Autor: Konrad T. Lewandowski Tytul: Noteka 2015 Z "NF" 4/95 Motto: Taki jest styl dworski tego kraju (...), bo gdy w dwa dni po moim przybyciu miałem audiencję, zaraz mi kazano położyć się, czołgać na brzuchu i zamiatać językiem posadzkę, posuwając się do tronu królewskiego. (...) Gdy Król chce jakiego pana lub dworzanina stracić sposobem honorowym i łagodnym, każe posypać posadzkę jadowitym proszkiem brunatnym, od którego ów niechybnie zwolna i bez hałasu musi rozpęknąć się we dwadzieścia cztery godziny. Jonathan Swift "Podróże Guliwera" (tłumaczenie bezimienne z roku 1784, uzupełnienia Jan Kott, "Iskry" 1953) Dzień zaczął się i wcześnie, i ponuro jak w powieści sensacyjnej. Z łóżka wyciągnął mnie dzwonek, a za progiem stało trzech smutnych facetów. Niezupełnie smutnych. Dwóch uśmiechnęło się na mój widok, z czego jeden całkiem szeroko. Można było zrozumieć ten brak urzędowej powagi. Nieogolona gęba, rozbiegane oczy oraz zmierzwione kudły czyniły mnie zapewne podobnym do skacowanego borsuka. - Radosław Tomaszewski, stały współpracownik tygodnika "Obleśne Nowinki"? - zapytał najsmutniejszy. Spojrzałem spode łba. - Tak, to ja. Wyciągnęli legitymacje, bardzo dbając, bym nie pomyślał, że to rewolwery. - Ministerstwo Obrony Narodowej - oznajmili chórem. - Wiecie co, panowie, to chyba naprawdę pomyłka... - Możemy wejść? Pytanie, rzecz jasna, było retoryczne. Kiedy już wpakowali się do środka i zamknęli drzwi, ten najbardziej wesoły oznajmił: - Przychodzimy w sprawie pańskich artykułów dotyczących naszego resortu... - Ależ ja wszystko zmyśliłem! - nie byłem pewien, czy w obecnej sytuacji jest to rozsądny argument, ale w sumie nie miałem nic innego do powiedzenia. - Wiemy o tym - odrzekł ten umiarkowanie wesoły. - Właśnie dlatego tu przyszliśmy. - Ojczyzna pana potrzebuje - dodał najsmutniejszy. Zakręciło mi się w głowie. A wszystko przez to, że trzy miesiące wcześniej w "Obleśnych Nowinkach" zmienił się redaktor naczelny. Istniało kilka reguł rządzących procesem następstwa zadów na stołku naczelnego. Po pierwsze: kadencje krótkie następowały zawsze po długich, na zasadzie kreska-kropka- kreska-kropka, jak w alfabecie Morse'a. Po drugie: każdy naczelny typu "kropka" zaczynał od gruntownej reformy pisma celem jego większego urynkowienia. Mówiąc po ludzku: uskuteczniał nowe, w swoim przekonaniu genialne pomysły na czytanki dla półanalfabetów. Eksperymenty te owocowały rychło spadkiem nakładu, w wyniku czego wydawca spławiał nowatora i dawał na jego miejsce przytomniejszego człowieka, który wkrótce doprowadzał nakład do poprzedniego poziomu. Następowała kadencja typu "kreska". Jednak po jakimś czasie wydawca znów zaczynał kombinować jakby tu "Nowinki" bardziej "urynkowić". W efekcie zaczynał się następny cykl. Nie byłoby w tym nic przykrego, gdyby nie to, że przy każdej reformie "Nowinek" dochodziło do pogromu stałych współpracowników. Tym razem przyszła kolej na kropkę, czyli porcję postępu. Nowy naczelny na dzień dobry oznajmił, że od tej pory nie będziemy żadnym brukowcem, tylko poważnym pismem bulwarowym. Wśród autorów głupawek wybuchła panika. Ktoś kopnął się do komputera i zaczął przerabiać rolnika spod Piotrkowa, który zarąbał żonę motyką do buraków, na hrabiego Luisa z Monaco, który udusił kochankę żywym pytonem. Kilka osób przezornie poszło rozejrzeć się za robotą gdzie indziej, a mnie strzelił do głowy ten cholerny pomysł. W te pędy zapisałem się na audiencję do naczelnego. - Czym zajmował się pan do tej pory? - zapytał pół godziny później, patrząc przenikliwie. Wymieniłem tytuły paru moich głupawek. Zgodnie z oczekiwaniem naczelny skrzywił się z dezaprobatą. - Postanowiliśmy, że już dosyć wymysłów - oznajmił. - Od teraz będziemy pismem bardziej reportażowym. Ponadto rozpoczynamy druk dalszego ciągu "Pana Tadeusza". Nie trzynastej księgi! - zastrzegł się gwałtownie, widząc radosny błysk w moich oczach. - Jest pewien młody, bardzo zdolny poeta, który podjął się opisać dalsze dzieje rodu Sopliców do Powstania Styczniowego włącznie. - Aha... - chyba wiedziałem, o którego poetę chodzi. Bez wątpienia o tego, który niedawno w trybie pilnym musiał ożenić się z córką wiceprezesa wydawnictwa. - Też chciałbym zaproponować coś zupełnie nowego - oznajmiłem. - Co takiego? - mina naczelnego świadczyła, że nie ma dlań pomysłów nowych. - Pomyślałem, że "Nowinki" mogłyby opublikować kilka supertajnych dokumentów naszego Sztabu Generalnego. - A skąd pan je weźmie? - zająknął się lekko i od razu, dla równowagi, wzruszył ramionami. - Wymyślę. Bez trudu mogłem odczytać hieroglify, w które ułożyły się zmarszczki na czole mego rozmówcy. Z jednej strony psułem mu nową koncepcję pisma, a z drugiej, gdyby udało mi się zrobić większą zadymę..., jakaś interpelacja w Sejmie... To byłaby dobra reklama dla "Obleśnych Nowinek"! - Cóż... - stęknął. - Sądzę, że mimo zaplanowanych zmian na przedostatniej stronie znajdzie się trochę miejsca. Niech pan wymyśla... - zakończył zdegustowany. Wróciłem do domu okrutnie z siebie zadowolony. Nie dość, że znalazłem sposób na naczelnego, to jeszcze po raz pierwszy w mojej karierze w "Obleśnych Nowinkach" trafiła mi się pisanina wymagająca zaangażowania więcej niż trzech szarych komórek. Z zapałem zabrałem się do roboty. I trzeba, psiakrew, trafu, że sześć tygodni później pan Prezydent rozgonił Sejm i ogłosił się Naczelnikiem Państwa... W samochodzie ten umiarkowanie wesoły przedstawił się jako pułkownik Moraszczyk, po czym wyciągnął ze schowka moją teczkę ewidencyjną z WKU. - Służył pan w wojsku? - zapytał rozwiązując tasiemki. - Nie. - A dlaczego? - Wykryto u mnie alergię na sierść kota. Zirytowany zaszeleścił gwałtownie papierami. Mina wydłużyła mu się, gdy znalazł wyniki badań lekarskich. - Rzeczywiście - westchnął. - Jest alergia na kota, a na dodatek na kurz i pyłki traw. - Czyli na koszary i poligon - skwitowałem zastanawiając się, kiedy wreszcie przejdą do rzeczy. - Mam nadzieję, że nie jest pan pacyfistą - odezwał się ten, który do tej pory uśmiechał się najszerzej. - Nie jestem, ale za to znam dużo dowcipów o trepach. Prowokacja dała zaskakujący skutek. Wszyscy trzej wyraźnie się zaniepokoili. Odniosłem wrażenie, że nie wiedzą, jak ze mną rozmawiać. Zapadło niezręczne milczenie. Mijaliśmy właśnie Dworzec Zachodni i skręcaliśmy w kierunku Alej Jerozolimskich. W tym momencie pacyfistycznie nastawiony gołąb nasrał na przednią szybę. Dobra wróżba, pomyślałem. - Proszę zrozumieć, że zależy nam na pańskiej współpracy - odezwał się wreszcie Moraszczyk. - Nie jesteśmy pańskimi wrogami. - A kim? Ten najsmutniejszy odetchnął z ulgą i odwrócił na chwilę od kierownicy. - Generał brygady Ryszard Jankowski - wyciągnął rękę. - Ja też generał, tyle że dywizji - przedstawił się ten najweselszy. - Emil Stebnowski. - I co mamy robić? - zapytałem starając się ukryć zaskoczenie. - Przygotować obronę kraju według taktyki pańskiego pomysłu - oznajmił Moraszczyk. - Moglibyśmy zająć się tym sami, ale uznaliśmy, że będzie pan cennym konsultantem - dodał Stebnowski. - Nie wierzę! Wjeżdżaliśmy w bramę budynku naprzeciwko domu handlowego IKEA przy Jerozolimskich. - Opracowaliśmy już konstrukcję szerokozakresowego pelengatora, o którym wspominał pan w swoich artykułach - ciągnął Stebnowski. - W chwili obecnej trwa montaż dwóch tysięcy sztuk tych urządzeń. Poza tym dziś rano rozpoczęliśmy rozśrodkowanie dywizji pancernych. Słuchałem tego oniemiały. Po raz pierwszy od czasów przedszkola zapomniałem języka w gębie. Samochód zatrzymał się na wewnętrznym dziedzińcu. - Napisał pan trzy artykuły? - zapytał Jankowski. - Nie, cztery - wykrztusiłem. - Wszystkie złożyłem w redakcji "Obleśnych Nowinek". - Psiakrew! Mówiłem, że ten naczelny coś ukrywa! - zdenerwował się Moraszczyk. - Zdaje się, że pański szef ze strachu zniszczył ostatni tekst o strategii chaosu. - To do niego podobne - mruknąłem zastanawiając się intensywnie, do czego oni zmierzają. - Czy mamy przygotować jakieś manewry? Wszyscy trzej popatrzyli na mnie jak na zielonego ludzika. - Jesteśmy tajną grupą konsultacyjną Naczelnika Państwa - oznajmił zimno Stebnowski. - Nasze zadanie polega na organizacji wojny obronnej, która wybuchnie najdalej za dziewięćdziesiąt sześć godzin. Opracowane przez nas wytyczne będą przekazywane natychmiast do Sztabu Generalnego, a stamtąd w formie rozkazów bezpośrednio na front! Cios obuchem w łeb zrobiłby na mnie dużo mniejsze wrażenie. - Czy... - z trudem przełknąłem ślinę. - Czy to znaczy, że Amerykanie nie blefują? Afera z Sejmem zaczęła się całkiem niewinnie. Pewnego dnia, w jednej z gazet pojawił się artykuł solidnie podbudowany faktami o powiązaniach jednego z posłów z rosyjską mafią. Poseł ów należał do małej, opozycyjnej partyjki, która nie miała szans wejść do jakiegokolwiek rządu. Zaś dowody były na tyle niezbite, że Sejm prawie jednogłośnie uchwalił uchylenie immunitetu i wykluczył czarną owcę ze swego grona. W ten sposób powstał precedens. Tydzień później, kiedy wszyscy zaczynali o sprawie zapominać, inna gazeta, w żaden sposób nie związana z tą pierwszą, opublikowała materiały kompromitujące trzech dalszych posłów, tym razem jednego z koalicji rządzącej i dwóch z głównej partii opozycyjnej. Jak poprzednio, dowody były nie do odparcia. Dokumenty i zdjęcia jednoznacznie wskazywały, iż panowie posłowie brali od rosyjskich mafiosów grubszy szmal za wciskanie właściwych guzików do głosowania. W Sejmie zagulgotało jak w kraterze czynnego wulkanu. Aferze najchętniej ukręcono by łeb, gdyby nie świeżutki precedens, który teraz okazał się mieć urok zadry w tyłku. Ostatecznie, sejmowa większość wychodząc z założenia, że w sumie, po całej sprawie będzie o jeden głos do przodu, wbrew skowytom opozycji zrobiła trójce winowajców polityczne kęsim. I wtedy lawina ruszyła. Coraz to nowe gazety, prywatne stacje telewizyjne i radiowe zaczęły na wyścigi ujawniać powiązania kolejnych posłów z rosyjską mafią. Tym razem obrywało się głównie przedstawicielom koalicji rządowej. Dziennikarze zamienili się w łowców głów dyszących żądzą mordu. Poszczególne gazety zaczęły się licytować liczbami skompromitowanych posłów. Sejm najpierw zgłupiał z wrażenia, a potem jak jeden mąż zaczął udawać Greka. Tymczasem wyszło na jaw, że w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku polska policja zawarła z "biznesmenami zza Buga" pewien nieformalny układ. W zamian za nietykanie Polaków rosyjscy mafiosi dostali wolną rękę, jeśli idzie o własnych rodaków na terenie Polski. Mogli ich wieszać, palić, gwałcić i ścinać, a nasi stróże prawa mieli patrzeć na to przez palce, pod warunkiem, że wśród ofiar nie będzie polskich podatników. Obie strony sumiennie przestrzegały porozumienia, aż w końcu, w ciągu następnego ćwierćwiecza, jakoś tak niepostrzeżenie, dwie trzecie polskich parlamentarzystów znalazło się na tajnych listach płac prywatnych spółek z przewagą rosyjskiego kapitału. Te wydarzenia niewiele mnie obchodziły. W czasie kiedy Sejm przypominał płonący skład materiałów wybuchowych, pracowałem nad cyklem artykułów, dzięki którym miałem nadzieję dotrwać do końca kadencji kolejnego naczelnego "Obleśnych Nowinek". Wojsko, dziwnym zbiegiem politycznych okoliczności rządzone przez dwóch ministrów obrony narodowej na raz (bo sejmowa większość powołując nowego nie zdołała odwołać poprzedniego), wydawało się instytucją całkowicie niegroźną. Formę i styl dokumentów Sztabu Generalnego zapożyczyłem z ogólnie dostępnych książek historycznych i sensacyjnych. Na dobrą sprawę moim celem była niewinna, intelektualna zabawa. Miałem ochotę znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki sposób można skutecznie walczyć z przeciwnikiem dysponującym dużą przewagą technologiczną. Skoro nad polem bitwy mamy wrogiego satelitę obserwacyjnego, niżej samoloty zwiadowcze, pod nimi bombowce strategiczne, myśliwce, samoloty szturmowe, helikoptery, a pod całym tym parasolem oddziały pancerne i zmotoryzowane, to jak można rozgryźć tę piramidę nie dysponując żadną podobną strukturą nad swoimi wojskami? Odpowiedź na to pytanie dawały teoria chaosu i teoria burzliwości. Szło o to, by uniknąć koncentracji własnych wojsk przed atakiem. Jeśli bowiem zaczniemy gromadzić w jednym miejscu oddziały pancerne, by potem rozpocząć ofensywę, to przeciwnik dysponujący dobrym zwiadem elektronicznym i przewagą w powietrzu błyskawicznie wykryje to zgrupowanie i minuta osiem przerobi je na kupę złomu i opiłków zaprawionych odrobiną keczupu. Wszystko to na długo, zanim na horyzoncie pojawią się wrogie czołgi. Tak więc nasze wojska powinny skupiać się tylko w momencie ataku, a nie przed, bo to wystawia je na zniszczenie z powietrza. Istnieje w przyrodzie pewne zjawisko, które dokładnie odpowiada tym wymaganiom. Jest nim piorun uderzający z chmury w ziemię. Wszak przed wyładowaniem atmosferycznym ładunki elektryczne nie skupiają się w jednym punkcie chmury, lecz w momencie uderzenia pioruna spływają z całej jej objętości. Pytanie, jak sprawić, by czołgi zachowywały się jak naelektryzowane drobiny deszczu i lodu, a "pancerny piorun" uderzył dokładnie tam, gdzie trzeba? Tym, co "steruje" przebiegiem błyskawicy, jest różnica potencjałów elektrycznych pomiędzy niebem a ziemią. W przypadku czołgów mogłoby to być źródło szumu radiowego, jakim niewątpliwie byłaby wroga kolumna czołgów i wozów pancernych. Wystarczy więc rozproszone na dużym obszarze czołgi wyposażyć w pelengatory, po czym drogą radiową wydać im rozkaz ataku. Tego typu natarcia nie da się zaznaczyć na mapie sztabowej jedną równą strzałką, będzie to raczej krzak przypominający zygzak błyskawicy, ale można mieć pewność, iż owa "błyskawica" uderzy dokładnie tam, gdzie powinna. Jeśli ponadto dowódcom czołgów wyda się rozkaz unikania wzajemnych kontaktów przed dotarciem do wroga (w razie przypadkowego spotkania nasi mieliby się od siebie natychmiast oddalać), to całość operacji upodobni się do tzw. przepływu burzliwego. A ponieważ na przepływy burzliwe nie znaleziono jeszcze matematycznej teorii, więc ruchy naszych wojsk staną się zupełnie nieprzewidywalne dla przeciwnika. Wykorzystując ten pomysł wysmażyłem cztery szczegółowe teksty upozowane na tajne dokumenty sztabowe. Naczelny trochę kręcił nosem i marudził, że pisanie ku pokrzepieniu serc dobre było w czasie rozbiorów, ale materiał kupił. Zdążyły się ukazać trzy odcinki. Tymczasem polityczne trzęsienie ziemi sięgnęło zenitu. W momencie, gdy do zabawy w ujawnianie współpracowników rosyjskiej mafii włączyła się telewizja publiczna, Sejm, a mówiąc ściślej: koalicja rządowa, odkryły, że całą akcję przygotował i rozpoczął wywiad wojskowy. Bez wiedzy premiera, ale za to przy pełnej, choć cichej, akceptacji prezydenta. W czasie, gdy Wysoka Izba ustalała, na której latarni przed Pałacem Namiestnikowskim należy powiesić Głowę Państwa, w całej Polsce rozpoczęła się obława na rosyjskich "biznesmenów". Schwytanych umieszczano w wagonach towarowych i wysyłano ciupasem za Bug. Kilka co bardziej paskudnych postaci w ogólnym zamieszaniu "uciekło do Mandżurii". Oczywiście, premier znów o niczym nie wiedział. Koalicję ogarnął ustawodawczy amok. Uchwaliliby bez wątpienia rzeczy straszne, gdyby nie posłowie prawicowi, których, jak stwierdził pewien cytowany na łamach prasy rosyjski mafioso "nie warto było kupować". Przynajmniej raz polska prawica, uzbrojona w nogi do krzeseł zdemontowanych w sejmowej stołówce, wykazała swą wyższość na sali obrad. W kuluarach wsławiła się prawicowo-radykalna patriotyczna partia "Samosierra", której posłowie szarżując wzdłuż korytarza samym swym impetem znieśli i rozpędzili cztery kordony Straży Marszałkowskiej. Na sali koalicjanci, wprawdzie liczniejsi, ale gorzej uzbrojeni, zostali przyparci do lewej ściany. W rezultacie marszałek Mirski, na którym połamano laskę, kiedy wygrzebał się spod ruin prezydium potraktowanego na dodatek butelką z benzyną, mógł zrobić tylko jedno. Wezwać policję i straż pożarną, co też uczynił. Tak zakończyły się ostatnie obrady Sejmu piętnastej kadencji. W sumie było na co popatrzeć, bo loża prasowa pracowała cały czas na pełnych obrotach, ale kiedy następnego dnia zjawiłem się w redakcji "Obleśnych Nowinek", drogę zastąpił mi cieć. Wręczył wierszówkę i oznajmił, że mnie tu nigdy nie było, nikt mnie nie zna, ani nawet o mnie nie słyszał - zarządzenie naczelnego i basta. Nietrudno się domyślić, iż mój szef widząc, że wojsko wypływa na wierzch, ze strachu musiał robić pod siebie. Zostałem bez pracy i więcej czasu mogłem poświęcić na czytanie gazet. Reakcje międzynarodowe na wydarzenia w Polsce były zaskakujące. Niemcy z trudem kryli zadowolenie. Koniec końców, przecinając mafijne szlaki przerzutowe odwaliliśmy dla nich kawał dobrej roboty. Podobnego zdania byli Czesi. Jednym słowem, polskie obrotowe przedmurze wznowiło działalność! Słowacy z zapałem poszli w nasze ślady, natomiast Węgrzy doszli do wniosku, że chcieliby i boją się. Ukraina dokładnie odwrotnie. Białoruś i Litwa chwilowo udawały, że ich nie ma. Rosja wystosowała stanowczą notę protestacyjną, ale jednocześnie prezydent Wałanow, którego uprawnienia za sprawą mafijnych rodzin zostały ograniczone do funkcji reprezentacyjnych, upił się z radości na umór. Wspólnota Europejska groziła kolejnym odłożeniem dyskusji na temat członkostwa Polski, lecz najbardziej histeryczna okazała się reakcja Stanów Zjednoczonych. Demokratyczny prezydent Nancy wygłosił w Kongresie płomienną mowę, w której powołując się na swój demokratyczny rodowód i demokratyczne tradycje Ameryki, zażądał przywrócenia demokracji w Polsce. Zapowiedział, że w tej sprawie nie cofnie się przed niczym i użyje wszelkich dostępnych środków. Potem zaczęła się czystka w CIA, która o wydarzeniach w Polsce dowiedziała się z telewizji. To znaczy, odpowiednie raporty oczywiście istniały, tylko utknęły w stertach podobnych im dokumentów. Kilku urzędników położyło kilka papierów po niewłaściwej stronie biurka i wyszło tak, jak z przepowiedniami Nostradamusa, których trafność stwierdza się zawsze po fakcie. W efekcie przez kilka dni po wystąpieniu prezydenta z siedziby CIA koszami wynoszono głowy dotychczasowego kierownictwa. - Amerykanie nie blefują - odpowiedział poważnie Stebnowski. - Nasz wywiad również przegapił jedną cholernie istotną rzecz. - Jaką? - Tajny układ w sprawie kontroli nad rosyjską bronią atomową. Ponieważ oficjalny rząd w Moskwie nie był w stanie niczego w tej kwestii zagwarantować, Amerykanie dogadali się z przedstawicielami głównych rosyjskich rodzin mafijnych. Ci zgodzili się dopilnować, by żadna głowica nie trafiła w ręce muzułmanów, ale w zamian zażądali koncesji na Polskę. Mieliśmy zostać wyjęci spod parasola Interpolu, rzecz jasna nieoficjalnie, rosyjskie mafijne inwestycje w Polsce miały nie napotykać amerykańskiej konkurencji, a CIA przekazywać dane dotyczące działań naszej policji. Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki przystał na te warunki bez wahania. Oddali Polskę do przerobienia na bazę rosyjskiej mafii. Ot, taka maluśka Jałta. - Więc czeka nas wojna z Rosją? - zapytałem chrapliwie. - Nie, nie z Rosją - odparł Jankowski. - Rosyjskie rodziny mafijne podzieliły między siebie wpływy w armii tak, żeby na każdy klan wypadało po jednej, góra dwie dywizje. W tej chwili panuje tam stan równowagi i każda rodzina, która wyśle do Polski własną dywizję naraża się na to, że klany, które tego nie zrobią, wykorzystają nadarzającą się przewagę, by rozszerzyć swoje wpływy. Każdy ojczulek chrzestny woli mieć własne czołgi pod ręką i nie nadstawiać karku dla innych. Tak więc to Amerykanie mają wyciągnąć kasztany z ognia. Oni mają lepszy pretekst, bo będą walczyć o przywrócenie demokracji i im bardziej zależy, bo właśnie dziś rano kilku mafijnych kacyków zapowiedziało, że straty poniesione ostatnio w Polsce odbiją sobie sprzedając pluton na Środkowy Wschód. Nancy zareagował na to oświadczenie jak na ostrogę w tyłku. Słuchałem tego wszystkiego z zaciśniętymi pięściami. - Dobrze - wycedziłem, kiedy generał Jankowski skończył mówić. - Bierzmy się do roboty! Kiedy już naczytałem się gazet do syta, przyszła pora, by wybrać jedną z nich i zaproponować tam swoje usługi. Nie wiem czemu, ale nie miałem ochoty zaciągać się do kolejnego brukowca. Myślenie to dziwny nałóg; nieprzyzwyczajonych boli, a przyzwyczajonych też boli, bo nie można przestać. Po tekstach o taktyce chaosu odczuwałem niedosyt i wbrew wszelkiej logice miałem ochotę napisać jeszcze coś niegłupiego. W pewnej chwili wpadła mi w oko reklama pisma "Śmiała Myśl". Rzecz wyglądała obiecująco, więc zanotowałem adres redakcji i wyszedłem na ulicę. Monarchiści po rozgonieniu Sejmu wyszli z założenia, że "teraz albo nigdy" i postawili wszystko na jedną kartę. Dziesięć kroków od klatki schodowej byłem już członkiem dostojnej manifestacji fałszującej okropnie, za to głośno "Bogurodzicę". Dwie przecznice dalej okazało się, że na identyczny pomysł wpadli anarchiści. Ci dla odmiany zawodzili "Mury". Obie manifestacje odnosiły się do siebie z taką wyższością, że w ogóle nie raczyły dostrzec swej obecności. Przez blisko trzy przystanki tramwajowe oba tłumy maszerowały każdy swoją połówką jezdni, zgodnie blokując cały ruch. Co było dalej, nie wiem, gdyż skręciłem we własną stronę. Potem minąłem plac, na którym lewicowy bez wątpienia elektorat wygwizdywał lewicowych posłów za to, że dali sobie wklepać na oczach całej Polski. I jakoś specjalnie głośno nie domagano się przywrócenia demokracji. Wręcz przeciwnie. Na mieście czuć było duży luz i ulgę, że wreszcie przestano rozciągać nas i przykrawać do europejskich gabarytów. Policja spokojnie kierowała ruchem manifestacji, której większość domagała się mnóstwa różnych rzeczy, lecz akurat nie demokracji. Wyglądało na to, że nareszcie mamy nasz ulubiony ustrój - dyktaturę bez terroru. Naczelny "Śmiałej Myśli" popatrzył na mnie krytycznie. - A czy potrafi pan zaspokoić intelektualne aspiracje naszych czytelników? - zapytał z powątpiewaniem. - Sądzę, że tak - odparłem stanowczo. - Chciałem zaproponować cykl artykułów popularnonaukowych systematyzujących naszą wiedzę o rzeczywistości. A więc najpierw astronomia, potem fizyka cząstek elementarnych aż do teorii strun i fałd kompozycyjnych, dalej teoria grawitacji, która ściśle łączy się ze stanem współczesnej filozofii. Od filozofii przeszedłbym do psychologii, socjologii i historii - wyrecytowałem jednym tchem i czekałem na efekt. - Czy pan się na tym wszystkim zna? - Tak. Mam również kilka pomysłów na to, jak w przystępny sposób przedstawiać złożone problemy naukowe. Nastała chwila ciszy. Naczelny wciąż patrzył na mnie podejrzliwie. - Dobrze, proszę pisać - rzekł wreszcie. Ludzie! Omal się nie rozpłakałem z radości. Nareszcie miałem dowód na to, że nie zaliczam się do ginącego gatunku istot myślących na Ziemi. Do tej pory musiałem przyjmować ten fakt wyłącznie na wiarę. Z rozwianym włosem pognałem do domu, po drodze tratując manifestację Matek Polek z hasłami antyfeministycznymi albo odwrotnie. Z dna szuflady wyciągnąłem moje najtajniejsze notatki. Godzinę później cały pokój zawalony był otwartymi książkami, a ja zwijałem się jak w ukropie. Powinienem był się domyślić, że to zbyt piękne, by było prawdziwe. Dwa tygodnie później w redakcji "Śmiałej Myśli" usłyszałem: - Wie pan, musieliśmy opóźnić druk pańskiego tekstu o jeden numer, bo korektorka nie rozumiała słowa "blazar". - Słucham?! - uniosłem się. - Przecież w tekście stoi jak wół, że jest to struga materii emitująca bardzo silne promieniowanie gamma, skierowana wprost w kierunku Ziemi. Taką strugę materii, kiedy obserwujemy ją z boku, nazywamy jetem, a jej źródłem jest wirująca czarna dziura z dyskiem akrecyjnym! - No widzi pan, ten dysk akrecyjny... - Psiakrew! Akapit wcześniej napisałem, że taką postać przybiera materia ściągana przez czarną dziurę i że przypomina to pierścienie Saturna! - Wie pan, to wszystko jest takie skomplikowane... Dlaczego właściwie nasz czytelnik ma się zmuszać, by przez to brnąć? - Bo takie rzeczy istotnie dzieją się w kosmosie i człowiek inteligentny powinien o tym wiedzieć! - Ale ten pański artykuł trzeba czytać tak bardzo uważnie i ze zrozumieniem... Jeśli przeoczy się jedno zdanie, przestaje się cokowiek rozumieć. - Czy to zarzut? Nie powiedział ani "tak" ani "nie". Jego twarz wyrażała jedno i drugie. - Napisałem ten tekst logicznie, po polsku i tak prosto, jak było można, ale nie bardziej! - wycedziłem. - Astronomowie, u których to konsultowałem, mieli pretensje, że trywializuję, bo nie napisałem, iż dysk akrecyjny formuje się dlatego, że materia spadając na czarną dziurę zachowuje moment pędu... - Wie pan, nasz czytelnik ma wprawdzie aspiracje, ale... - Skoro ma aspiracje, to niech aspiruje! - Wie pan co, może z następnym artykułem będziemy mieli mniejsze problemy. Niech pan pisze dalej. O czym to będzie? - O budowie atomu - odparłem ponuro. - Będzie to wstęp do teorii fałd kompozycyjnych. - Dobrze, więc do zobaczenia za tydzień. Pracowałem pełen najgorszych przeczuć. I słusznie, bo to, co stało się później, byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie było prawdziwe: - Niestety, nie możemy przyjąć pańskiego tekstu do druku, gdyż jest on zbyt niezrozumiały. - Niezrozumiały?! - Używa pan na przykład takich pojęć jak "foton" i nie tłumaczy, co to jest. - Pan żartuje! Przecież każdy wie, co to jest foton. Możemy zrobić szybki test. Proszę państwa!!! - wrzasnąłem na całą redakcję. - Kto wie, co to jest "foton"? Spojrzało na mnie kilka par baranich oczu. W końcu ktoś oznajmił: - To zakład fotograficzny w mojej dzielnicy. Z łomotem usiadłem na krześle. Cud, że się nie rozleciało. - Przecież to jest poziom fizyki z pierwszej klasy szkoły średniej! - zaskowyczałem. - Proszę pana, nasi czytelnicy to humaniści, którzy w szkole nie lubili fizyki i matematyki. Często wspominają o tym w swoich listach. Może więc napisałby pan coś o parapsychologii lub o poznaniu pozazmysłowym. - Mówi pan, że tylko humaniści? - westchnąłem ciężko. - Trzeba mi było powiedzieć od razu, że wasi czytelnicy to półinteligenci! - Myślę, iż nie powinniśmy przedłużać tej rozmowy. Nasi czytelnicy kupują "Śmiałą Myśl" dlatego, że to pismo daje im poczucie bycia elitą. Nie zamierzamy zmieniać tego stanu rzeczy jakimiś nieodpowiedzialnymi tekstami. Na pańskie miejsce damy porady seksuologiczne. - I słusznie! - warknąłem. - Gdzie zbierze się dwóch albo trzech, tam zaraz wzywany jest seksuolog. - Pan nas obraża! Proszę wyjść!!! Wyszedłem. Potem zacząłem się zastanawiać, gdzie tu mieści się najbliższa redakcja jakiegoś paskudnego, wrednego, lecz uczciwego brukowca. Potem się upiłem. A następnego dnia z łóżka wyciągnął mnie dzwonek do drzwi. - Nie, to nie mogą być pojedyncze czołgi! - stwierdził stanowczo Jankowski. - Samotny czołg to zbyt mała siła. Potrzebny jest co najmniej pluton czołgów. - To nie kłóci się z moją teorią - odparłem po namyśle. - Byle tylko te plutony nie łączyły się w większe grupy przed atakiem. - Da się zrobić - odpowiedział Jankowski. - Ja dołożyłbym do takiej grupy jeszcze wóz bojowy piechoty - odezwał się Stebnowski. - W sumie będzie pięć dużych pojazdów - pokręciłem głową. - Za dużo. - W takim razie dajmy o jeden czołg mniej - zaproponował Stebnowski. - Nie powinniśmy rezygnować ze wsparcia piechoty... - Racja - przyznał Jankowski i obaj popatrzyli na mnie. - Też myślę, że to dobry pomysł - odparłem. W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł pułkownik Moraszczyk. - Duńczycy udostępnili Amerykanom Bornholm jako bazę wypadową! - oznajmił. - W tej chwili lądują tam samoloty z piechotą morską, a okręty desantowe właśnie mijają Kopenhagę. - Co z lotniskowcami? - spytał Stebnowski. - Trzy na Morzu Północnym, dwa na Adriatyku. - Nasza flota? - Zgodnie z planem koncentruje się w rejonach zatok Pomorskiej i Gdańskiej. Odsłoniliśmy już środkowe wybrzeże. - Odsłoniliście?! - zdumiałem się. - Wobec takiej przewagi technicznej nie jesteśmy w stanie bronić całego wybrzeża, dlatego skupiliśmy się na tych jego częściach, w których mamy sprzyjające warunki terenowe. - Więc pozwolicie im wylądować? - Planujemy oddać Kołobrzeg bez walki - odparł Stebnowski. - Przyjmiemy walkę w głębi kraju i reszta zależy od pańskiej teorii. - Wróćmy lepiej do naszych czołgów - odezwał się Jankowski. - Musimy jeszcze omówić kwestię łączności i zaopatrzenia. - Nie będzie łączności - odpowiedziałem. - Potrzebujemy tylko możliwości przesyłania rozkazu ataku do poszczególnych grup. Czy to się da zrobić pomimo zagłuszania? Moraszczyk znów wyszedł z pokoju, a Jankowski skinął twierdząco głową. - Nie da się zagłuszyć wszystkich częstotliwości na raz, więc to nie problem. Jednak dobrze byłoby mieć stałe źródło informacji z pola walki. - Więc wyślijmy tam dziennikarzy - stwierdziłem. - Jak najwięcej ekip telewizyjnych z krajów neutralnych. I dajmy im wszelkie możliwe przepustki. - To jest myśl - przyznał Stebnowski i wstał. - Zajmę się tym. - Teraz on wyszedł z pokoju. Cokolwiek zaskoczony popatrzyłem na Jankowskiego. - Gdzie oni poszli? - Przekazać informacje do Sztabu Głównego - odparł generał. - Pan wybaczy, ale nie wpuścimy pana do centrum obrony. Paru naszych konserwatywnych kolegów mogłoby dostać zawału. Poza tym jest jeszcze kwestia profesjonalizmu. Pańskie pomysły trzeba przełożyć na dość hermetyczny język rozkazów i wolelibyśmy, by nie było przy tym cywila, także ze względu na tajemnicę wojskową. Wreszcie byłoby tam po prostu za ciasno. - Ciasno? - Nie jesteśmy jedyną tego typu grupą dyskusyjną - oznajmił Jankowski. - Wydział walki elektronicznej przyhołubił sobie maniaka od wirusów komputerowych, a dowództwo lotnictwa kilku wesołków z... Mniejsza o to z jakiej gazety. Mam nadzieję, że nie czuje się pan obrażony. - Skądże, to całkiem interesujące. W tym momencie wrócił Moraszczyk. - Mamy już plany strategiczne Amerykanów - stwierdził krótko i od razu wyjaśnił: - Nasz człowiek w Waszyngtonie awansował w wyniku ostatnich ruchów kadrowych. - A nie mówiłem... - mruknął Jankowski. - Nie zamierzają podbijać całej Polski, ale upokorzyć i ośmieszyć naszą armię - kontynuował Moraszczyk. - Wychodzą z założenia, że jeśli dadzą nam pokazowego łupnia, plus akcja propagandowa, plus sankcje gospodarcze, to Naczelnik Państwa złoży urząd i rozpisze wolne wybory. Ich mass media już trąbią o "wielkiej zabawie w strzelanego" i o "polowaniu na polski reżym". - Czy to oznacza, że użyją wszystkich typów sprzętu najnowszej generacji? - spytałem. - Zgadza się - odparł Moraszczyk. - A jak my wyglądamy na tym tle? - Przeciętnie jesteśmy gorsi o jedną generację - odpowiedział Jankowski. - Mamy trochę sprzętu na światowym poziomie, ale to możemy użyć dopiero w decydującej chwili. Reszta nadaje się tylko do działań opóźniających, a około jednej piątej tego, co mamy, to rupiecie przydatne wyłącznie jako ruchome tarcze. - Czyli podtrzymujemy stare, dobre tradycje kampanii wrześniowej - podsumowałem ponuro. Jankowski odwrócił się do Moraszczyka. - Którędy pójdą? Pułkownik rozłożył na stole mapę sztabową północnej Polski. - Wylądują gdzieś na wschód od Kołobrzegu, ale na pewno poniżej jeziora Jamno - pokazał. - Dokładnego miejsca desantu jeszcze nie ustalili. Potem oficjalnie wyruszą na Warszawę, ale faktycznie nie chcą posuwać się dalej niż do Bydgoszczy. Sądzą, że do tego czasu zrealizują wszystkie cele polityczne. - Polska to spory kraj - mruknąłem. - Wbijanie w nas takiego klina to duże ryzyko z ich strony. - Dlatego właśnie wykorzystają całą posiadaną przewagę techniczną - odpowiedział Moraszczyk. - Będą się starać, by nawet mysz nie zbliżyła się do nich na odległość strzału... - Urwał, bo właśnie otworzyły się drzwi i do pokoju wparował Stebnowski targając za sobą wózek z sześcioma telewizorami. - Panowie - wysapał od progu. - Trzeba to wszystko podłączyć i nastawić, każdy na inny serwis informacyjny. - Nie lepiej byłoby zlecić to kilku technikom? - spytałem. - Tajemnica wojskowa - odparł generał układając na stole stosik pilotów. - Im mniej osób pana zobaczy, tym lepiej. Kwadrans później telewizyjna mozaika w kącie pokoju zaczęła działać, na razie z wyłączonym głosem. Wszyscy czterej pochyliliśmy się nad mapą. - Trzon naszych wojsk pancernych zdążyliśmy już rozlokować w Puszczy Noteckiej, Bydgoskiej i w Borach Tucholskich - oznajmił Stebnowski. - A więc główna bitwa pancerna powinna rozegrać się na Pojezierzu Krajeńskim - stwierdziłem. - Mniej więcej - zgodził się Jankowski. - Do tej pory mamy zamiar prowadzić walkę minową i działania opóźniające opierając się na małych ruchliwych oddziałach wyposażonych w samochody terenowe. Te zgromadziliśmy już w kompleksie leśnym w okolicach Białogradu. - Co właściwie możemy zrobić? - spytałem. - Tak naprawdę? - odparł Stebnowski. - Stoczyć jedną zwycięską bitwę i maksymalnie wykorzystać ją politycznie. W walce z tak silnym przeciwnikiem nasza armia nie jest w stanie stawiać oporu dłużej niż miesiąc. Nie ma również mowy o długotrwałej wojnie ze Stanami Zjednoczonymi, mamy na to zbyt mały potencjał gospodarczy. - Jednym słowem, musimy przejść przez ucho igielne, a nawet nie wiemy, czy jesteśmy wielbłądami - skwitowałem. - Zgadza się - rzekł Jankowski - i dlatego liczymy na to, że pańska teoria nam w tym pomoże. - Co pan sądzi o tym, by rozproszone plutony pancerne rozlokować w lasach wzdłuż rzek Brda i Gwda? - spytał rzeczowo Stebnowski przerywając te dywagacje. Popatrzyłem uważnie na mapę. - Zgadzam się - kiwnąłem głową. - Na Pojezierzu Krajeńskim prawie nie ma lasów, więc Amerykanie nie będą bali się tam wleźć. - Pozostaje jeszcze problem zaopatrzenia - przypomniał Jankowski. - Skoro ma to być jedna bitwa, więc wystarczy, jeśli każdy czołg wyruszy do walki z pełnym bakiem i kompletem amunicji - odpowiedziałem. - Czy można uzupełnić paliwo na stanowiskach wyjściowych? - Tak, ale to za mało. Musimy znaleźć jeszcze jakiś sposób - powiedział stanowczo Stebnowski. - Pańska teoria wyklucza bieżące zaopatrywanie walczących wojsk. - Ależ skąd! O tym było w czwartym artykule, który nie zdążył się ukazać. Należy rozwieźć po bańce paliwa i kilka pocisków do wszystkich gospodarstw rolnych w rejonie potencjalnych działań. Nasze czołgi będą uzupełniać paliwo przejeżdżając przez każdą wieś. Chyba możemy liczyć na patriotyzm ludności? Stebnowski zmarszczył brwi. - Trzeba się za to szybko zabrać - oznajmił. On i Jankowski wstali od stołu. - Czy pelengatory szumu radiowego są już zamontowane na wszystkich czołgach? - spytałem. - Tego dopilnowaliśmy w pierwszej kolejności - rzekł Stebnowski. - Konieczny jest również nakaz zachowywania ciszy radiowej aż do chwili bezpośredniego kontaktu z wrogiem. Nasi mają lokalizować przeciwnika i nasłuchiwać rozkazu ataku. Plutony między sobą powinny zachowywać kontakt wzrokowy. - Dopilnujemy tego - zapewnił Jankowski. - I jeszcze jedno. Wsparcie lotnicze. Co z nim? - Wojska pancerne otrzymają je dopiero w chwili rozpoczęcia natarcia. Do tego czasu oddajemy Amerykanom pełną przewagę w powietrzu - odparł Stebnowski. - Najlepsze samoloty ukryliśmy równie głęboko jak czołgi - dodał Jankowski. Obaj generałowie pośpiesznie wyszli z pokoju. Zostałem sam z Moraszczykiem, który wyciągnął pudełko z chorągiewkami na szpilkach i zaczął ozdabiać nimi mapę. - Metoda stara, ale bardziej niezawodna od najlepszego komputera - stwierdził z uśmiechem. Potem załatwił sobie sztywne połączenie telefoniczne ze Sztabem Głównym, nasadził słuchawki na uszy i w ogóle przestał się odzywać. Czas mijał, a ja patrzyłem, jak chorągiewki na mapie stopniowo zaczynają obrysowywać coś na kształt worka otaczającego Pojezierze Krajeńskie od południa, wschodu i zachodu. Dwie godziny później nagle zgasło światło. - Zaczęło się - rzekł w ciemności Moraszczyk. Milczał przez chwilę, po czym dodał: - Właśnie rozwalili nam elektrownie Turów, Kozienice i rafinerię w Płocku. Zaraz włączy się zasilanie awaryjne. Chyba byłem przygotowany na coś takiego, lecz mimo wszystko poczułem, jak to coś mnie łapie za gardło. Minutę później istotnie zapaliło się światło, a telewizory zaczęły działać. Moraszczyk znieruchomiał przyciskając słuchawki do głowy. - Nancy właśnie postawił ultimatum - powiedział po chwili. - Dał nam czterdzieści osiem godzin. Atak na elektrownie był dla podkreślenia wagi orędzia... Obaj odwróciliśmy się do telewizorów. Właśnie dwie stacje zachodnie pokazywały płonący Płock, jedna rozbebeszone generatory elektrowni Turów, a na pozostałych ekranach królowała ojcowsko zatroskana twarz prezydenta Nancy'ego. - Są duże naciski na Niemców, by przyłączyli się do sankcji gospodarczych i udostępnili Amerykanom Rugię - mówił Moraszczyk. - Kanclerz Halentz gra na zwłokę i tłumaczy się zaszłościami historycznymi. - Amerykanie nadstawiają karku za Rosjan, a my za Niemców, niezły pasztet! - stwierdziłem. Przez cały kolejny dzień nie nastąpił nowy atak. Stacje telewizyjne pokazywały koncentrujące się na Bornholmie oddziały amerykańskiej piechoty morskiej, załadunek sprzętu na okręty desantowe i patriotyczne manifestacje w polskich miastach. Komentarze mówiły o głębokim zmanipulowaniu naszego społeczeństwa, a od czasu do czasu pojawiał się samotny, ukryty w krzakach polski czołg. W telewizji amerykańskiej wojskowi eksperci demonstrowali najnowsze systemy broni i tłumaczyli dlaczego żadnemu amerykańskiemu żołnierzowi nie stanie się w Polsce krzywda. Jankowski i Stebnowski nie pojawili się ani razu. Siedziałem sam z Moraszczykiem, który zajęty swoimi chorągiewkami nie był najlepszym partnerem do rozmowy. Okazało się, że do naszego pokoju przylega całkiem przyzwoity apartament ze wszystkimi wygodami. To był cały obszar, po którym mogłem się poruszać. Tacę z jedzeniem o ustalonej porze stawiano pod drzwiami i stamtąd zabierał ją Moraszczyk. W przeciwieństwie do mnie mój opiekun lub raczej strażnik czuwał bez przerwy, co pewien czas łykając jakieś tabletki. Na dwanaście godzin przed upływem terminu ultimatum Amerykanie zdmuchnęli nam nadajniki telewizyjne we wszystkich większych miastach i skasowali maszt radiowy w Gąbinie. - Do trzech razy sztuka... - westchnął ciężko Moraszczyk. Niedługo potem wrócił Jankowski. - Wszystko wskazuje na to, że będziemy gotowi na czas - oznajmił. - Zrobiliśmy co do nas należało, reszta w rękach Boga i Chaosu. Chaos zaczął się dokładnie o godzinie zapowiedzianej przez prezydenta Nancy'ego. W jednej chwili umilkła prawie cała łączność radiowa, a czynne radary zostały zniszczone. Nie wiadomo, ile amerykańskich samolotów znalazło się nad Polską, w każdym razie wystarczająco dużo, by nasza obrona przeciwlotnicza mogła zaliczyć kilkanaście pewnych zestrzeleń. Wywołało to konsternację amerykańskich mass mediów, bo samoloty były niewykrywalne... - Jakim cudem zdołali tego dokonać? Strzelali na oślep? - spytałem Jankowskiego. Generał uśmiechnął się. - Myślę, że mogę zdradzić tę tajemnicę wojskową - stwierdził. - Otóż czasami nawet zupełnie niewykrywalny dla radarów i detektorów podczerwieni samolot można wypatrzeć stojąc na dachu. Kilku amerykańskich dowódców planując naloty najwyraźniej o tym zapomniało. By odegrać się za tę przykrą niespodziankę, Amerykanie precyzyjnie odstrzelili pomnik warszawskiej Syrenki, po czym zabrali się za systematyczne niszczenie obiektów wojskowych na terenie Pomorza Zachodniego. Ogromnie ucierpiały tysiące makiet z dykty i brezentu, ze wstawionymi do środka piecykami typu "koza" jako źródłem podczerwieni. W odpowiedzi przeciwnik użył inteligentniejszej amunicji, która z sobie tylko wiadomych powodów w pierwszej kolejności zabrała się za karczowanie przydrożnych, płaczących wierzb. - Punkt dla chłopaków z wywiadu i wydziału walki elektronicznej! - oznajmił Jankowski, kiedy przestał się śmiać. - To ich robota? - spytałem. - Tak. Udało im się przemycić do komputerowego katalogu celów opis "standardowego typu maskowania polskiego czołgu"... Jeszcze śmieszniej zrobiło się, gdy po rutynowym bombardowaniu na plażach pomiędzy Kołobrzegiem a Sianożętami zaczęła lądować nieustraszona piechota morska. Greenpeace ogłosił natychmiast listę endemicznych gatunków roślin i zwierząt, zagrożonych amerykańskimi bombardowaniami i rozpoczął globalną akcję protestacyjną pod hasłem ochrony mikołajka nadmorskiego. Pierwsza przeszkoda militarna czekała na Amerykanów dopiero przy trasie Kołobrzeg - Koszalin. Szczęśliwym trafem na miejscu była akurat ekipa telewizji szwajcarskiej. Na prawym, górnym ekranie w naszym pokoju pojawił się najnowszy model czołgu z rodziny Abramsów. Wóz zgrabnie radząc sobie z przeszkodami terenowymi, właśnie dojeżdżał do autostrady, gdy nagle z przydrożnego rowu wylazło coś jak przerośnięty pająk. Miało pół metra średnicy, tyleż wysokości i korpus przypominający garnek. Przebierając chyba dziesięcioma wielostawowymi odnóżami, z nieprawdopodobną zwinnością pobiegło w stronę czołgu. Jednym susem wskoczyło na pancerz, przywarło i eksplodowało. Ułamek sekundy później wybuchające paliwo i amunicja zamieniły Abramsa w ziejącą ogniem skorupę. Nie wierzyłem własnym oczom. Tymczasem w polu widzenia pojawiły się następne czołgi i równocześnie spod ziemi i z krzaków zaczęły wyłazić kolejne samobieżne miny. Na ekranie rozpętało się piekło. Sądząc po kilku nagłych skokach i osobliwym znieruchomieniu obrazu szwajcarscy dziennikarze porzucili kamery i uciekli. - Pajączki nieźle sobie radzą - stwierdził Jankowski z czułością w głosie. Przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu. - To naprawdę nasze? - wykrztusiłem wreszcie. - A co pan myślał, że we wszystkich dziedzinach musimy koniecznie być trzecim światem? - odparł zirytowany generał. - Ależ skąd u nas ten poziom elektroniki?! Wiem co nieco o problemach ze sterowaniem robotami kroczącymi. Żeby osiągnąć taką płynność ruchów i zwinność, potrzebny byłby procesor o niesamowitej skali integracji... zwłaszcza przy takich wymiarach całości... Nigdy nie byliśmy dobrzy w produkcji procesorów... - myślałem głośno. - To od kogo ta licencja? - Faktycznie - przyznał Jankowski. - Dłubanie w krzemie nie jest naszą mocną stroną. Dlatego też "pajączkiem" nie steruje elektronika. W każdym razie nie całkowicie. - A co? - Wypreparowany system nerwowy pająka korsarza z zapasem pożywki na rok. Jeśli się nie mylę, wykorzystano także instynkt drapieżniczy tego zwierzęcia. Oniemiałem, a potem dostałem ataku narodowej dumy. To było cholernie fajne uczucie. Przestało być fajnie, kiedy wszystkie "pajączki" zużyły się, bo jak dotąd wyprodukowano tylko próbną serię, a amerykańska armia dotarła do Białogardu. Tutaj stawiły jej czoła nasze oddziały opóźniające, wyposażone w lekko opancerzone tarpany. Na każdym samochodzie terenowym był kaem, uniwersalna wyrzutnia rakiet przeciwpancernych i przeciwlotniczych oraz pięciu żołnierzy. To było zbyt mało, by przyhamować potężnie krytą z powietrza kolumnę najświeższej mutacji Abramsów i transporterów opancerzonych. Nasi chłopcy dali z siebie wszystko, z czego amerykańska telewizja pokazywała głównie bebechy. Najwyraźniej po to, by odbić sobie poprzednie wpadki serwowali na maksymalnych zbliżeniach płonące i rozkawałkowane trupy polskich żołnierzy. A mieli z czego wybierać. Bez wsparcia z powietrza dwie trzecie tarpanów zostało zniszczonych, zanim podjechało na tyle blisko, by zobaczyć przeciwnika. Amerykańskie F-210 i pancerne helikoptery Patton raz po raz wyłuskiwały nasze samochody terenowe. Na szczęście niezupełnie bezkarnie. Ktoś tam za wielką wodą, na widok kolejnego walącego się na ziemię śmigłowca, postanowił przekartkować historię Polski, bo w komentarzach telewizyjnych pojawiły się pierwsze głosy zwątpienia w błyskotliwy sukces operacji "Zew Demokracji". Na razie jednak były to opinie odosobnione. Amerykański taran skutecznie zmiażdżył nasze oddziały oczyszczając sobie drogę aż do Szczecinka. Tylko jedna rzecz im nie wyszła. Jakoś dziwnym trafem nie udało się ośmieszyć polskiej armii. Nadeszła pora, by zastosować w praktyce moją teorię. Był to już piąty dzień w towarzystwie pułkownika Moraszczyka i jego chorągiewek na szpilkach. Łeb mi puchł od oglądania telewizji. Amerykańskie dowództwo doskonale zdawało sobie sprawę, że pakując się na Pojezierze Krajeńskie włażą do worka utkanego z naszych czołgów, ale o to właśnie im chodziło. Chcieli przyjąć bitwę na naszych warunkach i pokazać nam, co są warte amerykańskie wartości i pociski przeciwpancerne. By wzmocnić powietrzną osłonę swoich wojsk, ściągnęli na Morze Północne jeszcze jeden lotniskowiec i więcej samolotów na Bornholm. Potem spokojnie zajęli Czarne, Debrzno i wolniutko, dwoma kolumnami ruszyli w kierunku Noteci. Nasze czołgi rozproszone w lasach nad brzegami Gwdy i Brdy nie wydawały się niebezpieczne. Amerykańskie samoloty początkowo próbowały je wyszukiwać i niszczyć, ale siedzący na drzewach snajperzy z ręcznymi wyrzutniami przeciwlotniczymi szybko wybili im ten pomysł z głowy. W tej sytuacji Amerykanie poprzestali na zaminowaniu z powietrza wszystkich dróg wychodzących z lasów i dali sobie spokój. Wyszli z założenia, że Polacy muszą wreszcie opuścić krzaki i zacząć się koncentrować, a wtedy oni zademonstrują światu nowe, śliczne polish jokes. Nawiasem mówiąc, wszystkie amerykańskie programy rozrywkowe od kilku dni bazowały na dowcipach o "pijanych polaczkach i ich zardzewiałych tankietkach". Bardzo popularny był konkurs pod hasłem "Co robi polski dyktator w krzakach nad Notecią?" Wymawiali to "noteka". Wyglądało więc na to, że amerykańscy sztabowcy nie czytali "Obleśnych Nowinek". Bogu dzięki! Kiedy chorągiewki z białymi gwiazdami dotarły na wysokość Sępólna, wrócił Stebnowski. On i Jankowski spojrzeli na mnie wyczekująco. - Co z minami? - spytałem. - Saperzy uporali się z częścią z nich - odparł Stebnowski. - Miejmy nadzieję, że większość naszych wozów nie będzie jechać po drogach. - Zaczynajmy - powiedziałem nieswoim głosem. Obaj generałowie wybiegli z pokoju. Kwadrans później nad Pojezierzem Krajeńskim pojawiły się polskie myśliwce bombardujące. Zamiast bomb zaczęły zrzucać setki dziwacznych pakietów wielkości tornistra. Każdy taki pojemnik po upadku na ziemię nadmuchiwał się samoczynnie przybierając postać czołgu. Niewielki, elektryczny silniczek sprawiał, że makieta natychmiast zaczynała pełznąć przed siebie, a reflektor podczerwieni i generator pola magnetycznego udawały, że ma ona silnik spalinowy i pancerz. - To pomysł tych wesołków z dowództwa lotnictwa - oznajmił Moraszczyk. Trzy minuty później w powietrzu zrobiło się gęsto od amerykańskich samolotów. Nadleciały kolejne eskadry polskich. Z ziemi wyglądało to trochę jak pokaz fajerwerków. I nagle na jednym z telewizorów pojawił się film hard porno. Dopiero po chwili dotarł do mnie głos spikera tłumaczący, że z niewiadomych przyczyn taki właśnie obraz od kilku minut odbierany jest z amerykańskiego satelity szpiegowskiego zawieszonego nad polem walki. - Drugi punkt dla chłopaków z elektroniki - skwitował Moraszczyk. - Trzeba przyznać, że to największy wyczyn od czasu złamania Enigmy! Na dodatek jest na co popatrzeć... Gapiąc się na panienkę doznającą orgazmu w równych, trzydziestosekundowych odstępach pomyślałem, że teraz musi się udać! Potem przyszedł Jankowski z wiadomością, że niebawem wystartują nasze najlepsze samoloty wsparcia pola walki - Skorpiony pierwszej i drugiej generacji. - To zostały nam jeszcze jakieś lotniska? - spytałem zdumiony. - Większość - odpowiedział spokojnie generał. - Na tę okazję mieliśmy przygotowane pływające pasy startowe, ukryte chwilowo pod powierzchnią niektórych jezior. Minutę później CNN doniosła, że amerykańscy informatycy rozgryźli wreszcie numer z wierzbami i usunęli szkodliwy plik z katalogu celów. Największą trudność sprawił im fakt, że plik ów miał pewne cechy wirusa komputerowego. W każdym razie było już po wszystkim i myślące pociski odzyskały skuteczność. Chorągiewki oznaczające plutony naszych czołgów przemieszczały się zupełnie chaotycznie. Moraszczyk nie spuszczał oczu z telewizorów. Jednym uchem słuchał komentarzy, drugim wiadomości ze Sztabu Głównego. Wrócił Stebnowski. Powiedział, że wszystkie rozkazy zostały już wydane i pozostało tylko czekać. Usiedliśmy i patrzyliśmy na mapę. Wyglądało na to, że wszystko spieprzyłem. Podczas gdy chorągiewki z białymi gwiazdkami formowały równe rubieże obronne, nasze miotały się wokół nich jak pyłki pana Browna. Aż nagle w tym chaosie zaczął rysować się porządek. Biało- czerwone chorągiewki ułożyły się w coś na kształt pierścienia otaczającego pozycje amerykańskie. A poten ten pierścień rozmazał się przechodząc w najpiękniejszy na świecie fraktal! Na tyle, na ile Moraszczyk mógł go odwzorować na mapie, był to klasyczny fraktal drzewkowy. Od innych tego typu fraktali różnił się tylko tym, że kształtował się od brzegów do środka, czyli odwrotnie niż one. A środkiem krystalizacji były tu amerykańskie kolumny pancerne! W komunikatach zaczęto mówić o "rosnącej sile i precyzji polskich ataków". Na ekranach płonęły czołgi nasze i ich. Samoloty jak szalone ścigały się nad polami i dachami domów. Moraszczyk desperacko wypatrywał tabliczek z nazwami miejscowości i terenowych punktów orientacyjnych. Polskie czołgi wchodząc w rejon walk przerywały ciszę radiową, co zwiększało szum w eterze i tym samym przyśpieszało rozrost pancernego fraktala. Pominięcie etapu koncentracji wojsk spowodowało wydłużenie czasu reakcji wykrycie-zniszczenie celu, w amerykańskim systemie dowodzenia. Satelita faszerujący komputery sztabowe binarnym pornosem wydłużał ten czas jeszcze bardziej. Tymczasem natarcie fraktalne rozwijało się lawinowo. Amerykańskie centrum dowodzenia, siłą rzeczy powodujące największy hałas radiowy, zostało zaatakowane koncentrycznie ze wszystkich stron na raz. Luźne grupy polskich czołgów, zdawałoby się niegodne uwagi, jakimś cudem, tuż przed nosem Amerykanów łączyły się w pancerne pięści. To znaczy, cud to był dla nich. W kilku komentarzach użyto nawet słowa "magia". Potem używano go coraz częściej... W sztabie na Bornholmie nie wierzono w magię. Dlatego ponad połowę biorących udział w bitwie amerykańskich samolotów szukała rejonów koncentracji polskich sił pancernych... Trzy godziny po rozpoczęciu kontrnatarcia w trójkącie Więcbork - Wysoka - Nakło n. Notecią wrzało jak w kotle czarownicy. Na mapie polski fraktal systematycznie pożerał amerykańskie pozycje. Piechota morska biła się z właściwym sobie profesjonalizmem, lecz nic nie mogła na to poradzić, że ilekroć jakiś oddział zaczynał intensywnie, przez radio domagać się wsparcia, to najczęściej zamiast odsieczy nadjeżdżały polskie czołgi i to z najmniej spodziewanego kierunku. Mimo to bronili się twardo, a ich przewaga w powietrzu stawała się coraz bardziej odczuwalna. Nasze Skorpiony wykruszały się zastraszająco szybko, a my po prostu nie mieliśmy ich więcej. Swoje robiła też różnica poziomów techniki wojskowej. Walki przeciągnęły się do zmroku i trwały w nocy. Kiedy już wydawało się, że mimo wszystko rozwalimy sobie łeb o mur, ten się nagle zawalił. Około drugiej w nocy amerykańskie centrum dowodzenia przestało jazgotać. Obszar bitwy zaczął przesuwać się na północ. Cofali się! O świcie weszły do walki niedobitki naszych wojsk spod Białogardu. Byli zbyt słabi, by zamknąć pierścień okrążenia, ale Amerykanie ze swym zdezintegrowanym systemem dowodzenia i poszatkowaną łącznością nie byli w stanie się przegrupować. Ich rozbite oddziały, umykające z nadnoteckiego tygla, napotkawszy opór na drodze do morza, stawały i zaczynały domagać się ewakuacji drogą lotniczą. I znowu zamiast helikopterów transportowych często pojawiały się polskie czołgi. Pod Człuchowem nasze T-85 i ich śmigłowce przybyły jednocześnie. Spowodowało to cały szereg gorszących scen rodem z ewakuacji Sajgonu przed czterdziestu laty. Miło było popatrzeć, jak porzucając cały sprzęt, wieją uczepieni helikopterów niczym kiście winogron. Tam, gdzie pomoc nie nadchodziła na czas, amerykańscy żołnierze zaczynali się poddawać. Ich pierwsze pytanie po złożeniu broni brzmiało: "Jak wyście to zrobili?" Niektórzy, w szoku powtarzali w kółko, że to niemożliwe, by amerykańska technika mogła zawieść. Dla tych trzeba było szybko zorganizować pomoc psychoterapeutów. Około dziesiątej rano ustały walki powietrzne, a zaczęło się trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Przedpołudniowe serwisy informacyjne pokazywały bez przerwy płonące Abramsy i kolumny amerykańskich jeńców. Redakcje były zasypywane telefonami od widzów domagających się, by przerwano emisję tego filmu katastroficznego i podano wreszcie wiadomości z Polski. W Kongresie obudzili się republikanie, a jeden z nich przypomniał, że Kościuszko też miał tytuł Naczelnika Państwa. Prezydent Nancy podobno złapał ciężką grypę. W Europie Rada Starców z Brukseli uchwaliła rezolucję wskazującą, iż pobicie Amerykanów było czynem głęboko niesłusznym. Brytyjski minister spraw zagranicznych oderwany przez dziennikarzy od porannej herbaty bredził o polsko- amerykańskiej granicy pokoju na Noteci. Zaraz potem BBC zapowiedziała sensacyjną relację z polskiego centrum dowodzenia, w którym zastosowano alternatywne metody kierowania wojskami... Na ekranie pojawił się pokój sztabowy z rozłożoną na stole mapą Pojezierza Krajeńskiego, nad którą pochylało się kilku czubków z różdżkami, wahadełkami i bardzo mądrymi minami. W kącie siedział czarno ubrany facet z oczami wybałuszonymi jak przy chronicznym zatwardzeniu i raz za razem wbijał długie szpilki w woskowy model najnowszego typu Abramsa. Pod ścianą podskakiwał szaman w powłóczystych szatach i rytmicznie uderzał grzechotką o własną głowę. Wokół tego panoptikum krążyło kilku generałów. Gdy któryś z "ekspertów" zaczynam im coś tłumaczyć, przytakiwali z powagą. - Co to jest, do diabła? - nie wytrzymałem. - Chyba nie sądzi pan, że naprawdę powiemy im, jak to zrobiliśmy? - odparł Stebnowski. - Niech pan pomyśli - uśmiechnął się - ilu teraz specjalistów od New Age będzie musiał zatrudnić Pentagon? To lepsze od bombardowania... - A niech was! - wysapałem. - Oczywiście liczymy na pańską całkowitą dyskrecję - dodał Jankowski. - Tego nie może pan opisać w "Obleśnych Nowinkach". - Ma się rozumieć. Czy mogę już iść do domu? - To jeszcze nie koniec - rzekł Stebnowski. Rzeczywiście, to nie był koniec. O godzinie szesnastej pięć Polska wypowiedziała wojnę Danii za współudział w agresji. Kwadrans później trzy nasze myśliwce bombardujące typu Halny zaatakowały Kopenhagę. Dwa dokonały precyzyjnego bombardowania centrali sterowania światłami ulicznymi. Trzeci zdemolował browar Tuborg. Obfita piana wypływająca przez okna dymiącego browaru, sądząc z komentarzy, zrobiła na tubylcach wrażenie nie mniejsze niż grzyb atomowy. Supernowoczesna centrala sterowania światłami ulicznymi, oparta na procesorach logiki rozmytej, trafiona czterema rakietami, doznała kompletnej schizofrenii. Ruch uliczny w Kopenhadze oraz na całej Zelandii został sparaliżowany. Punktualnym i sumiennym Duńczykom świat zawalił się na głowy. Polskie samoloty, by uniknąć starcia z amerykańskimi, podczas dolotu i drogi powrotnej kryły się w niemieckiej przestrzeni powietrznej nad Uznamem i Rugią. Niemcy zareagowali na ten incydent notą dyplomatyczną utrzymaną w tonie łagodnej perswazji. - Jo, jo, żeby mi to był przedostatni raz... - Stebnowski bardzo udatnie naśladował piwny baryton kanclerza Halentza. Duńska obrona przeciwlotnicza została zaskoczona, gdyż o godzinie szesnastej obsługa radarów skończyła pracę i poszła do domów. Amerykański satelita, jakby się kto pytał, nadal emitował trzydziestosekundowego pornosa wpędzając zamorskich speców od elektroniki w myśli samobójcze. Trzeba uczciwie przyznać, że przeliczyliśmy się, jeśli idzie o duńską królową. Zacna staruszka osobiście objęła dowództwo nad armią i w ciągu kilku godzin z miasta wariatów, jakim stała się Kopenhaga, zrobiła znowu stolicę państwa. Zmobilizowała to, co było pod ręką i zwróciła się o pomoc do sojuszników z NATO. Niestety, tak się złożyło, że tym, czym akurat mogła dysponować królowa Małgorzata, były dwie bliźniacze, Homoseksualne Brygady Powietrzno-Desantowe, lesbijska i gejowska. Ta druga sześć godzin po ogłoszeniu alarmu miała już sześćdziesięcioprocentowy ubytek stanów etatowych w wyniku dezercji. Brygada lesbijska stawiła się w komplecie, ale zgodziła się wyruszyć do walki tylko pod warunkiem, że zostanie wyposażona w bomby atomowe i pierwszym celem będzie Warszawa. Tymczasem Niemcy milczeli, a Francuzi zareagowali na sytuację masowymi demonstracjami pod hasłem "Nie chcemy umierać za Kopenhagę". Rosyjska mafia spełniła swe groźby i sprzedała pluton do Pakistanu, w wyniku czego Amerykanie natychmiast przestali zajmować się problemem demokracji w Polsce. Gdy wyszło na jaw, w czyim faktycznie interesie amerykańscy chłopcy brali w skórę nad Notecią, Kongres pod presją opinii publicznej zabronił Nancy'emu jakichkolwiek działań zbrojnych w Europie. Wylani z kąpielą Duńczycy zostali na lodzie i zaczęli się intensywnie zastanawiać, kto właściwie i po co zapisał ich do NATO? W końcu zgodzili się na niemiecką mediację w celu załagodzenia konfliktu z Polską. - Nieźle narozrabialiśmy - mruknąłem do Stebnowskiego. - Amerykanie dostali po łapach, NATO okazało się warte funta kłaków, a jedynym państwem mającym coś do powiedzenia w Europie stały się Niemcy. Czy o to nam chodziło? - Nie warto płakać nad rozlanym mlekiem - odpowiedział generał. - Trzeba będzie przywyknąć. Chyba nie sądzi pan, panie Tomaszewski, że to, co było do tej pory, będzie trwać wiecznie? Historia nigdy się nie kończy. Konrad T. Lewandowski Warszawa, styczeń 1995 r. KONRAD T. LEWANDOWSKI Urodzony 1 kwietnia 1966 r. w Warszawie. Absolwent Politechniki Warszawskiej. Wolny strzelec współpracujący z "NF", "Przeglądem Technicznym" i "Cogito" (tamże druk powieści "Most nad otchłanią"); jest redaktorem w "Amberze" i "Harlequinie". W branży znany jako cholerny Przewodas, Państwu odsłonił się natomiast jako interesujący autor i publicysta, poszukujący nowych ambitnych wyzwań i stale podnoszący sobie poprzeczkę. Uznanie i dobrą pamięć u Czytelników zdobyły mu sondaż "Stary krytyk mocno śpi" ("NF" 7 '93) i popularyzaroski cykl "Alternatywy ewolucji" (1993), i reportaż z Masłomęcza ("NF" 1 '94), i opowiadanie "Pacykarz" ("NF" 3/94). "Noteka 2015" to kontynuacja metody i świata "Pacykarza". Bohater jest ten sam, podobna filozofia świata przedstawionego - fantastyka bliskiego zasięgu. Miesiąc temu na naszych łamach (a przedtem na Nordconie '93) KTL zastanawiał się jako publicysta nad sekretem gatunkowego arcydzieła wyrażającego (przepowiadającego) świadome i podświadome uczucia milionów. W "Notece 2015" odkrywa, że taką jednoczącą emocją mogłyby być resentymenty antyamerykańskie i... "antybrukselskie" (podobnie jak w "Złotej galerze" Dukaja - antyklerykalne). Zwracam ponadto uwagę na przekonywająco i ciekawie pokazany wątek militarny (logistyczny, batalistyczny, sztabowy) opowiadania. Takie złośliwe wstawki prasoznawcze są niezłej próby - zwłaszcza że dotyczą "Obleśnych Nowinek" i "Śmiałej Myśli", a nie "NF". Co Państwo na to? Co na to wszystko bracia Węgrzy, Czesi, Słowacy? No i reszta świata także? (mp)