Autor: MICHAEL KANDEL Tytul: paralogika (Fuzzy Logic) Z "NF" 2/99 Na myśl o spotkaniu z Feliksem doktor Benjamine czuł zdenerwowanie. Zrozumiałe zdenerwowanie. Felix był bez wątpienia najważniejszym przypadkiem w Bradford Specific. Udało mu się trafić nawet na łamy "Kolonialnego Biuletynu Psychotycznego", mającego pięćdziesiąt milionów czytelników. Od czasu do czasu pisano o nim w tanim, ale popularnym piśmie "Okiem Wariata". Wspomniano go również - i to nie raz, nie dwa, lecz trzy razy - w prowadzonym przez Sandy Collins™ programie "Zdrowie psychiczne". Nic więc dziwnego, że doktor Benjamine dostał skurczy żołądka. To mógłby być dla niego poważny krok w górę, mówiąc językiem kariery. Doktor Hopkins wezwał na konsultację właśnie jego, młodego doktora Benjamine, by zasięgnąć profesjonalnej opinii w sprawie Feliksa. A przecież doktor Benjamine nie był jeszcze nawet Sousem i miał tylko cal zarostu, w dodatku jeszcze szpakowatego. Co wskazywało, w jak rozpaczliwej byli sytuacji. "Nie licz na zbyt wiele, mój drogi" - mówiła mu Millie dwa śniadania temu. - "Ten stary drań wie, że Felix to beznadziejny przypadek, więc nie stanowisz zagrożenia". Miała mało pochlebne zdanie o Hopkinsie. Cała Millie - tylko polityka i nieprzebieranie w słowach. Ach, gdzie się podziało to czułe małżeńskie gruchanie? Z tysiąc obiadów minęło od skazania Felixa po jego prawie udanej próbie samobójczej. Tysiąc obiadów - Boże, to ponad trzy lata. I to w czasach, gdy większość pacjentów wypuszcza się po tygodniu lub nawet mniej, dzięki cudownemu działaniu tropofin: beta-tropofin, delta-tropofin, sigma-tropofin, a teraz także nowiutkich alfa-neotropofin od Dulutha, z atestem PAA. Spędzić tysiąc obiadów w zakładzie psychiatrycznym, pomimo osiągnięć współczesnej medycyny... Doktora Benjamine'a przeszedł dreszcz (najbardziej nieprzyjemny ze wszystkich dreszczy nękających jego żołądek). Możliwość nieuleczalności zaprzeczała zdrowemu rozsądkowi. Lecz może to właśnie on, ledwie trzydziestokilkulatek z lekko szpakowatym zarostem (choć włosy na skroniach zjaśniały już mocniej), odnajdzie klucz do zrozumienia, szczegół, który wszyscy przeoczyli - wszyscy ci dostojni specjaliści, chlubiący się stopniami naukowymi o astronomicznej wielkości. Szczegół, który będzie tak oczywisty, tak prosty. Cały czas czekający spokojnie na kogoś, kto będzie wiedział, gdzie szukać. Będą szarpać z zazdrości swe siwe brody i zagryzać bezkrwiste wargi widząc, jak on udziela wywiadu samej Sandy Collins™, docierając w żywych kolorach do pięćdziesięciu milionów gospodarstw domowych. Wychodząc z windy na drugim piętrze, doktor Benjamine westchnął i poprawił sobie krawat, umieszczając jednocześnie na tablicy w Camden College, trzy budynki dalej, pracę domową dla studentów wstępnego kursu medycyny. Każdego roku wykładał tam obojętnie nastawionym kursantom Wprowadzenie do Etyki Sodomii. Kursanci nie wierzyli w etykę (ponieważ nie można jej obliczyć), a dyskutowanie sodomii uważali za mało istotne (bo gdy uprawiali ją ze sobą w akademikach, nie włączały się żadne alarmy ani nikt ich nigdy nie zaaresztował). Dlaczego młodzi zawsze są zbyt skomplikowani, a zarazem zbyt naiwni, by to zrozumieć? Doktor Benjamine uśmiechnął się ponuro. Życie nauczy tych gładko wygolonych smarkaczy w swoim własnym słodkim czasie. Zawsze tak było. Pokazał swoją bladozieloną kartę identyfikacyjną pannie Markmain, która była dziś na służbie. Wsunęła ją do czytnika systemu bezpieczeństwa. Maszyna sapnęła, zabulgotała i wypluła kartę, wyświetlając migające OK. Gdyby tylko udało mu się znaleźć rozwiązanie, które wszyscy pominęli, awansowałby co najmniej dziesięć szczebli w górę, może dwadzieścia - wtedy w końcu mogłoby być go więcej. Mając się tylko dwóch, doktor Benjamine z trudem wypełniał cotygodniowe obowiązki, w związku z czym nie miał czasu na dodatkowe badania, a Millie, choć się na szczęście nie skarżyła, widywała go najwyżej połowę. Może właśnie to sprawiło, że stała się tak chłodna i kategoryczna. Czy powinien trzymać za to kciuki? Układ gwiazd prawie sprzyjał trzymaniu palców kończyn, a jego osobista gwiazda przebywała teraz blisko azymutu. Poważna decyzja w sprawie kariery, ot co. Powinien trzymać kciuki, czy nie? W drzwiach pojawił się doktor Hopkins. Dwaj mężczyźni wymienili się gestem uznania - pionowym potrząśnięciem rąk. - Cieszę się, że cię widzę, Bob - rzucił Hopkins grobowym basem. - Wydajesz się bardziej zmartwiony niż zazwyczaj, Hal - odparł doktor Benjamine, widząc cienie pod oczami starca. - Ach, to przez to nowe skrzydło - żachnął się doktor Hopkins. - Taaak, słyszałem - doktor Benjamine nadał słowom sympatyczną nutę. Odkrył, że taka sympatyczna nuta okazywała się skuteczna w kontaktach nie tylko z pacjentami, ale i kolegami oraz zwierzchnikami. Jedna wesoła melodyjka i wszyscy ludzie są po twojej stronie. - Wyrasta w ciągu nocy, a teraz trzeba na to znaleźć pieniądze. Chyba powinniśmy się cieszyć - rozwój, i tak dalej - ale, na miłość boską, jakież spustoszenie to czyni w budżecie. Doktor Benjamine ruszył za starym, znużonym lekarzem przez bladozielony korytarz, a idąc rozmyślał o ambicji. Dotarli do drzwi, na których widniało po prostu: FELIX. Doktor Hopkins zwrócił się w stronę doktora Benjamine'a i ociężale przymknął powieki, co potrafią tylko ci, którzy osiągnęli pewien wiek. - Jest niezwykle racjonalny - wyszeptał doktor Hopkins. Doktor Benjamine skinął głową, dając do zrozumienia, że już wie. - Niech się pan nie da tym zmylić. Nie, doktor Benjamine nie da się zmylić. Otworzyli drzwi i weszli do środka. Doktor Hopkins przedstawił Feliksowi dr Benjamine'a. Felix był zadziwiająco szczupły, prawie tak szczupły, jak nieopierzony nastolatek, choć stuknęła mu już - czy aby na pewno? - czterdziestka. Miał dziwnie bezbarwne oczy, jak szklane kule upstrzone gdzieniegdzie bladymi szaroniebieskimi smugami. Doktor Benjamine nie grał w kule od wieku niedyskrecji. Pamiętał koło na brunatnej ziemi, suchość tej ziemi na palcach i gorące letnie słońce rozpalające mu ramiona. Jak szybko płynął czas. I posiłek za posiłkiem. Felix, jak każdy inny pacjent, nosił szlafrok - gwiazdki w kolorze burgunda na szarobrązowym tle. Ich wizyta najwyraźniej wprawiła go w rozdrażnienie, jak gdyby dwaj psychiatrzy przeszkodzili mu w czymś nieprzyjemnym, lecz poważnym. Wyglądał także na coraz bardziej znużonego, jak człowiek uwięziony w nieskończonym cyklu powtórzeń, w świecie ustawionych naprzeciwko siebie luster. W pokoju Felixa było niewiele mebli: sofa, mały stolik, na nim lampa. Doktor Benjamine zauważył, że sznur od lampy zrobiono w taki sposób, by w żaden sposób nie można było się na nim powiesić - łatwo się rwał. Dwuletnie dziecko by go urwało. Niemowlę by go urwało. No i prąd miał oczywiście bardzo niskie napięcie, zgodnie z przepisami panującymi w Bradford Specific oraz wszystkich pozostałych zakładach dla nietypowo zaburzonych w Koloniach. Na ścianie wisiał staroświecki dwuwymiarowy obraz, przedstawiający historyczny park wokół Camden. Kobiety w gorsetach, mężczyźni w wysokich kapeluszach oraz mnóstwo koni i powozów. Spokojny, pogodny pokój. Pacjent natomiast, nawet jeśli był spokojny, nie miał pogodnego nastroju. Zdecydowanie nie był pogodny. Wisiał nad nim niemal dostrzegalny cień. - Miło mi pana poznać - zaczął doktor Benjamine, potrząsając chudą i małą dłonią chyba najważniejszego i najbardziej zagadkowego przypadku, jaki pojawił się od czasu Strasznej Clarence z Bledsoe pięćdziesiąt tysięcy obiadów temu. Przyglądał się badawczo Feliksowi, próbując ocenić go swym okiem profesjonalisty. - I nawzajem - odparł Felix z grymasem na twarzy. Skinął uprzejmie głową, po czym zacisnął mocniej pas swojego szlafroka. Wiedział, że będzie poddany kolejnemu badaniu/wywiadowi. Był dość spostrzegawczy. I mocno znudzony. Po wymianie nieistotnych uwag na temat pogody oraz gry Wombatów w bieżącym sezonie, doktor Hopkins chrząknął i powiedział: - Felix, jeśli nie masz nic przeciwko temu, doktor Benjamine chciałby zadać ci parę pytań. Jest jednym z naszych najbardziej obiecujących młodych naukowców. No cóż, więc do zobaczenia. - Machnął im na pożegnanie, jakby od niechcenia. A dla ciebie, obiecujący młody doktorze Benjamine, oznacza to wielką szansę. - Jesteś przygnębiony - zaczął doktor Benjamine. Było to jego ulubione otwarcie. Obojętne, a zarazem zdradzające troskę. - Jestem przygnębiony - potwierdził Felix, siadając na prostym, pozbawionym poduszki krześle. Gestem gospodarza zaprosił doktora Benjamine'a do zajęcia miejsca na sofie, ponieważ wszystko wskazywało, że rozmowa nie skończy się przed podwieczorkiem. Doktor Benjamine przygryzł wargę. Lekarz powinien umieścić tylną część swego ciała na twardym i wysokim drewnianym stołku, dzięki czemu jest wyżej od pacjenta. Lekarz musi być czujny jak jastrząb, czysta koncentracja, podczas gdy pacjent, spoczywając wygodnie na miększym, znajdującym się bliżej ziemi podłożu, niech wpada w błogość, z której mogą łatwo wymknąć się nie upilnowane słowa i cenne przesłanki. Lecz niestety, doktor Benjamine nie mógł odmówić zaproszeniu na sofę, ponieważ byłoby to z jego strony arogancją. Akcentowanie powagi autorytetu lekarza przez odmowę zajęcia pozycji siedzącej jest równoznaczne powiedzeniu: "Kimże jesteś, by proponować mi sofę? Dziękuję, postoję". Nie w taki sposób zdobywa się możliwość wejrzenia w mroczne źródło szaleństwa. Trzeba umieć wtopić się w otoczenie. Doktor Benjamine usiadł więc na sofie, która pod jego ciężarem wydała długotrwały, daleki od niesłyszalnego syk. Natychmiast poczuł senność. Przeklął w myślach. - Dziękuję - powiedział. Felix czekał z nieprzeniknioną twarzą sfinksa. Nie dawało się z niej wyczytać ani o jotę więcej niż z twarzy lekarza. Ciężko coś zdziałać z tak doskonałą obojętnością. - Czy mogę...? - zapytał doktor Benjamine wskazując na swój kieszonkowy magnetofon. Felix skinął głową. Doktor Benjamine dyskretnie włączył nagrywanie. Magnetofon zaczął cicho szumieć. * DR BENJAMINE: Wybaczy pan, jeśli zajmę się sprawami, o które już pana pytano? FELIX: Nie ma sprawy. DR BENJAMINE: To na pewno jest dla pana męczące. Wiem, jak wielu przychodziło tu już z pytaniami. Wszyscy nasi eksperci, niektórzy nawet z zagranicy... dr Springer, dr Jay, dr Vorhies. Wyobrażam sobie, jaką kolejkę tworzyliby w holu - sięgałaby chyba aż do panny Markmain. Czekając na swoją kolej, czesaliby brody i przeglądali notatki. FELIX: A teraz pan, doktorze...? DR BENJAMINE: Benjamine. Doktor Benjamine. FELIX: Benjamin. DR BENJAMINE: Benjamine. FELIX: Doktor Benjamine. DR BENJAMINE: Zgadza się. (Przerwa, narastająca w ciszę. Dr Benjamine, zlustrowawszy ostrożnie pacjenta, jak partnera przy szachownicy, rusza dalej.) Doktor Hopkins wezwał mnie w... pana sprawie... w nadziei, tak sądzę, że młodszy kolega, no, może posiadający mniej rutynowe podejście, potrafiłby... FELIX: Odnaleźć klucz do zrozumienia. DR BENJAMINE: Można to tak wyrazić. FELIX: To dla pana możliwość awansu. DR BENJAMINE: Mówiono mi, że jest pan szybki. Tak, to prawda z tą możliwością awansu. My, to znaczy całe nasze środowisko zawodowe, od prawie tysiąca obiadów jest mocno zakłopotane pana - jak to powiedzieć... FELIX: Nieuleczalnością. DR BENJAMINE: W zasadzie tak. (Wstaje i zaczyna chodzić.) Zakłopotane pana nieuleczalnością. (Chodzi z pasją godną poszukiwacza prawdy.) Widzi pan, nieuleczalność jest niemożliwa. Na wszystko istnieje jakiś sposób. FELIX: Z wyjątkiem śmierci i podatków. DR BENJAMINE: Słucham? FELIX: Sposób na wszystko, z wyjątkiem śmierci i podatków. DR BENJAMINE: Ach, tak. Niezłe. FELIX: To powiedzenie z moich stron. DR BENJAMINE: Felix - czy mogę mówić panu po imieniu? FELIX: Dlaczego nie? DR BENJAMINE: Sposób istnieje, Feliksie, musi istnieć sposób na twoją ostrą melancholię z upośledzeniem odczuwania przyjemności. Mózg jest mechanizmem. Bardzo skomplikowanym, ale jednak mechanizmem, Feliksie. Musimy tylko znaleźć właściwą cząsteczkę, zlokalizować właściwy obwód, wyregulować delikatną równowagę między jonami fosforu i azotu na membranie sprawiających problemy dendrytów i aksonów... FELIX: Już to słyszałem. DR BENJAMINE: Tak? FELIX: To było w Berkeley. DR BENJAMINE: Berkeley? FELIX: Berkeley w Kalifornii. DR BENJAMINE: Aaa, w Kalifornii. FELIX: Nie, nie w TEJ Kalifornii. W mojej Kalifornii. Tej na Zachodnim Wybrzeżu. DR BENJAMINE: Zachodnim Wybrzeżu? Zachodnim wybrzeżu czego? Chyba nie rozumiem. FELIX: Mniejsza o to. DR BENJAMINE: Stresogenne wydarzenia, a nawet zwykła choroba, mogą spowodować ogromne zmiany w chemii i strukturze mózgu. Być może przytrafiło ci się w Kalifornii coś, co teraz wypierasz ze świadomości. FELIX: Coś mi się przytrafiło. Niech tak będzie. (Śmieje się. To smutny śmiech.) To był ten sam cholerny naukowy pozytywizm i naukowy optymizm, doktorze, który przesyca ten wasz mały, śmieszny świat. Oni wiedzieli wszystko, ci komputerowi kretyni. Tak im się wydawało. Te ich sieci neuronowe, engramy i programy Z. DR BENJAMINE: Mój mały, śmieszny świat. Tak, słyszałem. Twoja choroba sprawia, że nie wierzysz, że to jest... rzeczywistość. Feliksie, gdybyś zechciał cofnąć się myślami i powiedzieć mi, krok po kroku, nie omijając niczego, co stało się tego fatalnego dnia w Kalifornii na Zachodnim Wybrzeżu. Będzie ci łatwiej, jeśli zamkniesz oczy. I przyjmiesz jakąś wygodniejszą pozycję. To krzesło wygląda na strasznie twarde. Co powiedziałbyś... na sofę? FELIX: Nie, dziękuję. Mówiłem im. Wszystko im powiedziałem. Oczywiście mi nie uwierzyli. Oni myślą, że TO jest rzeczywistość. DR BENJAMINE: Cóż, tak rzeczywiście jest, nieprawdaż? FELIX: Nie. DR BENJAMINE: Feliksie, to jedyny realny świat. I nie jest tylko twój - jest także nasz. To przyjemny świat, Feliksie. Musimy sprawić, żebyś go zaakceptował, żebyś się z nim pogodził. FELIX: Udowodnię panu nierzeczywistość tego świata. DR BENJAMINE: Zgoda. FELIX: Jeśli to wszystko istnieje naprawdę, doktorze Benjamin, dlaczego dłużej zabiera panu dotarcie do celu podróży niż powrót z niego? DR BENJAMINE: Nie pojmuję. To jedno z praw natury. Idę do kliniki - zabiera mi to dziesięć minut. Wracam w trzy. Pomyśl, o ile trudniej byłoby iść gdziekolwiek wiedząc, że powrót zajmie ci tyle samo czasu. FELIX: W realnym świecie odległość nie zmienia się w zależności od kierunku. Odległość jest równa prędkość razy czas. Kropka. Jeśli ktoś idzie w tym samym tempie, odległość, jaką przebywa, jest wprost proporcjonalna do czasu, jaki idzie. TO jest prawo natury, doktorze Benjamin. Podstawowe prawo Newtona. Uczyli nas tego w szkole średniej, a może nawet pod koniec podstawowej. DR BENJAMINE: Interesujące. FELIX: A ten pomysł z wielokrotnymi ludźmi i ich liczbą zależną od pozycji w hierarchii jest zupełnie idiotyczny. DR BENJAMINE: Masz na myśli... FELIX: Na przykład, jest sześciu doktorów Hopkinsów. DR BENJAMINE: Im więcej obowiązków ma do wypełnienia dana osoba, tym więcej miejsc wolno jej zajmować jednocześnie. Nie ma w tym nic irracjonalnego. Gdyby tak nie było, życie stałoby się niemożliwe. Jak mielibyśmy funkcjonować? FELIX: Poza tym w realnym świecie nie można być w dwu miejscach jednocześnie. (Na stronie.) Chyba, że jest się chmurą elektronową albo jednym z tych egzotycznych zjawisk rodem z mechaniki kwantowej, których nikt nie rozumie. DR BENJAMINE: Pomyśl o tych wszystkich komisjach, w których doktor Hopkins musi pracować. Nie byłby w stanie... FELIX: I to trzymanie kciuków, gdy najjaśniejsza gwiazda twojej osobistej konstelacji osiąga azymut. Jak dorosły człowiek może brać coś takiego serio? Śmiechu warte. DR BENJAMINE: Każdy człowiek ma tylko trzy specjalne życzenia na całe życie. Musi więc być niezwykle ostrożny, by nie zmarnować... FELIX: Tam, skąd pochodzę, życzenia się same nie spełniają, czy się trzyma kciuki, czy nie. DR BENJAMINE: To musi być ponury kraj. Ten, z którego pochodzisz. FELIX: A o związkach przyczynowo-skutkowych można tu zapomnieć. Ten sposób, w jaki rzeczy się pojawiają. Samochody, baseny, domy. DR BENJAMINE: To prawda. Ale przecież w końcu ktoś musi za to zapłacić. Albo wybudować. To z całą pewnością przyczyna i skutek. FELIX: A przy grze w kule? Musicie mieć zawsze w ręku dużą liczbę dodatkowych kul, nieprawdaż? DR BENJAMINE: Do czego zmierzasz? FELIX: Kula leci w górę i nie ma jej przez połowę czasu. DR BENJAMINE: I co w związku z tym? FELIX: Tam, skąd pochodzę, wszystko, co leci w górę, musi w końcu spaść. DR BENJAMINE: Wszystko, co leci w górę, musi spaść? Jeśli to byłoby prawdą, Feliksie, fontanny, na przykład, nigdy nie wymagałyby dodatkowej wody. Można by mieć tyle fontann, ile dusza zapragnie. Miasto miałoby nie jedną, lecz kilkadziesiąt. Poza tym ta twoja zasada nie jest symetryczna. A może jest ? Jeśli wszystko, co leci w górę, w końcu spadnie, to także wszystko, co spada, powinno kiedyś wzlecieć w górę - ale tak nie jest, prawda? W takim przypadku deszcz padałby przez połowę czasu w górę, zgadzasz się ze mną? A przecież tak nie jest, czy tak? FELIX (do siebie, wspierając głowę na dłoni): Czasem wydaje mi się, że jestem w przedszkolu, a dyskusja toczy się na temat równoległościanów w przestrzeni n-wymiarowej. DR BENJAMINE: Słucham? FELIX: I to ubranie. (Spogląda na szlafrok i wzdycha.) Kto to zaprojektował? (Długa przerwa. W Camden College dr Benjamine odkłada kredę i traci koncentrację. Widzi, jak jego szansa na awans spływa do ścieku w akompaniamencie długiego, przygnębiającego, spiralnego bulgotu. Studenci kręcą się niespokojnie na swoich miejscach. W końcu Felix w Bradford Specific zaczyna mówić...). Prowadzili badania nad paralogiką. Chciał pan usłyszeć, jak to wszystko się zaczęło, prawda, doktorze? Benjamin, tak? Nie jestem już tak dobry w zapamiętywaniu nazwisk. Przebyłem już tyle światów lub raczej nieświatów, albo quasiświatów, cokolwiek to znaczy. Nie będę panu opisywał wszystkich krok po kroku. To zajęłoby wieczność. A poza tym to nieciekawe. Tak nieciekawe, jak ten wasz mały świat. Dlatego, że nie istnieje naprawdę, rozumie pan? Gdy rzeczy nie istnieją, można nimi dowolnie manipulować, same w sobie nie mają żadnego znaczenia, jak manekiny za szybą sklepu lub jak monety z czerwonego plastyku, które kiedyś, dziesięć lat temu, dawały wstęp na jakąś zabawę, gdzieś w jakimś dawno zapomnianym miejscu. Kalifornia była już planetą, wyspą koło Bermudów, miastem w stanie Utah, czymś w rodzaju biblijnego Tofetu lub metafizycznego więzienia dla niewierzących (niech mnie pan nie prosi o bliższe wyjaśnienia), firmą produkującą okulary, przytułkiem dla samotnych matek, wulkanem i setką innych rzeczy. Przestałem to wszystko zapisywać już dawno temu. To właśnie w prawdziwej, oryginalnej Kalifornii, na Uniwersytecie w Berkeley, przeprowadzono ten eksperyment z sieciami neuronowymi i ludzkim mózgiem. Jakiemuś postrzelonemu profesorowi udało się zdobyć grant NSF na ten bezsensowny, nikomu niepotrzebny projekt. Aha, NSF to National Science Foundation. Dla pana to musi brzmieć jak suahili, doktorze Benjamin. Nie ulega wątpliwości, że eksperyment był pociągający dla jakiegoś dupka z Waszyngtonu. Nie, nie waszego Waszyngtonu. Zgłosiłem się na ochotnika jako obiekt badania. Widzi pan, studiowałem wtedy psychologię. Och, znowu pan pewnie nie rozumie. Studenci psychologii są ciągle wykorzystywani jako króliki doświadczalne - to tradycja, która sięga czasów jeszcze przed Skinnerem. Oglądamy obrazki lewym okiem, potem prawym okiem, zapamiętujemy słupki liczb, trwamy w bezsenności, chodzimy z przypiętymi elektrodami, łykamy placebo, reagujemy na wynajętych aktorów w trudnych sytuacjach grupowych, podczas gdy ludzie za lustrami robią notatki; ze stoickim spokojem obnażamy żyły przed strzykawkami do pobierania krwi. W tym konkretnym eksperymencie mieli zamiar wpuścić jakiś superkomputerowy program Z do mojego ośrodka koordynacji, położonego gdzieś w lewej półkuli. Nazywa się chyba cortex - zapomniałem już łacińską anatomię. Chodziło też o jakąś substancję hormonalną podobną do progesteronu. Żadna z tych rzeczy nie powodowała u mnie szczególnie nieprzyjemnych uczuć. Kładziesz się, a maszyny szumią nad twoją głową. Co jakiś czas ktoś pyta cię, jak się czujesz. Trochę słabo poczułem się tylko w jednym momencie - gdy ładowali we mnie tę swoją supernowoczesną paralogikę. Pojawiło się lekkie uczucie pływania, lecz myślałem, że nie ma nic wspólnego z eksperymentem. Myślałem, że to po prostu dlatego, że zbyt długo byłem pozbawiony kofeiny. Od której jestem uzależniony. Pamiętam, jak profesor Stanley pomagał mi usiąść mniej więcej godzinę później, gdy zabrali już te swoje wykresy, skany i zdjęcia. Zapytał mnie, czy życzyłbym sobie filiżankę... filiżankę herbaty. I pamiętam, jak odpowiedziałem: "Czy chcę filiżankę herbaty? Czy papież jest katolikiem?" - z tym, że nigdy nie dotarłem do słowa "katolik". Moje usta uformowały się na "p", wargi zetknęły, gotowe rozewrzeć się z niewielkim pyknięciem, ponieważ "p" jest zgłoską jednocześnie dwuwargową i wybuchową, również bezdźwięczną, gdy... Mój sposób myślenia, widzi pan, stał się dziwnie metodyczny, a poczucie czasu przestawiło się na kompletnie inne tory, jak bym wziął jakiś silny narkotyk. Czas spowolniał prawie do zatrzymania, a ja kontemplowałem to drugie "p" w "papieżu", nie za bardzo mogąc dojść do konkluzji, którą było to niewielkie pyknięcie, poprzedzające miękkie przejście do "e". Zacząłem też rozważać szersze zagadnienie: dlaczego w naszym języku są dwa "ż". Chodzi mi o to, że moglibyśmy zdecydować się na "ż" lub "rz", skoro i tak nie ma różnicy w ich wymowie. Mamy dwudziesty wiek, prawie dwudziesty pierwszy, a nasza kultura chyli się stopniowo ku gospodarczemu, społecznemu, moralnemu, a nawet lingwistycznemu upadkowi. Nagle znalazłem się jakby kilkaset lat wcześniej, kiedy nadmiar zgłosek nie był dla nikogo problemem. Niezwykle żwawa i głośna zakonnica strofowała wszystkich dookoła. Zakonnica pojawiła się zapewne przez skojarzenie z papieżem i moje żartobliwe pytanie o jego katolicyzm, choć jak już wcześniej wspomniałem, nigdy nie udało mi się dotrzeć do słowa "katolik". W każdym razie nie w tym świecie. Powinienem chyba powiedzieć raczej: w tamtym świecie. Pomiędzy tym światem a tamtym i jeszcze którymś, doktorze Benjamin, spędziłem dużo czasu w stanie całkowitego zdezorientowania. Szczególnie, gdy zdałem sobie sprawę, że to nie halucynacje. Choć aksjomaty ulegały zmianie, twierdzenia i wypływające z nich za każdym razem wnioski postępowały (proszę wybaczyć mi tę metaforę), jak żołnierz, maszerujący krok w krok za drugim. Ta cykliczna logika nie była ani trochę para. Halucynacje, nawet te najbardziej sugestywne, nie dają takiego efektu. Nie trwają także przez miesiące i lata bez żadnych dodatkowych objawów, jak chociażby czkawka. Odkryłem, że to ja zapoczątkowywałem moje skoki z jednego świata do drugiego. Działo się to wtedy, gdy mówiłem - lub raczej próbowałem powiedzieć - słowo "herbata". Oczywiście z tym wyjątkiem, że nie było to tak naprawdę słowo "herbata", ponieważ gdyby właśnie "herbata" była tym słowem i bym je wypowiedział, chwilę później już by mnie tu nie było, a pan zostałby w tym pokoju sam ze sobą lub, być może, przestałby pan istnieć... Tak naprawdę nie wiem, co by się z panem stało. To nie herbata, lecz inny popularny napój, który podaje się w filiżankach i zawiera kofeinę. Jest ciemnobrunatny, zaczyna się na literę "k" i przyrządza się go ze zmielonego ziarna. Wracając do mojej opowieści - gdy profesor Stanley zaproponował mi filiżankę herbaty, tak naprawdę chodziło mu o filiżankę czegoś innego, czego nie mogę nazwać lub raczej nie chcę nazwać, bo, szczerze mówiąc, mam już dość tych cholernych skoków. I w żadnym z tysięcy, a może nawet milionów światów, które odwiedziłem, o czym pan oczywiście nie może wiedzieć, nie było napoju "k", za filiżankę którego, może mi pan wierzyć, chętnie zaprzedałbym duszę diabłu. Czasem jak zamknę oczy, prawie czuję ten zapach. Zapach ziemi, ciemnej, żyznej gleby, bambus, gęste, wilgotne zarośla i cierpliwi ciemnoskórzy tubylcy, rozmawiający cicho, z zadowoleniem o mało istotnych rzeczach w cieniu dużych liści w kształcie ostrza. To właśnie jest rzeczywistość. Rzeczywistość, którą tak długo i uparcie starałem się przywrócić. Na próżno. To jak wędrowanie po pokojach labiryntu. Wie pan co to znaczy, doktorze? Labirynt luster, labirynt drzwi, a ja idę od lustra do lustra i od drzwi do drzwi. Wymawiając... to dwusylabowe zaklęcie. I nie mogę się wydostać. Nazywam się Felix Yuhas. Moi rodzice, John i Lavinia, byli nauczycielami. Dorastałem w Muncie w stanie Indiana. Potem poszedłem na studia do Berkeley. W pracowni komputerowej wengramowali swój program Z do mojej kory mózgowej, podmienili moją własną sieć neuronową, tak przypuszczam, na jakąś inną - nieludzką, i na pewno właśnie to wepchnęło mnie w ten przypuszczalnie nieskończony nurt, matrycę kontinuów, cokolwiek to znaczy. Lub, jeśli pan woli, matrycę ciągłych rzeczywistości. Coś jakbyśmy wszyscy byli tymi srebrnymi kuleczkami albo kulkami od łożysk, poukładanymi w zagłębieniach kawałka tektury - znacie w waszym świecie ten rodzaj zabawek do trenowania zręczności ręki? Wszystko przykryte jest plastykowym wieczkiem - i jedna z tych kul wypadła z powodu jakiegoś głupiego eksperymentu. Teraz toczy się od jednej dziury do drugiej, zbyt szybko jednak, by dało się ją zatrzymać w pustym zagłębieniu. Grający musi więc bardzo ostrożnie potrząsać zabawką, by ustawić kulkę w prawidłowej pozycji i jednocześnie ją spowolnić. Byłem już szambelanem w Delaware, niewolnikiem na galerach na Missisipi, sprzedawałem ubezpieczenia w Stanach Zjednoczonych Prus, pompowałem benzynę w centrum sklepowym nad zatoką w Południowej Dakocie, jeśli to cokolwiek dla pana znaczy, a także pracowałem jako praczka w burdelu wysokiej kategorii pod Bostonem. Miałem tuziny żon, psów, kotów oraz jedno czy dwoje dzieci. Zwykle wytrzymuję to jednak tylko przez tydzień. Mam kłopoty ze spaniem i zawsze jestem zmęczony. To tak, jakby stale zmieniać strefy czasowe. Śni mi się, że piję, wie pan co - ten cudownie aromatyczny i głęboko odprężający napój, którego filiżankę profesor Stanley zaproponował mi nieokreśloną liczbę lat, a może już dekad temu. Dwukrotnie byłem na księżycu. Dziesięciokrotnie w izbie wytrzeźwień. Także około dziesięć razy dekorowano mnie za odwagę w walce. Pociski jednakże zawsze mnie omijały, szable i kopie zawsze chybiały, czy to na polu bitwy czy poza nim, więc nie mogę uważać się za szczególnie odważnego. Myślę, że program Z ma jakąś podprocedurę, która nie pozwala, by moje biologiczne istnienie zostało przerwane. Raz czy dwa próbowałem popełnić samobójstwo, lecz to również mi się nie udało... jak pan wie. DR BENJAMINE: Próbowałeś samobójstwa, ponieważ czułeś, że nic nie mogło wyrwać cię z twojego stanu. Czułeś, że żyjesz w śmiesznym nierealnym świecie i nie potrafisz powrócić do prawdziwego życia. FELIX: Gdzie prawa natury mają sens, a nie są wyciągane jak króliki z kartonowego kapelusza. DR BENJAMINE: Nie jestem pewien, co miałeś na myśli, mówiąc o kartonowym kapeluszu. FELIX: Wydaje mi się, że myślałem o doktorze Seuss. DR BENJAMINE: To psychiatra? FELIX: Pseudonim. Naprawdę nazywa się Giesel albo Geisel. To bez znaczenia. Nie żyje. DR BENJAMINE: Prawa natury w tym świecie, który nazywasz domem, wydają mi się takie nieprzejednane. Takie surowe, bezlitosne. FELIX: To prawda. Takie właśnie są. DR BENJAMINE: Nie można być w dwu miejscach jednocześnie. Nie można mieć specjalnych życzeń. I odległości są takie same we wszystkich kierunkach, bez względu na to, w którą stronę się idzie. FELIX: A najkrótsza droga między dwoma punktami to zawsze i tylko linia prosta. DR BENJAMINE: Naprawdę? FELIX: To są PRAWA. Nie da się ich naginać. Nie ma od nich wyjątków - jeśli je znajdziesz, prawa przestają być prawami. Fizyczne prawa wszechświata są jak... jak żelazne pręty klatki, więzienia. Osoba znajdująca się w środku zupełnie ich nie obchodzi. DR BENJAMINE: A ty byłbyś szczęśliwy, mogąc powrócić do tego więzienia? FELIX: Chcę się obudzić, uciec z tych idiotycznych zawikłanych snów. Jestem znudzony, doktorze, nawet pan nie wie, jak znudzony. Skoro wszystko w końcu znika, nie ma w tym miejsca na dramaty, napięcie, prawdziwe przeżywanie. Cokolwiek się dzieje - eksplodujące ptaki, Napoleon w Białym Domu - z początku jest trochę zabawne, lecz potem przychodzi refleksja: i co z tego, co z tego? DR BENJAMINE: Żal mi ciebie. Musisz ogromnie cierpieć. FELIX: Nie osiwiałem. Nawet jeden włos. Nie starzeję się. Za sto lat wciąż będę trwał w jakiejś beznadziejnej, niedorobionej parodii rzeczywistości. Podczas gdy Rhonda, Carl i profesor Stanley... (Nie może mówić. Odebrało mu głos.) DR BENJAMINE: Myślę... myślę, że chciałbyś powrócić do więzienia, Feliksie, ponieważ w dzieciństwie uczyniłeś coś, co każe ci oczekiwać kary. FELIX: Moje paznokcie nie rosną. Chyba wieki minęły od czasu, kiedy ostatni raz je obcinałem. DR BENJAMINE: To dlatego stworzyłeś dla siebie te okrutne, spartańskie prawa natury. Dlatego tęsknisz za światem, w którym one istnieją. Pragniesz kary, pokuty. Chcesz zrzucić z siebie ciężar winy - ciężar, który dźwigasz na swych ramionach od tak wielu, wielu obiadów. FELIX: Wieki minęły, od kiedy miałem strzyżone włosy. I krostę. I woskowinę w uszach. DR BENJAMINE: Feliksie, co wydarzyło się w Muncie w stanie Indiana? (Felix nie odpowiada; zamknął oczy.) Czy to ma związek z... tak, powiem to, to słowo. To straszne słowo, które wyzwala w tobie te bolesne, dotkliwe wspomnienia, lecz pomoże im wypłynąć na powierzchnię, na światło dzienne, gdzie będzie je można w końcu z siebie wyrzucić... słowo określające ciemny, gorący napój, który zaczyna się na literę "k", ma dwie sylaby, zawiera kofeinę i robi się go z mielonego ziarna. Powiem to, Feliksie. KAKAO! FELIX: Kakao. DR BENJAMINE (triumfalnie): Widzisz? Nie zniknąłeś, prawda? Wciąż jesteś tu z nami, Feliksie. (Poruszony, bierze Feliksa w ramiona). FELIX: Spokojnie, doktorze Benjamin. DR BENJAMINE: Benjamine, nie Benjamin. FELIX: Rozumiem, to kwestia akcentu na ostatniej sylabie. DR BENJAMINE: Nie musisz już przebywać w zakładzie. Zmierzyłeś się ze swoim demonem, swoim strachem, brzydką istotą mieszkającą w mrocznej głębi twojej podświadomości. I ta konfrontacja cię uwolniła. FELIX: Właściwie to kakao nie zawiera kofeiny. Jest w nim teobromina, substancja zbliżona do kofeiny. Podobna struktura, ale to nie to samo. DR BENJAMINE: Możesz odejść, Feliksie, jesteś uleczony! FELIX: Następne piórko do kapelusza. DR BENJAMINE: Doktor Hopkins będzie bardzo zadowolony. FELIX: A ja nie będę już musiał nosić tych okropnych czerwonych gwiazdek. * Doktor Benjamine, otrzymawszy awans na Stowarzyszonego Sousa w Bradford Specific oraz dotarłszy w żywych kolorach do pięćdziesięciu milionów gospodarstw domowych, występując w prowadzonym przez Sandy Collins™ "Zdrowiu psychicznym", zapuścił dodatkowe 30 centymetrów brody i poszerzył się do czterech osób. Zrzucił uciążliwy kurs o etyce sodomii na barki asystenta, którego zżerała zazdrość, bo był on kiedyś - lecz już nie jest - kolegą i bliskim przyjacielem doktora Benjamine'a. Doktor Benjamine kupił swojej żonie Millie broszkę z certyfikowanym rubinem. Gdy otworzyła pudełko, oniemiała i zaraz potem wtopiła mu się w ramiona. Potem zaś odbyli wspaniały obopólny stosunek - najwspanialszy, jaki zdarzyło im się mieć od co najmniej trzystu nocnych przekąsek. Szczególnie słodkim aspektem tego sukcesu było dla doktora Benjamine'a to, że nie musiał składać życzenia do swojej osobistej gwiazdy, by go osiągnąć. Użył jedynie zalet własnego umysłu: wrażliwości, przenikliwości, empatii i umiejętności trzeźwego myślenia. Teraz nie miał już problemów z pieniędzmi. Było go stać na ogrodową saunę, która pojawiła się pewnego ranka między solarium a oczkiem wodnym, a także na błękitnego bentleya, który wyłonił się znikąd następnego dnia w swoim powiększonym nagle garażu. Bez zmrużenia okiem podpisywał czeki nowym, śmiałym zawijasem. Felix zniknął z oczu i z myśli, co doktorowi Benjamine'owi najzupełniej odpowiadało. Było tak, ponieważ Felix, szczerze mówiąc, trochę go zaniepokoił. Ten szokujący relatywizm, tymczasowość, alternatywność w podejściu Feliksa do egzystencji. Sugestia, że świat mógłby wyglądać... inaczej. Myśl, że Konieczność nie jest niepodważalną wartością, lecz może być zjawiskiem przypadkowym - jak coś, o czym decyduje niedbały rzut monetą. Ten sposób, w jaki Felix deprecjonował oczywistości. Sugerował, na przykład, że to nie Świat, lecz tylko świat. Ogromnie obrazoburczy punkt widzenia prezentował ten Felix. Żrący, szkodliwy i mącący myśli. Z takim punktem widzenia zaczyna się stawiać pytania dotyczące wszystkiego. Weźmy na przykład fakt, że wszyscy psychiatrzy mają taki sam drugi inicjał: H. Dlaczego H? Dlaczego nie J albo M? Albo dlaczego nie mogliby mieć różnych drugich inicjałów, dajmy na to, zgodnie z rozkładem losowym? A tak w ogóle, co właściwie znaczy ten drugi inicjał? Doktor Benjamine zrzucił z siebie te niedorzeczne myśli i poprawił krawat. Szedł właśnie bladozielonym korytarzem do swojego nowego biura, znajdującego się tuż obok gabinetu doktora Hopkinsa, robiąc jednocześnie obchód na Oddziale Drugim, całując Millie w czoło na dobranoc w domu oraz dyskutując z księgowym problem rozdzielenia podatków, wynikających z jego nowej pozycji finansowej, która miała zaistnieć w związku z jeszcze nie przyznanym, lecz oczekiwanym, kolonialnym grantem badawczym. Hal H. Hopkins. Bob H. Benjamine. David H. Dubois. Zachary H. Zielinski. W rzeczy samej, czyż nie ma w tym czegoś... idiotycznego? Doktor Benjamine znów pokręcił głową, wprawiając swą szpakowatą brodę w ruch wahadłowy. Do diabła, musi z tym skończyć. Bo na tej drodze czyhało szaleństwo. Przełożył Andrzej Pieńkowski MICHAEL KANDEL Pracuje jako redaktor w Modern Language Association, poprawiając angielszczyznę profesorów filologii angielskiej, co bardzo przypomina wędrówkę po polu minowym. Współpracuje także z wydawnictwem Harcourt, Brace and Company jako konsultant do spraw fantastyki naukowej. (Jednym z autorów, których odkrył dla tej oficyny, jest Jonathan Lethem). W wolnych chwilach (ma ich niewiele) pisuje powieści i opowiadania. Ostatnio znowu tłumaczy z polskiego - po Lemie, którego książki przekładał przed laty, wziął się za Marka S. Huberatha. (anak) 22 21