i czyniąc z tych swo- bodnych zachowań znaczące przedmioty, byt-dla-siebie sprawia, że dany jest jakiś świat, w którym mówi się po francusku, jeździ się prawą stroną drogi etc. Byt-dla-siebie sprawia, że wewnętrzne reguły działania innego, których źródłem i aktualną podstawą jest zaangażowana w pewien projekt wolność, stają się obiektywnymi regułami zachowania rozumianego jako przedmiot, i te właśnie reguły stają się powszechnie obowiązujące dla każde- go analogicznego zachowania, przy czym podmiot tych zachowań czy też przedmiotowo rozumiany czynnik działający staje się poniekąd każdym, kim- kolwiek bądź. To „uhistorycznienie", będące skutkiem dokonywanego przez byt-dla-siebie wolnego wyboru, w żaden sposób nie ogranicza jego wolno- ści. Przeciwnie,-właśnie w tym świecie i w żadnym innym urzeczywistnia się jego wolność: stawia on samego siebie pod znakiem zapytania ze względu na swoje istnienie właśnie w tym świecie. Być wolnym, nie znaczy bowiem tyle, co wybierać historyczny świat, w którym się zaistnieje: nie miałoby to żadnego sensu. Być wolnym, to wybierać samego siebie w konkretnym świecie, jakikolwiek by on był. W tym znaczeniu byłoby niedorzecznością zakładać, że pewien stan techniki jest ograniczeniem dla ludzkich możliwo- ści. Niewątpliwie człowiek żyjący w czasach Dunsa Szkota nie wiedział, jaki użytek można czynić z samochodu lub samolotu. Ale jawi się on jako czło- wiek nieświadomy tego tylko z naszego punktu widzenia: jawi się takim dla nas, bo to my ujmujemy go prywatywnie - jako naznaczonego pewnym brakiem - ze względu na pewien znany nam świat, w którym istniejąi samo- chody, i samoloty. Dla tamtego człowieka, niemającego żadnego związku z tymi przedmiotami i technikami, które się do nich odnoszą, może to być coś w rodzaju absolutnej nicości, niedającej się pomyśleć ani rozpoznać. Tego rodzaju nicość w żadnym razie nie może ograniczać bytu-dla-siebie, który wybiera siebie samego: nie może ona być ujmowana jako brak, w ja- kikolwiek sposób by się go pojmowało. Nadający sobie wymiar dziejowy byt-dla-siebie z epoki Dunsa Szkota nicościuje tedy siebie w obrębie jakiejś bytowej pełni, to znaczy w obrębie jakiegoś świata, który -tak jak i nasz świat -jest tym wszystkim, czym może być. Niedorzecznością byłoby twierdzić, że albigensom zabrakło ciężkiej artylerii, by skutecznie stawiać opór Szymono- wi z Montfort. Pan na zamku w Trencavel i hrabia Tuluzy wybrali bowiem siebie samych takich, jakimi byli, właśnie w świecie, w którym artyleria nie odgrywała żadnej roli; w takim świecie obmyślali swoją politykę i w tymże świecie układali plany militarnego oporu. Właśnie w tym świecie wybrali sie- bie samych jako tych, którzy są sympatykami katarów, a ponieważ byli tylko takimi, jakimi siebie wybrali, w sposób absolutny istnieli w świecie tak samo absolutnie pełnym, jak świat niemieckich dywizji pancernych (Panzerdlvi- sioneń) i brytyjskiego lotnictwa (RAF). To, co jest prawomocne w odnie- sieniu do tak materialnych technik, jest również prawomocne w odniesieniu do technik bardziej subtelnych. Fakt bycia pomniejszym langwedockim szlach- cicem w epoce hrabiego Rajmunda VI nie jest ograniczający, jeśli tylko ktoś umieści się w feudalnym świecie, w którym ów szlachcic istnieje i wybiera siebie. Jego położenie jawi sięjako pewien brak tylko wtedy, gdy popełnia się błąd polegający na tym, iż ówczesny podział na Południe i Francję właściwą (Francia) rozpatruje się z aktualnego punktu widzenia, to znaczy z punktu widzenia francuskiej jedności. Tymczasem takiemu szlachcicowi - wasalo- wi hrabiego Rajmunda VI - świat feudalny oferował nieskończenie wiele możliwości; w gruncie rzeczy my wcale nie mamy ich więcej. Często stawia się równie absurdalne pytanie, utrzymane wr konwencji utopijnego marzenia: kim byłby Kartezjusz, gdyby znał współczesną fizykę? Zakłada się, że Karte- zjusz posiada jakąś z góry daną, apńorycznąnatur^ mniej czy bardziej ogra- niczoną i zniekształconą przez stan wiedzy w jego epoce, i że można by przenieść tę „czystą" i „surową" naturę do epoki współczesnej, w której zetknęłaby się z wiedzą bardziej rozległą i ścisłą. Ale to oznacza, że zapomina się, iż Kartezjusz jest taki, jakim siebie wybrał, że jest absolutnym wyborem własnego ,ja" czy też sobości [soi], dokonanym z uwzględnieniem pewnego świata obejmującego i wiedzę, i techniki, które ów wybór sobie przyswaja, a zarazem oświetla i rozjaśnia. Kartezjusz jest kimś absolutnie określonym, kimś, komu przysługuje absolutne określenie czasowe czy też ścisłe dato- wanie, i kogo nie da się pomyśleć z innym określeniem czasowym, z innym datowaniem; urzeczywistniając samego siebie, urzeczywistnił bowiem także swoje określenie czasowe, swoje datowanie. To właśnie on, a nie kto inny, określił, jaki jest dokładny stan wiedzy matematycznej w bezpośrednio po- przedzającej go epoce. Uczynił to nie przy pomocy jakiejś jałowej inwenta- ryzacji, której nie można by zresztą dokonać z żadnego punktu widzenia i w odniesieniu do żadnej osi współrzędnych, ale poprzez ustalenie samych zasad geometrii analitycznej, to znaczy poprzez wynalezienie właśnie takiej osi współrzędnych, która by pozwalała określić stan wspomnianej wiedzy. Również w tym przypadku swobodne dokonywanie odkryć i wynalazków, a zatem w pewnym sensie przyszłość, pozwala oświetlić i rozjaśnić teraźniej- szość, zaś udoskonalenie techniki pod kątem pewnego celu pozwala ocenić stan owej techniki. A zatem gdy byt-dla-siebie potwierdza siebie wobec innego-jako-przed- miotu, odkrywa tym samym konkretne techniki. Odtąd może je sobie przy- swoić, uznać za własne, czyli uwewnętrznić. Tym samym jednak, po pierw- sze, stosując pewną technikę wykracza poza nią w kierunku swego celu, co znaczy, że zawsze jest niejako poza granicą techniki, którą się posługuje. Po drugie, technika, która była zwykłym znaczącym i zastygłym zachowaniem jakiegokolwiek innego-jako-przedmiotu, traci teraz swój „techniczny" cha- rakter przez to, że jest uwewnętrzniona, i zespala się po prostu ze swobód- nym przekraczaniem tego, co dane, w stronę konkretnych celów. Jest czymś podjętym i podtrzymywanym przez stanowiącą jej podstawę wolność, tak samo jak dialekt czy mowa są podtrzymywane przez swobodny projekt zda- nia. Feudalizm, rozumiany jako ogólna techniczna relacja między ludźmi, w rzeczywistości nie istnieje. Jest jedynie czystym abstraktem, podtrzymywa- nym i przekraczanym przez niezliczone jednostkowe projekty tego oto kon- kretnego człowieka, będącego lennikiem w stosunku do swego pana. W żad- nym razie nie sądzimy, byśmy w ten sposób mieli dojść do pewnego rodzaju historycznego nominalizmu. Nie chcemy powiedzieć, że feudalizm jest wy- łącznie sumą relacji między wasalami i ich panami. Przeciwnie, sądzimy, że feudalizm jest abstrakcyjną strukturą tych relacji: każdy projekt człowieka żyjącego w tamtych czasach musi się urzeczywistniać jako przekraczanie tego abstrakcyjnego momentu w stronę tego, co konkretne. Nie trzeba tedy dokonywać uogólnień na podstawie wielu szczegółowych doświadczeń, aby ustalić zasady „techniki" feudalnej: istnieje ona w sposób konieczny i pełny w każdym jednostkowym zachowaniu i w każdym przypadku można ją od- kryć i pokazać. Lecz jest ona tam obecna tylko po to, by ją przekraczano. Tak samo byt-dla-siebie nie może być osobą, to znaczy nie może wybierać celów, które są z nim tożsame, nie będąc zarazem człowiekiem, członkiem jakiejś narodowej wspólnoty, jakiejś klasy, jakiejś rodziny etc. Są to jednak tylko abstrakcyjne struktury, które byt-dla-siebie swoim projektem podtrzy- muje, a zarazem przekracza. Czyni-siebie Francuzem, południowcem bądź robotnikiem, aby być sobością, być własnym „ja " [soi] na horyzoncie tam- tych określeń. I podobnie świat, który się przed nim odsłania, jawi sięjako naznaczony pewnymi znaczeniami, stanowiącymi korelaty przyjętych tech- nik. Ukazuje się mianowicie jako świat-dla-Francuza, świat-dla-robotnika,etc, wraz ze wszystkimi ich domniemanymi właściwościami. Lecz owe właści- wości nie są Sełbststdndigkeit: to przede wszystkim własny świat bytu-dla- -siebie, to znaczy świat oświetlony i rozjaśniony przez jego własne cele, może odsłaniać sięjako świat „francuski", „proletariacki" etc. Jednakże istnienie innego stanowi faktyczne ograniczenie dla mojej wol- ności. W istocie, za sprawą pojawienia się innego odsłaniają się pewne okreś- lenia, którymi jestem, choć ja sam ich nie wybrałem. Oto naprawdę jestem Żydem lub Aryjczykiem, jestem przystojny lub szpetny, jestem niezdarą etc. Jestem tym wszystkim dła innego, nie mogąc liczyć na to, że kiedykolwiek uchwycę to znaczenie, jakie mam na zewnątrz, a tym bardziej, że zdołam je zmienić. Jedynie język pozwoli mi się dowiedzieć, kim jestem. Ale i wtedy będzie to już zawsze tylko przedmiot pustej intencji: raz na zawsze odmówio- no mi bowiem jakiekolwiek weń wglądu, jakiejkolwiek jego intuicji. Gdyby moja rasa lub mój wygląd zewnętrzny były wyłącznie pewnym wyobraże- niem w umyśle innego bądź jego opinią na mój temat, to rychło byśmy sobie z tym poradzili. Jednak widzieliśmy, że chodzi tu o obiektywne właściwości, które określają mnie w moim bycie-dla-innego. Odkąd przede mną wyłania się wolność inna niż moja, zaczynam istnieć w nowym wymiarze bytowym, i tym razem nie chodzi juz o to, że mam przypisać pewne znaczenie „nagim", ..surowym1" bytom albo uznać za własne to znaczenie, które inni nadali ja- kimś przedmiotom. Widzę, ze w tym wypadku to mnie samemu przypisuje się pewne znaczenie, a ja nie mam możliwości, by uznać to nadane mi zna- czenie za własne, jako że nie może ono być mi dane inaczej, jak tylko w postaci pustej informacji czy też pustego znaku. A zatem przynajmniej dla mnie - stosownie do tego nowego wymiaru - coś ze mnie istnieje na sposób tego, co dane, jako że ten byt, którym poniekąd faktycznie jestem, jest czymś prze- ze mnie doznawanym i znoszonym, czymś, czemu tylka podlegam, to znaczy jest, nie będąc prawdziwą treścią tnojej egzystencji, nie będąc przeżywany na sposób egzystencji [il est sans etre existe]. Uświadamiam sobie ów byt i do- znaję go w relacjach utrzymywanych z innymi i poprzez te relacje, w ich zachowaniach w stosunku do mnie i poprzez te zachowania. Spotykam ten byt u źródła mnóstwa zakazów, oporów i przeciwności, na które natrafiam w każdym momencie. Skoro jestem niepełnoletni, to nie będę mieć takiego czy innego prawa. Skoro jestem Żydem, to w pewnych społecznościach będę pozbawiony niektórych możliwości etc. A jednak w żaden sposób nie mogę czuć w sobie tego, że jestem Żydem, nie mogę czuć w sobie tego, że jestem niepełnoletni albo że jestem jakimś pariasem. Jest to prawdą do tego stopnia, iż na wspomniane ograniczenia i zakazy mogę zareagować stwierdzeniem, że, na przykład, rasa jest tylko zwykłym zbiorowym wyobrażeniem, naprawdę zaś istnieją wyłącznie jednostki. I tak oto niespodziewanie spotykam się tu z całkowitym wyobcowaniem mojej osoby: jestem czymś, czego nie wybie- rałem. Co z tego będzie wynikać dla konkretnej sytuacji? Trzeba przyznać, że właśnie natrafiliśmy na rzeczywistą granicę naszej wolności, to znaczy na pewien sposób bycia, który się nam narzuca, choć nasza wolność nie jest jego podstawą. Musimy się dobrze zrozumieć: narzu- cane nam ograniczenie nie wywodzi się z działania innych. W poprzednim rozdziale zauważyliśmy, że nawet tortury nie odbierają nam naszej wolności: ulegamy pod ich wpływem, ale wciąż w sposób wolny. Ogólniej rzecz biorąc, napotkanie na swej drodze zakazów w rodzaju: „Żydom nie wolno tu wcho- dzić" albo „Restauracja żydowska - Aryjczykom wstęp wzbroniony" etc, odsyła nas do wyżej rozpatrywanego przypadku (to znaczy do „technik" zbiorowych), zaś wspomniane zakazy mogą mieć znaczenie jedynie za spra- wą mojego wolnego wyboru i na jego podstawie. Istotnie, idąc za swobodnie przez siebie wybranymi możliwościami mogę złamać zakaz, uznać go za nieistniejący albo - przeciwnie - przyznać mu moc obowiązującą i zniewala- jącą, ale wyłącznie o tyle, o ile sam przywiązuję do niego wagę. Niewątpliwie ów zakaz zachowuje w pełni swój charakter „emanacji cudzej woli", niewąt- pliwie też ma taką specyficzną strukturę, iż bierze mnie za przedmiot i w ten sposób wyraża transcendencję, która i mnie transcenduje. Niemniej pozosta- je prawdą, że ucieleśnia się on wyłącznie w moim świecie, i zyskuje właści- wą sobie moc obowiązującą i zniewalającąjedynie w granicach mojego włas- nego wyboru, na przykład stosownie do tego, czy w każdych okolicznościach przedkładam życie nad śmierć, czy - przeciwnie - oceniam, że w niektórych szczególnych przypadkach śmierć jest bardziej godna wyboru niż pewne postaci życia etc. Prawdziwe ograniczenie mojej wolności najpełniej wyraża się w samym fakcie, że ktoś inny ujmuje mnie jako innego-jako-przedmiot, a ponadto i w wynikającym stąd fakcie, że dla innego moja sytuacja przestaje być sytuacją i staje się przedmiotową formą, w której istnieję z racji swej przedmiotowej struktury. Właśnie to wyobcowujące uprzedmiotowienie mojej sytuacji jest trwałym i specyficznym ograniczeniem tejże sytuacji, tak jak uprzedmiotowienie mojego bytu-dla-siebie, czyniące zeń byt-dla-innego, jest ograniczeniem mojego bytu. I ściśle rzecz biorąc, to właśnie te dwa charak- terystyczne ograniczenia stanowią granice mojej wolności. Jednym słowem, z racji samego istnienia innego ja sam istnieję w pewnej sytuacji, która ma jakąś zewnętrzną stronę i na mocy samego tego faktu ma wymiar wyobco- wujący. Tego wymiaru w żaden sposób nie mogę z niej usunąć, tak jak nie mogę bezpośrednio na ów wymiar oddziaływać. Jak widać, ograniczenia dla mojej wolności ustanawia i nakłada samo zwykłe istnienie innego, to znaczy fakt, że moje transcendowanie istnieje dla innego transcendowania. W ten sposób dostrzegamy nadzwyczaj ważną prawdę: przed chwilą widzieliśmy, pozostając w ramach istnienia-dla-siebie, że moją wolność może ograniczyć jedynie moja wolność. Teraz natomiast, kiedy do naszych rozważań ponow- nie włączamy istnienie innego, widzimy, że na tej nowej płaszczyźnie nasza wolność znajduje swoje ograniczenie także w postaci istnienia wolności in- nego. Jednak na jakiejkolwiek płaszczyźnie się umieścimy, jedynymi granica- mi napotykanymi przez wolność są te. które znajduje ona w jakiejś wolności. Jak myślenie, wedle Spinozy, może być ograniczone jedynie przez myślenie, tak wolność może być ograniczona jedynie przez wolność, zaś jej ogranicze- nie -jako wewnętrzna skończoność - wynika z faktu, że nie może nie być wolnością, co znaczy, że sama skazuje się na bycie wolną. Natomiast jej ograniczenie rozumiane jako skończoność zewnętrzna wynika z faktu, że będąc wolnością, jest dla innych wolności, które ją ujmują w sposób wolny i w świetle swoich własnych celów. Ustaliwszy to, należy najpierw odnotować, że wspomniane wyobcowa- nie sytuacji nie oznacza ani jakiegoś wewnętrznego ubytku czy załamania, ani wprowadzenia tego, co dane, czyli „nagiego", „surowego" oporu rzeczy, do przeżywanej przeze mnie sytuacji. Przeciwnie, wyobcowanie niejest ani wewnętrzną modyfikacją, ani cząstkową zmianą sytuacji; me pojawia się w trakcie procesu uczasowienia; nigdy nie napotykam wyobcowania w ob- rębie samej sytuacji, a w konsekwencji nigdy nie jest ono dostępne mojej intuicji. Z samej zasady mi się wymyka, jest samą ze wnętrznością sytuacji, to znaczy jej bytem-na-zewnątrz-dla-innego. Chodzi zatem o istotną cechę każdej w ogóle sytuacji: ta cecha nie może oddziaływać na treść sytuacji, ale jest przyjmowana przez tego, kto znajduje się czy też stawia się w sytuacji. A zatem samym sensem naszego wolnego wyboru jest doprowadzenie do wyłonienia się pewnej sytuacji, która go wyraża. Jej istotną cechą jest to, że jest wyobcowana, to znaczy istnieje dla innego jako pewna postać bytu- -w-sobie. Nie możemy uniknąć tego wyobcowania, jako że byłoby niedo- rzecznością nawet myśleć o istnieniu w inny sposób niż właśnie w sytuacji. Wspomniana cecha nie ujawnia się poprzez jakiś wewnętrzny opór; zgoła przeciwnie, doświadczana jest właśnie w swojej nieuchwytności i poprzez tę nieuchwytność. Ostatecznie więc wolność napotyka nie tyle jakąś przeszko- dę zewnętrzną, ile pewnego rodzaju siłę odśrodkową w samej swojej natu- rze, pewną słabość w swojej własnej konstytutywnej treści. Ta słabość spra- wia, że wszystko, czego się wolność podejmuje, zawsze będzie imało i takie oblicze, którego ona nie wybrała i które się jej wymyka; dla innego to oblicze będzie czystą egzystencją. Wolność, która by chciała siebie jako wolności i za wolność by się uważała, tym samym musiałaby chcieć takiej właśnie cechy, to jest takiego wyobcowania. Jednakże ta cecha nie należy do natury wolno- ści, bo w istocie nie ma tu natury. A zresztą nawet gdyby ona była, to wspo- mnianej cechy nie można by było z niej wydedukować, jako że istnienie in- nych jest faktem całkowicie przygodnym. Lecz pojawić się w świecie jako wolność w obliczu innych to tyle, co pojawić się w świecie jako to, co może być wyalienowane, uczynione obcym [alienable]. Jeśli chcieć siebie jako kogoś wolnego znaczy tyle, co wybierać bycie w tym właśnie świecie w obli- czu innych, to ten, kto chce siebie jako kogoś takiego, będzie także chcieć biernego doznawania [la passion] swojej wolności. Z drugiej strony, obiektywnie rzecz biorąc, to nie ja dostrzegam i stwier- dzam wyobcowaną sytuację i swoje własne bycie wyobcowanym. Istotnie, dopiero co widzieliśmy, że, po pierwsze, wszystko to, co jest wyobcowane, to samo", gdy czują się winni czegoś, co wcześniej potępiali u innych, to w istocie naprawdę „to nie jest to samo". Jedno z działań jest w istocie dane jako przedmiot oceny etycznej, drugie jest czystym transcendowaniem, prze- kraczaniem tego, co dane, i w samym swoim istnieniu ma swoje uzasadnie- nie, jako że jego byt jest wyborem. Będziemy mogli przekonywać sprawcę drugiego czynu, iż porównując skutki obu działań widzimy, że ich „zewnętrzna strona" jest najzupełniej identyczna. Jednak jego najdalej nawet idąca dobra wola nie pozwoli mu potwierdzić tej identyczności. Stąd bierze się pokaźna część zaburzeń i zgryzot świadomości moralnej, w szczególności rozpacz wynikająca z tego, że się nie umie, nie może sobą naprawdę pogardzać, że się nie może naprawdę potwierdzić swojej winy, naprawdę uznać siebie za win- nego, że zawsze odczuwa się rozdżwięk między znaczeniem wypowiada- nych słów: ,Jestem winny, zgrzeszyłem" etc, a rzeczywistym własnym po- strzeganiem sytuacji. Krótko mówiąc, stąd wszystkie lęki „złej świadomości", to znaczy świadomości złej wiary, której ideałem jest osądzanie samego sie- bie, czyli przyjmowanie w odniesieniu do siebie punktu widzenia innego. Jednak nawet jeśli niektóre szczególne rodzaje niepotwierdzalnych czy też nieuznawalnych określeń bardziej nas dotknęły, wywarły na nas większe wrażenie niż inne, i nawet jeśli to właśnie one stanowiły przedmiot psycholo- gicznych opisów, to nie powinny nam one przesłaniać faktu, że jest nieskoń- czenie wiele niepotwierdzalnych określeń, jako że przedstawiają one drugą stronę sytuacji. Lecz te niepotwierdzalne określenia nie uobecniają się nam wyłącznie jako takie określenia. W istocie, aby mieć charakter niepotwierdzalnych, nie- uznawalnych określeń, muszą się odsłonić w świetle jakiegoś projektu zmie- rzającego do ich potwierdzenia i uznania. Niedawno właśnie to zauważy- liśmy, gdy pokazaliśmy, że byt-dla-siebie w samym akcie uznania istnienia innego i poprzez ten akt przyjmuje i uznaje swoje bycie-dla-innego. A zatem korelatywnie do tego projektu przyjęcia i uznania, określenia niepotwierdzal- ne odsłaniają się jako „to, co jest do potwierdzenia i uznania". W pierwszej kolejności przyjęcie i uznanie dokonuje się w perspektywie mojego podsta- wowego projektu: nie ograniczam się do biernego przyjęcia znaczeń takich jak „szpetota", „kalectwo", „rasa" etc; wręcz przeciwnie, mogę uchwycić te określenia - choćby nawet w zwykłym aspekcie ich znaczeń - jedynie w świetle moich własnych celów. Właśnie ten stan rzeczy wyraża się wtedy gdy mówi się - odwracając jednak całkowicie tę relację - że fakt przynależ- ności do pewnej rasy może zdeterminować i wyzwolić reakcję pehią dumy lub kompleks niższości. W rzeczywistości rasa, kalectwo czy szpetota mogą się pojawić jedynie w granicach mojego własnego wyboru, dyktowanego dumą bądź poczuciem niższości1. Innymi słowy, mogą się pojawić jedynie wraz ze znaczeniem, jakie przyznaje im moja wolność. To znaczy, po raz kolejny, że owe określenia są dla innego, a dla mnie mogą być tylko o tyle, o ile je wybieram. Nawet tu stosuje się prawo mojej wolności, które sprawia, że nie mogę być, nie wybierając siebie. Nie wybieram bycia dla innego tym, czym jestem, ale tylko w ten sposób mogę próbować być dla siebie tym, czym jestem dla innego, iż wybieram siebie takiego, jakim się jawię innemu, to znaczy uznaję takiego siebie, ale uznaję z własnego wyboru [parune assomp- tion elective]. Żyd nie jest najpierw Żydem, a dopiero później bywa zawsty- dzony bądź dumny; przeciwnie, to właśnie jego duma z powodu bycia Ży- dem, albo jego wstyd z tego powodu, albo jego obojętność względem tego określenia, odsłonią przed nim jego bycie-Żydem; samo to bycie-Żydem nie jest bowiem niczym poza dokonywanym w sposób wolny jego przyjęciem i uznaniem. Po prostu jest tak, że choć rozporządzam nieskończenie wieloma sposobami przyjmowania swego bycia-dla-innego, to jednak nie mogę tego bycia nie przyjmować, nie uznawać. Odnajdujemy tu to skazanie na wolność, które wcześniej określiliśmy jako faktyczność. Nie mogę ani całkowicie po- minąć tego, czym jestem (dla innego) - bo odrzucić, to nie to samo, co pominąć (to wciąż jeszcze coś przyjmować, coś uznawać) - ani zupełnie biernie tego znosić i temu podlegać (w pewnym sensie sprowadzałoby się to do tego samego). W gniewie, w dumie, w zawstydzeniu, w dyktowanym niesmakiem odrzuceniu i w radosnym o coś zabieganiu muszę wybierać by- cie tym, czym jestem. 1 Ewentualnie w granicach każdego innego wyboru moich własnych celów. A zatem określenia niepotwierdzalne czy też nieuznawalne ukazują się bytowi-dla-siebiejako„niepotwierdzalne-ale-do-potwierdzenia". Nie tracąztego powodu swego charakteru granicznego; wręcz przeciwnie, właśnie jako obiektywne i zewnętrzne granice ukazują się bytowi-dla-siebie jako to, co jest do uwewnętrznienia, to, co ma być uwewnętrznione. Mają przeto wyraźnie zobowiązujący, powinnościowy charakter. W istocie, nie chodzi tu o jakieś narzędzie, które w dążeniach swobodnego projektu, jakim jestem ja sam. ukazuje sięjako „coś do użycia, do wykorzystania". Jednak w tym wypadku niepotwierdzalne określenie jawi sięjako granica, apriorycznie nadana mojej sytuacji (jako że właśnie taki jestem dla innego), i w konsekwencji jako to, co istnieje, nie czekając na to, że nadam mu istnienie; zarazem jawi sięjako to, co może istnieć tylko dzięki swobodnemu projektowi i w obrębie tego pro- jektu, za którego sprawą przyjmę i uznam to określenie. To przyjęcie i uzna- nie jest w sposób oczywisty tożsame z syntetyczną organizacją i przypo- z samej zasady istnieje wyłącznie dla innego. A poza tym, zwykłe stwierdze- nie - nawet gdyby było możliwe - byłoby niewystarczające. W rzeczywisto- ści nie mogę doświadczyć tego wyobcowania, nie uznając zarazem innego jako transcendencji czy też przekraczania. Jak widzieliśmy, to uznanie nie miałoby żadnego sensu, gdyby nie było swobodnym uznaniem wolności inne- go. Za sprawą tego swobodnego uznania innego, dokonującego się poprzez moje doświadczanie czy też przeżywanie własnego wyobcowania, przyjmuje na siebie swoje bycie-dla-innego, jakiekolwiek by ono mogło być, a przyj- muję je na siebie właśnie dlatego, że jest moją więzią z innym. A zatem mogę ująć innego jako wolność jedynie w ramach swobodnego projektu ujmowa- nia go właśnie jako takiego (w istocie wciąż pozostaje możliwe, iż w sposób wolny będę ujmował innego jako przedmiot), zaś swobodny projekt uznania innego nie różni się od swobodnego przyjęcia na siebie swojego bycia-dla- -innego. W ten oto sposób moja wolność odzyskuje w pewnym sensie swoje własne granice, jako że o tyle tylko mogę ujmować siebie jako ograniczonego przez innego, o ile inny istnieje dla mnie, ja zaś jedynie wtedy mogę sprawić, by inny istniał dla mnie jako uznana podmiotowość, gdy przyjmuję na siebie swoje bycie-dla-innego. Nie ma tu błędnego koła: przez swobodne przyjęcie tego doświadczanego czy przeżywanego przeze mnie bycia wyobcowanym, sprawiam od razu i to, że istnieje dla mnie transcendencja innego jako taka. Jedynie za sprawą uznania wolności antysemitów (niezależnie od tego, jaki użytek z niej czynią) i przyjęcia na siebie tego bycia-Żydem, którym dla nich jestem, bycie-Żydem ukaże sięjako obiektywna zewnętrzna granica tej sytu- acji. Jeśli zechcę natomiast traktować antysemitów jako zwykłe przedmioty. to moje bycie-Żydem natychmiast zniknie, ustępując miejsca zwykłej świa- domości bycia wolną i niedającą się sklasyfikować transcendencją. Uznać innych i - jeśli jestem Żydem - przyjąć na siebie swoje bycie-Żydem, to w gruncie rzeczy to samo. Wolność innego wyznacza więc granice mojej sytuacji, aleja sam mogę doświadczać tych granic, mogę przeżywać te ogra- niczenia, tylko o tyle, o ile przyjmuję to bycie-dla-innego. jakim jestem, i o ile nadaję mu pewien sens w świetle wybranych przez siebie celów. Owszem, zapewne i samo to przyjęcie na siebie bycia-dla-innego jest wyobcowane i ma swoją stronę zewnętrzną; ale to dzięki niemu mogę doświadczać swojego bycia-na-zewnątrz właśnie jako czegoś zewnętrznego. Jak odtąd będę doświadczać obiektywnych granic mojego bytu - takich, jakie wyznaczają określenia w rodzaju: „Żyd", „Aryjczyk", „szpetny", „przy- stojny", „król", „urzędnik", „nietykalny" etc. - gdy język da mi rozeznanie co do tego, które z nich faktycznie są moimi granicami? Nie może się to dziać ani w taki sposób, w jaki intuicyjnie pojmuję urodę, brzydotę czy przynależ- ność rasową innego, ani w taki sposób, w jaki zyskuję nietetyczną świado- mość projektowania siebie w stronę takiej czy innej możliwości. Nie znaczy to, że te obiektywne określenia z konieczności muszą być abstrakcyjne: jed- ne są abstrakcyjne, a inne - nie. Tnny postrzega moją urodę, moją szpetotę albo pospolitość moich rysów w ich pełnej konkretności, a jego język odsłoni przede mną tę konkretność; ja sam będę się ku niej zwracać swoją pustą intencją [a vide]. W żadnym razie nie chodzi zatem o jakąś abstrakcję, chodzi natomiast o zespół struktur: niektóre spośród nich są abstrakcyjne, ale ich całość jest absolutnym konkretem. Ten zespół struktur ukazuje mi się po prostu jako to, co z samej zasady mi się wymyka. To jest to, czym w rzeczy- wistości jestem. Tymczasem na początku drugiej części tego dzieła zauwa- żyliśmy, iż byt-dla-siebie nie może czymś być, cokolwiek by to było. Jako byt-dla-siebie, tak jak nie jestem profesorem czy kelnerem, tak też nie jestem przystojny lub szpetny, nie jestem Żydem lub Aryjczykiem, nie jestem udu- chowiony, pospolity czy elegancki. Nazwiemy te określenia określeniami nie- potwierdzalnymi czy też nieuznawalnymi [des irrealisables]. Należy sie^ jed- nak wystrzegać ich utożsamiania z określeniami jedynie wyobrażonymi. Chodzi 0 istnienia najzupełniej rzeczywiste, lecz ci, dla których te określenia są rze- czywiście dane, nie są tymi określeniami; ja zaś, który nimi jestem, nie mogę ich potwierdzić. Jeśli ktoś mi mówi, że jestem, na przykład, pospolity, to mogę jakoś odnieść to słowo do mojej osoby, ponieważ dzięki intuicji doty- czącej innych często ujmowałem naturę pospolitości. Ale nie mogę związać znaczenia tego słowa z moją osobą. Ściśle rzecz biorąc, mamy tu do czynie- nia jedynie ze wskazówką dotyczącą powiązania, które byłoby do przepro- wadzenia. Jednak mogłoby się ono dokonać tylko poprzez uwewnętrznienie 1 upodmiotowienie pospolitości bądź poprzez uprzedmiotowienie osoby; każ- da zaś z tych operacji pociąga za sobą natychmiastowe unicestwienie rozpa- trywanej rzeczywistości. Jesteśmy zatem aż po nieskończoność otoczeni przez niepotwierdzalne, nieuznawalne określenia. Niektóre spośród nich doj- mująco odczuwamy jako bolesne i drażniące nieobecności. Któż nie odczuł głębokiego rozczarowania, gdy wracając do Paryża po długim wygnaniu, nie mógł potwierdzić, iż oto i on już jest w Paryżu. Owszem, są tam dobrze znane przedmioty i nawet swojsko się prezentują, ale ja jestem tylko nieobecnością, tylko czystą nicością, konieczną, aby dany był Paryż. Moi przyjaciele i bliscy przedstawiają mi obraz ziemi obiecanej, mówiąc: „Nareszcie! Oto jesteś, wróciłeś, jesteś już w Paryżu!". Tymczasem absolutnie odmówiono mi do- stępu do tej ziemi obiecanej. I jeśli nawet większość ludzi zasługuje na zarzut „stosowania dwóch miar", w zależności od tego, czy chodzi o nich samych, czy o innych, jeśli faktycznie wielu ludzi ma skłonność odpowiadać: „To nie rzadkowaniem wszystkich zachowań zmierzających do potwierdzenia dla mnie tego, co niepotwierdzalne. Równocześnie, skoro wspomniane określe- nie przedstawia się jako niepotwierdzalne, ukazuje się także jako to, co jest poza zasięgiem wszelkich starań, jakie mogę czynić, by je potwierdzić. Czymże więc, jak nie imperatywem, jest pewne a priori, które domaga się mojego zaangażowania, aby być, i zależy wyłącznie od tego zaangażowania, z góry sytuując się poza zasięgiem wszelkiego starania o swoje potwierdzenie? Im- peratyw jest faktycznie czymś do uwewnętrznienia, czymś, co winno być uwewnętrznione, a zatem przychodzi z zewnątrz, jako coś już gotowego, w pełni ukształtowanego. Lecz nakaz - jakiejkolwiek byłby natury - zawsze określa sięjako to, co zewnętrzne, a podjęte we własnym wnętrzu, właśnie jako wewnętrzne. Jeśli nakaz ma być nakazem - a nie jakimś flatus vocis, czyli samym dźwiękiem czy brzmieniem albo zwykłym faktycznym datum, które po prostu próbuje się obejść i ominąć - to muszę w sposób wolny go podjąć, muszę uczynić go jedną ze struktur swoich swobodnych projektów. Jednak po to, by być nakazem, a nie tylko swobodnym dążeniem do moich własnych celów, w samym obrębie mojego wolnego wyboru musi on zacho- wać charakter czegoś zewnętrznego. Ta zewnętrzność pozostaje zewnętrzno- ścią nawet w podejmowanych przez byt-dla-siebie staraniach, aby ją uwew- nętrznić; co więcej, pozostaje nią wręcz dzięki tym staraniom. Taka właśnie jest definicja tego, co niepotwierdzalne-ale-do-potwierdzenia, czyli definicja niepotwierdzalnego czy też nieuznawalnego określenia, które jednak winno być potwierdzone i uznane. Dlatego też to określenie ma postać pewnego imperatywu. Można jednak pójść jeszcze dalej w opisie tego niepotwierdzal- nego określenia: w rzeczywistości jest ono moją granicą. Lecz właśnie dlate- go, że jest moją granicą, nie może istnieć jako granica jakiegoś bytu, który byłby po prostu dany; musi istnieć jako granica mojej wolności. To znaczy, że wybierając w sposób wolny, moja wolność wybiera sobie swoje własne granice. Albo - jeśli ktoś woli - znaczy to tyle, że wolny wybór moich celów, czyli tego, czym jestem dla samego siebie, obejmuje również przyjęcie i uznanie granic tego wyboru, jakiekolwiek by one mogły być. Także i tu wybór jest wyborem skończoności czy też ograniczoności, tak jak to już wcześniej za- uważyliśmy. Tyle tylko, że wybrana skończoność nie jest tu skończonością czy też ograniczonością wewnętrzną, czyli zdeterminowaniem wolności przez samą wolność; skończoność przyjęta poprzez uznanie i podjęcie określeń niepotwierdzalnych jest skończonością czy też ograniczonością zewnętrzną. Wybieram to, że mam pewien byt niejako poza sobą, „na odległość" - byt, który ogranicza wszystkie moje wybory i stanowi ich odwrotną stronę; to znaczy, że wybieram także to, iż mój wybór jest ograniczony przez coś inne- go niż on sam. Choćbym miał się na to oburzać i choćbym wszelkimi sposo- bami próbował odzyskać te granice, tak jak to widzieliśmy w poprzedniej części tego dzieła, to i tak najbardziej nawet energiczne z tych usiłowań musi mieć swoją podstawę w swobodnym przyjęciu i uznaniu tych granic, które pragnie się uzewnętrznić, i to uznaniu ich właśnie j ako granic. W ten sposób wolność podejmuje na swój rachunek i ponownie wprowadza w dziedzinę sytuacji niepotwierdzalne, nieuznawalne granice, a czyni to, wybierając by- cie wolnością ograniczoną przez wolność innego. W efekcie zewnętrzne grani- ce sytuacji stają się .sytuacją graniczną (siluation-limite), lo znaczy zostają włączone do sytuacji niejako od wewnątrz, wraz z cechą „niepotwierdzalno- ści" czy też „nieuznawalności". Jako „określenia niepotwierdzalne-ale-do- -potwierdzenia", jako wybrana przeze mnie, a zarazem wymykająca mi się druga strona mojego wyboru, wspomniane granice stają się swoistym sen- sem mojego rozpaczliwego starania, aby być, choć a priori znajdują się poza tym dążeniem, po jego przeciwnej stronie. Zupełnie tak samo śmierć - inny typ tego, co niepotwierdzalne, którego j ednak w tym momencie nie rozpatru- jemy - staje się sytuacją graniczną, pod warunkiem że jest przyjmowana jako wydarzenie życiowe, czyli należące do życia, chociaż wskazuje na pewien świat, w którym już się nie urzeczywistnia moje życie i moja obecność, a zatem wskazuje na jakąś odwrotność życia, na jakąś dziedzinę pozą ży- ciem. Jest faktem, że dana jest jakaś dziedzina poza życiem, która zyskuje swój sens jedynie dzięki mojemu życiu i w jego ramach, a jednak pozostaje dla mnie czymś niepotwierdzalnym i nieuznawalnym. I jest faktem, że jest danajakaś wolność poza moją wolnością, jakaś sytuacja poza moją sytuacją; dla tamtej sytuacji to, co ja przeżywam jako sytuację, dane jest jako przed- miotowa forma w obrębie świata. Mamy oto dwa typy sytuacji granicznych, które mają tę paradoksalną cechę, iż zewsząd ograniczają moją wolność, a jednak nie mają innego sensu niż ten, który im przypisuje właśnie moja wolność. Stąd dla konkretnej klasy społecznej, dla konkretnej rasy, dla kon- kretnego ciała, dla konkretnej funkcji, dla tego oto innego etc, zawsze jest dane jakieś „bycie-wolnym-po-coś" [un «etre-libre-pour...»]. Z kolei byt- -dla-siebie sam przez się projektuje siebie na jedną ze swych możliwości, która zawsze jest jego możliwością ostateczną, jako że upatrzona możliwość jest możliwością zobaczenia samego siebie, to znaczy bycia innym niż so- bość [soi], niż własne „ja", po to, by zobaczyć siebie z zewnątrz. W jednym i drugim przypadku dana jest jakaś projekcja samego siebie w stronę czegoś ostatecznego, co - przez to samo już uwewnętrznione - staje się stematyzo- wanym znaczeniem, czymś, co wykracza poza zakres zhierarchizowanych możliwości. Można „być-po-to-by-być-Francuzem" albo „być-po-to-by-być- -robotnikiem", zaś syn królewski może „być-po-to-by-panować". Chodzi tu o ograniczenia i siany zaprzeczne [etats negateurs] naszego bytu, które mu- simy przyjąć i uznać w takim sensie, w jakim, na przykład, Żyd - syjonista śmiało i zdecydowanie uznaje siebie w swoim określeniu rasowym, to zna- czy najzupełniej konkretnie i raz na zawsze przyjmuje i uznaje trwałe wyobco- wanie swego bytu. Podobnie proletariusz - rewolucjonista już przez sam swój rewolucyjny projekt przyjmuje i uznaje jakieś „bycie-po-to-by-być-ro- botnikiem". Będziemy mogli zaobserwować, tak jak Heidegger (choć uży- wane przez niego wyrażenia: „autentyczny" i „nieautentyczny", wydają się wątpliwe i niezbyt szczere z powodu zawartej w nich implicite treści moral- nej), że postawa odrzucenia i ucieczki, która zawsze jest możliwa, w istocie - niejako wbrew sobie samej - jest swobodnym przyjęciem i uznaniem tego, przed czym ucieka'. Dlatego kapitalista czyni siebie kapitalistą właśnie przez to, że przeczy istnieniu klas społecznych, tak jak robotnik czyni siebie robot- nikiem właśnie przez to, że potwierdza ich istnienie, i przez swoją działalność rewolucyjną uznaje swoje „bycie-w ramacb-klasy". Jednak te zewnętrzne granice wolności - właśnie dlatego że są zewnętrzne i stają się uwewnętrz- nione jedynie jako niepotwierdzalne czy też nieuznawalne - nigdy nie będą dla niej rzeczywistą przeszkodą ani biernie znoszonym ograniczeniem, któremu by podlegała. Wolność jest nieskończona i całkowita, co nie znaczy, że nie ma granic; chodzi tylko o to, że w istocie nigdy tych granic nie napotyka. Jedyne granice, na jakie wolność natrafia w każdym momencie, to te grani- ce, które nakłada sobie sama; mówiliśmy o nich w odniesieniu do przeszło- ści, otoczenia i użytecznych technik. E) Moja śmierć Po tym, jak śmierć jawiła sięjako to, co par excellence nieludzkie, jako że była tym, co jest po drugiej stronie „ściany", niespodziewanie ośmielono się rozważyć ją z zupełnie innego punktu widzenia, to znaczy jako pewne wyda- rzenie z ludzkiego życia, do tego życia jakoś należące. Tę zmianę można całkiem dobrze wytłumaczyć: śmierć jest pewnym krańcem, a każdy kraniec (tak końcowy, jak i początkowy) jest w pewnym sensie Janusem o dwóch obliczach (Janus bifrons), w zależności od tego, czy rozpatruje się go jako przynależny do bytowej nicości, ograniczającej z zewnątrz rozważany pro- ces, czy, przeciwnie, postrzega się go jako „przyklejony" do serii, którą ogra- nicza, a zatem jako byt należący do istniejącego procesu i w pewien sposób 1 Por. M. Heidegger, Bycie i czas, dz.cyt., s. 261-263, zwłaszcza 267-268 (przyp. tłum.). konstytuujący jego znaczenie. W ten sposób końcowy akord jakiejś melodii całą swą jedną stroną zwraca się w stronę ciszy, to znaczy w stronę dźwię- kowej nicości, która nastąpi po melodii. W pewnym sensie ów akord zbudo- wany jest z ciszy, jako że cisza, która po nim nastąpi, jest już obecna w tym zamykającym akordzie jako jego znaczenie. Lecz całą swą drugą stroną ów akord tkwi w tej bytowej pełni (plenum), jakąjest rozważana melodia: bez niego zawisłaby ona w powietrzu, a to końcowe niedopełnienie przesuwało- by się niejako pod prąd, od nuty do nuty, każdej z nich nadając charakter czegoś niedokończonego. Śmierć zawsze była traktowana jako końcowy kraniec ludzkiego życia: czy słusznie, czy niesłusznie, tego nie możemy jesz- cze określić. Skoro tak jest ze śmiercią, to było rzeczą naturalną, że filozofia nade wszystko zajmująca się ustaleniem położenia człowieka w stosunku do otaczającej go dziedziny tego, co absolutnie nieludzkie, rozpatrywała najpierw śmierć jako bramę otwartą w stronę nicości czy też niebytu rzeczywistości- -ludzkiej, niezależnie od tego, czy owa nicość była bezwzględnym ustaniem istnienia, czy raczej istnieniem w jakiejś nieludzkiej postaci. A zatem będzie- my mogli powiedzieć, że w korelacji do wielkich teorii realistycznych istniała również realistyczna koncepcja śmierci, w tej mierze, w jakiej śmierć jawiła sięjako bezpośrednie zetknięcie się z tym, co nieludzkie. W ten sposób śmierć wymykała się człowiekowi, a równocześnie go kształtowała wraz z nieludz- kim absolutem. Oczywiście, idealistyczna i humanistyczna koncepcja rze- czywistości nie mogła tolerować poglądu, iż człowiek spotyka się z tym, co nieludzkie, nawet gdyby miało ono być jedynie jego granicą. W istocie, wy- starczyłoby wówczas przyjąć za punkt widzenia właśnie tę granicę, aby oświe- tlić człowieka jakimś nieludzkim światłem'. Początkowo idealistyczna próba odzyskania śmierci była dziełem nie filozofów, lecz poetów takich jak Rilke i pisarzy takich jak Malraux. Wystarczyło rozważać śmierć jako ostateczny kres, końcowy kraniec, ale należący do całej serii. Jeśli seria odzyskuje w ten sposób swój terminus ad quem„ to znaczy kres, do którego wszystko zmie- rza, i to właśnie z racji owego określenia „do" (ad), wskazującego na jego wewnętrzny charakter, to śmierć jako koniec życia uwewnętrznia się i hu- manizuje. Odtąd człowiek może napotkać tylko to, co ludzkie. Nie ma już czegoś po drugiej stronie życia, zaś śmierć jest fenomenem ludzkim, ostat- nim fenomenem życia, wciąż jeszcze życia. Tak właśnie rozumiana, zwrotnie wywiera wpływ na całe życie. Skoro zaś życie jest ograniczane wyłącznie przez życie, staje się ono czymś w rodzaju „skończonego, lecz nieograniczo- ! Por. na przykład realistyczny-w podanym tu sensie - platonizm, przedstawiony w książce Ch. Morgana, Sparkenbroke (New York 1936). nego" świata Einsteina. Śmierć staje się sensem życia, takjak końcowy akord jest sensem melodii. Nie ma w tym niczego dziwnego i cudownego: śmierć jest przecież kresem całej rozpatrywanej serii, a - jak wiadomo - każdy kres pewnej serii jest stale obecny dla wszystkich elementów tej serii. Jednak odzyskana w ten sposób śmierć nie pozostaje wyłącznie czymś ogólnie i po prostu ludzkim: staje się ponadto czymś moim. Zyskując uwewnętrzniony charakter, zyskuje wymiar jednostkowy i osobisty. Śmierć nie jest już wielką niewiadomą, ograniczającą to, co ludzkie; jest fenomenem mojego osobiste- go życia, czyniącym to życie czymś jednym i jedynym, to znaczy życiem, które nie zaczyna się od nowa, i w którym nigdy nie podejmuje się ponownie swojego losu. Tym samym staję się odpowiedzialny za swoją śmierć takjak za swoje życie. Odpowiedzialny nie za empiryczny i przygodny fenomen swojego zgonu, lecz za tę cechę skończoności i ograniczoności, która spra- wia, że moje życie, takjak i moja śmierć, jest właśnie czymś moim. W tym sensie Rilke stara się pokazać, że kres każdego człowieka podobny jest do jego życia, bo całe jego jednostkowe życie było przygotowaniem do takiego końca1. W tym też sensie Malraux w powieści Zdobywcy pokazuje, że dając niektórym Azjatom poczucie sensu ich własnej śmierci, kultura europejska przeszywa ich na wskroś tą rozpaczliwą i upajającą prawdą, że „życie jest jedno"2. Heideggerowi przypadło w udziale nadanie filozoficznej formy tej humanizacji śmierci. Jeśli faktycznie Dasein biernie niczego nie znosi, nicze- mu biernie nie podlega, właśnie z tej racji, że jest projektem i antycypacją, to musi być również antycypacją i projektem swojej własnej śmierci jako moż- liwości nieurzeczywistniania i niepotwierdzania swojej obecności w świecie. Śmierć stała się tedy własną możliwością Dasein, a bycie rzeczywistości- ludzkiej określa sięjako bycie-ku-śmierci (Seinzum Tode). O HQDasein decy- duje o swoim projekcie ku śmierci, o tyle potwierdza i urzeczywistnia wol- ność-ażeby-umrzeć, i samo konstytuuje sięjako całość poprzez swobodny wybór skończoności czy też ograniczoności3. 1 W znanym wierszu R.M. Rilkego (z tomu Księga Godzin) czytamy: „O Panie, / własną śmierć każdemu daj,/daj umieranie, które z życia p ły n i e,/gdzie miał swą miłość, swój ból i swój raj..." (tłum. W. Hulewicz) (przyp. i podkreśl, tłum.). 2 Por, A. Malraux, Les Conąuerants, Grasset, Paris 1949, s. 138-140 (wyd. pol. Zdobywcy, tłum. A. Ważyk, Rój, Warszawa 1936, s. 165-167) - (przyp. tłum.). 3 Por. M. Heidegger, Bycie i czas, dz.cyt., s. 335, 338, 366-369 (przyp. tłum.). Na pierwszy rzut oka tego rodzaju teoria może wyłącznie zyskać nasze uznanie. Nadając śmierci charakter uwewnętrzniony,. dobrze służy naszym własnym zamierzeniom. W ten sposób - zyskując uwewnętrzniony charak- ter - ta pozorna granica naszej wolności została przez wolność odzyskana. Jednak ani dogodny dla nas charakter takich poglądów, ani zawarta w nich niekwestionowalna część prawdy nie powinny nas wprowadzać w błąd. Badanie tej kwestii trzeba zatem podjąć od początku. Jest rzeczą pewną, iż rzeczywistość-ludzka, za której sprawą świato- wość dosięga rzeczywistości, nie może napotkać tego, co nieludzkie: samo pojęcie tego, co nieludzkie, jest pojęciem ludzkim. Nawet gdyby śmierć sama w sobie była przejściem do jakiegoś nieludzkiego absolutu, to i tak należy porzucić wszelką nadzieję na to, że można ją będzie rozpatrywać jako okno czy też widok na taki absolut. Śmierć nie odsłania nam niczego poza nami samymi, i to z ludzkiego punktu widzenia. Czy to oznacza, że a priori należy ona do rzeczywistości-ludzkiej? Najpierw należy zauważyć absurdalny charakter śmierci. W tym sensie trzeba stanowczo odrzucić każdą próbę traktowania jej jako finałowego akordu na końcu jakiejś melodii. Często mówiono, że jesteśmy w sytuacji skazańca, przebywającego pośród innych skazańców, który nie zna dnia wykonania wyroku, dnia swojej egzekucji, ale widzi, że każdego dnia dokonuje się egze- kucji jego więziennych towarzyszy. Jest to niezupełnie ścisłe: należałoby nas raczej porównać do skazanego na śmierć, który mężnie przygotowuje się do wykonania wyroku i czyni wszelkie starania, aby trzymać się dzielnie nawet na szafocie, lecz w międzyczasie umiera z powodu epidemii „hiszpańskiej" grypy. Zrozumiała to chrześcijańska mądrość, zalecając przygotowywanie się na śmierć tak, jak gdyby mogła ona nadejść o każdej godzinie. A zatem liczy się na to, że zdoła się śmierć „odzyskać", przekształcając ją w śmierć spodziewaną i oczekiwaną. Jeśli sensem naszego życia staje się oczekiwanie śmierci, to gdy ona nadejdzie, faktycznie może tylko przypieczętować nasze życie. W gruncie rzeczy taka jest najbardziej pozytywna treść heideggerow- skiego „zdecydowania" (Entschlossenheit). Niestety, łatwiej dawać takie rady, niż się do nich stosować: nie z powodu naturalnej dla rzeczywistości-ludzkiej słabości i nie z powodu źródłowego projektu nieautentyczności, lecz ze wzglę- du na samą śmierć. W istocie, można oczekiwać jakiejś szczególnej śmierci, ale nie śmierci w ogóle, śmierci jako takiej. Dość łatwo można odkryć, jaką sztuczką posłużył się Heidegger: zaczyna od zindywidualizowania śmierci każdego z nas, pokazując nam, że jest ona zawsze śmiercią tej oto pojedyn- czej osoby, tej oto jednostki- „śmierć jestjedyną rzeczą, której nikt nie może zrobić za mnie". Następnie wykorzystuje tę niedającą się z niczym porównać jednostkowość czy też pojedynczość, którą za sprawą .Dąsem przypisał śmier- ci, aby z kolei zindywidualizować samo Dasein. Swobodnie projektując sie- bie w stronę swojej ostatecznej możliwości, Dasein dojdzie do swego auten- tycznego istnienia i oderwie się od codziennej banalności, by osiągnąć nieza- stępowalną jedność osoby. Mamy tu jednak do czynienia z pewnego rodzaju myśleniem kolistym: jak bowiem dowieść, że śmierć ma taki jednostkowy charakter, a zarazem ma zdolność nadawania czy też przypisywania tej jed- nostkowości? Owszem, jeśli śmierć jako takajest opisywana jako moja śmierć, to mogę jej oczekiwać, jako że jest pewną specyficzną, konkretnie scharak- teryzowaną i wyodrębnioną możliwością. Czy jednak śmierć jako taka — ta śmierć, która mnie dotknie - jest naprawdę moją śmiercią? Przede wszyst- kim całkowicie nieuzasadnione jest twierdzenie, że „umieranie to jedyna rzecz, której nikt nie może zrobić za mnie". A raczej jest w tym rozumowaniu oczy- wista zła wiara: istotnie, jeśli rozpatruje się śmierć jako ostateczną i podmio- tową możliwość, jako wydarzenie, które dotyczy jedynie bytu-dla-siebie, to jest jasne, że nikt nie może za mnie umrzeć. Lecz z tego wynika, że żadna z moich możliwości, ujętych z tego punktu widzenia (czyli z punktu widzenia cogito) - niezależnie od tego, czy została uchwycona w istnieniu autentycz- nym, czy w istnieniu nieautentycznym - nie może być projektowana przez kogoś innego niż ja sam. Nikt nie może za mnie kochać, jeśli się przez to rozumie składanie zobowiązań i przyrzeczeń, które są_moi/ni zobowiązaniami i przyrzeczeniami, a ponadto doświadczanie tych uczuć (jakkolwiek by były banalne), które są moimi uczuciami. Zaimek „moje" w żadnym razie nie do- tyczy tu osobowości nadbudowanej na powszedniej banalności (co Heidegge- rowi pozwoliłoby odeprzeć nasze zarzuty i powiedzieć, że muszę być „wolny- -ażeby-umrzeć" właśnie po to, by miłość, której doświadczam, była naprawdę moją miłością, anie miłością „Się", zachodzącą jedynie we mnie). Odnosi się natomiast do tej sobości [ipseite], którą Heidegger wyraźnie uznaje w każ- dym Dasein - niezależnie od tego, czy istnieje na sposób autentyczny, czy na sposób nieautentyczny - kiedy oświadcza, że Dasein ist je meines („Dasein jest mojością"). A zatem z tego punktu widzenia najbardziej banalna miłość jest - tak jak śmierć - czymś jedynym i niezastępowalnym: nikt za mnie nie może kochać. Jeśli natomiast rozpatruje się moje działania w świecie z punk- tu widzenia ich funkcji, ich skuteczności i ich wyniku, to jest pewne, że inny zawsze może uczynić to, co ja czynię. Jeśli chodzi o to, by uszczęśliwić tę oto kobietę, by strzec i ocalić jej życie bądź wolność, by ofiarować jej środki i sposoby wybawienia albo by po prostu stworzyć wraz z nią rodzinę i mieć z nią dzieci - i jeśli właśnie to nazywa się miłością, to inny będzie mógł kochać za mnie, niejako w moim zastępstwie. Taki jest przecież sens tych poświęceń, o których opowiada się po wielekroć w sentymentalnych powie- ściach: pokazują one zakochanego bohatera, który - życząc szczęścia uko- chanej kobiecie - ustępuje pola rywalowi, ponieważ ten „będzie umiał ją ko- chać lepiej niż on sam". W tym wypadku całkiem jawnie rywal jest wręcz zobowiązany „kochać zamiast", „kochać w zastępstwie" [aimer pour], bo- wiem „kochać" znaczy tu po prostu tyle, co „miłością uszczęśliwiać tego. kogo się kocha". I tak samo będzie ze wszystkimi moimi zachowaniami. Tyle tylko, że w tej kategorii znajdzie się również moja śmierć: jeśli umierać zna- czy tyle, co umierać w jakimś budującym celu, umierać za ojczyznę, umie- rać, aby dać świadectwo etc, to każdy może umierać na moim miejscu, w moim zastępstwie, zamiast mnie - takjak w pewnej piosence, w której opowiada się o losowaniu tego, kto ma być zjedzony. Jednym słowem, nie ma żadnej cechy indywidualizującej i personalizującej, która byłaby jakoś spe- cyficzna dla mojej i tylko mojej śmierci. Przeciwnie, staje się ona moją śmiercią jedynie wtedy, gdy przyjmuję już perspektywę podmiotowości. To moja pod- miotowość, określona przez przedrefleksyjne cogito, czyni moją śmierć czymś jednostkowym i niezastępowalnym. Nie jest więc tak, by to śmierć mojemu bytowi-dla-siebie nadawała niezastępowalną sobość [ipseite]. W tym przy- padku śmierć jako taka nie może mieć żadnych specyficznych cech, ponie- waż jest śmiercią właśnie jako moja śmierć, a w konsekwencji jej istotowa struktura śmierci jako takiej nie wystarczy do uczynienia z niej tego zindywi- dualizowanego, spersonalizowanego i jakościowo określonego wydarzenia, którego można by oczekiwać. Jednak poza tym śmierć w żaden sposób nie może być oczekiwana, jeśli nie jest bardzo dokładnie wyznaczona przez wyrok skazujący mnie na śmierć (np. wyrok ustalający, że egzekucja odbędzie się za osiem dni albo rozumiany jako świadomość, że nieuchronny i bliski jest zgon z powodu mojej nieule- czalnej choroby). Śmierć bowiem nie jest niczym innym jak ujawnieniem absurdalności wszelkiego oczekiwania, choćby było to właśnie oczekiwanie śmierci. W pierwszej kolejności należałoby starannie odróżnić dwa sensy czasownika „oczekiwać", które wciąż były tu ze sobą utożsamiane: liczyć się ze śmiercią nie jest tym samym, co oczekiwać śmierci [s'attendre a la mort n'est pas attendre la mort]. Możemy oczekiwać jedynie ściśle określonego zdarzenia, które jest właśnie urzeczywistniane za sprawą równie ściśle okreś- lonych procesów. Mogę oczekiwać przyjazdu pociągu z Chartres, ponieważ wiem, że opuścił już tamtejszą stację i każdy ruch kół przybliża go do dworca w Paryżu. Owszem, ów pociąg może mieć opóźnienie, a nawet po drodze może się zdarzyć wypadek, niemniej pozostaje prawdą, że sam proces, który ma urzeczywistnić przyjazd pociągu na paryski dworzec, jest w toku, to znaczy właśnie się dokonuje. Zjawiska, które mogą opóźnić lub uniemożli- wić jego przyjazd, oznaczają tu jedynie tyle, że wspomniany proces jest tylko pewnym względnie zamkniętym i izolowanym systemem, który w rzeczywi- 1 Por. E. Meyerson, Du cheminement de la pensee, Alcan, Paris 1931, t. 1, s. 157-160; por. także: tenże, Philosophie de la naturę etphilosophie de l 'intellect [w:] „Revue de Meta- physiąue et de Morale" 2/1934 (t. 41), s. 155 ; w obu tekstach można znaleźć sformuło- wania przypominające Sartre'owską interpretację stanowiska Meyersona, na przykład: „rzeczywistość zbudowana jest z włókien, które przynajmniej z bliska mogą być wyod- rębnione i izolowane" (przyp. tłum.). stości jest zanurzony we Wszechświecie mającym „strukturę włóknistą", jak powiada Meyerson1. Mogę zatem powiedzieć, że oczekuję Piotra i „liczę się z tym, że jego pociąg będzie mieć opóźnienie". Lecz ściśle rzecz biorąc, możliwość mojej śmierci oznacza tylko tyle, że z biologicznego punktu wi- dzenia jestem jedynie systemem względnie zamkniętym, względnie izolowa- nym; wskazuje ona wyłącznie na przynależność mojego ciała do całości by- tów. Ma taki charakter, jak prawdopodobne opóźnienie pociągów, a nie taki, jak przybycie Piotra. Jest po stronie nieprzewidzianych, nieoczekiwanych prze- szkód, z którymi zawsze trzeba się liczyć, zachowując dla nich specyficzny status tego, co nieoczekiwane, których jednak nie można oczekiwać, jako że same z siebie gubią się w tym, co nieokreślone i niezdeterminowane. W isto- cie, nawet przyjmując, że poszczególne czynniki w sposób ścisły się warun- kują (co wcale nie jest udowodnione, wymaga zatem pewnego metafizycz- nego wyboru), jest nieskończenie wiele takich czynników i nieskończenie liczne są Ich implikacje. Skoro ich zbiór - przynajmniej z rozpatrywanego tu punktu widzenia - nie stanowi systemu, to rozważany skutek, czyli moja śmierć, nie może być przewidziany w żadnym terminie, na żaden konkretny moment, a w konsekwencji nie może być oczekiwany. Być może właśnie teraz, gdy spokojnie piszę te słowa w tym pokoju, stan Wszechświata jest taki, że znacznie przybliżyła się moja śmierć. Lecz może być i tak, że - zgoła przeciwnie - znacznie się oddaliła. Jeśli spodziewam się, na przykład, rozpo- rządzenia o powszechnej mobilizacji, to mogę uważać, że bliska jest moja śmierć, to znaczy, że prawdopodobieństwo mojej rychłej śmierci znacznie wzrosło. Jednak może być i tak, że równocześnie w tajemnicy zwołano mię- dzynarodową konferencję, która znalazła jakieś sposoby zachowania pokoju. Nie mogę tedy powiedzieć, że mijająca właśnie chwila przybliża mnie do śmierci. Owszem, to prawda, że także ta chwila przybliża mnie do śmierci, ale tylko o tyle, o ile najzupełniej ogólnie rozpatruję fakt, że moje życie jest ograniczone. Jednak w obrębie tych - poniekąd bardzo elastycznych - gra- nic (mogę przecież umrzeć jako stuletni starzec albo już jutro, mając trzy- dzieści siedem lat) faktycznie nie mogę wiedzieć, czy ta konkretna chwila przybliża mnie do kresu, czy od niego oddala. To znaczy, że jest znacząca jakościowa różnica między śmiercią u kresu starości a śmiercią nagłą, która nas unicestwia w wieku dojrzałym bądź w młodości. Oczekiwać tej pierw- szej to tyle, co zgodzić się na to, że życie jest przedsięwzięciem czasowo ograniczonym; to jeden ze sposobów wybierania skończoności i ograniczo- ności i wybierania własnych celów z uwzględnieniem tej skończoności. Ocze- kiwać tej drugiej znaczyłoby tyle, co oczekiwać, że moje życie jest przedsię- wzięciem nieudanym, niespełnionym. Gdyby istniała wyłącznie śmierć ze starości (albo w wyniku werdyktu skazującego), mógłbym oczekiwać swojej śmierci. Jednak specyficzną cechą śmierci jest właśnie to, że zawsze może przedwcześnie zaskoczyć tych, którzy oczekują jej w takim czy innym ter- minie, o takiej czy innej konkretnej porze. I o ile śmierć ze starości może być utożsamiana ze skończonością i ograniczonością naszego wyboru, a w kon- sekwencji może być przeżywana jako finałowy akord naszego życia (oto stawia się przed nami pewne zadanie i daje się nam określony czas na jego wykonanie), o tyle nagła śmierć jest tego rodzaju, iż w żaden sposób nie może być oczekiwana, z definicji bowiem jest niezdeterminowana i o żadnej porze nie można jej oczekiwać. W istocie obejmuje ona zawsze taką możli- wość, że niespodziewanie umrzemy przed oczekiwanym terminem, i w efekcie nasze oczekiwanie jako oczekiwanie będzie samooszukiwaniem się i naiwno- ścią; obejmuje również i taką możliwość, iż przeżyjemy spodziewany termin śmierci, aponieważ cali byliśmy jedynie tym jej oczekiwaniem, wobec tego byłoby to tak, jakbyśmy przeżyli samych siebie. Skoro zresztą nagła śmierć jest jakościowo różna od śmierci ze starości jedynie w tej mierze, w jakiej żyjemy jedną bądź drugą, i skoro - biologicznie rzecz ujmując, to znaczy z punktu widzenia Wszechświata - w żadnym razie nie różnią się one co do swych przyczyn i co do swych czynników determinujących, to nieokreślo- ność czy też niezdeterminowanie jednej z nich w istocie rzutuje na drugą. To znaczy, że w gruncie rzeczy oczekiwać śmierci ze starości można wyłącznie w wyniku zaślepienia bądź złej wiary. W istocie mamy wszelkie szanse, aby umrzeć przed wykonaniem naszego zadania lub żyć nadal po jego wykona- niu. Istnieje zatem niewielkie prawdopodobieństwo, aby nasza śmierć - tak jak, na przykład, śmierć Sofoklesa -jawiła się na sposób jakiegoś finałowego akordu. Skoro jednak wyłącznie losowe prawdopodobieństwo [la chance] decyduje o charakterze naszej śmierci, a zatem i naszego życia, to nawet śmierć najbardziej przypominająca ostatni akord i zakończenie melodii sama w sobie nie może być oczekiwana: decydujący o niej przypadek odbiera jej charakter harmonijnego zakończenia. Zakończenie melodii musi bowiem wypływać z samej melodii, aby nadać jej swój sens. Taka śmierć, jak śmierć Sofoklesa, będzie więc przypominać finałowy akord, ale nim nie będzie, tak samo jak zestawienie liter, które powstało wskutek tego, że kilka oznaczo- nych nimi klocków spadło ze stołu, być może będzie przypominać jakieś słowo, ale nim nie będzie. Dlatego to ustawiczne pojawianie się przypadku w obrębie moich projektów nie może być ujmowane jako moja możliwość, lecz, zgoła przeciwnie, jako nicościowanie wszystkich moich możliwości - nicościowanie, które samo nie wchodzi już w zakres moich możliwości. A zatem śmierć niejest moją możliwością nieurzeczywistniania czy też niepotwierdza- nia obecności w świecie; jest natomiast zawsze możliwym nicościowaniem moich możliwości, będącym poza ich zakresem. Można to zresztą wyrazić w sposób nieco odmienny, wychodząc od roz- ważania znaczeń. Jak wiemy, rzeczywistość-ludzka jest znacząca albo wpro- wadzająca znaczenia [signifiante]. Inaczej mówiąc, dochodzi ona do uświa- domienia sobie tego, czym jest, za pośrednictwem tego, czym nie jest, albo -- jeśli kto woli - jest ona tym, co dla niej nadchodzące, tym, co ma dopiero dochodzić bądź zmierzać do samego siebie [a venira soi-meme]. A zatem jeśli jest ustawicznie zaangażowana w swoją własną przyszłość, to jesteśmy skłonni sądzić, że oczekuje potwierdzenia ze strony tej przyszłości. Istotnie, to, co ma nadejść - jako przyszłość - jest wstępnym zarysem jakiejś teraźniejszo- ści, która będzie. Zdajemy się na tę teraźniejszość, jako że ona jedyna - właś- nie z tej racji, że teraźniejsza, czyli obecna - może potwierdzić lub unieważ- nić to wstępnie zarysowane znaczenie, jakimjestem ja sam. A ponieważ owa teraźniejszość sama będzie swobodnym podjęciem przeszłości w świetle nowej przyszłości, nie możemy jej zdeterminować; możemy tylko ją pro-jektować, rzutować przed siebie [pro-jeter], i jej oczekiwać. Oto, na przykład, sensem mojego obecnego zachowania jest ostrzeżenie i upomnienie osoby, która mnie poważnie obraziła. Czy jednak na pewno wiem, że to upomnienie nie prze- kształci się w jakieś nerwowe i bojaźliwe bełkotanie? Czy na pewno wiem, że znaczenie mojego obecnego zachowania nie przekształci się, kiedy będzie przeszłe? Wolność ogranicza wolność, a przeszłość czerpie swoje znaczenie z teraźniejszości. W ten sposób, jak to już pokazaliśmy, tłumaczy się ten paradoks, iż nasze obecne zachowanie jest dla nas całkowicie przejrzyste (z pozycji przedrefleksyjnego cogito), a równocześnie całkowicie przesłonię- te za sprawą dokonywanego w sposób wolny określenia czy też zdetermino- wania, na które musimy czekać. Młody człowiek jest doskonale świadom tego, iż jego zachowania mają znaczenie mistyczne, a równocześnie musi w tej sprawie zdać się na całą swą przyszłość, aby rozstrzygnąć, czy właśnie „prze- chodzi kryzys wieku dojrzewania", czy już na dobre wchodzi na drogę życia duchowego i pobożności. A zatem nasza późniejsza wolność - o tyle, o ile jest podstawą możliwości, którymi jeszcze nie jesteśmy, nie zaś naszą aktual- ną możliwością - stanowi niejako pewne zmącenie w absolutnej przejrzysto- ści, coś w rodzaju tego, co Barres nazywał „tajemnicą w pełnym świetle'"'. Stąd wynika, że musimy czekać na samych siebie. Nasze życie jest tylko długim czekaniem: najpierw czekaniem na urzeczywistnienie się naszych ce- lów (być zaangażowanym w jakieś przedsięwzięcie to przecież tyle, co cze- kać na jego wynik), nade wszystko zaś czekaniem na samych siebie (nawet jeśli dane przedsięwzięcie jest urzeczywistniane, nawet jeśli wiedziałem, iz doprowadzę do tego, że ktoś mnie polubi, że otrzymam takie czy inne wy- różnienie, że uzyskam czyjąś przychylność, to i tak musi być jeszcze okre- ślone miejsce, sens i wartość samego tego przedsięwzięcia w moim życiu). Nie wynika to z jakiegoś przygodnego błędu czy niedostatku ludzkiej „natu- ry", z jakiejś niecierpliwości, która nie pozwalałaby nam ograniczyć się do teraźniejszości, ale której można by się było oduczyć przez odpowiednie ćwi- czenie. Wynika to raczej z samej natury bytu-dla-siebie, który o tyle, jest", o ile się uczasawia, to znaczy nadaje sobie wymiar czasowy. Dlatego trzeba roz- patrywać nasze życie jako złożone nie tylko z oczekiwań, ale i z oczekiwań tychże oczekiwań, czyli takich oczekiwań, które same czekająna jakieś ocze- kiwania. Taka jest właśnie sama struktura sobości [ipseite]: być sobą to tyle. co zmierzać ku sobie, dochodzić do siebie. Oczywiście, te oczekiwania za- wierają odniesienie do jakiegoś ostatecznego kresu, który byłby oczekiwany. a sam by już niczego nie oczekiwał. Chodzi tu o jakieś wytchnienie, jakiś spoczynek, który byłby byciem, a nie tylko czekaniem na bycie. Cała seria jest zależna od tego ostatecznego kresu, który z samej zasady nigdy nie jest dany, a jest wartością naszego bytu, to znaczy jest jakąś bytową pełnią w rodzaju „bytu-w-sobie, a zarazem bytu-dla-siebie"'. Za sprawą tego osta- tecznego kresu dokonałoby się raźna zawsze uznanie i podjęcie naszej prze- szłości. Raz na zawsze byśmy wiedzieli, czy takie lub inne młodzieńcze do- świadczenie było owocne, czy szkodliwe: albo: czy kryzys wieku dojrzewania był tylko przejściowym kaprysem, czy faktyczną zapowiedzią i wstępnym kształtowaniem się moich późniejszych zaangażowań. W ten sposób krzywa naszego życia byłaby na zawsze ustalona. Jednym słowem, rachunek został- by zamknięty. Chrześcijanie próbowali traktować śmierć jako taki ostateczny kres. W prywatnej rozmowie ze mną o. Boisselot dał mi do zrozumienia, że „sąd ostateczny" jest takim właśnie zamknięciem rachunku, sprawiającym, że już nie można na nowo podjąć gry, nie można spróbować jeszcze raz, i że w końcu nieodwołalnie jest się tym, czym się było. 1 Właśnie taki tytuł - Le mystere en pleinc lumierc - nosi dzieło M. Barresa wydane przez paryskie wydawnictwo Plon w r. 1926 (przyp. tłum.). Jest tu jednak pewien błąd, analogiczny do tego, jaki wcześniej sygnali- zowaliśmy w przypadku Leibniza, choć tym razem ów błąd znajduje się niejako na drugim krańcu egzystencji. Wedle Leibniza, jesteśmy wolni, bo wszystkie nasze akty wypływają z naszej istoty. Jednak fakt, że nasza istota nie jest wcale przez nas wybrana, wystarczy, by cała ta szczegółowa wol- ność ukrywała całkowite zniewolenie: to Bóg wybrał istotę Adama. I od- wrotnie, jeśli wspomniane zamknięcie rachunku nadaje sens i wartość na- szemu życiu, to nie ma znaczenia fakt, iż wszystkie działania stanowiące osnowę naszego życia były podejmowane w sposób wolny: sam ich sens nam się wymyka, jeśli sami nie wybieramy momentu, w którym rachunek zostanie zamknięty. Dobrze to rozumiał libertyński autor anegdoty, którą upo- wszechnił Diderot. Oto w dniu Sądu Ostatecznego dwaj bracia stają przed Bożym trybunałem. Pierwszy odzywa się do Boga tymi słowy: „Dlaczego kazałeś mi umrzeć tak młodo?". Bóg mu odpowiada: „Aby cię ocalić. Gdy- byś żył dłużej, popełniłbyś jakąś zbrodnię, takjak twój brat". Wówczas drugi brat pyta: „Dlaczego kazałeś mi umrzeć w tak późnym wieku?". Jeśli śmierć niejest swobodnym określeniem i zdeterminowaniem naszego bytu, to nie może naprawdę zamknąć naszego życia: jedna minuta więcej lub mniej, i wszyst- ko może się zmienić. Jeśli ta minuta zostanie dodana do mojego rachunku lub od niego odjęta, to wymknie mi się sens mojego życia, nawet jeśli w spo- sób wolny wykorzystam tę chwilę. Tymczasem według chrześcijan to Bóg zsyła śmierć: to On wybiera godzinę naszej śmierci. Ogólnie rzecz biorąc, mam jasną świadomość, że nawet jeśli przez swoje uczasowienie sieja sam sprawiam, że w ogóle są jakieś minuty i godziny, to nie ja ustalam porę swojej śmierci: decydują o niej sekwencje procesów zachodzących we wszechświecie. Jeśli tak właśnie jest, to nie możemy nawet powiedzieć, że śmierć przy- pisuje naszemu życiu pewien sens niejako z zewnątrz: sens może się bo- wiem wywodzić jedynie z samej podmiotowości. Skoro zaś śmierć nie jawi się jako to, co ma podstawę w naszej wolności, to może jedynie odebrać życiu wszelkie znaczenie. Jeśli jestem oczekiwaniem oczekiwań, których przedmiotem jest również oczekiwanie [attente d'attentes d 'attente], i jeśli - za sprawą śmierci - za jednym zamachem unicestwiany jest przedmiot mo- jego ostatecznego oczekiwania i ten, kto go oczekuje, to oczekiwanie - re- trospektywnie - zyskuje charakter czegoś absurdalnego. Oto na przykład pewien młody człowiek trzydzieści lat przeżył w oczekiwaniu, że będzie wielkim pisarzem. Jednak samo to oczekiwanie nie mogło sobie wystar- czyć: byłoby bowiem albo dyktowanym próżnością, bezsensownym upo- rem, albo głębszym rozumieniem własnej wartości, w zależności od tego, 1 Historyczną powieść Le? Chouansou la Bretagneen 1799 (polski przekład: Szuanie, czyli Bretania w roku 1799, tłum. J. Rogoziński. Warszawa 1953) trzydziestoletni Balzac opub- likował w r. 1829, a więc jeszcze przed powstaniem wielkiego cyklu Komedia ludzka (przyp. tłum.). jakiej rangi byłyby napisane przez tego człowieka książki. I oto ukazała się jego pierwsza książka. Lecz cóż ona sama w sobie znaczy? To na razie tylko debiut. Przyjmijmy, że jest udany: dopiero jednak za sprawą przyszłości owa debiutancka książka zyska swój właściwy sens. Jeśli będzie jedyną książką tego autora, okaże się, że jest zapoczątkowaniem, a zarazem testa- mentem. Autor miał tylko jedną książkę do napisania i całkowicie wyrazi! się w jednym dziele, które go ogranicza. Zapewne nie będzie „wielkim pisa- rzem". Jeśli po dobrej debiutanckiej powieści pojawi się cała seria przecięt- nych utworów tego autora, to jego debiut będzie tylko „incydentem". Jeśli natomiast pojawią się po nim inne, lepsze książki, to już ów debiutancki utwór pozwoli zakwalifikować autora do grona pisarzy najwyższej klasy. Ale oto śmierć dopada pisarza w tej właśnie chwili, w której z niepokojem sprawdza samego siebie, by się dowiedzieć, czy będzie go stać na napisanie innego dzieła, czy „będzie mieć materiał" na takie dzieło. Dopada go zatem w momencie, w którym czeka on na siebie. To wystarczy, by wszystko popadło w nieokreśloność, w dziedzinę niezdeterminowania: nie mogę po- wiedzieć, że zmarły pisarz jest autorem tylko jednej książki (w tym sensie, iż miałby tylko jedną książkę do napisania), ale też nie mogę powiedzieć, że napisał więcej książek (skoro faktycznie wydana została tylko jedna). W gruncie rzeczy niczego nie mogę powiedzieć. Załóżmy, że Balzac umiera przed napi- saniem powieści Szuanie]: pozostałby wówczas autorem kilku marnych powieści przygodowych. Lecz w powyższym przypadku samo oczekiwa- nie, którym byl ów zmarły młody człowiek - oczekiwanie, że będzie wiel- kim pisarzem - w jednej chwili traci wszelkie znaczenie: nie jest już ani upartym, dyktowanym próżnością zaślepieniem, ani trafnym poczuciem własnej wartości, jako że nic i nigdy o tym nie zdecyduje. Istotnie, daremna byłaby próba zdecydowania o tym na podstawie szacowania poświęceń, na jakie ów człowiek był gotów dla swojej sztuki, na przykład na podstawie tego, jak nędzne i ciężkie było życie, na które się zgodził; wszak tylu ludzi o przeciętnym talencie miało dość sił, by czynić podobne poświęcenia. Osta- teczna wartość zachowań i działań zmarłego młodzieńca pozostaje więc na zawsze w zawieszeniu; albo - jeśli kto woli - całość, na którą składają się konkretne zachowania, oczekiwania i wartości, w jednej chwili popada w absurd. A zatem śmierć nigdy nie jest tym, co nadaje życiu sens; prze- ciwnie, jest tym, co z samej zasady odbiera mu wszelkie znaczenie. Jeśli musimy umrzeć, to nasze życie nie ma sensu, bo jego problemy nie docze- kają się żadnego rozwiązania, a samo znaczenie tych problemów pozostanie nieokreślone. Rzeczą daremną byłoby uciekanie się do samobójstwa, aby uniknąć ta- kiej konieczności. Samobójstwo nie może być traktowane jako pewien ży- ciowy cel albo taki kres życia, który we mnie ma swoją właściwą podstawę. W istocie, jako akt przynależny do mojego życia, samo domaga się ono jakie- goś znaczenia, które może mu nadać jedynie przyszłość. Skoro jednak samo- bójstwo jest ostatnim aktem mojego życia, tym samym odmawia sobie tej przyszłości: w ten sposób pozostaje czymś całkowicie nieokreślonym. A jeśli faktycznie uniknę śmierci, jeśli nie zdołam się zabić, to czy nie będę później oceniać swojej samobójczej próby jako lekkomyślności bądź tchórzostwa? Czy samo to zdarzenie nie będzie mi pokazywać, że były możliwe inne roz- wiązania? Skoro jednak te rozwiązania mogą być wyłącznie moimi własnymi projektami, mogą się pojawić tylko o tyle, o ile ja sam żyję. Samobójstwo jest absurdem, który w absurdalności pogrąża całe moje życie. Te uwagi - jak będzie można zaobserwować - są wyprowadzone nie z rozważania śmierci, lecz przeciwnie, z rozważania życia. W bycie, który jest bytem-dla-siebie, nie ma żadnego miejsca dla śmierci, jako że byt-dla- -siebie to taki byt, dla którego pod znakiem zapytania jest on sam w swoim byciu, a zarazem jest tym bytem, któremu w jego byciu chodzi właśnie o ten byt; byt-dla-siebie jest też bytem, który domaga się zawsze jakiegoś dalszego ciągu, jakiegoś „potem" [un apres]. Cóż więc innego mogłoby znaczyć ocze- kiwanie śmierci, jak nie oczekiwanie jakiegoś nieokreślonego wydarzenia, które wszelkie oczekiwanie sprowadziłoby do absurdu, w tym i samo ocze- kiwanie śmierci? To ostatnie unicestwiłoby samo siebie, jako że byłoby za- przeczeniem wszelkiego oczekiwania. Zrozumiały jest mój projekt zwrócony w stronę jakiegoś rodzaju śmierci (samobójstwo, męczeństwo, heroizm), natomiast nie jest zrozumiały projekt zwrócony w stronę mojej śmierci jako nieokreślonej możliwości nieurzeczywistniania czy też niepotwierdzania obec- ności w świecie; taki projekt byłby bowiem unicestwieniem wszelkich pro- jektów. Dlatego śmierć nie może być moją właściwą możliwością; nie może nawet być jedną z moich możliwości. Swoją drogą, śmierć - o tyle, o ile może się przede mną odsłonić - nie jest jedynie zawsze możliwym nicościowaniem moich możliwości, nicościo- waniem będącym poza zakresem moich możliwości. Nie jest wyłącznie pro- jektem, który niszczy wszystkie projekty i który niszczy także sam siebie jako niemożliwe zniszczenie moich oczekiwań. Jest również - w odniesieniu 1 Por. R Mauriac, Preseances, Flammarion Paris 1928, s. 208-209 (w polskim przekładzie: Uprzywilejowani, tłum. H. Ostrowska-Grabska, Czytelnik, Warszawa 1958, s. 111). Sar- tre swobodnie parafrazuje tekst Mauriaca, niekoniecznie zgodnie z jego pierwotną wy- mową (bohaterka Mauriaca była desperatka, ale powodowana dumą wyzbyła się wszel- kiej kalkulacji, wszelkiej ostrożności i przezorności) - (przyp. tłum.). do mnie - triumfem punktu widzenia innego nad tym punktem widzenia, którym jestem ja sam. Bez wątpienia to właśnie ma na myśli Malraux, gdy w tekście Nadzieja pisze o śmierci, że „przemienia życie w los". Rzeczywi- ście, śmierć jest nicościowaniem moich możliwości jedynie w swym nega- tywnym aspekcie. Skoro jestem swoimi możliwościami jedynie poprzez ni- cościowanie bytu-w-sobie, którym mam być, wobec tego śmierć jako nicościowanie tego nicościowania jest konstytuowaniem mojego własnego bytu jako bytu-w-sobie, w tym samym sensie, w jakim- wedle Hegla-nega- cja negacji jest afirmacją. Dopóki byt-dla-siebie jest „przy życiu", dopóty przekracza swą przeszłość w stronę swej przyszłości, zaś sama przeszłość jest właściwie tym, czym byt-dla-siebie dopiero ma być. Jednak kiedy byt- -dla-siebie „przestaje żyć", owa przeszłość wcale nie zostaje unieważniona: zniknięcie bytu nicościując ego nie dotyka jej w jej bycie, jako że ma on cha- rakter bytu-w-sobie. Przeszłość pogrąża się zatem w bycie-w-sobie. Całe moje życie po prostu jest, co wcale nie znaczy, że jest jakąś harmonijną całością. Oznacza to tylko tyle, że przestało już być czymś ciągle odracza- nym, stale w zawieszeniu, i już nie może się zmienić za sprawą własnej sa- moświadomości. Wręcz przeciwnie, sens dowolnego fenomenu należącego do tegoż życia jest odtąd ustalony i utrwalony nie przez sam ów fenomen, lecz przez tę otwartą całość, jaką jest zakończone już życie. Jak widzieliśmy, pierwotnie i fundamentalnie ów sens jest brakiem czy też nieobecnością sen- su. Jednak w sposób wtórny i pochodny ów fundamentalny absurd, jakim jest „martwe" czy też „obumarłe" życie, może mienić się tysiącami odcieni względnych znaczeń. Na przykład, jest prawdą, że życie Sofoklesa było szczęś- liwe, a życie Balzaca nadzwyczaj pracowite, i to niezależnie od tego, jaki jest ich ostateczny, pośmiertny wizerunek. Naturalnie, takie ogólne kwalifikacje można jeszcze uściślać, rozpatrywać dokładniej; możemy się silić na opis bądź analizę tego życia albo na jakąś o nim opowieść. Uzyskamy w ten spo- sób charakterystyki bardziej wyraziste i zróżnicowane. O pewnej zmarłej będziemy mogli, na przykład, powiedzieć - takjak Mauriac o jednej ze swych bohaterek - iż żyła jak „rozsądna i ostrożna desperatka" [en desesperee pru- dente\. Będziemy mogli ujmować znaczenie „duszy" Pascala (czyli jego „życia" wewnętrznego) jako „przebogate i naznaczone goryczą" [somptueux Nietzsche stosunkowo często formułuje uwagi i opinie dotyczące Pascala, zwłaszcza w kontekście jego domniemanego „zmarnowania" bądź „zepsucia" przez chrześcijaństwo. W tym wypadku Sartre odwołuje się do nietzscheańskich „wielkich łowów na duszę", a ściślej do następującej formuły: „By (...) odgadnąć i stwierdzić, jaka dotychczas była w duszy hominis religiosi historia problemu wiedzy i sumienia, musiałby ktoś bodaj być tak głęboki, tak zraniony, tak monstrualny, jak intelektualne sumienie Pascala...". Por. F. Nie- tzsche, Poza dobrem i ziem, tłum. P. Pieniążek, Kraków 2005, s. 53 (przyp. tłum.). et amer], zgodnie z opisem Nietzschego1. Możemy posunąć się nawet do tego, iż taki czy inny epizod zakwalifikujemy jako „podłość" albo „nietakt", nie tracąc jednak z oczu tego, że jedynie przygodne zakończenie tego „bytu- -w-nieustannym-zawieszeniu", jakim jest żyjący byt-dla-siebie, pozwala roz- ważanemu epizodowi przypisać to względne znaczenie, i to tylko na podsta- wie jakiegoś radykalnego absurdu. Wspomniane znaczenie z istoty jest znaczeniem tymczasowym i przejściowym, ajego tymczasowość jedynie przy- godnie przeszła w stan ostateczny. Jednak gdyby sam Piotr dokonywał róż- nych interpretacji własnego życia, gdyby przedstawiał odmienne objaśnienia jego sensu, to skutkiem tych różnych objaśnień sensu życia Piotra byłaby faktyczna zmiana znaczenia i ukierunkowania jego życia. Każdy opis własne- go życia, dokonywany przez byt-dła-siebie, jest bowiem projektem czy też rzutowaniem siebie niejako poza to życie. A ponieważ projekt, który coś zmienia, jest tym samym zespolony z życiem, które zmienia, wobec tego własne życie Piotra - ustawicznie dziejąc się w czasie, ustawicznie się ucza- sawiając - samo zmieniło swój sens. Tymczasem odkąd to życie jest „mar- twe" czy też „obumarłe", jedynie pamięć innego może przeszkodzić w jego zamknięciu się we własnej pełni, w jego skurczeniu się do samego siebie i zerwaniu wszelkich więzi z teraźniejszością. Właściwością „martwego" ży- cia jest tedy to, że jest ono życiem, którego strażnikiem jest inny. To nie znaczy, że inny po prostu zachowuje w pamięci życie „tego, kto odszedł", dokonując jego ponownego ukonstytuowania i swoistego przywrócenia, czyli wyrazistego odtworzenia o charakterze poznawczym. Przeciwnie, tego ro- dzaju odtworzenie i przywrócenie jest tylko jedną z możliwych postaw inne- go względem „martwego", „obumarłego" życia, a w związku z tym zyskanie charakteru „życia odtworzonego i przywróconego" (na przykład w środowi- sku rodzinnym, za sprawą wspomnień osób bliskich ałbo w środowisku his- torycznym) jest osobliwym iosem, którym naznaczone są niektóre żywoty, w odróżnieniu od innych. Stąd w sposób konieczny wynika, że kwalifikacja przeciwna, to znaczy „życie popadłe w zapomnienie", również stanowi spe- cyficzny i dający się opisać los, który za sprawą innego spotyka niektóre żywoty. Być zapomnianym to być przedmiotem pewnej postawy innego i jego implicite podjętej decyzji. Być zapomnianym to w istocie być zdecydowanie i na zawsze postrzeganym jako element całkowicie wtopiony w jakąś masę (na przykład w formułach takich jak „wielcy feudałowie z XIII wieku", „miesz- czańscy wigowie z XVIII wieku", „funkcjonariusze sowieccy" etc). W żad- nym razie nie chodzi zatem o dosłownie rozumiane unicestwienie; chodzi raczej o to, że traci się swoje osobiste istnienie, aby wraz z innymi zostać ukonstytuowanym w postaci jakiegoś istnienia zbiorowego. W ten sposób ukazuje się nam to, co chcieliśmy dowieść: inny nie może najpierw nie pozo- stawać w żadnej relacji do zmarłych, i dopiero później decydować o tym, że będzie w takiej czy innej relacji do niektórych konkretnych zmarłych (na przykład do tych, których poznał za ich życia, albo do zmarłych wybitnych osobistości etc). W rzeczywistości odniesienie do zmarłych - do wszystkich zmarłych - jest istotową strukturą podstawowej relacji, którą nazwaliśmy „byciem-dla-innego". W akcie swojego wyłaniania się do bytu, byt-dla-siebie musi zająć stanowisko w odniesieniu do zmarłych. Jego początkowy projekt od razu organizuje ich w jakieś wielkie anonimowe masy bądź w odrębne indywidualności. Byt-dla-siebie określa ich oddalenie bądź bezwzględną bli- skość w stosunku do niego, a uczasawiając się, rozpościera między nimi i sobą czasowe odstępy, takjak rozpościera przestrzenne odstępy między sobąi swoim otoczeniem. Dochodząc do świadomości siebie za sprawą celu, którym jest on sam, byt-dla-siebie decyduje o znaczeniu dla niego umarłych zbiorowości i umarłych jednostek. Ta oto grupa, która dla Piotra będzie najzupełniej ano- nimowa i bezkształtna, dla mnie będzie czymś szczególnym i posiadającym własną formę i strukturę. Z kolei inna grupa, dla mnie całkowicie jednorodna, da Janowi okazję do wyodrębnienia niektórych jej elementów. Bizancjum, Rzym, Ateny, druga krucjata, Konwent w epoce rewolucji - to wszystko rozległe cmentarzyska, na które mogę spoglądać z bliska lub z daleka, spoj- rzeniem całościowym i pobieżnym bądź dokładnym i wychwytującym szcze- góły, w zależności od stanowiska, jakie przyjmuję czy jakim wręcz, jestem". To ostatnie jest prawdą do tego stopnia, że nie jest rzeczą niemożliwą - jak- kolwiek rzadko rozumie się to, takjak należy - określenie jakiejś „osoby" za pośrednictwem Jej" zmarłych, to znaczy za pośrednictwem stref indywidua- lizacji i kolektywizacji, ustalonych przez nią w obrębie cmentarzyska, za po- średnictwem wytyczonych tam przez nią dróg i ścieżek, za pośrednic- twem wskazówek i nauk, jakie postanowiła stamtąd dla siebie wyprowadzić, czy wreszcie za pośrednictwem „korzeni", jakie tam zapuściła. Owszem, w pewnym sensie to zmarli nas wybierają, ale najpierw to my musimy ich wybrać. Odnajdujemy tu pierwotną relację, łączącą faktyczność z wolnością: wybieramy naszą postawę wobec zmarłych, ale nie może być tak, byśmy żad- nej postawy nie wybrali. Owszem, obojętność w stosunku do zmarłych jest postawą najzupełniej możliwą (można by znaleźć jej przykłady pośród „po- zbawionych ojczyzny" - Heimatlos, albo u niektórych rewolucjonistów czy skrajnych indywidualistów). Jednak ta obojętność - która polega na tym, że doprowadza się do tego, iż zmarli „na powrót umierają" - to także jedna spośród wielu możliwych postaw wobec zmarłych. A zatem już przez samą swoją faktyczność byt-dla-siebie rzucony jest w całkowitą „odpowie- dzialność" za zmarłych: jest zobowiązany do tego, by w swobodny sposób zdecydować o ich losie. Szczególnie wtedy, gdy chodzi o zmarłych nam bliskich - tych, którzy nas jakoś otaczają, nie możemy nie decydować - explicite bądź implicite - o losie ich przedsięwzięć. Widać to wyraźnie w przypadku syna, który przejmuje ojcowskie przedsiębiorstwo, albo w przy- padku ucznia, który bierze odpowiedzialność za szkołę, stworzoną przez mistrza i kontynuuje jego nauczanie. Ale jest to prawdą także we wszystkich przypadkach, w których i zmarły, i ten, kto pozostał przy życiu, należą do tej samej korikretnej 1 historycznej zbiorowości, choć w niektórych okoliczno- ściach istniejące tu więzi są mniej widoczne. To ja, wraz z innymi ludźmi z mojego pokolenia, decyduję o sensie starań i przedsięwzięć podejmowa- nych przez poprzednie pokolenie, i to zarówno wtedy, gdy podejmujemy i kontynuujemy jego społeczne i polityczne projekty, jak i wtedy, gdy doko- nujemy jakiegoś radykalnego zerwania i zmarłych wraz z ich projektami od- syłamy do dziedziny niespełnienia. Jak widzieliśmy, to Ameryka z roku 1917 zdecydowała o wartości i sensie przedsięwzięć La Fayette'a. Z tego punktu widzenia ukazuje się więc jasno różnica między życiem i śmiercią: życie de- cyduje o swoim własnym znaczeniu, jako że zawsze jest „w zawieszeniu" i z istoty posiada zdolność i moc dokonywania krytycznej oceny i przeobra- żania siebie. To sprawia, że określa się ono jako jakieś Jeszcze-nie", albo - jeśli kto chce - jako ustawiczna przemiana tego, czymjest. Życie „martwe", „obumarłe" nie przestaje się, co prawda, zmieniać, jednak jest już dokonane, przeżyte. To znaczy, że dla niego gra się już skończyła i odtąd będzie ono co najwyżej podlegać zmianom, w żadnym stopniu ich nie dokonując ani nie ponosząc za nie odpowiedzialności. W przypadku tego życia nie chodzi jedy- nie o jakieś arbitralne i ostateczne ujęcie w całościową formę. Chodzi ponad- to o radykalną przemianę: nic już nie może go dosięgnąć od wewnątrz, nie może mu się przydarzyć od wewnątrz, i w tym sensie jest ono całkowicie zamknięte, niczego nie można już do niego wprowadzić; lecz jego znaczenie wciąż jest modyfikowane z zewnątrz. Oto, na przykład, ktoś uważany jest za „apostoła pokoju"; sens jego przedsięwzięć (na przykład to, czy dowodzą one szaleństwa, czy głębokiego poczucia rzeczywistości; albo to, czy skoń- czą się powodzeniem, czy klęską) aż do jego śmierci pozostawał w jego rękach. Dlatego mógł powiedzieć: „dopóki tu będę, nie będzie wojny". O ile jednak ów sens wykracza poza granice konkretnej jednostki, o ile osoba osią- ga świadomość tego, czym jest, za pośrednictwem pewnej obiektywnej sy- tuacji do urzeczywistnienia (na przykład takiej, jak pokój w Europie), o tyle śmierć stanowi całkowite wywłaszczenie: oto inny wywłaszcza naszego „apo- stoła pokoju" z samego sensu jego własnych wysiłków, a zatem wywłaszcza go z samego sensu jego bytu. Czyni to zaś już przez to, że pojawiając się, przyjmuje niejako wbrew sobie odpowiedzialność za przekształcenie w suk- ces lub klęskę, w szaleństwo lub genialną intuicję tego przedsięwzięcia, za którego sprawą tamta osoba zyskała świadomość tego, czym jest w swoim bycie. A zatem samo istnienie śmierci całkowicie nas wyobcowuje w naszym własnym życiu, z korzyścią dla innego. Być zmarłym to być wydanym na pastwę tym, którzy żyją. To znaczy, że ten, kto próbuje uchwycić sens swo- jej przyszłej śmierci, musi odkryć, że sam jest przyszłym łupem innych. Ist- nieje więc taki przypadek alienacji, którego nie braliśmy pod uwagę w tej części dzieła, którą poświęciliśmy byciu-dla-innego. Faktycznie, badane przez nas przypadki wyobcowania były tego rodzaju, iż mogliśmy je nicościować, przekształcając innego w transcendencję transcendowaną, podobnie jak mo- gliśmy nicościować naszą zewnętrzność przez absolutne i subiektywne kon- stytuowanie się naszej wolności. Dopóki żyję, mogę wymykać się temu, czym jestem dla innego, sprawiając, że - za pośrednictwem moich swobod- nie wybranych celów - odsłania się przede mną to, że w gruncie rzeczy nie jestem niczym, i że to ja sprawiam, że jestem tym, czym jestem. Dopóki żyję, mogę zaprzeczać temu, co ze mnie odsłania się przed innym, a czynię to, rzutując siebie już na inne cele, a w każdym razie odkrywając, że mój wymiar bycia-dla-samego-siebie jest niewspółmierny do mojego wymiaru bycia-dla- -innego. Nieustannie wymykam się tedy swojej zewnętrzności i nieustannie jestem przez nią pochwytywany, przy czym ani do jednego, ani do drugiego z tych sposobów bycia nie należy ostateczne zwycięstwo „w tej wątpliwej walce". Lecz fakt śmierci, choć w samej walce nie sprzymierza się właści- wie z żadnym z walczących przeciwników, końcowe zwycięstwo przyznaje punktowi widzenia innego, przenosząc i samą walkę, i jej stawkę na inny grunt, to znaczy unicestwiając nagle jednego z walczących. W tym sensie - niezależnie od tego, jak wielkie by było chwilowe zwycięstwo, odniesione nad innym, i nawet jeśli udało się posłużyć innym, aby „wyrzeźbić swój własny posąg" — umrzeć znaczy tyle, co być skazanym na to, by istnieć wyłącznie poprzez innego i za jego sprawą, i dzięki niemu zachowywać swo- je znaczenie, a nawet znaczenie odniesionego nad nim zwycięstwa. Istotnie, jeśli podziela się realistyczne stanowisko, które przedstawiliśmy w trzeciej części dzieła, trzeba będzie uznać, że moje istnienie pośmiertne nie jest pro- stym widmowym trwaniem zwykłych dotyczących mnie przedstawień „w świadomości innego" (wyobrażeń, wspomnień etc). Moje bycie-dla-in- nego jest pewnym realnym bytem, i nawet jeśli pozostaje w rękach innego (takjak płaszcz, który mu zostawiam po swoim odejściu), to właśnie w cha- rakterze realnego wymiaru mojego bytu-wymiaru, który stał się moim jedy- nym wymiarem - a nie w charakterze jakiegoś ulotnego widma. Takie posta- ci jak Richelieu, Ludwik XV czy mój dziadek w żadnym razie nie są sumą moich wspomnień ani nawet nie są sumą wspomnień czy informacji wszyst- kich tych, którzy o nich słyszeli. Są to byty obiektywne, mające swoją kon- systencję i nie w pełni dla nas przejrzyste, tyle tylko, że po prostu zostały sprowadzone do wyłącznie zewnętrznego wymiaru. W tym charakterze będą one kontynuować swoją historię w świecie ludzkim, lecz już nigdy nie będą niczym więcej niż transcendencją transcendowaną, przekraczaniem przekra- czanym w obrębie świata. A zatem śmierć nie tylko „rozbraja" i udaremnia moje oczekiwania, ostatecznie usuwając samo oczekiwanie i pozostawiając w dziedzinie nieokreśloności urzeczywistnienie celów, które mi uświadamia- ją to, czym jestem. Ponadto temu wszystkiemu, czym żyję i co przeżywam jako podmiot, przypisuje pewien sens z zewnątrz. Chwyta ona i zagarnia wszystko to. co podmiotowe, co broniło się - dopóki „żyło" - przed uze- wnętrznieniem: śmierć wszystko to pozbawia jakiegokolwiek podmiotowego sensu i wystawia na dowolne znaczenie przedmiotowe - takie, jakie inny zechce temu nadać. Należyjednak zauważyć, iż ów „los", w powyższy spo- sób przypisany mojemu życiu, także pozostaje niejako „odroczony" czy też „w zawieszeniu", jako że odpowiedź na pytanie w rodzaju: „Jaki ostatecznie będzie historyczny los Robespierre'a?", zależy od odpowiedzi na takie oto wstępne pytanie: „Czy historia ma w ogóle jakiś sens?". Innymi słowy: „Czy historia winna się dopełniać, czy tylko po prostu się kończyć?". Ten problem nie jest rozstrzygnięty, a być może nawet nie jest rozstrzygalny, bo wszelkie odpowiedzi, które w tej sprawie można sformułować (włączając w to odpo- wiedź idealizmu, w stylu: „Historia Egiptu jest historią egiptologii"), same również mają charakter historyczny. Przyjmując, że moja śmierć może się odsłonić w moim życiu, widzimy zatem, że nie może ona być zwykłym kresem mojej podmiotowości, jako że będąc wydarzeniem immanentnym względem tej podmiotowości, zachodzą- cym w jej obrębie, ów kres ostatecznie dotyczyłby tylko jej. Jeśli jest praw- dą, że dogmatyczny realizm jest w błędzie, kiedy w śmierci widzi jedynie martwy, śmiertelny stan, to znaczy coś transcendentnego wzglądem życia, to jest również prawdą, że śmierć - taka, jaka może się przede mną odsłonić właśnie jako moja - z konieczności angażuje jeszcze coś innego niż ja sam jako podmiot. W istocie, o ile śmierć jest zawsze możliwym nicościowaniem moich możliwości, o tyle nie wchodzi w zakres moich możliwości, tak iż nie mogę jej oczekiwać, to znaczy nie mogę na nią rzutować siebie tak, jak na jedną ze swych możliwości. A zatem śmierć nie może należeć do ontologicz- nej struktury bytu-dla-siebie. O ile jest triumfem innego nade mną, o tyle odsyła do pewnego faktu - owszem, podstawowego, ale zarazem, jak wi- dzieliśmy, zupełnie przygodnego - a mianowicie do tego faktu, jakim jest istnienie innego. Nie poznalibyśmy tej właśnie śmierci, gdyby inny nie istniał. Nie mogłaby się ona przed nami odsłonić, a nade wszystko nie mogłaby się ukonstytuować jako przeobrażenie naszego bytu w los. Byłaby w istocie równoczesnym unicestwieniem czy też zniknięciem i bytu-dla-siebie. i świa- ta; i tego, co podmiotowe, i tego, co przedmiotowe; i tego, co nadaje znacze- nia, i wszystkich znaczeń. Jeśli w pewnej mierze śmierć może się nam uka- zać jako przeobrażenie tych konkretnych znaczeń, które są_moimi znaczeniami, to jest to następstwo faktu istnienia kogoś innego, kto nadaje znaczenia i za- pewnia zastąpienie jednych znaków i znaczeń przez inne. Właśnie ze względu na innego moja śmierć - zamiast być unicestwieniem i świadomości, i świata -jest „tylko" moim „wypadaniem" poza świat, przy czym to „wypadanie" dotyczy mnie jako podmiotowości. A zatem i w śmierci, takjak w istnieniu innego, dana jest niezaprzeczalna i podstawowa cecha faktyczności, to zna- czy radykalna przygodność. Ta przygodność z góry uniezależnia śmierć od wszelkich ontoiogicznych domysłów i przypuszczeń. Myśleć o swoim ży- ciu, wychodząc w swoim rozważaniu od śmierci, znaczyłoby tyle, co myś- leć o swojej podmiotowości, przyjmując w tej sprawie punkt widzenia inne- go. Widzieliśmy, że niejest to możliwe. A zatem wbrew Heideggerowi musimy wyprowadzić wniosek, że śmierć bynajmniej niejest moją własną możliwością, lecz jest pewnym przygodnym faktem, który - jako taki - z samej zasady mi się wymyka i pierwotnie należy do dziedziny mojej faktyczności. Nie mogę ani odkryć swojej śmierci, ani jej oczekiwać, ani zająć wobec niej jakiejś postawy, jako że jest ona tym, co się odsłania jako to, co nie do odkrycia; jako to, co „rozbraja" i udaremnia wszel- kie oczekiwania; jako to, co wślizguje się we wszystkie postawy (a w szcze- gólności w te, które by się przyjmowało właśnie wobec śmierci), by je prze- kształcić w uzewnętrznione i zastygłe zachowania, których sens na zawsze przypisanyjest do kogoś innego niż my sami. Śmierć jest czystym faktem, tak jak i narodziny. Przybywa do nas i dosięga nas z zewnątrz, i przekształca nas w coś zewnętrznego. W gruncie rzeczy, w żaden sposób nie różni się od naro- dzin, i właśnie tę identyczność narodzin i śmierci nazywamy faktycznością. Czy to znaczy, że śmierć wytycza granice naszej wolności? Czy odrzu- cając heideggerowskie „bycie-ku-śmierci", „bycie-po-to-by-umrzeć", tym samym na zawsze odrzuciliśmy możliwość swobodnego nadawania nasze- mu bytowi takiego znaczenia, za które bylibyśmy odpowiedzialni? Przeciwnie, wydaje się nam, że śmierć - ukazując się nam właśnie taka, jaka jest - całkowicie uwalnia nas od swego rzekomego przymusu. Ujawni się to wyraźniej, jeśli nieco się nad tym zastanowić. Najpierw jednak należy radykalnie oddzielić dwie idee, które zwykle są ze sobą łączone: ideę śmierci i ideę skończoności. Wydaje się, iż zazwyczaj sądzimy, że właśnie śmierć stanowi naszą skończoność i ona też nam ją odsłania. Z tego pomieszania wynika i to, że śmierć przybiera postać ontolo- gicznej konieczności, natomiast skończoność zapożycza od śmierci jej przy- godny charakter. Zwłaszcza taki Heidegger zbudował - jak się wydaje - całą swoją teorię „bycia-ku-śmierci" (Sein-zum-Tode) na podstawie ścisłego utoż- samienia śmierci i skończoności czy też wpisania śmierci w skończoność. Tak samo Malraux, kiedy mówi nam, że śmierć ukazuje nam jedyność nasze- go życia, wydaje się uważać, iż jesteśmy niezdolni do ponownego podjęcia naszego losu, naszej gry, a zatem jesteśmy skończeni, właśnieMlatego że umieramy. Jeśli jednak rozpatrzy się sprawę nieco dokładniej, dostrzeże się błąd obu autorów: śmierć jest przygodnym faktem, odnoszącym się do fak- tyczności, natomiast skończoność jest ontologiczną strukturą bytu-dla-sie- bie, determinującą wolność i istniejącą wyłącznie za sprawą i w ramach swo- bodnego projektu konkretnego celu, który mi uświadamia mój własny byt. Innymi słowy, rzeczywistość-ludzka pozostałaby skończona i ograniczona, nawet gdyby była nieśmiertelna, a to dlatego, że sama siebie czyni skończo- ną, wybierając siebie właśnie jako rzeczywistość ludzką. Być skończonym to tyle, co wybierać siebie, to znaczy uświadamiać sobie to, czym się jest, projektując siebie w stronę jakiejś jednej możliwości, z wyłączeniem pozo- stałych. Sam akt wolności jest tedy uznaniem i przyjęciem, a nawet ukonsty- tuowaniem skończoności i ograniczoności. Jeśli tworzę samego siebie, to tworzę siebie jako skończonego, i właśnie na mocy tego faktu moje życie jest tylko jedno. Stąd nawet gdybym był nieśmiertelny, nie mógłbym „podjąć na nowo gry", „podjąć na nowo swego losu". Zabrania mi tego nieodwracal- ność czasowości, zaś ta nieodwracalność to nic innego, jak własna i specy- ficzna cecha wolności, która się uczasawia. Owszem, gdybym był nieśmier- telny, i gdybym musiał pominąć możliwość „B", aby urzeczywistnić możliwość „A", to zapewne nastręczyłaby mi się sposobność, by kiedyś urzeczywistnić i tę pominiętą możliwość. Jednak już na mocy samego faktu, iż owa sposob- ność pojawi siędopieropo sposobności wcześniej pominiętej, nie będzie to ta sama sposobność, a zatem już na zawsze uczynię się skończonym i ograni- czonym, nieodwracalnie pomijając pierwszą sposobność. Z tego punktu wi- dzenia nieśmiertelny, takjak i śmiertelny, rodzi sięjako wielość, a czyni się czymś jednym. Nawet jeśli jego „życie" jest czasowo nieskończone, to zna- czy bez granic, to i tak wjego bycie będzie skończone i ograniczone, jako że i on czyni się czymś jednym jedynym. Śmierć nie ma tu nic do rzeczy: przy- chodzi niejako „w międzyczasie", tak iż nawet odsłaniając przed sobą swoją skończoność i ograniczoność, rzeczywistość-ludzka nie odkrywa tym sa- mym swojej śmiertelności. A zatem śmierć w żadnym razie nie jest ontologiczną strukturą mojego bytu, przynajmniej o tyle, o ile jest on bytem-dla-siebie. To inny jest śmiertel- ny w swoim bycie. W bycie-dla-siebie nie ma żadnego miejsca dla śmierci: nie może jej on ani oczekiwać, ani urzeczywistniać; nie może też projekto- wać siebie w jej stronę, czy też siebie na nią rzutować, W żadnym razie śmierć nie jest podstawą jego skończoności i ograniczoności, i - ogólnie rzecz biorąc - byt-dla-siebie nie może jej ani ukonstytuować od wewnątrz jako projektu źródłowej wolności, ani przyjąć z zewnątrz jako pewnej jako- ści. Czym tedy jest śmierć? Niczym innym, jak tylko pewnym aspektem faktyczności i bycia-dla-innego, to znaczy niczym innym, niż konkretnym datum. Jest rzeczą absurdalną, że się rodzimy, i jest rzeczą absurdalną, że umieramy. Z drugiej strony ta absurdalność jawi sięjako trwałe wyobcowa- nie mojego bytu - możliwość, która nie jest już moją możliwością, lecz moż- liwością innego. A zatem to jakaś zewnętrzna i faktyczna granica mojej pod- miotowości. Czyż jednak nie rozpoznajemy tu tego opisu, który próbowaliśmy sporządzić w poprzednim paragrafie? Czymże innym niż właśnie jednym z tych czynników, które są niepotwierdzalne i nieuznawalne [des irrealisa- bles], jest wspomniana faktyczna granica, którą w pewnym sensie musimy przyjąć i uznać, jako że nic nie przenika do nas z zewnątrz, tak iż - znowu w pewnym sensie - musimy doświadczyć śmierci, jeśli po prostu mamy mieć możliwość jej nazwania, przy czym tej granicy byt-dla-siebie nigdy nie napo- tyka, bo nie jest ona niczym z niego samego, niczym, co byłoby do niego przynależne, chyba że chodziłoby o jakieś nieokreślone trwanie jego bycia- -dla-innego? Czymże jest ta granica, jąknie syntetycznym aspektem tego, co jest naszą odwrotną stroną? Śmiertelny znaczy tyle, co ten aktualny byt, którym jestem dla innego. Natomiast określenie zmarły czy też martwy wyra- ża to, jaki jest dla innego przyszły sens mojego aktualnego bytu-dla-siebie. Chodzi zatem o trwałą granicę moich projektów: i właśnie jako taka owa granica winna być uznana i przyjęta. A zatem jest to zewnętrzność, która pozostaje zewnętrznością nawet w podejmowanych przez byt-dia-siebie pró- bach jej uznania i potwierdzenia: określiliśmy to wcześniej jako to, co niepo- twierdzalne, a zarazem do potwierdzenia i uznania [1'irrealisable a realiser]. W gruncie rzeczy nie ma różnicy między wyborem, za którego sprawą wol- ność uznaje i przyjmuje swą śmierć jako nieuchwytną i niepojmowałna grani- cę swojej podmiotowości, a wyborem, za którego sprawą wolność wybiera bycie wolnością ograniczoną przez fakt wolności innego. Śmierć nie jest tedy moją możliwością w uprzednio podanym sensie; jest sytuacją graniczną -jako wybrana, a zarazem wymykająca się odwrotna strona mojego wybo- ru. Niejest moją możliwością w tym sensie, iż niejest moim własnym celem, który uświadamiałby mi mój byt. Już ze względu na sam fakt, iż jest nieunik- nioną koniecznością istnienia gdzie indziej, i to jako to, co zewnętrzne, i jako byt-w-sobie, śmierć jest uwewnętrzniana jako „to, co ostateczne", to znaczy jako stematyzowany sens, znajdujący się poza zakresem zhierarchizowanych możliwości. Dlatego dosięga mnie w samym wnętrzu każdego z moich pro- jektów jako ich nieunikniona odwrotna strona. Jednak ta „odwrotna strona" nie może mną zachwiać właśnie dlatego, że winna być przyjmowana nie jako moja własna możliwość, lecz jako taka oto możliwość, iż dla mnie nie ma już możliwości. Wolność, będąca moją wolnością, pozostaje całkowita i nie- ograniczona. I to nie dlatego, że śmierć jej nie ogranicza, ale dlatego, że wolność nigdy nie napotyka tej granicy, zaś śmierć w żadnym razie nie jest przeszkodą dla moich projektów. Śmierć jest jedynie losem tych projektów gdzie indziej, po innej stronie. Nie jestem „wolny po to, by umrzeć", lecz jestem wolnym śmiertelnikiem. Skoro śmierć wymyka się moim projektom, bo jest tym, co niepotwierdzalne i nieuznawalne, to i ja wymykam się śmierci w samym swoim projekcie. Skoro jest ona tym, co zawsze pozostaje poza granicami mojej podmiotowości, to w mojej podmiotowości nie ma dla niej żadnego miejsca. Ta podmiotowość potwierdza siebie nie tyle wbrew śmierci i przeciw niej, ile niezależnie od śmierci, choćby nawet to samopotwierdzenie miało być natychmiast wyalienowane, to znaczy miało stać się dla mnie czymś obcym. Nie możemy więc ani pomyśleć śmierci, ani jej oczekiwać, ani prze- ciw niej się uzbroić i przed nią zabezpieczyć. Równocześnie jednak - z samej zasady, a nie wskutek jakiegoś zaślepienia, jak sądzi chrześcijanin - nasze projekty, właśnie jako projekty, są od śmierci niezależne. I choćby było nie- skończenie wiele możliwych postaw wobec śmierci jako tego, co niepo- twierdzalne i nieuznawalne, a zarazem „do potwierdzenia ponad wszelką wąt- pliwość i niezależnie od jakichkolwiek ustaleń", to nie ma powodu, by je klasyfikować jako autentyczne bądź nieautentyczne, jako że, ściśle rzecz bio- rąc, zawsze umieramy ponad wszelką wątpliwość i niezależnie od jakichkol- wiek ustaleń. Te rozmaite opisy, odnoszące się do mojego umiejscowienia, mojej prze- szłości, mojego otoczenia, mojej śmierci i mojego bliźniego, nie mająambicji bycia opisami wyczerpującymi czy choćby dostatecznie szczegółowymi. Ich celem jest jedynie umożliwienie nam jaśniejszego pojmowania tego, czym jest „sytuacja". Dzięki nim będziemy mogli dokładniej określić to „bycie- -w-sytuacji". które charakteryzuje byt-dla-siebie o tyle. o ile jest on odpowie- dzialny za swój sposób bycia, nie będąc podstawą swego bytu. Po pierwsze zatem, jestem bytem istniejącym pośród innych bytów. Mogę jednak „urzeczywistnić" czy też „potwierdzić" to istnienie pośród innych, mogę uchwycić otaczające mnie byty jako przedmioty, a siebie samego uchwy- cić jako byt przez coś otoczony, mogę wręcz nadać pewien sens określeniu „pośród", tylko o tyle. o ile wybieram samego siebie - nie w swoim bycie, lecz w swoim sposobie bycia. Wybór takiego celu jest wyborem jakiegoś „jeszcze-nie-bytu", wyborem „tego-co-jeszcze-nieistniejące". Otóż sytuacją nazywamy moje położenie w obrębie świata, określone przez relację między otaczającymi mnie realnymi bytami a moją własną faktycznością - relację poręczności i użyteczności bądź przeciwstawiania się i oporu. Chodzi zatem o odkrycie zagrożeń, na jakie jestem narażony w świecie, i przeszkód, jakie mogę w nim napotkać, i środków pomocniczych, jakie mogą mi być ofero- wane, przy czym to odkrycie dokonuje się w świetle radykalnego nicościo- wania samego siebie i radykalnej negacji „od wewnątrz" bytu-w-sobie, a oba te procesy urzeczywistniane są z punktu widzenia swobodnie przyjętego celu. Po drugie, sytuacja istnieje wyłącznie w korelacji z wykraczaniem poza to, co dane, w stronę jakiegoś celu. Jest tym sposobem, w jaki to datum, którym jestem, i to datum, którym nie jestem, ukazują się bytowi-dla-siebie, jakim jestem na sposób niebycia tymże bytem. Ten, kto mówi: „sytuacja", mówi zatem tyle, co: „położenie postrzegane przez znajdujący się w sytuacji byt-dla-siebie". Nie można więc rozpatrywać sytuacji z zewnątrz: zastyga wówczas w jakąś formę samą w sobie. Skoro tak, to sytuacja nie może być nazywana ani obiektywną, ani subiektywną, chociaż cząstkowe struktury czy też elementy składowe tej sytuacji (filiżanka, z której piję, stolik, na któ- rym opieram swoje ręce etc.) mogą i powinny być jak najbardziej obiektywne. Sytuacja nie może być subiektywna, jako że nie jest ani sumą, ani jedno- ścią wrażeń dostarczanych nam przez rzeczy. Jest samymi tymi rzeczami i mną samym pośród tych rzeczy. Jedynym skutkiem mojego pojawienia się w świe- cie jako czystego nicościowania bytu jest bowiem sprawienie, że dane są rzeczy; niczego poza tym moje pojawienie się już nie dodaje. Pod tym wzglę- dem sytuacja zdradza mojąfaktyczność, to znaczy właśnie fakt, że rzeczy są tu po prostu takie, jakie są, i nie zachodzi ani konieczność, ani możliwość, by były inaczej, ja zaś też tu jestem pośród nich. Jednak sytuacja nie może być również obiektywna w takim oto sensie, iż byłaby zwykłym datum. które podmiot po prostu rejestruje i stwierdza, w żaden sposób nie będąc zaangażowanym w tak ukonstytuowany system. W rzeczywistości dla bytu-dla-siebie sytuacja jest odzwierciedleniem jego wolności, i to już przez samo znaczenie tego, co dane (znaczenie, bez które- go nie byłoby nawet dane to, co dane). Jeśli sytuacja niejest ani subiektywna, ani obiektywna, to znaczy to tyle, że nie konstytuuje ona poznania ani nawet emocjonalnego ujmowania stanu świata przez podmiot. Jest natomiast pew- ną relacją bytową między bytem-dla-siebie i nicościowanym przezeń bytem- -w-sobie. Sytuacja to i podmiot w całości (jako że niejest on niczym innym jak tylko swoją sytuacją), i „rzecz" w całości (zawsze bowiem dane są tylko rzeczy). Jeśli ktoś chce, to może powiedzieć, że sytuacjąjest podmiot oświet- lający rzeczy już przez samo ich przekraczanie. Ale można też powiedzieć, że sytuacją są rzeczy odsyłające podmiotowi jego własne odbicie, jego własny wizerunek. Sytuacjąjest całkowita faktyczność i bezwzględna przygodność świata, moich narodzin, mojego umiejscowienia, mojej przeszłości, mojego otoczenia, faktu istnienia mojego bliźniego, a zarazem jest nią moja bezgra- niczna wolność jako to, co sprawia, że w ogóle jest mi dana jakaś faktycz- ność. Sytuacja to ta wznosząca się i pokryta kurzem droga, to właśnie to odczuwane przeze mnie palące pragnienie, to ta odmowa podania mi czegoś do picia, bo nie mam pieniędzy albo nie pochodzę z tego kraju, z którego pochodzą ci, którzy mi odmawiają, albo nie należę do tej samej rasy, co oni. Sytuacja to moje opuszczenie i osamotnienie pośród tych nieprzyjaznych lu- dzi, i to przy całym tym zmęczeniu mojego ciała, które - być może - nie pozwoli mi osiągnąć celu, jaki sobie uprzednio wyznaczyłem. Ale sytuacja to także właśnie tenceł: nie w tej mierze, w jakiej go jasno i wyraźnie formułuję, lecz w tej mierze, w jakiej jest tu obecny, to znaczy obecny wszędzie wokół mnie jako to, co łączy i tłumaczy wszystkie te fakty, jako to, co je zespala i organizuje w pewną dającą się opisać całość, zapobiegając ich przekształce- niu w jakiś bezładny koszmar. Po trzecie, jeśli byt-dla-siebie niejest niczym innym jak tylko swoją sytu- acją, to z tego wynika, że bycie-w-sytuacji określa rzeczywistość-ludzka, uwzględniając zarazemjej bycie-właśnie-tu i jej bycie-poza, bycie-po-drugiej- -stronie. W istocie, rzeczywistość-ludzka jest bytem, który jest zawsze poza swoim byciem-właśnie-tu. Sytuacja zaś jest zorganizowaną i uporządkowaną całością bycia-właśnie-tu, zinterpretowaną i przeżytą dzięki byciu-poza, by- 1 Por. G. Politzer, Le bergsonisme. Une mystificationphitosophiąue, Editions Saciales Paris 1947, s. 69-81, zwłaszcza s. 76. Tekst jest wydaną po śmierci autora skróconą wersją młodzieńczego pamfletu (La fin d 'une paradę phitosophiąue), o którym wspomina Sartre (przyp. tłum.). ciu-po-drugiej-stronie, i wjego ramach. Nie ma zatem sytuacji jakoś wyróż- nionej, uprzywilejowanej: rozumiemy to tak, iż nie ma sytuacji, w której to, co dane, swoim ciężarem przytłoczyłoby i zdusiło wolność konstytuującą to, co dane właśnie jako dane; i odwrotnie, nie ma sytuacji, w której byt-dla- -siebie byłby wolny bardziej niż w innych sytuacjach. Nie należy tego rozu- mieć w znaczeniu tej bergsonowskiej „wolności wewnętrznej", z której szy- dził Politzer w tekście Koniec pewnego filozoficznego udawaniaK Takie ro- zumienie prowadziło po prostu do uznania, że nawet w kajdanach niewolnik dysponuje niezależnością życia wewnętrznego i serca. Tymczasem kiedy my twierdzimy, że niewolnik w kajdanach jest równie wolny jak jego pan, nie chcemy mówić o jakiejś bliżej nieokreślonej i niezdeterminowanej wolności. Niewolnik w kajdanach jest wolny po to, by je rozerwać i z siebie zrzucić. To znaczy, że sam sens tych kajdan ukaże się mu w świetle celu, który wybie- rze: czy mianowicie pozostać niewolnikiem, czy zaryzykować i narazić się na najgorsze, aby tylko wyrwać się z niewoli. Zapewne niewolnik nie będzie mógł uzyskać bogactw i poziomu życia swego pana; skoro jednak nie są to wcale przedmioty jego projektów, może tylko marzyć o posiadaniu tych skar- bów. Jego faktyczność jest tego rodzaju, iż świat ukazuje mu inne oblicze, a i on sam musi sobie postawić i rozwiązać inne problemy; w szczególności musi dokonać fundamentalnego wyboru samego siebie na gruncie swej aktual- nej niewoli i tym samym nadać pewien sens temu mrocznemu przymusowi. Jeśli, na przykład, wybierze bunt, to jego niewola - początkowa bynajmniej niebędąca dla niego przeszkodą - wyłącznie za sprawą tego buntu zyska swój sens i ujawni swój współczynnik oporu. Skoro życie niewolnika, który się buntuje i umiera w trakcie tego buntu, jest życiem naprawdę wolnym, skoro sytuacja oświetlona przez swobodny projekt jest sytuacją konkretną i pełną, skoro zasadniczym i naglącym problemem tego życia jest pytanie: „Czy osiągnę swój cel?", to - ze względu na wszystkie te okoliczności - sytuacja niewolnika jest nieporównywalna z sytuacją pana. Istotnie, każda z tych sytuacji zyskuje swój sens jedynie w odniesieniu do znajdującego się w sytuacji konkretnego bytu-dla-siebie i na podstawie dokonywanego w sposób wolny wyboru jego własnych celów. Porównanie może być przeprowadzo- ne jedynie przez kogoś trzeciego i dlatego zachodziłoby wyłącznie między dwiema przedmiotowymi formami w obrębie świata. Byłoby zresztą doko- nywane w świetle projektu swobodnie wybranego przez tegoż trzeciego: nie ma żadnego absolutnego punktu widzenia, który można by przyjąć, aby po- równać różne sytuacje. Każda osoba urzeczywistnia tylko jedną sytuację: mianowicie swoją własną. 1 Por. F. Kafka, Proces, tłum. B. Schulz, Kraków 2005, s. 153-158, zwłaszcza s. 154. W wersji Schulza cale zdarzenie rozgrywa się między „człowiekiem ze wsi" i „odźwiernym". Klu- czowy dialog, podany tu w wersji przytoczonej przez Sartre^, w przekładzie Schulza brzmi tak: „Skąd więc to pochodzi, że w ciągu rych wielu lat nikt oprócz mnie nie żądał wpuszczenia? (...)- Tu nie mógł nikt mny otrzymać wstępu, gdyż to wejście było prze- znaczone tylko dla ciebie" (przyp. tłum.). Po czwarte, skoro sytuacjąjest oświetlona i rozjaśniona przez cele, które z kolei same są projektowane wyłącznie na podstawie oświetlanego przez siebie konkretnego bycia-właśnie-tu, to jawi się ona jako w najwyższym stop- niu skonkretyzowana. Owszem, obejmuje i podtrzymuje struktury abstrak- cyjne i ogólne, lecz winna być rozumiana jako konkretne i specyficzne obli- cze, jakie ku nam zwraca świat, jako nasz osobisty i jedyny los. Przypominamy sobie tę historię opowiedzianą przez Kafkę1: oto jakiś handlarz przybywa do zamku, aby bronić swojej sprawy w sądzie. Wejścia do zamku pilnuje jednak groźny strażnik. Handlarz nie ośmiela się go ominąć, czeka wciąż na pozwo- lenie wejścia, i w końcu w trakcie czekania umiera. W chwili śmierci pyta strażnika: „Jak się to stało, że tylko ja jeden czekałem tu na wejście?". A straż- nik mu odpowiada: „Ta brama była przeznaczona tylko dla ciebie". Tak właś- nie jest z bytem-dla-siebie, o ile tylko się doda, że poza tym każdy sam sobie tworzy i wyznacza swoją własną bramę. Konkretność sytuacji wyraża się w szczególności faktem, że byt-dla-siebie nigdy nie zwraca się ku jakimś abstrakcyjnym i ogólnym fundamentalnym celom. W następnym rozdziale zobaczymy, że głęboki sens wyboru ma charakter ogólny, i tym sposobem byt-dla-siebie sprawia, iż rzeczywistość-ludzka istnieje jako gatunek. Tyle tylko, że trzeba dopiero odsłonić i wydobyć ten sens, który implicite zawiera się w wyborze; będzie nam w tym pomocna psychoanaliza egzystencjalna. Kiedy już ów początkowy i końcowy sens bytu-dla-siebie zostanie odsłonię- ty i wydobyty, ukaże sięjako coś unselbststandig, co potrzebuje szczegóło- wej, jednostkowej konkretyzacji, aby w ogóle się uzewnętrznić i wyrazić. Jednak cel bytu-dla-siebie - taki, jaki jest zakładany i doświadczany w pro- jekcie, za którego sprawą byt-dla-siebie konstytuuje rzeczywistość, a zara- zem ją przekracza- w swojej konkretności odsłania mu sięjako szczegółowa zmiana przeżywanej sytuacji (rozerwanie i zrzucenie kajdan, bycie królem Francji, wyzwolenie Polski, walka o sprawę proletariatu etc). Nie będzie już takjak w punkcie wyjścia: na przykład nie będzie się już projektować walki o sprawę proletariatu w ogóle, lecz będzie się miało na uwadze proletariat widziany przez pryzmat tej oto konkretnej grupy robotników, do której nale- ży dana osoba. Oznacza to, że w istocie cel oświetla i rozjaśnia konkretne datum tylko dlatego, że wybierany jest jako przekroczenie tego właśnie da- tum. Byt-dla-siebie nie wyłania się wraz z jakimś w pełni gotowym i z goły danym celem. Jest raczej tak, iż „tworząc" konkretną sytuację, „tworzy" też samego siebie, i odwrotnie. Po piąte, takjak sytuacja nie jest ani obiektywna, ani subiektywna, tak też nie może być rozpatrywana ani jako zupełnie wolny efekt czyjejś wolności, ani jako cały zespół przymusów i ograniczeń, którym podlegam i które mu- szę znosić. Wywodzi się ona z oświetlenia i rozjaśnienia tego przymusu i ogra- niczenia przez wolność, która nadaje sytuacji właśnie taki przymuszający, ograniczający sens. Nie może być więzi między „nagimi", „surowymi" byta- mi: to właśnie wolność konstytuuje więzi, grupując byty w zespoły narzędzi czy też użytecznych środków. To ona projektuje również rację czy też uza- sadnienie tych więzi, to znaczy projektuje swój cel. Jednak właśnie ze względu na to, że odtąd projektuję siebie samego w stronę jakiegoś celu za pośrednic- twem świata więzi, napotykam teraz całe sekwencje, całe serie, całe zespoły powiązanych bytów, i muszę zdeterminować samego siebie do działania we- dle określonych praw. O powodzeniu lub niepowodzeniu moich przedsię- wzięć zdecydują właśnie te prawa i to, w jaki sposób czynię z nich użytek. Lecz prawidłowości i relacje o charakterze praw pojawiają się w świecie za sprawą wolności. A zatem wolność włącza się w świat jako swobodne rzu- towanie w stronę celów, jako swobodny projekt zwrócony w stronę celów. Po szóste, byt-dla-siebie jest uczasowieniem, a to znaczy, że nie tyle jest, ile „się tworzy". Tymczasem sytuacja winna uwzględniać tę substancjalną trwałość, którą chętnie przypisuje się osobom (jak w zdaniach: „On się wcale nie zmienił" albo: „On jest zawsze taki sam"); w wielu przypadkach tę sub- stancjalną trwałość konkretna osoba przeżywa empirycznie jako coś włas- nego. W istocie jednak realizowana w sposób wolny wytrwała wierność [la perseverance] jednemu i temu samemu projektowi wcale nie zakłada ja- kiejś substancjalnej trwałości; wręcz przeciwnie, jest ona, jak widzieliśmy, ustawicznym odnawianiem swojego zaangażowania. Lecz rzeczywistości objęte i oświetlone pewnym projektem, który się rozwija i wciąż na nowo potwierdza, same z kolei wyrażają trwałość bytu-w-sobie, i w tej mierze, w jakiej odsyłają nam nasze odbicie czy nasz wizerunek, podtrzymują nas swoją „długowiecznością". Nawet dość często się zdarza, że ich trwałość bierzemy za naszą własną. W szczególności trwałość umiejscowienia i oto- 1 Por. Alain (właśc. EmileChartier),£/eniewtódepA/7asoj3/i/e,GallimardParis, 1941 (collec- tion : Idees), s. 350-352 (przyp. tłum.). czenia, trwałość sądów bliźniego na nasz temat, trwałość naszej przeszłości przedstawia w pewnym sensie zdegradowany wizerunek naszej wytrwałej wierności. O ile sam wciąż się uczasawiam, to znaczy wciąż na nowo wpisu- ję się w czas, o tyle dla innego zawsze jestem Francuzem, urzędnikiem czy proletariuszem. To, co dla mnie niepotwierdzalne i nieuznawalne, ma zatem charakter jakiejś niezmiennej granicy mojej sytuacji. Podobnie to, co nazy- wamy temperamentem bądź charakterem jakiejś osoby - i co nie jest niczym innym, jak tylko jej swobodnym projektem - o tyle bytowi-dla-siebie jawi się również jako niepotwierdzalny i nieuznawalny niezmiennik, o We jest dla in- nego. Alain bardzo trafnie zauważył, iż charakter jest właściwie przyrzecze- niem1. Ktoś, kto mówi: „Jestem trudny we współżyciu, ze mną trzeba ostroż- nie'1, zapowiada swobodny wybór swojego zachowania, to znaczy popadanie w gniew i złość, a tym samym dokonuje swobodnej interpretacji pewnych niejednoznacznych szczegółów ze swej przeszłości. W tym sensie właściwie nie ma charakteru - jest tylko jakiś projekt samego siebie. Nie należy jednak zapominać o tym aspekcie charakteru, który jest jakoś dany. Jest bowiem prawdą, że dla innego, który mnie ujmuje jako innego rozumianego przed- miotowo, po prostu jestem porywczy, obłudny lub szczery, tchórzliwy lub odważny. Spojrzenie innego odsyła mi właśnie taki aspekt mojego charakte- ru. Kiedy doświadczam tego spojrzenia, charakter - który dotąd był swo- bodnym, osobiście przeżywanym i świadomym siebie projektem - staje się jakimś niepotwierdzalnym i nieuznawalnym niezmiennikiem (ne varietur), który należy uznać i przyjąć. Zależy on wówczas nie tylko od innego, ale i od zajętego przeze mnie stanowiska względem innego i od mojej wytrwałości w podtrzymywaniu tego stanowiska. Dopóki będę „zaczarowany" spojrze- niem innego, dopóty w moich własnych oczach mój charakter będzie się przedstawiał jako niepotwierdzalny i nieuznawalny niezmiennik, jako trwała substancja mojego bytu. Dają to do zrozumienia codziennie wypowiadane, banalne zdania w rodzaju: „Mam czterdzieści pięć łat i teraz się już nie zmie- nię". Dość często charakter jest tym, co byt-dla-siebie próbuje odzyskać, aby stać się bytem-w-sobie-a-zarazem-dla-siebie; taki bowiem byt projektu- je, takim bytem zamierza być. Należy jednak zauważyć, iż ta trwałość prze- szłości, otoczenia czy charakteru to wcale nie jest jakość, która po prostu jest dana. Odsłania się ona w rzeczach jedynie w korelacji z ciągłością moje- go projektu. Na przykład, rzeczą daremną byłoby oczekiwać, że po wojnie albo po jakimś długim wygnaniu odnajdzie się ten sam niezmieniony górzysty pejzaż; rzeczą daremną byłoby na statyczności i pozornej trwałości wznie- sień i skał opierać nadzieję na jakieś odrodzenie przeszłości. Ów pejzaż odsła- nia swoją trwałość jedynie za sprawą jakiegoś wytrwałego projektowania. Wspomniane wzniesienia mają pewien sens w obrębie mojej sytuacji: w taki czy inny sposób wyobrażają moją przynależność do narodu żyjącego w po- koju, zachowującego swoją suwerenność i zajmującego znaczące miejsce w międzynarodowej hierarchii. Jeśli natomiast napotykam je po wojennej klęsce, w chwili gdy spora część terytorium mojego kraju jest okupowana, to nie mogą mi one ukazać tego samego oblicza; oznacza to, że ja sam mam już inne projekty i inaczej jestem zaangażowany w świat. Widzieliśmy także, iż zawsze można przewidzieć wewnętrzne przemiany sytuacji, dokonujące się za sprawą autonomicznych zmian zachodzących w otoczeniu. Te ostatnie nie mogą nigdy spowodować zmiany mojego projek- tu, ale - uwzględniając moją wolność - mogą doprowadzić do jakiegoś uprosz- czenia bądź zagmatwania konkretnej sytuacji. Tym samym mój początkowy projekt ukaże mi sięjako prostszy bądź bardziej skomplikowany. Osoba bo- wiem nigdy niejest ani prosta, ani złożona, natomiast jej sytuacja może pod- legać bądź jednej, bądź drugiej kwalifikacji. W istocie nie jestem niczym in- nym niż projektowaniem samego siebie poza określoną sytuację, a to projektowanie, wychodzące od konkretnej sytuacji, nadaje mi wstępny za- rys, tak jak, z drugiej strony, oświetla i rozjaśnia sytuację, wychodząc od mojego wyboru. Jeśli zatem sytuacja w swej całości uległa uproszczeniu, jeśli rozmaite wstrząsy, zapaści i procesy rozkładowe nadały jej wyrazisty, jednoznaczny charakter i nieco toporne kształty, tak iż jest zorganizowana wedle radykalnych opozycji, to i ja sam będę prosty, jako że mój wybór - ten wybór, którym jestem ja sam - będąc ujmowaniem właśnie tej oto sytuacji, może być wyłącznie prosty. Skutkiem pojawienia się jakichś nowych kom- plikacji będzie to, iż ukazami one pewną powikłaną sytuację, poza którą i ja sam odnajdę siebie jako kogoś powikłanego. Każdy mógł stwierdzić, iż właś- nie tak rzeczy się mają, jeśli tylko zauważył, do jakiej - niemal zwierzęcej - prostoty życia doszli jeńcy wojenni w następstwie skrajnego uproszczenia swojej sytuacji. To uproszczenie nie mogło przekształcić samego ich projek- tu w jego właściwym znaczeniu. Jednak nawet uwzględniając wolność jako podstawę, wspomniane uproszczenie pociągnęło za sobą kondensację i ujed- nolicenie otoczenia, które ukonstytuowało się za sprawą i w ramach wyraź- niejszego, bardziej dosłownego, bezwzględnego i zawężonego ujmowania podstawowych celów uwięzionej osoby. Ostatecznie chodzi tu o pewnego rodzaju wewnętrzny „metabolizm", a nie o całościową przemianę, która by się odnosiła również do formy sytuacji. Tymczasem dokonują się tu zmiany, które odkrywam jako zmiany zachodzące „w moim życiu", to znaczy w sca- lających ramach jednego i tego samego projektu. III. Wolność i odpowiedzialność Chociaż dalsze rozważania zainteresują raczej moralistów, uznaliśmy, że po naszych opisach i argumentacjach, warto może powrócić do wolności bytu-dla-siebie i spróbować zrozumieć, co fakt tej wolności przedstawia dla ludzkiego losu [desttnee hnmaine]. Istotną konsekwencją naszych poprzednich uwag jest to, że człowiek, będąc skazany na bycie wolnym, nosi na swoich ramionach ciężar całego świata: jest odpowiedzialny za świat i siebie samego, jako że jest pewnym sposobem bycia. Używamy słowa „odpowiedzialność" w pospolitym zna- czeniu „świadomości bycia niekwestionowanym sprawcąjakiegoś wydarze- nia lub przedmiotu". W tym sensie odpowiedzialność bytu-dla-siebie jest przy- gniatająca, ponieważ jest on tym bytem, za którego sprawą wydarza się istnienie świata, a także dlatego, że jest on tym bytem, który czyni się by- ciem [qui se fait etre]; zatem bez względu na sytuację, w której by się nie znalazł, byt-dla-siebie musi całkowicie brać na siebie odpowiedzialność za tę sytuację, z właściwym jej współczynnikiem oporu, nawet gdyby był on nie do zniesienia. Musi brać na siebie tę sytuację, z dumną świadomością bycia jej sprawcą, ponieważ najgorsze niedogodności czy najgorsze groźby, mogą- ce dosięgnąć moją osobę, mają sens tylko w związku z moim projektem i pojawiają się na tle zaangażowania, którym jestem. Myślenie o narzekaniu jest zatem bez sensu, ponieważ o tym, co odczuwamy, o tym, czym żyjemy lub kim jesteśmy, nie decyduje nikt poza nami. Ta absolutna odpowiedzial- ność nie jest zresztą akceptacją: jest ona prostym, logicznym domaganiem się konsekwencji naszej wolności. To, co mi się zdarza, zdarza mi się po- przez mnie i nie może mnie ani dotknąć, ani nie mogę się przeciw temu zbuntować, ani temu poddać. Zresztą wszystko, co mi się zdarza, jest moje; należy rozumieć to przede wszystkim tak, że - jako człowiek - znajduję się zawsze na wysokości tego, co mi się przydarza, ponieważ to, co się człowie- kowi przydarza poprzez innych ludzi lub poprzez niego samego, może być tylko ludzkie. Najstraszniejsze sytuacje z wojny, najgorsze tortury nie stwa- rzają nieludzkiego stanu rzeczy: nie ma sytuacji nieludzkich. Jedynie poprzez strach, ucieczkę i odwoływanie się do zachowań magicznych stanowię o tym, co nieludzkie; lecz stanowienie to pozostaje ludzkie i ponoszę za nie całkowi- tą odpowiedzialność. Ponadto sytuacjąjest moja, ponieważ jest obrazem mojego wolnego wyboru siebie samego i wszystko, co mi ona przedstawia, jest moje przez to, że mnie przedstawia i symbolizuje. Czyż to nie ja decyduję 1 J, Romains Ludzie dobrej woli, t. 3: Prelude a Verdim (niethimaczony na język polski). współczynniku oporu rzeczy, i wręcz o ich nieprzewidywalności poprzez to, że decyduję o sobie samym? W ten sposób w życiu nie ma przypadków; wydarzenie społeczne, które wybucha nagle i mnie wciąga, nie przychodzi z zewnątrz; jeśli powołują mnie do wojska, na wojnę, ta wojna jest moją wojną, jest na mój obraz i na nią zasługuję. Zasługuję na nią najpierw dlatego, że zawsze mogłem jej uniknąć, popełniając samobójstwo lub dezerterując - te ostateczne możliwości powinny być w nas obecne zawsze, gdy dochodzi do oceny sytuacji. Nie unikając sytuacji, wybieram ją. Może się tak dziać ze słabości charakteru, z tchórzostwa przed opinią publiczną, gdy nad samą odmowę wzięcia udziału w wojnie przedkładam pewne inne wartości (sza- cunek bliskich, honor rodziny etc.) W każdym razie chodzi o pewien wybór. Wybór ten będzie ponawiany w konsekwencji w sposób ciągły aż do końca wojny. Należy więc podpisać się pod zdaniem J. Romains1: „Na wojnie nie ma ofiar niewinnych". Jeśli bowiem przedłożyłem wojnę nad śmierć czy okrycie hańbą, wszystko dzieje się tak, jak gdybym za tę wojnę ponosił cał- kowitą odpowiedzialność. Bez wątpienia, kto inny ją wypowiedział i kusić może, by myśleć o mnie jak o zwykłym współuczestniku. Ale to pojęcie współudziału ma jedynie prawny sens; tutaj ono nie pasuje. Bowiem ode mnie zależało, czy ta wojna dla mnie i poprzez mnie będzie istniała, i zadecy- dowałem, że istnieć będzie. Nic było żadnego przymusu, ponieważ przymus nie może mieć wpływu na czyjąś wolność; nie miałem żadnej wymówki, ponieważ - jak już mówiliśmy i powtarzaliśmy w tym dziele - właściwością rzeczywistości-ludzkiej jest właśnie to, że nic jej nie tłumaczy. Pozostaje mi więc tylko domagać się tej wojny. Ale prócz tego, wojna ta jest moja, ponie- waż już poprzez fakt jej wyłaniania się w sytuacji, którą ja stwarzam, i ze względu na to, że mogę ją w tej sytuacji odkryć tylko poprzez swoje zaanga- żowanie w nią lub przeciw niej, nie mogę już obecnie odróżnić wyboru siebie wyboru wojny - życie tą wojną, to wybór siebie poprzez nią i wybór jej, dokonywany moim wyborem siebie. Nie może być mowy o rozpatrywaniu jej jako „czterech lat wakacji", czy „odroczenia", jakby „przerwy w posie- dzeniu", dlatego że istota mojej odpowiedzialności skupia się gdzie indziej - w jakimś życiu małżeńskim, rodzinnym czy zawodowym. W wojnie, którą wybrałem, wybieram siebie z dnia na dzień i czynię ją swoją, czyniąc siebie. Jeśli ma być czterema pustymi latami, to właśnie ja ponoszę za to odpowie- dzialność. Wreszcie, jak zaznaczyliśmy w ustępie poprzednim, każda osoba jest absolutnym wyborem siebie, wychodząc od pewnego świata wiedzy i metod, które ten wybór na siebie bierze i wyjaśnia jednocześnie. Każda osoba to absolut korzystający z określonego czasu i będący całkowicie nie do pomyś- lenia w innym czasie [a une autre date}. Bezużyteczne jest zatem zastanawia- nie się, co by było, gdyby ta wojna nie wybuchła, ponieważ wybrałem siebie jako jeden z możliwych sensów czasów, które niepostrzeżenie prowadziły do wojny; nie odróżniam siebie od tych czasów, nikt nie mógłby mnie przenieść do jakichś innych czasów, pozbawionych sprzeczności. W ten sposób je- stem tą wojną, która zawęża i ogranicza i jest wykładnią okresu, który ją poprzedził. W tym znaczeniu, do przytaczanej przed chwilą sentencji, że „nie ma niewinnych ofiar", należałoby - celem wyraźniejszego zdefiniowania od- powiedzialności bytu-dla-siebie - dodać tę oto: „Dostajemy taką wojnę, na jaką zasługujemy". I tak, będąc całkowicie wolnym, nie różniąc się od czasu, którego sensem postanowiłem być, równie głęboko odpowiedzialny za woj- nę, jak gdybym to ja sam ją wypowiedział, nie mogąc niczego doświadczyć, ile nie włączę jej do mojej sytuacji, o ile całkowicie się w nią nie zaangażuję jej nie przypieczętuję, nie mogę mieć wyrzutów sumienia ani odczuwać żalu, tak jak nie mam nic na swoją obronę, ponieważ już od chwili mojego wyłonienia w bycie [surgissment a l'etre\ niosę na sobie ciężar świata sam jeden, i nic ani nikt nie może mi w tym ulżyć. Jest to jednakże odpowiedzialność bardzo szczególnego rodzaju. Ktoś mi odpowie: „nie prosiłem się na ten świat", co jest naiwnym sposobem podkreś- lania naszej faktyczności. Jestem w istocie odpowiedzialny za wszystko, z wyjątkiem swojej własnej odpowiedzialności, gdyż nie jestem fundamen- tem własnego bytu. Wszystko dzieje się zatem takjak gdybym był zmuszo- ny do brania odpowiedzialności. Pozostawiono mnie w świecie, nie w tym sensie, że miałbym być porzucony i bierny we wrogim wszechświecie, jak kawałek dryfującej po wodzie deski, lecz przeciwnie - w tym znaczeniu, że odnajduję się nagle sam i bez pomocy, zaangażowany w świat, za który po- noszę całkowitą odpowiedzialność, bez możliwości - cokolwiek bym nie uczynił - wyrwania się tej odpowiedzialności chociażby na chwilę, bowiem odpowiedzialny jestem już za moje pragnienie ucieczki od odpowiedzialności. Jeśli stanę się bierny w świecie, odmówię oddziaływania na rzeczy i na in- nych, to nadal będę siebie wybierał, a samobójstwo jest sposobem, jednym z wielu, bycia-w-świecie. Jednakże odnajduję absolutną odpowiedzialność w fakcie, że moja faktyczność, to znaczy w tym kontekście - fakt mojego narodzenia, jest bezpośrednio nieuchwytna i wręcz nie do pomyślenia, ponie- waż ów fakt moich narodzin nie ukazuje mi się nigdy jako surowy [brut], ale zawsze poprzez pro-jektującą [pro-jetant] rekonstrukcję mojego bycia-dla- -siebie; wstydzą się swych narodzin albo dziwię się im, albo cieszę się nimi lub, poprzez próbę odebrania sobie życia, potwierdzam, że żyję i przyjmuję na siebie to życie jako życie złe. W ten sposób, w pewnym sensie, wybieram swoje narodziny. Wybór ten sam w sobie nasycony jest całkowicie faktycz- nością, ponieważ nie mogę nie wybierać; lecz faktyczność ta pojawi się z kolei tylko w związku z tym, że ją przekroczę w kierunku swoich celów. I tak faktyczność jest wszędzie, choć nieuchwytna; zawsze napotykam jedynie swoją odpowiedzialność, dlatego też nie mogę pytać ,f)laczegóż się rodzi- łem?", przeklinać dnia swych narodzin czy oświadczać, że nie prosiłem się na ten świat, bo te różne postawy wobec moich narodzin, to znaczy - wobec faktu, że urzeczywistniam w świecie pewną obecność - nie są niczym in- nym, jak właśnie sposobami wzięcia na siebie tych narodzin z pełną odpo- wiedzialnością i uczynienia ich swoimi. Tutaj jeszcze spotykam się tylko z sobą i swoimi projektami, tak że ostatecznie moje pozostawienie, to znaczy moja faktyczność, polega po prostu na tym, że jestem skazany na całkowitą odpo- wiedzialność za siebie samego. Jestem bytem, który jest jako byt, któremu w jego byciu chodzi o samo bycie. A owo „jest" mojego bytu, jest jakby obecne i nieuchwytne. W tych warunkach, skoro każde wydarzenie w świecie może jawić mi się jedynie jako okazja (okazja wykorzystana, brakująca, zlekceważona etc.) lub, powiem więcej, skoro wszystko, co się nam przydarza, może być roz- patrywane jako szansa [une chance], to znaczy może nam się ukazywać jedynie jako środek urzeczywistnienia tego bytu, o który chodzi w naszym byciu, oraz ponieważ inni, będąc transcendencjami-transcendowanymi, są również jedynie okazjami i jedynie szansami, odpowiedzialność bytu-dla-sie- bie rozciąga się na cały świat, rozumiany jako świat ludzki [monde-peuple]. Tak właśnie byt-dla-siebie pojmuje się w lęku, to znaczy będąc takim bytem, który nie jest fundamentem ani swojego bytu, ani bytu innego, ani tworzą- cych świat bytów-samych-w-sobie, musi decydować o sensie bycia w nim i wszędzie poza nim. Ten, kto urzeczywistnia w lęku swą kondycję bycia wrzuconym w odpowiedzialność zwracającą się wręcz ku jego porzuceniu, nie ma już ani wyrzutów sumienia, ani żalu, ani wytłumaczenia; jestjuż tylko wolnością, całkowicie odkrywającą siebie samą, a jej byt mieści się w sa- mym tym odkryciu. Lecz, jak zaznaczyliśmy na początku tego dzieła, prze- ważnie uciekamy przed lękiem w złą wiarę. Rozdział II Mieć i działać I. Psychoanaliza egzystencjalna Jeżeli prawdą jest, że, jak próbowaliśmy ustalić, rzeczywistość-ludzka zapowiada siebie i określa poprzez cele, do których dąży. to badanie i klasy- fikacja tych celów stają się niezbędne. Byt-dla-siebie rozważaliśmy w roz- dziale poprzednim jedynie pod kątem jego wolnego projektu, to znaczy pędu, z jakim rzuca się on w kierunku swojego celu. Wypada teraz zbadać sam ten cel, gdyż stanowi on część subiektywności absolutnej, jako jej transcendent- na i obiektywna granica. To właśnie było obiektem przeczuć psychologii empirycznej, kiedy zakładała, że poszczególny człowiek określa się poprzez swoje pragnienia. Ale my musimy strzec się tutaj przed popełnieniem dwóch błędów: przede wszystkim psycholog empiryczny, określając człowieka po- przez jego pragnienia, pozostaje ofiarą iluzji substancjalistycznej. Postrzega on pragnienie jako coś, co istnieje w człowieku na mocy „zawartości" świa- domości i sądzi, że sens pragnienia tkwi w samym pragnieniu. W ten sposób omija wszystko, co mogłoby przywoływać ideę jakiejkolwiek transcenden- cji. Kiedy pragnę domu, szklanki wody, ciała kobiety, to w jaki sposób to ciało, szklanka, budynek - mogłyby tkwić w moim pragnieniu? I jak moje pragnienie może być czymś innym niż świadomością tych przedmiotów po- strzeganych jako pożądane? Strzeżmy się więc przed traktowaniem tych pra- gnień jako małych bytów psychicznych, zamieszkujących świadomość: są one samą świadomością, w jej pierwotnej, pro-jektującej i transcendentnej strukturze, jako że jest ona z zasady świadomością czegoś. Drugi błąd, głęboko związany z pierwszym, polega na uznawaniu bada- nia psychologicznego za ukończone w chwili ogarnięcia rzeczywistej całości pragnień empirycznych. Oznaczałoby to, że człowieka określa dająca się ustalić poprzez obserwację empiryczną wiązka dążności. Naturalnie psycholog nie zawsze będzie poprzestawał na sumowaniu tych dążności; z upodobaniem wydobywał będzie na światło dzienne stopień ich pokrewieństwa, ich zgod- ność i współbrzmienie, będzie się starał przedstawić całość pożądań jako syntetyczną budowę, w której każde z pożądań działa na pozostałe i wywiera na nie wpływ. Na przykład pragnący zmierzyć się z „psychologią" Flauberta krytyk napisze, że w młodości doznawał on ponoć, jako naturalnego, stanu nieustannej egzal- tacji, na którą składało się podwójne uczucie wielkiej ambicji i niezwycię- żonej siły... A zatem wrzenie jego młodej krwi zamieniło się w pasję lite- racką, jak to się zdarza około osiemnastego roku życia przedwcześnie dojrzałym duszom, które w żywiole stylu czy natężeniu fikcji znajdują sposób, by oszukać dręczącą potrzebę nadmiernego działania czy zbyt- niego odczuwania1. Jest w tym fragmencie wysiłek, by sprowadzić złożoną osobowość mło- dzieńca do kilku prostych pragnień, takjak chemik sprowadza ciała złożone do kombinacji ciał prostych. Te pierwsze dane to wielka ambicja, potrzeba nadmiernego działania i zbytniego odczuwania; zestawienie tych składników wywołuje ciągłą egzaltację. Egzaltacja ta, jak zwraca uwagę Bourget w kilku nieprzytoczonych tu słowach, żywiąc się licznymi i starannie dobranymi lek- turami, będzie się starała zwieść samą siebie, znajdując ujście w fikcjach, które ją symbolicznie nasycą i skanalizują. Oto, w ogólnym zarysie, geneza „temperamentu" literackiego. 1 ?.&ourget,Essaisdepsychologiecontemporaine(GustaveFlaubert), A. Lemmare,Paris 1885. Przede wszystkim zaś podobna analiza psychologiczna wychodzi od postulatu, że fakt jednostkowy tworzy się na styku praw abstrakcyjnych i uniwersalnych. Fakt, który mamy wyjaśnić, będący w tym przypadku uspo- sobieniem literackim młodego Flauberta, przechodzi w kombinację typowych i abstrakcyjnych pragnień, spotykanych „na ogół u młodzieńca". Ich zesta- wienie jest tu jedynym konkretem; same w sobie są one zaledwie schemata- mi. Abstrakt zatem jest z hipotezy wcześniejszy od konkretu, a konkret jest zaledwie układem jakości abstrakcyjnych; jednostka jest tylko przecięciem się schematów uniwersalnych. Ale - poza logiczną absurdalnością podobne- go postulatu - widzimy jasno na wybranym przykładzie, że nie wyjaśnia on, co tak naprawdę składa się na oryginalność rozważanego pro-jektu. Powiedz- my, że „potrzeba zbytniego odczuwania" - schemat uniwersalny - pomyli drogę i skanalizuje się, przechodząc w potrzebę pisania. Nie wystarczy to za wyjaśnienie „powołania" Flauberta; przeciwnie - to trzeba będzie dopiero wyjaśniać. Bez wątpienia, będzie można przywołać tysiąc rzadkich a niezna- nych nam okoliczności, które przekształciły tę potrzebę czucia w potrzebę działania. Ale, po pierwsze, oznaczać to będzie rezygnację z wyjaśniania i zda- nie się właśnie na to, co niewytłumaczalne1. Poza tym, oznaczać to będzie ponowne wrzucenie czystej indywidualności - usuniętej wcześniej z subiek- tywności Flauberta - w zewnętrzne okoliczności jego życia. Wreszcie kores- pondencja Flauberta dowodzi, że na długo przed „kryzysem wieku młodzień- czego", w najwcześniejszym dzieciństwie, Flauberta dręczyła potrzeba pisania. 1 Sartre ma zapewne na myśli Allgemeine Psychopatholagic. Ein Leitjadenfur Studierende, Arzte und Psychologen, dzieło opublikowane po raz pierwszy w 1913 r. (przyp. red.). Na każdym poziomie przytoczonego opisu napotykamy sprzeczność. Dlaczego ambicja i poczucie siły wywołują u Flauberta raczej egzaltację, niźli spokojne oczekiwanie czy osowiałe zniecierpliwienie? Dlaczego egzaltacja ta urzeczywistnia się w potrzebie nadmiernego działania i odczuwania? Czy też raczej - skąd bierze się pod koniec fragmentu ta nagła, spontanicznie zrodzo- na potrzeba? I dlaczego, zamiast szukać zaspokojenia w gwałtownych czy- nach, ucieczkach, przygodach miłosnych czy w rozpuście, postanawia za- dowalać się właśnie symboliczne? I dlaczego owo zadowolenie symboliczne, które zresztą mogłoby wcale nie ujawniać się na polu artystycznym (jest jeszcze na przykład mistycyzm), odnajduje się w sztuce pisania, a nie raczej w malarstwie czy muzyce? „Mogłem być - pisze w którymś miejscu Flau- bert - wielkim aktorem". Dlaczego nie chciał nim zostać? Słowem - niczego nie zrozumieliśmy. Przyjrzeliśmy się pewnemu następstwu przypadków, pew- nym pragnieniom, które pojawiają się i zasilają nawzajem w taki sposób, że nie można uchwycić ich genezy Zasłonięto przed nami skrzętnie fragmenty, stawanie się, przemiany, i poprzestaliśmy na poukładaniu tego ciągu, powo- łując się na sekwencje stwierdzone empirycznie, choć dokładnie niezrozu- miałe (potrzeba działania poprzedzająca u młodzieńca potrzebę pisania). Jed- nak to właśnie nosi miano psychologii. Otwórzmy na chybił trafił jakąś biografię - znajdziemy tam dokładnie taki rodzaj opisu, mniej lub bardziej poprzeplata- ny relacjami z wydarzeń zewnętrznych i aluzjami do wielkich idoli, tłumaczą- cych nasze czasy, do dziedziczności, wychowania, środowiska, konstytucji fizjologicznej. Zdarza się tymczasem w najlepszych dziełach, że związek usta- lony pomiędzy przyczyną a skutkiem, lub pomiędzy dwoma współistniejący- mi i pozostającymi w stosunku wzajemnego działania pragnieniami, nie jest pomyślany wyłącznie jako typ symetrycznych sekwencji. Czasami bywa on „zrozumiały" w sensie, w jakim Jaspers rozumie go w swoim traktacie na temat psychopatologii2. Ale zrozumienie to pozostaje ujęciem pewnych po- wiązań ogólnych. Na przykład uda nam się uchwycić związek pomiędzy czy- stością a mistycyzmem, pomiędzy słabością a zakłamaniem. Tyle że nadal nie poznamy konkretnej relacji pomiędzy tą czystością (tą abstynencją w sto- sunku do takiej czy innej kobiety, tą walką z konkretną pokusą) a indywidu- alną treścią mistycyzmu. Dokładnie tak samo zresztą wystarcza psychiatrii wydobycie na światło dzienne ogólnych struktur obłędu i nie szuka już ona zrozumienia indywidualnej i konkretnej treści psychoz (dlaczego ten czło- wiek uważa się za tę właśnie, a nie jakąkolwiek inną postać historyczną; dlaczego jego mania wielkości zadowala się takimi, a nie innymi wyobraże- niami o wielkości etc). Zwłaszcza te „psychologiczne" wyjaśnienia odsyłają nas w końcu do podstawowych, niewyjaśnialnych danych. Są to ciała proste psychologii. Mówią nam na przykład, że Flaubert miał „wielką ambicję" i cały przytoczo- ny wcześniej opis opiera się na tej pierwotnej ambicji. Niech będzie. Ale am- bicja ta jest faktem nieredukowalnym, który w żadnej mierze nie wystarcza umysłowi. Rzecz w tym, że jedyną przyczyną nieredukowalności jest w tym kontekście odmowa głębszej analizy. W miejscu, w którym psycholog się zatrzymuje, rozważany fakt jawi sięjako coś wyjściowego. To właśnie tłu- maczy mętny stan rezygnacji i niespełnienia, w jakim pozostawia nas lektura podobnych esejów psychologicznych: „O, Flaubert był ambitny - mówimy sobie. - Taki był i już". Zastanawianie się, dlaczego taki był, byłoby tak samo pozbawione sensu, jak próba dowiedzenia się, dlaczego był wysoki i dlacze- go był blondynem. W którymś miejscu należy się zatrzymać - oto sama istota przypadkowości każdej rzeczywistej egzystencji. Na tej skale jest mor- ska piana, a na sąsiedniej - nie ma. Flaubert mial ambicje literackie, a jego brat Achilles nie miał ich wcale. Tak po prostu jest. Tak samo, pragnąc po- znać właściwości fosforu, usiłujemy sprowadzić je do struktury tworzących go molekuł chemicznych. Ale skąd się biorą molekuły tego właśnie typu'? Tak po prostu jest, i już. Psychologia Flauberta polegać będzie na sprowadzeniu, na ile to możliwe, złożoności jego zachowań, uczuć, upodobań do kilku właś- ciwości, dających się porównać z właściwościami substancji chemicznych. Sięganie dalej byłoby kompletną bzdurą. A jednak mamy nieokreślone poczu- cie, że Flaubert swojej ambicji nie „dostał". Jest ona znacząca, a więc jest wolna. Ani dziedziczność, ani burżuazyjne pochodzenie, ani wychowanie nie mogą o niej świadczyć. Jeszcze mniej świadczyć mogą modne swego czasu rozważania fizjologiczne nad „temperamentem nerwowym"; nerw nie jest znaczący, jest to substancja galaretowata, która musi opisywać się wewnątrz siebie samej i która nie przekracza siebie po to, by inne rzeczywistości okreś- liły, czym jest. Nie mógłby więc ustanowić znaczenia. W tym sensie ambicja Flauberta jest faktem z całą jego przypadkowością (a prawdą jest, że poza fakt wyjść nie sposób), lecz z drugiej strony, ona się staje, a nasze zadowo- lenie jest poręczeniem, że uda nam się, być może, dostrzec znad tej ambicji coś więcej, jakby istotną decyzję, która nie tracąc swej przypadkowości, byłaby prawdziwą psychiczną nieredukowalnością. Wymagamy zatem - choć nikt nie stara się nam tego dać -prawdziwej nieredukowalności, to znaczy takiej nieredukowalności, której niemożność zredukowania do niczego była- by dla nas oczywista, która nie byłaby stawiana jako postulat psychologa i wynikjego odmowy czy niezdolności pójścia dalej, lecz której stwierdzeniu przez nas towarzyszyłoby uczucie zaspokojenia. Wymóg ten nie bierze się w nas z owej nieprzerwanej pogoni za przyczyną, z tej opisywanej często jako składnik badania racjonalnego regresji w nieskończoność, która w kon- sekwencji, nie będąc właściwym badaniem psychologicznym, znalazła się we wszystkich dziedzinach i we wszystkich zagadnieniach. Nie chodzi tu o dziecinne poszukiwanie odpowiedzi „bo tak", niezostawiającej miejsca na żadne „dlaczego", lecz - przeciwnie - jest to wymóg oparty na przedontolo- gicznym rozumieniu rzeczywistości-ludzkiej i na odmowie, związanej ze stwierdzeniem, iż człowiek poddaje się analizie i daje się sprowadzić do ja- kichś danych podstawowych, do określonych pragnień (lub „dążności"), wspieranych przez podmiot, takjak przedmiot wspiera własności. Gdybyś- my rzeczywiście mieli rozumieć go w ten sposób, należałoby wybrać. Flau- bert - człowiek, którego można kochać lub nienawidzić, potępiać lub chwa- lić, który jest dla nas innym, bezpośrednio nastającym na nasz własny byt poprzez sam fakt swojego zaistnienia - mógłby pierwotnie być pozbawio- nym formy substratem tych pragnień, to znaczy rodzajem bezkształtnej gli- ny, która miałaby w sposób bierny te pragnienia przyjmować. Lub też dałby się sprowadzić do zwykłej wiązki tych nieredukowalnych dążności. W oby- dwu przypadkach sam człowiek znika: nie odnajdujemy już „tego", któremu przydarzyła się taka czy inna przygoda. Inaczej - szukając osoby, napotyka- my na bezużyteczną i pełną sprzeczności substancję metafizyczną. Czy wresz- cie byt, którego szukamy, obraca się w pył fenomenów, połączonych ze sobą zewnętrznymi relacjami. Tymczasem już poprzez sam wysiłek zrozu- mienia drugiego każdy z nas wymaga, by nigdy nie musieć odwoływać się do idei tej substancji, idei nieludzkiej, bo wykracza poza to, co ludzkie. Każdy z nas wymaga więcej: żeby rozważany byt nie rozpadał się w pył i by można było odkryć w nim tę jedność, której substancja była jedynie karykaturą, a która musi być jednością odpowiedzialności, jednością, którą można ko- chać lub nienawidzić, potępiać lub chwalić, krótko mówiąc - jednością oso- bową. Jedność ta, będąca bytem rozważanego człowieka, to swobodna uni- fikacja. Unifikacja nie może być następstwem różnorodności, którą sama jednoczy. Ale bycie, w przypadku Flauberta, jak i wszystkich podmiotów z „biografią", to zjednoczenie w świecie. Nieredukowalna unifikacja, którą mamy znaleźć, która jest Flaubertem i której ujawnienia oczekujemy od bio- grafów, jest zatem unifikacją^/erwofnegoprojektu, unifikacją, która musi się nam objawić jako niesubstancjalny absolut. Podobnie zrezygnować musimy z nieredukowalności szczegółu i obierając za kryterium samą oczywistość, nie zatrzymywać się w naszych badaniach, póki nie stanie się oczywiste, że nie możemy ani nie musimy iść dalej. W szczególności nie bardziej powinniś- my podejmować próby rekonstrukcji osoby poprzez jej skłonności, niż usiło- wać, za Spinozą, ustanawiać na nowo substancję lub jej atrybuty poprzez sumowanie sposobów bycia. Każde pragnienie przedstawione jako nieredu- kowalne ma w sobie absurdalną przypadkowość i wciąga w tę absurdalność rzeczywistość-ludzką ujmowaną w całości. Jeśli na przykład twierdzę, że jeden z przyjaciół „lubi wiosłowanie", świadomie i w sposób zdecydowany proponuję zakończyć badanie w tym miejscu. Lecz, z drugiej strony, ustana- wiam w ten sposób przypadkowy fakt, którego nic nie wyjaśnia i który, będąc obdarzony dobrowolnością wolnej decyzji, pozbawiony jest całkowi- cie jej niezależności. Nie mógłbym w rzeczy samej rozważać tej skłonności do wiosłowania jako fundamentalnego projektu Piotra; ma ona w sobie coś wtórnego i pochodnego. W ten sposób ci, którzy przedstawiają jakąś cechę za pomocą kolejnych pociągnięć pędzlem, dają niejako do zrozumienia, że każde z tych pociągnięć - każde z rozważanych pragnień - połączone jest z pozostałymi za pomocą czysto przypadkowych i nieskomplikowanych związ- ków zewnętrznych. Ci natomiast, którzy zechcą wyjaśnić to powiązanie, pójdą drogą tego, co Comte nazywał materializmem, to znaczy drogą wyjaś- niania wyższego przez niższe. Powiedzmy na przykład, że badany podmiot jest sportowcem, który lubi męczący wysiłek, a ponadto miłośnikiem wsi, lubiącym szczególnie sporty na powietrzu. W ten sposób niżej niż wyjaśnia- ne pragnienie umieszczamy dążności bardziej ogólne i mniej zróżnicowane, które znajdują się z tym pożądaniem na równi, zupełnie jak w zoologii rodzaje i gatunek. I tak, jeśli nie postanowimy w jednej chwili, by zakończyć wyjaś- nienia psychologiczne, będą one raz uwydatnieniem czystych, współistnieją- cych czy stale następujących związków, to znowu innym razem prostą kla- syfikacją. Wyjaśnić upodobanie Piotra do wiosłowania oznacza tyle, co włączyć je do rodziny skłonności do sportów na powietrzu, i tyle, co „docze- pić" tę rodzinę do rodziny skłonności do sportu w ogóle. Będziemy zresztą mogli znaleźć pozycje jeszcze ogólniejsze i bardziej ograniczone, jeśli zakla- syfikujemy upodobanie do sportu jako jeden z aspektów zamiłowania do ry- zyka, które to zamiłowanie ujawni sięjako wyszczególnienie fundamentalnej dążności do zabawy. Jest oczywiste, że ta rzekomo wyjaśniająca klasyfika- cja nie jest bardziej wartościowa i interesująca niż klasyfikacje starożytnej botaniki. Takjak one, klasyfikacja ta opiera się na założeniu pierwszeństwa abstraktu wobec konkretu, jak gdyby skłonność do zabawy istniała najpierw w sposób ogólny, by następnie wyodrębnić się pod wpływem tych okolicz- ności jako zamiłowanie do sportu; zamiłowanie to - jako skłonność do wio- słowania, a ta ostatnia wreszcie - jako pragnienie wiosłowania na tej po- szczególnej rzece, w takich warunkach i o takiej porze roku. I, podobnie jak starożytnym klasyfikacjom, jej także nie uda się wyjaśnić konkretnego wzbo- gacenia, jakie na każdym poziomie jest udziałem rozważanej przez nią abs- trakcyjnej dążności. I jak teraz wierzyć pragnieniu wiosłowania, które jest prawdopodobnie tylko pragnieniem wiosłowania? Czy można naprawdę przy- jąć, że sprowadzi się ono tak po prostu do tego, czymjest? Najbardziej prze- nikliwi spośród moralistów wykazywali jakby samoistne przekraczanie pra- gnienia. Pascalowi zdawało się, że odkrywa na przykład w polowaniu czy w grze w piłkę ręczną sto innych zajęć, potrzebę rozrywki. To znaczy, że z ak- tywności, która zredukowana do siebie samej byłaby absurdem, wydobył na światło dzienne znaczenie przekraczające ją, to jest odesłanie do rzeczywi- stości człowieka w ogóle i do jego kondycji. Podobnie Stendhal, mimo swoich powiązań z ideologami, oraz Proust, mimo swych dążeń intelektualisty i ana- lityka - czyż obaj nie wykazywali, że miłość i zazdrość nie dają się sprowa- dzić do samego pragnienia posiadania ć/cmęy kobiety, lecz że zmierzają one do przeniknięcia poprzez kobietę do świata w całości; taki jest sens Stendhalow- skiej „krystalizacji" i właśnie z tego powodu opisywana przez Stendhala mi- łość jawi się jako sposób bycia-w-świecie, to znaczy jako fundamentalny związek bytu-dla-siebie ze światem i sobością [ipseite], poprzez tę konkretną kobietę. Kobieta stanowi jedynie umieszczone w obiegu ciało przewodzące. Podobne analizy mogą być niedokładne lub niezupełnie prawdziwe; powodu- ją one, że coś każe nam domyślać się istnienia innej metody, niż czysty, analityczny opis. Podobnie jest ze spostrzeżeniami powieściopisarzy katolic- kich, którzy w miłości cielesnej widzą natychmiast jej przekroczenie w kie- runku Boga; w Don Juanie - „wieczne nienasycenie"; w grzechu - „miejsce opuszczone przez Boga". Nie chodzi tutaj o odnalezienie jakiegoś abstraktu poza konkretem: dążenie do Boga jest nie mniej konkretne niż popęd w kie- runku tej konkretnej kobiety. Przeciwnie, chodzi o odnalezienie pod częścio- wymi i niepełnymi postaciami podmiotu prawdziwego zagęszczenia [con- cretion], które będzie jedynie jego całkowitym pędem w kierunku bytu, jego pierwotnym stosunkiem do siebie, świata i Innego, w jedności relacji wewnątrz- nych i fundamentalnego projektu. Pęd taki może być jedynie czysto indywi- dualny i unikalny; nie oddali nas od osoby {jak czyni to na przykład analiza Bourgeta, ustanawiająca jednostkowość za pomocą sumy ogólnych mak- sym), nie wskaże nam pod potrzebą pisania - i to pisania tych właśnie książek - potrzeby aktywności w ogóle. Przeciwnie, odsuwając zarówno teorię po- datnej gliny,, jak i teorię wiązki dążności, odkryjemy osobę w perspektywie ustanawiającego ją początkowego projektu. Właśnie z tego powodu nieredu- kowalność osiągniętego rezultatu ukaże siew sposób oczywisty: nie dlatego, że jest najuboższy i najbardziej abstrakcyjny, ale dlatego, że jest najpełniejszy; intuicja będzie tu ujęciem pełni indywidualnej. Kwestia przedstawia się zatem mniej więcej następująco: jeśli założymy, że osoba jest pewną całością, nie możemy mieć nadziei na poukładanie jej na nowo, poprzez dodanie czy usystematyzowanie odkrytych w niej przez nas empirycznie rozmaitych dążności. Przeciwnie - w każdej skłonności, w każ- dej dążności wyraża się ona całkowicie, chociaż pod różnym kątem, trochę jak substancja spinozjańska wyraża się całkowicie w każdym ze swoich atry- butów. Skoro tak, to w każdej dążności, w każdym sposobie zachowania podmiotu musimy odkryć znaczenie, które je przekracza. Na przykład umiesz- czona w czasie i pojedyncza zazdrość, poprzez którą podmiot uhistorycznia się w stosunku do jakiejś kobiety, oznacza - dla kogoś, kto umie to odczytać - globalny stosunek wobec świata, przez który podmiot ustanawia sięjako sobość [un soi-meme]. Inaczej mówiąc, ta empiryczna postawa jest samoist- nym wyrazem „wyboru cechy intelligibiinej". I nie ma w tym nic tajemnicze- go. Nie ma też jakiejś zrozumiałej, dającej się nawet wyobrazić płaszczyzny, podczas gdy możemy uchwycić i pojąć jedynie płaszczyznę empirycznego istnienia podmiotu; jeśli postawa empiryczna oznacza wybór cechy intelligi- biinej, to ona sama jest tym wyborem. Szczególny w istocie charakter wy- boru intelligibilnego (wrócimy do tego w dalszej części) polega na tym, że może on istnieć tylko jako transcendentne znaczenie każdego konkretnego i empirycznego wyboru. Nie dokonuje się on bynajmniej najpierw w jakiejś nieświadomości, czy na płaszczyźnie noumenalnej po to, by następnie wyra- zić się w jakiejś poddającej się obserwacji postawie; nie ma tu nawet wy- ższości ontołogicznej nad wyborem empirycznym. Jest on z zasady tym, co zawsze musi wydzielać się z wyboru empirycznego, bo znajduje siępoza nim i jest nieskończonościąjego transcendencji. Podobnie, jeśli wiosłuję na rzece, nie jestem niczym więcej - ani tutaj, ani w innym świecie - niż tym konkret- nym projektem wiosłowania. Ale sam ten projekt, jako całość mojego bytu, wyraża mój pierwotny wybór w pewnych szczególnych okolicznościach; nie jest on niczym innym, jak wyborem mnie samego jako całości w tych okolicznościach. Oto dlaczego do wydzielania tego fundamentalnego zna- czenia, które on w sobie zawiera i które może być jedynie indywidualną tajemnicą jego bycia-w-świecie, powinna służyć jakaś szczególna metoda. A zatem postaramy się odkryć i wydzielić wspólny im wszystkim projekt fundamentalny, właśnie raczej poprzez porównywanie różnych empirycznych dążności podmiotu, niżłi poprzez proste dodawanie ich do siebie albo układa- nie ich na nowo: w każdej z nich osoba zawiera się w sposób całkowity. Istnieje naturalnie nieskończoność możliwych projektów, takjak istnieje nieskończoność możliwych ludzi. Jeśli wszelako mamy rozpoznawać w nich pewne wspólne im cechy i starać się podzielić je na pojemniejsze kategorie, wypada zacząć od indywidualnych przypadków, które poddają się swobod- niejszemu badaniu. W badaniach tych prowadzić nas będzie jedna zasada: zatrzymywać się dopiero przed tym, co w sposób oczywisty jest nieredu- kowalne. To znaczy sądzić, że projekt początkowy został osiągnięty dopie- ro wtedy, gdy projektowany cel ukaże się jako właściwy byt badanego pod- miotu. To dlatego nie sposób poprzestać na podziale na „projekt autentyczny" i „projekt nieautentyczny siebie samego", jak chce to ustalić Heidegger. Po- minąwszy fakt, że podobna klasyfikacja naznaczona jest troską etyczną, wbrew autorowi i poprzez samą już terminologię, oparta jest ona w sumie na postawie podmiotu wobec swojej własnej śmierci. O ile zaś śmierć wy- wołuje lęk, i o ile w następstwie możemy od tego lęku uciec lub śmiało się weń rzucić, truizmem jest twierdzenie, że dzieje się tak, ponieważ zależy nam na życiu. Co za tym idzie, lęk w obliczu śmierci, śmiała decyzja lub ucieczka w nieautentyczność nie mogą być rozpatrywane jako fundamen- talne projekty naszego bycia. Przeciwnie, można je zrozumieć jedynie po- przez założenie jakiegoś pierwszego projektu życia, to znaczy poprzez pier- wotny wybór naszego bycia. W każdym zatem przypadku wypada przekraczać rezultaty hermeneutyki heideggerowskiej w kierunku jeszcze bardziej fun- damentalnego projektu. Ten fundamentalny projekt nie powinien być w istocie odsyłaniem do żadnego innego projektu, a pojmowany być powinien samo- istnie. Nie może zatem dotyczyć ani śmierci, ani życia, ani żadnej poszcze- gólnej cechy kondycji ludzkiej: pierwotny projekt bytu-dla-siebie może zmie- rzać jedynie do swojego bytu; projekt bycia czy pragnienie bycia, czy też dążność do bycia nie pochodzą w istocie od zróżnicowania fizjologicznego czy przypadkowości empirycznej. Nie odróżnia się on w rzeczywistości od bycia bytu-dla-siebie. Byt-dla-siebie jest w istocie bytem, któremu w jego byciu chodzi o bycie w postaci projektu bytu. Być dla-siebie oznacza odkry- wać przed sobą samym, za pośrednictwem możliwości i pod znakiem ja- kiejś wartości, czym się jest. To, co możliwe, i to, co wartościowe przyna- leżą do bycia bytu-dla-siebie. Albowiem byt-dla-siebie opisywany jest onto- logicznie jako brak bytu, a możliwość przynależy do bytu-dla-siebie jako to, czego mu brakuje, podobnie wartość nawiedza byt-dla-siebie jako niedoszła całość bytu. To, co w drugiej części ujęliśmy jako brak, może się równie dobrze wyrażać w pojęciu wolności. Byt-dla-siebie wybiera, ponieważ jest brakiem, wolność stanowi jedność z brakiem, jest ona konkretnym sposo- bem bycia braku bytu. Z ontologicznego punktu widzenia wychodzi zatem na jedno, jeśli powiemy, że wartość i możliwość istnieją jako wewnętrzne granice pewnego braku bytu, który może istnieć jedynie jako brak bycia, i jeśli powiemy, że wolność, w chwili wyłaniania się, określa swoje możliwości i przez to samo buduje ramy swojej wartości. Zatem, gdy docieramy do projektu bycia, nie możemy posunąć się już dalej i napotykamy oczywistą nieredukowalność, gdyż oczywiście nie można sięgnąć ponad byt, i nie ma żadnej różnicy pomiędzy projektem bycia, możliwością, wartością a-z dru- giej strony - byciem. Człowiek jest fundamentalnie pragnieniem bytu i ist- nienie tego pragnienia nie powinno być ustalane poprzez indukcję empirycz- ną. Wychodzi ona z opisu a priori bycia bytu-dla-siebie, jako że pragnienie jest brakiem i dlatego, że byt-dla-siebie jest bytem, będącym dla siebie sa- mego swoim własnym brakiem bytu. Projekt pierwotny, wyrażający się w każdej z naszych dających się empirycznie zaobserwować dążności, jest więc projektem bycia lub, jeśli wolimy, każda dążność empiryczna pozosta- je z pierwotnym projektem bytu w relacji ekspresji i nasycenia symbolicz- nego, podobnie jak u Freuda dążności świadome pozostają w stosunkach z kompleksami i libido pierwotnym. Nie jest zresztą wcale tak, że pragnie- nie bytu pojawia się najpierw, by wyrazić się następnie poprzez pragnienia a posteriori; ale nie znajdzie też ono w konkretnych pragnieniach niczego poza symboliczną ekspresją. Nie jest tak, że najpierw pojawia się pewne pragnienie bytu, a potem tysiące poszczególnych uczuć, lecz pragnienie bytu istnieje i objawia się dopiero w i poprzez zazdrość, skąpstwo, zamiłowanie do sztuki, tchórzostwo, odwagę i tysiące przypadkowych i empirycznych wyrażeń, które sprawiają, że rzeczywistość-ludzka objawia się nam zawsze jedynie jako rzeczywistość objawiona przez danego człowieka, przez kon- kretną osobę. Jeśli chodzi o byt będący przedmiotem tego pożądania, wiemy a priori, czym on jest. Byt-dla-siebie jest bytem, który sam w sobie jest swym włas- nym brakiem bytu. Byt-dla-siebie wyłania sięjako nicościowanie bytu-w-so- bie, i to nicościowanie określa się jako pro-jekt w kierunku bytu-w-sobie: pomiędzy znicościowanym bytem-w-sobie a bytem-w-sobie projektowanym, byt-dla-siebie jest nicością. I tak zamiarem i celem nicościowania, którym jestem, jest byt-w-sobie. I tak rzeczywistość-ludzka jest pragnieniem bytu- -w-sobie. Jednakże byt-w-sobie, którego ona pragnie, nie umiałby być czy- stym, przypadkowym i absurdalnym bytem-w-sobie, porównywalnym w każ- dym punkcie do tego, który rzeczywistość ta napotyka i nicościuje. Jak się przekonaliśmy, nicościowanie jest w istocie zbliżone do buntu nicościujące- go się bytu-w-sobie przeciw swej przypadkowości. Powiedzieć, że byt-dla- -siebie istnieje poprzez swoją faktyczność - jak mogliśmy się przekonać w rozdziale dotyczącym ciała - to tyle, co powiedzieć, że nicościowanie jest próżnym wysiłkiem jakiegoś bytu, by ustanowić swoje własne bycie, i że właśnie ten ustanawiający odwrót wywołuje nieznaczne odsunięcie, przez które nicość przechodzi w byt. A zatem byt, który jest przedmiotem pożąda- nia bytu-dla-siebie, jest bytem-w-sobie, który może być dla siebie swą włas- ną podstawą, to znaczy, który może należeć do swej faktyczności w sposób, w jaki byt-dla-siebie należy do swych motywacji. Oprócz tego byt-dla-sie- bie, będąc negacją bytu-w-sobie, nie mógłby pożądać czystego i prostego powrotu do bytu-w-sobie. Tutaj, takjak i u Hegla, negacja negacji nie dopro- wadziłaby nas do punktu wyjścia. Zupełnie przeciwnie. Powodem, dla które- go byt-dla-siebie żąda bytu-w-sobie, jest właśnie całość pozbawiona cało- ściowego charakteru „byt-w-sobie znicościowany w byt-dla siebie"; innymi słowy, byt-dla-siebie projektuje bycie w formie bytu-dla-siebie: czyli taki byt, który jest tym, czym jest; byt-dla-siebie projektuje bycie tym, czym jest, będąc właśnie bytem, który jest tym, czym nie jest, i który nie jest tym, czym jest. Jako świadomość chce zyskać nieprzepuszczalność i nieskończoną gę- stość bytu-w-sobie; jako nicościowanie bytu-w-sobie i ciągła ucieczka od przypadkowości i faktyczności, chce być swoim własnym fundamentem. To dlatego możliwość pro-jektowana jest na ogół jako to, czego brakuje by- towi-dla-siebie, by stać się bytem-w-sobie-dla-siebie. A podstawowa, prze- wodząca temu projektowi wartość jest właśnie bytem-w-sobie-dła-siebie, to znaczy ideałem takiej świadomości, która byłaby fundamentem swego włas- nego bycia-w-sobie poprzez czyste uświadamianie sobie siebie samej. Ten właśnie ideał nazwać można Bogiem. Podobnie powiedzieć można, że to, co najlepiej oddaje fundamentalny projekt rzeczywistości-ludzkiej, to fakt, że człowiek jest bytem projektującym bycie Bogiem. Jakich byśmy nie badali w religiach mitów i rytuałów, Bóg jest najpierw „odczuwany w sercu" czło- wieka jako to, co go zwiastuje i określa w jego ostatecznym i fundamental- nym projekcie. Jeśli człowiek posiada przedontologiczne rozumienie bytu Boga, to nie udzieliły mu go ani wielkie spektakle przyrody, ani potęga społeczeń- stwa; ale Bóg - wartość i cel najwyższy transcendencji - stanowi stałą gra- nicę, zwiastującą czymjest człowiek. Bycie człowiekiem oznacza dążenie do bycia Bogiem; czy też, jeśli wolimy, człowiek jest u swych podstaw pragnie- niem, by być Bogiem. Ktoś może powie: jeśli tak właśnie jest, jeśli człowiek już w samej chwili swego wyłaniania się unosi się w kierunku Boga jako swojej granicy, jeśli może wybrać wyłącznie bycie Bogiem, to co stanie się z wolnością? Bo przecież wolność nie jest niczym innym, jak wyborem tworzącym dla siebie swoje własne możliwości, a tutaj wydaje się, że ten początkowy, „definiują- cy1' człowieka projekt bycia Bogiem spokrewniony jest dość blisko z jakąś „naturą" ludzką, czy też „istotą". Odpowiemy wtedy właśnie, że jeśli sens pragnienia jest w ostateczności projektem bycia Bogiem, sens ten nigdy nie ustanawia pragnienia, lecz przeciwnie - pragnienie stanowi zawsze specy- ficzne odnalezienie swoich celów. Dążenie do tych celów wychodzi w isto- cie od szczególnej sytuacji empirycznej; i to wręcz owo dążenie ustanawia otoczenie w danej sytuacji. Pragnienie bycia urzeczywistnia się zawsze pod postacią pragnienia sposobu bycia. A pragnienie sposobu bycia wyraża się z kolei jako sens niezliczonych ilości konkretnych pożądań, konstytuujących pasmo naszego świadomego życia. I oto mamy przed sobą bardzo złożone i przynajmniej trzystopniowe konstrukcje symboliczne. W pragnieniu empi- rycznym mogę rozpoznać pewien sposób obrazowania fundamentalnego i konkretnego pożądania, które jest osobą i które stanowi sposób, w jaki powzięła ona postanowienie o zakwestionowaniu bytu w jego byciu. To fun- damentalne pragnienie z kolei wyraża w sposób namacalny i osadzony w świecie, w szczególnej, otaczającej osobę sytuacji, strukturę abstrakcyjną i znaczą- cą, którąjest pragnieniem bycia w ogóle i która musi być rozważana jako rzeczywistość-ludzka w osobie, co zakłada jej wspólnotę z innym, co umożli- wia twierdzenie, że istnieje jedna prawda o człowieku, a nie nieporównywal- ne ze sobąjednostki. Zagęszczenie absolutu i całkowitość, istnienie ujmowa- ne jako całość przynależą zatem do pragnienia wolnego i fundamentalnego lub osoby. Pragnienie empiryczne jest zaledwie jednym ze sposobów ich ob- razowania. Odsyła do nich i czerpie z nich swój sens, a jednocześnie pozo- staje częściowe i redukowalne, gdyż jest pragnieniem, które nie może siebie pojąć. Z drugiej strony, pragnienie bycia, w swej abstrakcyjnej czystości, jest prawdą fundamentalnego pożądania konkretnego, lecz nie istnieje na mocy rzeczywistości. W ten sposób projekt fundamentalny czy osoba, czy swo- bodne urzeczywistnienie prawdy ludzkiej jest zawsze we wszystkich prag- nieniach (z zastrzeżeniami, wyrażonymi w rozdziale poprzednim, a dotyczą- cymi na przykład „obojętnych"); można go dostrzec jedynie poprzez pożądania, podobnie jak przestrzeń udaje nam się zobaczyć jedynie poprzez ciała, które nadająjej kształt; nawet, jeśli przestrzeń niejest pojęciem, lecz pewną szcze- gółną rzeczywistością. Czy też, jeśli wolimy, jest ten projekt jak przedmiot Husserla, który oddaje się tylko poprzez Abschattugen, a który jednak nie pozwala się żadnemu Abschattung wchłonąć. Zrozumiemy dzięki tym uwa- gom, że abstrakcyjna i ontologiczna struktura „pragnienie bycia", nawet jeśli reprezentuje fundamentalną i ludzką strukturę osoby, nie byłaby w stanie uwięzić jej wolności. W istocie wolność, jak wykazaliśmy w poprzednim rozdziale, jest bezwzględnie porównywalna z nicościowaniem: jedyny byt, 0 którym można powiedzieć, że jest wolny, to byt, który nicościuje swoje bycie. Wiemy zresztą, że nicościowanie jest brakiem bytu i inaczej być nie może. Wolność jest właśnie bytem, który staje się brakiem bytu. Ale ponie- waż pragnienie, co już ustaliliśmy, jest tożsame z brakiem bytu, wolność może wyłaniać się jedynie jako bycie, które staje się pragnieniem bycia, to znaczy jako projekt dla-siebie bytu-w-sobie-dia-siebie. Docieramy w tym miejscu do abstrakcyjnego układu, którego nie można w żadnej mierze roz- patrywać jako natury bądź istoty wolności, ponieważ wolność jest istnie- niem, a wewnątrz niej egzystencja poprzedza esencję. Wolność jest konkret- nym, bezpośrednim wyłanianiem się i nie odróżnia się od swojego wyboru, czyli od osoby. Rozważaną strukturę nazwać można natomiast prawdą wol- ności. To znaczy, że jest ona znaczeniem wolności, odnoszącym się do czło- wieka. Ludzki wymiar prawdy osoby powinien dać się ustalić - i próbowaliśmy to czynić - za pomocą fenomenologii ontologicznej. Nazewnictwo pragnień empirycznych powinno być przedmiotem poszukiwań czysto psychologicz- nych. Obserwacja i indukcja, w miarę potrzeby doświadczenie, posłużyć mogą do spisania tej listy i wskazania filozofowi zrozumiałych relacji, które jednoczyć mogą pomiędzy sobą różne pragnienia, różne zachowania. Posłu- żyć mogą naświetleniu pewnych konkretnych związków pomiędzy określo- nymi doświadczalnie „sytuacjami" (które pochodzą w gruncie rzeczy jedynie z zastrzeżeń wniesionych, w imię pozytywności, w fundamentalną sytuację podmiotu w świecie) a podmiotem doświadczenia. Lecz żadna z tych dwóch metod nie przyda się w ustalaniu i klasyfikowaniu pragnień fundamental- nych czy osób. Nie może być w rzeczy samej mowy o określaniu a priori 1 w sposób ontologiczny tego, co pojawia się w całej nieprzewidywałności wolnego czynu. I właśnie dlatego poprzestaniemy tutaj na bardzo sumarycz- nym wskazaniu możliwości takiego badania i jego perspektyw. Możliwość poddania jakiegokolwiek człowieka podobnemu badaniu przynależy właśnie do rzeczywistości-ludzkiej w ogóle lub, jeśli wolimy, może podlegać ustale- niu przez ontologię. Aczkolwiek samo badanie i jego wyniki znajdują się, z zasady, całkowicie poza możliwościami ontologii. Z drugiej strony, czysty i prosty opis empiryczny może nam zapropono- wać jedynie nazewnictwo (pragnienie pisania, pływania, smak ryzyka, za- zdrość etc.) i możemy się znaleźć w obliczu pseudo-nieredukowalności. Nie wystarczy w istocie spisać listy zachowań, dążności i skłonności, trzeba jeszcze je rozszyfrować, to znaczy umieć je zbadać. Badanie to może być prowadzone tylko podług reguł specjalnej metody. Tę właśnie metodę nazy- wamy psychoanalizą egzystencjalną. Zasada tej psychoanalizy mówi, że człowiek jest całością, a nie zbiorem, że w konsekwencji cały wyraża się w najbardziej nieznaczącym i w najbar- dziej powierzchownym ze swych zachowań; inaczej mówiąc, nie ma takiego upodobania, skurczu mięśni, ludzkiego czynu, który nie byłby odkrywczy. Celem tej psychoanalizy jest rozszyfrowywanie zachowań empirycznych człowieka, to znaczy wydobywanie na światło dzienne znaczeń, które każde z nich zawiera i ustalanie ich za pomocą pojęć. Jej punktem wyjścia jest doświadczenie; jej punktem oparaa-przedonto- logiczne i fundamentalne pojęcie osoby ludzkiej, jakie ma człowiek. Chociaż większość ludzi może rzeczywiście ignorować wskazówki kryjące się w ja- kimś geście, słowie, wyrazie twarzy i mylić się co do niesionego przez nie znaczenia, nie oznacza to, że żadna istota ludzka niejest a priori w posiada- niu sensu odkrywczej wartości tych objawień, że nie jest zdolna ich rozszy- frować, a przynajmniej o ile ktoś będzie ją wspierał i prowadził za rękę. Tu i tam, prawdy nie spotykamy przypadkowo, nie jest ona częścią jakiejś krainy, w której trzeba by jej szukać, nigdy wcześniej nie przeczuwając jej istnienia, takjak szuka się źródeł Nilu czy Nigru. Przynależy ona a priori do rozumie- nia ludzkiego, a najistotniejszym wysiłkiem będzie hermeneutyka, to znaczy rozszyfrowywanie, ustalanie i ujmowanie w pojęcia. Jej metoda jest porównawcza; skoro w istocie każde zachowanie ludzkie symbolizuje na swój sposób fundamentalny wybór, który trzeba wydobyć z cienia, i skoro jednocześnie każde z tych zachowań kryje ów wybór pod przypadkowymi cechami i kolejami losu, to właśnie poprzez porównanie tych zachowań ukażemy wyjątkowe znaczenie, które wszystkie te zachowania wyrażają w odmienny sposób. Pierwszy zarys tej metody dostarcza nam psychoanaliza Freuda i jego uczniów. Dlatego też warto w tym miejscu do- kładniej zaznaczyć, co psychoanaliza egzystencjalna będzie czerpać z psy- choanalizy właściwej, a w czym będzie się od niej diametralnie różnić. Zarówno jedna, jak i druga twierdzą, że wszystkie obiektywnie wykrywal- ne objawy „życia psychicznego" pozostają w relacjach symbolizowania do symbolu z fundamentalnymi i globalnymi strukturami, ustanawiającymi w spo- sób właściwy osobę. Tak jedna, jak i druga twierdzą, że nie ma pierwotnych danych (skłonności dziedzicznych, charakteru etc). Psychoanaliza egzysten- cjalna nie zna niczego sprzed pierwotnego wyłonienia się wolności ludzkiej; psychoanaliza empiryczna zakłada, że uczuciowość pierwotna jednostki jest - przed pojawieniem się kolei jej losów - nieukształtowana jak wosk. Libido, poza jego konkretnymi powiązaniami \Jixations], nie jest niczym prócz ciągłej możliwości dowolnego wiązania się [se fixer] z czymkolwiek. Obydwie formy psychoanalizy rozważają byt ludzki jako nieustającą historyzację i bardziej niż do danych statystycznych i stałych, starają się dotrzeć do sensu, kierun- ku i kolei tych losów. Przez to jedna, jak i druga rozważają człowieka w świe- cie i nie dopuszczają, by badania nad tym, czym człowiek jest, mogły oby- wać się bez brania pod uwagę przede wszystkim jego sytuacji. Badania psychoanalityczne zmierzają do odtworzenia życia podmiotu od momentu narodzin aż do chwili wyleczenia; posługują się wszelką możliwą do odnale- zienia dokumentacją obiektywną: listami, wypowiedziami, dziennikami, in- formacjami „społecznymi" wszelkiego rodzaju. A to, co zamierzają odtwo- rzyć, jest nie tyle czystym wydarzeniem psychicznym, co parą tych wydarzeń, to jest kluczowym wydarzeniem z dzieciństwa i psychiczną krystalizacją wokół tego wydarzenia. Tutaj znów mówimy o pewnej sytuacji. Każdy fakt „historyczny" będzie rozpatrywany z tego punktu widzenia jednocześnie jako czynnik rozwoju psychicznego i jako symbol tego rozwoju. Ponieważ sam w sobie jest on niczym, działa tylko według sposobu, w jaki jest odbierany, i sam ten sposób jego odbioru tłumaczy symbolicznie wewnętrzne usposo- bieniejednostki. Zarówno psychoanaliza empiryczna, jak i psychoanaliza egzystencjalna poszukują fundamentalnej postawy w sytuacji; postawy, która nie dałaby się wyrazić prostymi i logicznymi określeniami - ponieważ wyprzedza wszelką logikę - i która domaga się odtworzenia na nowo podług specyficznych praw syntezy. Psychoanaliza empiryczna poszukuje określenia kompleksu, które- go już sama nazwa nasuwa wielowartościowość wszystkich odnoszących się do niego znaczeń. Psychoanaliza egzystencjalna poszukuje określenia r;/er- wotnego wyboru. Jako że ten pierwotny wybór dokonuje się wobec świata i jest wyborem pozycji w świecie, jest on całościowy, jak kompleks; wy- przedza logikę, tak jak kompleks. On właśnie decyduje o postawie osoby wobec logiki i zasad; nie ma zatem mowy, by poddawać go badaniu zgodne- mu z logiką. Zbiera on w prelogiczną syntezę całość tego, co istnieje i-jako taki - jest centrum odniesień nieskończoności wielowartościowych znaczeń. Zarówno jedna, jak i druga psychoanaliza nie sądzi, jakoby podmiot, przy- stępując do tych badań nad sobą samym, zajmował pozycję uprzywilejowa- ną. Obydwie chcą być metodą ściśle obiektywną, traktującą jako dokumenty zarówno dane wynikające z refleksji, jak i pochodzące ze świadectwa in- nych. Bez wątpienia podmiot może przeprowadzić badanie psychoanalitycz- ne na sobie samym. Ale będzie musiał wyrzec się od razu całej korzyści, płynącej z jego szczególnego położenia, i przebadać się tak, jakby był innym. Psychoanaliza empiryczna wychodzi w istocie od postulatu istnienia psychi- ki nieświadomej, która z zasady pozostaje przed intuicją podmiotu zasłonięta. Psychoanaliza egzystencjalna odrzuca postulat nieświadomości; fakt psychicz- ny współistnieje według niej ze świadomością. Ale to, że projekt fundamen- talny jest w pełni przeżywany przez podmiot i, jako taki, jest całkowicie świa- domy, nie oznacza wcale, że będzie on od razu przez niego poznany; jest przeciwnie. Nasz czytelnik przypomni sobie być może staranność, z jaką we Wprowadzeniu odróżnialiśmy świadomość od poznania. Z pewnością, o tym również się przekonaliśmy, refleksję można uważać za ąuasi-poznanie. Ale za każdym razem ogarnia ona nie czysty projekt bytu-dla-siebie, taki, który konkretne zachowanie wyraża symbolicznie i często na kilka sposobów jed- nocześnie, lecz ujmuje samo to konkretne zachowanie, to znaczy pojedyncze i umieszczone w gęstwinie opisów pragnienie. Refleksja obejmuje jednocześ- nie symbol i sposób obrazowania; ustanawia jąz pewnością w całości przed- ontologiczne pojmowanie projektu fundamentalnego. Więcej -jako że reflek- sja jest również nietetyczną świadomością siebie jako refleksj i, jest ona samym tym projektem, podobnie jak świadomość nierefłeksyjna. Nie wynika z tego jednak, że ma ona do dyspozycji narzędzia i techniki konieczne do wyodręb- nienia, utrwalenia w pojęciach i ukazania w pełnym świetle obrazowanego wyboru. Przenikają wielkie światło i nie potrafi ona wyrazić tego, co ukazuje światło. Nie chodzi bynajmniej o jakąś nieodgadniona zagadkę, jak to ujmują freudyści; wszystko tu jest oświetlone; refleksja posiada \jouit] wszystko, obej- muje wszystko. Przy czym owa „tajemnica w pełnym świetle" bierze się raczej stąd, że posiadanie [jouissan.ee] pozbawione jest środków umożliwiających przeprowadzenie analizy i konceptualizacji w sposób zwyczajny. Obejmuje ona wszystko jednocześnie, nie pozostawiając cieni, nie wartościując, nie posługując się skalą wielkości. Nie dlatego, że te cienie, wartości, znaczenia istniały gdzieś i były przed nią wcześniej ukryte, ale raczej dlatego, że innej postawie człowieka dane jest je ustalać, oraz dlatego, że mogłyby istnieć jedynie przez i w imię poznania. Jako że refleksja nie może posłużyć za pod- stawę dla psychoanalizy egzystencjalnej, dostarczy jej więc po prostu suro- wych materiałów, wobec których psychoanalityk będzie musiał przyjąć obiek- tywną postawę. Dopiero w ten sposób uda mu się poznać to, co już rozumie. Wynika z tego, że wyrywane z głębin nieświadomości kompleksy, jako pro- jekty wydzielane przez psychoanalizę egzystencjalną, pojmowane będązpunk- tu widzenia innego. W następstwie, wydobyty tak przedmiot będzie wyrażał się w strukturach transcendencji-transcendowanej, to znaczy, że jego byt będzie bytem-dla-innego; nawet jeśli zresztą psychoanalityk i podmiot psy- choanalizy to jedno i to samo. W ten sposób, odsłonięty przez jedną i drugą psychoanalizę projekt będzie mógł być już tylko całością osoby, niereduko- walnością transcendencji, takimi, jakimi są one w swym byciu-dla-innego. Tym metodom badawczym wymyka się projekt taki, jakim jest on dla siebie, kompleks w jego właściwym byciu. Ów projekt-dla-siebie może być jedynie posiadany \joui]; pomiędzy istnieniem dla siebie a istnieniem obiektyw- nym zachodzi niezgodność. Lecz przedmiot psychoanaliz nie traci przez to na realności bytu; jego poznanie przez podmiot może ponadto przyczynić się do rzucenia światła na refleksję, a ta może się wówczas stać posiadaniem będącym ąuasi-wiedzą. W tym miejscu wyczerpują się podobieństwa pomiędzy obydwiema psy- choanalizami. Różnią się one w istocie o tyle, że psychoanaliza empiryczna powzięła decyzję o tym, co w niej nieredukowalne, zamiast pozostawić temu, co niereduko walne, możliwość objawienia się w jasnej intuicji. Libido czy wola mocy ustanawiają w istocie psychobiologiczne residuum, niebędące samo przez się zrozumiałe i niepojawiające się nam jako to, co koniecznie jest nieredukowalnym kresem poszukiwań. To właśnie doświadczenie zakłada ostatecznie, że fundamentem kompleksów jest konkretnie to libido czy ta konkretnie wola mocy, a wyniki tych badań empirycznych są absolutnie przy- padkowe i nieprzekonujące. Nic nie stoi na przeszkodzie, by założyć a priori jakąś rzeczywistość-ludzką, która nie wyrażałaby się poprzez wolę mocy, której libido nie stanowiłoby pierwotnego i niezróżnicowanego projektu. Prze- ciwnie, wybór, po który sięgnie psychoanaliza egzystencjalna, właśnie ze względu na to, że jest wyborem, uzmysławia swą pierwotną przypadko- wość, albowiem przypadkowość wyboru jest jego drugim obliczem wolno- ści. Ponadto, opierając się na braku bytu pojmowanego jako podstawowa cecha bytu, staje się on wierzytelny jako wybór i wiemy, że nie musimy posuwać się dalej. Każdy wynik będzie więc zarazem w pełni przypadkowy i - w sposób uzasadniony - nieredukowalny. Pozostanie on zresztą zawsze pojedynczy, to znaczy, że nigdy, jako ostatecznego celu poszukiwań i podstawy wszystkich zachowań, nie osiągniemy jakiejś abstrakcyjnej i ogólnej definicji - na przykład libido - którą można by różnicować i materializować w kom- pleksach, potem w poszczególnych zachowaniach, pod wpływem faktów zewnętrznych i kolei losów podmiotu. Przeciwnie, pozostanie on wyborem jedynym i takim, jakim jest od samego początku - absolutnym konglomera- tem [concretion]. Poszczególne zachowania mogą wyrażać lub wyszczegól- niać ten wybór, ale nie mogłyby uczynić go bardziej rzeczywistym, niż już jest. Rzecz w tym, że wybór ten nie jest niczym innym, jak bytem każdej rzeczywistości-ludzkiej. Powiedzieć, że przykładowe zachowanie cząstko- we jest, to tyle, co powiedzieć, że wyraża pierwotny wybór tej rzeczywisto- ści-ludzkiej, albowiem dla rzeczywistości-ludzkiej nie ma różnicy pomiędzy istnieniem a wybieraniem siebie. Rozumiemy przez to, że psychoanaliza eg- zystencjalna nie będzie cofać się od fundamentalnego „kompleksu", będące- go właśnie wyborem bycia, do jakiejś mającej ją tłumaczyć abstrakcji, na przykład libido. Kompleks jest wyborem ostatecznym, jest wyborem bytu i takim się czyni. Jego odsłonięcie będzie za każdym razem ukazywało go jako coś w sposób oczywisty nieredukowalnego. Wynika z tego nieuniknioność faktu, że libido i wola mocy nie pojawią się w psychoanalizie egzystencjalnej ani jako cechy ogólne i wspólne wszystkim ludziom, ani jako nieredukowal- ności. Stwierdzimy może co najwyżej po przeprowadzeniu badania, że wy- rażają one, jeśli chodzi o poszczególne całości, u niektórych podmiotów, fundamentalny, medający się ograniczyć do jednego czy drugiego, wybór. Przekonaliśmy się w istocie, że pożądanie i seksualność wyrażają zazwyczaj pierwotny wysiłek bytu-dla-siebie, by odzyskać poprzez innego swój wyob- cowany przez niego byt. Wola mocy zakłada również u źródeł byt-dla-inne- go, zrozumienie innego i wybór ocalenia się poprzez innego. Założenie tej postawy musi być zawarte w pierwszym wyborze, który umożliwi zrozu- mienie zupełnego utożsamienia bytu-w-sobie-dla-siebie z bytem-dla-innego. Fakt, że ostatecznym końcem tego badania egzystencjalnego musi być wybór, jeszcze bardziej wyróżnia psychoanalizę, której metodę i główne rysy nakreślamy: przez sam ten fakt odrzuca ona założenie mechanicznego od- działywania środowiska na rozważany podmiot. Środowisko może oddziały- wać na podmiot jedynie w takim stopniu, w jakim go rozumie, to znaczy na ile przemienia go w danej sytuacji. Żaden obiektywny opis środowiska nie mógłby się zatem nam przydać. Od samego początku środowisko pojmowa- ne jako sytuacja odsyła do bytu-dla-siebie wybierającego, zupełnie tak jak byt-dla-siebie odsyła do środowiska poprzez swoje bycie w świecie. Rezyg- nując z wszelkich automatycznych przyczynowości. wyrzekamy się zarazem wszelkich interpretacji ogólnych rozważanego symbolizmu. Jako że naszym celem nie miało być ustalanie empirycznych praw kolejności, nie umielibyś- my ustanowić jakiejś symboliki uniwersalnej. Za to psychoanalityk będzie musiał każdorazowo wymyślać nową symbolikę, w zależności od potrzeb poszczególnego rozważanego przypadku. Jeśli byt jest całością, rzeczywi- ście nie do pojęcia jest, by mogły istnieć elementarne związki symboliczne (odchody = złoto, poduszka na igły = piersi etc), zachowujące stałe znaczę- nie w każdym przypadku, to znaczy niezmieniające się podczas przejścia z jednego zbioru znaczącego do drugiego. Poza tym psychoanalityk nie straci nigdy z pola widzenia faktu, że wybór żyje i przez to może być zawsze przez badany podmiot odwołany. Pokazaliśmy w poprzednim rozdziale istotny cha- rakter chwili, która obrazuje nagłe zmiany kierunku i przyjmowanie nowej pozycji wobec nieporuszonej przeszłości. W takiej chwili musimy być za- wsze gotowi uznać zmienne znaczenie symboli i zarzucić symbolikę stoso- waną do tej pory. Oznacza to, że obowiązkiem psychoanalizy egzystencjalnej będzie całkowita elastyczność i dostosowywanie się do najmniejszych na- wet, dających się zaobserwować w podmiocie zmian. Chodzi tutaj o zrozu- mienie tego, co jednostkowe, a często nawet tego, co chwilowe. Metoda, która służyć będzie jednemu podmiotowi, nie będzie mogła być tym samym stosowana w przypadku innego podmiotu, lub też - nie będzie mogła być stosowana dla tego samego podmiotu w okresie późniejszym. Właśnie dlatego, że celem badania ma być odkrycie wyboru, a nie stanu, badanie to będzie musiało pamiętać przy każdej okazji, żejego przedmiot nie jest jakąś daną zaszytą w ciemnościach nieświadomości, ale wolną i świado- mą decyzją, która nie tyle zamieszkuje świadomość, ile stanowi jedność z nią samą. Jako że metoda psychoanalizy empirycznej warta jest więcej niźli jej założenia, często pojawia się ona na drodze odkrycia egzystencjalnego, mimo że ciągle jeszcze się na tej drodze zatrzymuje. Kiedy przybliży się tym sposo- bem do fundamentalnego wyboru, opór podmiotu załamuje się i rozpoznaje on nagle przedstawiony mu obraz siebie, jakby ujrzał siew lustrze. To mimo- wolne świadectwo podmiotu jest dla psychoanalityka cenne; widzi w nim znak, że osiągnął swój cel. Teraz może przejść od tego, co jest właściwym badaniem, do leczenia. Lecz nic z jego początkowych założeń ani postulatów me umożliwi mu zrozumienia ani posłużenia się tym świadectwem. Skąd miałby mieć do tego prawo? Jeśli naprawdę kompleks jest nieświadomy, to znaczy, jeśli znaczone od znaczącego dzieli zapora, w jaki sposób podmiot mógłby go rozpoznać? I czy to nieświadomy kompleks się rozpoznaje? Ale czyż ten ostatni nie jest pozbawiony możliwości rozumienia? A gdybyśmy mieli przyznać mu umiejętność rozumienia znaków, nie trzeba by go było uczynić zarazem jakąś świadomą nieświadomością? Czymże w istocie jest zrozumienie, jeśli nie uświadomieniem zrozumienia? Powiemy może, iż jest odwrotnie - to właśnie podmiot w formie świadomej rozpoznaje dany obraz. Ale jakże mógłby porównywać go ze swym prawdziwym uczuciem, skoro znajduje się on poza zasięgiem i nigdy go nie spotkał? Co najwyżej będzie mógł wydać osąd, że wyjaśnienie psychoanalityczne jego przypadku jest praw- dopodobną hipotezą, opierającą swoje prawdopodobieństwo na ilości wyjaś- nianych zachowań. Znajduje się zatem, według tej interpretacji, w pozycji osoby trzeciej - samego psychoanalityka; nie jest to pozycja uprzywilejowa- na. Jeśli zaś wierzy on w prawdopodobieństwo hipotezy psychoanalitycznej, to czy ta prosta, pozostająca w granicach jego świadomości wiara może za sobą pociągnąć zerwanie tamy, która hamuje nieświadome dążności? Psy- choanalityk niewątpliwie ma niejasny obraz nagłej równoczesności świado- mego i nieświadomego. Ale pozbawił się on środków pozytywnego pojęcia tej równoczesności. A jednak oświecenie podmiotu pozostaje faktem. Jest tu na pewno intuicja, której towarzyszy oczywistość. Podmiotowi temu. prowadzonemu przez psychoanalityka, zdarza się coś większego i lepszego, niźli wyrażenie zgody na hipotezę: on dotyka, widzi, czymjest. Staje się to naprawdę zrozumiałe jedynie, o ile podmiot nie straci nigdy świadomości swoich głębokich dążeń, więcej - o ile dążenia te nie będą się odróżniały od jego własnej świadomości. W tym przypadku, jak przekonaliśmy się wcześniej, interpretacja psycho- analityczna nie sprawi, że uświadomi on sobie, czymjest; sprawi ona, że on to pozna. A zatem do psychoanalizy egzystencjalnej należy domaganie się, by ostateczna intuicja podmiotu miała charakter decydujący. Przedstawione porównanie pozwala nam lepiej zrozumieć, czym ma być psychoanaliza egzystencjalna, o ile powinna istnieć. Jest to metoda przezna- czona do wydobywania na światło dzienne, w ściśle obiektywnej postaci, subiektywnego wyboru, poprzez który każda osoba staje się osobą, to zna- czy dochodzi sama do tego, czym jest. Jako że przedmiotem jej poszukiwań jest wybór bycia i jednocześnie, musi ona sprowadzać pojedyncze zacho- wania do wyrażających się w tych zachowaniach podstawowych relacji, niezwiązanych z seksualnością czy wolą mocy, lecz - z byciem. A zatem od samego początku prowadzona jest w kierunku zrozumienia bytu i nie powin- na wyznaczać sobie innego celu poza znalezieniem bytu i sposobu bycia bytu wobec tego bytu. Nie wolno jej się zatrzymywać przed osiągnięciem tego celu. Posłuży się ona cechującym badacza rozumieniem bytu, jako że on sam jest rzeczywistością-ludzką; a ponieważ usiłuje wydzielić byt z jego symbo- licznej ekspresji, będzie musiała za każdym razem na nowo znajdować, na podstawie porównawczego badania zachowań, symbolikę służącą ich roz- szyfrowaniu. Kryterium jej powodzenia będzie zarówno liczba faktów, wyjaś- nionych i scalonych dzięki jej hipotezie, jak i oczywista intuicja niereduko- walności osiągniętego końca. Do tego kryterium dołączy we wszystkich przypadkach, w których okaże się to możliwe, decydujące świadectwo pod- miotu. Osiągnięte w ten sposób wyniki, to jest ostateczne cele jednostki, będą mogły wówczas stanowić przedmiot klasyfikacji, i właśnie na podsta- wie porównania tych rezultatów będziemy mogli ustalać ogólne twierdzenia o rzeczywistości-ludzkiej jako empirycznym wyborze swych własnych ce- lów. Zachowaniami, które będzie badać ta psychoanaliza, nie będą jedynie sny, niespełnione czyny, obsesje i nerwice, ale również - i przede wszystkim - myśli świadome, pomyślnie zakończone i stosowne działania, styl życia etc. Psychoanaliza ta nie wydała jeszcze swojego Freuda: można co najwyżej znaleźć jej przeczucie w niektórych wyjątkowo udanych biografiach. Mamy nadzieję, że uda nam się w innym miejscu przytoczyć jej dwa przykłady, przy okazji Flauberta i Dostojewskiego. Aczkolwiek to, czy psychoanaliza egzy- stencjalna istnieje, nie ma tu dla nas znaczenia; dla nas jest ważne, że jest możliwa. II. Działać i mieć. Posiadanie Informacje dotyczące zachowań i pragnień, jakie można uzyskać na grun- cie ontologii, winny posłużyć jako zasady dla egzystencjalnej psychoanalizy. To nie znaczy, że przed jakimkolwiek uszczegółowieniem istniejąjakieś abs- trakcyjne pragnienia, wspólne wszystkim ludziom. Natomiast oznacza to, że konkretne pragnienia mająstruktury będące przedmiotem badań ontologii, jako że każde pragnienie-równie dobrze pragnienie jedzenia czy snu, jak pragnie- nie stworzenia dzieła sztuki - wyraża całą rzeczywistość-ludzką. Istotnie, jak to pokazaliśmy gdzie indziej1, ludzkie poznanie winno być całościowe: empi- ryczne i cząstkowe formy poznania w tym obszarze są pozbawione znaczenia. Nasze zadanie doprowadzimy zatem do końca wtedy, gdy uzyskane dotąd przez nas poznanie wykorzystamy do położenia fundamentów psychoanalizy egzystencjalnej. Ontologia rzeczywiście musi się tu zatrzymać." jej ostateczne ustalenia są pierwszymi zasadami psychoanalizy. Odtąd konieczne jest roz- porządzanie inną metodą, ponieważ inny jest już przedmiot. Czegóż więc uczy nas ontologia na temat pragnienia w tym zakresie, w j akim pragnienie j est bytem rzeczywistość i - ludzkiej ? 1 Chodzi o tekst Szkic o teorii emocji, dz. cyt. Jak widzieliśmy, pragnienie jest brakiem bytu. Jako takie, bezpośrednio odnosi się do bytu, którego jest brakiem. Ów byt, jak widzieliśmy, jest by- tem-w-sobie-a-zarazem-dla-siebie [l'en-soi~pour-soi], to znaczy jest świado- mością, która stała się substancją, jest substancją, która stała się przyczyną samej siebie, jest człowiekiem, a zarazem Bogiem [l'Homme-Dieu\. Byt rze- czywistości-ludzkiej pierwotnie niejest zatem jakąś substancją, lecz przeży- waną relacją. Członem tej relacji jest, zjednej strony, pierwotny byt-w-sobie, zastygły w swej przygodności i faktyczności, którego istotną cechą jest to, że jest, że istnieje. Z drugiej strony członem tej relacji jest byt-w-sobie-a-za- razem-dla-siebie, czyli wartość, która jest jak gdyby ideałem przygodnego bytu- -w-sobie i charakteryzuje się tym, że jest poza wszelką przygodnością i wszel- kim istnieniem. Człowiek nie jest którymkolwiek z tych bytów, jako że wcale nie jest. Innymi słowy, jest tym, czym nie jest, i nie jest tym, czymjest; jest nicościowaniem przygodnego bytu-w-sobie o tyle, o ile podmiot tego nico- ściowania jest swoim wybieganiem naprzód w stronę takiego bytu-w-sobie, który byłby przyczyną samego siebie. Rzeczywistość-ludzka jest czystym wy- siłkiem, by stać się Bogiem, choć nie jest dany żaden ustalony podmiot tego wysiłku, choć nie ma niczego, co by podejmowało taki wysiłek. Pragnienie jedynie wyraża ów wysiłek. Lecz pragnienie jest określane nie tylko w relacji do bytu-w-sobie-bedące- go-zarazem-przyczyną-samego-siebie. Jest również zrelatywizowane do jakie- goś konkretnego, „nagiego" czy też „surowego" bytu, nazywanego potocznie przedmiotem pragnienia. Ów przedmiot będzie niekiedy kawałkiem chleba, nie- kiedy samochodem, niekiedy kobietą, niekiedy przedmiotem jeszcze nieurze- czywistnionym, choć jakoś tam określonym, jak wtedy, gdy artysta pragnie stworzyć dzieło sztuki. A zatem poprzez samą swą strukturę pragnienie wyraża relację między człowiekiem a jednym przedmiotem lub wieloma przedmiotami w świecie: jest jednym z aspektów bycia-w-świecie. Z tego punktu widzenia początkowo wydaje się, że ta relacja nie jest czymś jednorodnym. Jedynie skrótowo mówimy o „pragnieniu czegoś". W rzeczywistości mnóstwo empi- rycznych przykładów pokazuje, że albo pragniemy posiadać jakiś przedmiot, albo pragniemy coś zrobić, albo pragniemy kimś być. Jeśli pragnę tego obrazu, to znaczy to tyle, że pragnę go kupić, aby uczynić go swoją własnością. Jeśli pragnę napisać książkę, to znaczy to tyle, że pragnę robić tę książkę, a jeśli pragnę się przejść, to znaczy to tyle, że pragnę zrobić spacer. Jeśli się stroję, to znaczy to tyle, że pragnę być piękny; kształcę się, aby być uczonym etc. A zatem już przy pierwszym podejściu ukazują się nam w swojej pierwotnej relacji trzy wielkie kategorie konkretnej ludzkiej egzystencji: działać lub czynić, mieć i być. Łatwo jednak dostrzec, że pragnienie zrobienia czegoś nie jest czymś, czego nie można by było sprowadzić do czegoś innego. Czyni się jakąś rzecz, aby wejść z nią w pewną relację. Ta nowa relacja może być bezpośrednio sprowadzalna do „mieć". Oto na przykład z gałęzi drzewa wyciosuję laskę („robię" z niej laskę), aby tę laskę mieć. „Robienie" sprowadza się tu do pew- nego sposobu posiadania. To najczęstszy przypadek. Może jednak i tak się zdarzyć, że moje działanie nie od razujawi sięjako sprowadzalne do czegoś innego. Może wydawać się bezinteresowne, jak w przypadku badań nauko- wych, sportu bądź twórczości artystycznej. Lecz i w tych różnych przypad- kach „robienie" również nie jest czymś, czego by nie można sprowadzić do czegoś innego. Jeśli tworzę obraz, dramat czy jakąś melodię, to czynię to po to, by być u początku jakiegoś konkretnego istnienia. To istnienie interesuje mnie zaś jedynie o tyle, o ile ustanawiana przeze mnie twórcza więź między mną i tym istnieniem daje mi w stosunku do niego szczególne prawo własno- ści. Nie chodzi tylko o to, że istnieje taki obraz, o jakim myślę; musi on jesz- cze istnieć dzięki mnie, za moją sprawą. Oczywiście, w pewnym sensie idea- łem byłoby, gdybym podtrzymywał ów obraz w bycie przez pewnego rodzaju ustawiczne tworzenie, i by tym sposobem był on mój jako nieustannie odna- wiana emanacja. Jednak w innym sensie musi się on ode mnie radykalnie odróżniać, tak by być moim obrazem, ale me być mną samym. Takjak w kar- tezjańskiej teorii substancji, istniałoby tu niebezpieczeństwo, że wskutek nie- dostatku niezależności i przedmiotowości jego byt rozpłynie się w moim by- cie. Jest więc konieczne, aby istniał on również jako byt-w-sobie, a zatem by sam z siebie nieustannie odnawiał swoje istnienie. Odtąd moje dzieło jawi mi sięjako ustawiczne tworzenie, zastygłe jednak w postaci bytu-w-sobie. W ja- kiś nieokreślony sposób nosi ono moje „znamię", to znaczy w jakiś nieokreś- lony sposób jest „moją" myślą. Każde dzieło sztukijest pewną myślą, pewną „ideą". Jego cechy mają wyraźnie duchowy charakter w tej mierze, w jakiej nie jest ono niczym innym, jak tylko pewnym znaczeniem. Z drugiej jednak strony, to znaczenie, a raczej ta myśl, która w pewnym sensie jest nieustan- nie aktualizowana, jak gdybym ustawicznie ją kształtował, jak gdyby umysł - będący moim umysłem - rodził jąbez ustanku, sama podtrzymuje siebie w bycie i wcale nie przestaje być zaktualizowana wtedy, gdy aktualnie jej nie myślę. A zatem pozostaję z nią w dwojakiej relacji: jako świadomość, która tę myśl rodzi, i jako świadomość, która ją napotyka. Mówiąc, że ta myśl jest moja, wyrażam właśnie tę podwójną relację. Zobaczymy jej sens, kiedy uściślimy znaczenie kategorii „mieć". Tworzę swoje dzieło, aby podtrzymać tę podwój- ną relację w syntezie czynienia czegoś swoją własnością. W istocie dążę do tej syntezy ,ja" i „nie-ja" (obejmującej w:ewnętrzność i przejrzystość myśli oraz obojętność i nieprzejrzystość bytu-w-sobie), która uczyni z dzieła moją własność. W tym sensie swoją własnością uczynię w ten sposób nie tylko dzieła ściśle artystyczne. Oto ta laska, którą wyciosałem z gałęzi drzewa, również będzie należała do mnie na dwa sposoby: po pierwsze, jako będący do mojej dyspozycji użytkowy przedmiot, który posiadam, takjak posiadam swoje ubrania czy swoje książki; po drugie, jako moje dzieło. Ci, którzy wolą otaczać się przedmiotami użytkowymi, które sami wytworzyli, zdają się tedy przesadnie troszczyć o czynienie czegoś swoją własnością. W odniesieniu do tego samego przedmiotu i w tym samym synkretycznym podejściu łączą czynienie czegoś swoim za sprawą używania i czynienie czegoś swoim za sprawą wytwarzania. Odnajdujemy jedność tego samego projektu, począw- szy od przypadku twórczości artystycznej, a skończywszy na przypadku palenia papierosa, który „wtedy najlepiej smakuje, gdy się go osobiście «skrę- cilo», gdy się osobiście zwinęło bibułkę z tytoniem". Wkrótce odnajdziemy ten projekt w odniesieniu do pewnego szczególnego typu własności, który w pewnym sensie jest jej degradacją, a nazywany jest luksusem. Zobaczymy bowiem, że luksus oznacza nie tyle jakąś cechę posiadanego przedmiotu, ile pewną cechę posiadania. Jak pokazaliśmy we wstępie do tej właśnie czwartej części dzieła,pozna- wać, to także czynić coś swoją własnością. Dlatego badania naukowe nie są niczym innym, jak pewnym wysiłkiem, by uczynić coś swoją własnością. Odkryta prawda - takjak dzieło sztuki - jest moim poznaniem, moją wiedzą. Noemat, czyli przedmiotowy koreiat myśli, odsłania się tylko wtedy, gdy for- mułuję tę myśl, tak iż 2 tego powodu jawi się on w pewien sposób jako pod- trzymywany przeze mnie w istnieniu. Jakieś oblicze świata odsłania się właś- nie dzięki mnie, a zarazem odsłania się właśnie dla mnie. W tym sensie jestem i twórcą, i posiadaczem. Jest tak nie dlatego, że ów odkrywany przeze mnie aspekt świata uważam za zwykłe przedstawienie; wręcz przeciwnie, jest tak dlatego, że ten aspekt, który się odsłania tylko dzięki mnie, realnie i w naj- głębszy sposób istnieje. Mogę powiedzieć, że go ukazuję bądź wyjawiam, w tym sensie, w jakim Gide mówi nam, że „musimy zawsze coś ukazywać, coś wyjawiać". Lecz w prawdziwościowym charakterze mojej myśli, to zna- czy w jej obiektywności, odnajduję niezależność analogiczną do niezależno- ści dzieła sztuki. Ta myśl, którą formułuję - myśl ze mnie wywodząca swoje istnienie - równocześnie sama przez się dąży do swego własnego istnienia o tyle, o ile jest myślą należącą do wszystkich. Na dwa sposoby jest ona moim „ja" [moi], jako że jest światem, który odsłania się właśnie dla mnie, i jest moim „ja" także wtedy, gdy pojawia się w umysłach innych ludzi, a miano- wicie jest wówczas „ja" kształtującym moją myśl niejako przy pomocy umy- słu innego. Jest też na dwa sposoby przede mną zamknięta, jako że jest by- tem, którym nie jestem (o ile odsłania się on przede mną), a ponadto od swego ujawnienia się jest myślą należącą do wszystkich, myślą skazaną na anoni- mowość. Ta synteza ,ja" i „nie-ja" może tu być wciąż wyrażona terminem „to, co moje" [mień]. Ponadto jednak w samej idei odkrycia czy też odsłonię- cia zawiera się idea zawłaszczającego używania. Patrzenie jest używaniem: widzieć to tyle, co pozbawiać dziewictwa. Jeśli się bada porównania, stoso- 1 F. Schiller, Dzieła wybrane, cz. 1, Warszawa 1985. Tak brzmi polski tytuł w przekładzie A. Mickiewicza, w wersji francuskiej Le Voiie de Sais (czyli „zasłona z Sais"). 2 Dla dziecka poznawać faktycznie znaczy tyle, co zjadać. Pragnie ono skosztować tego, co widzi. wane zazwyczaj dla wyrażenia relacji między poznającym i tym, co poznane, zauważa się, że wiele spośród nich przedstawia tę relację jako pewien gwałt dokonywany wzrokiem. Przedmiot jeszcze niepoznany dany jest jako niepo- kalany, dziewiczy, porównywalny do śnieżnej bieli. Jeszcze nie „wydał" on swojej tajemnicy, jeszcze człowiek mu jej nie „wydarł". Wszystkie tego ro- dzaju wyobrażenia kładą nacisk na to, że przedmiot pozostaje w niewiedzy co do badań, metod i narzędzi, które są nań nakierowane. Jest nieświadomy tego, że jest poznawany; jak kobieta, którą przechodzień zaskakuje w czasie kąpieli, poznawany przedmiot „zajmuje się swoimi sprawami", nie dostrze- gając spojrzenia, które go śledzi. Niektóre dokładniejsze, choć i bardziej stłu- mione wyobrażenia, takie jak obraz „nienaruszonych, dziewiczych głębi na- tury", jeszcze wyraźniej przywołują obraz stosunku seksualnego. Zrywa się zasłonę natury, odsłania się ją(jak w balladzie Schillera Przed posągiem w Sais]). Każde badanie obejmuje zawsze ideę nagości, którą się odsłania, usuwając skry- wające jąprzeszkody, niczym Akteon rozchylający gałęzie, aby lepiej widzieć Artemidę w kąpieli. Swoj ą drogą, poznanie to swego rodzaj u polowanie. Fran- cis Bacon nazywa je polowaniem bożka Pana. Badacz jest myśliwym, który natrafia na jakąś niepokalaną nagość i gwałci jąswoim spojrzeniem. Zbiórta- kich wyobrażeń odsłania nam tedy coś, co nazwiemy kompleksem Akteona. Traktując tę ideę polowaniajako nić przewodnią, odkrywamy zresztą jeszcze inny, być może bardziej pierwotny, symbol zawłaszczania: poluje się przecież po to, aby mieć coś do jedzenia. U zwierząt ciekawość zawsze ma charakter seksualny bądź dotyczy jedzenia. Poznawać to w pewnym sensie .jeść ocza- mi", pochłaniać wzrokiem1. Możemy tu zauważyć, iż w rzeczywistości w za- kresie poznania zmysłowego zachodzi proces odwrotny w stosunku do tego procesu, który się ujawnił przy okazji dzieła sztuki. W przypadku tego ostat- niego odnotowaliśmy relację między umysłem a jego zastygłą, utrwaloną emanacją. Umysł nieustannie tworzy dzieło, a jednak pozostaje ono całkiem odrębne i w pewnym sensie obojętne w stosunku do tego tworzenia. Wspo- mniana relacja jako taka istnieje również w akcie poznania. Jednak nie wyklu- cza ona swej odwrotności: w procesie poznania świadomość przyciąga do siebie swój przedmiot i zespala go ze sobą, włącza go w siebie. Poznanie jest przyswajaniem: we francuskich tekstach z zakresu epistemologii roi się od metafor związanych zjedzeniem (pochłanianie, trawienie, przyswajanie). A zatem dany jest pewien proces rozkładowy, który sprawia, że przedmiot wchłania- ny jest niejako przez podmiot poznający, że się w tym podmiocie rozpływa. To, co poznane, przekształca się w moje ,ja", staje się moją myślą, i już przez to samo przystaje na to, że otrzymuje swoje istnienie jedynie ode mnie. Lecz ów proces rozkładu i rozpływania się zastyga w sobie, jako że to, co pozna- ne, pozostaje na tym samym miejscu: w jakiś nieokreślony sposób pochło- nięte i „zjedzone", a zarazem w jakiś nieokreślony sposób nienaruszone; w całości strawione, a jednak w całości pozostające na zewnątrz, nie do stra- wienia, niczym kamyk. W niektórych naiwnych wyobrażeniach można bę- dzie dostrzec znaczenie symbolu „tego, co strawione, a nie do strawienia" [«digere indigeste->], na przykład kamyka w brzuchu strusia czy Jonasza w brzuchu wieloryba. Ów symbol wskazuje na marzenie o takim przyswoje- niu, które by nie było rozkładowe i niszczycielskie. Nieszczęście polega na tym, że - jak zauważył Hegel - pragnienie niszczy swój przedmiot (i w tym sensie - jak mawiał - pragnienie jest pragnieniem pochłonięcia, „zjedzenia"). W reakcji na tę dialektyczną konieczność byt-dla-siebie marzy o przedmio- cie, który byłby całkowicie przeze mnie przyswojony, który byłby mną, a rów- nocześnie nie rozpływałby się we mnie, zachowując swoją strukturę bytu- -w-sobie, jako że tym, czego pragnę, jest właśnie ten przedmiot, skoro zaś go pochłonę, nie będę go już miał, nie napotkam już niczego poza sobą. W swych najgłębszych podstawach ta niemożliwa synteza przyswajania i zachowania w integralnej postaci tego, co przyswojone, jest zbieżna z fundamentalnymi tendencjami seksualności. Cielesne „posiadanie" podsuwa nam niepokojące i kuszące wyobrażenie ciała wciąż posiadanego, a zarazem wciąż świeżego, na którym nie pozostawia żadnego śladu to, że jest posiadane. W gruncie rze- czy właśnie to symbolizuje cecha „gładkości" [de lisse] czy też „wygładzenia" [de poli]. To, co jest gładkie bądź wygładzone, może być wzięte, może być dotykane, ajednakpozostaje czymś nieprzenikalnym i nienaruszalnym, i tak jak woda wymyka się zawłaszczającej pieszczocie. Dlatego w erotycznych opisach tak bardzo kładzie się nacisk na gładką biel kobiecego ciała. Gładkie bądź wygładzone jest to, co pod wpływem pieszczoty zmienia, a następnie odzyskuje swą formę [se reformę], tak jak woda zmienia, a następnie odzys- kuje swą formę po tym, jak jej taflę przetnie wpadający w nią kamień. A rów- nocześnie, jak widzieliśmy, marzeniem kochającego jest utożsamienie się z uko- chanym przedmiotem w taki sposób, by ów przedmiot zachował swój indywidualny charakter: inny ma być mną, nie przestając być innym. Właś- nie z czymś takim spotykamy się w badaniach naukowych: jak kamyk w brzu- chu strusia, tak poznany przedmiot całkowicie jest we mnie - przyswojony i we mnie przekształcony tak, iż w zupełności jest mną. Równocześnie jed- nak jest nieprzenikalny, niemożliwy do przekształcenia, całkowicie wygładzony: jego stan można porównać do obojętnej nagości ciała, które jest kochane, ale pieszczone na próżno. Poznany przedmiot pozostaje na zewnątrz, a pozna- wać znaczy tyle, co na zewnątrz coś pochłaniać czy też jeść, ale faktycznie tego nie strawić. Widzimy, jak nurt obejmujący skojarzenia seksualne i nurt obejmujący skojarzenia związane zjedzeniem wzajemnie się warunkują! prze- nikają, by ukonstytuować kompleks Akteona i kompleks Jonasza. Widzimy, jak elementarne procesy zmysłowe i trawienne łącząsię, by dać początek prag- nieniu poznania. Poznanie jest dogłębną penetracją, a zarazem powierzchow- ną, naskórkową pieszczotą; jest trawieniem, a zarazem kontemplowaniem na odległość przedmiotu, który nie daje się odkształcić, pozbawić formy; jest wytwarzaniem jakiejś myśli w procesie nieustannego tworzenia, a zarazem jest stwierdzeniem całkowitej i obiektywnej niezależności tej myśli. Poznany przedmiot to moja myśl, ale w postaci rzeczy [mapensee comme chose]. Kiedy przystępuję do naukowego badania, to w gruncie rzeczy pragnę właśnie tego, by ująć moją myśl jako rzecz, a rzecz jako moją myśl. Synkretyczna relacja, w której stapia się i zawiera całość tak rozmaitych tendencji, może być jedy- nie re\ac\nzawłaszczania, czynienia swoją własnością. Dlatego pragnienie po- znania - niezależnie od tego, jak bardzo bezinteresowne mogłoby się wyda- wać -jest pewną postacią relacji zawłaszczającej. Poznanie jest jedną z form, jakie może przyjąć posiadanie. Pozostaje jeszcze pewnego typu aktywność, którą chętnie przedstawia sięjako całkowicie bezinteresowną, a mianowicie aktywność mająca charakter zabawy, wraz z „tendencjami", które się do niej odnoszą. Czy, na przykład, w sporcie można dostrzec tendencję do zawłaszczania? Owszem, w pierw- szej kolejności trzeba zauważyć, iż zabawa - przeciwstawiając się duchowi powagi - wydaje się postawą najmniej zawłaszczającą, jako że odbiera rze- czywistości jej rzeczywisty charakter. Mamy do czynienia z powagą wtedy, gdy wychodzi się od świata i światu przypisuje się więcej rzeczywistości niż samemu sobie, a przynajmniej wtedy, gdy sobie przypisuje się rzeczywistość o tyle, o ile przynależy się do świata. Nieprzypadkowo materializm jest po- ważny, i nieprzypadkowo również zawsze i wszędzie okazuje się on ulubioną doktryną rewolucjonistów. Rewolucjoniści są bowiem poważni. Poznają sa- mych siebie, wychodząc najpierw od świata, który ich przytłacza, i chcą ten przytłaczający ich świat zmienić. W tym akurat okazują się zgodni ze swymi odwiecznymi wrogami, czyli posiadaczami, którzy także poznają i oceniają samych siebie na podstawie swojej pozycji w świecie. A zatem wszelka myśl naznaczona duchem powagi za sprawą świata tężeje i zastyga; jest wyrze- czeniem się rzeczywistości-ludzkiej na rzecz świata. Człowiek poważny jest „z tego świata" i w żaden sposób nie zwraca się ku sobie. Nie bierze nawet pod uwagę możliwości wyjścia poza ten świat, bowiem nadal samemu sobie taki sposób istnienia, jaki właściwy jest dla skały, a mianowicie spoistość, bezwład, nieprzejrzystość bytu-pośród-świata. Rzecz jasna, człowiek poważny w głębi duszy skrywa świadomość swojej wolności, jest zatem człowiekiem złej wiary, a jego zła wiara zmierza do tego, by we własnych oczach mógł on uchodzić za zwykły rezultat, zwykłe następstwo. Dla niego bowiem wszyst- ko jest rezultatem i następstwem, nigdy zaś nie jest dany początek. Dlatego tak bardzo skupia swoją uwagę na rezultatach i następstwach swoich dzia- łań. Marx ustalił pierwszy dogmat powagi, kiedy stwierdził, że przedmiot ma pierwszeństwo w stosunku do podmiotu, a człowiek jest poważny wtedy, gdy samego siebie uważa za przedmiot. Tymczasem zabawa - takjak ironia Kierkegaarda - wyzwala podmioto- wość. Czym bowiem jest zabawa albo gra, jak nie pewną aktywnością, któ- rej źródłem i początkiemjest człowiek? Czymże jest. jąknie aktywnością, której zasady ustala sam człowiek, i która może mieć tylko takie rezultaty i następ- stwa, jakie wynikają z przyjętych zasad? Z chwilą, gdy jakiś człowiek po- strzega samego siebie jako kogoś wolnego i chce korzystać ze swej wolno- ści, niezależnie od tego, jak wielki mógłby być jego lęk, jego aktywność ma charakter zabawy czy też gry. W istocie, on sam jest jej źródłem i pierwszą zasadą; wychodzi poza naturę zdeterminowaną i pochodną [naturę naturee]1, sam ustala wartość i reguły swoich działań, i godzi się ponosić konsekwen- cje [payer] jedynie według takich reguł, które sam ustalił i określił. Wynika stąd, w pewnym sensie, „umniejszona realność" świata. Wydaje się więc, że człowiek, który gra albo się bawi - przyzwyczajony do postrzegania siebie jako kogoś wolnego w swoim działaniu - w żadnym razie nie może się trosz- czyć o posiadanie jakiegoś bytu należącego do świata. Celem, do którego dąży za pośrednictwem sportu, pantomimy bądź gier w ścisłym tego słowa zna- czeniu, jest dosięgnięcie samego siebie, dotarcie do siebie jako pewnego bytu, tego mianowicie bytu, o który chodzi wjego własnym byciu. Jednakże wy- nikiem tych obserwacji nie jest wykazanie, że w obszarze gry pragnienie ro- bienia czegoś jest niesprowadzalne do czegoś innego. Przeciwnie, uświada- miają nam one, że pragnienie robienia czegoś sprowadza się tu do pewnego pragnienia bycia. Działanie nie jest tu wcale celem dla samego siebie; również Wyraźna aluzja do używanego przez Spinozę określenia natura naturata, to znaczy „na- tura stworzona". To określenie, przeciwstawione określeniu natura naturans, czyli „na- tura twórcza", oznaczać miało to, co w strukturze świata było właśnie niesamoistne, pochodne i zdeterminowane. Por. B. Spinoza, Etyka, cz. I, dodatek do tw. 29 (przyp. tłum.). 1 Zobacz paragraf III. explicite formułowany cel takiego działania nie stanowi jego głębokiego sen- su. W tym przypadku funkcją działania jest ukazanie absolutnej wolności, która jest samym bytem osoby, i uobecnienie tej wolności dla niej samej. Ten pro- jekt szczególnego rodzaju, którego podstawą i celem jest wolność, zasługi- wałby na specjalne zbadanie. Radykalnie różni się on od wszystkich innych projektów tym, że odnosi się do pewnego odmiennego typu bytu. Należałoby szczegółowo objaśnić jego relacje z tym projektem bycia Bogiem, który jawił się nam jako głęboka struktura rzeczywistości-ludzkiej. Jednak nie możemy tu przeprowadzić takiego badania: należy ono do etyki i zakłada, że uprzednio określone zostały natura i rola oczyszczającej refleksji (tymczasem nasze dotychczasowe opisy odnosiły się wyłącznie do refleksji „współwinnej"). Ponadto, takie badanie zakłada zajęcie jakiegoś stanowiska wobec wartości, z jakimi ma do czynienia byt-dla-siebie; takie opowiedzenie się może zaś mieć wyłącznie charakter moralny. Niemniej pozostaje prawdą, że pragnienie za- bawy czy też gry jest w sposób fundamentalny pragnieniem bycia. A zatem i tu, takjak wszędzie, trzy kategorie - „być", „mieć" i „czynić" - sprowadza- ją się do dwóch pierwszych; kategoria „czynić" ma czysto „przechodni" charakter, to znaczy jest stadium przejściowym. W swojej głębi pragnienie może być tylko pragnieniem bycia lub pragnieniem posiadania. Z drugiej stro- ny, rzadko się zdarza, aby gra była wolna odjakichkolwiek tendencji zawłasz- czających. Pomijam pragnienie dokonania jakiegoś wyczynu, pobicia jakie- goś rekordu - pragnienie, które może działać na sportowca jak bodziec czy też czynnik pobudzający. Nie mówię nawet o pragnieniu „posiadania" pięk- nego ciała i harmonijnej muskulatury, które to pragnienie jest pewną postacią pragnienia obiektywnego zawłaszczenia swojego własnego bycia-dla-innego. Te pragnienia nie zawsze się pojawiają i nie mają podstawowego charakteru. Lecz w samej aktywności sportowej istnieje pewien czynnik zawłaszczający. Istotnie, sport jest swobodnym przekształceniem jakiegoś należącego do świata środowiska w czynnik wspierający działanie. Oto na przykład jakaś połać śniegu, jakaś ośnieżona alpejska hala. Widzieć ją, to w gruncie rzeczy już ją posiadać. Już sama w sobie jest ujmowana wzrokiem jako symbol kon- kretnego bytu1. Reprezentuje czystą zewnętrzność i radykalną przestrzenność; jej niezróżnicowanie, jej monotonia i biel ukazująabsolutną„nagość" substancji. Jest ona zatem bytem-w-sobie, i jest tylko i wyłącznie bytem-w-sobie; jest bytem fenomenu, który od razu ukazuje się poza jakimkolwiek fenomenem. Równocześnie jej masywna nieruchomość wyraża trwałość i obiektywną oporność bytu-w-sobie, jego nieprzejrzystość i nieprzenikalność. A jednak to pierwsze, niejako intuicyjne używanie nie może mi wystarczyć. Ów czysty byt-w-sobie, podobny do tej absolutnej i pojęciowo uchwytnej pełni (plenum), jaką jest kartezjańska rozciągłość, fascynuje mnie jako czyste jawienie się jakiegoś „nie-ja". Pragnę wówczas właśnie tego, aby w odniesieniu do mnie ów byt-w-sobie był w relacji emanacyjnej, pozostając zarazem czymś samym w sobie. Taki sens mająjuż sporządzane przez dzieci śnieżki i śnieżne bałwa- ny: w tym przypadku celem jest to, by „coś z tego śniegu zrobić", to znaczy nadać mu pewną formę, która tak głęboko zrośnie się z materią, że ta ostatnia wydaje się istnieć ze względu na tę pierwszą. Ale wszystko zmienia się wte- dy, gdy podchodzę bliżej, gdy chcę wejść w taki kontakt z połacią śniegu, który uczyni ją moją własnością. Wówczas zmienia się jej bytowy status: miast istnieć w postaci wielkich śnieżnych przestrzeni, istnieje teraz w postaci ma- lutkich kawałków; każdy jej centymetr kwadratowy zaczynają wyodrębniać jakieś plamy, jakieś leżące gałązki, jakieś szczeliny. Równocześnie masyw- ność śniegu zamienia się w wodę: zapadam się po kolana w rozmokłym śnie- gu, a kiedy biorę ów śnieg do ręki, topnieje i przecieka między moimi palca- mi, tak iż już nic z niego nie zostaje. Byt-w-sobie przemienia się w nicość. Przepada tym samym moje marzenie, by uczynić śnieg swoją własnością. Nie wiem zresztą, co zrobić z tym śniegiem, który ujrzałem z bliska: nie mogę zawładnąć całą jego połacią, nie mogę nawet ponownie ukonstytuować go jako tej substancjalnej całości, która ukazała się moim oczom, a później nagle się rozpadła, i to podwójnie. Sensem narciarstwa niejest tylko to, że pozwala mi szybko się przemieszczać i zyskiwać w tym techniczną sprawność. Jego sensem niejest również wyłącznie zabawa polegająca na tym, że wedle włas- nego życzenia mogę zwiększać prędkość albo stopień trudności przejazdu; otóżjest nim jeszcze i to, że umożliwia mi właśnie posiadanie tej śnieżnej połaci. Teraz można już powiedzieć, że coś czynię z tąśnieżnąprzestrzenią. A to zna- czy, że samą swoją narciarską aktywnością zmieniam jej materię i sens. Już przez sam fakt, że owa przestrzeń jawi mi się teraz jako stok, po którym mam zjeżdżać, odzyskuje ona utraconą wcześniej jedność i ciągłość. Obecnie jest zespoloną i zwartą „tkanką", zawartą między dwoma krańcami, łączącą punkt wyjścia z punktem docelowym. Skoro zaś w trakcie przejazdu jakoś specjal- nie się nad nią samą nie zastanawiam, nie analizuję jej centymetr po centyme- trze, lecz skupiam się stale na punkcie, który mam osiągnąć (a ten znajduje się poza moim aktualnym położeniem), wobec tego nie rozpada się ona na nieskończenie wiele jednostkowych szczegółów, ale iestprzemierzana czy też pokonywana [parcouru] w stronę punktu, który sobie wyznaczyłem. To prze- mierzanie jest nie tylko czynnością przemieszczania się, ale także - i przede wszystkim - jest pewną syntetyczną czynnością organizującą i zespalającą: rozpościeram niejako przed sobą trasę narciarską, takjak geometra, który - zdaniem Kanta-może ująć linię prostą jedynie wtedy, gdy ją nakreśli. Swoją drogą, to organizowanie i zespalanie ma charakter uboczny, a nie zognisko- wany: śnieżna połać jest scalana nie sama w sobie i nie dla siebie; założonym i jasno ujmowanym celem, przedmiotem mojej uwagi, jest punkt, do którego chcę dotrzeć. Śnieżna przestrzeń skupia się niejako „pod spodem", implicite: jej spoistość i zwartość to jedynie spoistość białej przestrzeni zawartej we- wnątrz pewnego obwodu, podobnie jak wtedy, gdy, na przykład, wpatruję się w czarny obwód koła, nie zauważając - przynajmniej explicite - jego powierzchni. I właśnie dlatego, że ową śnieżną przestrzeń wciąż utrzymuję w położeniu czegoś istniejącego jedynie implicite, ubocznie i „domyślnie", może się ona do mnie dostosować tak, iż „mam ją w ręku" i wykraczam poza nią w stronę swojego własnego celu, tak jak tapicer wykracza poza młotek, którym się posługuje, w stronę swojego celu, jakim jest przybicie tapety do ściany. Nie ma zawłaszczenia, które by było pełniejsze, niż to zawłaszczenie o charakterze instrumentalnym: w tym wypadku syntetyczna czynność za- właszczająca jest techniczną czynnością używania. Śnieg pojawia się jako tworzywo mojego działania w taki sam sposób, w jaki pojawienie się młotka jest zwykłym dopełnieniem czynności przybijania. Równocześnie wybrałem pewien punkt widzenia, aby jakoś uchwycić ten oto ośnieżony stok: tym punktem widzenia jest, na przykład, określona szybkość jego pokonywania. Ta szybkość niejako emanuje ze mnie: mogęjąwedle własnego uznania zwięk- szać lub zmniejszać; tym samym czyni ona pokonywaną trasę ściśle określo- nym przedmiotem, zupełnie różnym od tego, czym byłaby owa trasa poko- nywana z inną prędkością. Wybrana szybkość poruszania się organizuje wedle życzenia całe zespoły obiektów: jakiś przedmiot jest albo nie jest częściąpewnej konkretnej grupy, w zależności od tego, czy wybrałem taką bądź inną pręd- kość. Wystarczy pomyśleć o Prowansji widzianej w czasie pieszej wędrów- ki, albo „z okien pociągu", albo w czasie jazdy samochodem bądź na rowe- rze. Ukazuje ona jakże rozmaite oblicza w zależności od tego, czy Beziers dzieli od Narbonne godzina, jedno przedpołudnie czy może dwa dni podróży, a zatem w zależności od tego, czy Narbonne jest wyodrębnione i wraz ze swą najbliż- szą okolicą ukonstytuowane samo dla siebie, czy też razem z Beziers i, na przykład, Sete stanowi jedną spójną całość. W tym ostatnim przypadku związek między Narbonne a morzem jest bezpośrednio dostępny dla intuicji; natomiast w pierwszym przypadku ów związek jest zakwestionowany i może być jedy- nieprzedmiotem czysto pojęciowym. A zatem poprzez dokonany przeze mnie swobodny wybór prędkości ruchu ja sam nadaję formę śnieżnej połaci. Tym samym jednak oddziałuję również na swoją materię. Prędkość nie ogranicza się do tego, że nadaje pewną formę skądinąd danej już materii: w gruncie rzeczy ona tę materię tworzy. Ten śnieg, który zapadał się pod moim ciężarem, kiedy po nim chodziłem, który topniał i zamieniał się w wodę, gdy próbowałem go wziąć do ręki, nagle - pod wpływem szybkości mojego ruchu - krzepnie i twardnieje tak, iż to właśnie on mnie „niesie". To nie znaczy, że straciłem z oczu jego lekkość, jego niesubstancjalność, jego wieczną ulotność. Prze- ciwnie, niesie mnie właśnie ta lekkość, ta ulotność, ta utajona płynność: te cechy świadczą właśnie o tym, że śnieg krzepnie i topnieje po to, by mnie nieść. Istnieje specjalna zawłaszczająca relacja między mną a śniegiem: ślizga- nie się. Później szczegółowo zbadamy tę relację. W tym momencie możemy uchwycić jej sens. Mówi się, że wtedy, kiedy się ślizgam, pozostaję na po- wierzchni. Ale to niejest ścisłe. Owszem, jedynie muskam wówczas po- wierzchnię, i to muskanie samo w sobie zasługuje na osobną analizę. Niemniej urzeczywistniam przy tym syntezę sięgającą w głąb: czuję, jak warstwa śnie- gu organizuje się i układa aż do swych najgłębszych pokładów właśnie po to, by mnie podtrzymywać. Ślizganie się jest działaniem na odległość: gwaran- tuje mi panowanie nad materią w taki sposób, iż nie potrzebuję zagłębiać się w tę materię, nie muszę być nią oblepiony, aby nią zawładnąć. Ślizganie się jest przeciwieństwem zapuszczania korzeni. Korzeń jest już w połowie ze- spolony z ziemią, która go żywi; jest zanurzonym w niej żywym złogiem. Jedynie stając się ziemią, to znaczy w pewnym sensie podporządkowując się materii, z której pragnie korzystać, korzeń może faktycznie korzystać z zie- mi, w której rośnie. Natomiast ślizganie się urzeczywistnia materialnąjedność sięgającą w głąb, ale samo zatrzymuje się na powierzchni: pod tym wzglę- dem przypomina budzącego obawę nauczyciela, który nie musi specjalnie nalegać ani podnosić głosu, aby go słuchano. Oto wspaniałe wyobrażenie potęgi i władzy. Stąd wynika dobrze znana rada: „O śmiertelni, idźcie dalej tak, jakbyście się ślizgali [glissez], na niczym się nie opierajcie, na niczym nie polegajcie!". To nie znaczy: „Pozostańcie na powierzchni, niczego nie zgłę- biajcie!". Przeciwnie, znaczy raczej: „Przeprowadzajcie syntezy sięgające w głąb, ale się nie pogrążajcie, nie pozwólcie się uwikłać!" [sans vous compromettre]. Ślizganie siej est pewną postacią zawłaszczania, jako że podtrzymująca synteza, dokonywana dzięki szybkości poruszania się, jest prawomocna jedynie dla tego, kto się ślizga, i wyłącznie w tym czasie, gdy się ślizga. Masywność i twar- dość śniegujest ważna i odczuwalna jedynie dla mnie: jest tajemnicą, którą śnieg odsłania przede mną, i to w taki sposób, że gdzieś za mną, po moim przejeździe, owa tajemnica już nie jest prawdą. To ślizganie się urzeczywist- nia zatem pewną ściśle indywidualną relację z materią, relację o charakterze historycznym. Materia skupia się i krzepnie, aby mnie podtrzymać i ponieść 1 W części III widzieliśmy, jaki jest stosunek ruchu do bytu-dla-siebie. dalej, a następnie - gdzieś za mną - rozrzedza się i ponownie popada w stan rozproszenia. Swoim przejazdem urzeczywistniłem tedy dla siebie samego to, co jedyne i wyjątkowe. Ideałem ślizgania się będzie więc takie ślizganie, które nie zostawia śladu: taki charakter ma ślizganie się po wodzie (pływanie łodzią czy motorówką, zwłaszcza zaś jazda na nartach wodnych, która - choć po- jawiła się późno - w przyjętej tu perspektywie stanowi granicę, do której zmierzają sporty wodne). Ślizganie się na śniegu jest już mniej doskonałe: pozostaje za mną jakiś ślad, a to znaczy, że jednak - choćby w niewielkim stopniu - jakoś się uwikłałem i pogrążyłem. Bardzo niską wartość ma ślizga- nie się po lodzie: zastaje ono swoją materię w postaci już całkowicie zorgani- zowanej, a ponadto zostawia na niej wyraźne zarysowania; jeśli zatem pomi- mo wszystko jakoś się ratuje, to dla innych zgoła powodów. Stąd bierze się to lekkie rozczarowanie, które nas ogarnia zawsze wtedy, gdy za swoimi ple- cami dostrzegamy pozostawione przez nasze narty ślady na śniegu; można odnieść wrażenie, że byłoby lepiej, gdyby po naszym przejeździe śnieg wra- cał do poprzedniej formy. Swojądrogą, kiedy oddajemy się zjeżdżaniu po stoku, jesteśmy owładnięci iluzją, że nie zostawiamy śladu; domagamy się, aby śnieg zachowywał się takjak woda, skoro w utajony sposób jest wodą. Dlatego ślizganie się wydaje się przypominać nieustanne tworzenie [une creation con- tinuee]: tak długo, jak długo zachowywana jest szybkość ruchu - porówny- walna do świadomości i symbolizująca tu właśnie świadomość1 - powoduje ona, że w materii powstaje pewna sięgającą głębi jakość, która istnieje tylko o tyle, o ile istnieje właśnie ta szybkość; powstaje w ten sposób pewnego rodzaju skupienie i scalenie, które przezwycięża obojętną zewnętrzność ma- terii; jednak za ślizgającym się, ruchomym obiektem natychmiast ulega ono rozpadowi i rozszczepia się niczym wiązka. Oddziaływanie narciarza na rze- czywistość polega zatem na syntetycznej kondensacji śnieżnej przestrzeni i na takim jej scaleniu, które nadaje jej formę. Owa śnieżna przestrzeń zyskuje pew- ną organizację i skupia się w jakąś instrumentalną strukturę, jest wykorzysty- wana takjak młotek lub kowadło, i łatwo dostosowuje się do działania, które ją milcząco zakłada i wypełnia. Chodzi tu również o nieustanne i twórcze oddziaływanie na samą. materię śniegu, to znaczy o to, by poprzez czynność ślizgania się czy też zjeżdżania doprowadzić do skrzepnięcia czy też utwar- dzenia śnieżnej masy, albo by upodobnić śnieg do uległej, pozbawionej pamię- ci i unoszącej dalej wody bądź do nagiego ciała kobiety, którym pieszczota wstrząsa do głębi, a zarazem pozostawia je nietkniętym. Równocześnie śnieg pozostaje czymś nieprzenikalnym i niedosiężnym; w pewnym sensie oddziały- wanie narciarza jedynie aktualizuje i rozwija moce zawarte w samym śniegu. Narciarz sprawia, że śnieg pokazuje i oddaje to, co może pokazać i oddać. Wyłącznie za sprawą sportowej aktywności podmiotu jednorodna i masywna materia odsłania swoją masywność i jednorodność, choć jednocześnie pozo- stająone cechami ujawnionymi w materii. Takjak w przypadku spekulatywne- go poznania i dzieła sztuki, aktywność sportowa urzeczywistnia tu syntezę, ja" i „nie-ja", wyrażającą się poprzez afirmację władzy narciarza nad śniegiem. To moja śnieżna połać: po wielekroć ją pokonywałem, po wielekroć szybkością swojego ruchu sprawiałem, że pojawiała się w niej wspomniana siła kondensa- cji i podtrzymywania; ta połać śniegu po prostu należy do mnie. Do tego aspektu sportowego zawłaszczania należy dodać jeszcze inny aspekt, a mianowicie przezwyciężoną trudność. Ten aspekt jest powszech- niej rozumiany, i dlatego nie będziemy się nad nim długo rozwodzić. Otóż zanim zjechałem z ośnieżonego zbocza, musiałem się najpierw na to zbocze wspiąć. Ta wspinaczka ukazała mi inne oblicze śniegu - jego oporność. Odczuwałem tę oporność stosownie do swojego zmęczenia, i w każdym momencie mogłem oszacować swoje postępy w przezwyciężaniu tej trudności. Śnieg jest tu utoż- samiany z innym, a potocznie używane wyrażenia - takie jak „ujarzmić", „pokonać", „opanować" etc. - dostatecznie wyraźnie wskazują, że chodzi tu o to, by między mną i śniegiem ustanowić relację pana i niewolnika. Odnaj- dziemy ten aspekt zawłaszczania i we wspinaczce, w pływaniu, i w biegu przez przeszkody etc. Szczyt, na którym zatknięto flagę, to szczyt, który zawłasz- czono. A zatem pierwszorzędnym aspektem aktywności sportowej - w szcze- gólności sportów uprawianych na wolnym powietrzu - jest opanowanie tych wielkich mas wody, ziemi i powietrza, które a priori wydają się nie do ujarz- mienia i nie do wykorzystania. W każdym przypadku chodzi o posiadanie me tyle konkretnego żywiołujako takiego, ile tego typu istnienia, jaki jest właściwy bytowi-w-sobie i jaki wyraża się za pośrednictwem owego żywiołu. Pragnie się posiąść jednorodność substancji, występującą w postaci śniegu. Pragnie się uczynić swoją własnością nieprzenikalność i bezczasowe trwanie bytu-w-so- bie, występujące w postaci ziemi czy skały etc. A zatem sztuka, nauka, zaba- wa bądź gra to - całkowicie lub częściowo - dziedziny aktywności zawłasz- czającej, tym zaś, co pragną one zawłaszczyć, niejako poza konkretnym przedmiotem swego zainteresowania, jest sam byt, a ściślej absolutne bycie bytu-w-sobie. Ontologia uświadamia nam tedy, że pragnienie jest pierwotnie pragnieniem bycia i przedstawia sięjako niezdeterminowany [librę] bytowy brak. Lecz uświadamia nam ona także i to, że pragnienie jest odniesieniem do pewnego konkretnego bytu pośród świata, i że ów byt pojmowany jest na sposób bytu- -w-sobie. Uświadamia nam, że relacja między bytem-dla-siebie a tym pożą- danym bytem-w-sobie polega na zawłaszczaniu. Mamy więc do czynienia z podwójnym określeniem pragnienia: z jednej strony pragnienie określa się jako pragnienie bycia pewnym bytem, który jest bytem-w-sobie-dla-siebie, przy czym istnienie tego bylu ma charakter idealny. Z drugiej strony - w ogrom- nej większości przypadków1 - pragnienie określa sięjako relację z pewnym konkretnym, przygodnym bytem-w-sobie, który zamierza uczynić swoją włas- nością. Czy jedno z tych określeń jest zbyteczne? Czy te dwie charakterysty- ki można jakoś uzgodnić? Psychoanaliza egzystencjalna może być pewna swoich zasad tylko o tyle, o ile ontologia uprzednio określiła już relację mię- dzy tymi dwoma bytami, to znaczy konkretnym i przygodnym bytem-w-so- bie, czyli przedmiotem pragnienia, i bytem-w-sobie-dla-siebie, czyli pewnym ideałem pragnienia. Pewność zasad psychologii egzystencjalnej zależy rów- nież od tego, czy ontologia wydobyła już na jaw relację, która łączy zawłasz- czanie jako pewnego rodzaju odniesienie do bytu-w-sobie, z samym byciem jako pewnego rodzaju odniesieniem do bytu-w-sobie-dla-siebie. Musimy te- raz spróbować tego dokonać. Czymjest czynienie czegoś swoją własnością albo - jeśli ktoś woli - co, ogólnie rzecz biorąc, rozumie się przez posiadanie jakiegoś przedmiotu? Wi- dzieliśmy już, że kategoria „czynić" jest spro wadzalna do czegoś innego, i można się domyślać, że kryje się za nią niekiedy „być", a kiedy indziej „mieć". Czy tak samo jest z kategorią „mieć", czyli z posiadaniem! 1 Z wyjątkiem ściśle określonego przypadku, w którym jest po prostu pragnieniem bycia, na przykład pragnieniem bycia szczęśliwym, bycia silnym etc. Spostrzegam, że w bardzo wielu przypadkach posiadać jakiś przedmiot to tyle, co móc go używać, móc się nim posługiwać. Jednak ta definicja mnie nie zadowala: oto, na przykład, siedząc w tej kawiarni, używam tego spodka i tej filiżanki, a przecież one nie są moje, nie należą do mnie. Z kolei nie mogę „używać" tego obrazu, który wisi na ścianie w moim domu, a przecież jest mój, należy do mnie. Nie ma tu również znaczenia to, że w pewnych przy- padkach mam prawo zniszczyć to, co posiadam. Byłoby rzeczą niezrozumia- łą definiowanie własności poprzez tego rodzaju prawo. Zresztą w społeczeń- stwie, którego gospodarka jest odgórnie „sterowana", właściciel może posiadać fabrykę, a zarazem może nie mieć prawa jej zamknąć. W cesarskim Rzymie pan posiadał niewolnika, ale nie miał prawa skazać go na śmierć. Swoją dro- gą, cóż tutaj znaczy prawo do zniszczenia albo prawo do używania? Widzę, że to prawo odsyła mnie do tego, co społeczne, i że własność zdaje się być określana w ramach życia społecznego. Ale widzę również, że to prawo jest czysto negatywne i ogranicza się do tego, że uniemożliwia innemu zniszcze- nie tego, co należy do mnie, albo używanie tego, co moje. Bez wątpienia bę- dzie się próbowało zdefiniować własność jako pewną funkcję społeczną. Przede wszystkim jednak z tego, że społeczeństwo wedle pewnych zasad przyznaje prawo posiadania, wcale nie wynika, że stwarza ono relację zawłaszczania; co najwyżej, społeczeństwo ją u^rawomoc/j/a. Jest zgoła przeciwnie: najpierw musi istnieć własność jako spontanicznie ustalona relacja między bytem-dla- -siebie a konkretnym bytem-w-sobie, aby mogła być ona podniesiona do rangi czegoś usankcjonowanego i uświęconego. I nawet jeśli w odniesieniu do przy- szłości możemy rozpatrywać bardziej sprawiedliwą organizację życia zbio- rowego, taką mianowicie, w której indywidualne posiadanie - przynajmniej w pewnych granicach - nie będzie już chronione i sankcjonowane, to nie znaczy to, że tym samym przestanie istnieć zawłaszczająca więź; prawdopo- dobnie pozostanie ona przynajmniej z tytułu prywatnego, osobistego odnie- sienia człowieka do rzeczy. Dlatego w społecznościach pierwotnych, w któ- rych związek małżeński nie jest jeszcze uprawomocniony i w których dziedziczenie ma charakter ruatronimiczny, to znaczy dokonuje się po linii matki, istnieje jednak także więź seksualnej natury, przynajmniej jako pewne- go rodzaju konkubinat. Trzeba zatem odróżniać faktyczne posiadanie i pra- wo posiadania. Z tego samego powodu muszę odrzucić każdą definicję tego typu, co definicja Proudhona: „Własność to kradzież". Taka definicja mija się bowiem z istotą zagadnienia. Oczywiście, może być tak, że prywatna włas- ność jest wynikiem kradzieży, i że skutkiem zachowywania tej własności jest obrabowanie i ogołocenie kogoś innego. Niemniej, niezależnie od tego, jakie są źródła i następstwa własności, ona sama pozostaje czymś, co samo w sobie domaga się opisania i zdefiniowania. Złodziej uważa się przecież za właści- ciela ukradzionych przez siebie pieniędzy. Chodzi więc o dokładne opisanie zarówno relacji między złodziejem i ukradzionym przez niego dobrem, jak i re- lacji między prawowitym właścicielem i własnością „uczciwie nabytą". Jeśli rozpatruję przedmiot, który posiadam, dostrzegam, że cecha „bycia posiadanym" nie określa go tak, jak zwykła zewnętrzna nazwą, wyrażająca jego czysto zewnętrzne odniesienie do mnie. Przeciwnie, ta cecha określa go do samej głębi, jawi mi się - i jawi się innym - jako coś, co przynależy do jego bytu. Jest tak do tego stopnia, że w społecznościach pierwotnych moż- na określić niektórych ludzi w ten sposób, iż mówi się o nich: „posiadani", to znaczy, że sami w sobie są dani jako należący do kogoś. Wyrażaj ą to również pierwotne ceremonie pogrzebowe, w trakcie których grzebie się zmarłych wraz z należącymi do nich przedmiotami. Później, oczywiście, pojawiło się racjonalne wyjaśnienie, iż czyni się to po to, by zmarli „mogli z nich korzy- 1 Francuskie wyrażenie etre d... (dosłownie: „być do kogoś" lub „być komuś"), przesądza- jące o relacji przynależności, w polskim przekładzie albo przybiera postać rozwiniętą („być należącym do kogoś", „być komuś przynależnym"), albo jest zaslępowane formułą ..należeć do kogoś", z pominięciem motywu egzystencjalnego, czyli bycia. W tym ostat- nim przypadku nie udałoby się utrzymać postulowanych przez Sartre'a egzystencjal- nych właśnie konsekwencji posiadania (przyp.tłum.). stać". Wydaje się raczej, że w epoce, w której spontanicznie pojawiły się tego rodzaju zwyczaje, dociekania na ten temat nie uchodziły za rzecz konieczną. Po prostu konkretne przedmioty miały tę szczególną cechę, że należały do zmarłych. Skoro stanowiły ze zmarłym jedną całość, to nie było wątpliwo- ści, że nie można go pogrzebać bez zwykle używanych przez niego przed- miotów, tak samo jak nie można go było pogrzebać, na przykład, bez jednej z jego nóg. Jednym i tym samym zmarłym są ludzkie zwłoki, puchar, z którego zmarły zwykł pić, i nóż, którym się posługiwał. Z tego punktu widzenia naj- zupełniej zrozumiały jest - co do swej zasady - zwyczaj palenia wdów na Wyspach Malabarskich: żona b\ ła posiadana, u zatem zmarły wciąga ją na- wet w swoją śmierć, tak iż nominalnie i ona już nie żyje; pozostaje tylko po- móc jej przejść od tej śmierci de iure do śmierci de facto. Te spośród przed- miotów należących do zmarłego, które nie mogą wraz z nim być pogrzebane, bywają przez niego „nawiedzane". Zjawa nie jest niczym innym, jak konkret- ną materializacją cechy „bycia posiadanym" w odniesieniu do domu, mebli czy innych sprzętów należących do zmarłego. Powiedzieć, że dom jest na- wiedzany, znaczy tyle, co powiedzieć, że żadne pieniądze i żadne starania nie są w stanie zatrzeć absolutnego i metafizycznego faktu jego posiadania przez tego, kto w nim mieszkał jako pierwszy. To prawda, że zjawy czy widma, nawiedzające dwory i domostwa, to zdegradowane domowe bóstwa opiekuń- cze [dieux lares]. Czymże jednak sąsame te domowe bóstwa opiekuńcze, jak me pewnymi warstwami posiadania, które stopniowo nałożyły się na ściany i meble domu? Samo wyrażę nie, oznaczające relację między przedmiotem ajego właścicielem, dostatecznie wskazuje na to, jak głęboko sięga zawłaszczanie: „być posiadanym" to „być (należącym) do kogoś" albo „być (przynależnym) komuś" [etre a...]1. To znaczy, że zawłaszczanie dosięga posiadanego przed- miotu wjego byciu. Widzieliśmy zresztą, iż unicestwienie posiadającego po- ciąga za sobą unicestwienie de iure tego, co posiadane; i odwrotnie: trwanie tego, co posiadane, pociąga 2a sobą trwanie de iure tego, kto posiada. Więź posiadania to wewnętrzna więź bytowa. Spotykam tego, kto posiada, w po- siadanym przez niego przedmiocie i dzięki temu przedmiotowi. Takie jest, oczy- wiście, wyjaśnienie znaczenia relikwii. Rozumiemy przez to nie tylko relikwie w sensie religijnym, ale także - i przede wszystkim - wszystkie rzeczy będące własnością sławnych ludzi (tego rodzaju, jak muzeum Victora Hugo, „przed- mioty, które należały" do Balzaca, do Flauberta etc), w których próbujemy odnaleźć ich samych; przez relikwie rozumiemy zatem „pamiątki" po ukocha- nym zmarłym, które zdają się „uwieczniać" jego pamięć. Ta wewnętrzna ontologiczna więź tego, co posiadane, i posiadającego (więź, którą często usiłowały zmaterializować takie zwyczaje, jak naznacza- nie rozpalonym żelazem), nie może być objaśniona przy pomocy „realistycz- nej" teorii zawłaszczania. Jeśli jest prawdą, że realizm można zdefiniować jako doktrynę czyniącą z podmiotu i przedmiotu dwie niezależne substancje, klóre posiadająistnienie samo przez się i samo dla siebie, to zawłaszczania nie można pojąć w stopniu większym niż poznania, będącego poniekąd jedną z jego form. I poznanie, i zawłaszczanie w ogóle, po zostaną zewnętrznym i relacjami, przej- ściowo łączącymi podmiot i przedmiot. Jednak widzieliśmy, że substancjalne istnienie winno być przyznane poznawanemu przedmiotowi. Tak samo jest z własnością w ogóle; to posiadany przedmiot istnieje sam w sobie, to on okreś- lany jest poprzez trwanie, ogólną pozaczasowość, bytową samowystarczal- ność, jednym słowem - poprzez substancjalność. Po stronie posiadającego podmiotu należy zatem przyjąć jakąś Unselbststandigkeit. Jedna substancja nie może uczynić swoją własnością innej substancji, a jeśli w rzeczach do- strzegamy pewnąjakość, czyniącąje posiadanymi, to znaczy to pierwotnie tyle, że wewnętrzna relacja między bytem-dla-siebie a będącym jego własno- ścią bytem-w-sobie ma swój początek w bytowej niesamowystarczalności bytu-dla-siebie. Rozumie się samo przez się, że posiadany przedmiot nie jest realnie dotknięty aktem zawłaszczania, podobnie jak przedmiot poznania nie jest dotknięty przez satno poznanie. Posiadany przedmiot pozostaje nietknię- ty, z wyjątkiem tego przypadku, gdy tym, co posiadane, jest istota ludzka (niewolnik, prostytutka etc). Niemniej owa cecha „bycia posiadanym" doty- ka przedmiot niejako idealnie, to znaczy w sferze jego znaczenia; krótko mówiąc, jego sensem jest to, że wobec bytu-dla-siebie jest odbiciem aktu posiadania. Jeśli posiadającego i przedmiot posiadany łączy wewnętrzna relacja oparta na bytowej niesamowystarczalności bytu-dla-siebie, to pojawia się problem określenia natury i znaczenia utworzonej w ten sposób pary. Skoro wewnętrz- na relacja ma charakter syntetyczny, to faktycznie dokonuje zespolenia po- siadającego i tego, co posiadane. A to oznacza, że posiadający i przedmiot posiadany w sposób idealny stanowią jedną i tę samą rzeczywistość. Posia- dać, to zespolić się z posiadanym przedmiotem w kontekście relacji zawłasz- czania; chcieć posiadać to tyle, co chcieć się zespolić z pewnym przedmio- tern za pośrednictwem takiej relacji. Pragnienie jakiegoś konkretnego przed- miotu nie jest więc zwykłym pragnieniem tegoż przedmiotu; jest raczej prag- nieniem zespolenia się z tym przedmiotem poprzez wewnętrzną relację, w taki sposób, by wraz z nim stanowić jedną całość, określoną jako „posiadający- -posiadany". Pragnienie posiadania [d 'avoir\ jest w gruncie rzeczy sprowa- dzanie do pragnienia bycia [d'etre] w pewnej bytowej relacji względem pew- nego przedmiotu. Dla określenia tej relacji bardzo użyteczne będą dla nas wcześniejsze spo- strzeżenia dotyczące zachowań uczonego, artysty i sportowca. W każdym z tych zachowań odkryliśmy pewną postawę zawłaszczającą. Na zawłasz- czanie w każdym przypadku wskazywał fakt, że przedmiot ukazywał się nam jako subiektywna emanacja nas samych, a zarazem jako pozostający z nami w relacji obojętnej zewnętrzności. To, co moje, ukazało się nam więc jako relacja bytowa, zajmująca pośrednią pozycję między absolutną immanencją czy też wewnętrznością „ja'1 i absolutną zewnętrznością „nie-ja". Oznacza to - w tym samym synkretycznym ujęciu- „ja", które staje się „nie-ja". i „nie-ja", które staje się „ja". Nałeży jednak lepiej opisać tę relację. W projekcie posia- dania napotykamy jakiś byt-dla-siebie, który jest unselbststdndig, a ponadto jest oddzielony nicością od możliwości, jaką sam jest. Tą możliwością jest możliwość uczynienia swoją własnością jakiegoś przedmiotu. Prócz tego napotykamy pewną wartość, która naznacza byt-dla-siebie i jest poniekąd ideal- nym wskaźnikiem bytu w całości, ów byt mógłby się urzeczywistnić po- przez przyjmujące postać tożsamości zespolenie tego, co możliwe, i bytu-dla- -siebie, który jest swoją możliwością. Innymi słowy, wartość jest idealnym wskaźnikiem bytu, który mógłby się urzeczywistnić, gdybym był - w nie- rozdzielnej jedności tego, co tożsame - sobą samym, a zarazem swoją włas- nością. A zatem zawłaszczanie byłoby bytową relacją między jakimś bytem- -dla-siebie i jakimś konkretnym bytem-w-sobie. Relacja ta byłaby naznaczona idealnym wskaźnikiem utożsamienia tego bytu-dla-siebie z posiadanym by- tem-w-sobie. Posiadać, to mieć dla siebie, czyli być właściwym celem istnienia pew- nego przedmiotu. Jeśli posiadanie jest konkretnie i w zupełności dane. to po- siadający jest racją bytu posiadanego przedmiotu. Na przykład, posiadam to pióro; znaczy to tyle, co: „to pióro istnieje dla mnie, zostało dla mnie wyko- nane". Zresztą, pierwotnie to ja sam wykonuję dla siebie przedmiot, który chcę posiadać. Mój łuk, moje strzały - to wszystko oznacza przedmioty, które sam zrobiłem dla siebie. Podział pracy powoduje, że ta pierwotna relacja się zacie- ra, choć nie znika. Luksus jest jakąś zdegradowaną formą tej relacji: w pier- wotnej postaci tego, co luksusowe, posiadam przedmiot, który ludziom na- leżącym do mnie (niewolnikom, służbie domowej) kazałem zrobić specjalnie dla mnie. Luksus jest więc tą formą własności, która jest najbliższa własno- ści pierwotnej: bardzo dobrze -1 tylko niewiele gorzej niż własność pierwotna - wydobywa on na jaw relację wytwarzania, którą początkowo jest czynie- nie swoją własnością. W społeczeństwie, w którym podział pracy doprowa- dzony jest do skrajności, wspomniana relacja jest przesłonięta bądź zamasko- wana, ale wcale nie unicestwiona: przedmiot, który posiadam, został przecież przeze mnie kupiony. Pieniądze symbolizują moją siłę: same przez się są w mniejszym stopniu posiadaniem niż środkiem czy narzędziem do posiada- nia. Dlatego pieniądze - poza bardzo szczególnym przypadkiem skąpstwa - usuwają się niejako w cień wobec swojej siły nabywczej, wobec możliwości kupowania. Pieniądze są czymś ulotnym, przeznaczonym do tego, by raczej odsłaniać przedmiot, ukazywać konkretną rzecz; ich byt ma jedynie charak- ter przechodni. Jednak dla mnie pieniądze jawią się jako siła sprawcza i twórcza: kupno jakiegoś przedmiotu to akt symboliczny, równoważny aktowi jego wytwo- rzenia. Dlatego pieniądze są synonimem mocy: nie tylko ze względu na to, że są w stanie dostarczać nam tego. czego pragniemy, ale nade wszystko ze względu na to, że wyrażają sprawczą moc mojego pragnienia jako takiego. Pieniądze wyrażają moją magiczną więź z przedmiotem właśnie dlatego, że są trans cen do wane w stronę rzeczy; są tym, co po prostu założone jako prze- słanka i przekroczone. Pieniądze znoszą techniczne odniesienie podmiotu do przedmiotu i sprawiają, że pragnienie działa bezpośrednio, takjak życzenia w baśniach. Mając pieniądze w kieszeni, zatrzymajcie się przy jakiejś sklepo- wej witrynie: wystawione przedmioty właściwie już więcej niż w połowie należą do was. W ten sposób za pośrednictwem pieniędzy konstytuuje się za- właszczająca więź między bytem-dla-siebie i całościowym zbiorem przedmio- tów w świecie. Dzięki pieniądzom już pragnienie jako takie jest sprawcze i zdolne do nadawania formy. A zatem podtrzymywana jest wytwórcza więź między podmiotem i przedmiotem, choć dokonuje się to w formie ciągłej degradacji. Mieć, to przede wszystkim wytwarzać. Własnościowa relacja, która się wów- czas ustala, jest relacjąnieustannego wytwarzania: posiadany przedmiot wpi- suję w formę swojego otoczenia. Istnienie tego przedmiotu jest określone przez moją sytuację i przez jego wpisanie w tę sytuację. Moja lampa to nie tylko ta elektryczna żarówka, ten abażur, ten wspornik z kutego żelaza: to również pewna moc oświetlająca to oto biurko, te oto książki, ten oto stół. To pewien oświetlony i jasny aspekt pracy, wykonywanej przeze mnie nocą, w związku z moim zwyczajem czytania i pisania o późnej porze. Lampa jest tedy ożywia- na, „zabarwiana" i określana przez użytek, jaki z niej czynię; co więcej, ona sama jest tym użytkiem i jedynie dzięki niemu istnieje. Oddzielona od mojego biurka i od mojej pracy, włączona do większej partii towarów i postawiona na posadzce salonu sprzedaży, radykalnie „gaśnie", nie jest już moją lampą; już nawet w ogóle niejest lampą: wraca do stanu pierwotnej materialności. Jestem więc odpowiedzialny za to, że rzeczy, które posiadam, istnieją w porządku ludz- kim. Poprzez własność podnoszę je do pewnego typu istnienia o charakterze funkcjonalnym. Moje zwykłe życie jawi mi sięjako twórcze właśnie dlatego, że za sprawą swej ciągłości uwiecznia cechę „bycia posiadanym" w każdym z przed- miotów, które posiadam. Wraz z sobą samym wprowadzam w byt zbiór ota- czających mnie przedmiotów. Jeśli ktoś je ode mnie odrywa, obumierają, tak jak obumarłoby moje ramię, gdyby ktoś oderwał je ode mnie. Lecz pierwotna i radykalna relacja wytwarzania jest relacją emanacyjną. Trudności napotykane przez kartezjańską teorię substancji mogą nam pomóc w odkryciu tej relacji. Jeśli przez tworzenie rozumiem doprowadzenie materii i formy do istnienia, to tym, co tworzę, jestem ja sam. Gdyby istniał absolut- ny stwórca, to jego dramat polegałby na niemożności wyjścia poza siebie, jako że to, co stworzone, mogłoby być jedynie nim samym; z niego wypro- wadzałoby ono swojąobiektywność i niezależność, bo i materia, i forma tego, co stworzone, wywodzi się z „ja". Tylko pewnego rodzaju siła inercji mogła- by temu, co stworzone, nadać formę czegoś stojącego naprzeciw „ja". Jed- nak po to, by sama owa siła inercji mogła działać, muszę jąpodtrzymywać w istnieniu poprzez nieustanne tworzenie. A zatem, o ile ukazuję się sobie jako ten, kto tworzy przedmioty przy pomocy samej relacji zawłaszczania, o tyle owe przedmioty są mną samym albo mojością [moi]. Pióro, fajka, ubranie, biurko czy dom to w gruncie rzeczy ja sam albo dziedzina mojości. Całość posiadanych przeze mnie rzeczy odzwierciedla całość mojego bytu. Jestem tym, co mam. Dotykając tej filiżanki albo tego bibelotu, dotykam w nich sie- bie samego albo mojości. Ta góra, na którą się wspinam, to także ja sam albo mojośó, przynajmniej w tej mierze, w jakiej tę górę już pokonałem. A kiedy jestem na jej szczycie, kiedy - za cenę swego trudu - „zyskałem" ten rozległy widok na dolinę i pobliskie szczyty, to ja jestem tym punktem widzenia, tym widokiem; ta konkretna panorama to nic innego jak moje „ja" rozpostarte aż po horyzont, bowiem istnieje ona jedynie dzięki mnie i dla mnie. Ale „tworzenie" to pojęcie ulotne, które może istnieć wyłącznie dzięki swej ruchomości i elastyczności. Jeśli się ten ruch zatrzymuje, to gubi się i samo pojęcie. Zastygając w krańcowych sposobach swego rozumienia, pojęcie tworzenia ulega unicestwieniu: albo odnajduję wówczas jedynie swoją czystą podmiotowość, albo napotykam nagą, surową i obojętną materialność, która nie ma ze mną żadnego związku. Tworzenie może się pojawić i utrzymywać tylko jako nieustanne przechodzenie od jednego krańca do drugiego, od jed- nego członu relacji do drugiego. Jest rzeczą konieczną, aby w tym samym procesie swego wyłaniania się przedmiot był całkowicie mną, a zarazem po- zostawał całkowicie niezależny ode mnie. Sądzimy, że urzeczywistnia się to właśnie w posiadaniu. Przedmiot posiadany - właśnie jako posiadany - jest nieustannym wytwarzaniem. Jednak w tym procesie swego wytwarzania pozostaje on sobą, to znaczy czymś odrębnym, istnieje sam przez się, i jest bytem-w-sobie. Gdy się od niego odwracam, nie przestaje on z tego powodu istnieć; gdy się oddalam, wciąż reprezentuje mnie na moim biurku, w moim pokoju, w tym właśnie miejscu świata. Od samego początku jest nieprzeni- kalny. To pióro w zupełności jest mną czy też mojością, i do tego stopnia, że nawet go już nie odróżniam od samej czynności pisania, która jest moją czyn- nością. Z drugiej jednak strony pozostaje ono czymś nietkniętym, nienaru- szonym, i wcale go to nie zmienia, że jest moją własnością; między mną i moim piórem istnieje tylko relacja idealna. W pewnym sensie cieszę się swoją włas- nością, kiedy przekraczam ją w stronę jej używania. Lecz kiedy chcę się jej przyjrzeć, chcę ją kontemplować, wtedy relacja posiadania się zaciera, i już właściwie nie rozumiem, co znaczy „posiadać". Oto tam, na stole, leży fajka - niezależna i obojętna. Biorę ją w swoje ręce, dotykam jej. przyglądam się jej, a wszystko to robię po to, by uczynić ją swoją własnością. Ale owe gesty chybiają celu właśnie dlatego, że ich przeznaczeniem było raczej to, by dać mi satysfakcję z posiadania fajki: tymczasem okazuje się, że trzymam w dłoni jedynie martwy kawałek drewna. Dopiero kiedy przekraczam posiadane przeze mnie przedmioty w stronę jakiegoś celu, kiedy czynię z nich użytek, mogę cieszyć się ich posiadaniem. A zatem relacja nieustannego wytwarzania obej- muje również to, co implicite jest jej zaprzeczeniem: absolutną niezależność i samoistność wytwarzanych przedmiotów. Posiadanie jest relacją zaiste ma- giczną: jestem tymi przedmiotami, które posiadam, ale jestem nimi niejako na zewnątrz, poza sobą, w opozycji do siebie. Wytwarzam je, ale jako niezależne ode mnie. Tym, co posiadam, jestem ja sam, ale poza sobą samym, poza wszelką podmiotowością, to znaczy jako pewien byt-w-sobie, który w każ- dej chwili mi się wymyka, choć w każdej chwili kontynuuję jego tworzenie. Także wtedy, gdy coś posiadam, czynię się obcy samemu sobie [je m 'aliene], zkorzyściądlaposiadanego przedmiotu. Czynię to właśnie dlatego, że zawsze jestem gdzie indziej, gdzieś poza sobą-jako coś niedopełnionego, co uświa- damia sobie swój byt poprzez to, czym nie jest. W relacji posiadania mocnym członem jest rzecz posiadana: poza nią nie jestem niczym innym, jak tylko nicością, która coś posiada; nie jestem niczym innym, jak tylko zwykłym posiadaniem. Jestem tym, co niekompletne i niesamowystarczalne: samowy- starczainość i kompletność cechująnatomiast przedmiot, który istnieje gdzieś poza mną. O ile istnieję sam w sobie, o tyle w relacji posiadania jestem swoją własną podstawą. O ile posiadanie jest nieustannym wytwarzaniem, posiada- ny przedmiot postrzegam jako przeze mnie ukonstytuowany w swoim bycie. Jednak o ile, z jednej strony, wytwarzanie jest emanacją, o tyle ów przedmiot rozpływa się we mnie, jest przeze mnie pochłaniany, tak iż jest już wyłącznie mną samym. O ile zaś, z drugiej strony, wspomniany przedmiot pierwotnie jest bytem-w-sobie, o tyle nie jest mną, a raczej jest mną niejako naprzeciw mnie, w opozycji do mnie; innymi słowy, jest czymś, co istnieje samo w sobie: czymś obiektywnym, trwałym, nieprzenikalnym, pozostającym ze mną w re- lacji zewnętrzności i obojętności. A zatem jestem podstawą dla samego siebie o tyle, o ile w stosunku do siebie istnieję jako obojętny i jako byt-w-sobie. Na tym zaś polega sam projekt bytu-w-sobte-a-zarazem-dla-siebie. Bowiem ów byt idealny określany jest jako byt-w-sobie, który-jako byt-dla-siebie-był- by swoją własną podstawą; albo określany jest jako byt-dla-siebie, którego pierwotny projekt byłby nie tyle pewnym sposobem bycia, ile pewnym by- tem, a mianowicie tym bytem-w-sobie, którym jest on sam. Widać, że za- właszczanie niejest niczym innym jak tylko symbolem ideału bytu-dla-sie- bie, czyli wartością. Para: posiadający byt-dla-siebie iposiadany byt-w-sobie, jest wartością dla bytu, który jest po to, by posiadać samego siebie, przy czym to jego posiadanie samego siebie jest zarazem własnym tworzeniem siebie; tego rodzaju bytem jest Bóg. Posiadający zmierza zatem do tego, by cieszyć się swoim bytem jako bytem-w-sobie, to znaczy swoim bytem na zewnątrz, poza sobą. Dzięki posiadaniu odzyskuję byt rozumiany jako przedmiot, czyli byt, który można utożsamić z moim byciem-dla-innego. Tym samym inny nie może mnie już zaskoczyć: inny chce bowiem doprowadzić do pojawienia się bytu, który już posiadam, którym już się cieszę; chodzi właśnie o taki byt, w którym jestem sobą-dla-innego. Poza wszystkim, posiadanie jest więc pewną obroną przed innym. W gruncie rzeczy to, co moje, jest mną rozumianym w aspekcie tego, co niesubiektywne, o ile tylko jestem swobodnie wybraną podstawą dla tego, co moje. Jednakże nigdy nie dość podkreślać, że ta relacja ma charakter symbo- liczny i idealny. Poprzez zawłaszczanie nie zaspokajam swego pierwotnego pragnienia, by być dla siebie swoją własną podstawą, tak samo jak pacjent Freuda nie zaspokaja swojego kompleksu Edypa, kiedy śni, że jakiś żołnierz zabija cara (czyli w istocie ojca pacjenta). Dlatego własność jawi się właści- cielowi jako w całości dana od razu i na wieczność, a zarazem jako wymaga- jąca nieskończenie wiele czasu, aby się naprawdę urzeczywistnić. Żaden pojedynczy akt korzystania z własności nie urzeczywistnia naprawdę zawłasz- czającego używania. Odsyła jedynie do innych aktów zawłaszczających, z któ- rych każdy ma wyłącznie wartość magiczną [incantatoire]. Posiadać rower na początku znaczy tyle, co móc go oglądać; później - móc go dotykać. Ale dotykanie samo z siebie jawi sięjako niewystarczające: to, czego naprawdę nam trzeba, to móc wsiąść na rower i zrobić sobie małą przejażdżkę. Lecz sama taka przejażdżka bez celu również okazuje się niewystarczająca: należa- łoby wykorzystać rower do udziału w wyścigach. To z kolei odsyła nas do dłuższego i pełniejszego korzystania z roweru, na przykład do długich rowe- rowych podróży po Francji. Lecz same te podróże dzielą się na mnóstwo zachowań zawłaszczających, z których każde znów odsyła do innych zacho- wań. W końcu okazuje się, jak można było przewidzieć, że wystarczyło wprawdzie podać sprzedawcy banknot, aby rower należał do mnie, ale trze- ba będzie całego mojego życia, aby naprawdę urzeczywistnić to posiadanie. Przeczuwam to zresztą wtedy, gdy kupuję jakiś przedmiot: posiadanie jest w gruncie rzeczy przedsięwzięciem, które śmierć czyni zawsze niedokoń- czonym. Teraz dostrzegamy sens tego stanu rzeczy: nie można do końca urze- czywistnić relacji symbolizowanej przez zawłaszczanie. Samo w sobie zawłasz- czanie nie ma żadnej konkretnej treści. Nie jest ono jakąś realną czynnością (takąjakjedzenie, picie, spanie etc), która dodatkowo służyłaby jako symbol dla pewnego konkretnego pragnienia. Przeciwnie, zawłaszczanie istnieje tyl- ko jako symbol, i to właśnie ten symboliczny charakter nadaje mu znaczenie, spójność i samo właściwe mu istnienie. W zawłaszczaniu nie można więc znaleźć jakiegoś pozytywnego używania, wykraczającego poza jego wartość symboliczną. Jest ono jedynie znakiem najwyższego i ostatecznego cieszenia się czymś (właściwego bytowi, który byłby podstawą samego siebie), wy- chodzącego zawsze poza wszelkie zachowania zawłaszczające, których za- daniem jest jego urzeczywistnianie. Właśnie rozpoznanie, że jest niemożliwe, aby jakiś przedmiot miał być posiadany, po stronie bytu-dla-siebie pociąga za sobągwałtowne pragnienie zniszczenia tego przedmiotu. Niszczyć coś to tyle, co pochłaniać, to mieć równie dogłębny kontakt z bytem-w-sobie niszczone- go przedmiotu, jak w przypadku tworzenia. Płomienie trawiące farmę, którą podpaliłem, stopniowo sprawiają, że farma zlewa się ze mną: unicestwiając się, przemienia się we mnie. Tym samym odnajduję tu bytowąrelację wytwa- rzania, tyle że odwróconą: jestem podstawą dla tej płonącej stodoły, a nawet jestem nią samą, ponieważ niszczę jej byt. Niszczenie - być może bardziej subtelnie niż wytwarzanie - dokonuje zawłaszczenia, jako że zniszczony przed- miot już nie trwa dalej, by okazać swojąnieprzenikalność. Ma on nieprzeni- kalność i bytową samowystarczalność bytu-w-sobie, którym był. Lecz rów- nocześnie charakteryzuje go niewidzialność i przejrzystość nicości, którąz kolei ja jestem, jako że jego właściwieywi nie ma. Tamta szklanka, którą stłukłem, a która była na tym stole, wciąż tam jest, ale jako absolutna przejrzystość: widzę poprzez nią wszystkie byty. Filmowcy próbowali to oddać poprzez nałożenie na siebie kilku obrazów [la surimpression]: przypomina to świado- mość, choć charakteryzuje się nieodwracalnością właściwą bytowi-w-sobie. Równocześnie zniszczony przedmiot jest w pozytywnym sensie tym, co należy do mnie [posilivemen( mień], ponieważ jedynie fakt, że mam być tym, czym byłem, powstrzymuje ów przedmiot od całkowitego unicestwienia. Ponow- nie tworzę ten przedmiot, tworząc ponownie samego siebie. A zatem nisz- czyć, to właściwie ponownie tworzyć bądź odtwarzać, uznając samego sie- bie zajedynego odpowiedzialnego za byt tego, co istniało dla wszystkich. Trzeba więc niszczenie umieścić pośród zachowań zawłaszczających. Wiele zacho- wań zawłaszczających ma zresztą wśród swoich struktur także strukturę destrukcyjności: „używać" znaczy również: „zużywać". Używając swojego roweru, równocześnie go zużywam, a to znaczy, że nieustanne zawłaszczają- ce wytwarzanie wyraża się poprzez częściowe niszczenie. Z powodów ściśle utylitarnych to zużywanie może nas martwić, lecz w większości wypadków powoduje ono ukrytą radość: dokonuje się przecież za naszą sprawą, to my „konsumujemy" daną rzecz do końca, to my ją wyczerpujemy. Można za- uważyć, iż wyrażenie „skonsumować coś" oznacza zawłaszczające niszcze- nie, a zarazem czynność spożywania. Konsumować, to unicestwiać, ale i jeść; innymi słowy: to niszczyć poprzez pochłanianie i przyswajanie sobie. Kiedy jadę na swoim rowerze, mogę martwić się tym, że w ten sposób zużywam opony, a trudno jest znaleźć inne. Jednak towarzyszący temu obraz używania, którym się cieszę wraz ze swym ciałem, jest obrazem destrukcyjnego zawłasz- czania, jakiegoś tworzenia będącego zarazem niszczeniem [une creation-de- struction]. Za sprawą samego swego ruchu, to znaczy przez to, że mknie i nie- sie mnie po drogach, rower stał się mój; ale to jego nieustanne wytwarzanie jako czegoś mojego głęboko odciska się w samym przedmiocie w postaci nie- znacznego, ciągłego zużywania się. To zużywanie się jest czymś w rodzaju piętna wypalonego rozgrzanym żelazem na ciele niewolnika. Przedmiot nale- ży do mnie, jest mój, bo to ja go zużyłem. Zużycie tego, co moje, jest odwrot- ną stroną mojego życia1. 1 Brummell twierdził, że jego elegancja polega na tym, że nosi zawsze ubrania nieco już zużyte. Nie znosił rzeczy zupełnie nowych: to, co nowe, jest pospolitym strojeniem się Jak na niedzielę", a to znaczy, że nie należy do nikogo. Te uwagi pozwolą nam lepiej zrozumieć sens pewnych uczuć bądź za- chowań, zazwyczaj traktowanych jako niesprowadzalne do niczego innego. Jednym z nich jest, na przykład, hojność. W istocie dar jest pierwotną formą niszczenia. Wiadomo, że zwyczaj określanyjako potlacz obejmuje niszczenie ogromnej ilości dóbr. To niszczenie jest wyzwaniem dla innego i w jakimś sensie go zniewala, zobowiązując do podobnych zachowań. Na tej płaszczyź- nie jest obojętne, czy przedmiot został zniszczony czy ofiarowany innemu: w taki czy inny sposób potlacz jest niszczeniem rzeczy i zniewalaniem inne- go. Niszczę przedmiot zarówno wtedy, gdy go komuś daję, jak i wtedy, gdy go unicestwiam: pozbawiam go cechy „mojości" czy też „bycia czymś moim", a właśnie ta cecha konstytuowała go do głębi wjego bycie. Usuwam ów przed- miot sprzed moich oczu i konstytuuję go-w odniesieniu do mojego pokoju, mojego stołu etc. - w charakterze czegoś nieobecnego. Ja sam zarezerwuję dla niego widmowy i przejrzysty byt przedmiotów minionych, jako że dzięki mnie byty wiodą nadal swego rodzaju honorowe istnienie nawet po swym unicestwieniu. A zatem hojność jest przede wszystkim funkcją niszczenia. Ogarniający niektórych ludzi w pewnych momentach szał rozdawania [la rage de donner] jest przede wszystkim gwałtowną żądzą niszczenia;_/e/ odpowied- nikiem jest postawa szaleńca albo swoista „miłość", której towarzyszy roz- bijanie przedmiotów. Jednak ta szalona żądza niszczenia, która jest tłem hoj- ności, nie jest niczym innym, jak tylko żądzą posiadania. Wszystkiego, czego się wyrzekam, wszystkiego, co rozdaję, używam w jakiś wyższy sposób poprzez dar, który z tego czynię. Dar jest używaniem namiętnym i krótko- trwałym, tak iż wydaje się mieć niemal seksualny charakter. Dawać, to w spo- sób właścicielski używać przedmiotu, który się daje; mamy tu więc do czy- nienia z kontaktem o charakterze niszczycielskim, a zarazem zawłaszczającym. Równocześnie jednak dar zniewala obdarowanego, zobowiązuje go do po- nownego wytworzenia i podtrzymania w bycie - właśnie poprzez nieustanne tworzenie-tego, ja", którego nie chcę, a które posiadałem aż do jego unicest- wienia, ostatecznie po tym „ja" został tylko pewien wizerunek. Dawać, to podporządkowywać i zniewalać. Lecz ten aspekt daru nas tu nie interesuje, jako że nade wszystko dotyczy relacji z innym. Natomiast chcielibyśmy tu zaznaczyć, że hojność nie jest czymś niesprowadzalnym do czegoś innego. Dawać, to zawłaszczać poprzez niszczenie, używając tego niszczenia do tego, by podporządkować sobie innego. Hojność jest tedy uczuciem, któremu struk- turę nadaje istnienie innego; to uczucie wyraża preferencję dla zawłaszczania poprzez niszczenie. Tym samym prowadzi nas ona ku nicości w stopniu więk- szym niż ku bytowi-w-sobie. Chodzi tu o nicość bytu-w-sobie, która, rzecz jasna, sama też jest bytem-w-sobie, ale jako nicość może być symbolem, to znaczy tworzyć parę z bytem, który jest swą własną nicością. A zatem, jeśli psychoanaliza egzystencjalna natrafia na dowód hojności jakiegoś podmiotu, to winna dalej szukać jego pierwotnego projektu i postawić sobie pytanie, dlaczego podmiot wybrał zawłaszczanie poprzez niszczenie raczej niż poprzez wytwarzanie. Odpowiedź na to pytanie odsłoni pierwotną relację z bytem, konstytuowaną przez badaną osobę. Te spostrzeżenia zmierzały jedynie do ujawnienia idealnego charakteru zawłaszczającej więzi i symbolicznej funkcji każdego zawłaszczającego za- chowania. Należy dodać, że sam symbol wcale nie został rozszyfrowany przez podmiot. Nie wynika to z faktu, iż symbolizowanie było przygotowywane w obszarze nieświadomości. Wynika raczej z samej struktury bycia-w-świe- cie. W rozdziale poświęconym transcendencji widzieliśmy, że uporządkowa- nie poręcznych środków w świecie było obrazem moich możliwości, czyli obrazem tego, czym jestem, rzutowanym na dziedzinę bytu-w-sobie. Nigdy jednak nie mogłem rozszyfrować tego obrazu świata, jako że konieczne było przynajmniej refleksyjne podwojenie, abym mógł być dla siebie swego rodzaju zarysem czy też szkicem przedmiotu. A zatem skoro krąg sobości jest niete- tyczny, to znaczy niejest dziedziną przedmiotowego stanowienia i orzekania, i skoro oznajmianie tego, czym jestem, niejest poddane tematyzacji, to ów odesłany mi przez świat, a wywodzący się ze mnie „byt-w-sobie" musi być przesłonięty i ukryty dla mojego poznania. Mogę jedynie do niego się przy- stosować poprzez przybliżające czy też naprowadzające działanie, które spra- wia, że rodzi się poznanie. Tak oto posiadać, w żadnym razie nie znaczy tyle co wiedzieć, że z przedmiotem posiadanym pozostaje się w relacji utożsa- miającej tworzenie i niszczenie; posiadać, to po prostu być w tej relacji albo - jeszcze lepiej - być nią samą. Zaś posiadany przedmiot ma dla nas pewną bezpośrednio uchwytną cechę, która go całkowicie odmienia - mianowicie cechę „bycia moim". Jednak wspomniana cecha sama w sobie jest absolut- nie nie do rozszyfrowania; odsłania się jedynie dzięki działaniu i w jego ra- mach; pokazuje, że ma jakieś szczególne znaczenie, lecz z chwilą, gdy chce- my nabrać dystansu w stosunku do przedmiotu i go kontemplować, ona znika, nie odsłaniając swojej głębokiej struktury i swego właściwego znaczenia. A zatem ów dystans w stosunku do przedmiotu jest sam przez się destruk- cyjny dla relacji zawłaszczającej; przed chwilą byłem zaangażowany w pew- ną idealną całość, i właśnie dlatego że byłem zaangażowany w swój byt, nie mogłem go poznać; chwilę później całość się rozpadła, i nie mogę już odkryć jej sensu na podstawie rozproszonych kawałków, które się na nią składały. Jest to widoczne, na przykład, w pewnych doświadczeniach kontemplatyw- nych, jakie mimowolnie są udziałem niektórych chorych; nazywa się to de- personalizacją. Musimy więc odwołać się do psychoanalizy egzystencjalnej, aby w każdym szczegółowym przypadku odkryć znaczenie tej zawłaszczają- cej syntezy, której ogólny i abstrakcyjny sens właśnie określiliśmy przy po- mocy ontologii. Pozostaje jeszcze ogólnie określić znaczenie posiadanego przedmiotu. To badanie winno dopełnić naszą wiedzę dotyczącą zawłaszczającego projektu. Czymże więc jest to, co staramy się uczynić swoją własnością? Z jednej strony, na poziomie abstrakcji, łatwo zauważyć, że pierwotnie dążymy do posiadania nie tyle sposobu bycia danego przedmiotu, ile samego bytu tegoż przedmiotu. Pragniemy uczynić go swoją własnością jako kon- kretnego reprezentanta bytu-w-sobie; pragniemy ująć siebie jako podstawę jego bytu, o ile - idealnie rzecz biorąc - ów bytjest z nami tożsamy Z drugiej strony, na poziomie empirii, można dostrzec, że zawłaszczony przedmiot ni- gdy nie ma znaczenia jedynie ze względu na samego siebie bądź jedynie ze względu na swoje konkretne, jednostkowe zastosowanie. Żadne jednostko- we, konkretne zawłaszczenie nie ma sensu w oderwaniu od swoich nieskoń- czenie licznych „rozgałęzień". Posiadane przeze mnie pióro ma znaczenie w kontekście wszystkich piór: w postaci tego jednego pióra posiadam całą klasę piór. Prócz tego wraz z tym jednym piórem posiadam możliwość pisa- nia, kreślenia linii i figur o pewnej formie i barwie (jako że kojarzę samo pióro z używanym przez siebie atramentem). W tym piórze skondensowane są na- kreślone nim kształty, ich barwa i sens, podobnie zresztąjak papier, na któ- rym pisano, jego specyficzna, stawiająca opór faktura, jego zapach etc. Do każdego posiadania stosuje się ta krystalizująca synteza, którąStendhal opisał dla jednego szczególnego przypadku miłości. Każdy posiadany przedmiot, który wyodrębnia się na tle świata, wyraża i reprezentuje cały ten świat, takjak ukochana kobieta wyraża i reprezentuje niebo, plażę, morze, czyli wszystko to, co ją otaczało, kiedy się pojawiła. Uczynić taki przedmiot swoją własno- ścią znaczy więc tyle, co symbolicznie uczynić swoją własnością świat. Każdy może to potwierdzić, odwołując się do własnego doświadczenia. Jeśli chodzi 0 mnie, przytoczę pewien osobisty przykład - nie po to, by czegoś dowieść, ale po to, by ukierunkować dociekania czytelnika. Kilka lat temu zdecydowałem się rzucić palenie. Początki były bardzo trud- ne: prawdę mówiąc, myślałem nie tyle o smaku tytoniu, z którym się miałem pożegnać, ile o sensie samej czynności palenia. Dokonała się już pełna krysta- lizacja tego wątku: paliłem w teatrze, paliłem rano w trakcie pracy, paliłem wieczorem po kolacji, i wydawało mi się, że kiedy przestanę palić, stracę swoje zainteresowanie spektaklem, swój smak przy wieczornych posiłkach, swoją świeżość i energię w trakcie porannej pracy Niezależnie od tego, jak niezwykłe 1 niespodziewane zdarzenie dokonałoby się na moich oczach, wydawało mi się, że w jakiś zasadniczy sposób jest ono uboższe, odkąd nie mogłem go obserwować, równocześnie paląc fajkę. Można powiedzieć, że wcześniej na wszystkie rzeczy rozciągnęła się taka oto konkretna cecha: „móc-być-na- potkanym-przeze-mnie-palącego1'. Wydawało mi się, że teraz będę im tę ce- chę na siłę wyrywać, i że w świecie tak powszechnie zubożonym jakby trochę mniej warto było żyć. Otóż palenie jest destrukcyjną reakcją zawłaszczającą. Tytoń jest symbolem bytu „przyswojonego", bowiem jest wypalany w ryt- mie mojego oddechu, przez pewnego rodzaju „nieprzerwaną destrukcję"; ponadto wnika we mnie, a jego przemiana we mnie samego symbolicznie wyraża się poprzez przekształcenie zużytej zwartej masy w dym. Jak widzie- liśmy, związek między pejzażem widzianym z perspektywy palącego, a tą małą całopalną ofiarą, czyli wypalanym tytoniem, był tego rodzaju, że ta ostatnia była w pewnym sensie symbolem tego pierwszego. To znaczy, że destruk- cyjna reakcja zawłaszczająca, przybierająca postać palenia tytoniu, jest sym- bolicznie równoważna zawłaszczającej destrukcji całego świata. Pod posta- cią palonego przeze mnie tytoniu palił się niejako świat, zamieniał się w dym, ulatniał się jak para, po to, by do mnie wrócić. W tej sytuacji po to, by pod- trzymać swoją decyzję rzucenia palenia, musiałem dokonać czegoś w rodza- ju „dekrystalizacji", czyli rozluźnienia syntezy wątków skupionych wokół palenia. Nie w pełni zdając sobie z tego sprawę, doprowadziłem do tego, że tytoń nie był niczym więcej jak tylko tytoniem, to jest rośliną, którą można palić. Zerwałem jego symboliczne związki ze światem, przekonałem samego siebie, że niczego bym nie ujął sztuce teatralnej, oglądanemu pejzażowi bądź czytanej książce, gdybym zajmował się nimi bez sięgania po fajkę, a to zna- czy, że przystałem na inne sposoby posiadania tych przedmiotów niż wspo- mniana ofiamicza ceremonia. Z chwilą, gdy się o tym przekonałem, mój żal wydatnie się zmniejszył i dał się sprowadzić do niewielu rzeczy: odtąd będę żałować tego, że nie czuję już zapachu dymu albo ciepła fajki trzymanej w dłoni etc. Tym samym mój żal był już rozbrojony i najzupełniej znośny. A zatem tym, co w przedmiocie w sposób zasadniczy pragniemy uczy- nić swoją własnością, jest jego byt; prócz tego poprzez ów przedmiot prag- niemy swoją własnością uczynić świat. Te dwa cele zawłaszczania w rze- czywistości są ze sobą tożsame. Sięgając poza konkretny fenomen, próbuję posiąść byt tego fenomenu. Lecz, jak widzieliśmy, ten byt - mocno różniący się od fenomenu bytu - jest bytem-w-sobie, a nie tylko bytem tej oto kon- kretnej, jednostkowej rzeczy. To nie znaczy, że istnieje tu przejście do tego, co ogólne. Jest raczej tak, że byt rozpatrywany w swojej „nagiej" konkretno- ści staje się równocześnie bytem całości. Relacja posiadania jawi się nam tedy najzupełniej jasno: posiadać, to chcieć posiadać świat za pośrednictwem kon- kretnego, jednostkowego przedmiotu. A ponieważ posiadanie definiuje sięjako zawładnięć le pewnym bytem z tytułu bycia jego podstawą (o ile ów byt jest przy tym - na poziomie idealnym - tożsamy z nami samymi), wobec tego każdy projekt posiadania zmierza do ukonstytuowania bytu-dla-siebie jako podstawy świata, bądź do ukonstytuowania konkretnej całości bytu-w-so- bie, o ile ta całość jako całość jest bytem-dla-siebie istniejącym na sposób bytu- -w-sobie. Być-w-świecie to projektować posiadanie świata, to znaczy ujmo- wać świat w całości jako to, czego bytowi-dla-siebie brakuje, aby stał się bytem-w-sobie-a-zarazem-dJa-siebie. Być-w-świecie to angażować się w pew- ną całość, która ściśle rzecz biorąc, jest ideałem, wartością bądź całością ujętą całościowo [totalite totalisee]. Na poziomie idealnym wspomniana całość byłaby konstytuowana przez zespolenie bytu-dla-siebie, rozumianego jako całość pozbawiona całościowego charakteru [totalite detotalisee], która ma być tym, czym jest, oraz świata, rozumianego jako całość bytu-w-sobie, który jest tym, czym jest. Oczywiście, należy rozumieć, że projektem bytu-dla-sie- bie niejest ukonstytuowanie bytu czysto pojęciowego, czyli takiego bytu, który najpierw byłby przez niego wyłącznie myślany (w aspekcie formy i materii), a później dopiero otrzymał od niego istnienie. Taki byt byłby czystym abs- traktem i zwykłym powszechnikiem. Tymczasem jego pojęcie nie może być wcześniejsze od jego bycia-w-świecie; przeciwnie, musiałoby ono zakładać takie bycie-w-świecie, takjak musiałoby zakładać przedontologiczne rozu- mienie pewnego źródłowo obecnego i w najwyższym stopniu konkretnego bytu, który jest owym „tu" [«la»] dla właściwego bytowi-dla-siebie pierwot- nego „bycia-tu" [l'etre-la\\ tym bytem jest właśnie byt świata. Byt-dla-siebie niejest wcale po to, by myśleć najpierw to, co ogólne, i określać się na pod- stawie pojęć. Jest on swoim własnym wyborem, a jego wybór nie może być abstrakcyjny; gdyby było inaczej, sam jego byt byłby również abstrakcyjny. Bycie bytu-dla-siebie jest indywidualnym przedsięwzięciem, osobistą przy- godą, a jego wybór winien być indywidualnym wyborem konkretnego bytu. Widzieliśmy, że zachowuje to ważność dla sytuacji w ogóle. Wybór bytu- -dla-siebie jest zawsze wyborem konkretnej sytuacji, której szczególnego i wyjątkowego charakteru nie można z niczym porównać. Jednak zachowuje to również ważność dla ontologicznego sensu tego wyboru. Kiedy mówimy, że byt-dla-siebie jest projektem bycia, nie chodzi tu o to, że ma on ogólne pojęcie bytu-w-sobie, którego bycie projektuje jako strukturę wspólną wszyst- kim bytom pewnego typu; widzieliśmy, że jego projekt w żadnym razie nie jest koncepcją, nie jest pojęciem ogólnym. To, czego bycie projektuje byt- -dla-siebie, jawi mu sięjako całość w najwyższym stopniu konkretna: to właś- nie ten byt. Niewątpliwie można przewidywać w tym projekcie możliwości jakiegoś uogólniającego rozwinięcia; ale tylko w takim sensie, w jakim mówi się o uwodzicielu, że kocha wszystkie kobiety albo że w jednej kobiecie ko- cha każdą kobietę. Skoro - jak przed chwilą widzieliśmy - ów konkretny byt, którego podstawą zamierza być byt-dla-siebie, nie może być pojmowany ogólnie właśnie dlatego, że jest konkretny, to nie może być również wyobra- żony czy też wyimaginowany, jako że to, co wyobrażone bądź wyimagino- wane, jest nicością, zaś ów byt jest bytem w stopniu najwyższym. Taki byt musi istnieć, to znaczy musi być napotykany, lecz jego napotykanie musi być tożsame z dokonywanym przez byt-dla-siebie wyborem. Byt-dla-siebie jest zatem napotykaniem, a zarazem wyborem, to znaczy definiuje sięjako wy- bór zapoczątkowania bytu, którego jest napotykaniem. A to oznacza, że byt- -dla-siebie -jako przedsięwzięcie indywidualne - jest wyborem tego świata jako indywidualnej, swoistej całości bytowej. Byt-dla-siebie nie wykracza poza świat w stronę jakiejś logicznej ogólności i powszechności; natomiast czyni to w stronę jakiegoś nowego, konkretnego „stanu" tego samego świata, w którym byt byłby bytem-w-sobie, ukonstytuowanym przez byt-dla-siebie; oznacza to, że byt-dla-siebie wykracza poza świat w stronę jakiegoś konkretnego bytu, będącego jednak poza takim konkretnym bytem, który już istnieje. Bycie- -w-świecie jest tedy projektem posiadania tego świata, a wartość, która na- znacza byt-dla-siebie, jest konkretnym wskaźnikiem pewnego indywidualne- go bytu, ukonstytuowanego przez syntetyczną funkcję tego właśnie konkret- nego bytu-dla-siebie i tego właśnie konkretnego świata. W swojej pierwotnej przygodności byt jest właśnie indywidualną przygodą, i to niezależnie od tego, gdzie jest, skąd się wywodzi, w jaki sposób jest rozważany, a także niezależ- nie od tego, czy jest bytem-w-sobie, czy może bytem-dla-siebie, czy wresz- cie niemożliwym ideałem bytu-w-sobie-a-zarazem-dla-siebie. I tak oto możemy określić relacje łączące kategorię bycia i kategorię po- siadania. Widzieliśmy, że pragnienie może być pierwotnie pragnieniem bycia lub pragnieniem posiadania. Jednak pragnienie posiadania nie jest niesprowa- dzalne do czegoś innego. O ile pragnienie bycia bezpośrednio odnosi się do bytu-dla-siebie i bez udziału czynników pośredniczących zamierza mu nadać godność bytu-w-sobie-a-zarazem-dla-siebie, o tyle pragnienie posiadania jest ukierunkowane na byt-dla-siebie, ale w granicach świata i za jego pośrednic- twem. Poprzez zawłaszczanie świata projekt posiadania zmierza do urzeczy- wistnienia tej samej wartości, co pragnienie bycia. Dlatego pragnienia, które można odróżniać przy pomocy analizy, w rzeczywistości sąnierozłączne: nie można znaleźć pragnienia bycia, któremu nie towarzyszyłoby pragnienie po- siadania, i na odwrót. W gruncie rzeczy chodzi o dwa ukierunkowania uwagi w odniesieniu do tego samego celu, albo - jeśli ktoś woli - dwie interpretacje tej samej sytuacji podstawowej, przy czym jedna z nich wprost zmierza do nadania bycia bytowi-dla-siebie, dniga natomiast ustanawia krąg czy też obieg sobości, między byt-dla-siebie i jego bycie wprowadzając świat. Jeśli chodzi o sytuację pierwotną, to jest nią bytowy brak, jakim jestem, a ściślej jakim się czynię. Lecz byt, którego brakiem czynię się we własnych oczach, ma cha- rakter konkretny i ściśle indywidualny. To byt, który już istnieje i z którego wnętrzu wyłaniam sięjako będący jego brakiem. A zatem i sama nicość - ta nicość, którą jestem ja sam - ma charakter konkretny i indywidualny, będąc właśnie tym nicościowaniem, a nie innym. Wszelki byt-dla-siebie jest wolnym wyborem. Każde z jego działań - tak najbardziej niepozorne, jak i najbardziej znaczące - wyraża ten wybór i z niego się wywodzi. Nazwaliśmy to naszą wolnością. Dostrzegliśmy teraz sens tego wyboru: jest to wybór bycia - bezpośrednio lub pośrednio, tzn. poprzez zawłaszczanie świata, a raczej jedno i drugie zarazem. W ten sposób moja wolność wybiera bycie Bogiem, i wszystkie moje działania, wszystkie moje projekty wyrażają i tłumaczą ten wybór, odzwierciedlając go na mnóstwo sposobów, jako że jest nieskończenie wiele sposobów bycia i sposobów po- siadania. Celem psychoanalizy egzystencjalnej jest odnalezienie - za pośred- nictwem tych konkretnych, empirycznych projektów - pierwotnego spo- sobu, jakim rozporządza każdy z nas, aby wybrać swój byt. Ktoś powie, że trzeba jeszcze wyjaśnić, dlaczego wybieram posiadanie świata za pośred- nictwem tego-tu-oto albo tego-tam-oto konkretnego bytu {teł ou teł ceci particulier\. Moglibyśmy odpowiedzieć, że właśnie to jest specyficzna ce- cha wolności. Jednak sam przedmiot niejest czymś, czego by nie można było sprowadzić do czegoś innego. Poprzez jego sposób bycia, poprzez jego cechy wypatrujemy w nim jego bytu, i na to się nastawiamy. Jakościowe cechy - zwłaszcza cechy materialne, takie jak płynność wody, zwartość czy zastygłość kamienia etc. - jako sposoby bycia jedynie pod pewnym wzglę- dem uobecniają byt. Tak naprawdę wybieramy zatem pewien sposób, w jaki byt się odsłania i daje się posiąść. Żółta i czerwona barwa, smak pomidorów bądź grochu, szorstkość i delikatność - to nie są dla nas jakieś dane, któ- rych by nie można było sprowadzić do czegoś innego. W naszych oczach symbolicznie wyrażają one pewien sposób, w jaki ma się ujawnić byt, a my reagujemy na to niesmakiem i rozczarowaniem bądź pożądaniem, w zależno- ści od tego, czy byt ujawnił się w taki, czy inny sposób na ich powierzchni. Psychoanaliza egzystencjalna winna odkryć dla siebie ontologiczny sens jako- ści. Tylko w ten sposób - a nie poprzez dywagacje na temat seksualności - będzie można wyjaśnić, na przykład, niektóre stałe motywy wyobraźni poe- tyckiej („geologiczną" metaforykę Rimbauda, płynność wody u E. A. Poego) albo po prostu gusta poszczególnych ludzi: te osławione gusta, o których - jak głosi znane powiedzenie - nie należy dyskutować; tymczasem nie zdaje- my sobie sprawy z tego, że na swój sposób symbolizują one cały Weltan- schauung, cały bytowy wybór, i że stąd bierze się ich oczywistość w oczach tego, kto przyjął je za swoje. Musimy zatem tu zarysować to szczególne za- danie psychoanalizy egzystencjalnej jako sugestię dla późniejszych badań. Bowiem wolny wybór jest czymś niereduko walnym, ale nie na poziomie upo- dobania do tego, co słodkie, lub do tego, co gorzkie, lecz na poziomie wy- boru lego aspektu bytu, który odsłania s\e_ poprzez to, co słodkie, albo po- przez to, co gorzkie etc. III. Jakość jako ujawnianie bytu 1 Wyobrażenie, dz. cyt. Naszym obowiązkiem staje się podjęcie próby stworzenia psychoanalizy rzecz)--. Pan Bachelard podjął się takiego zadania i ujawnił ogromny talent w swej ostatniej rozprawie Woda i sny. Rzeczona rozprawa jest spełnieniem złożonej obietnicy, bowiem autor dokonał prawdziwego odkrycia w dziedzinie „wy- obraźni rzeczy". Ale tak naprawdę sam termin wyobraźnia nie odpowiada mi, podobnie jak i próba ujrzenia ponad rzeczami i ich galaretowatą, stałą lub płynną materią wyobrażeń, które na nie projektujemy. Percepcja - jak dowodziłem tego w innym miejscu1 - nie ma niczego wspólnego z wyobraźnią, przeciw- nie, jedno stanowczo wyklucza drugie. Postrzeganie nie oznacza gromadze- nia wyobrażeń za pomocądoznań. Powyższa teza, która powstała wraz z teorią skojarzeniową na gruncie psychologii, powinna zostać całkowicie odrzuco- na. Psychoanaliza nie może poszukiwać wyobrażeń, lecz powinna raczej dążyć do wyjaśnienia znaczeń, które rzeczywiście są właściwe rzeczom. Jest oczy- wiste, iż ludzki sens tego, co lepkie, oślizgłe etc. nie przynależy do bytu- - w-sobie, ale do bytu-w-sobie nie przynależą również potencjalności - jak mie- liśmy okazję to stwierdzić - choć to właśnie one konstytuują świat. Znacze- nia materialne, czyli ludzki sens struktury płatków śniegu - tego, co ziarni- ste, tego, co ubite, tego, co lepkie etc. - to coś równie rzeczywistego jak świat, i przyjść na świat, to wyłonić się pośród tych wszystkich znaczeń. Niewątpliwie mamy tutaj do czynienia ze zwykłą różnicą terminologiczną. Pan Bachelard zdaje się być odważniejszy od nas, ujawniając podstawy swej myśli, gdy w swych pracach rozprawia o poddawaniu psychoanalizie roślin albo gdy jedną ze swych prac opatruje tytułem Psychoanaliza ognia. W zasadzie sto- suje tu metodę obiektywnej interpretacji nie w odniesieniu do podmiotu, ale 1 Możemy również wspomnieć o „topniejących pieniądzach'1 Daladiera. do rzeczy - która to metoda nie zakłada przecież jakiegoś wcześniejszego odniesienia się do przedmiotu badań. I tak, kiedy na przykład chcę określić obiektywne znaczenie śniegu, to dostrzegam, iż topi się on w określonej tem- peraturze, a samo stopienie się śniegu to jego śmierć. W takim przypadku mamy tu po prostu do czynienia z obiektywnym potwierdzeniem stanu rze- czy. Kiedy pragnę określić znaczenie tego topnienia śniegu, muszę porównać go do innych przedmiotów występujących w innych, ale równie przecież rzeczywistych, równie transcendentnych regionach bytu - takich jak idee przyjaźni, osoby - o których to mogę powiedzieć, iż „rozpuszczają się1", „to- pią się". Pieniądze topią się w moich rękach. Płynę i rozpuszczam się w wo- dzie. Pewne idee — w sensie społecznie obiektywnych znaczeń — rozpuszcza- ją się niczym śnieżne kule3. Powiadamy; „Jakże on zeszczuplał. Jakie się skurczył" [comme U afondu]. Niewątpliwie w ten sposób uzyskam relację scalającą pewne formy bytu z innymi formami. Ważne okazuje się porówna- nie topnienia śniegu z innymi, tajemniczymi przypadkami rozpuszczania się. Niech nam posłuży za przykład treść sławnych mitów. Krawiec w jednej z fan- tastycznych opowieści Grimma bierze do ręki kawałek sera, udaje, iż jest to kamień, i wyciska go tak mocno, aż wycieka zeń serwatka. Pomocnicy kra- wieccy wierzą, iż zmusił on kamień do „oddania" kropli wody. Takie porów- nanie daje nam wiedzę o tajemnej płynności istniejącej w ciałach stałych w ta- kim sensie, w jakim Audiberti- powodowany wzniosłą inspiracją rozprawiał o czerni ukrytej w mleku. Tę płynność, którą należałoby zestawić z sokami owoców lub z ludzką krwią, będącą dla człowieka jakimś tajemniczym, ale życiodajnym płynem, powinno się odnieść do pewnej stałej możliwości wy- stępującej w skupiskach [compact granuleux] jakościowych czystego bytu- -w-sobie; możliwości dokonania przemiany siebie samego w jednorodną, nie- zróżnicowaną płynność, stanowiącą innąjakość, cechę czystego bytu-w-sobie. Dostrzegamy w tym miejscu jawiącą się u swego źródła oraz ukazującą swe ontologiczne znaczenie antynomię ciągłości i nieciągłości, biegunowość tego, co żeńskie i tego męskie w świecie - które będziemy mogli zobaczyć w ich późniejszym dialektycznym rozwoju prowadzącym konsekwentnie do fizyki kwantowej i mechaniki fal. W ten sposób odszyfrujemy tajemne znaczenie śniegu, znaczenie ontologiczne. Ale - postawmy pytanie - gdzież w tym wszystkim odnajdziemy związek z tym, co subiektywne [subjectij], i z tym, co stanowi domenę wyobraźni? Wszystko to, czego dokonaliśmy, jest zesta- wieniem ściśle obiektywnych struktur oraz sformułowaniem hipotez, które mogą scalić i pogrupować te struktury. Dlatego też i psychoanaliza jest uza- leżniona od samych rzeczy, a nie tylko od ludzi. Dlatego też powinienem po- kładać mniejsze zaufanie (w odróżnieniu od pana Bachelarda) - na tym pozio- mie badań - do materialnych wyobrażeń poetów - czy będzie to Lautreamont, Rimbaud czy Poe. Zapewne jest czymś fascynującym poszukiwanie i badanie bestiarium Lautreamonta [bestiare de Lautreamont]. Ale dopiero w momen- cie, gdy w naszych badaniach powrócimy do tego, co subiektywne, będzie- my mogli uzyskać naprawdę znaczące rezultaty, stwierdzając np. Lautrea- montowskie preferencje do tego, co zwierzęce, preferencje które należy zestawić z wyodrębnionym i obiektywnym znaczeniem samej zwierzęcości1. Jeśli rze- czywiście Lautreamontjest tym, co preferuje, należy najpierw zrozumieć samą naturę tego obiektu preferencji. Zapewne zdajemy sobie doskonale sprawę z faktu, iż Lautreamont umieszcza w sferze świata zwierzęcego coś innego, różnego, coś znacznie więcej - niż czynię to ja sam. Ale obiektywna struktu- ra zwierzęcości przyciąga ku sobie i koncentruje wokół siebie te wszystkie subiektywne „dodatki" i „wzbogacenia", które dostarczają nam informacji raczej na temat samego poety. Stąd też i powód, dla którego psychoanaliza egzystencjalna badająca Lautreamonta zakłada wpierw interpretację obiektyw- nego znaczenia terminu zwierzę. Przez dłuższy czas rozmyślałem o podob- nym projekcie, a mianowicie stworzeniu lapidarium [lapidaire] Rimbauda. Ale jakie znaczenie mogłoby ono posiadać bez uprzedniego ustalenia znacze- nia tego, co geologiczne jako takie? Mówi się, że znaczenie zakłada istnienie człowieka. Nie przeczymy temu. Ale człowiek-będąc transcendencją-usta- nawia to, co znaczące, przez sam fakt pojawienia się w świecie. Natomiast to, co znaczące - ze względu na samą strukturę transcendencji-jest odsyła- niem do innych transcendensów. Dlatego to, co znaczące, może być odczy- tane bez odwoływania się do subiektywności, która je ustanowiła. Na przy- kład potencjalna energia ciała jest jego obiektywną cechą i powinna być mierzona obiektywnie, to znaczy przy uwzględnieniu wyłącznie obiektywnych okoliczności. Jednakowoż energia taka może znajdować się w ciele, które „za- mieszkuje" światpowstającyjako korelat tego, czymjest byt-dla-siebie. Rów- nie rygory stycznie uprawiana obiektywna psychoanaliza odkryje utkwione głę- boko w materii przedmiotów inne potencjalności, które pozostają całkowicie transcendentne nawet wtedy, gdy odnoszą się do jeszcze bardziej podstawo- wego, fundamentalnego wyboru dokonywanego przez rzeczywistość-ludz- ka - wyboru bytu. ' Jednym z aspektów tej zwierzęcości jesl to, co Scheler nazywa wartościami wiialnymi. Prowadzi nas to do drugiego punktu, w którym nasze podejście różni się od koncepcji Bachelarda. Jest pewne, iż psychoanaliza musi dyspono- wać apriorycznymi założeniami. W szczególności musi wiedzieć, czymjest to, czego poszukuje, oraz w jaki sposób będzie mogła odnaleźć to, czego szuka. Lecz skoro cel jej poszukiwań nie może zostać ustalony przez samą psy- choanalizę - bez popadania tym samym w błędne kolo - takiż cel badań musi być czymś, co się postuluje albo poszukujemy go w doświadczeniu, albo ustanawiamy go za pomocą jakiejś innej dyscypliny naukowej. Freudowskie libido jest oczywiście czystym postulatem, a wola mocy Adlera zdaje się być niemetodyczną generalizacją z punktu widzenia danych empirycznych. W istocie to właśnie ów zdecydowany brak metody prowadzi go do nie- uwzględnienia podstawowych zasad metody psychoanalitycznej. Pan Bache- lard zdaje się polegać na pracach swych poprzedników - postulat seksual- ności jawi sięjako element dominujący wjego dociekaniach, innym razem kieruje się nas w stronę śmierci, w stronę urazu poporodowego, w stronę woli mocy. Krótko mówiąc, jego wersja psychoanalizy zdaje się być bar- dziej pewna swej metody niż swych zasad i niewątpliwie będzie liczyła na osiągnięte wyniki, by wyjaśnić precyzyjnie sam cel badań. Ale takie działa- nie to nic innego, jak zaprzężenie wozu przed koniem - bowiem osiągnięte rezultaty, konsekwencje płynące z badań nigdy nie zezwolą nam na ustano- wienie zasad - takjak powoływanie się na owe przypadłości nie doprowadzi do uchwycenia samej substancji. Sądzimy, iż należy porzucić te empiryczne zasady albo takie postulaty, które w sposób aprioryczny czynią z człowieka seksualność, albo wolę mocy. Powinniśmy zatem ustanowić cel psychoana- lizy, uwzględniając nieodzowne odniesienie się do ontologii. Pokrywa się to dokładnie z naszymi próbami przedstawianymi w tej części rozważań. Za- uważyliśmy już, iż rzeczywistość-ludzka, której nie sposób opisywać, uj- mować w terminach libido albo woli mocy - jest wyborem bytu [choixd,etre] - dokonanym albo bezpośrednio, albo poprzez zawłaszczanie świata [appro- priation du monde]. Zauważyliśmy, że wtedy, gdy wybór odnosi się do za- właszczania, każda rzecz jest ostatecznie wybierana nie ze względu na swój seksualny potencjał, lecz ze względu na to, w jaki sposób wyraża i przedsta- wia byt, w jaki sposób byt ujawnia się na jej powierzchni. Psychoanaliza rzeczy i jej materii - na pierwszym miejscu - powinna się skoncentrować na ustaleniu sposobu, w jaki każda rzecz jest obiektywnym symbolem bytu oraz związku rzeczywistości-ludzkiej z tym bytem. Nie przeczę, iż w fazie późniejszej powinno się odkryć cały symbolizm seksualny tkwiący w natu- rze, jest on jednak wtórną i ograniczoną sferą, która sama sugeruje psycho- analizę struktur preseksualnych. Tak więc studium pana Bachelarda poświę- cone wodzie - obfitujące w tak ciekawe, oryginalne i głębokie intuicje - jest w moim mniemaniu zestawem wskazówek, sugestii, cennym materiałem, jakim powinniśmy się posłużyć, uprawiając taką psychoanalizę, która jest świadoma swych własnych zasad. 1 Część 11, rozdz. 111, paragraf III. To, czego ontologia może nauczyć psychoanalizę to - na pierwszym miejscu - prawdziwe źródło, pochodzenie znaczeń rzeczy i ich niezafałszo- wanych relacji z rzeczywistością-ludzką. Jedynie ontologia-w rzeczywistości - może umiejscowić się [seplacer] na płaszczyźnie transcendencji i z tak wy- branego punktu widzenia ujmować bycie-w-świ ecie jako coś złożonego z dwóch terminów, bowiem ta sama ontologia umiejscawia się w perspektywie cogi- to. Jeszcze raz pojęcia faktyczności i sytuacji umożliwią nam zrozumienie egzystencjalnej symboliki rzeczy. Jak już zauważyliśmy, jest to teoretycznie możliwe, lecz w praktyce nie da się rozróżnić faktyczności od projektu, któ- ry daną faktyczność konstytuuje w konkretnej sytuacji. Powyższa uwaga może się nam okazać pomocna: jak zauważono, nie zachodzi żadna konieczność, by uporczywie utrzymywać, iż byt ten-tu-oto [ceci] posiada jakikolwiek sens. gdy ów ten-tu-oto byt rozważa się w obojętnej, neutralnej zewnętrzności [J'exteriorite d'indifference] jego bytu, niezależnie od owego wyłonienia się [surgissement], w bycie, jakiego dokonuje byt-dla-siebie. W zasadzie jego ja- kości - o czym już wiadomo - to nic innego, jak jego byt. Ta żółtość kon- kretnej cytryny - stwierdziliśmy - to nie subiektywny sposób postrzegania tego owocu - lecz sam owoc. Wykazywaliśmy również1, iż cała cytryna roz- pościera się poprzez swe jakości - a jej całość pokrywa się z uposażeniem jakościowym, gdzie każda pojedyncza cecha pokrywa się z każdą inną - i taki stan nazywaliśmy po prostu tym-tu-oto bytem. Każda jakość bytu jest bytem w całości, jest uobecnieniem jego absolutnej przygodności, jest jego obojętną niesprowadzalnościądo czegokolwiek innego. Jednak począwszy od drugiej części naszego dzieła kładliśmy nacisk na to, że w obrębie samej jakości pro- jekt i faktyczność sąnierozdzielne. Pisaliśmy tak: „Aby dana była jakość, dla nicości, która z natury niejest bytem, musi być dane coś z bytu (...) Jakość to byt w całości, odsłaniający się w granicach tego. co jest dane, czy też tego, co się prezentuje [iły a}" A zatem już od samego początku mogliśmy nadać znaczenie jakości bytu-w-sobie, skoro to, co się prezentuje [// y a], jest już czymś koniecznym, to znaczy musi wystąpić nicościująca mediacja bytu-dla- -siebie. aby ujawniły się jakości. Jest rzeczą łatwą do uchwycenia w świetle tych uwag, iż sens jakości wskazuje z kolei na coś, co jest wzmocnieniem tego, co się prezentuje [ił y a], skoro traktujemy je jako coś, na czym może- my się wesprzeć w celu przekroczenia tego, co się prezentuje [ił y a] w kie- runku bytu absolutnego i w-sobie. 742 Cześć IV W każdym ujęciu jakości daje się dostrzec metafizyczny wysiłek skon- centrowany na ucieczce od naszej kondycji, tak aby przebicie się przez po- krywę nicości - otaczającej to, co się prezentuje [ił y a] - mogło doprowa- dzić do przeniknięcia granic czystego bytu-w-sobie. Oczywiście możemy ująć jakość jedynie jako symbol bytu, który w zupełności nam umyka, pomimo tego, iż jest on „w całości11 przed nami. Mówiąc krótko, ujawniony byt może jedynie oddziaływać jako symbol bytu-w-sobie. Oznacza to, iż konstytuuje się nowa struktura tego, co się prezentuje [iły a], struktura, która jest zna- czącym poziomem - choć poziom ten jest ujawniany w absolutnej jedności jednego i tego samego fundamentalnego projektu. Taką strukturę nazwiemy metafizycznym sensem, wymową wszelkich intuicyjnych odsłon bytu i właśnie ujawnianie tego stanowi dokładnie cel i zamiar, jaki ma osiągnąć psychoana- liza. Jakaż jest zatem metafizyczna treść [la teneur] żółtego, czerwonego, wypolerowanego, czy pomarszczonego? A po rozstrzygnięciu tych podstawo- wych kwestii, zadamy pytanie, jaki jest metafizyczny współczynnik [coeffi- cient metaphysiąue] cytryny, wody, oliwy etc? Psychoanaliza musi rozwią- zywać wszystkie te problemy, jeśli chce zrozumieć któregoś dnia, dlaczego Piotr przepada za pomarańczami, a nie znosi wody, dlaczego z ochotą zajada się pomidorami, a odrzuca go od fasolki, dlaczego wymiotuje, gdy zmusi się go do połknięcia ostryg lub surowych jaj? Jakkolwiek wykazaliśmy również, iż zostałby popełniony błąd w przypadku uznania faktu projektowania naszych afektywnych dyspozycji na dany przedmiot - w celu rzucenia nań światła lub „pokolorowania go" [1'eciaircr, calorer]. Po pierwsze - jak zauważono już wcześniej w trakcie przedstawiania tego problemu - odczucie [sentiment] nie jest wewnętrzną dyspozycją, ale obiektywną, transcendentną relacją, która poznaje swoją naturę poprzez przedmiot, na który się nakierowuje. Ale to nie wszystko, takie wyjaśnienia poprzez projekcję, które odnajdujemy w sztam- powych stwierdzeniach typu krajobraz jest obrazem stanu duszy, wymagają zawsze komentarza. Rozważmy na przykład tę szczególną jakość, którą opa- trujemy mianem „lepki", „oślizgły" [visqueux]. Zapewne dla dorosłego Euro- pejczyka cecha ta oznacza ogromną ilość moralnych, charakterystycznych dla świata ludzkiego określeń, które z powodzeniem mogą zostać zreduko- wane do związków z bytem. Uścisk dłoni [poignee de mai/i], uśmiech, myśl, uczucie mogą być lepkie i oślizgłe. W powszechnej opinii wpierw muszę doświadczyć pewnego zachowania i pewnych określonych postaw moral- nych, które napawają mnie wstrętem i które potępiam - a w dodatku muszę posiadać zmysłową intuicję tego, co lepkie. Dopiero później miałbym ustalić związek między tymi negatywnymi odczuciami a lepkością, przy czym to, co lepkie, miałoby funkcjonować jako symbol całej klasy ludzkich odczuć i po- staw. A zatem wzbogaciłbym znaczenie tego, co lepkie, rzutując nań swoją wiedzą dotyczącą tej ludzkiej kategorii zachowań. Ale w jaki sposób możemy zaakceptować powyższe tłumaczenie przez odniesienie się do projekcji? Jeśli założymy, iż wpierw uchwyciliśmy odczu- cia jako czyste psychiczne jakości, to w jaki sposób będziemy następnie w sta- nie uchwycić ich związek z tym, co lepkie? Uchwycone w swej jakościowej czystości odczucie będzie mogło się ujawnić jedynie jako jakaś czysta, nie- rozciągła [inetendue] dyspozycja, obarczona odpowiedzialnością za zawar- cie związku z pewnymi wartościami i wynikającymi stąd konsekwencjami. W żadnym przypadku nie wyłoni się ..wyobrażenie", o ile owo wyobrażenie nie zostało wpierw dane. Z drugiej strony, jeśli to, co „lepkie", niejest pierwotnie naładowane [charge] uczuciem, jeśli jest dane jedynie jako pewna materialna jakość, nie sposób dostrzec, jak mogło dojść do wyboru tej właśnie jakości jako symbolicznego przedstawienia pewnych psychicznych całości. Słowem, jeśli świadomie i precyzyjnie mamy ustalić [etablir] związek symboliczny po- między lepkością i „jej odpowiednikiem" - podłą, marną, oślizgłą lepkością pewnych osób, to wpierw musimy uchwycić ową podłość [bassesse] zawartą już w samej lepkości, a tę ostatnią w pewnych formach podłości. W rezultacie wyjaśnienie poprzez odniesienie się do projekcji niczego by nie wytłumaczy- ło, skoro przyjmuje ono za pewnik właśnie to, co powinno zostać wyjaśnio- ne. Co więcej, jeśli ten typ eksplikacji zdołałby obronić się przed takim za- strzeżeniem, to i tak musiałby stanąć w obliczu innego - sformułowanego na podstawie doświadczenia i równie poważnego jak poprzednie: wyjaśnienie odwołujące się do projekcji jednoznacznie zakłada, iż projektujący podmiot uzyskał przez doświadczenie i analizę pewien zasób wiedzy o strukturze tego, co podmiot kwalifikuje jako lepkie, i jego wpływie na nasze postawy. Wedle tego poglądu odwołanie się do kategorii lepkości niejest poznaniem, które by wzbogacało nasze doświadczenie ludzkiej podłości bądź małości. Co najwy- żej służy ono już uzyskanemu poznaniu jako forma nadająca tematyczną jed- ność albo jako obrazowy szyld. Z drugiej strony, właściwa lepkość - rozpa- trywana w izolacji - ukazuje sięjako coś szkodliwego [nuisible] w praktyce (ponieważ lepkie substancje przylegają do rąk, ubrania i pozostawiąjąplamy), ale to właśnie w takich przypadkach lepkość nie jest czymś odrażającym. W istocie odraza [degoui], jaką wywołuje, może zostać wyjaśniona jedynie poprzez złączenie tej fizycznej jakości z pewnymi jakościami moralnymi. Mu- siałoby powstać coś na kształt zorganizowanej praktyki [apprentissage] w po- strzeganiu symbolicznej wartości tego, co lepkie. Ale, jak poucza nas obser- wacja, nawet małe dzieci wykazują odrazę w obecności tego, co jest lepkie - takjak gdyby było ono złączone z czymś psychicznym. Wiemy również, iż od momentu, gdy dzieci opanowały już umiejętność posługiwania się mową, ro2umiejąone sens [valeur] takich słów, jak miękki [mou], niski [bas] etc. - w odniesieniu do opisu uczuć. Wszystko to dzieje się takjak gdybyśmy po- jawiali się w świecie, w którym uczucia i czyny byłyby naładowane nośni- kiem czegoś materialnego, jak gdyby posiadały one podłoże substancjalne [etoffe substantielle] - były naprawdę miękkie, tępe, niskie, podniosłe, a sama materialność takich substancji miałaby zostać uposażona w psychiczny sens, który to czyni z nich coś odrażającego, przerażającego, pociągającego etc. Żadne wyjaśnienie przez projekcję, albo przez analogię, nie jest tu do przyję- cia. Podsumujmy: nie możemy wyprowadzić symbolicznej wartości psychicz- nej tego, co lepkie, z „nagiej" i „surowej" jakości tego-tu-oto [ceci] bytu, jak również na podstawie jakiegoś poznania rozpatrywanych postaw psychicz- nych nie możemy projektować tego znaczenia właśnie na ten-tu-oto [ceci] byt. Jak zatem mamy pojmować tę ogromną i bogatą sferę powszechnej sym- boliki, która przekłada się na nasze nienawiści, odrazy [repugnances], nasze preferencje, ciągoty ku pewnym przedmiotom, których materialność musi pozostać z reguły czymś pozbawionym sensu. Aby uczynić jakikolwiek po- stęp w tej analizie [etude], należy koniecznie odrzucić pewne postulaty. W szcze- gólności nie wolno nam już zakładać a priori, iż przypisanie lepkości pew- nym uczuciom jest jedynie wyobrażeniem, a nie wiedzą. Musimy również porzucić postulat - aż do momentu, gdy nie uzyskamy pełniejszych danych - iż to, co psychiczne, umożliwia nam symboliczne ujęcie materii, oraz iż na- sze doświadczenia z ludzką podłością mają pierwszeństwo w stosunku do ujmowania tego, co lepkie, jako czegoś znaczącego. Powróćmy zatem do projektu źródłowego. Jest to projekt o charakterze zawłaszczającym. Zmusza on to. co lepkie, by ujawniło swój byt. Skoro po- jawienie się w bycie bytu-dla-siebie ma charakter zawłaszczający, wobec tego to, co dane w postrzeżeniu jako lepkie, jest ,,czymś-lepkim-co-ma-być-po- siadane". To znaczy, że źródłowa więź między mną i tym, co lepkie, polega na tym, iż mam zamiar być podstawąj ego bym o tyle, o ile na poziomie ideal- nym to, co lepkie, jest już mną samym. U samego źródła owo „ja sam" [moi- -merne] jawi sięjako coś możliwego, co należy ustanowić, a więc posiada ono od początku jakość tego, co psychiczne. Nie oznacza to jednakże, iż uposażam je w duszę takjak C2yniąto pierwotne religie animistyczne, ani też nie upo- sażam go w cnoty metafizyczne, po prostu sama jego materialność zostaje mi ukazana jako to, co posiada sens psychiczny, który - co więcej - jest toż- samy z symboliczną wartością, jaką posiada to, co lepkie w związku z by- tem-w-sobie. Ten zawłaszczający sposób zmuszania tego. co lepkie, do ujaw- niania [faire rendre] wszystkich swych znaczeń może zostać uznany za formalne a priori, chociaż jest to wolny, spontaniczny projekt tożsamy z by- ciem bytu-dla-siebie. W rzeczywistości ten zawłaszczający sposób nie jest źródłowo zależny od sposobu bycia tego, co lepkie, ale jedynie od nagiego bytu, od napotkanej egzystencji. Jest to spotkanie jak każde inne, skoro mamy tu do czynienia z prostym projektem zawłaszczania, nierozróżnialnym w ża- den sposób od czystego jest, a co więcej jest to [ze względu na to, czy ujmu- jemy go z takiego czy innego punktu widzenia) albo czysta wolność, albo czysta nicość. Ale to dokładnie w ramach tego zawłaszczającego projektu to, co lepkie, ujawnia się i rozpościera swą lepkość. Od pierwszego momentu pojawienia się lego, co lepkie, owa lepkość jest już odpowiedzią na żądanie, jest już ustanowieniem siebie samego [don de soi], a to, co lepkie, jawi się jako już dany z góry zarys scalenia świata ze mną samym. Wiedza, jaką uzys- kuję o świecie, ukazuje mi świat niczym przyssawkę, która mnie wciąga - ale jest to już odpowiedź na konkretne pytanie - odpowiedź udzielona samym bytem, samym sposobem bycia, całą swą materialnością. Odpowiedź, jakiej udziela, jest równocześnie w pełni adekwatna w stosunku do pytania, lecz równocześnie niejasna i niedającą się rozszyfrować, ponieważ jest tak bogata w swą niewyrażalną materialność. Odpowiedź jest jasna o tyle, o ile jest ade- kwatna do pytania: to, co lepkie, pozwala się ująć jako to, czego mi brakuje, pozwala się „dotykać", pozwala wejść ze sobą w namacalny kontakt [palpcr] przy pomocy zawłaszczającego badania; i właśnie tej próbie zawłaszczenia pozwala odkryć swoją lepkość. Lecz wspomniana odpowiedź jest również inętna i nieprzejrzysta: co prawda, w tym, co lepkie, byt-dla-siebie wzbudza i kształtuje konkretną formę znaczącą, ale to, co lepkie, wypełnia tę formę całą swoją lepkością. Odsyła nam zatem jakieś pełne i „zagęszczone" znacze- nie, a to znaczenie z kolei ujawnia nam byt-w-sobie w tej mierze, w jakiej to, co lepkie, aktualnie jest tym, co wyraża i przedstawia świat. Ale też ujawnia nam jakiś zarys nas samych w tej mierze, w jakiej zawłaszczanie zarysowuje coś jako pewien akt konstytuujący to, co lepkie. Natomiast to, co powraca do nas jako obiektywna jakość, jest nową natura^ która nie jest ani fizyczna, ani też psychiczna, lecz transcenduje ona ową opozycję tego, co psychiczne, j tego, co fizyczne, ukazując się nam, jako ontologiczny wyraz całości. Oznacza to, ni mniej, ni więcej, iż udziela się [s 'ojjre] ona niczym kategoria klasyfiku- jąca wszystkich tych-tu-oto bytów [les ceci] występujących w świecie, tak iż mamy do czynienia z wszelkimi układami tego, co materialne, jak też ztrans- cendowanymi transcendencjami. Oznacza to, iż uchwycenie tego, co lepkie -jako takiego za jednym zamachem stworzyło dla bytu-w-sobie świata szcze- gólny sposób udzielania siebie. Na swój sposób symbolizuje to byt - to zna- czy - w takim stopniu, w jakim trwa kontakt z tym, co lepkie, wszystko od- bywa się dla nas takjak gdyby lepkość była sensem całego świata, to znaczy jedynym sposobem bycia bytu-w-sobie, podobnie jak u ludów pierwotnych dla totemicznego klanu jaszczurek wszelkie obiekty są jaszczurkami. Jakiż to sposób bycia jest symbolizowany przez to, co lepkie? Wpierw dostrzegam, iż jest to homogeniezność [homogeneite] i naśladowanie tego. co płynne. Wpierw z pojawieniem się tego, co płynne, przedstawia się nam byt, który „przelewa się" wszędzie, będąc jednocześnie podobny do siebie, byt, który umyka nam w każdym miejscu jednocześnie, byt, na którym można unosić się niczym na powierzchni wody, byt niestwarzający zagrożeń, jak i też po- zbawiony pamięci, który jest wiecznie zamieniany w siebie samego, na któ- rym nie można pozostawić śladu i który to nie może pozostawić śladu na nas, byt, który się ślizga i po którym można się ślizgać, byt, mogący zostać za- właszczonym przez coś ślizgającego się (przez łódź wiosłową, motorówkę, narty wodne), sam niczego nieposiadający i niezawłaszczający, ponieważ przetacza się przez nas byt, który jest wiecznością i nieskończoną czasowo- ścią, ponieważ jest ciągłą zmianą bez czegokolwiek, co się zmienia-byt, który najlepiej symbolizuje - w tej syntezie wieczności i czasowości - możliwe scalenie bytu-dla-siebie jako czystej czasowości i bytu-w-sobie jako czystej wieczności. Równocześnie to, co lepkie, ujawnia sięjako istotowo dwuznacz- ne, ponieważ jego płynność istnieje w powolnym ruchu-istnieje coś takiego jak lepka gęstość w jego płynności - co obrazuje budzące się zwycięstwo, tryumf tego. co trwałe nad tym, co płynne, to znaczy dążenia do tej obojętnej nierozróżnialności w-sobie reprezentowanej przez samą stałość, materialność i gęstość dążącą do „zatrzymania" zamrożenia [figer] bytu-dla-siebie, który powinien „rozpuszczać" to, co stałe. To, co lepkie, jest konaniem wody. Przed- stawia się nam samo jako fenomen w trakcie stawania się - nie wykazuje ono owej stałości podczas zmian (takjak woda), ale przeciwnie, ukazuje już za- istniałe pęknięcia, rysy w trakcie tężenia. Ta zmienność utrwalona w tym, co lepkie, zniechęca do jego posiadania. Woda umyka w większym stopniu, ale może zostać zawłaszczona w samej swej ucieczce jako coś uciekającego. To, co lepkie, umyka - „ciężkim krokiem" \juite epaisse], który ma się tak do wody, jak uziemiony lot kurczaka tuż nad ziemią do wysokiego lotu jastrzę- bia. Nawet sama ta ucieczka me może ulec zawłaszczeniu, ponieważ przeczy sobie jako ucieczce. Jest już ową prawie gęstą stałością. Nic nie zaświadczy dokładniej o tym dwuznacznym [louche] charakterze „substancji znajdującej się pomiędzy dwoma stanami" niż ta powolność, z jaką to, co lepkie, stapia się ze sobą samym. Spadająca do takiej powierzchni wody kropla z samym dotknięciem jest natychmiast przekształcana w organiczną całość wody. Nie dostrzegamy bynajmniej całości tej operacji wchłaniania kropli wody przez powierzchnię - lecz doświadczamy tego w kategoriach natychmiastowego załamania się indywidualności jakiegoś pojedynczego istnienia, które roztapia się w wszechogarniającym, z którego to samo się rodzi. Symbol masy wody wydaje się odgrywać bardzo istotną rolę w powstawaniu systemów pantei- stycznych. Symbol ten ukazuje szczególny typ związku bytu z bytem. Ale gdy rozważa się to, co lepkie, zauważamy (nawet w przypadku, gdyby ja- kimś tajemniczym zbiegiem okoliczności zachowało swą płynność, choć nieco spowolnioną-to i tak nie można zestawiać jej z przecierami, w których płyn- ność - w generalnym zarysie przechodzi raptownie przez spady i bloki a sama substancja wodna - po spełnieniu wstępnego projektu przelewania się gwał- townie spada) niemal natychmiast, iż przedstawia ono sobą ciągłą histerezę w zjawisku bycia, przekształcanym w siebie samego. Ten miód - który spły- wa wolno z łyżeczki, by „włączyć się" do miodu zawartego w słoiku, rzeźbi powierzchnię, utrwalając się na niej niczym relief. Ta fuzja z całością jest ukazywana jako stopniowe wtapianie się, które zdaje się być deflacją [degon- flage] (przywołajmy tu jako przykład radość dzieci bawiących się dmuchaną zabawką, wydającą gwizd w momencie nadmuchiwania i żałośnie zawodzą- cą, gdy uchodzi z niej powietrze), ale również pulsującym, rozpościerającym się pęcznieniem [etalement], falowaniem dojrzałych piersi kobiety, która leży na plecach. W lepkiej substancji - która rozpływa się sama w siebie, daje się zauważyć widoczny opór, przypominający odmowę jednostki, która chce unik- nąć unicestwienia w całości bytu, a z drugiej strony daje się zauważyć jakaś delikatność, miękkość pochłaniania aż do granic ostateczności. Skoro to, co miękkie, jest jedynie unicestwieniem, które zatrzymało się w połowie, jest ono tym, co pozwala uzyskać najlepsze wyobrażenie tkwiącej w nas niszczącej mocy i jej ograniczeń. Ta powolność - z jaką zanika lepka kropla wchłaniana przez masę tego, co lepkie, jest wpierw postrzegana w swej miękkości, przy- pominającej opóźnione unicestwienie, miękkości grającej na czas, ale działa- jącej przecież aż do ostatniego momentu - kiedy to lepka kropla zostaje we- ssana w masę lepkiej substancji. Fenomen ten zrodził szereg opisów tego, co lepkie. Po pierwsze jest ono miękkie w dotyku. Rozlej wodę na podłogę - a będzie ona płynąć [coule]. Rzuć lepką substancją - a będzie się ona rozcią- gać, eksponować, spłaszczać, pełzać - jest bowiem miękka - dotknij czegoś lepkiego - nie ucieknie, a jedynie podda się [cede]. Ze względu na fakt, iż nie da sięjej pochwycić, w wodzie tkwi nieprzejednana moc, nadająca jej tajem- ny sens czegoś metalowego - ostatecznie jest ona nieugięta niczym stal. Lep- kie jest uległe, podatne [docile] na formowanie, giętkość - stwarzając wraże- nie, iż jest bytem, który może zostać zawłaszczony. I to podwójnie: jego lepkość (granicząca z oślizgłością), jego przyleganie do siebie uniemożliwia mu ucieczkę. Mogę wziąć coś lepkiego do rąk, wydzielić np. pewną ilość miodu lub smoły z całości (np. ze słoja) - stwarzając w ten sposób jednost- kowy przedmiot ciągłym aktem kreacji, ale równocześnie miękkość tej sub- stancji - którą miażdżę w swych dłoniach, dostarcza mi wrażenia, iż nieod- wracalnie niszczę ową lepką substancję. W zasadzie mamy tutaj wyobrażenie niszczenia-tworzenia. To, co lepkie, jest posłuszne. Jedynie w momencie, w którym sądzę, iż je posiadam - dziwnym zbiegiem okoliczności - to ono bierze mnie w posiadanie. To tutaj objawia się jego istotowy charakter: jego miękkość jest przyssawka [rentouse]. Jeśli przedmiot-jaki trzymam w ręku -jest trwały, stały, mogę go puścić, kiedy tylko zechcę - jego bierność jest symbolizowana przez me absolutne panowanie, moją całkowitą władzę nad nim - to ja stwarzam podsiawęjego istnienia, a on sum tego nie robi. Byt-dla- -siebie skupia byt-w-sobie w tym przedmiocie i wynosi go do godności bytu- -w-sobie bez poświęcania siebie samego, pozostając cały czas zawłaszczają- cą i kreatywną mocą. To właśnie byt-dla-siebie wchłania był-w-sobie. Innymi słowy, posiadanie potwierdza wyższość bytu-dla-siebie w scalonym „Bycie- -W-sobie-Dla-siebie". Ale właśnie to, co lepkie, odwraca te człony-byt-dla- -siebie znajduje się nagle w niebezpieczeństwie [compromis] - otwieram ręce, chcę upuścić, pozbyć się tego, co lepkie, ale ono przylgnęło do mnie, wciąga mnie, wsysa mnie. Jego sposób bycia nie jest ową uspokajającą biernością tego, co trwałe, masywne ani tez ową dynamiką, charakterystyczną dla wody uciekającej ode mnie. Jest to miękkie, uległe działanie, wilgotne i kobiece wsysanie - żyjące w moich dłoniach, oblegające moje palce. Odczuwam to jako wir [vertige] - ono wciąga mnie, ciągnie tak, jak dno przepaści wabi możliwością skoku. Istnieje coś takiego, jak dotykowy powab tkwiący w tym, co lepkie. Nie jestem juz panem sytuacji, w której mogę powstrzymać pro- ces zawłaszczania. To trwa, przeciąga się - w pewnym sensie jest to uleg- łość w najwyższym stopniu, uległość charakterystyczna dla tego, co zawłasz- czone - taka wierność psa, który poświęca się całkowicie nawet wtedy, gdy się go już nie chce. W innym zaś sensie daje się zauważyć w tej uległości tajemne zawłaszczenie tego, który ma być zawłaszczającym przez tego, któ- ry został zawłaszczony. W tym miejscu dostrzegamy symbol, który odkry- wa się z nagła: istnieje coś w rodzaju zabójczego, trującego posiadania (za- właszczania) - pojawia się bowiem możliwość, iż byt-w-sobie mógłby wchłonąć byt-dla-siebie, to znaczy, że byt mógłby zostać ukonstytuowany na sposób odwrotny: „W-sobie-Dla-siebie" - a w tym nowym bycie byt-w- sobie wciągnąłby byt-dla-siebie w tę przypadkowość, nierozróżnndną, zobo- jętniała zewnętrzność - w bezpodstawne istnienie. W tym momencie natych- miast dostrzegam znaczenie pułapki: to płynność, która mnie zatrzymuje i która mi zagraża: nie mogę się ślizgać po czymś lepkim - te wszystkie przyssawki wstrzymują mnie - to, co lepkie nie może prześlizgnąć się przeze mnie - ono do mnie przywiera niczym przyssawka. Prześlizgiwanie się nie jest jednakże po prostu wykluczone, takjak miało to miejsce w przypadku czegoś masyw- nego, trwałego - prześlizgiwanie zostało tutaj zdegradowane. To, co lepkie, ofiarowuje mi się: ono mnie zaprasza do siebie, bowiem masa czegoś lepkie- go, pozostająca w spoczynku, niejest wizualnie odmienna od masy gęstej płyn- ności. Ale to pułapka. Ślizganie się zostało wessane przez ślizgającą się sub- stancję, pozostawiając na mnie ślady. To, co lepkie jest niczym płyn widziany w sennym koszmarze, podczas którego wszelkie jakości, cechy zostają oży- wione przez coś w rodzaju życia i zwracają się przeciwko mnie. To, co lep- kie jest zemstą bytu-w-sobie. Mdława. słodkawa zemsta - która - na innym poziomie będzie symbolizować jakość cukrowatości [sucre]. To z tego po- wodu cukrowa słodkość - rozpływająca się w ustach [comme douceur au gout] - słodkość nie-do-pozbycia-się, nie-do-zatarcia [indelebile] pozostają na „wieczność" w ustach, nawet po przełknięciu doskonale dopełniając istotę tego, co lepkie. Słodkawa lepkość jest ideałem tego, co lepkie: symbolizuje słodka- wa, cukrowatą śmierć bytu-dla-siebie, tak jak dzieje się to z osą wtapiającą się w dżem w słoiku. Lecz jednocześnie to, co lepkie, jest mną samym - z te- goż to prostego powodu, iż to ja sam zakreślam [ebauche] granicę zawłasz- czania lepkiej substancji. To wsysanie, jakiego doświadczam na dłoniach, zakreśla coś w rodzaju ciągłości lepkiej substancji we mnie. Te długie, mięk- kawe struny substancji, które ciągną się ode mnie w shonę tego, co lepkie, kiedy na przykład wkładam rękę w to, co lepkie i wyciągam ją z powrotem, symbolizują moje prześlizgiwanie się w kierunku tego, co lepkie [une coulee de moi-meme vers...]. A ta histereza - którą ustanawiam w połączeniu koń- ców tych strun z większą powierzchnią substancji, staje się symbolem oporu mojego bytu w stosunku do bycia pochłoniętym przez byt-w-sobie. Jeśli skaczę w wodę, jeśli się w niej zagłębiam - nie odczuwam dyskomfortu [gene] nie- pokoju, jakiegokolwiek strachu - obawy, iż mógłbym się w niej rozpuścić - pozostaję ciągle czymś stałym w tej płynności. Jeśli zatapiam się w tym, co lepkie, odczuwam, iż za moment zginę w nim, to znaczy, iż mogę się w nim rozpuścić, bowiem to, co lepkie, znajduje się w stanie gęstnienia [solidifica- tion], utrwalenia. To, co przylepne [pateux\ przedstawia sobąpodobny aspekt jak lepki - ale nie wyraża tego samego fascynującego wrażenia, nie stwarza zagrożenia, ponieważ jest czymś biernym. W samym ujęciu tego, co lepkie, istnieje coś na modłę kleistej substancji - „wciągającej", wchłaniającej, za- grażającej nam i pozbawionej równowagi - coś, co stanowi natarczywe, nawiedzające nas wspomnienie metamorfozy. Dotknięcie czegoś lepkiego jest równoznaczne z ryzykiem rozpuszczenia się w lepkiej masie, sama ta możliwość jest dość przerażająca, napawa nas obawą, ponieważ niesie groźbę wchłonięcia bytu-dla-siebie przez byt-w-so- bie, takjak atrament zostaje wchłonięty przez bibułę. Ale faktem o wiele bar- dziej przerażającym jest to, iż przemiana ta nie będzie przemianą w rzecz (co oczywiście samo w sobie nie jest czymś dobrym), ale w to, co lepkie. Nawet jeśli byłbym w stanie wyobrazić sobie przekształcenie siebie w coś płynnego (to znaczy przemianę siebie w wodę), nie wywarłoby to na mnie niewłaści- wego wrażenia, woda bowiem jest symbolem świadomości - jej ruch, jej płynność, „oszukańczy" pozór bycia czymś niby trwałym, jej nieustająca ucieczka - wszystko to przywołuje obraz bytu-dla-siebie do takiego stopnia, iż psychologowie, którzy zauważyli pierwsze cechy trwania świadomości (James, Bergson) bardzo często porównywali ją do rzeki. To właśnie rzeka najlepiej przywołuje obraz nieustannego wzajemnego przenikania się części jednej i tej samej całości, a równocześnie ich nieustannej rozdzielności i zdol- ności do innego ułożenia [dispombilite]. Lecz to, co lepkie, przedstawia sobą okropny widok - sama możliwość przemiany świadomości w coś lepkiego jest czymś potwornym. Jest tak, gdyż byt tego, co lepkie, jest miękkim przy- leganiem do siebie wszystkich jego części, jest - poprzez swoiste przyssaw- ki - ich solidarnym współistnieniem i skrytym wspólnictwem, ale jest także jakimś niezdecydowanym usiłowaniem każdej z nich, by się wyodrębnić, zin- dywidualizować - usiłowaniem, po którym następuje popadniecie w stan po- przedni, stan ujednolicenia i ogołocenia z wszelkiej indywidualności, wessa- nej ze wszystkich stron przez jednorodną masę. Świadomość, która stałaby się lepka, uległaby zatem przekształceniu w wyniku „oblepienia" jej idei i ich zamiany w jednorodną masę. Od momentu naszego pojawienia się w świecie mamy tego rodzaju obsesję dotyczącą świadomości. Chciałaby ona dokonać skoku w przyszłość, w stronę jakiegoś projektu samej siebie, ale - w tym samym momencie, gdy uświadamia sobie, że do tego dochodzi - czuje, że w sposób niewidoczny i skryty jest powstrzymywana przez wsysanie ze stro- ny przeszłości, i musi asystować swemu powolnemu rozpływaniu się w tej przeszłości, od której ucieka; innymi słowy, musi asystować przy tym, jak całe mnóstwo „szkodników" i „pasożytów", czyli wszelkich czynników roz- kładowych, zagarnia i pochłania jej projekt, tak iż w końcu i ona sama całko- wicie się zatraca. „Gonitwa myśli" - występująca w psychozie - daje nam najlepsze wyobrażenie o tej przerażającej kondycji. Ale cóż zostaje wyrażone przez ten lęk na poziomie ontologicznym, jeśli nie dokładnie to, iż byt-dła-sie- bie ucieka przed bytem-w-sobie faktyczności, to znaczy, przed określonym uczasowieniem. Przerażenie wywołane tym, co lepkie, jest okropną obawą. iż sam czas mógłby stać się lepki, iż faktyczność mogłaby podążać za świa- domością nieprzerwanie i niezauważenie oraz wchłonąć byt-dla-siebie, który ową faktyczność ujmuje egzystencjalnie. Jest to obawa nie tyle przed śmier- cią bądź przed czystym bytem-w-sobie, bądź przed nicością, ile przed szcze- gólnym rodzajem bytu, który nie istnieje w większym stopniu niż byt-w-so- bie-a-zarazem-dla-siebie, a jest jedynie reprezentowany przez to, co lepkie. Jest to byt idealny, który odrzucam z całej swej mocy, byt. który nawiedza mnie, takjak wartość nawiedza moje istnienie - byt idealny, w którym po- zbawiony racji istnienia byt-w-sobie ma pierwszeństwo przed bytem-dla-sie- bie. Nazwiemy go antywartością. Zatem w projekcie zawłaszczenia to, co lepkie, ujawnia się nagle jako symbol antywartości: jest to rodzaj niezrealizowanego bytu, bytu wywołują- cego obawę, strach, bytu stale nawiedzającego świadomość, jako ciągła groź- ba, od której uciekamy - byt, który natychmiastowo przekształca projekt zawłaszczania w projekt ucieczki. Pojawiło się coś, co niejest wynikiem ja- kiegoś uprzedniego doświadczenia, ale przedontologicznego rozumienia bytu- -w-sobie. I właśnie to stanowi owo szczególne znaczenie tego, co lepkie. W pewnym sensie jest to rodzaj doświadczenia, skoro to, co lepkie, jest od- kryciem intuicyjnym, w innym sensie jest to odkrycie przypominające przy- godę bytu. Z tego też powodu dla bytu-dla-siebie wyłania się nowe niebezpie- czeństwo - zagrażający sposób bycia, którego należy unikać - konkretna kategoria, którą byt-dla-siebie wszędzie napotyka. To, co lepkie, nie symbo- lizuje jakiegokolwiek psychicznego nastawienia a priori - przejawia sobą pewną relację bytu z sobą samym, a ta relacja ma u swego źródła jakość psy- chiczną, ponieważ odkryłem ją w projekcie zawłaszczenia, a to, co lepkie, zwróciło mi z powrotem własne wyobrażenie. Tak więc zostaję wzbogacony - od momentu pierwszego kontaktu z tym, co lepkie - wartościowym wzor- cem ontologicznym, wykraczającym poza rozróżnienie na to, co psychiczne, i na to, co niepsychiczne - wzorcem, który wyjaśni znaczenie bytu i wszelkich bytów określonych przez pewną kategorię, która rodzi się niczym naga struk- tura przed uzyskaniem doświadczeń z rozmaitymi rodzajami tego, co lepkie. Umieściłem je [je Vai jetee] w świecie poprzez swój źródłowy projekt, gdy stanąłem oko w oko z tym, co lepkie - jest to obiektywna struktura świata, a zarazem antywartość, to znaczy coś, co określa przestrzeń, w której lepkie przedmioty rozmieszczą się same. Zatem, kiedykolwiek jakiś przedmiot uka- że mi tę relację bytową - czy będzie to uścisk dłoni, uśmiech albo myśl - zostaną one ujęte z samej definicji jako lepkie, to znaczy - poza swym zjawi- skowym kontekstem - pojawiają się dla mnie, jako współkonstytutywne ze smołą, klejem, miodem - tą ogromną ontologiczną dziedziną lepkości. W kon- sekwencji, w takim zakresie, w jakim ten-tu-oto byt [ceci] (który pragnę za- właszczyć) reprezentuje cały świat - to, co lepkie - biorące początek z mo- jego pierwszego intuicyjnego kontaktu-jawi mi się przepełnione bogactwem niejasnych znaczeń i odniesień, które go przekraczają. To, co lepkie, zostaje ukazane w sobie jako coś więcej niż to, co lepkie. Od momentu swego poja- wienia się, transcenduje ono wszelkie rozróżnienia panujące pomiędzy tym, co psychiczne, a tym, co fizyczne, pomiędzy nagim istnieniem a znaczeniami świata - jest ono możliwym znaczeniem bylu. Pierwsze doświadczenie dziecka z tym, co lepkie, wzbogaca je psychofizycznie i moralnie - dziecko wcale nie będzie musiało osiągnąć wieku dojrzałego, by odkryć, iż „lepkie" to również przenośna nazwa tego, co podłe, „śliskie", bowiem jest to już zawarte w sa- mej lepkości miodu i kleju. To, co stwierdzamy w odniesieniu do tego, co lep- kie, odnosi się również do wszelkich przedmiotów, które otaczajądziecko. Prosty ogląd ich materii poszerza horyzonty dziecka aż do ostatecznych granic bytu, umożliwiając zarazem uzyskanie wskazówek umożliwiających rozszyfrowanie bytu, struktury wszelkich faktów związanych z ludzkim bytem. Oczywiście nie znaczy to, iż dziecko wie od samego początku, co to jest brzydota, cechy czy piękno samej egzystencji. Jest ono po prostu w posiadaniu pewnych znaczeń bytu, których brzydota, ohyda i piękno, wszelkie postawy, cechy psychiczne oraz relacje seksualne nie będą niczym innym niż konkretnymi egzemplifikacjami. Kleiste, lepkie, przymulone, rozbabrane dziury w piasku i ziemi, jaskinie, światło, jasność, noc - wszystko to ujawnia przed dziec- kiem modalność pre-psychicznego i przed-seksualnego bytu-którego wyjaś- nieniu poświęci resztę swojego życia. Nie ma czegoś takiego, jak niewinne dziecko. Zgodzimy się bez mrugnięcia okiem z freudystami w kwestii istnie- nia niezliczonych relacji zachodzących między seksualnością a formą i mate- rią, które występują w środowisku dziecka. Ale nie rozumiemy przez to. iż - uformowany już instynkt seksualny nadał już owej formie i materii znaczenia seksualne. Przeciwnie, wydaje się nam, iż ta materia i te formy są ujmowane same przez się, ukazując dziecku sposób bycia bytu-dla-siebie wraz z rela- cjami z bytem, które to relacje „rzucą" snop światła na „dziecięcą" seksual- ność. By posłużyć się tylko jednym przykładem: wielu psychoanalityków wprawiała w zdumienie fascynacja, jaką wywoływały u dzieci wszelkiego ro- dzaju dziury (czy były one w piasku, czy w ziemi, a także krypty, zagłębienia - cokolwiek w tym rodzaju). Próbowali oni wyjaśniać tę odczuwaną przez dzieci fascynację albo poprzez odwoływanie się do analnego charakteru dzie- cięcej seksualności, albo do szoku przedporodowego, czy też do antycypacji aktu seksualnego u dorosłych. My - z naszej strony - nie możemy przystać na żadne z tych wyjaśnień. Koncepcja urazu porodowego jest czystą fanta- 1 Należy również dostrzec wagę odwrotnej tendencji, tendencji do robienia dziur, która wymagałaby odrębnej analizy egzystencjalnej. zją. Porównanie dziury do kobiecego organu seksualnego zakłada takie do- świadczenie u dziecka, jakiego nie mogło ono w żaden sposób przeżyć, po- dobnie jak owego przeczucia aktu płciowego. Co do dziecięcej seksualności analnej - nie chcemy jej odrzucać - lecz jeśli miałaby ona rzucić snop światła na „tak fascynujące dziecko" dziury, które napotyka ono w polu percepcyj- nym, nadając im pewien symbolizm, to konieczne okazywałoby się ujęcie odbytu przez dziecko właśnie jako otworu. By wyrazić [to] jeszcze jaśniej, dziecko musiałoby uchwycić istotę otworu jako czegoś, co odpowiada do- znaniu, które odbiera w związku z własnym odbytem. Ale - dostatecznie ja- sno przedstawialiśmy subiektywny [subjeciij] charakter „ciała-dla-mme" [le »corps-pour-moi«], tak więc możemy zrozumieć, iż niejest możliwe, by dziecko ujmowało poszczególną część swojego ciała, jako obiektywną struk- turę wszechświata. To tylko dla innego odbytjawi sięjako otwór. Samo dziecko nie mogło było go doświadczyć w ten sposób, nawet intymne zabiegi jakie świadczy dziecku matka nie mogą ukazać odbytu w takim aspekcie - ponie- waż odbyt jest strefą erogenną lub strefą bólu, ale nie jest zakończony doty- kowymi końcówkami nerwowymi. Wręcz przeciwnie, to jedynie za sprawą innego - przez słowa, którymi posługuje się matka by opisać ciało dziecka - dowiaduje się ono, iż jego odbyt jest dziurą. Stąd też obiektywna natura otworu - postrzeganego, percypowanego w świecie - wyjaśni dziecku obiektywną strukturę i znaczenie sfery analnej oraz nada transcendentne znaczenie do- znaniom erogennym - które to - do tegoż momentu - były czymś istnieją- cym tylko dla dziecka. Otwór sam w sobie jest symbolem sposobu bycia, który musi zostać wyjaśniony przez psychoanalizę egzystencjalną. Nie po- dejmujemy się tutaj jednak tak szczegółowych analiz. Jakkolwiek od razu widać, iż otwór jest źródłowo dany jako nicość do zapełnienia moim własnym ciałem - dziecko nie może powstrzymać się od wkładania palca albo całej ręki do tej dziury. Ona jawi nu się więc jako puste wyobrażenie siebie samego. Muszę jedynie wcisnąć się doń w tym celu, aby zmusić się do egzystencji w świecie, który oczekuje na mnie. Ideałem otworu jest zatem szczelina, która może zostać wypełniona moim ciałem w taki sposób, iż wciskając się w nią i ściśle dopasowując się do niej będę uczestniczył w ustanowieniu pełni byto- wej w świecie. Zatkanie dziury oznacza pierwotne złożenie ofiary z mojego ciała po to, by mogła zaistnieć pełnia bytu - to znaczy iż - „poddaje się prag- nienie bytu-dla-siebie w tym celu, aby uformować, udoskonalić i zachować totalność bytu-w-sobie]. W tym miejscu - u samego źródła - dostrzegamy jedną z najbardziej fundamentalnych skłonności rzeczywistości-ludzkiej - skłonność do zapełniania. Napotykamy tę tendencję w okresie dojrzewania i pełni wieku. Znaczna część naszego życia schodzi nam na „zatykaniu dziur", zapełnianiu pustych przestrzeni - na realizacji i symbolicznym ustanawianiu pełni. Dziecko - na podstawie swych wczesnych doświadczeń - dowiaduje się, iż posiada dziury. Kiedy wkłada palce do buzi, to próbuje zapełnić dziury w swej twarzy, oczekując, iż jego palce „stopią się" z wargami i z podniebie- niem - zapełniając tym samym ten otwór, tak jak wypełnia się szczelinę w murze, używając cementu. Dziecko na nowo poszukuje gęstości - jedno- rodnej i „kulistej" pełni parmenidesowego bytu. I tak. gdy ssie kciuk - czyni to w tym celu, by doprowadzić do jego rozpłynięcia się, przemiany w lepką, ciągnącą się masę, która mogłaby wypełnić dziurę w ustach. Ta skłonność jest bez wątpienia jedną z elementarnych wśród tych, które stanowią podsta- wę aktu spożywania - pożywienie jest „cementem", które „zapełni", zatka usta — jedzenie to nic innego jak „zapełnianie dziur". Tylko z tego punktu możemy przejść do problemu seksualności. Obscemczność seksu uprawia- nego przez kobiety bierze się stąd, iż wszystko zieje otworem [to u te chose beante]. Jest to przyzywanie bytu [appel a" etre], takjak mato miejsce w przy- padku wszystkich dziur Kobieta w sobie zwraca się do obcego ciała, które powinno przekształcić ją w pełnię bytu poprzez penetrację. Odpowiednio kobieta odczuwa swą kondycję jako owo wezwanie - dokładnie z tego po- wodu, że jest „dziurawa" [trouee]. Oto źródło adlerowskiego kompleksu. Ponad wszelką wątpliwością pochwa to usta, zachłanne usta, które pożerają penisa - prowadzi to wprost do idei kastracji. Stosunek płciowy jest kastracją męż- czyzny, ale przede wszystkim z tej przyczyny, że kobiecy organ płciowy jest dziurą. Mamy tu do czynienia z postawą preseksualną, która przekształci się w jeden ze składników seksualności, tworząc złożoną postawę wypływającą z doświadczenia. Pochodzenie tego składnika jest jednak dalekie od bycia czymś seksualnym [de l 'etre-sexue] i nie ma nic wspólnego z podstawową seksual- nością, której naturę wyjaśniliśmy w III części. Niemniej jednak doświad- czenie dziury - w momencie gdy dziecko obserwuje świat - zawiera ontolo- giczne przeczucie doświadczeń seksualnych. To za pomocą ciała dziecko zatyka dziurę, która -jeszcze przed jakimkolwiek nadaniem jej seksualnego charakteru - jest obscenicznym oczekiwaniem, wezwaniem skierowanym do ciała [un appel de chair]. Możemy dostrzec wagę, jaką będzie miało wyjaśnienie tych bezpośred- nich i konkretnych kategorii egzystencjalnych dla „przyszłej" psychoanalizy egzystencjalnej. W ten sposób będziemy w stanie uchwycić ogólne projekty rzeczywistości-ludzkiej. Ale to, co głównie interesuje psychoanalityka to opi- sanie wolnego projektu niepowtarzalnej osoby w kategoriach indywidualnych relacji, które wiążą jednostką z tymi różnorodnymi symbolami bytu. Mogę lubić dotyk czegoś lepkiego, a nie znosić dziur ete. Nie oznacza to bynajmniej, iż to, co lepkie, tłuste, dziury etc. utraciły ogólny sens ontologiczny - prze- ciwnie - właśnie z powodu takiegoż sensu ja sam określam siebie w taki to lub inny sposób w odniesieniu do nich. Jeśli w rzeczywistości to, co lepkie, jest symbolem bytu, w którym byt-dla-siebie zostaje pochłonięty przez byt- -w-sobie - to mogę postawić pytanie, jaką osobą, jakim jestem człowiekiem, gdy w kontaktach z innymi - uwielbiam to, co lepkie? Do jakiego fundamen- talnego projektu samego siebie jestem odsyłany, jeśli chcę wyjaśnić tę miłość do dwuznacznego, wsysającego bytu-w-sobie? W tym znaczeniu preferen- cje nie mogą być traktowane jako niereduko walne dane. Jeśli wiemy, jak je badać, 1o ujawniają nam one fundamentalne projekty jednostki. Nawet, jeśli sięgniemy do poziomu preferencji żywieniowych, to będą one miałyjakiś sens. Możemy wyjaśnić ten fakt, jeśli potraktujemy obecne preferencje nie jako absurdalne, nieumotywowane dane, które pojawiają się bez żadnych ku temu racji, lecz jako coś, co posiada oczywistą wartość. Jeśli lubię smak czosnku, to wydaje mi się czymś irracjonalnym, iż inni ludzie mogą go nie znosić. Spożywanie jest destrukcyjnym zawłaszczaniem, a równocześnie „wypeł- nianiem się" pewnym bytem. Ten ostatni dany jest jako synteza temperatury, gęstości, smaków. Słowem, synteza ta oznacza pewien byt. Jedząc, nie ograni- czamy się jedynie do poznawania poprzez smak pewnych jakości tego bytu - ale smakując je, dokonujemy zawłaszczania. Smak jest przyswajaniem - samą czynnością gryzienia ząb odkrywa gęstość jakiegoś ciała, które przekształca w treści gastryczne. Zatem syntetyczna intuicja jedzenia jest sama w sobie asy- milującą destrukcją. Ujawnia mi to byt, który uczynię swym ciałem. Od tego momentu to, co zaakceptuję, i to, co z obrzydzeniem odrzucę, jest bytem, ją- drem bytu tego istniejącego lub - jeśli mogę użyć takiego sformułowania - to- talność pożywieniowa oferuje mi pewien sposób bycia bytu, który akceptuję albo odrzucam. Totalność ta jest zorganizowaną formą, w której mniej inten- sywne jakości, takie jak gęstość i temperatura, zostają wyrugowane przez smak, który staje się ich wyrazem. Słodkie-na przykład - wyraża to, co lepkie, kiedy jemy miód lub melasę, podobnie jak funkcja analizy wyraża krzywiznę geome- tryczną. Oznacza to, iż wszelkie jakości, które - mówiąc ściśle - nie są sma- kiem, ale które są zebrane, wtopione, „wbite" w smak, reprezentująsobąma- terię smaku. To ciastko czekoladowe, które z początku stawia opór moim zębom, wkrótce nagle ustępuje i rozpuszcza się - jego początkowy opór i póź- niejsze rozpuszczanie się - to właśnie czekolada. Zresztą, łączą się one z pew- nymi czasowymi określeniami smaku, to znaczy z jego sposobem uczasowie- nia. Niektóre smaki dane są od razu, inne - dane są, co prawda, z opóźnieniem, aie w jednym rzucie. Inne znów smaki ukazują się stopniowo, a jeszcze inne - powoli i stopniowo „bledną" „gasną", aż do całkowitego zaniku. Są wreszcie i takie smaki, które nikną i ulatniają się właśnie wtedy, gdy sądzimy, że posied- liśmy je na stałe. Te jakości smakowe tworzą pewną uporządkowaną kombina- cję wespół z konsystencją pokarmu i jego temperaturą, a ponadto - na innej płaszczyźnie - wyrażająjego aspekt wizualny. Jeśli zjadam różowe ciasteczko, to jego smak, lekko cukrowy aromat, oleistość maślanej śmietanki wszystkie one są różowe. Tak więc jem to, co różowe, takjak postrzegam to. co słodkie. Możemy stwierdzić, iż smak - z tego powodu - posiada złożoną architektonikę i uszczegółowioną, zróżnicowaną materię. To właśnie ta ustrukturowana ma- teria przedstawia sięnamjako szczególnego rodzaju byt - który możemy przy- jąć bądź, czując mdłości, odrzucić - zgodnie z naszym źródłowym projek- tem. Nie jest więc obojętne, czy lubimy ostrygi, małże, ślimaki czy krewetki, gdy tylko potrafimy wniknąć w egzystencjalne znaczenie tego pożywienia. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma czegoś takiego jak nieredukowalny smak lub skłonność. Przedstawiają one pewien wybór zawłaszczający byt. [eh porów- nywanie i klasyfikacja będzie zadaniem psychoanalizy egzystencjalnej. W tym miejscu wykraczamy już poza ontologię: pozwoliła nam ona po prostu okreś- lić ostateczne cele rzeczywistości-ludzkiej, jej podstawowe możliwości oraz wartość, która ją nawiedza. Każda rzeczywistość-ludzka jest bezpośrednim projektem przekształcenia swego własnego bytu-dla-siebie w byt-w-sobie- -dla-siebie, a równocześnie jest projektem zawłaszczenia świata jako całości bytu-w-sobie. jakkolwiek występującej w postaci jednej podstawowej jako- ści. Każda rzeczywistość-ludzka jestjakimś pragnieniem, jakąś męką i ofiarą [une passion], przez to mianowicie, że projektuje własną samozatratę, aby ukonstytuować byt, i tym samym ukonstytuować byt-w-sobie, który wy- myka się przygodności. Ów byt - będący swoją własną podstawą, Ens causa sui- religie nazywają Bogiem. A zatem męka i ofiara człowieka jest odwró- ceniem ofiary Chrystusa, bowiem człowieka zatraca siebie jako człowieka po to, by narodził się Bóg. Lecz idea Boga jest sprzeczna, i dlatego zatracamy się na próżno. Człowiek jest daremnym pragnieniem, bezużyteczną ofiarą [une passion inutile). ZAKOŃCZENIE 1. Byt-w-sobic abyt-dla-sicbic: spostrzeżenia metafizyczne Wolno nam teraz napisać zakończenie. Już na początku naszego dzieła odkrywaliśmy świadomość jako przyzywanie bytu i pokazywaliśmy, że co- gito bezpośrednio odsyła do jakiegoś bytu-w-sobie jako przedmiotu świado- mości. Lecz po opisaniu bytu-w-sobie i bytu-dla-siebie pojawiła się przed nami trudność związana z ustaleniem związku między nimi i obawialiśmy się, czy nie wpadniemy w niedający się przekroczyć dualizm. Dualizm ten zagrażał nam w jeszcze inny sposób: w chwili, w której można było w istocie powie- dzieć o bycie-dla-siebie, że jest. stawaliśmy przed dwoma skrajnie odrębny- mi sposobami bycia: sposobem bycia bytu-dla-siebie, który ma być tym. czym jest, to znaczy jest tym, czym niejest, i niejest tym, czym jest, oraz sposo- bem bycia bytu-w-sobie, który jest tym, czym jest. Zastanawialiśmy się wówczas, czy odkrycie tych dwóch rodzajów bytu nie prowadzi do usta- nowienia przepaści rozdzielającej Byt jako kategorię ogólną, przynależną wszystkim istnieniom, na dwa niemogące się połączyć obszary, na których pojęcie Bytu trzeba by ujmować w jakimś niepowtarzalnym i oryginalnym zna- czeniu. Nasze badania pozwoliły udzielić odpowiedzi na pierwsze z tych pytań: byt-dla-siebie i byt-w-sobie są zjednoczone w syntetycznym związku, który nie jest niczym innym, jak tylko bytem-dla-siebie. Byt-dla-siebie nie jest w rzeczywistości niczym innym, jak czystym nicościowaniem bytu-w-sobie; jest jak bytowa szczelina wewnątrz Bytu [au sein de. ł'Etre\. Znamy tę za- bawną dykteryjkę, za pomocą której niektórzy „popularyzatorzy" [rulgari- sateur] mają zwyczaj ilustrować zasadę zachowania energii: gdyby zdarzyło się - mówią - że jeden z tworzących wszechświat atomów zostanie unicest- wiony, wynikłaby z tego katastrofa, która ogarnęłaby całość wszechświata, i byłby to, w szczególności, koniec Ziemi i układu gwiezdnego. Obraz ten może nam się tu przydać: byt-dla-siebie ukazuje sięjako znikome nicościowanie, biorące swój początek w łonie Bytu; wystarczy jednak tego nicościowania, aby byt-w-sobie spotkał totalny wstrząs. Ten wstrząs, to świat. Byt-dla-sie- bie nie ma innej rzeczywistości niż bycie nicościowaniem bytu. Samo jego określenie bierze się w nim stąd, że jest on nicościowaniem indywidualnego i poszczególnego bytu-w-sobie, a nie jakiegoś bytu w ogóle. Byt-dla-siebie niejest nicością w ogóle, ale szczególnym rodzajem utraty; ustanawia się on w pozbawieniu tegoż bytu. Nie musimy zatem zastanawiać się nad sposo- bem, w jaki byt-dla-siebie może zjednoczyć się z bytem-w-sobie, skoro byt- -dla-siebie niejest w żadnej mierze substancją autonomiczną. Jako nicościo- wanie jest jako były [est ete] za sprawą bytu-w-sobie; jako wewnętrzna negacja, zapowiada za pomocą bytu-w-sobie to, czym niejest i, w konsekwencji, to, czym ma być. Jeśli cogito nieuchronnie prowadzi poza siebie, jeśli świado- mość jest stromizną, na której nie można się utrzymać tak, by natychmiast nie przechylić się na zewnątrz, ku bytowi-w-sobie, to jest tak dlatego, że sama przez się - jako absolutna subiektywność - świadomość nie ma żadnej byto- wej samowystarczalności, lecz przede wszystkim odsyła do rzeczy. Nie ma innego bytu dla świadomości, jak tylko to szczególne zobowiązanie bycia ob- jawiającą intuicjączegoś. Cóż to oznacza, jeśli nie to, że świadomość jest platoń- ską Innością?'' Znane są nam piękne opisy, które Gość z Sojisty przytacza na temat Innego - że można go uchwycić tylko „jakby we śnie", że z bytu ma tylko swoje bycie-innym, to znaczy, iż korzysta jedynie z bytu zapożyczone- go, który rozważany sam w sobie, rozmywa się i odzyskuje jakieś peryferyj- ne istnienie tylko wtedy, gdy spojrzenie jest utkwione w bycie i które wy- czerpuje siew byciu innym od siebie i byciu innym od bytu. Wydaje się nawet, że już Platon widział dynamiczność, którą przedstawia odmienność [ałteńte] innego w stosunku do niego samego, bo w niektórych tekstach dopatruje się w niej źródła ruchu. Ale mógł pójść dalej. Zobaczyłby wtedy, że inny bądź odpowiedni niebyt może mieć pozór istnienia jedynie na mocy świadomości. Bycie innym niż byt, to bycie świadomością siebie, w jedności ek-staz, od- syłających do czasowości. I czymże może w istocie być odmienność, jeśli nie ciągłą zamianą miejsc odbitego [refłete] i odbijającego [refłetant], którą nakreśliliśmy na płaszczyźnie bytu-dla-siebie, skorojedynym sposobem, wjaki inny mógłby istnieć jako inny, jest bycie świadomością bycia, że jest innym. W istocie odmienność jest wewnętrzną negacją, a jedynie świadomość może ustanawiać sięjako negacja wewnętrzna. Każda inna koncepcja odmienno- ści sprowadzałaby się do jej ukonstytuowania jako bytu-w-sobie, to znaczy do ustanowienia między nią a bytem jakiejś zewnętrznej relacji, co wymaga- łoby obecności świadka, aby stwierdzić, że to, co inne, jest inne od bytu- -w-sobie. Z drugiej zaś strony inny nie umiałby być innym, o ile nie wyłoni się z bytu. W tym zakresie pozostaje w relacji do bytu-w-sobie, ale też nie 1 W przekładzie Władysława Witwickiego: „Różność" (przyp. tłum.). może być inny, jeżeli nie czyni się innym. Gdyby było inaczej, jego odmien- ność stałaby się tym, co dane, a zatem bytem, który mógłby być rozpatry- wany jako byt-w-sobie. O ile inny pozostaje w relacji do bytu-w-sobie, otyłe jest naznaczony faktycznością. O ile natomiast tworzy samego siebie, o tyle jest czymś absolutnym. To właśnie podkreślaliśmy, mówiąc, że byt-dla-sie- bie nie jest fundamentem swojego bycia-jako-nicość-bycia, ale że jest nie- ustannym fundatorem swojej nicości-bycia. W ten sposób byt-dla-siebie jest absolutem określanym jako unselbststdndig, co nazwaliśmy absolutem nie- substancjalnym. Jego rzeczywistość jest czysto pytająca. Jeśli może zada- wać pytania, to dlatego, że on sam jest zawsze w zapytywaniu. Jego bycie nie jest nigdy dane, lecz zapytywane, jako że jest on zawsze oddzielony od siebie samego nicością odmienności; byt-dla-siebie zawsze jest w zawiesze- niu, ponieważ jego bycie jest wiecznym odraczaniem. Gdyby kiedykolwiek udało mu się z nim połączyć, w tej samej chwili zniknęłaby odmienność, a wraz z nią - możliwości, poznanie, świat. W ten sposób ontologiczny problem po- znania znajduje swoje rozwiązanie w potwierdzeniu ontologicznego pierw- szeństwa bytu-w-sobie wobec bytu-dla-siebie. Ale po to jedynie, by od razu wywołać pytanie metafizyczne. Nie sposób w istocie w żadnej mierze po- równać wyłaniania się bytu-dla-siebie, wychodzącego od bytu-w-sobie, do dialektycznego pochodzenia platońskiego Innego, wychodzącego od bytu. Bycie i inny są dla Platona w istocie rodzajami. Ale my - przeciwnie - prze- konaliśmy się, że byt jest przygodą indywidualną. I podobnie ukazanie się bytu-dla-siebie jest wydarzeniem absolutnym, które przychodzi do bytu. Powstaje zatem tutaj miejsce dla problemu metafizycznego, który dałoby się sformułować następująco: Dlaczego byt-dla-siebie wyłania się, wychodząc od bytu? Metafizyką nazywamy, w istocie, badanie procesów indywidual- nych, które dały początek temu światu jako konkretnej i szczególnej całości. W tym sensie metafizyka ma się do ontologii tak, jak historia do socjologii. Przekonaliśmy się już, że absurdem jest zastanawianie się, dlaczego byt jest; pomijając fakt, że pytanie takie miałoby sens tylko w granicach czyjegoś bytu- -dla-siebie i że zakłada ono wręcz ontologiczne pierwszeństwo nicości wobec bytu, a my tymczasem wykazywaliśmy pierwszeństwo bytu nad nicością. Takie pytanie mogłoby się nasunąć tylko w następstwie jego mylnego utoż- samienia z pytaniem, które z zewnątrz wydaje się analogiczne, a jest przecież znacząco różne: dlaczego dany jest byt? Ale teraz wiemy już, że te dwa pyta- nia należy bardzo starannie odróżniać. Pierwsze pozbawione jest sensu: wszyst- kie „dlaczego" są w istocie późniejsze wobec bytu i sąjego założeniem. Byt jest: bez powodu, bez przyczyny i bez konieczności, sama już definicja bytu oddaje nam jego pierwotną przypadkowość. Na pytanie drugie już odpowie- dzieliśmy, ponieważ nie pojawia się ono w obszarze metafizyki, ale na terenie ontologii: bytjest dany. ponieważ byt-dla-siebie jest takim, który ma byt. Cha- rakter fenomenalny przychodzi do bytu poprzez byt-dla-siebie, Lecz, o ile pytania o pochodzenie bytu, czy o pochodzenie świata pozbawione są sensu lub znajdują swoją odpowiedź na terenie samej ontologii, inaczej jest z po- chodzeniem bytu-dla-siebie. Byt-dla-siebie jest w istocie taki, że ma prawo odwrócić się od swojego własnego pochodzenia. Byt, poprzez który pytanie „dlaczego" przydarza się w bycie, ma prawo zakładać swoje własne „dla- czego", skoro sam jest zapytaniem - sam jest pytaniem „dlaczego". Na takie pytanie ontologia nie będzie potrafiła dać odpowiedzi, albowiem chodzi tutaj o wyjaśnienie pewnego wydarzenia, a nie o opisanie struktur bytu. Co najwy- żej może ona zwrócić uwagę na to, że nicość, która jest tym, co byłe [est ete] za sprawą bytu-w-sobie, niejest zwykłą, pozbawioną znaczenia pustką. Sen- sem nicości nicościowania jest bycie tym, co byłe [etre ete], aby ukonsty- tuować byt. Ontologia dostarcza nam dwóch informacji, które mogą posłu- żyć za podstawę dla metafizyki: po pierwsze, że każdy proces konstytuowania siebie jest oderwaniem się by tu-tożsame go od bytu-dla-siebie, cofnięciem się bytu w stosunku do siebie samego i pojawieniem się własnej obecności czy świadomości. Dopiero stając się bytem-dla-siebie, byt może pragnąć, aby stać się przyczyną siebie. Świadomość, jako nicościowanie bytu, ukazuje się zatem jako stadium pewnej progresji w kierunku immanencji przyczynowo- ści, to znaczy w kierunku bytu, przyczyny siebie. W tym miejscu następuje jednak zatrzymanie progresji, wskutek nie wystarczalność i bycia bytu-dla- -siebie. Uczasowienie świadomości nie jest jakimś postępem, jakimś wzno- szeniem się ku godności tego, co jest causasui; przeciwnie, to tylko powierz- chowne ubywanie czy też przemijanie, którego źródłem jest właśnie niemoż- ność bycia swoją własną przyczyną. Dlatego ens causa sui pozostaje tym, co chybione bądź nieosiągnięte [le manąue], wskaźnikiem jakiegoś niemoż- liwego transcendowania ku górze, tym, co przez samo swoje nieistnienie warunkuje horyzontalny ruch świadomości. W ten sposób skutkiem werty- kalnego oddziaływania księżyca na wody oceanu jest horyzontalne przemiesz- czanie się tych wód, a mianowicie przypływy i odpływy. Inną wskazówką, jaką metafizyka może zaczerpnąć z ontologii, jest to, że byt-dla-siebie rze- czywiście jest nieustannym projektem konstytuowania samego siebie jako bytu. a zarazem jest nieustannym niepowodzenien tego projektu. Obecność wobec siebie, z przeróżnymi kierunkami swego nicościowania (nicościowa- nie ek-statyczne wszystkich trzech wymiarów czasowych, nicościowanie bliźniacze pary odbite-odbijające), przedstawia pierwsze wyłonienie się tego projektu. Refleksja przedstawia podwojenie projektu, który odwraca się do siebie samego, by siebie przynajmniej założyć jako projekt, oraz pogłębienie przepaści nicościującej poprzez porażkę samego tego projektu; „działanie" i „po- siadanie", główne kategorie rzeczywistości-ludzkiej, sprowadzają się bezpo- średnio lub pośrednio do projektu bycia; wreszcie, mnogość jednych i dru- gich zinterpretować można jako ostatnią próbę założycielską, kończącą się całkowitym rozdzieleniem bytu i świadomości bycia. W ten sposób ontologia uczy nas, po pierwsze, że: gdyby byt-w-sobie miał konstytuować samego siebie, mógłby podjąć taką próbę, jedynie czyniąc siebie świadomością: to znaczy, że pojęcie causa sui obejmuje pojęcie obecności wobec siebie samego, czyli nicościującego rozprężenia bytu. Po drugie, że świadomość jest właściwie projektem konstytuowania siebie, to znaczy dochodzenia do god- ności bytu-w-sobie-dla-siebie lub bytu-w-sobie-przyczyny-siebie. Nie będzie- my potrafili wywnioskować z tego więcej. Na planie ontologicznym nic nie pozwala na stwierdzenie, że znaczeniem nicościowania bytu-w-sobie w byt- -dla-siebie, od samego początku i w samym łonie bytu-w-sobie, jest projekt bycia przyczyną siebie. Wprost przeciwnie, ontologia zderza się tutaj z głęboką sprzecznością, ponieważ możliwość konstytuowania przychodzi do świata właś- nie poprzez byt-dla siebie. Aby byt-w-sobie mógł być projektem konstytuowa- nia s/ei)/*?, trzeba, aby byt-w-sobie był pierwotnie obecnością wobec siebie [pre- sence a soi], to znaczy - żeby już był świadomością. Ontologia będzie więc ograniczała się do oświadczenia, że wszystko dzieje się tak, jak gdyby byt- -w-sobie, w projekcie służącym konstytuowaniu siebie samego, przeprowa- dzał modyfikację bytu-dla-siebie. Do metafizyki należy wykształcenie hipotez, które umożliwiąpojęcie tego procesu jako wydarzenia absolutnego, które uwień- czy niepowtarzalnąprzygodę, jaką jest istnienie bytu. Rozumie się samo przez się, że hipotezy te pozostaną hipotezami, ponieważ nie możemy spodziewać się ani ich potwierdzenia, ani ich późniejszego uchylenia. Status ważności nada. im dopiero możliwość, w jaką nas zaopatrzą, by jednoczyć dane ontologii. Zjednoczenie to nie będzie musiało oczywiście ustanawiać się w perspekty- wie historycznego stawania się, ponieważ czasowość przychodzi do bytu za przyczyną bytu-dla-siebie. Nie będzie więc żadnego sensu zastanawiać się, czym był byt. zanim pojawił się byt-dla-siebie. Lecz metafizyka nie powinna przez to mniej starać się określać naturę i sens tego przedhistorycznego pro- cesu, źródła wszelkiej historii, będącej zespoleniem przygody indywidualnej (lub istnienia bytu-w-sobie) z wydarzeniem absolutnym (lub wyłonieniem się bytu-dla-siebie). W szczególności, na metafizykach spoczywa zadanie roz- strzygnięcia, czy ruch jest, czy też nie jest pierwszą „próbą" ukonstytuowa- nia się bytu-w-sobie oraz jakie są powiązania ruchu, będącego „chorobą bytu", z bytem-dla-siebie jako chorobą głębszą i posuniętą aż do nicościowania. Pozostaje do rozpatrzenia drugi problem, sformułowany przez nas już we wstępie: jeśli byt-w-sobie i byt-dla-siebie są dwiema modalnościami bytu, to czyż nie istnieje wyrwa w samym środku idei bycia i czyjej pojmowanie nie jest czasem przełamane na dwie niedające się połączyć części z tego powo- du, że jej zakres stanowią dwie skrajnie niejednorodne klasy? Co mają w isto- cie wspólnego ze sobą byt będący tym, czym jest, oraz byt będący lym, czym niejest, i niebędący tym, czym jesC7 Wspomóc nas w tym mogą tymczasem wnioski z naszych wcześniejszych badań. Istotnie, pokazaliśmy właśnie, że byt-w-sobie i byt-dla-siebie nie są równorzędne. Jest przeciwnie: byt-dla-sie- bie bez bytu-w-sobie jest czymś w rodzaju abstraktu; nie bardziej mógłby istnieć, niż pozbawiona formy barwa lub pozbawiony wysokości i tembru dźwięk; świadomość, która miałaby być świadomością niczego, byłaby ni- czym absolutnym. Ale skoro świadomość powiązana jest z bytem-w-sobie relacją wewnętrzną, czyż nie oznacza to, że zespala się ona z nim, aby stano- wić całość i czyż nie tej całości właśnie przypada miano bycia, czy miano rzeczywistości? Bez wątpienia, byt-dla-siebie jest nicościowaniem, ale mocą nicościowania - jest, i jest on w jedności a priori z bytem-w-sobie. W ten sposób Grecy mieli zwyczaj odróżniać rzeczywistość kosmiczną, którą na- zywał) TO Trak vń całości stanowionej przez nią oraz przez nieskończonąpust- kę, która ją otaczała - całość tę nazywali ró oAoi/, Z pewnością mogliśmy nazwać byt-dla-siebie niczym i oświadczyć, że na zewnątrz bytu-w-sobie, nie istnieje nic, poza odbiciem tego niczego, które samo jest polaryzowane i okreś- lane poprzez byt-w-sobie, jako że jest właśnie nicością tego bytu-w-sobie. Lecz tutaj, podobnie jak w filozofii greckiej, nasuwa się pytanie: co nazywać bę- dziemy rzeczywistością; czemu będziemy przypisywać byt? Kosmosowi czy też temu, co nazywaliśmy wyżej ró'OAOPJ Czystemu bytowi-w-sobie czy też bytowi-w-sobie otoczonemu tą próżniową otuliną, której nadaliśmy imiębytu- -dla-siebie? Lecz gdyby przyszło nam rozważać byt całościowy [total] jako stanowio- ny przez syntetyczną budowę bytu-w-sobie i bylu-dla-siebie, to czy nie napo- tkamy na trudności, których chcieliśmy uniknąć? Czy tej przepaści, jaką od- krywamy w idei bytu, nie spotkamy teraz w samym tym, co istniejące [existant]7 Jaką w istocie podać definicję istniejącego, który, jako byt-w-sobie, może być tym, czym jest, a jako byt-dla-siebie, może być tym, czym nie jest? Jeśli chcemy rozwiązać te trudności, trzeba sobie zdać sprawę, jakie wymagania musi spełniać to, co istniejące, abyśmy mogli uznać jego całość [totalite]: różnorodność jego struktur powinna być zachowana w jednolitym układzie w taki sposób, aby każda z nich, jeśli rozpatrywać ją z osobna, była tylko abstraktem. I, z pewnością, świadomość rozważana osobno będzie je- dynie abstrakcją, ale sam byt-w-sobie nie potrzebuje bytu-dla-siebie, ażeby móc być: „namiętność" [«la passion»] bytu-dla-siebie sprawia tylko, że ma miejsce jakiś byt-w-sobie. Fenomen bytu-w-sobie jest abstraktem bez świa- domości, ale jest nie swoim byciem. Gdybyśmy mieli wyobrazić sobie tę syntetyczną organizację w taki spo- sób, że byt-dla-siebie nie dalby się oddzielić od bytu-w-sobie i że. na odwrót, byt-w-sobie byłby nierozerwalnie związany z bytem-dla-siebie, to należałoby ją sobie wyobrazić w taki sposób, że byt-w-sobie będzie otrzymywał swoje istnienie od nicościowania, które je uświadamia. Cóż to oznacza, jeśli nie to. że nierozerwalną całość bytu-w-sobie i bytu-dla-siebie pojąć można jedynie w postaci bytu „przyczyny siebie". To ten właśnie, a nie żaden inny byt mógłby odpowiadać w sposób absolutny owemu o?\o>; o którym była mowa wcześ- niej. I jeśli możemy zadać pytanie o bycie bytu-dla-siebie zespolonego z bytem- -w-sobie, to tylko dlatego, że określamy siebie a priori poprzez przedontolo- giczne rozumienie ens causa sui. Bez wątpienia, owo ens causa sui jest nie- możliwe, a jego pojęcie, jak się przekonaliśmy, zawiera sprzeczność. Nie zmienia to faktu, że, ponieważ stawiamy pytanie o byt oAov i umieszczamy siebie w punkcie widzenia ens causa sui, to z tego samego punktu widzenia trzeba by nam sprawdzić listy uwierzytelniające tegoż oAoi'. Czyż me pojawił się on, w istocie, przez sam fakt wyłonienia się bytu-dla-siebie, a byt-dla-siebie, czyż nie jest pierwotnie projektem bycia przyczyną siebie? Powoli zaczynamy pojmować naturę rzeczywistości całkowitej. Byt całkowity, taki, którego pojęcie nie zostanie przedzielone przepaścią, a który, mimo to, nie wykluczał- by nicościująco-nicościowanego [neantisant-neantise] bytu bytu-dla-siebie; taki, którego istnienie byłoby syntezą jednoczącą bytu-w-sobie i świadomo- ści, ów byt idealny byłby bytem-w-sobie założonym przez byt-dla-siebie i toż- samym z bytem-dla-siebie, który go zakłada, to znaczy ens causa sui. Ale właś- nie dlatego, że umieszczamy siebie z punktu widzenia tego bytu idealnego, po to, aby móc wydać sąd o bycie rzeczywistym, nazywanym tutaj przez nas oAov, musimy stwierdzić, że rzeczywistość to poroniony wysiłek, aby dostąpić godności przyczyny siebie. Wszystko dzieje się tak, jak gdyby światu, czło- wiekowi i człowiekowi-w-świecie udawało się urzeczywistnić jedynie Boga brakującego [Dieu manąue]. Wszystko dzieje się zatem tak, jak gdyby byt- -w-sobie i byt-dla-siebie jawiły siew stanie dezintegracji w stosunku do syn- tezy idealnej. Nie dlatego, że integracja kiedykolwiek miała miejsce, ale właś- nie przeciwnie, dlatego że jest ona zawsze wskazywana, a nigdy nie jest możliwa. Oto nieustanna porażka, wyjaśniająca zarazem nierozerwalność bytu- -w-sobie oraz bytu-dla-siebie i ich relatywną niezależność. Podobnie jest, kiedy przerwana zostaje jedność funkcji mózgowych i wytwarzają się zjawiska, które wykazują jednocześnie względną autonomię, a zarazem mogą przejawiać się jedynie na tle dezintegracji jakiejś całości. Właśnie ta porażka wyjaśnia roz- ziew, który dostrzegamy i w pojęciu bytu, i w pojęciu tego, co istniejące. Jeśli nie ma możliwości przejścia od pojęcia bytu-w-sobie do pojęcia bytu-dla-sie- bie i połączenia ich we wspólny rodzaj, to dlatego, że faktyczne przejście z jed- nego do drugiego, i połączenie ich ze sobą, nie może się dokonać. Wiemy, że na przykład dla Spinozy, czy dla Hegla synteza, która zostanie przed zakoń- czeniem przerwana, określając składniki w stosunkowej zależności i jedno- cześnie we względnej niezależności, konstytuuje się od razu jako błąd. Dla Spinozy obrót półkola wokół średnicy znajduje swoje uzasadnienie i swój sens właśnie w pojęciu kuli. Lecz jeśli wyobrazić sobie, że pojęcie kuli jest z zasa- dy poza zasięgiem, zjawisko obrotu półkola staje siąfałszywe; po prostuje likwidujemy; idea obrotu i idea koła trzymają się wzajemnie, bez możliwości zjednoczenia się w syntezę, która je przekroczy i która je uzasadni - jednej nie można sprowadzić do drugiej. Z tym właśnie mamy do czynienia tutaj. Powiemy zatem, że pojęcie #żW-jako pojęcie „niedomknięte'", niedopełnio- ne - rozpatrywane jest jako to. co podlega nieustannemu rozpadowi. I właś- nie z racji bycia całością w stanie rozpadu