John Dos Passos 42 równoleżnik (The 42nd Paralel) tłumaczenie: Krzysztof Zarzecki USA Młody człowiek kroczy szybko, sam jeden w rzednącym wieczornym tłumie; nogi bolą go od wielogodzinnego chodzenia; oczy wypatrują zarysu życzliwej twarzy, błysku zrozumienia w oczach, skinienia głowy, wzniesionej ręki, dłoni wyciągniętej do uścisku; krew w żyłach kipi nie zaspokojonymi pragnieniami; w głowie roi się jak w ulu od bzyczących, kąśliwych nadziei, mięśnie się prężą do trudu nie znanych zawodów, do ciężaru kilofa i łopaty w rękach drogowca, do sprawności rybaka wciągającego oślizgły włok przez burtę chwiejnego trawlera, do szerokich ruchów robotnika zakładającego rozgrzane do białości nity na moście, do pewności dłoni mechanika spoczywającej na zaworze, do napięcia wszystkich mięśni farmera, który pokrzykując na muły wyciąga pług z bruzdy. Młody człowiek kroczy sam jeden, wypatruje spragnionymi oczami, nasłuchuje spragnionymi uszami, sam jeden w tłumie. Ulice opustoszały. Ludzie wtłoczyli się do metra, wsiedli do tramwajów i autobusów, rozbiegli się na stacjach do pociągów podmiejskich; zniknęli w kamienicach czynszowych, wjechali windami do apartamentów. Za witryną dwu bladych dekoratorów bez marynarek ustawia manekina w czerwonej sukni, na rogu dwu spawaczy z osłoniętymi twarzami pochylonymi nad niebieskim językiem płomienia reperuje tory tramwajowe, paru pijaków zatacza się po trotuarze, smutna ulicznica spaceruje nerwowo pod łukową latarnią. Od rzeki dochodzi głuchy ryk syreny odpływającego parowca. Gdzieś w oddali buczy holownik. Młody człowiek kroczy sam jeden, szybko, lecz nie dość szybko, daleko, lecz nie dość daleko (twarze nikną z oczu, rozmowy rwą się na potargane strzępy, kroki cichną w zaułkach); spieszy się, by złapać ostatnie metro, tramwaj, autobus, wbiec po trapach na wszystkie parowce, zameldować się we wszystkich hotelach, pracować we wszystkich miastach, odpowiedzieć na wszystkie anonsy, nauczyć się wszystkich zawodów, objąć wszystkie posady, zamieszkać we wszystkich domach, spać we wszystkich łóżkach. Jedno łóżko to za mało, jedna posada to za mało, jedno życie to za mało. Więc kroczy nocą, sam jeden, z głową wirującą od pragnień. Bez pracy, bez kobiety, bez domu, bez miasta. Tylko uszy nasłuchujące mowy ludzkiej chronią go przed samotnością; baczne uszy, przykuwane silnym ogniwem frazy, niespodziewaną puentą dowcipu, blaknącym recytatywem opowieści, szorstką kadencją zdania. Zespalająca więź mowy wije się przez kwartały miast, rozpościera po brukach, sunie szerokimi ocienionymi alejami, pędzi za ciężarówkami wyruszającymi w dalekie nocne kursy po ruchliwych szosach, szeleści na piaszczystych drogach polnych koło wyjałowionych farm, łącząc miasta i stacje benzynowe, parowozownie, statki, aeroplany zagubione na powietrznych szlakach; słowa rozlegają się na górskich pastwiskach i spływają z nurtem rzek, coraz szerszych w miarę zbliżania się do morza i milczących plaż. To nie długie nocne wędrówki w potrącającym się tłumie koiły nieco jego samotność, nie przeszkolenie wojskowe w Allentown, nie dni spędzone w dokach Seattle, nie gorące letnie noce dzieciństwa w wyludnionym dusznym Waszyngtonie, nie posiłki na Market Street, nie kąpiel koło czerwonych skał w San Diego, nie zapchlone łóżko w Nowym Orleanie, nie zimny tnący jak brzytwa wiatr od jeziora, nie szare twarze wstrząsane dudnieniem ciężarówek w tunelu pod Michigan Avenue, nie wagony dla palących w ekspresach z miejscówkami, nie piesze włóczęgi po kraju, nie przejażdżki suchymi górskimi kanionami, nie noc bez śpiwora wśród zamarzniętych tropów niedźwiedzich w Parku Yellowstone, nie niedzielne wycieczki łodzią po Quinnipiacu; lecz słowa matki opowiadającej co było dawnodawnotemu, wspomnienia ojca jak byłem chłopcem, prześmiewki wujów, kłamstwa chłopców w szkole, gadki parobka, naciągane historyjki żołnierzy snute po capstrzyku; to mowa ludzka jest tym, co pozostaje w uchu, wspólnotą, która pulsuje we krwi; USA USA to szmat kontynentu. USA to grupa towarzystw akcyjnych, kilka centrali związków zawodowych, zbiór praw w cielęcej skórze, sieć radiostacji i kinematografów, kolumna notowań giełdowych wypisywanych na tablicy i ścieranych przez urzędnika towarzystwa telegraficznego Western Union, czytelnia publiczna pełna starych gazet i podręczników historii z pozaginanymi kartkami i protestami nagryzmolonymi ołówkiem na marginesach. USA to litery na końcu adresu, kiedy wyjeżdżasz z kraju. USA to największe zlewisko wodne świata, zamknięte łańcuchami gór i wzgórz. USA to garstka wyszczekanych urzędników z nadmiarem kont bankowych. USA to legion żołnierzy pochowanych w mundurach na cmentarzu w Arlingtonie. USA to litery na końcu adresu, kiedy wyjeżdżasz z kraju. Lecz USA to przede wszystkim mowa narodu. KRONIKA I Dumni to byli ojczyzny synowie, Pod górę do szturmu szli – Gdzie na nich czekali, do strzału gotowi Insurrectos żądni krwi STULECIE STOLICY DOBIEGŁO KOŃCA Wszystkie oczy przyciągał generał Miles w paradnym mundurze, na ognistym rumaku, tym bardziej że wierzchowiec zachowywał się nadzwyczaj niespokojnie. Akurat minęła głównodowodzącego orkiestra, kiedy koń stanął dęba, w pozycji prawie pionowej. Generał Miles momentalnie ściągnął cugle i wbił przerażonemu zwierzęciu ostrogi, lecz koń, ku przerażeniu widzów, przewrócił się do tyłu, przygniatając generała. Ku powszechnej radości generał Miles nie doznał jednak szwanku, jakkolwiek jego koń ma z boku zdarty pokaźny płat skóry. Pył uliczny pokrył prawie cały płaszcz generała, a pomiędzy łopatkami powstała dziura około cala średnicy. Nie czekając, żeby go ktoś otrzepał, generał Miles dosiadł z powrotem konia i przyjmował dalej defiladę, jak gdyby takie wypadki były rzeczą codzienną. Incydent przyciągnął oczywiście zainteresowanie tłumu, a to zwróciło uwagę na fakt, że głównodowodzący nigdy nie omieszka odkryć głowy przed sztandarem i pozostaje tak, dopóki poczet go nie minie. Kompania B, a na jej przedzie Kapitan kroczy jak chwat, Do boju śmiało chłopców wiedzie, Z kulami za pan brat WŁADZE NIE WIEDZĄ O SIEDLISKU ZGORSZENIA Inspektorzy sanitarni kierują wody rzeki Chicago do podziemnego kanału JEZIORO MICHIGAN PODAJE DŁOŃ OJCU WÓD . Konkurs śpiewu dla kanarków zorganizowany staraniem niemieckiego Zuchtervereinu walka o utrzymanie bimetalizmu w stosunku 16 do 1 nie została jeszcze przegrana, twierdzi Bryan . KLĘSKA BRYTYJCZYKÓW POD MAFEKINGIEM Niejeden dobry żołnierz poległ na Luzonie ROŚCI SOBIE PRAWO DO WYSPY PO WIECZNE CZASY Klub im. Hamiltona Wysłuchał Mowy Ekskongresmana Poseya z Indiany WRZAWA WITA NOWE STULECIE ROBOTNICY WITAJĄ NOWE STULECIE KOŚCIOŁY WITAJĄ NOWE STULECIE Prezydent McKinley pochłonięty pracą w swoim gabinecie, gdy rozpoczynał się nowy rok. NARÓD WITA ŚWIT NOWEGO STULECIA Odpowiadając na toast „Wiwat, kraju Kolumba!” na bankiecie Klubu Kolumbijskiego w Indianapolis w stanie Indiana eksprezydent Benjamin Harrison oświadczył między innymi: „Nie mam nic przeciwko ekspansji terytorialnej; nie uważam jednak, tak jak niektórzy, ekspansji terytorialnej za najbezpieczniejszą i najbardziej pożądaną drogę rozwoju narodowego. Dzięki korzyściom, jakie ciągniemy z obfitych i tanich złóż węgla i żelaza, z olbrzymiej nadprodukcji środków spożywczych oraz z wynalazków i oszczędności w produkcji, bijemy obecnie na głowę najstarsze i największe mocarstwa kolonialne”. Panny z Towarzystwa Oburzone: Tańczyły z Detektywami Niejeden dobry żołnierz poległ na Luzome i Mindanao GIRLASKI OBLĘŻONE PRZEZ TŁUM W NEW JERSEY Jedna z litografii przedstawia sławną aktorkę siedzącą na rozgrzanym do czerwoności piecu, w stroju bardziej kusym od kostiumów kąpielowych, jakie widuje się obecnie w Atlantic City; z pieniącym się kielichem w jednej ręce, drugą ściąga aktorka wstążki stanowiące uprząż pary rozbrykanych homarów. Niejeden dobry żołnierz poległ na Luzonie i Mindanao, i na Samarze W odpowiedzi na toast „Za wiek dwudziesty” senator Albert J. Beveridge stwierdził między innymi: „Wiek dwudziesty będzie należał do Amerykanów. Zapanuje w nim myśl amerykańska. Amerykański postęp nada mu barwę i kierunek. Rozsławią go czyny Amerykanów. Cywilizacja nigdy nie utraci gruntu w Szanghaju. Cywilizacja nie wycofa się nigdy z Hongkongu. Bramy Pekinu nie zamkną się już więcej przed metodami współczesnego człowieka. Odrodzenie świata, zarówno fizyczne jak moralne, już się rozpoczęło, a rewolucja nigdy się nie cofa”. Niejeden dobry żołnierz padł na Filipinach, Na wieki w ciemnym grobie śpi OKO KAMERY (1) idąc ulicą trzeba stąpać ostrożnie zawsze na kamienie, żeby nie nadepnąć na blade trwożne źdźbła traw łatwiej kiedy trzymasz Mamusię za rękę kiedy się uwiesisz bo możesz wyrzucać wysoko nogi a idąc szybko depczesz tyle trawek i biedne zgniecione zielone źdźbła kurczą się pod twoimi butami może dlatego ci ludzie są tacy gniewni idą za nami wygrażają rzucają kamienie dorośli ludzie rzucają kamienie Mamusia idzie szybko zaczyna biec jej spiczaste pantofle wbijają się między biedne stratowane źdźbła traw podskakują plisy grubej brązowej spódnicy Englander kamień stukocze po bruku Szybko kochanie szybko do tego sklepu z pocztówkami tu spokojnie ci źli ludzie zostali na ulicy nie wejdą do środka non nem nicht Englander amenkanisch Americam Hoch Amenka Vive l’Amenque Mamusia śmieje się Kochana pani ale mi napędzili strachu wojna w buszu Kruger Bloemfontein Ladysmith i królowa Wiktoria starsza pani w spiczastym koronkowym czepku posłała żołnierzom na gwiazdkę czekoladę pod kontuarem jest ciemno i ta pani ta miła Holenderka która lubi Amerykanów i ma krewnych w Trenton pokazuje widokówki które błyszczą w półmroku piękne hotele i zamki O que c’est beau schon ładne ładne i księżyc marszczy się marszczy pod mostem i te małe reverberes świecą w mroku pod kontuarem i te małe okienka hotelów dookoła portu O que c’est beau la lune i księżyc w pełni MAC Kiedy wiatr wiał od strony fabryki sreber za rzeką, w szarym drewnianym domu czterorodzinnym, gdzie Fainy McCreary przyszedł na świat, od rana do wieczora dławił zapach tranu wielorybiego, na którym robiono mydło. W pozostałe dni pachniało kapustą, pieluszkami i praniem matki. Fainy nigdy nie mógł bawić się w domu, bo ojciec, kulawy mężczyzna o zapadłej piersi i rzadkich siwoblond wąsach, był nocnym stróżem w fabryce Chadwicka i cały dzień spał. Dopiero koło piątej przez drzwi pokoju zaczynała przeciskać się do kuchni spiralna smużka dymu tytoniowego. Był to znak, że ojciec wstał, że jest w dobrym humorze i że zaraz będzie chciał kolację. Wówczas matka kazała Fainy’emu biec na jeden z dwu rogów krótkiej błotnistej uliczki, zabudowanej identycznymi drewnianymi domkami. Na prawo, nie dochodząc do rogu, był szynk Finleya, gdzie Fainy długo czekał przed szynkwasem, w lesie zabłoconych nogawek, dopóki piwo i whisky nie zatkały na chwilę cuchnących krzykliwych gardzieli dorosłych nad jego głową. Potem wracał do domu, ostrożnie stąpając krok za krokiem, a rączka bańki kipiącej pianą wrzynała mu się w palce. Na lewo, nie dochodząc do rogu, był sklep Maginniego, Artykuły Spożywcze Krajowe i Kolonialne. Fainy lubił tekturowego Murzyna na wystawie reklamującego kaszę mannę, szklaną gablotę z różnymi gatunkami wędlin, beczki kartofli i kapusty, brunatny zapach melasy, trocin, imbiru, wędzonych śledzi, szynki, octu, chleba, pieprzu, smalcu. - Bochenek chleba, pszepana, pół funta masła i paczkę ciasteczek imbirowych - mówił. Czasami wieczorem, kiedy matka czuła się kiepsko, musiał wyprawiać się dalej. Minąwszy sklep Maginniego skręcał w Riverside Avenue, którędy kursowały tramwaje, i po czerwonym moście przechodził na drugą stronę rzeczki, która płynęła w dole, czarna pomiędzy oblodzonymi podmytymi zaspami zimą, żółta i spieniona podczas wiosennych roztopów, brunatna i tłusta latem. Za rzeką, aż po róg Main Street, gdzie mieściła się apteka, Riverside Avenue zamieszkiwały Pepiczki i Polaczki. Ich dzieciaki wiodły nieustanną wojnę z dzieciakami Murphych, O’Harów i O’Tlanaganów mieszkających na Orchard Street. Fainy szedł na uginających się nogach, przez rękawice ściskał z całych sił butelkę z lekarstwem zapakowaną w biały papier. Na rogu Quince Street stoi banda chłopaków, musi ich minąć. Minąć to jeszcze nietrudno; dopiero jak się oddali o jakieś dwadzieścia jardów, koło uszu zaczną mu gwizdać śnieżne piguły. Ale nie ma wyjścia. Jeśli zacznie uciekać, będą gonili. Jeśli upuści lekarstwo, dostanie w domu lanie. Miękka kula pacnęła go w tył głowy i topniejący śnieg jął ściekać po szyi. Kiedy znalazł się w pół drogi do mostu, mógł już ryzykować i brać nogi za pas. - Zmyka jak królik! Dziad irlandzki! Murphy na krzywych nogach! Te, leć się poskarżyć mamusi - wrzeszczały Polaki i Pepiczki między jedną śnieżną kulą a drugą. Żeby kule były twardsze, polewali je wodą i zostawiali na noc na dworze. Jak trafiła taka obmarznięta piguła, to rozcinała skórę do krwi. Jedynym bezpiecznym miejscem do zabawy było podwórko za domem. Miał tam walące się parkany, powyginane kubły na śmieci, stare garnki i patelnie zbyt przypominające sita, żeby nadawały się do reperacji, pusty kurnik, gdzie jeszcze walało się pierze i odchody, latem zielsko, zimą błoto; ale prawdziwą chlubę podwórka McCrearych stanowiła klatka, w której Tony Harriman trzymał belgijskie króliki. Tony Harriman był suchotnikiem i mieszkał z matką na parterze po lewej. Mówił, że kiedyś będzie hodował jeszcze inne małe zwierzątka, szopy, wydry, może nawet srebrne lisy; zrobi na nich majątek. Kiedy umarł, nigdzie nie można było znaleźć klucza od wielkiej kłódki na drzwiczkach klatki. Przez kilka dni Fainy karmił króliki wciskając liście kapusty i sałaty w ciasne oczka podwójnej siatki. Ale potem nastał tydzień deszczu i śniegu i Fainy nie wychodził z domu. Kiedy pierwszego pogodnego dnia poszedł zajrzeć do królików, jeden już zdechł. Fainy zbladł jak ściana; próbował wmówić sobie, że zwierzątko tylko śpi, ale leżało sztywne i niezdarne, wcale nie uśpione. Reszta królików, zbita w kącie, rozglądała się z drgającymi noskami i bezradnie oklapniętymi wielkimi uszami. Biedne króle; Fainy’emu zbierało się na płacz. Pobiegł pędem na górę, dał nura pod deskę do prasowania, z szuflady kuchennego stołu wyciągnął młotek. Za pierwszą próbą rąbnął się w palec, ale za drugą udało mu się rozbić kłódkę. W klatce panował dziwny, kwaśny zapach. Podniósł zdechłego króla za uszy. Miękki biały brzuszek zaczął się już wzdymać, jedno otwarte oko patrzyło przeraźliwie martwo. Coś nagle ścisnęło go za gardło, wrzucił króla do pierwszego z brzegu kubła i pognał na górę. Wstrząsany lodowym dreszczem wyszedł na palcach na kuchenną werandę i spojrzał w dół. Z zapartym tchem obserwował pozostałe króliki. Ostrożnymi susami zbliżały się do drzwiczek klatki, jeden już wyszedł na podwórko. Matka zawołała z kuchni, żeby podał duszę z pieca. Kiedy wrócił na werandę, królików już nie było. Tej zimy w fabryce Chadwicka wybuchł strajk i ojciec został bez pracy. Przesiadywał po całych dniach w pokoju, paląc i wyrzekając: Rany boskie, jestem silny chłop, jeszcze bym złoił skórę każdemu jednemu z tych cholernych Polaków, nawet z tą kulą przywiązaną do tyłka. Takżem powiedział temu Barry’emu; i ani mi w głowie żadne strajki. Panie Barry, powiadam, jestem spokojny człowiek i z olejem w głowie, a do tego trochę kaleka i żonę mam, bachory na karku. Osiem lat byłem stróżem nocnym i teraz mnie wylewacie, ściągacie łamignatów z jakiejś agencji. Sukinsyn niemyty z nosem jak kartofel. Strajku im się zachciało, przybłędom zawszonym - potwierdzał każdy, żeby go pocieszyć. Strajk nie był popularny na Orchard Street. Przez niego matka musiała harować coraz ciężej i ciężej, prać coraz większe i większe balie brudów, a Fainy i jego starsza siostra Milly po powrocie ze szkoły musieli jej pomagać. Aż któregoś dnia matka zachorowała i zamiast wziąć się do prasowania musiała wracać do łóżka. Leżała z tą swoją okrągłą, bladą, pobruzdżoną twarzą bielszą od poduszki i z pomarszczonymi od prania rękami splecionymi pod brodą. Przyszedł doktor i pielęgniarka dzielnicowa i wszystkie trzy izby mieszkania przesiąkły zapachem doktorów, pielęgniarek i lekarstw, a jedynym miejscem, gdzie Fainy i Milly mogli siedzieć, były schody. Więc siedzieli i chlipali cichutko we dwoje. Potem twarz matki skuliła się na poduszce w coś tak małego, skurczonego i białego jak zgnieciona chusteczka do nosa; powiedzieli, że matka nie żyje, i zabrali ją z domu. Wyprowadzenie odbyło się z zakładu pogrzebowego na Riverside Avenue, zaraz za najbliższą przecznicą. Fainy czuł się ważny i rozpierała go duma, bo wszyscy go całowali i głaskali po głowie, i mówili, że zachowuje się jak mały mężczyzna. Miał także nowe czarne ubranko, uszyte jak na dorosłego, z kieszeniami i ze wszystkim, tyle że z krótkimi spodenkami. W kaplicy pogrzebowej zebrali się różni ludzie, z którymi nigdy bliżej się nie stykał - rzeźnik pan Russel, ksiądz O’Donnell, wuj Tim O’Hara, który przyjechał aż z Chicago - i pachniało whisky i piwem zupełnie jak u Finleya. Wuj Tim był kościstym mężczyzną o czerwonej gruzłowatej twarzy i mętnych niebieskich oczach. Miał na szyi luźny czarny jedwabny krawat, który niepokoił Fainy’ego, i raz po raz zginał się w pasie sztywno jak składany scyzoryk, by ochrypłym głosem szepnąć Fainy’emu w ucho: - Nic sobie z nich nie rób, zuchu, to banda nierobów i hipokrytów, prawie wszyscy już ululani na cacy. Popatrz na księdza 0’Donnella, spaśny wieprz, już kalkuluje, ile weźmie za pogrzeb. Ale nic sobie z nich nie rób, pamiętaj, jesteś O’Hara po matce czy nie? Ja też, zuchu, nic sobie z nich nie robię, a przecież była moją siostrą z krwi i kości. Kiedy wrócili do domu, Fainy był okropnie śpiący, miał przemoczone i zziębnięte nogi. Ale nikt na niego nie zwracał uwagi. Siedział po ciemku, popłakując na brzegu łóżka. Z pokoju od ulicy dochodziły głosy, szczęk noży i widelców, ale nie miał odwagi wejść. Skulił się pod ścianą i zasnął. Obudziło go światło padające prosto w oczy. Wuj Tim z ojcem stali nad nim, głośno rozprawiając. Wyglądali dziwnie i jakoś nie bardzo pewnie trzymali się na nogach. Wuj Tim ściskał lampę. - No, Fainy, stary zuchu - rzekł, niebezpiecznie przechylając lampę nad głową Fainy’ego. - Fenianie O’Hara McCreary, podnieś się i uważaj, żebyś nam powiedział, co myślisz o przeprowadzce do wielkiego i wciąż rosnącego miasta Chicago. Middletown to cuchnąca zakazana dziura, jakby się kto pytał... Bez urazy, John... Nie to co Chicago. Rany boskie, chłopie, dopiero jak się znajdziesz w Chicago, zrozumiesz, żeś się tu kisił przez te wszystkie lata. Fainy się bał. Podciągnął kolana pod brodę i z drżeniem patrzył na dwie wielkie chwiejne postacie, oświetlone przez chwiejną lampę. Próbował się odezwać, ale słowa więzły mu w gardle. - Dzieciak jest rozespany, Tim, na nic twoje gadanie. Rozbierz się, Fainy, i właź do łóżka. Musisz się porządnie wyspać, rano wyjeżdżamy. Wyruszyli późnym dżdżystym rankiem, bez śniadania, z wielkim starym wybrzuszonym kufrem przywiązanym sznurami, balansującym niebezpiecznie na dachu dorożki, którą Fainy biegał zamówić w stajni u Hodgesona. Milly płakała, ojciec nie odzywał się słowem, tylko ssał nie zapaloną fajkę. Wszystko załatwiał wuj Tim; przez cały czas sypał dowcipami, z których nikt się nie śmiał, a w krytycznych sytuacjach wyjmował z kieszeni zwitek banknotów i z bulgotem solidnie pociągał z flaszki, którą też miał w kieszeni. Milly chlipała i chlipała. Fainy patrzył wielkimi, suchymi oczami na dobrze znane ulice, przesuwające się koło dorożki, nagle jakieś odmienione, jakby przekrzywione. Czerwony most, ospowate kryte gontami domy, w których mieszkają Polacy, drogeria Smithów na rogu. O, właśnie wychodzi Billy Hogan z paczką gumy do żucia w ręku. Znowu wagaruje. W pierwszej chwili Fainy miał chęć krzyknąć na niego, ale coś go zmroziło. Main Street z wiązami i tramwajami, długi szereg sklepów na Church Street, straż pożarna. Po raz ostatni zapuścił żurawia w mroczną pieczarę, w której urzekająco połyskiwały mosiądzem i miedzią obłe kształty sikawki. Dalej tekturowe frontony pierwszego kościoła Kongregacjonistów i kościoła Baptystów pod wezwaniem Góry Karmel, ceglany kościół Episkopalny Świętego Andrzeja, ustawiony w poprzek parceli, nie tak jak inne kościoły surowym obliczem prosto do ulicy, potem trzy żeliwne jelenie na trawniku przed Hotelem Kupieckim i wille, każda z trawnikiem, z werandą wyrzynaną w esy-floresy i z krzewem hortensji. Potem domy zrobiły się mniejsze, zniknęły trawniki; dorożka zakręciła koło Składów Ziarna i Paszy Simpsona, przetoczyła się uliczką fryzjerów, knajp i garkuchni i już wysiadali na dworcu. W bufecie dworcowym wuj Tim postawił wszystkim śniadanie. Osuszywszy Milly łzy i wytarłszy Fainy’emu nos w wielką nowiutką chustkę, która jeszcze miała w rogu etykietkę, kazał im się brać do jaj smażonych na boczku i kawy. Fainy nigdy nie pił kawy, więc bardzo mu pochlebiało, że siedzi i pije jak mężczyzna. Ale Milly kawa nie smakowała, orzekła, że jest gorzka. Potem zostali sami i przez jakiś czas siedzieli nad pustymi talerzami i pustymi filiżankami, pod pełnym dezaprobaty wzrokiem kobiety o paciorkowatych oczach, długiej szyi i spiczastej kurzej twarzy, która przyglądała się zza kontuaru. Wreszcie z ogłuszającym grzmotem i łoskotem, łup-puf, łuup-puuf, na stację wjechał pociąg i mężczyźni zgarnęli ich i powlekli przez peron, przez zasnuty fajkowym dymem wagon. Ani się spostrzegli, kiedy pociąg ruszył i za oknami jął dudnić brunatny zimowy krajobraz Connecticut. OKO KAMERY (2) zatęchły cuchnący stajnią omnibus pędził kołysząc jak statek a On powtarzał w kółko Co byś zrobiła Lucy gdybym zaprosił któregoś do stołu? To bardzo mili ludzie Lucy ci czarni w małym srebrnym puzderku miał goździki a z ust pachniało mu żytniówką pędziliśmy żeby złapać połączenie do Nowego Jorku a Ona mówiła Och złotko żebyśmy się tylko nie spóźnili i Scott czekał z biletami biegiem wpadliśmy na peron przy Siódmej Ulicy te małe armatki wysypywały się jedna po drugiej z Olimpu i wszyscy schylali się żeby je podnieść a konduktor Wsiadać szybko pszepani szybko armatki były mosiężne błyszczały w słońcu na peronie przy Siódmej Ulicy i Scott wsadził nas wszystkich pociąg już ruszył i dzwon dzwonił na lokomotywie Scott wcisnął w ręce garść maleńkich mosiężnych armatek ale dosyć dużych żeby zmieściły się w nie te najmniejsze petardy podczas bitwy w Zatoce Manilskiej i powiedział Ale artylerzysta z ciebie Jack i On perorował w wagonie klubowym Ależ Lucy jakby było trzeba też bym przystąpił do strajku i może by mnie zastrzelili pewnego pięknego dnia i ty byś też przystąpił prawda Jack? i pan też prawda panie konduktorze? Bo akurat konduktor roznosił wodę mineralną a On woził podręczną flaszkę w torbie podróżnej gdzie jedwabne chusteczki z inicjałami pachniały zawsze wodą laurową a kiedy dojechaliśmy do Havre de Grace powiedział Pamiętasz Lucy przeprawialiśmy się zawsze promem przez Susquehanne zanim wybudowali most i przez Gunpowder Creek też MAC Brunatne pagórki, pasma lasu, farmy, krowy, gniady źrebak wierzgający na pastwisku, drewniane płoty, skrawki podmokłej łąki. Czuję się jak ostatni kundel, Tim. Jak długo żyję, zawsze postępowałem, jak się należy - powtarzał ojciec terkocącym głosem. - I co teraz o mnie powiedzą? Rany boskie, chłopie, co innego mogłeś zrobić, powiedz sam? Co, u licha, można zrobić, jak człowiek nie ma centa przy duszy, nie ma roboty, a tu ci jeden za drugim złażą doktor, grabarz, gospodarz, wszyscy z rachunkami? O dzieciakach musisz myśleć! Zawsze byłem spokojnym, przyzwoitym człowiekiem, Tim. Ożeniłem się, ustatkowałem, uważający byłem, choć mi się nigdy nie wiodło. A teraz co sobie o mnie pomyślą? Tak czmychnąć jak zbity kundel! John, wierz mi, jestem ostatni, który by chciał ściągnąć hańbę na nieboszczkę. Była przecież moją siostrą z krwi i kości! Ale to ani nie twoja wina, ani nie moja. To wina nędzy, a nędza to wina systemu... Fenianie, posłuchaj no, co mówi wuj Tim O’Hara. I ty, Milly, też posłuchaj, bo w dzisiejszych czasach dziewczyna powinna wiedzieć te rzeczy tak samo jak chłopak. Posłuchajcie, jak raz w życiu Tim O’Hara mówi prawdę... To wina systemu, co zabiera człowiekowi owoce jego pracy. Tylko kanciarze mają coś z kapitalizmu, taki to ci dojdzie raz dwa do milionów. A uczciwy robociarz jak John albo ja, taki choćby sto lat harował, nie zostawi nawet na pogrzeb jak się patrzy. Dym faluje za oknami i z jego splotów wynurzają się drzewa, słupy telegraficzne, małe kwadratowe domki o dachach krytych gontami, miasta, tramwaje i długie szeregi stojących jedna za drugą bryczek zaprzężonych w parujące konie. - A kto zbiera owoce naszego tyrania? Biznesmeni, agenci, pośrednicy, którzy w życiu nie zhańbili się żadną pożyteczną pracą. Spojrzenie Fainy’ego wznosi się i opada w ślad za drutami telegraficznymi. Chicago to też nie raj, żebyś wiedział, John. Ale tam lepiej niż na wschodzie można spieniężyć pracę mięśni i mózgu. Dlaczego, pytasz, dlaczego? No, stosunek popytu i podaży, potrzeba teraz ludzi do pracy w Chicago. Mówię ci, Tim, czuję się jak ostatni kundel. Wszystkiemu winien system, John, przeklęty parszywy system. Obudził Fainy’ego ruch, jaki się zrobił w wagonie. Było ciemno. Milly znowu płakała. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest. - No, panowie - informował wuj Tim - zaraz będziemy w poczciwym starym Nowym Jorku. Na stacji było widno; zaskoczyło to Fainy’ego, który myślał, że jest już noc. Zostawiono go z Milly na walizce w poczekalni. Poczekalnia była ogromna, pełna obcych ludzi, przerażających jak postacie w książkach z obrazkami. Milly ciągle płakała. - Hej, Milly, bo ci dam sójkę w bok, jak się nie przestaniesz mazać. - Dlaczego? - chlipała Milly, zalewając się jeszcze obfitszymi łzami. Fainy stanął jak mógł najdalej, żeby ludzie nie myśleli, że są razem. Ale sam był bliski płaczu, kiedy ojciec i wuj Tim wrócili wreszcie i zabrali ich wraz z walizką do restauracji. Mocny świeży zapach whisky bił im z ust, oczy wydawały się dziwnie błyszczące. Usiedli wszyscy przy stoliku nakrytym białym obrusem i życzliwy Murzyn w białej kurtce podał im długą kartę zadrukowaną od góry do dołu. No, zjemy kolację jak się patrzy - oznajmił wuj Tim. - Niech się dzieje, co chce. - Cholerny wydatek - powiedział ojciec. - Wszystkiemu winien system. - Do diabla z papieżem - odrzekł wuj Tim. – Zrobimy jeszcze z ciebie socjaldemokratę. Zamówili Fainy’emu ostrygi z patelni i kurczaka, lody i ciastko i kiedy potem musieli wszyscy biec do pociągu, dostał okropnego kłucia w boku. Wpadli do wagonu, w którym pachniało dymem i nie mytymi pachami. - Kiedy wreszcie pójdziemy do łóżka? - jęła zawodzić Milly. - Wcale nie pójdziemy do łóżka - powiedział wuj Tim od niechcenia. - Będziemy tutaj spali jak kury... jak kury na grzędzie. - Nie lubię kur - wrzasnęła Milly zalewając się na nowo łzami, kiedy pociąg ruszył. Fainy’ego piekły oczy, w uszach miał nieprzerwane dudnienie, łomot-łomot na zwrotnicach, gniewne niespodziewane warknięcia, kiedy przelatywali pod wiaduktami. Jakby jechali tunelem, jakby przez całą drogę do Chicago jechali nie kończącym się tunelem. Naprzeciwko majaczyły twarze ojca i wuja Tima, czerwone i gniewne, nie podobał mu się ich wygląd, światło było mętne i chwiejne, za oknami uciekał tunel, oczy go bolały, koła i tory dudniły w uszach... Z tym zasnął. Kiedy się obudził, byli w jakimś mieście, pociąg jechał tuż koło szerokiej ulicy. Był słoneczny poranek. Widział ludzi zajętych swoimi sprawami, sklepy, bryczki i wozy stojące przy chodniku, gazeciarzy sprzedających gazety, drewniane figury Indian przed trafikami . Z początku myślał, że to sen, ale po chwili przypomniał sobie wszystko i doszedł do przekonania, że to musi być Chicago. Ojciec i wuj Tim spali na przeciwległej ławce. Usta mieli otwarte, twarze plamiste - nie podobał mu się ich wygląd. Milly spała skulona, owinięta z głową wełnianym szalem. Pociąg zwalniał, wjeżdżał na stację. Jeżeli to Chicago, powinni wysiąść. Szczęśliwie nadszedł konduktor, starszy mężczyzna z wyglądu podobny do księdza 0’Donnella. - Pszepana, to Chicago? - Do Chicago jeszcze kawał drogi, synu – powiedział konduktor bez uśmiechu. - To Syracuse. Wszyscy się pobudzili i przez długie, długie godziny za oknami przesuwały się słupy telegraficzne, miasteczka, drewniane domki, fabryki z czerwonej cegły, z rzędami i rzędami błyszczących okien, wysypiska śmieci, bocznice kolejowe, zaorane pola, pastwiska, krowy, aż Milly zrobiło się niedobrze od długiej jazdy, a Fainy myślał, że nogi mu odpadną od siedzenia na ławce; w jednych miejscach padał śnieg, w innych świeciło słońce, Milly wciąż miała mdłości i czuć ją było rozpaczliwie wymiotami; potem zrobiło się ciemno i wszyscy zasnęli, potem znowu się rozwidniło i w końcu miasteczka, domki i fabryki zaczęły się zbijać coraz ciaśniej, przechodzić w zgarbione składy i elewatory, bocznice rozbiegły się jak okiem sięgnąć po obu stronach toru - i to było Chicago. Ale panował taki ziąb, wiatr tak bił piaskiem w twarz, oczy tak się kleiły od pyłu i zmęczenia, że Fainy nic nie widział. Czekali długo na dworze, Fainy i Milly tulili się do siebie w chłodzie, potem wsiedli w tramwaj i jechali, jechali. Byli tacy śpiący, że później nie mogli sobie zupełnie przypomnieć, gdzie skończył się pociąg, a zaczął tramwaj. Głos wuja Tima perorował dumnie, entuzjastycznie; Chicago, Chicago, Chicago. Ojciec siedział z brodą opartą na kuli. Tim, czuję się jak ostatni kundel - powtarzał. Przez dziesięć lat Fainy mieszkał w Chicago. Z początku chodził do szkoły, grał w sobotnie popołudnia w baseball na pustych parcelach, ale potem przyszła ostatnia promocja, dzieci odśpiewały chórem „Twą chwałę głoszę, kraju mój” - i już było po szkole, trzeba było iść do pracy. Wuj Tim miał w tym czasie własną drukarenkę na parterze starej wysłużonej kamienicy z czerwonej cegły, na jednej z brudnych przecznic North Clark Street. Drukarenka zajmowała niewielką część budynku, przerobionego poza tym na składy i słynącego ze szczurów, i miała jedną długą witrynę, błyszczącą złotymi gotyckimi literami: TIMOTHY O’HARA, DRUKARNIA AKCYDENSOWA. - No, Fainy, stary zuchu - powiedział wuj Tim – masz okazję nauczyć się zawodu od podstaw. Odtąd Fainy biegał na posyłki, roznosił paki cyrkularzy, anonsów, afiszów, uskakiwał przed tramwajami, przemykał się pod munsztukami spienionych perszeronów, czepiał furgonów pocztowych. Kiedy nie było posyłek, zamiatał pod prasami, czyścił kaszty, opróżniał kosze w kantorku, a gdy się zdarzyła nagląca robota, ganiał za róg po kawę i sandwicze dla zecera albo po buteleczkę kukurydzianej whisky dla wuja Tima. Ojciec obijał się przez kilka lat o kuli, wciąż szukając pracy. Wieczorami palił fajkę na schodkach od podwórza, klnąc swoje szczęście i od czasu do czasu odgrażając się, że wróci do Middletown. Aż któregoś dnia dostał zapalenia płuc i umarł cicho w szpitalu Serca Jezusowego. Jakoś w tym samym czasie wuj Tim kupił linotyp. Był tym tak przejęty, że przez trzy dni nie wziął whisky do ust. Okazało się, że drewniana podłoga jest zupełnie przegniła i trzeba było przez całą wysokość piwnicy budować podstawę dla maszyny. - No, ale jak będziemy kupować następny linotyp, to się wybetonuje całą podłogę - opowiadał wszystkim wuj Tim. Tego dnia nikt nie pracował w drukarni. Wszyscy stali z założonymi rękami i gapili się na czarną maszynę, zwalistą i skomplikowaną jak organy w kościele. Kiedy ją uruchomiono i drukarnia wypełniła się palącą wonią roztopionego metalu, wszyscy wodzili oczami za drgającym badawczym ramieniem, które raz po raz wyskakiwało i zginało się nad klawiaturą. Potem, kiedy podawali sobie z ręki do ręki ciepłe błyszczące odlewy złożonych wierszy, stary zecer, Niemiec, którego nie wiadomo dlaczego nazywano Mike’em, zsunął na czoło okulary i rozpłakał się. - Pięćdziesiąt pięć lat jestem drukarzem i na co mi przyszło na stare lata? Chyba cegły będę dygował, żeby zarobić na życie. Pierwszym tekstem, który wuj Tim złożył na nowej maszynie, było zdanie: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się; nie macie nic do stracenia prócz swych kajdan”. Kiedy Fainy miał siedemnaście lat i zaczynały go niepokoić spódniczki, nogi i majtki dziewczyn, gdy wracał wieczorem do domu i migotliwe wielkomiejskie światła odbijały się na odurzającym migotliwym nieboskłonie zachodu, w przemyśle drukarskim Chicago wybuchł strajk. Tim O’Hara zawsze zatrudniał wyłącznie związkowców i wszystkie druki związkowe wykonywał po cenie kosztu. Przyjął również ulotkę podpisaną „Obywatel” i opatrzoną nagłówkiem „Energiczny sprzeciw”, którą pozwolił złożyć Fainy’emu samodzielnie na linotypie, kiedy zecer poszedł wieczorem do domu. Jedno zdanie utkwiło Fainy’emu szczególnie w pamięci i powtarzał je, kiedy położył się w nocy do łóżka: „Czas najwyższy, żeby wszyscy uczciwi ludzie złączyli się w walce przeciwko wyzyskowi bogaczy”. Następnego dnia przypadała niedziela i Fainy wyszedł na Michigan Avenue z plikiem ulotek do rozdania. Był przedwczesny wiosenny dzień. Znad żółtej kry topniejącej na jeziorze lekkie powiewy niosły nieoczekiwaną woń kwiatów. Dziewczyny wyglądały piekielnie ponętnie, wiatr rozwiewał im spódnice. Fainy czuł wiosenny żar krwi pulsującej w żyłach, miał ochotę całować, tarzać się po ziemi, biegać po krach na jeziorze, wygłaszać mowy z wierzchołków słupów telegraficznych, przesadzać jednym susem tramwaje; zamiast tego rozdawał ulotki, wstydził się przetartych spodni i pragnął mieć szykowne ubranie i szykowną dziewczynę, z którą by mógł chodzić pod rękę. - Hej, kawalerze, masz pozwolenie na rozdawanie tych ulotek? - warknął mu nad uchem głos policjanta. Rzucił okiem przez ramię, cisnął ulotki i wziął nogi za pas. Dał nura pomiędzy błyszczące czarne fiakry i powozy, przebiegł boczną uliczką i szedł, szedł nie oglądając się za siebie, póki nie minął zwodzonego mostu, który tuż za nim podniósł się do góry. Zresztą policjant i tak go nie gonił. Stał długo na krawężniku, a nad uchem piszczał mu drwiąco gwizdek na straganie z orzeszkami ziemnymi. Wieczorem przy kolacji wuj Tim zapytał o ulotki. - Jasne, wszystkie rozdałem nad jeziorem. Chciał mnie zatrzymać jeden policaj, ale mu z miejsca powiedziałem, żeby się odwalił. Oblał się krwawym rumieńcem, kiedy wszyscy przy stole odpowiedzieli chóralnym „uuuu”. Napchał w usta tłuczonych kartofli i nie odezwał się już słowem. A ciotka, wuj i trzy ich córki śmieli się i śmieli. - No, dobrze, żeś wyrywał prędzej od tego policjanta - powiedział w końcu wuj. - Bo inaczej musiałbym za ciebie płacić kaucję, a to kosztuje. Następnego dnia z samego rana, kiedy Fainy zamiatał w kantorku, po schodkach wszedł mężczyzna z twarzą jak befsztyk po tatarsku; palił cienkie czarne cygaro, jakiego Fainy jeszcze nigdy nie widział. Zapukał w szklane drzwi. - Chcę mówić z panem O’Hara, z panem Timothym O’Hara. - Jeszcze go nie ma. Ale zaraz będzie, proszę pana. Poczeka pan? - Pewnie, że poczekam. Mężczyzna usiadł na brzegu krzesła i splunął, uprzednio wyjąwszy z ust pogryziony koniuszek cygara, i skrupulatnie, z namysłem go obejrzawszy. Po chwili nadszedł wuj Tim i drzwi kantorka zamknęły się z trzaskiem. Fainy kręcił się w pobliżu, trochę niespokojny, czy mężczyzna nie jest tajniakiem badającym sprawę ulotek. Głosy w kantorku podnosiły się i opadały, głos nieznajomego w krótkich burkliwych tyradach, głos wuja Tima w długich perswadujących okresach. Raz czy dwa Fainy usłyszał zdanie: „Cofam prawo wykupu”, po czym drzwi się otworzyły gwałtownie i nieznajomy wybiegł z twarzą jeszcze bardziej purpurową niż przedtem. Na żelaznych schodkach zatrzymał się i, wyciągnąwszy z kieszeni nowe cygaro, przypalił od starego. Cedząc słowa spoza kłębu niebieskiego dymu, powiedział: - Ma pan dwadzieścia cztery godziny do namysłu, panie O’Hara. Powiesz pan słowo i natychmiast wstrzymuję postępowanie. Z tym odszedł w głąb ulicy, pozostawiając za sobą długą smugę cuchnącego dymu. W minutę później z kantorka wysunął się wuj Tim z twarzą białą jak papier. - Fenianie, stary zuchu - powiedział - będziesz musiał rozejrzeć się za pracą. Zwijam interes... Póki co, miej oczy otwarte. Idę się czegoś napić. Był pijany przez następne sześć dni. Pod koniec tygodnia zaczęli pojawiać się potulni osobnicy z pozwami i wuj Tim musiał wytrzeźwieć na tyle, by pójść do sądu i złożyć oświadczenie o niewypłacalności. Ciotka grzmiała i wyrzekała. - A mówiłam ci, O’Hara, mówiłam, że nic dobrego nie wyjdzie z tych konszachtów z bezbożnikami, z tymi wszystkimi związkowcami, socjaldemokratami i rycerzami pracy . Wszystko to takie same pijaki i nieroby jak ty, O’Hara. Nic dziwnego, że cech wykupił twoje weksle. Zmiażdży cię na proch. Dobrze ci tak, O’Hara, za twoje bezbożnictwo, za twoje pijaństwo, za twój socjalizm. Mogli byli tylko pomyśleć o twojej biednej żonie i o tych bezradnych maleństwach. Z głodu teraz wszyscy pozdychamy razem z tymi pociotkami, pasożytami, których naściągałeś do domu. - No, coś podobnego! - krzyknęła siostra Fainy’ego, Milly. - Bo to może nie tyrałam, rąk sobie nie urabiałam do łokci za każdziuteńki kawałek chleba, który zjadłam w tym domu! Zerwała się od śniadania i wypadła z pokoju. Famy siedział, dopóki burza szalała nad głową; potem wstał i wsunąwszy do kieszeni kukurydzianą bułeczkę, wymknął się z pokoju. W sieni wyszukał dział ogłoszeń o pracy w „Chicago Tribune”, wziął czapkę i wyszedł w chłód niedzielnego poranku, pełnego bicia dzwonów. Wsiadł do tramwaju i pojechał do parku Lincolna. Usiadł na ławce i żując bułeczkę, długo przeglądał kolumnę ogłoszeń zaczynających się od słów: „Chłopiec potrzebny”. Ale żadne nie wyglądało zbyt zachęcająco. Jednego był pewien: nie dostanie pracy w żadnej drukarni, dopóki strajk się nie skończy. Nagle wpadło mu w oko: Chłopiec inteligentny potrzebny, ambitny, zamiłowania liter., doświadcz, druk. i wyd. Dyskr. przedsiewz. kolport.-handl. 15 dol. tyg. Zgłoszenia list. skryt. poczt. 1256 b Głowa zrobiła mu się nagle lekka. „Chłopiec inteligentny, coś dla mnie, ambitny, zamiłowania literackie. Jezuniu, muszę skończyć to Spojrzenie w przeszłość . Jak rany, czytać lubię, linotyp umiałbym obsłużyć, składać ręcznie też, jakby mi pozwolili. Piętnaście dolarów tygodniowo, niczego sobie, potem dycha podwyżki...” I w myśli zaczął układać list z prośbą o pracę: Szanowny Panie! (Wielce Szanowny Panie!) a może: Szanowni Panowie! Odnośnie do ogłoszenia w dzisiejszej niedzielnej „Chicago Tribune” chciałbym donieść (pragnę stwierdzić), że mam siedemnaście, nie, dziewiętnaście lat, i kilkuletnią praktykę w przemyśle drukarskim i wydawniczym, jestem ambitny, mam doskonałą znajomość i zamiłowanie do drukarstwa i pracy wydawniczej... „Nie, nie mogę się powtarzać... Ogromnie mi zależy na tej pracy...” Ale w miarę jak się posuwał naprzód, wszystko coraz bardziej mieszało mu się w głowie. Ocknął się przy wózku z fistaszkami. Zimno było jak diabli, świszczący wiatr ciął jak brzytwa po pękających krach i czarnych plamach wody na jeziorze. Wydarł ogłoszenie, a resztę gazety puścił z wiatrem. Potem kupił sobie torebkę gorących fistaszków. KRONIKA II Przyjdź i posłuchaj, Przyjdź i posłuchaj, Przyjdź i posłuchaj, W mowie skierowanej do Izby Ustawodawczej stanu Michigan ustępujący gubernator, Hazen S. Pingree , powiedział między innymi: „Jeśli ci, którzy sprawują władzę i w których rękach spoczywa ustawodawstwo, nie zmienią obecnego systemu nierówności społecznej, to nie minie ćwierć wieku, a nasz kraj pogrąży się w krwawej rewolucji”. CARNEGIE MÓWI O SWOIM EPITAFIUM Opuści cię chandra, Gra najlepszy w kraju, Gra najlepszy w kraju Lunch, który został podany w laboratorium fizycznym, obfitował w pomysłowe atrakcje. Na stole bankietowym stał miniaturowy piec hutniczy wielkości czterech stóp, a dookoła biegły szyny wąskotorowej kolejki długości czterdziestu stóp. Z pieca zamiast roztopionego metalu lał się do wagoników gorący poncz. Lody były uformowane na wzór podkładów kolejowych, chleb miał kształt lokomotyw. Pan Carnegie, wychwalając korzyści płynące z wyższego wykształcenia we wszystkich dziedzinach wiedzy, doszedł na koniec do następującej konkluzji: „Praca rąk okazuje się najlepszą pożywką dla wielkiego wysiłku myśli”. WICEPREZES OPRÓŻNIA KASY BANKU Przyjdź i posłuchaj, Opuści cię chandra, Gra najlepszy w kraju, Gra najlepszy w kraju brat Jesse Jamesa oświadcza, że sztuka przedstawiająca go jako bandytę, rabusia kolejowego i wyrzutka jest demoralizująca lokalny opór kładzie koniec poligamii wciąż jeszcze, jak wykazały badania duchownych z Salt Lake City, uprawianej przez mormonów członkinie klubu nie mogły wykrztusić słowa Gra najlepszy w kraju Jazzband Alexandra twierdzi, że tylko zwierzęta cyrkowe jedzą chicagowską koninę aukcja parcel w Indianie na pokrycie zaległych podatków finałem koniunktury spowodowanej Wystawą Światową z flagi uszył worek na gałgany zabity na wyspie ludożerców dozorca wpada do wody i atakują go lwy morskie W końcu barkas podpłynął do powłoki sterowca, z której już uszła połowa gazu i która w każdej chwili mogła przydusić Santos-Dumonta , i ten ni to wgramolił się, ni to został wciągnięty przez burtę do łodzi. Książę Monako nalegał, żeby pozwolił się zabrać na pokład jachtu, gdzie mógłby się osuszyć i przebrać, ale Santos-Dumont nie zgodził się opuścić barkasu, dopóki wszystko, co można było uratować, nie zostało przewiezione na brzeg, po czym mokry, lecz uśmiechnięty i niewzruszony, wyszedł na ląd pośród frenetycznych wiwatów tłumu. OKO KAMERY (3) O qu’il a des beaux yeux powiedziała pani siedząca naprzeciwko ale Ona odparła że nie trzeba mówić takich rzeczy dzieciom i mały poczuł jak oblewa go gorący pot zapadał zmierzch i lampa w kształcie przekrojonego arbuza rozjarzyła się mętnym światłem a pociąg dudnił i nagle zapadłem w sen jesk czarna noc i granatowy chwast tańczy na krawędzi mrocznej czerni która ma kształt arbuza i wszędzie widać ostre półokrągłe cienie (kiedy przyszedł pierwszy raz przyniósł arbuza słońce prószyło przez wysokie koronkowe firanki przekroiliśmy go i zapach arbuza napełnił cały pokój) No ale nie jedz pestek kochanie bo dostaniesz zapalenia ślepej kiszki wyglądasz przez okno w dudniącą czarną noc nagle pociętą zwalistymi kominami i ogarnia cię strach przed czarnym dymem i kłębami ognia które buchają z kominów potem bledną Fabryki porcelany kochanie pracują przez całą noc Kto pracuje przez całą noc? Robotnicy prości ludzie czarnoroboczy travailleurs Meksykanie jak się wtedy bałeś ale mrok znowu poczerniał lampa w przedziale niebo i wszystko znów przybrało granatowy odcień i Ona opowiadała jak Dawnodawnotemu Przedwystawąświatową Nimsięurodziłeś jechali do Meksyku salonką po nowo otwartej międzynarodowej linii kolejowej i mężczyźni z tylnego pomostu strzelali antylopy i wielkie króle nazywali je kłapouchami i raz w nocy Dawnodawnotemu Przedwystawąświatową Nimsięurodziłeś którejś nocy Mamusia mało nie umarła ze strachu przez tę kanonadę ale wszystko się wyjaśniło okazało się że to nic tylko taka mała strzelaninka polowali na jakiegoś Meksykanina i tyle to było w dawnych czasach MIŁOŚNIK LUDZKOŚCI Debs był kolejarzem, urodził się w drewnianym baraku w Terre Haute. Miał dziewięcioro rodzeństwa. Jego ojciec przybył do Ameryki na żaglowcu w roku 49, Alzatczyk z Colmaru; groszorób był z niego kiepski, lubił muzykę i lubił czytać, dzieciom umożliwił ukończenie szkoły publicznej, to było wszystko, co mógł dla nich zrobić. Mając piętnaście lat Gene Debs pracował już w parowozowni na kolei Indianapolis - Terre Haute. Pracował jako palacz na parowozie, subiekt w sklepie, wstąpił do miejscowej komórki Bractwa Palaczy Kolejowych, został wybrany sekretarzem, zjeździł cały kraj jako agitator. Był wysoki, niezgrabnie powłóczył nogami, miał porywający sposób mówienia, którym rozpalał kolejarzy w salach z sosnowych desek, budził w nich tęsknotę do świata, którego sam pragnął, świata w braterskim władaniu, świata, w którym wszyscy dzieliliby się równo: Nie jestem przywódcą związkowym. Nie chcę, żebyście szli za mną ani żebyście szli za kimkolwiek innym. Jeśli szukacie Mojżesza, który was wyprowadzi z kapitalistycznej puszczy, zostańcie lepiej tam, gdzie jesteście. Ja nie zaprowadzę was do ziemi obiecanej, nie zrobiłbym tego, gdybym nawet mógł, bo gdybym ja mógł was zaprowadzić, kto inny by was wyprowadził. Oto jak przemawia! do ładowaczy i dróżników, do palaczy, zwrotniczych i maszynistów, wbijając im do głowy, że nie wystarczy zorganizować kolejarzy, że trzeba zorganizować wszystkich robotników, że wszyscy robotnicy muszą się zjednoczyć we wspólnocie robotniczych kooperatyw. Niejedną noc spędził bezsennie na dalekich szlakach, palacz w kłębach dymu trawiony ogniem, ogniem, który potem buchał porywczymi słowami w salach z sosnowych desek; chciał, żeby jego bracia byli wolnymi ludźmi. Byli wolni, gdy zgromadzili się tłumnie na stacji przy Old Wells Street, żeby go powitać, kiedy wyszedł z więzienia po strajku w zakładach Pullmana, byli wolni, kiedy w 1912 oddali na niego dziewięćset tysięcy głosów, straszakiem socjalistycznej prezydentury rzucając popłoch na panów w anglezach i cylindrach i udiamentowane panie bawiące gości w Saratoga Springs, Bar Harbor i Lake Geneva . Lecz gdzie byli bracia Gene’a Debsa w 1918, kiedy Woodrow Wilson kazał go zamknąć w Atlancie za mowy antywojenne, gdzie byli ci rośli amatorzy whisky, towarzystwa takich jak oni sami, dobrodusznie ciągnący nieskładne opowieści przy barach w małych miasteczkach Środkowego Zachodu, spokojni chłopcy tęskniący do domku z werandą, na której mogliby majstrować, i do pulchnej żony, która by im gotowała, do kieliszka i do cygar, do ogródka, w którym mogliby kopać, i do kumpli, z którymi mogliby sobie uciąć pogawędkę, gotowi na to zapracować, przekonam, że inni też na to powinni zapracować; gdzie byli ci palacze i maszyniści kolejowi, kiedy go wleczono do więzienia w Atlancie? A potem przywieźli go z powrotem, żeby dogorywał w Terre Haute; i mógł siedzieć na werandzie w fotelu na biegunach, z cygarem w ustach, a obok miał bukiet róż, które żona mu układała w wazonie; mieszkańcy Terre Haute, mieszkańcy Indiany, mieszkańcy całego Środkowego Zachodu lubili go i bali się go, myśleli o nim jako o starym dobrotliwym wujaszku, który ich kocha, chcieli być z nim, i chcieli, żeby ich karmił łakociami, a jednocześnie bali się go, tak jakby był zarażony jakąś chorobą społeczną, syfilisem albo trądem, przyznawali w duchu, że to wstyd, lecz ze względu na sztandar, na koniunkturę i na walkę o zapewnienie światu demokracji bali się przebywać w jego towarzystwie, nawet myśleć o nim za wiele, bo jeszcze by mu uwierzyli, gdy mówił: Póki istnieją klasy niższe, ja do nich należę; póki istnieją klasy przestępcze, ja do nich należę; póki choćby jedna żywa dusza żywa przebywa w więzieniu, i ja nie jestem wolny. OKO KAMERY (4) jadę tyłem w deszcz w dudniącym pudle dorożki przede mną ich twarze w falującym świetle dorożki na dachu łomocą Jej kufry a On recytuje Otella swoim adwokackim głosem Jej ojciec lubił mnie; często, bywało, W dom mnie zapraszał, badał mnie o dzieje Mojego życia w tych a tych epokach, O bitwy, szturmy, przebyte koleje. Opowiadałem mu one, począwszy Od lat chłopięcych aż do owej chwili, W której mi one kazał opowiadać; Prawiłem mu o ciężkich moich przejściach, Strasznych przygodach na morzu i lądzie; Jakem to o włos ledwie się wydobył Z śmiercią ziejących bresz ... ależ to już Schuylkill po kocich łbach kopyta koni grzechoczą ostro na gładkim mokrym asfalcie przez szare smugi deszczu połyskliwa rzeka toczy zimowe mętne wody Kiedy byłem w twoim wieku Jack skakałem z mostu na głowę przez barierę widać w dole zimną połyskującą w deszczu wodę Tak w ubraniu skakałeś? Tylko w koszuli MAC Fainy stał przy drzwiach w zatłoczonym wagonie kolei nadziemnej i na plecach tęgiego jegomościa, trzymającego się skórzanej rączki nad głową, odczytywał raz po raz list na mięsistym blankiecie ze znakiem wodnym: LITERACKIE TOWARZYSTWO KOLPORTAŻOWE POSZUKIWACZY PRAWDY, SP. Z O.O. Biura: 1104 South Hamlin Avenue, Chicago, Illinois 14 kwietnia 1905 Fenian O’H. McCreary 456 North Wood Street Chicago, III. Szanowny Panie! Z przyjemnością potwierdzamy odbiór listu Pańskiego z 10 bm. Co do sprawy, o którą chodzi, uważamy, ze wskazana byłaby osobista rozmowa. Gdyby Pan więc wpadł pod powyższym adresem w poniedziałek 16 kwietnia o godzinie dziewiątej, moglibyśmy omówić dokładnie sprawę i od razu zdecydować, czy nadaje się Pan na stanowisko, o które się Pan ubiega. Pański w poszukiwaniu Prawdy EMANUEL R. BINGHAM, Doktor Teologii Fainy miał pietra. Dojechał za wcześnie i zostało mu piętnaście minut na przejście dwu przecznic. Wlókł się ulicą, oglądając wystawy. W sklepie preparatora stał wypchany zloty bażant; nad nim wisiała wielka płaska zielonkawa ryba z długim dziobem w kształcie piły, na którym huśtała się karteczka: RYBA PIŁA (pristis perrotetti) Zamieszkuje wybrzeża Florydy i Zatoki Meksykańskiej. Chętnie przebywa w płytkich zatoczkach i odnogach morskich. Może w ogóle nie iść? W głębi wystawy czaił się ryś, po drugiej stronie kuguar, każdy na swoim konarze. Nagle Fainy zaczerpnął tchu. Spóźni się. Puścił się pędem wzdłuż chodnika. Bez tchu i z sercem łomocącym głośniej niż tramwaje wdrapał się na czwarte piętro. Jedne po drugich lustrował matowo szklone drzwi. POWSZECHNE TOWARZYSTWO ŁĄCZNOŚCI F.W. Perkins Ubezpieczenia CHICAGOWSKIE TOWARZYSTWO ZABAWEK MAGICZNYCH Dr Noble Utensylia Szpitalne i Ambulatoryjne Ostatnie były brudne drzwi w tyle obok ubikacji. Złocone litery złuszczyły się, ale jakoś zdołał odcyfrować po śladach: POWSZECHNA SPÓŁKA WYPOSAŻENIOWO-ZAOPATRZENIOWA Potem spostrzegł na ścianie koło drzwi bilet z dłonią trzymającą wyciągniętą pochodnię, a pod tym słowa: „Towarzystwo Poszukiwaczy Prawdy”. Zapukał ostrożnie. Nikt nie odpowiedział. Zapukał jeszcze raz. - Wchodzić, nie stukać - zawołał niski głos. Fainy stwierdził, że się jąka, kiedy otworzył drzwi i wszedł do wąskiego ciemnego pokoju, zawalonego dwoma olbrzymimi zasuwanymi biurkami: - Przepraszam pana. Przyszedłem zobaczyć się z panem Binghamem. Przy dalszym biurku, przed jedynym oknem, siedział postawny mężczyzna z wielką obwisłą szczęką, która upodabniała go trochę do setera. Miał długie czarne włosy, skręcone lekko nad uszami, i szeroki czarny pilśniowy kapelusz, zsunięty na tył głowy. Rozparł się na krześle i zmierzył Fainy’ego od stóp do głów. - Jak się masz, młody człowieku? - huknął basem. - No, jakie książeczki chciałbyś dzisiaj nabyć? Czym ci mogę służyć? - Przepraszam, to pan jest pan Bingham? - Masz przed sobą doktora Binghama we własnej osobie. - Bo ja, proszę pana... ja przyszedłem w sprawie tej pracy. Wyraz twarzy doktora Binghama uległ zmianie. Usta skrzywiły się, jakby skosztował czegoś kwaśnego. Okręcił się na obrotowym krześle i splunął do mosiężnej spluwaczki w kącie pokoju. Potem obrócił się z powrotem do Fainy’ego i wymierzył w niego grubym palcem. - Młody człowieku, jak się pisze: doświadczenie? - D-o-ś-w-i-a-t-c-z... - Wystarczy. Nie masz wykształcenia. Tak też i myślałem. Nie wiesz, co to kultura, nie znasz żadnego z tych wzniosłych uczuć, które odróżniają człowieka cywilizowanego od dzikusów mieszkających na puszczy. Nie wiesz, co to zapał poszukiwania prawdy, niesienia światła tam, gdzie panuje ciemność. Czy ty zdajesz sobie sprawę, młody człowieku, że to nie jest zwykła praca, to, co ci proponuję, ale wielka okazja, wspaniała okazja służenia innym i rozwijania samego siebie. Proponuję ci za darmo wykształcenie. Fainy poruszył się niespokojnie. W gardle go dławiło. - Jak to jest związane z drukarstwem, tobym chyba dał radę. - Posłuchaj no, młody człowieku. Poddam cię teraz małemu egzaminowi, a ty odpowiadając nie zapominaj, że stoisz u progu kariery. Przez dłuższą chwilę szperał w przegródkach biurka, wreszcie znalazł cygaro, odgryzł koniuszek, zapalił, po czym zwrócił się z powrotem do Fainy’ego, który stał jak na rozżarzonych węglach. o, może byś mi powiedział nazwisko. - Fenian O’Hara McCreaty. - Yhm, ze szkocko-irlandzkiej rodziny. To bardzo dobre połączenie, sam pochodzę z takiej rodziny. Wyznanie? Fainy poruszył się niespokojnie. - Ojciec był katolikiem, ale... Oblał się rumieńcem. Doktor Bingham roześmiał się i zatarł ręce. - Och, religio, jakichże zbrodni nie popełniano w twoje imię! Ja sam jestem agnostykiem, nie zważam na pochodzenie społeczne ani wiarę, kiedy znajduję się wśród przyjaciół. Chociaż czasami, mój chłopcze, człowiek musi patrzeć, skąd wiatr wieje. Tak, bracie, moim Bogiem jest prawda, która, wznosząc się coraz wyżej w dłoniach uczciwych ludzi, rozproszy mroki ciemnoty i zachłanności i przyniesie rodzajowi ludzkiemu wyzwolenie i wiedzę... Zgadzasz się ze mną? - Pracowałem u wuja. On to jest socjaldemokratą... - Och, młodzieńcze z gorącą głową! Potrafisz powozić? - Pewnie, proszę pana, pewnie, że bym potrafił. - No to nie widzę powodu, dlaczego miałbym cię nie przyjąć. - W gazecie pisało, że tygodniówka będzie piętnaście dolarów. Głos doktora Binghama przybrał jeszcze bardziej aksamitny ton. - No, Fenianie, mój chłopcze, piętnaście dolarów to minimum tego, co zarobisz tygodniowo. Słyszałeś kiedy o kooperatywach? Właśnie na takiej zasadzie cię przyjmuję. Jako wyłączny właściciel i reprezentant Towarzystwa Poszukiwaczy Prawdy rozporządzam wspaniałym ze stawem książeczek i broszur obejmujących wszystkie aspekty ludzkiej wiedzy i dążeń. Zamierzam niezwłocznie przystąpić do wielkiej kampanii handlowej, która obejmie cały kraj. Ty będziesz jednym z moich kolporterów. Książki kosztują od dziesięciu do pięćdziesięciu centów. Na każdej książce za dziesięć centów zarobisz centa, na pięćdziesięciocentowych będziesz zarabiał pięć centów. - A tygodniówki żadnej nie dostanę? - wyjąkał Fainy. - Łakomy dwa razy traci. Nie odrzucisz chyba dla nędznej tygodniówki najwspanialszej okazji, jaka ci się trafia w życiu? Nie, widzę po twoim płomiennym wzroku, po twoim dumnym imieniu, które się wywodzi prosto z pradawnych dziejów Irlandii, że jesteś młodzieńcem wielkiego ducha i determinacji. No, dogadaliśmy się? Więc uściśnijmy dłonie na zgodę, Fenianie, a na Boga, nigdy tego nie pożałujesz. Doktor Bingham porwał się na nogi, złapał Fainy’ego za rękę i jął potrząsać. - A teraz chodź ze mną, Fenianie. Na wstępie musimy załatwić ważną sprawę. Ściągnął kapelusz na czoło i razem zaczęli schodzić po schodach. Doktor Bingham był tęgim mężczyzną; tłuszcz drgał luźno na jego ciele, kiedy się poruszał. „Ostatecznie, to jednak praca” - powiedział sobie Fainy. Weszli najpierw do krawca, gdzie na ich spotkanie przywlókł się żółty mężczyzna o długim nosie, którego doktor Bingham nazywał Lee. W pracowni pachniało parującym materiałem i płynem do wywabiania plam. Lee mówił tak, jakby nie miał podniebienia. - Jestem choly człowiek - powiedział. – Wydałem więcej tysiąc dolał na doktoly i nic mi nie lepiej. - No, ja cię nie opuszczę, wiesz dobrze, Lee. - Pewnie, Mannie, pewnie. Tylko ty mi za dużo pieniądz winien. Doktor Emanuel Bingham spojrzał na Fainy’ego kącikiem oka. - Zapewniam cię, że cała sytuacja finansowa wyjaśni się w ciągu najbliższych dwu miesięcy. Ale co bym teraz chciał, to pożyczyć od ciebie dwa duże kartony, te tekturowe pudla, w których odsyłasz klientom ubrania. - Co ty chcesz z nimi lobić? - Och, mamy z moim młodym przyjacielem taki maleńki projekcik. - Tylko ty nie lób żaden szwindel. Tam jest moje nazwisko na te pudla. Doktor Bingham wybuchnął serdecznym śmiechem, kiedy wyszli na ulicę, pod obiema pachami ściskając wielkie płaskie pudła z ozdobnymi napisami: „Levy i Goldstein, Rzetelne Krawiectwo”. - Zawsze był z niego taki kawalarz - powiedział. – Ale niech jego opłakany stan będzie dla ciebie nauczką, Fenianie. Biedak cierpi na skutek pewnej choroby społecznej, której się nabawił w wyniku młodzieńczej lekkomyślności. Znów mijali sklep preparatora. Na wystawie dzikie koty, złoty bażant i wielka ryba piła. „Chętnie przebywa w płytkich zatoczkach i odnogach morskich”. Fainy’ego kusiło, żeby cisnąć pudła na ziemię i rzucić się do ucieczki. Ale w końcu to praca. - Fenianie - powiedział doktor Bingham poufnym tonem - czy znasz hotel Mohawk? - Pewnie, proszę pana. Robiliśmy dla nich różne druki. - Ale ciebie tam nie znają, co? - Nie, gdzie by mnie tam poznali. Raz odniosłem jakieś blankiety. - To wyśmienicie. Teraz uważaj. Mieszkam w pokoju 303. Poczekasz i wejdziesz za jakieś pięć minut. Jesteś chłopcem od krawca, rozumiesz, przyszedłeś po ubrania do odświeżenia. Wejdziesz na górę, weźmiesz ubrania i zaniesiesz je do biura. Gdyby cię kto pytał, gdzie je niesiesz, powiesz, że do firmy Levy i Goldstein. Rozumiesz? Fainy wciągnął głęboko powietrze. - Jasne, że rozumiem. Kiedy zastukał do małego pokoiku na poddaszu hotelu, doktor Bingham przechadzał się tam i z powrotem. - Z firmy Levy i Goldstein - powiedział Fainy z powagą na twarzy. - Widzę, chłopcze - odparł doktor Bingham – że będzie z ciebie zdolny pomocnik. Cieszę się, że cię wybrałem. Dam ci dolara na konto przyszłych zarobków. Mówiąc, wyjmował ubranie, papiery, stare książki z wielkiego kufra stojącego pośrodku pokoju. Zapakował je starannie w jeden karton. W drugi włożył futro. - To palto kosztowało dwieście dolarów, Fenianie, resztki dawnej świetności. Jesienne liście w Vallombrosa ... Et tu in Arcadia vixisti... To łacina, język uczonych. - Wuj Tim, ten, co prowadził drukarnię, w której pracowałem, znał dobrze łacinę. - Myślisz, że udźwigniesz te pudła, Fenianie? Nie będą za ciężkie? - Jasne, że udźwignę. Fainy chciał zapytać o tego dolara. - No, to lepiej zmykaj. Zaczekaj na mnie w biurze. W biurze Fainy zastał jakiegoś mężczyznę przy drugim zasuwanym biurku. - A ty tu czego? - wykrzyknął mężczyzna ochrypłym głosem. Był to młody człowiek o ostrym nosie, woskowej cerze i prostych czarnych włosach, sterczących pionowo na głowie. Fainy nie mógł złapać tchu po szybkiej wspinaczce, ręce miał sztywne od ciężkich kartonów. - Wygląda mi to na jakieś nowe błazeństwo Manniego. Możesz mu powiedzieć, żeby się stąd wynosił. Jego biurko jest już wynajęte. - Doktor Bingham przyjął mnie właśnie do pracy w Towarzystwie Poszukiwaczy Prawdy. - Patrzcie no, przyjął go do pracy. - Zaraz tu powinien być. - Dobrze, siadaj i bądź cicho; nie widzisz, że jestem zajęty? Fainy usiadł z posępną miną na obrotowym krześle przy oknie, jedynym krześle w całym biurze nie zawalonym stertą broszurek. Za oknem widać było kilka zakurzonych dachów i drabinek pożarowych. Przez brudne szyby mógł zajrzeć do podobnych biur z podobnymi zasuwanymi biurkami. Na biurku przed nim leżały paki z książkami, pomiędzy nimi walały się luzem małe książeczki. Jego wzrok zatrzymał się na tytule: KRÓLOWA BIAŁYCH NIEWOLNIC Przerażające wyznania Milly Meecham, w wieku lat szesnastu wykradzionej z domu rodziców i przez nędznego uwodziciela popchniętej do życia pełnego hańby i niesławy. Zaczął czytać. Język zasechł mu w ustach, ciało zrobiło się lepkie. - Nikt cię nie zaczepiał po drodze, co? Basowy głos doktora Binghama wdarł się w lekturę. Ale nim Fainy zdążył odpowiedzieć, nieznajomy mężczyzna warknął od swojego biurka: - Słuchaj, Mannie, musisz się stąd wynosić. Twoje biurko już wynajęte. - Nie wytrząsaj nade mną swoich krwawych kudłów, Samuelu Epsteinie. Właśnie przygotowujemy z moim młodym przyjacielem wyprawę pomiędzy dzikusów czarnego Michiganu. Wyjeżdżamy wieczorem do Saginaw. Nie minie dwa miesiące, jak wrócę, żeby przejąć ten lokal z twoich rąk. Ten młody człowiek jedzie ze mną uczyć się zawodu. - Patrzcie no, zawodu - burknął tamten i ukrył z powrotem twarz w papierach. - Opieszałość, Fenianie, jest złodziejem czasu - powiedział doktor Bingham wkładając po napoleońsku tłustą dłoń za połę dwurzędowej kamizelki. - Jest w sprawach ludzkich fala, która wykorzystana w pełni ... Przez następne dwie godziny Fainy pocił się, pakując pod jego kierunkiem książki, wiążąc paki i wypisując na szarym papierze adres: „Towarzystwo Poszukiwaczy Prawdy, Saginaw, Michigan”. Potem wyprosił sobie godzinę, żeby skoczyć do domu i pożegnać się z rodziną. Milly pocałowała go wąskimi, zaciśniętymi wargami w czoło, po czym wybuchnęła płaczem. - Szczęściarz z ciebie. Gdybym ja była chłopakiem - wyrzuciła jednym tchem i uciekła na górę. Ciotka powiedziała, żeby był porządnym chłopcem i żeby zawsze mieszkał w Ymce - to chroni przed pokusami; i niechaj wuj ze swoimi pijackimi zwyczajami będzie mu przestrogą. Gardło mu się ściskało, gdy szedł szukać wuja Tima. Znalazł go w tylnej sali u O’Grady’ego. Wuj miał mętne błękitne oczy i trzęsła mu się dolna warga, kiedy mówił: - Wypij ze mną kufelek, Fainy. Musisz sobie teraz sam radzić. Fainy wypił piwo, nie czując żadnego smaku. - Rozgarnięty z ciebie chłopak, Fainy. Żałuję, że ci nie mogłem więcej pomóc; O’Hara z ciebie w każdym calu. Czytaj Marksa, ucz się, czego będziesz mógł; pamiętaj, jesteś buntownikiem z krwi i kości. I nie miej pretensji do ludzi. Weź tę herod-babę z językiem żmii, którą los mi dał za żonę; czy ja mam do niej pretensję? Nie, bo wszystkiemu winien system. I pamiętaj, żebyś się nigdy nie zaprzedał tym skurwysynom; przez kobiety zawsze się człowiek zaprzedaje. Rozumiesz, o co mi chodzi. No to idź, synu. Musisz zmykać, bo się spóźnisz na pociąg... - Napiszę z Saginaw, wujku Timie, na pewno napiszę. Pociągła rumiana twarz wuja Tima w pustej zadymionej sali, połyskujący mosiądzem bufet z przechylonym barmanem o czerwonych rękach, butelki, lustra, portret Lincolna - wszystko to rozpłynęło się jak za mgłą i już był na błyszczącej od deszczu ulicy, biegł z walizką w ręku pod błyszczącym sklepieniem chmur do stacji kolei nadziemnej. Doktor Bingham czekał na niego na dworcu Illinois Central, otoczony wianuszkiem pak w szarym papierze. Fainy’emu zrobiło się głupio na duszy, kiedy go spostrzegł z tymi tłustymi, ziemistymi podbródkami, w dwurzędowej kamizelce, w workowatym czarnym pastorskim surducie, w zakurzonym czarnym pilśniowym kapeluszu, spod którego włosy wyłaziły nieoczekiwanymi kłaczkami na mięsiste uszy. W końcu to jednak praca. - Muszę przyznać, Fenianie - zaczął doktor Bingham, ledwo Fainy podszedł - że mimo całego przekonania o znajomości natury ludzkiej byłem trochę niespokojny, czy się zjawisz. Gdzież to poeta mówi, że trudny jest pierwszy płochliwy lot pisklęcia, które jeszcze nie opuszczało gniazda? No, zanieś te paczki do pociągu, a ja tymczasem kupię bilety. Tylko pamiętaj, wybierz wagon dla palących. Kiedy pociąg ruszył i konduktor przeciął bilety, doktor Bingham pochylił się i stuknął Fainy’ego pulchnym palcem w kolano. - Rad jestem, że schludnie się ubierasz, mój chłopcze; nigdy nie zapominaj, jak ważna jest powierzchowność, którą pokazujesz światu. Choćby serce było jak proch i popiół, cielesna powłoka powinna być zawsze rześka i radosna. Chodź, pójdziemy na cygaro do palarni; odpoczniemy od tych ćwoków. Padał gęsty deszcz i okna wagonu poprzecinane były na tle ciemności pasmami ukośnych paciorków. Fainy czuł się niepewnie, idąc za doktorem Binghamem przez rozkołysany wagon klubowy z fotelami wyściełanymi zielonym pluszem do małej, obijanej skórą palarni na końcu. Znalazłszy się tam, doktor Bingham wyciągnął z kieszeni olbrzymie cygaro i zajął się puszczaniem wspaniałych kółek. Fainy przycupnął koło niego z nogami ukrytymi pod ławką, starając się zajmować jak najmniej miejsca. Powoli przedział wypełnił się milczącymi mężczyznami i krętymi spiralami dymu. Na dworze deszcz bębnił o szyby jak ziarenka żwiru. Przez długi czas nikt nic nie mówił. Niekiedy któryś z mężczyzn chrząknął i na odległość celował do spluwaczki kulką flegmy lub strumyczkiem soku tytoniowego. - Tak, tak, panie - zaczął jakiś głos, jakby dochodzący znikąd i skierowany donikąd - inauguracja była jak się patrzy, chociaż o mało nie zamarzliśmy na śmierć. - Był pan w Waszyngtonie? - I owszem, panie, byłem. - Większość pociągów dojechała dopiero następnego dnia. - Wiem, panie, ale ja miałem szczęście. Niektóre pociągi stały uwięzione w zaspach przez czterdzieści osiem godzin. Śnieżyca była, nie ma co. Do nocy nie ustały północne podmuchy, Lecz już tchnienie cieplejsze dodaje otuchy I słońce, co w południe przebiając chmury Rozświetliło jaskrawym blaskiem dzień ponury zadeklamował doktor Bingham skromnie, ze spuszczonymi oczami. - Musi pan mieć doskonalą pamięć, żeby tak deklamować wiersze bez zająknięcia. - I owszem, nie obrażając wrodzonego poczucia skromności, muszę przyznać, że mam pamięć, można powiedzieć, encyklopedyczną. Gdyby to był dar natury, nie pozostałoby mi nic innego, jak zaczerwienić się i milczeć, ale ponieważ jest to wynik czterdziestu lat studiowania wszystkiego, co najlepsze w światowej literaturze epicznej, lirycznej i dramatycznej, uważam, że zwrócenie na to uwagi może być czasami zachętą dla innych, którzy kroczą ścieżką oświecenia i samokształcenia. - Obrócił się raptownie do Fainy’ego. - Młody człowieku, chciałbyś usłyszeć przemowę Otella do weneckiego senatu? - Pewnie, że bym chciał - powiedział Fainy czerwieniąc się. - No, nareszcie nasz Teddy będzie miał możność wywiązania się z obietnicy zwalczania trustów. - Powiadam panu, głosy tych zbuntowanych farmerów z Północnego Zachodu... - Okropna historia z tymi pociągami specjalnymi, które uwięzły w śniegu. Ale doktor Bingham już recytował: Potężni, światli, szanowni panowie, Wielce szlachetni i łaskawi moi Rozkazodawcy! Żem starcowi temu Wziął córkę, prawdą jest; prawdą jest niemniej, Żem ją zaślubił... - Nie uda im się z tymi ustawami antytrustowymi, może mi pan wierzyć, me uda się. Nie można ograniczać w ten sposób wolności osobistej jednostki. - Ależ to właśnie wolność osobistą jednostkowego przedsiębiorcy chce chronić postępowe skrzydło partii republikańskiej. Lecz doktor Bingham był już na nogach, z jedną dłonią zatkniętą za połę dwurzędowej kamizelki, drugą zataczając szerokie, okrągłe gesty: Szorstka moja mowa, Obrana z krasnych wyrażeń właściwych Czasom pokoju. Zaledwie to ramię Uczuło w sobie siedmioletnie siły, Od tej już pory, aż dotąd, odjąwszy Dziewięć ostatnich miesięcy, jedynym Moim zajęciem, w polu i w obozie, Było wojenne rzemiosło... - Głosy farmerów - zaczął jeden z mężczyzn piskliwie, ale nikt go nie słuchał. Uwagę przykuwał doktor Bingham. ... o sprawach Wielkiego świata mało więcej Powiedzieć mogę nad to, co dotyczy Bitw i szczegółów żołnierskiego życia; Toteż i mówiąc w własnej sprawie, mało Barw mogę użyć. Pociąg zaczął zwalniać i glos doktora Binghama zabrzmiał nagle dziwnie głośno w malejącym łoskocie. Fainy poczuł, że siedzi wciśnięty z całej siły w oparcie ławki. Raptem zaległa cisza, gdzieś z oddali zabrzmiał dzwon na lokomotywie, po czym rozległ się głos doktora Binghama zniżony do lepkiego szeptu: - Proszę panów, mam tutaj w broszurowym wydaniu pełną, nie wykastrowaną edycję jednego z arcydzieł literatury światowej, sławnego Dekameronu Boccaccia, który od czterystu lat uchodzi za synonim pieprznego dowcipu i rubasznego humoru. - Wyjął z jednej ze swoich wypchanych kieszeni plik małych książeczek i zaczął nimi wymachiwać. - W dowód życzliwości gotów byłbym podzielić się częścią egzemplarzy, gdyby któryś z panów miał na nie ochotę. Weź, Fenianie, i zapytaj, kto reflektuje; po dwa dolary sztuka. Mój młody przyjaciel zajmie się dystrybucją... Dobranoc panom. Pociąg ruszył, gdy wychodził, zostawiając Fainy’ego z książeczkami w ręku pośrodku kołyszącej się palarni. Podejrzliwe oczy mężczyzn świdrowały go jak sztylety. - Pokaż no tę książkę - powiedział w końcu mały człowieczek o wyłupiastych oczach, siedzący w kącie. Otwarł książkę i zabrał się łapczywie do czytania. Fainy stał pośrodku przedziału i czuł ciarki przebiegające mu po ciele. Spostrzegł biały błysk w kąciku oka, kiedy mały człowieczek zerknął wzdłuż linii cygar, poprzez kłęby dymu. Odstające uszy zaczynały mu nabiegać czerwienią. - Mocna rzecz - powiedział. - Ale dwa dolary to za dużo. Fainy stwierdził, że się jąka: - Tto nie m-moje, proszę pana. Nie w-wiem... - No, już dobrze. Pal to licho. Wcisnął Fainy’emu w rękę dwa banknoty dolarowe i pogrążył się z powrotem w lekturze. Fainy miał sześć dolarów w kieszeni i dwie nie sprzedane książeczki, kiedy ruszył z powrotem do wagonu osobowego. W połowie wagonu klubowego spotkał konduktora. Serce zamarło mu w piersiach. Konduktor zmierzył go ostrym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Doktor Bingham siedział na swoim miejscu z głową ukrytą w dłoniach i zamkniętymi oczami, jakby drzemał. Fainy wcisnął się na ławkę koło niego. - Ile wzięli? - zapytał doktor Bingham kącikiem ust, nie otwierając oczu. - Mam sześć dolarów. Rany boskie, ale mi konduktor napędził stracha. Jak się spojrzał! - Konduktora zostaw mnie i pamiętaj, że nigdy nie jest przestępstwem w obliczu ludzkości i oświaty kolportować dzieła wielkich humanistów wśród kupców i groszorobów tego przeklętego kraju. Podaj mi nieznacznie forsę. Fainy chciał zapytać o przyrzeczonego dolara, ale doktor Bingham deklamował już znowu Otella: Gdyby po każdej burzy miała taka Cisza nastawać, niech szaleją wichry I niech się na góry fal pnie łódź wędrowna Aż po sam Olimp... Spali do późna w Hotelu Kupieckim w Saginaw, po czym zjedli obfite śniadanie, podczas którego doktor Bingham roztrząsał teorię i praktykę sprzedawania książek. - Mam poważne obawy, że na tym odludziu, na które się teraz zapuścimy - powiedział krając trzy sadzone jajka i napychając usta grzanką z chleba pieczonego na proszku - że na tym odludziu kmiotki ciągle jeszcze wzdychają do Marii Monk. Fainy nie wiedział, kim była Maria Monk , ale nie miał ochoty pytać. Po śniadaniu poszedł z doktorem Binghamem do stajni Hummera wynająć wóz i konia. Nastąpiły długie targi pomiędzy Towarzystwem Poszukiwaczy Prawdy, Spółka z o.o., a kierownictwem Stajni i Wozowni Hummera co do ceny najmu wozu na resorach oraz srokatego konia nie pierwszej młodości, o zadach tak wychudzonych, że na sterczących kościach można było powiesić kapelusz. W rezultacie zrobiło się późne popołudnie, nim wreszcie minęli ostatnie zabudowania Saginaw i wyjechali na gościniec, z pakami książek spiętrzonymi w tyle wozu. Był chłodny dzień wiosenny. Wzdęte chmury płynęły szarą ławicą po srebrzystogranatowawym niebie. Srokaty koń ciągle wpadał w stępa i Fainy bez przerwy musiał klepać go lejcami po zapadłych kłębach i mlaskać językiem, aż mu zasychało w ustach. Po każdym klepnięciu koń ruszał kłusa, który natychmiast przeradzał się w nierówny trucht, po czym przechodził w stępa. Fainy klął i cmokał, ale nie mógł utrzymać konia w kłusie ani truchcie. Tymczasem doktor Bingham siedział obok niego w szerokim kapeluszu zsuniętym na tył głowy i paląc cygaro perorował: - Pozwól sobie powiedzieć, że postawa człowieka światłych poglądów to „Kaduk zabierz wasze domy!” . Ja sam jestem panteistą, ale nawet panteista... musi jeść. Stąd Maria Monk. Krople deszczu, lodowate i kąśliwe jak grad, zaczęły bić ich w twarz. - Dostanę zapalenia płuc, jak będziemy jechali w tym tempie; będziesz miał mnie na sumieniu. Mówiłeś, że umiesz powozić... O, patrz, wjedź w to obejście na lewo. Może nam pozwolą wstawić konia z wozem do stodoły. Kiedy skręcili na drogę prowadzącą do szarego domu i wielkiej szarej stodoły, które stały pod kępą sosen trochę w bok od gościńca, koń przeszedł w stępa, po czym jął skubać pęki jasnozielonej trawy rosnącej na skraju rowu. Fainy trzepnąl go końcem lejców, potem wystawił nogę i kopnął, ale srokacz ani drgnął. - Niech to diabli! Daj mi te lejce. Doktor Bingham szarpnął z pasją, ale nie odniosło to żadnego skutku ponad to, że koń obrócił łeb i spojrzał na nich, ukazując pomiędzy długimi żółtymi zębami zieloną pianę częściowo przeżutej trawy. Famy odniósł wrażenie, że się śmieje. Deszcz bił coraz mocniej. Postawili kołnierze, lecz mimo to Fainy wkrótce poczuł lodowatą strużkę wody cieknącej po karku. - Złaź, poprowadź go - prychnął doktor Bingham. - Niech to wszyscy diabli! Nie umiesz powozić, to ciągnij. Fainy zeskoczył na ziemię i poprowadził konia do kuchennych drzwi domu. Deszcz lał mu się do rękawa z dłoni, którą trzymał uzdę. - Dobry wieczór pani. Doktor Bingham był już na nogach i kłaniał się starszej niskiej kobiecie, która ukazała się w drzwiach. Po chwili stał obok niej na ganku, poza zasięgiem deszczu. - Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, że wstawimy na chwilę konia z wozem do stajni? Mam na wozie cenny ładunek, który łatwo może ulec zniszczeniu, a nie wziąłem plandeki. Kobieta kiwnęła strąkami siwych włosów. - A, to bardzo ładnie z pani strony, trzeba przyznać. No, Femanie, to wstaw konia do stodoły i przychodź tutaj. I przynieś tę małą paczkę spod siedzenia... Mówiłem właśnie do mego młodego przyjaciela, że w tym domu na pewno mieszkają jacyś dobrzy samarytanie, którzy przyjmą dwu zdrożonych wędrowców. - Niech pan wejdzie, panie... Będzie pan chciał pewnie posiedzieć przy piecu, trochę się osuszyć. Niech pan wejdzie, panie... - Doktor Bingham się nazywam. Wielebny doktor Bingham - usłyszał jeszcze Fainy słowa, z którymi jego chlebodawca znikł w domu. Był przemoczony i trząsł się, kiedy wreszcie wszedł także do domu, ściskając pod pachą paczkę książek. Doktor Bingham siedział rozparty na bujanym fotelu koło kuchni. Obok niego na wyszorowanym do białości sosnowym stole stał kawałek nadziewanego placka i kubek kawy. W kuchni unosił się ciepły swojski zapach jabłek, smażonego boczku i lamp. Stara kobieta, pochylona nad kuchennym stołem, słuchała uważnie, co mówi doktor Bingham. Druga kobieta, wielka i chuda, o rzadkich żółtych włosach zwiniętych w węzeł na czubku głowy, stała z tylu, z czerwonymi rękami opartymi na biodrach. Czarno-biały kot, z grzbietem wygiętym w łuk i podniesionym ogonem, ocierał się o nogi doktora Binghama. - A, Fenian, w samą porę - zaczął głosem, który przypominał mruczenie kota. - Właśnie mówię... opowiadam naszym uprzejmym gospodyniom o naszej arcyinteresującej i pouczającej biblioteczce, która zawiera całą śmietankę religijnej i nabożnej literatury świata. Odniosły się do nas tak łaskawie w tej przygodzie, jaką nam splatała pogoda, że poczytywałem sobie za obowiązek pokazać im kilka naszych tytułów. Wysoka kobieta zwijała w rękach fartuch. - Nie powiem, nawet lubię czasem poczytać - odezwała się nieśmiało. - Ale bo to człowiek ma czas? Chyba jak zima przyjdzie. Dobrotliwie się uśmiechając, doktor Bingham rozwiązał sznurek i otworzył paczkę na kolanach. Jedna z książeczek upadła na podłogę i Fainy spostrzegł, że jest to Królowa białych niewolnic. Cień zniecierpliwienia przemknął po twarzy doktora Binghama. Przycisnął nogą leżącą książeczkę. - To Gawędy ewangeliczne, mój chłopcze - powiedział. - Ja chciałem Kazania na wszelkie okazje doktora Spikenarda. Podał półotwartą paczkę Fainy’emu, który szybko przycisnął ją do siebie. Potem pochylił się i powolnym, zamaszystym ruchem dłoni wyciągnął spod nogi książeczkę; wsunął ją do kieszeni. - Będę chyba musiał sam pójść, poszukać – podjął głosem bardziej niż kiedykolwiek przypominającym mruczenie. Kiedy drzwi się zamknęły za nimi, warknął Fainy’emu w ucho: - Pod siedzeniem, hyclu jeden. Jak mi jeszcze raz zrobisz taki kawał, to ci kości porachuję! I kolanem kopnął go w siedzenie tak silnie, że Fainy szczęknął zębami i wyleciał jak z procy na deszcz. - Słowo daję, nie zrobiłem tego naumyślnie - pisnął. Ale doktor Bingham byl już z powrotem w domu i jego niezmącony glos wydobywał się w mrok i deszcz wraz z pierwszym błyskiem lampy. Tym razem Fainy nie omieszkał zajrzeć do paczki, nim ją zaniósł do kuchni. Doktor Bingham wziął książki nie patrząc na niego i Fainy wycofał się za komin. Stał tam w wilgotnym, parującym ubraniu, słuchając, jak doktor Bingham peroruje. Był głodny, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby go poczęstować kawałkiem placka. - Och, moi drodzy, nie potrafię wam powiedzieć, jak wdzięczny jest Stwórcy samotny głosiciel ewangelii świat łości, wędrujący pośród plew i znojów tego świata, kiedy napotyka chętnych słuchaczy. Jestem pewien, że te skromne książeczki potrafią pocieszyć, zaciekawić i natchnąć każdego, kto zada sobie niewielki trud przestudiowania ich. Jestem tak głęboko przekonany o tym, że zawsze wożę z sobą kilka wolnych egzemplarzy, które gotów jestem odstąpić za umiarkowaną opłatą. Serce mi się kraje, że na razie nie mogę jeszcze rozdawać ich gratis, za darmo. - Po ile one są? - zapytała stara kobieta i rysy jej twarzy nagle się zaostrzyły. Chuda opuściła bezwładnie ręce i potrząsnęła głową. - Pamiętasz, Fenianie - zapytał doktor Bingham, rozpierając się wygodniej w fotelu - jaka jest cena tych książeczek? Fainy był obrażony. Nie odpowiedział. - Chodź no tutaj, Fenianie - powiedział doktor Bingham miodowym głosem. - Pozwól, że ci przypomnę słowa nieśmiertelnego barda: ... często pokora Młodej ambicji służy za drabinę, Do której zawzdy ten, co się pnie w górę, Twarz ma zwrócona; lecz gdy na najwyższym Ujrzy się szczeblu, natychmiast się do niej Tyłem odwraca... - Ale ty musisz być głodny. Może zjesz mój placek? - Znajdzie się jeszcze i dla chłopca kawałek placka - powiedziała starsza z kobiet. - Czy nie po dziesięć centów są te książki? – odezwał się Fainy wychodząc z kąta. - Jak po dziesięć centów, to może i wezmę jedną – powiedziała szybko stara kobieta. Chuda zaczynała też coś mówić, ale już było za późno. Placek ledwo zdążył zniknąć w ustach Fainy’ego, a połyskliwa dziesięciocentówka, wyjęta ze starego pudełka po tytoniu stojącego na kredensie, zniknęła w kieszonce kamizelki doktora Binghama, kiedy w mroku i deszczu za oknem rozległo się pobrzękiwanie uprzęży i błysnęła latarnia bryczki. Starsza kobieta poderwała się na nogi i spojrzała nerwowo na drzwi, które się zaraz otworzyły. Otrzepując deszcz z klap kurtki, do izby wkroczył barczysty siwy mężczyzna z krótką szpicbródką sterczącą na okrągłej, rumianej twarzy. Za nim wszedł szczupły chłopak mniej więcej w wieku Fainy’ego. - Dobry wieczór panu! Dobry wieczór, synu! – huknął doktor Bingham z ustami pełnymi jeszcze placka i kawy. - Prosili, żeby im pozwolić konia wstawić do stodoły, póki nie przestanie padać. Chyba to nie szkodzi, James? - zapytała niespokojnie stara kobieta. - Chyba nie - powiedział mężczyzna, siadając ciężko na krześle. Kobieta zdążyła przed jego wejściem schować kupioną broszurę w szufladzie kuchennego stołu. - Książkami handlujecie, widzę. - Mężczyzna zmierzył wrogim spojrzeniem odwiniętą paczkę. - No, nie potrza nam tu tego śmiecia, ale przenocować możecie w stodole. Nie godzi się wyrzucać człowieka na taką psią pogodę. Wyprzęgh tedy konia i wymościli sobie legowiska w sianie nad obórką. Zanim wyszli z izby, mężczyzna kazał im oddać zapałki. - Gdzie są zapałki, tam tylko patrzeć ognia - powiedział. Doktor Bingham, z miną jak gradowa chmura, owinął się końską derką, mrucząc coś o poniewieraniu duchowną osobą. Fainy natomiast był podniecony i szczęśliwy. Leżał na wznak, wsłuchany w stukot deszczu na dachu i bulgotanie w rynnach, w przytłumione żucie i poruszenia bydła i konia na dole; nozdrza miał pełne woni siana i ciepłej zielnej słodyczy krów. Nie chciało mu się spać. Tęsknił do towarzystwa rówieśnika, z którym mógłby pogadać. Ale w końcu to praca. I jest w drodze. Ledwo zasnął, obudziło go światło. Chłopak, którego widział w kuchni, stał nad nim z latarnią. Nad ich głowami wisiał olbrzymi cień, załamujący się na krokwiach. - Słuchaj, chciałbym kupić książkę. - Jaką książkę? Fainy ziewnął i usiadł. - No wiesz... Taką o tancerkach, o białych niewolnicach, o takich różnych... - A ile możesz zapłacić, synu? - odezwał się spod derki głos doktora Binghama. - Mamy wiele intresujących książek, które śmiało i szczerze przedstawiają fakty życia, opisują pożałowania godną rozwiązłość wielkich miast, w cenie od dolara do pięciu dolarów. Pełne wydanie Seksuologu doktora Burnside’a kosztuje sześć pięćdziesiąt. - Ja tam nie mogę dać więcej jak dolara. Słuchajcie, ale nie poskarżycie na mnie staremu? - zapytał wyrostek, obracając się od jednego do drugiego. - Seth Hardwick, on tu mieszka niedaleko, jak pojechał raz do Saginaw, to kupił taką książkę od jednego faceta w hotelu. Jezuniu, to było morowe. Zachichotał niepewnie. - Fenianie, zejdź i podaj mu Królową białych niewolnic za dolara - powiedział doktor Bmgham i ułożył się z powrotem do snu. Fainy zszedł z gospodarskim synem po chwiejnej drabinie. - Słuchaj, to bardzo pieprzne? Jezuniu, jakby ojciec znalazł, toby mi spuścił rżnięcie... Co, ty to pewnie znasz te wszystkie książki? - Ja? - powiedział Fainy wyniośle. - Ja nie potrzebuję czytać książek. Jak zechcę, to mam to samo w życiu. No, bierz. To o upadłych kobietach. - Co, taka mała książeczka za dolara? Myślałem, że za dolara to dostanę jaką większą. - Za to jaka pieprzna! - Dobrze, to biorę i zmykam, zanim ojciec zauważy, że się włóczę po nocy. Dobranoc. Fainy odnalazł legowisko na sianie i zapadł w twardy sen. Śniło mu się, że wchodzi po koślawych schodach jakiejś stodoły, w towarzystwie Milly, która robi się coraz większa, bledsza i grubsza, na głowie ma wielki kapelusz obszyty strusimi piórami, suknia pruje jej się od szyi coraz niżej i niżej, a głos doktora Binghama obwieszcza: „To właśnie Maria Monk, królowa białych niewolnic”; już miał ją złapać, kiedy promienie słońca otwarły mu powieki. Przed nim stał doktor Bingham na szeroko rozstawionych nogach i czesząc włosy kieszonkowym grzebykiem, deklamował: W drogę czas ruszać: wszechobecne słońce Niejedno miejsce darzy błogim ciepłem Ni człek jak drzewo zapuszcza korzenie... - No, Fenianie - huknął basem widząc, że Fainy już nie śpi - czas otrząsnąć kurz tego niegościnnego domostwa, ze złorzeczeniem przypasując sandały, jak mawiali starożytni filozofowie. Zaprzęgaj konia, śniadanie zjemy w drodze. Tak jeździli przez kilka tygodni, aż któregoś wieczora trafili na schludny żółty dom, stojący w zagajniku ciemnych pierzastych modrzewi. Fainy czekał na wozie, a doktor Bingham poszedł rozmówić się z gospodarzami. Po chwili pojawił się w drzwiach, z twarzą pofałdowaną szerokim uśmiechem. - Możemy spodziewać się przyzwoitego przyjęcia, Fenianie, takiego jakie przystoi osobie duchownej i w ogóle... Uważaj, jak się wyrażasz, dobrze? Zaprowadź konia do stodoły i wyprzęgnij. - Wszystko ładnie, panie Bingham, ale co z moimi pieniędzmi? Minęło już trzy tygodnie. Fainy zeskoczył z wozu i podszedł do łba konia. Po twarzy doktora Binghama przemknął mroczny cień. - Och, mamona, mamona. - Dobrze obejrzyj te ręce: Dłoń śnieżnobiała, lecz co to, Brudne widać na niej plamy? Tfu, to są przekupstwa ślady! - Snułem wielkie plany kooperatywne, a ty wszystko psujesz swoją młodzieńczą zapalczywością i skąpstwem. Ale jak już koniecznie chcesz, to jeszcze dziś wieczór dostaniesz wszystko, co ci się należy, i więcej. A teraz wyprzęgnij konia i przynieś tę małą paczkę z Marią Monk i Zmową papistów. Był ciepły wieczór. Koło stodoły śpiewały drozdy. Pachniało wonną turówką i kwiatami. Stodoła była czerwona, podwórze bieliło się od leghomów. Wyprzągłszy wóz i odprowadziwszy konia do stajni, Fainy usiadł na płocie i patrząc na srebrnozielony zagon owsa za domem, palił papierosa. Pragnął teraz mieć koło siebie dziewczynę, którą by mógł objąć ramieniem, albo kolegę, z którym by mógł pogadać. Na ramieniu poczuł czyjąś rękę. Obok stał doktor Bingham. - No, Fenianie, młody przyjacielu, trafiła nam się gratka - powiedział. - Gospodyni jest w domu sama, mąż pojechał z parobkiem na dwa dni do miasta. Nie będzie nikogo, tylko ona i dwoje małych dzieci, słodkie szkraby. Możliwe, że wystąpię w roli Romea. Nie widziałeś mnie jeszcze zakochanego, to moja najwznioślejsza rola. Och, opowiem ci kiedyś o mojej nieposkromionej młodości. Chodź, zobaczysz, jaka z niej słodka ślicznotka. W drzwiach kuchni powitała ich, krygując się, okrągła kobieta z dołkami na policzkach i w lawendowym czepku na głowie. - Oto mój młody pomocnik, proszę pani – powiedział doktor Bingham z bohaterskim gestem. - Fenianie, to jest pani Kovach. - Musicie panowie być głodni. Zaraz siadamy do kolacji. Ostatnie promienie słońca oświetlały kuchnię zastawioną garnkami i rondlami, spod okrągłych wypolerowanych pokrywek buchały obłoczki wonnej pary. Pani Kovach pochyliła się tak, że widać było tylko jej wielkie granatowe siedzenie uwieńczone wykrochmaloną kokardką fartucha przewiązanego w pasie, i otwarłszy drzwiczki pieca, wyjęła dużą blachę pełną bułeczek kukurydzianych, które wysypała na półmisek czekający na nakrytym stole pod oknem. Kuchnię wypełniła ciepła woń ciasta. Fainy’emu ślinka napłynęła do ust, doktor Bingham zacierał dłonie i przewracał oczyma. Wreszcie usiedli i pani Kovach, usadowiwszy dwójkę umorusanych błękitnookich dzieci, które od razu rzuciły się na jedzenie, nałożyła im kopiaste talerze faszerowanych pomidorów z tłuczonymi kartoflami, gulaszu oraz fasoli z wieprzowiną. Potem nalała im kawy i siadając powiedziała z mgiełką w oczach: - Lubię patrzeć, jak mężczyźni jedzą. Na twarzy miała tak wniebowzięty wyraz, że Fainy, przypadkiem spojrzawszy na nią, czym prędzej spuścił oczy. Po kolacji siedziała zadowolona i przejęta, podczas gdy doktor Bingham perorował i perorował, przerywając tylko po to, by od czasu do czasu odchylić się w krześle i puścić kółko dymu w stronę lampy. - Chociaż sam nie jestem, proszę pani, luteraninem, jakby można było przypuszczać, to jednak zawsze żywilem podziw, mało, cześć dla wielkiej postaci Marcina Lutra jako jednego z luminarzy ludzkości. Gdyby nie on, do dziś dnia czołgalibyśmy się pod straszliwym jarzmem papieża. - Nigdy papiści nie dostaną naszego kraju! Jejku, ciarki mnie przechodzą, jak o tym pomyśle. - Nie dostaną, póki jedna kropla krwi płynie w żyłach wolnych protestantów. Ale ciemność, proszę pani, można pokonać tylko światłem. A światło płynie z nauki, czytania książek, kształcenia się... - Jejku, głowa mnie tylko boli od czytania. Zresztą, tak prawdę powiedzieć, to i czasu dużo nie mam. Mój mąż i owszem, czyta książki, przysyłają mu z Departamentu Rolnictwa. Jedną nawet chciał, żebym ja czytała, o hodowli drobiu, ale nic z tego nie mogłam wyrozumieć. Jego rodzice to przyjechali ze starego kraju. Nic, tylko ludziska muszą tam być jacyś inni. - Pewno niełatwo być żoną takiego obcego? - Czasami sama w głowę zachodzę, jak z nim mogę wytrzymać. Niby prawda, diabelnie był przystojny, jak za niego szlam. Nigdy nie umiałam się oprzeć przystojnemu mężczyźnie. Doktor Bingham pochylił się przez stół. Wywrócił oczy, jakby chciał je wysadzić z orbit. - Ja też się nie mogę nigdy oprzeć przystojnej kobiecie. Pani Kovach westchnęła głęboko. Fainy wstał i wyszedł. Cały czas czekał chwili, kiedy będzie mógł wtrącić słówko o swojej należności. Ale czy to co da? Na dworze było chłodno, gwiazdy błyszczały nad dachami stodoły i przybudówek. Z kurnika dochodziło niekiedy senne gdaknięcie lub trzepot piór, gdy któraś kura straciła na grzędzie równowagę. Fainy chodził tam i z powrotem po obejściu i klnąc doktora Binghama kopał napotkane grudy gnoju. W końcu zajrzał do kuchni. Na tle lampy doktor Bingham deklamując obejmował panią Kovach wpół, a wolną ręką czynił szerokie gesty: Rada Słuchała tego piękna Desdemona; Jeśli ją jaki domowy interes Znagłił do wyjścia, jak mogła, najprędzej Wracała znowu i łakomym uchem... Fainy pogroził w stronę okna. - Niech cię jasny gwint, chcę dostać moje pieniądze - powiedział na głos. Poszedł przespacerować się po gościńcu. Wrócił śpiący i zziębnięty. Kuchnia była pusta, lampa przykręcona. Nie wiedząc, gdzie się położyć, usadowił się na krześle koło kuchni. Chciał się tylko rozgrzać, lecz głowa opadła mu i zasnął. Obudził go okropny rumor i piski kobiece dochodzące z góry. Pierwszą myślą było, że doktor Bingham rabuje i morduje gospodynię, ale zaraz usłyszał drugi głos wykrzykujący przekleństwa łamaną angielszczyzną. Nim zdążył unieść się na krześle, obok przemknął doktor Bingham. Miał na sobie tylko flanelowe kalesony z podkoszulkiem. W jednej ręce ściskał buty, w drugiej resztę garderoby. Spodnie, ciągnięte na szelkach, powiewały za nim jak ogon latawca. - Hej, co mam robić? - zawołał Fainy, ale nie otrzymał odpowiedzi. Znalazł się natomiast twarzą w twarz z wysokim czarnym mężczyzną o niechlujnej kruczej brodzie, który z zimną krwią ładował dubeltówkę. - Śrutem naszpikuję skurwysyna. - Ojej, nie zrobi pan tego... - zaczął Fainy. Dostał kolbą w piersi i zwalił się z powrotem na krzesło. Mężczyzna wyszedł długim giętkim krokiem i zaraz na dworze rozległy się dwa strzały; zagrzechotało pośród zabudowań. Po chwili zabrzmiały nowe kobiece piski, przerywając przeciągły histeryczny jazgot i szloch. Fainy siedział jak sparaliżowany koło kuchni. Spostrzegł na podłodze pięćdziesięciocentówkę, która musiała wypaść doktorowi Binghamowi ze spodni. Ledwo zdążył porwać ją i schować do kieszeni, kiedy wysoki mężczyzna z dubeltówką ukazał się ponownie. - Nie mam więcej nabojów - powiedział głucho. Potem usiadł na kuchennym stole między brudnymi naczyniami i rozpłakał się jak dziecko; łzy ciekły po sękatych palcach jego wielkich brązowych dłoni. Fainy podkradł się do drzwi i skierował w stronę stodoły. - Panie Bingham - zawołał ostrożnie. Uprząż leżała zwalona na kupę między dyszlami wozu, lecz po doktorze Binghamie i srokatym komu nie było śladu. Trwożne gdakanie kur trzepoczących się w kurniku wtórowało piskom kobiety, które wciąż jeszcze dochodziły z piętra domu. „Co, cholera, robić?” - zadawał sobie pytanie Fainy, kiedy nagle spostrzegł w jasnych drzwiach kuchni wysoką postać mierzącą do niego z dubeltówki. Strzał gruchnął, nim zdążył dać nura do stodoły i wypaść tylnym wyjściem. Śrut zagwizdał mu nad głową. Znalazł drań naboje! Co sił w nogach wyrywał na przełaj przez owies. Wreszcie, bez tchu w piersi, przelazł przez płot obrośnięty dziką różą, która mu poraniła twarz i ręce, i padł plackiem w suchym rowie, żeby odpocząć. Nikt go nie gonił. KRONIKA III „TRZEBA ODWAGI, BY ŻYĆ NA TYM ŚWIECIE” OSTATNIE SŁOWA GEORGE’A SMITHA POWIESZONEGO WRAZ Z BRATEM PRZEZ TŁUM W KANSAS MARKIZ QEENSBERRY NIE ŻYJE OGIEŃ STRAWIŁ FABRYKĘ KORZENI SĄD UWALNIA ZOLĘ kilka lat temu anarchiści z New Jersey, ze znaczkami McKinleyowców oraz czerwonymi godłami anarchii w klapach, uraczeni piwem przez republikanów, uknuli spisek na życie jednej z koronowanych głów Europy i jest rzeczą prawdopodobną, że w tym samym czasie albo wkrótce potem wykluł się plan zamordowania prezydenta Na Wabashu falach księżyca pozłota, Zapach sianokosów niesie się nad rzeką, Wśród liści platanów świeczka gdzieś’ migota Nad Wabashu brzegiem, daleko, daleko SZYKOWAŁ SIĘ NA BYCZĄ HULANKĘ Sześć Tysięcy Robotników Demonstruje w Smoleńsku z Transparentami Głoszącymi Śmierć Carowi Skrytobójcy rozruchy i barykady na ulicach upamiętniają rozpoczęty strajk woźniców LADA CHWILA OCZEKUJE SIĘ NAJWIĘKSZEJ BITWY MORSKIEJ W HISTORII starcie policji madryckiej z 5000 robotników niosących czarną flagę widzowie dostawali zawrotu głowy, a tancerz posilając się pomarańczami bił rekord, który doprowadza do absurdu OKO KAMERY (5) urządziliśmy w wannie bitwę o Port Artur i woda przeciekła przez sufit do salonu okropna rzecz w Kew Gardens stary pan Garnet który był jeszcze zdrów i czerstwy chociaż taki stary przyszedł na herbatę zobaczyliśmy go najpierw przez okno z tą jego czerwoną twarzą i staromodnymi faworytami jak z obrazka i ciocia powiedziała że ma kołyszący chód starego wilka morskiego pod pachą niósł wielkie pudło i Vickie z Pompon rzuciły się z ujadaniem a pan Garnet przyszedł na herbatę wyciągnął z czarnego pudła fonograf nałożył walec i z rogu stołu odsunęli rozstawiony serwis do herbaty Trzeba uważać żeby nie upadło bo łatwo porysować Och, zwykła igła do szycia też by wystarczyła proszę pani ale ja mam specjalne igły i rozmowa zeszła na admirała Togo i Banyan i jak ci Rosjanie piją i że pomordowali tych biednych rybaków na Morzu Północnym i pan Garnet nakręcał z wielką ostrożnością żeby nie przekręcić sprężyny igła zaczęła sunąć szur szur Och sam wstąpiłem do marynarki chłopcze pętak byłem niewiele większy od ciebie dochrapałem się bosmanmata na pierwszym brytyjskim pancerniku Warrior jeszcze bym potrafił zatańczyć marynarskiego proszę pani na wierzchu dłoni miał wytatuowaną czerwono-czarną marynarską busolę paznokcie czarne i grube majstrował nimi przy igle a igła sunęła szur szur gdzieś daleko zaczęła grać orkiestra i z małej czarnej tuby wydobyło się chrapliwe „Boże chroń króla” a psiaki ujadały jak szalone KRONIKA IV Poznałem miłą w Alamo I księżyc na nowiu zgasł, Taką jaśniała pięknością, Taki był oczu jej blask przed południem pikietujący zatrzymali wóz z ładunkiem pięćdziesięciu składanych foteli, który jechał do wozowni straży pożarnej na rogu Michigan Avenue i Washington Street. Fotele, jak się dowiadujemy, przeznaczone były dla wygody policjantów przydzielonych do pilnowania strajkujących PRAWDOPODOBNIE JESZCZE DZISIAJ FLOTY SPOTKAJĄ SIĘ W BOJU NA ZACHÓD OD LUZONU do obiadu zastrzelono trzy dorodne wilki. Projektuje się tutaj wielką paradę, w której weźmie udział prezydent Roosevelt, ażeby obywatele mogli go zobaczyć. Na czele ma jechać w klatce niedźwiedź pojmany niedawno po rozszarpaniu tuzina psów i zranieniu kilku ludzi. Niedźwiedź ma być wypuszczony w stronę gór, a po upływie godziny ruszą jego tropem sfory psów, po czym w pogoń uda się prezydent Roosevelt z przewodnikami Trzej Studenci Uniwersytetu Columbia Założyli się, że Dojadą Automobilem do Chicago GROZI STRAJK POWSZECHNY Na Wabashu falach księżyca pozłota NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ W ŻYCIU KRÓLA NAFTY cherubinek co pięć minut nadal zdrowy popyt na wszelkiego rodzaju nieruchomości ze szczególnym zapotrzebowaniem na parcele pod fabryki oraz rezydencje i przedsiębiorstwa handlowe wyrok sądu rozbija związek KRWAWA NIEDZIELA W MOSKWIE anielice zmiażdżone pola roponośne pod strażą wojska Ameryka rozrasta się do rozmiarów imperiów, jakie istniały w czasach cezarów 5 dolarów za wiersz przyniosło jej bogatego męża jedzcie mniej, nawołuje Edison bogaty karciarz pada martwy kupiwszy pokera skarga o łapownictwo w Cicero STRAJK W ROSJI MOŻE DOPROWADZIĆ DO REWOLTY romans dwu jachtów na jeziorze morderstwo kończy spór związkowy Michigan bije na głowę Albion czerwone sztandary w Sankt Petersburgu CAR USTĘPUJE POD NACISKIEM LUDU przez czterdzieści godzin trzymała w objęciach martwe niemowlę rodziny pozbawione dachu nad głową na skutek pęknięcia kolektora CAR PRZYZNAŁ KONSTYTUCJĘ Zapach sianokosów niesie się nad rzeką. Wśród liści platanów świeczka gdzieś migota OKO KAMERY (6) Z życiem z życiem wołał dyrektor pan Linwood kiedy się biegło przez boisko kopiąc przed sobą piłkę nóżka nazywało się to w Hampstead a potem była pora żeby wracać do domu i człowiek czul się szczęśliwy bo pan Linwood wołał z życiem Taylor krzyknął Przyjechał jeszcze jeden Amerykanin tamten miał zęby jak Teddy na fotografiach w gazetach i zadarty nos i ubrany był jak Twardzi Jeźdźcy Roosevelta z wojny hiszpańskiej i od razu zapytał Na kogo będziesz głosował? a ja że nie wiem to on wypiął pierś i pyta A za kim są twoi starzy za Rooseveltem czy za Parkerem? więc powiedziałem Za sędzią Parkerem tamten miał kruczoczarne włosy wyciągnął pięści zadarł nos jeszcze bardziej i powiada A ja za Rooseveltem chcesz się bić? więc drżącym głosem mówię A ja jestem za sędzią Parkerem ale wtrącił się Taylor Nie ma który dwu pensów na piwo imbirowe? i nie doszło tym razem do bójki KRONIKA V MIKROBY ZMUSZAJĄ BIOLOGA DO ODWROTU uciekinierzy związali i zakneblowali; uwalnia go pies CAR MIKOŁAJ II W OBLICZU REWOLTY SWOJEGO IMPERIUM PRZYZNAJE PODDANYM SWOBODY paraliż zatrzymuje skalpel chirurga za jednym pociągnięciem pióra do historii przeszła ostatnia absolutna monarchia Europy kara śmierci grozi górnikowi z Doliny Śmierci i oszustowi ogłoszeniowemu z kolei Santa Fe skazany na więzienie za kradzież gipsowego anioła Nad Wabashu brzegiem, daleko, daleko MAC Następnego ranka o pierwszym świcie Fainy kulejąc schronił się przed gwałtowną ulewą na stacji kolejowej w Gaylord. W poczekalni buzował ogień w wielkim pękatym piecu. Kasa była zamknięta, poczekalnia pusta. Fainy zdjął najpierw jeden przemoczony but, potem drugi i grzał nogi, dopóki nie wysuszył skarpetek. Na obu piętach zrobiły mu się pęcherze, które teraz pękły, i brudne skarpetki przylepiły się do strupów. Włożył z powrotem buty i wyciągnął się na ławce. Zasnął momentalnie. Ktoś wysoki, ubrany na granatowo, mówił do niego. Famy spróbował podnieść głowę, ale był zbyt senny. - Te, bracie, żeby cię nie nakrył zawiadowca – mówił głos, który Fainy słyszał już przez sen. Otworzył oczy i usiadł. - Jezuniu, myślałem, że to glina. Stał nad nim barczysty chłopak w granatowej koszuli i drelichowych spodniach. - Uważałem, że lepiej cię obudzić. Zawiadowca taki wredny w tej dziurze. - Dziękuję. - Fainy rozprostowywał nogi. Stopy miał tak spuchnięte, że z ledwością stał. - Rany, ale zdrętwiałem. - Słuchaj, jakbyśmy mieli po dwadzieścia pięć centów na głowę, to znam jedno miejsce, gdzie można dostać bycze śniadanko. - Mam półtora dolara - powiedział Fainy z namysłem. Stał z rękami w kieszeniach, odwrócony plecami do ciepłego pieca, przyglądając się badawczo kwadratowej szczęce i niebieskim oczom nieznajomego. - Skąd jesteś? - Z Duluth. Ale tak w ogóle to się włóczę. A ty? - Żebym to wiedział. Miałem do wczoraj robotę. - I co, rzuciłeś? - Słuchaj, to może pójdziemy na to śniadanie. - Fajno. Nic wczoraj nie jadłem. Nazywam się George Hall, ale chłopaki wołają mnie Ike. Właściwie to nie jestem trampem, wiesz. Tylko chcę obejrzeć kawałek świata. - Zdaje się, że i ja będę musiał obejrzeć kawałek świata - powiedział Fainy. - McCreary się nazywam. Jestem z Chi. Ale urodziłem się na wschodzie, w Middletown. To w Connecticut. Kiedy otwarli siatkowe drzwi kolejarskiej kantyny przy torach niedaleko stacji, powitał ich zapach szynki, kawy i proszku przeciw karaluchom. Blondynka o końskich zębach i skrzypiącym głosie postawiła przed nimi nakrycia. - Gdzie wy, chłopcy, pracujecie? Nie pamiętam, żebym was już widziała. - Ja pracowałem w tartaku - powiedział Ike. - Tartak zamknęli dwa tygodnie temu, jak intendent palnął sobie w łeb. - Bo to nie wiem? - Lepiej zapłaćcie, chłopaki, z góry. - Mam pieniądze - powiedział Fainy, podsuwając jej pod nos dolara. - No, jak macie pieniądze, to pewnie zapłacicie - powiedziała kelnerka, pokazując w uśmiechu długie żółte zęby. - Jasne, ślicznotko, zapłacimy jak milionerzy – odparł Ike. Najedli się do syta polenty z jajami na szynce, popili kawą z wielkimi białymi bułkami i pod koniec śniadania tak się zaśmiewali z opowieści Fainy’ego o doktorze Binghamie i jego miłosnych zapędach, że kelnerka zapytała, czy przypadkiem nie pili. Ike naciągnął ją na bezpłatne drugie kawy dla siebie i dla Fainy’ego, po czym wyłowił dwa pogniecione papierosy z kieszeni drelichowych spodni. - Chcesz gwoździa do trumny, Mac? - Tutaj nie wolno palić - powiedziała kelnerka. – Pani nie pozwala. - Dobra, blondyneczko, już zjeżdżamy. - Dokąd się wybieracie? - No, ja do Duluth. Na łono rodzinki. - To ty jesteś z Duluth? - I co z tego? Takie śmieszne, że z Duluth? - Gdzie tam śmieszne, tragiczne. - Myślisz, że mnie weźmiesz na bajer? - Szkoda by mi było strzępić języka, kochasiu. Chichocząc kelnerka sprzątała ze stołu. Miała wielkie czerwone ręce i grube paznokcie, białe od kuchennej roboty. - Ale, ale, nie ma tu jakich gazet? Chętnie bym coś poczytał, jak będziemy czekać na pociąg. - Przyniosę wam. Pani dostaje „Journal American” z Chicago. - Rany, nie widziałem gazety od trzech tygodni. - Ja też chętnie przeczytam - powiedział Mac. – Lubię wiedzieć, co się dzieje na świecie. - Same łgarstwa w tych gazetach. Wszystkie są w rękach kapitału. - Hearst jest po stronie ludzi. - Nie wierzę mu bardziej niż innym. - Czytałeś kiedy „Apel do Rozumu” ? - Co ty, socjalista jesteś? - Jasne. Pracowałem w drukarni u wuja, póki kapitaliści nie doprowadzili go do bankructwa, bo stanął po stronie strajkujących. - Rany, to klawo... Pani położy... Bo ja też. Wiesz co, Mac, to dla mnie wielki dzień. Nieczęsto spotykam facetów, którzy myślą tak jak ja. Usadowili się z plikiem gazet pod wielką sosną za miastem. Wyszło ciepłe słońce, wielkie białe marmurowe chmury żeglowały po niebie. Leżeli na plecach z głowami na kawałku różowawego korzenia o korze jak skóra aligatora. Pomimo nocnej ulewy sosnowe igliwie było suche i ciepłe. Przed nimi przebiegała jednotorowa lmia kolejowa, przecinająca zagajniki i golizny spustoszonych lasów, w których tu i ówdzie wierzbówka zaczynała wypuszczać bladozielone listki. Czytali na zmianę płachty zeszłotygodniowej gazety i rozmawiali. - Może zacząć się w Rosji, to kraj najbardziej zacofany i nigdzie nie ma takiego ucisku jak tam. W tartaku robił ze mną jeden Rusek, wykształcony facet, z Syberii drapnął. Dużo z nim gadałem. Tak uważał. Mówił, że rewolucja zacznie się w Rosji i rozprzestrzeni na cały świat. Klawy był facet. Założyłbym się, że to nie byle kto. - Wuj Tim uważał, że zacznie się w Niemczech. - Powinno się zacząć u nas, w Ameryce. Mamy wolne instytucje. Bylebyśmy się tylko wydostali spod władzy kapitału... - Wuj Tim powiada, że za dobrze nam się powodzi w Ameryce. Nie wiemy, co to jest naprawdę ucisk i nędza. On i inni moi wujowie byli fenianami w Irlandii, zanim wyemigrowali. Dlatego dali mi na imię Fenian. Ojcu to się nie bardzo podobało, w ogóle nie miał ikry. - Czytałeś Marksa? - Rany, nie. Ale bym chciał. - Ja też nie czytałem. Ale czytałem Bellamy’ego Spojrzenie w przeszłość; to on ze mnie zrobił socjalistę. - To opowiedz; zacząłem czytać, ale akurat musiałem wyjechać z domu. - To o takim bubku, co się kładzie spać i jak się budzi, jest rok 2000, rewolucja już była i wszystko jest socjalistyczne, nie ma więzień ani biedy, nikt nie pracuje na siebie, nie ma mowy, żeby kto został wielkim spekulantem albo kapitalistą, i w ogóle klasa robotnicza żyje sobie całkiem klawo. - Zawsze tak myślałem. Robotnicy wytwarzają dobra i oni powinni być właścicielami, nie ta banda trutni. - Żebyśmy tylko mogli skończyć z kapitalizmem, trustami i Wall Street, toby życie tak wyglądało! - Jezuniu! - Wystarczyłby jeden generalny strajk i żeby robotnicy odmówili pracy właścicielom. Rany boskie, żeby tylko ludzie zrozumieli, jakie to diabelnie łatwe. Kapitał trzyma w garści całą prasę i nie dopuszcza do uświadomienia i kształcenia robotników. - Znam się trochę na drukarstwie, całkiem nieźle umiem składać na linotypie. Może kiedyś będę mógł coś zrobić. Mac poderwał się na nogi. Czuł mrowienie w całym ciele. Słońce zaszło za chmurę, ale dalej przy torze rzadki las był pełen zielonozlotego blasku młodych listków brzozowych mieniących się w promieniach słońca. Krew buzowała w nim jak ogień. Stał na szeroko rozstawionych nogach, zapatrzony wzdłuż toru. Zza zakrętu wynurzyła się drezyna wioząca brygadę roboczą, mała brązowo-granatowa plamka z powiewającym na przodzie czerwonym punkcikiem flagi. Patrzył, jak się zbliża, rośnie, zanurzając się w pasma cienia, coraz większa i wyraźmejsza za każdym razem, gdy wyjechała w pasmo słońca. - Wiesz co, Mac? Lepiej, żeby nas nie widzieli, jeżeli mamy skakać do tego towarowego. Kapują wściekle na tej linii. - Jasne. Odeszli sto jardów w głąb zagajnika karłowatych sosen i brzóz. Mac zatrzymał się koło wielkiego, zielonego od porostów pnia, żeby się odlać. Mocz mienił się, jasnożółty w słońcu, i natychmiast wsiąkał w porowaty ił zbutwiałych liści i drewna. Mac był bardzo szczęśliwy. Kopnął z rozmachem pieniek, który okazał się spróchniały. Noga przeszła na wylot i kurz podniósł się jak dym, kiedy pieniek potoczył się w zarośla olszyny. Ike usiadł na jakiejś kłodzie i dłubał w zębach małą gałązką brzozową. - Słuchaj, Mac, byłeś kiedy na wybrzeżu? - Nie. - A chciałbyś? - Jasne. - To wiesz co? Zabierzemy się teraz do Duluth. Chcę wdepnąć, przywitać się ze staruszką. Rozumiesz, nie widziałem jej trzy miesiące. Potem zaczepimy się gdzieś, jak zaczną zbiór pszenicy, i na jesieni wylądujemy w Seattle albo Frisco. Mówili mi chłopaki, że w Seattle są świetne szkoły wieczorowe za darmochę. Chcę się czegoś nauczyć, kapujesz? Nie umiem jednej zasmarkanej rzeczy. - Pierwsza klasa to obmyśliłeś. - Skakałeś kiedy na towarowy albo jechałeś na brankardzie, Mac? - No, właściwie to nie. - Trzymaj się tylko za mną i rób to, co ja. Wszystko będzie klawo. W dali usłyszeli gwizd lokomotywy. - Oho, numer trzeci już za zakrętem. Skaczemy, jak tylko ruszy ze stacji. Po południu będziemy w Mackinaw City. Późnym popołudniem zdrętwiali i zmarznięci schronili się w szopie na przystani parowców w Mackinaw City. Wszystko było przesłonięte mgłą napływającą z falami deszczu od jeziora. Po kupieniu dziesięciocentowej paczki Caporali zostało im wszystkiego dziewięćdziesiąt centów. Właśnie sprzeczali się, ile mogą wydać na kolację, kiedy z kantoru wyszedł agent okrętowy, chudy mężczyzna w płaszczu nieprzemakalnym i z zieloną umbrelką na oczach. - Szukacie zajęcia, chłopcy? - spytał. - Bo akurat przyjechał jeden facet z hotelu na wyspie, potrzebuje pomywaczy. Zdaje się, że biuro pośrednictwa przysłało im za mało ludzi, a jutro otwarcie sezonu. - Ile płacą? - zapytał Ike. - No, dużo to nie płacą, ale żarcie klasa. - Co ty na to, Mac? Moglibyśmy uzbierać na bilety i potem pojechać do Duluth statkiem jak paniczyki. Jeszcze tego wieczora przeprawili się na wyspę Mackinac. Nie było tam nic nadzwyczajnego. Zatrzęsienie nieciekawych widoczków z tablicami w rodzaju: „Diabelski kocioł”, „Głowa cukru”, „Skok kochanka”, oraz kupa żon i dzieci średnio zamożnych kupców z Detroit, Saginaw i Chicago. Kobieta o szarej twarzy, która prowadziła hotel i o której mówiło się per „dyrekcja”, kazała im harować od szóstej rano do ciemnej nocy. Nie tylko zmywali statki, ale rżnęli również drewno, biegali na posyłki, myli ubikacje, szorowali podłogi, taskali bagaże i wykonywali dziesiątki innych zajęć gospodarczych. Kelnerkami były stare panny albo sterane życiem żony zapijaczonych farmerów. Jedynym mężczyzną w całym domu był kucharz, hipochondryczny, półkrwi indiańskiej Francuz z Kanady, który upierał się, żeby go nazywać Monsieur le Chef. Wieczorami przesiadywał w małym domku z bierwion za hotelem, popijając anodynę i mamrocząc o Bogu. Odebrawszy po miesiącu pensję, zapakowali skromne manatki w gazetę i wymknęli się na pokład Juniaty odbijającej do Duluth. Bilety pochłonęły im cały kapitał, ale mimo to czuli się szczęśliwi, kiedy stojąc na rufie patrzyli, jak porośnięta świerkami i jodłami wyspa Mackmac zanurza się w jeziorze. Duluth - plątanina dźwigów na nabrzeżu, upstrzone nędznymi domkami wzgórza, wysokie smukłe kominy, stłoczone przygarbione elewatory zbożowe, spowite dymem fabryk wijącym się ciemnymi kłębami na tle olbrzymiego łososiowego zachodu. Ike ociągał się z zejściem na ląd ze względu na ładną ciemnowłosą dziewczynę, z którą chciał przez cały czas nawiązać rozmowę. - Diabła tam, nawet na ciebie nie spojrzy, Ike. Za szykowna dla ciebie - powtarzał raz po raz Mac. - Ale się staruszka ucieszy, jak nas zobaczy - powiedział Ike, kiedy zbiegli po trapie. - Spodziewałem się, że może będzie czekać w porcie, chociaż niby nic nie pisałem, że przyjeżdżamy. No, chłopie, zobaczysz, jaką nam zrobi wyżerkę. - A gdzie mieszka? - Niedaleko, zaprowadzę cię. Słuchaj, tylko nie pytaj przypadkiem o mojego starego, dobrze? To nicpoń, coś mi się zdaje, że siedzi w kryminale. Naharowała się staruszka, żeby nas wychować. Bo mam dwu braci w Buffalo, ale jakoś nie mogę z nimi dojść do ładu. Staruszka to lubi szyć, smażyć konfitury, piec ciasteczka i różne takie. Robiła dawniej w piekarni, ale teraz to ją za bardzo boli w krzyżu. Byłaby z mej mądra kobieta, żeby nie ta śmierdząca nędza przez cale życie. Skręcili w błotnistą uliczkę wspinającą się pod górę. Na szczycie wzgórza stał schludny mały domek przypominający szkołę. - Tu mieszkamy. Rany, to dziwne, nie widać żadnego światła. Weszli przez furtkę w płocie z drewnianych palików. Na grządce przed domem kwitły goździki brodate. Czuli zapach, choć prawie nic nie widzieli, tak było ciemno. Ike zapukał. - Co to może znaczyć? Zapukał jeszcze raz. Potem zapalił zapałkę. Na drzwiach była przybita kartka z napisem: DO SPRZEDANIA i nazwiskiem pośrednika. - Chryste Panie, to dziwne, widocznie się wyprowadziła. Teraz, jak się zastanawiam, to nie miałem listu od paru miesięcy. Chyba me jest chora. Zapytam obok, u Buda Walkera. Mac usiadł na drewnianym schodku i czekał. Chmury, jeszcze zabarwione najlżejszą czerwienią zachodzącego słońca, rozstąpiły się nad głową i wzrok tonął w czarnej otchłani pełnej gwiazd. Zapach goździków kręcił w nosie. Mac poczuł głód. Poderwał go cichy gwizd. - Chodź - powiedział Ike opryskliwie i ruszył szybko w dół, z głową zwieszoną między ramionami. - Co się stało? - Nic. Przeniosła się do Buffalo, mieszka u moich braciszków. Nieroby jedne, kazali jej się pewnie wyprzedać, bo chcą przepuścić forsę. - Rany, to ci draka, Ike. Ike nie odpowiedział. Szli w milczeniu, aż znaleźli się na ulicy z oświetlonymi sklepami i tramwajami elektrycznymi. Z jakiejś knajpy dochodziły dźwięki pianoli. Ike obrócił się i trzepnął Maca w plecy. - Chodź, napijemy się po jednym, bracie. Diabła tam! Przy długim barze stał samotny mężczyzna. Był to bardzo pijany wysoki starszy osobnik w długich drwalskich butach i zydwestce na głowie, który co chwila pokrzykiwał ledwo dosłyszalnym głosem: „Bawcie się, chłopcy” - i długą brudną ręką machał w powietrzu. Mac i Ike wypili po dwie whisky, tak mocne i piekące, że zaparło im dech w piersiach. Ike schował resztę z dolara i powiedział: - No, chodźmy stąd. W chłodzie ulicy poczuli, że są zawiani. - Rany, Mac, zabierajmy się stąd jeszcze dzisiaj. To okropne wrócić do miasta, gdzie człowiek był szczeniakiem. Tylko patrzeć, jak się napatoczę na jakiego znajomego bubka albo na dziewczynę, w której się bujałem. Ja to zawsze mam takie zakichane szczęście. W jadłodajni przy stacji towarowej dostali hamburgery z kartoflami, chleb z masłem i kawę za piętnaście centów od głowy. Kiedy kupili papierosy, zostało im jeszcze razem osiem siedemdziesiąt pięć. - Jezuniu, bogaci jesteśmy - powiedział Mac. – To gdzie idziemy? - Poczekaj chwilę. Pójdę, poniucham na stacji. Miałem kiedyś znajomka, który tu pracował. Mac czekał spacerując pod latarnią na rogu i paląc papierosa. Wiatr ucichł, zrobiło się cieplej. Z kałuży gdzieś na bocznicach dobiegało rechotanie ropuch. Wyżej na wzgórzu ktoś grał na harmonii. Ze stacji dochodziło ciężkie sapanie lokomotywy, stukot przetaczanych wagonów i śpiewne dudnienie kół. Za chwilę po nie oświetlonej stronie ulicy rozległo się gwizdnięcie. Mac przebiegł na drugą stronę. - Słuchaj, Mac, musimy się pospieszyć. Znalazłem tego faceta. Otworzy nam wagon w towarowym na zachód. Mówi, że dojedziemy aż na wybrzeże, jak nie będziemy wysiadali. - No, dobrze, ale co będziemy jedli, jak nas zamknie w tym pudle? - Będziemy jedli, będziemy. Zostaw to już mnie. - Ależ, Ike... - Zamknij jadaczkę, dobrze? Chcesz, żeby całe miasto się dowiedziało, co mamy zamiar zrobić? Na palcach szli w ciemności pomiędzy dwoma rzędami zamkniętych wagonów towarowych, dopóki Ike nie znalazł półotwartych drzwi. Dał nura do środka, a Mac za nim. Potem z całą ostrożnością zasunęli za sobą drzwi. - Teraz nic nam nie pozostało, jak uderzyć w kimono - szepnął Ike, dotykając wargami ucha Maca. - Ten facet mówi, że nie ma dziś na służbie ani jednego kapusia. - W kącie znaleźli siano z rozprutej beli. Pachniało w całym wagonie. - Nie fajno? - szepnął Ike. - Sam miód, Ike. Niedługo pociąg ruszył i jeden obok drugiego ułożyli się do snu na rzadkim sianie. Zimne nocne powietrze dmuchało przez szpary w podłodze. Co chwila się budzili. Pociąg ruszał i stawał, znowu ruszał, wekslował tam i z powrotem na bocznicach, a koła stukały, dudniły im w uszach i łomotały na zwrotnicach. Nad ranem zapadli w ciepły sen i cienka warstewka siana na gołych deskach zrobiła się nagle miękka i przytulna. Żaden nie miał zegarka, a dzień był pochmurny, tak że nie wiedzieli, która może być godzina, kiedy się obudzili. Ike odsunął troszkę drzwi i wyjrzeli; pociąg jechał szeroką doliną, zalaną od brzegu do brzegu przez wezbraną rzekę, z wystającymi zielonymi falami rosłej pszenicy. Od czasu do czasu pokazywała się w oddali kępa drzew wyglądająca jak wyspa. Na każdej stacyjce garbiło się ślepe cielsko elewatora zbożowego. - Cholera, to musi być Rzeka Czerwona, ale jakoś w dziwnym kierunku jedziemy - powiedział Ike. - Jezuniu, napiłbym się kawy - powiedział Mac. - Napijemy się takiej kawy w Seattle, Mac. Niech mnie diabli, jeśli się nie napijemy. Położyli się z powrotem i obudzili zupełnie zdrętwiali i z zaschniętymi gardłami. Pociąg stal, nie słychać było żadnego dźwięku. Leżeli na wznak przeciągając się i nasłuchiwali. - Gdzie, u diabła, możemy być? Po dłuższej chwili usłyszeli, jak żużel przy torach skrzypi pod nogami i ktoś, idąc wzdłuż wagonów, sprawdza plomby na drzwiach. Leżeli tak cicho, że słyszeli, jak im walą serca. Drzwi rozsunęły się z łoskotem i nagle wagon zalało słońce. Leżeli bez ruchu. Mac poczuł stuknięcie kija na piersi i usiadł mrugając. W uszach zawibrował mu szkocki głos: - Tak i myślałem, zawsze się znajdzie jakiś amatorr podrróży tymi klubowcami. No, chłopaczki, wstawać i bulić. A jak nie, to na komisarriacik. - O, cholera - powiedział Ike podchodząc na czworakach. - Przekleństwa i wymysły nic wam nie pomogą. Jak macie parrę papierrków, możecie jechać choćby do Winnipegu, tam sprróbować szczęścia. A nie, to ani się obejrzycie, jak będziecie tłuc kamienie na drodze. Brekowy był złym, niskim mężczyzną o czarnych włosach i flegmatycznym sposobie bycia. - Gdzie jesteśmy, szefie? - zapytał Ike, starając się mówić jak Anglik. - Grretna. Jesteście w dominium Kanady. Możecie być zatrzymani równie dobrze za nielegalne przekrroczenie grranicy Jej Krrólewskiej Mości, jak za włóczęgostwo. - No, to nie ma rady, trzeba bulić. Widzi pan, bo my to jesteśmy synami arystokratów, tylko, gówno, dla draki zachciało nam się powłóczyć po świecie. - Nic nie pomogą przekleństwa i wykrręty. Ile macie? - Parę dolarów. - Pokazać, tylko prrędko. Ike wyciągnął z kieszeni jednego dolara, potem jeszcze jednego; w drugim banknocie zawinięte było pięć dolarów. Szkot jednym ruchem capnął wszystkie trzy papierki i zatrzasnął za sobą drzwi. Słyszeli, jak przewleka zatyczkę. Przez dłuższy czas siedzieli bez słowa w ciemności. W końcu Ike powiedział: - Słuchaj, Mac, możesz mi dać w mordę. Diabelnego byka strzeliłem. Nigdy nie wolno nosić forsy w kieszeni, powinienem trzymać w pasie. A tak zostało nam wszystkiego siedemdziesiąt pięć centów. W ogóle jesteśmy ugotowani. Ten typ na pewno zatelefonuje, żeby nas wyłuskali na pierwszej większej stacji. - Oni na kolei też mają konną policję? - zapytał Mac głuchym szeptem. - Rany, wiem tyle co ty. Pociąg ruszył i Ike, przewróciwszy się na brzuch, zapadł w chmurny sen. Mac ułożył się obok niego na wznak i wpatrzony w szparę w drzwiach, przez którą przeświecalo słońce, zastanawiał się, jak może wyglądać kanadyjskie wiezienie. Tej samej nocy, po dłuższym postoju w syku i stukocie jakiejś węzłowej stacji, usłyszeli, że ktoś zdejmuje zatyczkę. Odczekali trochę, po czym Ike zdobył się na odwagę i odsunął drzwi. Sztywni i okropnie głodni zeskoczyli na żużel przy szynach. Na sąsiednim torze stał drugi pociąg towarowy, więc nie widzieli nic prócz jasnego pasma gwiazd nad głową. Wydostali się ze stacji bez kłopotu i ruszyli ulicami dużego, szeroko rozrzuconego miasta. - Jak wymarłe to całe Winnipeg, jeśli chcesz wiedzieć - rzekł Ike. - Musi być po północy. Wlekli się i wlekli, aż natrafili na małą garkuchnię, prowadzoną przez Chińczyka, który właśnie miał zamykać. Zapłacili czterdzieści centów za gulasz z kartoflami i kawę, po czym spytali, czy nie mogliby się trochę przespać na podłodze za kontuarem. Ale Chińczyk wyrzucił ich na złamanie karku i znowu powlekli się śmiertelnie zmęczeni szerokimi wyludnionymi ulicami Winnipegu. Za zimno było, żeby gdzieś przysiąść, a jakoś nie mogli natrafić na dom noclegowy, w którym - sądząc z wyglądu - znalazłby się nocleg za trzydzieści pięć centów. Więc szli i szli, zresztą niebo zaczynało już blednąc w leniwym świcie północnego lata. Kiedy rozwidniło się zupełnie, wrócili do Chińczyka i wydali pozostałe trzydzieści pięć centów na owsiankę i kawę. Potem poszli do biura werbunkowego kolei Canadian Pacific i podpisali kontrakt do obozu robót kolejowych w Banff. Czas, który im pozostał do odejścia pociągu, spędzili w Bibliotece Publicznej. Mac przeczytał kawałek Spojrzenia w przeszłość Bellamy’ego, a Ike, nie mogąc znaleźć żadnego tomu Karola Marksa, odcinek Kiedy śpiący się budzi w „Strand Magazine”. Wsiedli do pociągu z głowami pełnymi nadchodzącej rewolucji socjalistycznej; zaczęli o niej opowiadać dwu długonogim drwalom o ogorzałych twarzach, którzy siedzieli naprzeciwko. Jeden przez cały czas żuł w milczeniu tytoń, ale drugi wypluł prymkę przez okno i powiedział: - Trzymajcie, chłopcy, język za zębami, bo wam to nie wyjdzie na zdrowie. - Co, u diabła, jesteśmy w wolnym kraju. Człowiek może chyba mówić, co mu się podoba, nie? - zapytał Ike. - Ano, może, dopóki mu lepsi nie powiedzą, żeby zamknął gębę. - O, u diabła, nie szukam przecież draki – powiedział Ike. - No, myślę - odparł tamten i więcej się już nie odzywał. Przez całe lato pracowali dla Canadian Pacific, a pierwszego października byli już w Vancouverze. Sprawili sobie nowe walizki i nowe garnitury. Ike miał czterdzieści dziewięć i pół dolara, Mac osiemdziesiąt trzy i piętnaście centów w nowiutkim portfelu ze świńskiej skóry. Mac zaoszczędził więcej, bo nie grał w pokera. Wzięli za półtora dolara dwuosobowy pokój i pierwszego wolnego ranka wylegiwali się w łóżkach jak hrabiowie. Byli ogorzali i zahartowani, skórę na rękach mieli zrogowaciałą. Po zapachu cuchnących fajek, nie mytych nóg i pluskiew w kolejowych barakach mały pokoik hotelowy o wyszorowanych deskach podłogi i czystych łóżkach wydawał się pałacem. Obudziwszy się na dobre, Mac usiadł i sięgnął po nowiutkiego Ingersolla . Jedenasta. Słońce na parapecie było rudawe od dymu lasów palących się dalej na wybrzeżu. Wstał i wymył się w misce zimnej wody. Chodząc tam i z powrotem po pokoju wycierał ręcznikiem twarz i ramiona. Przyjemnie było czuć pod dłonią zarys karku, zagłębienie między łopatkami i mięśnie ramion, kiedy tak wycierał się szorstkim, świeżym ręcznikiem. - Jak myślisz, Ike, co teraz zrobimy? Bo ja myślę, że wsiądziemy sobie na statek jak dwaj gogusie i pojedziemy do Seattle. Chcę się gdzieś zahaczyć, znaleźć pracę u jakiegoś drukarza; z drukarstwa można niezgorzej żyć. Będę wkuwał jak diabli przez całą zimę. Co ty o tym sądzisz, Ike? Chcę się jak najprędzej wyrwać z tej zakazanej angielskiej prowincji, wrócić do ludzkiego kraju. Co ty na to, Ike? Ike stęknął i przewrócił się w łóżku. - Te, zbudź się, Ike, na miłość boską. Obejrzymy miasto, a potem cześć. Ike usiadł na łóżku. - Rany, potrzebuję kobity. - Słyszałem, że klasa dziewczynki są w Seattle. Jak Boga kocham, słyszałem. Ike zerwał się z łóżka i jął spryskiwać się zimną wodą od stóp do głów. Potem wskoczył w ubranie i stanął w oknie, wyczesując wodę z włosów. - Kiedy odchodzi ten cholerny statek? Jezuniu, dwa razy spuściłem się przez sen. Ty też? Mac się zaczerwienił. Kiwnął głową. - Musimy sobie zafundować dziewczynki. Takie sny wyciągają z człowieka siły. - Żeby się tylko nie zarazić. - Diabła tam, mężczyzna nie jest mężczyzną, póki nie przejdzie trzy razy trypra. No, chodź, obejrzymy w końcu to miasto. - Dobre sobie, może nie czekam na ciebie od pół godziny? Zbiegli po schodach i na ulicę. Obeszli Vancouver, wciągając w nozdrza winny zapach tartaków na nabrzeżach, zatrzymując się pod wielkimi drzewami parku. Potem kupili bilety w biurze okrętowym i poszli do sklepu galanteryjnego, gdzie sprawili sobie krawaty w paski, kolorowe skarpetki i jedwabne koszule po cztery dolary sztuka. Czuli się jak milionerzy, wchodząc po trapie statku do Victorii i Seattle w nowych garniturach, z nowymi walizkami, w jedwabnych koszulach. Spacerując po pokładzie, palili papierosy i rozglądali się za dziewczynkami. - Popatrz, tamte dwie, wyglądają na łatwe. Założę się, że to lafiryndy - szepnął Ike Macowi w ucho i szturchnął go łokciem w żebro, kiedy mijali dwie dziewczyny w wiosennych kapeluszach, spacerujące w odwrotnym kierunku. - Rany, spróbujemy je przygadać. Wypili w barze kilka piw, po czym wrócili na pokład. Dziewczęta znikły. Posępni chodzili przez jakiś czas po pokładzie, aż wreszcie znaleźli je oparte o burtę na rufie. Był chmurny księżycowy wieczór. Morze i strzeliste iglaste drzewa mrocznych wysp majaczyły jaśniejszymi i ciemniejszymi plamami w mieniącym się srebrzystym blasku. Dziewczyny miały fryzowane włosy i sińce pod oczami. Macowi wydały się za stare, ale Ike ruszył już do przodu i było za późno, żeby coś powiedzieć. Dziewczyna, z którą zaczął rozmawiać, miała na imię Gladys. Z wyglądu bardziej podobała mu się druga, imieniem Olive, ale Ike podszedł do niej pierwszy. Stali na pokładzie, przekomarzając się i chichocząc, aż dziewczyny powiedziały, że im zimno; wobec tego zeszli do saloniku i usiedli na kanapce. Ike poszedł kupić pudełko cukierków. - Jadłyśmy cebulę na obiad - powiedziała Olive. - Mam nadzieję, że nie będzie wam to przeszkadzało. Widzisz, Gladys, mówiłam ci, że nie trza jeść cebuli, jak mamy jechać statkiem. - Daj buziaka, to ci powiem, czy mi będzie przeszkadzało - odparł Ike. - Nie tak ostro, chłopczyku, nie na tym statku – ucięła Olive i dwie gniewne linie zarysowały się koło jej ust. - Musimy bardzo uważać na statku - wyjaśniła Gladys. - Oni tu strasznie podejrzliwi, jak zobaczą dwie dziewczyny podróżujące bez towarzystwa. Czy to nie okropne? - Pewnie, że okropne - powiedział Ike, przysuwając się bliżej do Olive. - Dosyć tego dobrego. Gębę w kubeł i fora ze dwora. Nie żartuję. Olive przesiadła się na przeciwległą kanapkę. Ike przesiadł się za nią. - Dawniej można było robić, co kto chciał na tych statkach. Ale teraz to już nie - powiedziała Gladys, zwracając się do Maca cichym, poufnym głosem. - Wy, chłopcy, pracowaliście w fabryce konserw? - Nie, robiliśmy przez cale lato na linii Canadian Pacific. - O, toście musieli zarobić kupę forsy. Mac spostrzegł, że rozmawiając z nim, zerka cały czas na koleżankę. - E, nie taką znowu kupę. Ja zebrałem niecałą setkę. - I teraz jedziecie do Seattle? - Chciałbym się gdzieś dostać za linotypistę. - My też mieszkamy w Seattle. Mamy z Olive mieszkanie. Ale chodźmy na pokład, za gorąco tutaj. Kiedy mijali Olive i Ike’a, Gladys pochyliła się i szepnęła jej coś do ucha. Potem zwróciła się do Maca, cała roztopiona w uśmiechu. Na pokładzie nie było nikogo. Pozwoliła się objąć wpół. Pod palcami poczuł fiszbiny gorsetu. Ścisnął. - Och, nie tak ostro, chłopczyku - pisnęła śmiesznym głosikiem. Mac się roześmiał. Cofając rękę, poczuł kształt jej piersi. Idąc ocierał się nogą o jej nogę. Po raz pierwszy był tak blisko dziewczyny. Po pewnym czasie powiedziała, że musi iść spać. - A co, gdybym poszedł z tobą? Potrząsnęła głową. - Nie na statku. Zobaczymy się jutro. Może odwiedzicie nas z kolegą w domu. Pokażemy wam miasto. - Dobra - powiedział Mac. Spacerował dokoła pokładu i serce waliło mu w piersi. Czuł dudnienie maszyn pod pokładem i opór wody roztrącanej przez strzelisty dziób; i on drżał jak statek. Spotkał Ike’a. - Moja powiedziała, że musi iść spać. - Moja też. - Dopiąłeś czego, Mac? - Dowiedziałem się, że mają mieszkanie w Seattle. - Ja dostałem od swojej buziaka. Mówię ci, gorąca jak diabli. Rany, myślałem, że mi da. - Dostaniemy jutro, nic się nie martw. Następnego dnia było słońce; kiedy zeszli na ląd w Seattle, nabrzeże było cale roziskrzone, pachniało składami drewna, ogłuszało turkotem wozów i krzykami woźniców. Poszli do Ymki wynająć pokój. Koniec, już więcej nie będą robociarzami i trampami. Dostaną czystą pracę, będą żyli porządnie i chodzili do szkoły wieczorowej. Włóczyli się po mieście cały dzień, a wieczorem spotkali się z Olive i Gladys pod słupem totemicznym na Pioneer Square. Sprawy potoczyły się szybko. Poszli do restauracji i zjedli obfitą kolację z winem, po czym przenieśli się do piwiarni z ogródkiem, w którym grała orkiestra, i pili whisky z sokiem cytrynowym i cukrem. Idąc do dziewczyn, wzięli ze sobą jeszcze jedną butelkę i Mac o mało jej nie upuścił na schodach. - Na miłość boską, nie hałasujcie tak, bo nam ściągniecie gliny na kark! - syknęły Olive i Gladys. W mieszkaniu pachniało piżmem i pudrem, na wszystkich krzesłach przewracała się damska bielizna i dziewczyny kazały sobie zapłacić z góry po piętnaście dolarów. Mac poszedł ze swoją do łazienki; umazała mu nos szminką i zaśmiewali się, zaśmiewali, ale w końcu przebrał miarkę i dała mu po buzi. Potem zasiedli wszyscy do stołu i pili dalej, a Ike odtańczył na bosaka taniec Salome. Mac pokładał się ze śmiechu, takie to było komiczne; siedział na podłodze i kiedy chciał wstać, upadł na twarz i nagle znalazł się w łazience; wymiotował, a Gladys wymyślała mu od ostatnich. Pomogła mu się ubrać, nie mógł tylko nigdzie znaleźć krawata, i wszyscy orzekli, że jest pijaczyna i wyrzucili go za drzwi. Szedł ulicą, wyśpiewując: „Gębę w kubeł i fora ze dwora, fora ze dwoora” - aż spotkał policjanta i spytał, gdzie jest Ymca. Ale policjant zabrał go na komisariat i zamknął w areszcie. Obudził się z głową jak wielki pęknięty kamień młyński. Koszulę miał zarzyganą, spodnie rozdarte. Przeszukał kieszenie, ale w żadnej nie znalazł portfela. Potem policjant otworzył celę i kazał mu się wynosić. Wyszedł w jaskrawe słońce, które kłuło oczy jak nóż. Mężczyzna siedzący na portierni w Ymce zmierzył go dziwnym wzrokiem, ale nic nie powiedział i Mac wszedłszy na górę zwalił się na łóżko. Ike jeszcze nie wrócił. Zdrzemnął się, cały czas czując przez sen pulsującą głowę. Kiedy się obudził, Ike siedział na swoim łóżku. Miał błyszczące oczy i czerwone policzki. Był jeszcze ciągle lekko zawiany. - Słuchaj, Mac, ciebie też obrobiły? Bo ja nie mam portfela. Chciałem wrócić, ale nie mogę znaleźć tego domu. Rany boskie, stłukłbym kurwy jedne. Gówno, jeszcze jestem zalany w pestkę. Wiesz, ten bubek na dole mówi, że będziemy się musieli wynieść. Nie mogą trzymać pijaków w Ymce. - Jezuniu, ale myśmy zapłacili za tydzień. - Zwróci nam część forsy. O, do diabła z nim, Mac. Jesteśmy goli, ale czuję się klasa. Wiesz, miałem ciężką przeprawę z twoją dzidzią, jak cię wyrzuciły. - Diabła tam, ja się czuję kiepsko. - Boję się kłaść, żeby też nie dostać kaca. Chodź, wyjdziemy, to nam dobrze zrobi. Była trzecia po południu. Wstąpili do małej chińskiej restauracyjki w porcie i wypili po kawie. Mieli dwa dolary, które dostali w zastaw za walizki. Jedwabnych koszul nie chcieli wziąć w lombardzie, bo były brudne. Na dworze lalo jak z cebra. - Rany Jezusa, powinniśmy mieć tyle oleju w głowie, żeby się nie dać upić! Jesteśmy skończone matoły, Ike. - Zabawiliśmy się pierwszorzędnie. Jezuniu, jak ty śmiesznie wyglądałeś z tą gębą wymazaną szminką. - Czuję się paskudnie. Chcę się uczyć i pracować, żeby do czegoś dojść. Wiesz, o co mi chodzi. Nie żeby zostać poganiaczem niewolników, tylko dla socjalizmu, dla rewolucji i w ogóle. Nie popracować trochę i potem iść w gaz, znowu popracować i znowu w gaz, tak jak te wszystkie ćwoki na kolei. - Cholera, na drugi raz będziemy mieli więcej oleju, zostawimy forsę w jakimś bezpiecznym miejscu. Ja też sobie pluję w brodę. - Jakby ta buda się teraz zapaliła, to nie wiem, czybym miał siłę wyjść. Siedzieli u Chińczyka, póki mogli, po czym wyszli na deszcz i wynaleźli trzydziestocentowy dom noclegowy, w którym spędzili noc; pluskwy mało ich nie zjadły. Rano poszli szukać pracy. Mac w drukarniach, Ike w biurach okrętowych. Spotkali się wieczorem, ale żadnemu się nie poszczęściło. W rezultacie obaj najęli się do wyrębu lasu nad Snake River. Wagon, do którego ich załadowano, był pełen Szwedów i Finów; tylko oni dwaj mówili po angielsku. Na miejscu okazało się, że nadzorca jest pies, żarcie parszywe, barak brudny, tak że po paru dniach się urwali i ruszyli dalej. W Górach Błękitnych było już zimno i umarliby z głodu, gdyby nie kuchnie spotykanych po drodze obozowisk drwali, w których zawsze można było wyżebrać coś do jedzenia. Dotarli do kolei w Baker City i udało im się dobić towarowymi aż do Portland. Ale mieli tak brudne ubrania, że nie mogli dostać żadnej pracy, więc poszli na południe jedną z tych rozległych, nie kończących się oregońskich dolin, pełnych farm owocowych. Spali w stodołach i od czasu do czasu dostali coś do zjedzenia za porąbanie drewna czy jakieś inne roboty gospodarskie. W Salem Ike stwierdził, że ma trypra, i Mac nie mógł spać po nocach ze strachu, że i on dostanie. Doktor, do którego trafili, był wysokim mężczyzną o pucołowatej twarzy i tubalnym śmiechu. Kiedy powiedzieli, że nie mają pieniędzy, odrzekł, że zgoda, zrobią mu coś w domu za poradę, ale usłyszawszy, że chodzi o chorobę weneryczną, palnął im gorące kazanko o cenie grzechu i wyrzucił za drzwi. Powlekli się dalej drogą, głodni i z poobcieranymi nogami; Ike miał gorączkę i bolało go przy każdym kroku. Szli w milczeniu. W końcu dobrnęli do malej stacyjki na głównej linii kolei Southern Pacific, skąd pociągi zabierały owoce i gdzie tankowały wodę. Tutaj Ike oświadczył, że nie może iść dalej i że będą musieli poczekać na jakiś pociąg. - Chryste Panie, w kryminale byłoby człowiekowi lepiej. - Jak komu się nie wiedzie w tym kraju, to już na całego - powiedział Mac i nie wiadomo dlaczego obaj parsknęli śmiechem. W zaroślach za stacją spotkali starego trampa, który gotował kawę w blaszance. Dał im trochę kawy, kawałek chleba i skórkę od słoniny, a oni powiedzieli mu o swoich kłopotach. Stary oznajmił, że jedzie na zimę na południe, i poradził, że najlepszy na trypra jest wywar z łodyg i pestek wiśni. - Cholera, ale skąd ja wezmę wiśni? A w ogóle, powiedział, nie trzeba się tym przejmować, to akurat taka sama choroba jak silne przeziębienie. Był to pogodny staruch o twarzy tak obrośniętej brudem, że wyglądała jak brunatna skórzana maska. Miał zamiar łapać towarowy, który zatrzymuje się tutaj tuż po zapadnięciu zmroku, żeby nabrać wody. Mac zdrzemnął się trochę, a Ike ze starym gawędzili. Obudził go wrzask Ike’a i wszyscy trzej popędzili na łeb, na szyję, bo pociąg już ruszył ze stacji. W półmroku Mac nie trafił nogą na stopień i wyciągnął się jak długi na podkładach. Skręcił sobie kolano, przejechał nosem po żużlu i zanim się zerwał z powrotem na nogi, światełka ostatniego wagonu rozpływały się w listopadowej szarówce. Nigdy więcej nie widział Ike’a. Wrócił do traktu i utykając wlókł się przed siebie, póki nie doszedł do jakiejś farmy. Pies z ujadaniem rzucił mu się do łydek, ale on był zanadto zmordowany, żeby się przejmować. W końcu w drzwiach ukazała się tęga kobieta, która dała mu kilka zimnych grzanek i trochę przecieru z jabłek i powiedziała, że może się przespać w stodole, jeśli odda wszystkie zapałki. Pokuśtykał do stodoły i zaszywszy się w stertę siana, momentalnie zasnął. Rano przyszedł do stodoły farmer, wysoki ogorzały mężczyzna nazwiskiem Thomas, i tubalnym głosem zaproponował, żeby Mac kilka dni popracował na farmie za wikt i mieszkanie. Byli dla niego dobrzy i mieli ładną córkę, imieniem Mona, dla której Mac stracił głowę. Była to dorodna dziewczyna o czerwonych policzkach, silna jak chłopak i nie bojąca się niczego. Poszturchiwała go, siłowała się z nim i Mac, kiedy się trochę odżywił i wypoczął, prawie nie sypiał po nocach, tylko myślał o mej. Leżąc na sianie, przypominał sobie dotknięcie jej nagiego ramienia, kiedy ocierała się o niego podając sitko do spryskiwania drzew albo zbierając przycięte gałęzie na opal, i krągłość jej piersi, i jej oddech słodki jak u klaczy, kiedy dokazywali i robili sobie nawzajem kawały wieczorem po kolacji. Ale Thomasowie mieli inne projekty co do córki, więc powiedzieli Macowi, że więcej go nie potrzebują. Łaskawie zaopatrzyli go na drogę w mnóstwo dobrych rad, trochę starego ubrania i zimny obiad zapakowany w gazetę, ale pieniędzy mu nie dali. Mona wybiegła za nim, kiedy odchodził piaszczystą, pożłobioną koleinami polną drogą i pocałowała go na oczach rodziców. - Zadurzyłam się w tobie - powiedziała. - Zarób dużo pieniędzy i wróć, to się pobierzemy. - Jak Boga kocham, wrócę - odrzekł Mac i odszedł ze łzami w oczach, ale bardzo szczęśliwy. Tym bardziej był rad, że nie złapał trypra od tej dziewczyny w Seattle. KRONIKA VI Paryż Wreszcie Zgorszony HARRIMAN POTENTATEM KOLEJOWYM znany oszust w pułapce TEDDY WYMACHUJE TĘGĄ PAŁKĄ dojeżdżający do pracy domagają się miejsc siedzących Niesie nas nocny wiew W księżyca blasku, Po wodzie płynie zew Błaganie o łaskę Nie odchodź, serce mi zabrałeś. Pamiętasz miłości słodki śpiew W księżyca blasku PO NABOŻEŃSTWIE TŁUM DOKONUJE LINCZU kiedy surówka buchnęła z pieca, ujrzałem ludzi uciekających w bezpieczne miejsce. Dziesięciu mężczyzn w ubraniach ogarniętych płomieniami rzuciło się w popłochu na prawo od pieca. Jasne było, że część z nich doznała obrażeń od razu w momencie eksplozji, i kilku, potknąwszy się, upadło. Roztopiony metal zalał nieszczęśliwców w mgnieniu oka. WYCHWALA MONOPOLE JAKO POWSZECHNE DOBRODZIEJSTWO skłóceni przemysłowcy dążą do ugody w domu pani Potterowej Palmer miłości słodki śpiew Niesie nas nocny wiew W księżyca błasku. OKO KAMERY (7) ślizgaliśmy się na stawie koło fabryki sreber i w powietrzu wisiał ten dziwny lepki zapach ze śmietnika ktoś powiedział że to mydło z tranu wielorybiego którego używają do polerowania sreber noży łyżek i widelców żeby im nadać połysk zanim pójdą na sprzedaż połyskiwał wczesny czarny lód i dźwięczał jak ostrze piły ledwo ledwo porysowany białymi śladami pierwszych łyżwiarzy nie mogłem się nauczyć jeździć na łyżwach i raz po raz wyciągałem się jak długi uważajcie na tych łobuziaków mówili wszyscy szczeniaki tych Pepiczków i Polaczków wsadzają kamienie w piguły wypisują świństwa na ścianach wyprawiają świństwa po kątach a ich starzy pracują w fabryce my czyści mali Amerykanie Mali Wędrownicy obeznani z maszynami Pogromcy Zwierząt graliśmy w hokeja bawiliśmy się w skautów robiliśmy ósemki na lodzie Achilles Ajaks Agamemnon tylko ja nie mogłem się nauczyć i raz po raz wyciągałem się jak długi ZAKLINACZ ROŚLIN Luther Burbank urodził się w murowanym wiejskim domu w Lancaster, Massachusetts. Chodząc po lesie pewnej zimy, miażdżąc nogami połyskliwą skorupkę śniegu, natknął się na małą kotlinkę, w której biło ciepłe źródło, i znalazł zieloną trawę i kiełkujące chwasty, i śnieguliczkę puszczającą tęgie pędy. Wrócił do domu, usiadł przy piecu i zabrał się do czytania Darwina; Walka o Byt, Początek Gatunków, Dobór Naturalny, tego nie uczono w kościele, więc Luther Burbank przestał wierzyć, przeniósł się do Lunenburga, znalazł owoce na krzaku kartofli, wydobył z nich nasiona, posiał i zarobił na Doborze Naturalnym pana Darwina, na Spencerze i Huxleyu , wyhodowawszy kartofel Burbanka. Młodzi na Zachód; Luther Burbank pojechał do Santa Rosa pełen snów o trawie zieleniącej się w zimie, o wieczniekwitnących kwiatach, wiecznieowocujących jagodach; Luther Burbank mógł ciągnąć zyski z Doboru Naturalnego, Luther Burbank wcielił w życie apokaliptyczny sen o trawie zieleniącej się w zimie, o jagodach bez nasion i śliwkach bez pestek i różach, jeżynach, kaktusach bez kolców - zimy były posępne w tamtym posępnym murowanym wiejskim domu w posępnym stanie Massachusetts -hejże do słonecznej Santa Rosa; i stał się promiennym starszym panem, gdzie róże kwitły cały rok, wieczniekwitnące, wiecznieowocujące hybrydy. Ameryka jest hybrydą, niech Ameryka ciągnie zyski z Doboru Naturalnego. Był niedowiarkiem, wierzył w Darwina i w Dobór Naturalny, i wpływ potężnych nieżyjących, i w zdrowe twarde owoce eksportowe nadające się do puszkowania. Był jednym z wielkich starszych panów, dopóki kościoły i kongregacje nie wywęszyły, że jest niedowiarkiem i że wierzy w Darwina. Przez te wszystkie lata spędzone w Santa Rosa, kiedy tworzył coraz to lepsze hybrydy dla Ameryki, Lutherowi Burbankowi nie postała w głowie żadna zdrożna myśl. Ale tym razem wdepnął w gniazdo os; nie chciał się zaprzeć Darwina i Doboru Naturalnego, więc go użądliły i umarł nic nie rozumiejąc. Pochowali go pod cedrem. Jego ulubiona fotografia przedstawiała małego berbecia, któremu w głowie nie postała żadna zdrożna myśl, stojącego za grządką hybrydy Shasta, wieczniekwitnących podwójnych stokrotek. Góra Shasta, którą widać w tle, była kiedyś wulkanem, ale teraz nie ma już wulkanów. KRONIKA VII OŚWIADCZYŁ, ZE W TYM STULECIU RZĄDZIĆ BĘDĄ MILIARDY I MÓZGI Niemowlę Urodzone w Minneapolis Zostało Przywiezione w Inkubatorze Cheyenne, Cheyenne, Na konika hop, kochanie twierdzi, że Jim Hill oskarżył trust naftowy o 939 wykroczeń POCIĄG WYLECIAŁ W POWIETRZE NA KOLEI WIELKIEJ CZWÓRKI kobieta i dzieci poszły w zapomnienie przyznaje, że był świadkiem chłosty a nawet okaleczeń, ale nie jakichś przerażających gwałtów PRAWDA O WOLNYM PAŃSTWIE KONGIJSKIM Dopatrują się Zasadniczej Wady w Pancerniku Dreadnought Santos-Dumont opowiada o konkurencie drapieżnych ptaków żony pierwszym celem krajowców z Konga niezwykły list odwołujący amerykańską piechotę morską BIALI W KONGU TRACĄ POCZUCIE MORALNOŚCI KOBIETA USIDLONA PRZEZ POKĄTNYCH ADWOKATÓW Thaw Zmierzy się z Sądem w Brzemiennej Walce ZWIĄZKI ZAGRAŻAJĄ POLITYCE ostatnie przedstawienie Salome w Nowym Jorku heroizm matki okazał się bezcelowy Dziś nas złączy ślubowanie I jak jeden mąz oboje Na konika hop, kochanie, W drogę do Cheyenne OKO KAMERY (8) siedziałeś na łóżku zdejmowałeś buty Hej Francuzik wrzasnął Taylor w drzwiach musisz się bić z Małym nie chcę się bić musisz prawda że się musi bić chłopcy? Freddy wsadził głowę w szparę w drzwiach i zagrał na nosie Musisz się bić umpaumpa i już zbiegli się wszyscy chłopcy z górnego piętra baba jesteś jak się nie chcesz bić a ja już byłem w piżamie wepchnęli Małego do pokoju i Mały rąbnął Francuzika a Francuzik rąbnął Małego i w ustach poczułeś smak krwi wszyscy wrzeszczeli Bij go Mały tylko jeden Szczerbal wrzeszczał W szczękę go Jack i Francuzik przewrócił Małego na łóżko ale go oderwali wszyscy razem kupą przyparli go do drzwi Francuzik młócił pięściami na prawo i na lewo nie widział kto go okłada i wszyscy zaczęli się drzeć że Mały dał mu wycisk a Taylor i Freddy złapali go za ręce i powiedzieli żeby Mały podszedł i dał mu w mordę ale Mały nie chciał Mały płakał słodki smak krwi w ustach aż się rzygać chce a tu dzwonek na gaszenie świateł i wszyscy rozbiegli się do pokojów położyłeś się do łóżka z pulsującą głową płakałeś kiedy Szczerbal wszedł na palcach do pokoju i powiedział To ty mu dałeś wycisk Jack to było pierdolone świństwo Freddy ci tak przyfasował ale akurat Kuternoga podkradł się cichaczem do hallu przyłapał Szczerbala jak chciał wrócić do siebie i wlepił mu MAC Na Dziękczynienie Mac dotarł do Sacramento, gdzie dostał robotę przy rozbijaniu skrzynek w składach suszonych owoców. Do Nowego Roku zaoszczędził tyle, że mógł sobie kupić ciemny garnitur i wsiąść na parowiec kursujący w dół rzeki. Była ósma wieczór, kiedy wysiadł na nabrzeżu w San Francisco. Z walizką w ręce ruszył Market Street w głąb miasta. Ulice były pełne świateł. Młodzi ludzie i przystojne dziewczyny w jaskrawych sukienkach mijali go szybko w porywach silnego wiatru, który trzepotał spódnicami i szalikami, różowił policzki i unosił w powietrze papiery i tumany piasku. Na ulicach widziało się Chińczyków, Włochów, Portugalczyków, Japończyków. Ludzie spieszyli się na przedstawienia i do restauracji. Z barów dochodziła muzyka, z restauracji zalatywał tłusty zapach smażonych potraw, woń wina i piwa. Mac miał ochotę się zabawić, ale zostało mu wszystkiego cztery dolary, więc poszedł i wynajął pokój w Ymce. Potem zjadł kawałek klajstrowatego placka i popił kawą w wyludnionej kafeterii na dole. Wróciwszy do pokoju o ścianach nagich jak w szpitalu, spróbował otworzyć okno, ale okazało się, że wychodzi ono na wąski wewnętrzny świetlik. W pokoju pachniało jakimś środkiem do czyszczenia, a gdy się położył na łóżku, stwierdził, że koc czuć formaliną. Był w świetnej formie, krew buzowała mu w ciele. Miał ochotę z kimś pogawędzić, pójść gdzieś na tańce, napić się z kumplem albo poderwać jakąś dziewczynę. Przypomniał mu się zapach różu i piżmowy zapach pudru w pokoju tych dziewczyn w Seattle. Usiadł na brzegu łóżka, zamachał nogami. W końcu postanowił wyjść, przedtem jednak schował pieniądze do walizki i zamknął na klucz. Samotny jak duch wałęsał się po ulicach aż do śmiertelnego zmęczenia; szedł szybko, nie patrząc w prawo ani w lewo, ocierając się o wymalowane dziewczyny stojące na rogach, wyrostków wciskających ulotki z adresami, pijaków szukających bójki, żebraków skomlących o jałmużnę. Rozgoryczony, zmarznięty i bez sił, wrócił w końcu do swojego pokoju i rzucił się na łóżko. Następnego dnia wyszedł na miasto i dostał pracę w małej drukarence, prowadzonej przez łysego Włocha nazwiskiem Bonello. Bonello nosił wielkie faworyty i powiewający czarny fontaź. Powiedział Macowi, że kiedyś należał do czerwonych koszul Garibaldiego , a teraz jest anarchistą. Jego bohaterem jest Ferrer ; a Maca przyjmuje do pracy, bo ma nadzieję nawrócić go na swoją wiarę. Przez całą zimę Mac pracował u Bonella, jadł spaghetti i pił czerwone wino, wieczorami rozprawiał z nim i jego przyjaciółmi o rewolucji, a w niedzielę chodził na socjalistyczne pikniki i mityngi w obronie swobód obywatelskich. Natomiast sobotnie popołudnia spędzał w burdelach z kolegą, niejakim Millerem, którego poznał w Ymce; ów Miller uczył się na dentystę. Zaprzyjaźnił się również z dziewczyną, która się nazywała Maisie Spencer i pracowała w dziale modniarskim w Emporium. Co niedziela ciągnęła go ze sobą do kościoła. Była to spokojna dziewczyna o wielkich niebieskich oczach, które podnosiła na niego z uśmiechem niedowierzania, kiedy zaczynał opowiadać o rewolucji. Miała maleńkie, równe, perłowe ząbki i ładnie się ubierała. Po pewnym czasie dała za wygraną i przestała go tak bardzo męczyć o ten kościół. Lubiła, kiedy zabierał ją do Cytadeli na koncert kapeli wojskowej albo do Sutro Parku oglądać posągi. Rankiem w dniu trzęsienia ziemi pierwszą osobą, jaka Macowi przyszła na myśl, gdy ochłonął z potwornego przerażenia, była Maisie. Dom, w którym mieszkała z rodziną na Mariposa Street, stał jeszcze, kiedy tam dotarł, ale wszyscy mieszkańcy już się wynieśli. Dopiero na trzeci dzień - po trzech dniach dymu, trzasku pękających belek i wysadzania dynamitem domów grożących zawaleniem, które przepracował w brygadzie pożarniczej - odnalazł ją w kolejce po żywność przy wejściu do Parku Złotej Bramy . Spencerowie mieszkali w namiocie koło zrujnowanych oranżerii. Maisie nie poznała go, bo miał osmalone włosy i brwi, ubranie w strzępach i był od stóp do głów umazany sadzami. Nie całował jej nigdy przedtem, ale teraz porwał ją w ramiona i pocałował na oczach wszystkich. Kiedy ją puścił, twarz miała całą w sadzach. Niektórzy ze stojących w ogonku śmieli się i klaskali, ale stara kobieta za nią, uczesana w pompadurkę , spod której wyglądał przekrzywiony postisz, i ubrana w dwa różowe jedwabne watowane szlafroki naciągnięte jeden na drugi, powiedziała ze złością: - Widzisz, teraz będziesz musiała iść się myć. Od tej pory uważali się za zaręczonych, nie mogli się jednak pobrać, bo drukarenka Bonella spłonęła wraz z całym kwartałem kamienic i Mac był bez pracy. Maisie pozwalała się całować i ściskać w ciemnej bramie, kiedy wieczorem odprowadzał ją do domu, ale dalej nie próbował się posuwać. Na jesieni dostał pracę w redakcji „San Francisco Bulletin”. Pracował teraz w nocy i prawie nie widywał się z Maisie, jeśli nie liczyć niedziel, lecz mimo to zaczęli mówić, że pobiorą się po Bożym Narodzeniu. Kiedy była daleko, przeważnie zżymał się na nią, ale gdy tylko znaleźli się razem, żale natychmiast topniały. Próbował ją skłonić do czytania broszur socjalistycznych, ale ona się śmiała, podnosiła na niego wielkie ufne niebieskie oczy i mówiła, że to dla niej za mądre. Lubiła chodzić do teatru i jadać w restauracjach, gdzie była krochmalona bielizna stołowa i gdzie usługiwali kelnerzy we frakach. Jakoś w tym czasie wybrał się pewnego wieczoru na odczyt Uptona Sinclaira o rzeźniach chicagowskich. Obok niego siedział młody mężczyzna w drelichowych spodniach. Miał orli nos, szare oczy, głębokie bruzdy pod kościami policzkowymi i cedził powoli słowa. Nazywał się Fred Hoff. Po odczycie poszli razem na piwo i zaczęli rozmawiać. Fred Hoff należał do nowo założonej rewolucyjnej organizacji IWW . Przy drugim kuflu piwa przeczytał Macowi program. Fred Hoff zszedł właśnie z frachtowca, na którym obsługiwał dźwig pokładowy. Bokiem wyłaziło mu już podłe żarcie i ciężka harówka na morzu. W kieszeni miał jeszcze cały lon i postanowił, że nie przepuści go za jednym zamachem. Słyszał, że w Goldfield, w Newadzie, jest strajk górników, więc pomyślał sobie, że pojedzie, zobaczy, może będzie mógł pomóc. Słuchając go, Mac uświadomił sobie, jak nędzne życie prowadzi, pomagając w drukowaniu kłamstw przeciwko klasie robotniczej. - Rany boskie, bracie, właśnie takich jak ty nam potrzeba. Chcemy założyć w Goldfield własne pismo. Jeszcze tego samego wieczoru Mac poszedł do miejscowego biura IWW i wypełnił deklarację. W głowie mu szumiało, kiedy wracał do pensjonatu. - Tylko patrzeć, a zaprzedałbym się tym sukinsynom - powtarzał sobie. W najbliższą niedzielę mieli się wybrać z Maisie kolejką zębatą na szczyt Tamalpais. Mac był przeokropnie śpiący, kiedy budzik wyciągnął go z łóżka. Ale trzeba było wyruszyć wcześnie, bo wieczorem musiał być znowu w pracy. Idąc do przystani promu, gdzie się z nią umówił o dziewiątej, w głowie miał jeszcze stukot maszyn drukarskich, a w nozdrzach kwaśny zapach farby i papieru miażdżonego przez prasy. Do tego mieszał się zaduch domu, do którego zaszedł z paroma chłopakami, fetor zatęchłych pokojów i wiader z brudną wodą, woń potu i toaletki dziewczyny o kręconych włosach, którą wziął na lepiącym się łóżku, smak zwietrzałego piwa, które pili, i jej bezosobowy gruchający głos: „Pa, kochanie, przyjdź niedługo”. - Boże, ale ze mnie świnia - powiedział do siebie. Dobrze, że przynajmniej ranek jest pogodny, wszystkie barwy ulicy mienią się jak szkło. Boże, po dziurki w nosie ma już tych sobotnich wypraw na dziwki. Żeby tylko Maisie była trochę równiejsza, żeby choć była trochę buntowniczką, z którą można pogadać jak z przyjacielem. Jak jej, u licha, powiedzieć, że rzuca pracę? Czekała na niego przy promie; w schludnej granatowej sukience i kapeluszu z szerokim, okalającym twarz, rondem wyglądała jak dziewczęta z obrazów Gibsona . Nie mieli czasu na powitania, bo trzeba było pędzić do promu, ale znalazłszy się na pokładzie, podała mu twarz do pocałunku. Wargi miała chłodne, dłoń w rękawiczce położyła tak lekko na jego dłoni. W Sausalito wsiedli do tramwaju, potem przesiedli się jeszcze raz, a ona wciąż się do niego uśmiechała, nawet kiedy biegli, by zająć dobre miejsca w kolejce zębatej. Czuli się tacy samotni w huczącym bezmiarze burych gór, błękitnego nieba i morza. Nigdy nie byli ze sobą tacy szczęśliwi. Maisie biegła przodem na sam szczyt. Do obserwatorium dotarli obydwoje bez tchu. Przytulili się do ściany, gdzie nikt ich nie mógł zobaczyć, i Maisie pozwoliła się całować po całej twarzy, po całej twarzy i po szyi. Koło nich płynęły strzępy mgły, zasłaniając przed wzrokiem fragmenty zatoki, dolin i ocienionych gór. Kiedy wyszli zza obserwatorium, od strony morza wiał przeszywający lodowaty wiatr. Skłębiona masa mgły nadpływała znad oceanu jak olbrzymia fala. Maisie złapała go za ramię. - Boję się, Fainy! Wtedy powiedział jej nagle, że rzucił pracę. Popatrzyła na niego przerażona, cała drżąca na zimnym wietrze, taka mała i bezradna; łzy zaczęły jej cieknąć po obu policzkach. - A myślałam, że mnie kochasz, Fenianie... Myślisz, że mi było łatwo czekać na ciebie tyle czasu, pragnąć cię i kochać? Och, a ja myślałam, że mnie kochasz! Objął ją ramieniem. Nie mógł wykrztusić słowa. Ruszyli z powrotem do kolejki. - Nie chcę, żeby ci wszyscy ludzie widzieli, że płakałam. Tacy byliśmy szczęśliwi. Zejdziemy na piechotę do Muir Woods. - To kawał drogi, Maisie. - Wszystko mi jedno. Chcę iść. - Rany, równa z ciebie dziewczyna, Maisie. Ruszyli ścieżką w dół i wszystko rozpłynęło się we mgle. Po paru godzinach zatrzymali się na odpoczynek. Zeszli ze ścieżki i znaleźli kawałek trawy w gęstwinie zarośli cistusowych. Mgła otaczała ich ze wszystkich stron, ale nad głową była jaśniejsza i czuli przez nią ciepło słońca. - Aj, porobiłam sobie pęcherze - powiedziała i skrzywiła się tak śmiesznie, że parsknął śmiechem. - Musi być już niedaleko - odrzekł. - Słowo daję, Maisie. Chciał jej opowiedzieć wszystko o strajku i o wobblisach i wytłumaczyć, dlaczego jedzie do Goldfield, ale nie mógł. Jedyne, co mógł zrobić, to pocałować ją. Przywarła ustami do jego warg, ramiona splotła mu ciasno na szyi. - Słowo daję, to nie będzie miało żadnego wpływu na nasze małżeństwo, słowo daję, Maisie, szaleję za tobą. Pozwól mi, Maisie, musisz mi pozwolić. Słowo daję, nie wiesz, jakie to dla mnie okropne, tak cię kocham, a ty nie chcesz mi nigdy pozwolić. Wstając wygładził jej sukienkę. Maisie leżała z zamkniętymi oczami i bladą twarzą; przestraszył się, że zemdlała. Ukląkł i pocałował ją delikatnie w policzek. Uśmiechnęła się leciutko, przyciągnęła jego głowę i zmierzwiła mu włosy. - Mój mężuś - powiedziała. Po chwili podnieśli się i nic nie widząc ruszyli przez las sekwoi. Tak doszli do tramwaju. Wracając promem postanowili, że pobiorą się jeszcze w tym tygodniu. Mac obiecał, że nie pojedzie do Newady. Następnego dnia wstał rano przygnębiony. Zaprzedał się. Goląc się w łazience, powiedział półgłosem do swego odbicia w lustrze: - Draniu jeden, chcesz się sprzedać tym sukinsynom. Wrócił do pokoju i napisał list do Maisie. Kochana Maisie! Nie myśl ani przez minutkę, że Cię nie kocham tak jak dawniej, ale obiecałem przyjechać do Goldfield i pomóc chłopcom przy tej gazecie, więc muszę dotrzymać słowa. Przyślę Ci adres, jak tylko dojadę na miejsce, i gdybyś mnie naprawdę potrzebowała, z jakichkolwiek względów, wrócę natychmiast, słowo daję, wrócę. Tysiąc całusów, kochający Cię FAINY Poszedł do redakcji „Bulletinu” po pieniądze, po czym spakował manatki i ruszył prosto na dworzec sprawdzić, kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Goldfield w stanie Newada. OKO KAMERY (9) przez cały dzień z fabryki nawozów sztucznych śmierdziało że coś okropnego a w nocy roiło się od komarów że można było oszaleć ale byliśmy w Crisfield na Wschodnim Brzegu i gdybyśmy mieli motorówkę do przewożenia na drugą stronę zatoki moglibyśmy wysyłać pomidory i kukurydzę i wczesne brzoskwinie prosto do Nowego Jorku i nie pozwolić się obdzierać ze skóry pośrednikom z Baltimore założylibyśmy gospodarstwo warzywne wysyłalibyśmy nowalijki nawodnilibyśmy użyźnilibyśmy sztucznymi nawozami wyjałowione przez tytoń tereny Północnego Cypla gdybyśmy tylko mieli motorówkę wozilibyśmy w zimie ostrygi hodowalibyśmy żółwie na sprzedaż na bocznicy kolejowej wdałem się w gadkę z jednym młodym gościem nie mógł być wiele starszy ode mnie spał w wagonie towarowym spał w pełnym słońcu na bocznicy pachniało kukurydzą zalatywał smrodek gnijących śledzi z fabryki nawozów ten gość miał kręcone włosy i źdźbła siana we włosach przez rozpiętą koszulę widać było piersi opalone aż do pasa pewnie był z niego gagatek ale przyjechał aż z Minnesoty wybierał się dalej na południe i kiedy mu powiedziałem o zatoce Chesapeake wcale się nie dziwił tylko mówi Zdaje się że to za daleko żeby przepłynąć trzeba się będzie zgodzić za rybaka WIELKI BILL Wielki Bili Haywood urodził się w 69 w pewnym domu noclegowym w Salt Lake City. Wychowywał się w stanie Utah, nauki pobierał w Ophir, obozowisku górników, gdzie odbywały się rozprawy rewolwerowe, w sobotnie wieczory grano w faraona, whisky lala się na stoliki pokerowe zawalone piramidkami nowiutkich srebrnych dolarów. Kiedy skończył jedenaście lat, matka oddala go na służbę do pewnego farmera, ale rychło uciekł, bo farmer zerżnął mu skórę batem. To był jego pierwszy strajk. Utracił oko strugając procę z dębiny. Pracował po sklepikach, prowadził stragan z owocami, był bileterem w teatrze w Salt Lake City, gońcem, boyem w hotelu Continental. Kiedy miał piętnaście lat, pojechał do kopalni w hrabstwie Humboldt w Newadzie, wyposażony w kombinezon, sweter, granatową koszulę, buty górnicze, dwie derki, szachy, rękawice bokserskie i solidną porcję puddingu ze śliwkami, który matka dala mu na drogę. Ożeniwszy się osiadł w Fort McDermitt, wybudowanym w dawnych czasach dla obrony przed Indianami, opuszczonym teraz, kiedy już me było pogranicza; tutaj jego żona urodziła pierwsze dziecko bez doktora ani akuszerki. Bili odciął pępowinę, Bili zakopał łożysko; dziecko utrzymało się przy życiu. Bili zarabiał jak mógł, mierzył grunty, pomagał przy sianokosach w Rajskiej Dolinie, ujeżdżał źrebaki; poznał całą górzystą krainę. Pewnego wieczora w Thompson’s Mill był jednym z pięciu mężczyzn, którzy spotkali się przypadkiem i zatrzymali na nocleg na opuszczonym rancho. Każdy z nich miał wybite jedno oko, więcej jednookich nie było w całym hrabstwie. Potem utracili gospodarstwo nadane przez rząd, wszystko się rozleciało, żona była chora, Bili musiał myśleć o dzieciach. Pojechał pracować jako górnik do Silver City. W Silver City, w Idaho, wstąpił do Federacji Górników Zachodu, tutaj piastował swoją pierwszą godność związkową; został wybrany delegatem górników z Silver City na zjazd FGZ w Salt Lake City w 98. Odtąd stał się agitatorem, mówcą, burzycielem umysłów, potrzeby górników były jego własnymi potrzebami; stoczył batalie w Coeur D’Alenes, Telluride, Cripple Creek, wstąpił do Partii Socjalistycznej, zjeździł Idaho, Utah, Newadę, Montanę, Kolorado pisząc i przemawiając do strajkujących górników, którzy walczyli o ośmiogodzinny dzień pracy, o lepsze życie, o udział w bogactwach, które wyrąbywali spod ziemi. W styczniu 1905 zwołano do Chicago konferencję, która zebrała się w tej samej sali na Lake Street, w której przed dwudziestu laty przemawiali na mityngach chicagowscy anarchiści. William D. Haywood został wybrany stałym przewodniczącym. Na tej właśnie konferencji uchwalono manifest powołujący do życia IWW. Gdy powrócił do Denver, został siłą uprowadzony do Idaho i wraz z Moyerem i Pettibonem oskarżony o zabójstwo owczarza Steunenberga, eksgubernatora Idaho, rozerwanego przez bombę we własnym domu. Kiedy ich uniewinniono w Boise (obrońcą był Clarence Darrow ), imię Wielkiego Billa Haywooda, przywódcy klasy robotniczej, znane było od oceanu do oceanu. Potrzeby wszystkich czarnoroboczych były teraz jego potrzebami, został rzecznikiem całego Zachodu, kowbojów i drwali, robotników rolnych i górników. (Świder parowy wyrzucił z pracy tysiące górników; świder parowy rzucił popłoch na wszystkich górników Zachodu). FGZ robiła się konserwatywna. Haywood działał w IWW budując nowe społeczeństwo w skorupie starego, w 1908 brał udział w kampanii za kandydaturą Debsa na prezydenta objeżdżając Stany Czerwonym Specjalnym. Brał udział we wszystkich wielkich strajkach na Wschodzie, gdzie dojrzewał ruch rewolucyjny, w Lawrence, w Paterson, w strajku hutników Minnesoty. Tamci wysłali do Europy Amerykańskie Siły Ekspedycyjne, żeby ratować pożyczki Morgana , żeby ratować Wiłsonowską demokrację, stali przed grobem Napoleona i roił im się sen o imperium, pili szampana w barze u Ritza, spali z rosyjskimi hrabinami na Montmartrze i roil im się sen o imperium, w całym kraju w lokalach Legionu Amerykańskiego i na śniadankach biznesmeni nie wahali się dla pieniędzy wydzierać orłu krzyk z gardła; linczowali pacyfistów i nastrojonych progermańsko, wobblisów, czerwonych i bolszewików. Bili Haywood, wraz ze stu jeden innymi, stanął przed sądem w Chicago, gdzie sędzia Landis , zwany carem baseballowym, z taką pogardą dla procedury, jakby chodziło o wykroczenie drogowe, skazywał na dwadzieścia lat więzienia i na trzydzieści tysięcy dolarów grzywny. Po dwu latach odsiadki w Leavenworth zgodzili się zwolnić Wielkiego Billa za kaucją (miał pięćdziesiąt lat, był ciężko steranym starcem); wojna się skończyła, ale tamci przekonali się w Sali Lustrzanej w Wersalu, że sen o imperium da się zrealizować; sądy odmówiły rewizji procesu. Haywoodowi pozostało do wyboru: uciec poświęcając kaucję lub wrócić na dwadzieścia lat do więzienia. Był chory na cukrzycę, miał ciężkie życie, więzienie do reszty zrujnowało mu zdrowie. Ale była Rosja, republika robotnicza; więc pojechał do Rosji, przez kilka lat mieszkał w Moskwie, nie zaznał jednak i tutaj szczęścia, zbyt obcy był dla niego ten świat. Umarł i jego wielką steraną powłokę cielesną spalono, a popioły pochowano pod murami Kremla. OKO KAMERY (10) stary major który zabierał mnie na Kapitol podczas sesji Senatu i Izby Reprezentantów był kiedyś w mtendenturze Armii Secesyjnej i miał bardzo piękne maniery więc cały personel kłaniał się staremu majorowi tylko paziowie się nie kłaniali bo to byli mali chłopcy niewiele starsi od twojego brata kiedy też posługiwał raz jako paź w Senacie i od czasu do czasu jakiś senator albo członek Izby Reprezentantów rzucał na majora okiem spod spuszczonych powiek że może to jest ktoś i kłaniał się albo ściskał serdecznie rękę albo podnosił dłoń stary major ubierał się bardzo wytwornie nosił żakiet i bokobrody jak Franciszek Józef chodziliśmy bardzo wolno w mętnym blasku słońca po Ogrodzie Botanicznym czytaliśmy małe tabliczki na drzewach i krzakach przyglądaliśmy się jak tłuste drozdy i szpaki skaczą po trawie i wchodziliśmy po schodach w mroczną atmosferę rotundy gdzie stały martwe posągi różnych rozmiarów do Senatu który był mrocznoczerwony do pokoju posiedzeń komisji do Izby Reprezentantów która była mrocznozielona do pokoi posiedzeń komisji i do Sądu Najwyższego zapomniałem jakiego koloru był Sąd Najwyższy i pokoje komisji szepty pod drzwiami galerii dla publiczności martwota w powietrzu głos dudniący pod szklaną kopułą zasuwane ze stukiem biurka puste korytarze pełne martwego powietrza nogi zaczynały nas boleć od chodzenia i myślałem o szpakach na trawie i o długich ulicach pełnych martwego powietrza nogi mnie bolały ze zmęczenia i łupało mnie między oczami starsi panowie kłaniali się z szybkim błyskiem spod spuszczonych powiek może to jest ktoś i wielkie niechętnie zaciśnięte usta i zakurzony czarny filc i zaduch palt zamkniętych w szafach i martwota w powietrzu ciekaw jestem o czym myślał stary major i o czym ja myślałem może o tym wielkim obrazie w Galerii Corcorana gdzie pełno było kolumn i stopni i konspiratorów i skrwawiony Cezar leżący bez władnie na ziemi nazywało się to Cezar martwy MAC Ledwo Mac zdążył wysiąść z pociągu w Goldfield, podszedł do niego wysoki mężczyzna w koszuli khaki, bryczesach i drelichowych wojskowych getrach na nogach. - Jeśli wolno zapytać, bracie, czego szukasz w tym mieście? - Komiwojażer jestem, książki sprzedaję. - Jakie znowu książki? - No, szkolne i takie różne. Mam przedstawicielstwo Towarzystwa Poszukiwaczy Prawdy z Chicago. Mac wypowiedział to jednym tchem i mężczyzna wydawał się zadowolony. - No, chyba jesteś w porządku - powiedział. – Jedziesz Pod Orła? Mac kiwnął głową. - Prymka cię podwiezie, ten facet z końmi. Widzisz, musimy mieć oko na tych cholernych agitatorów, tę całą bandę wobblisów, nierobów jednych . Przed hotelem Pod Złotym Orłem trzymało wartę dwu żołnierzy, groźnie wyglądających krępych mężczyzn w kapeluszach zsuniętych na oczy. Kiedy Mac wszedł do środka, wszyscy przy barze odwrócili się mierząc go wzrokiem. - Czołem, panowie - burknął jak najmniej zachęcająco i podszedł prosto do właściciela zapytać o pokój. Przez cały czas łamał sobie głowę, kogo, u licha, odważy się zapytać o redakcję „Robotnika Newady”. - Ano, może i znalazłoby się jakie łóżko – odrzekł właściciel. - Komiwojażer? - Yhm - powiedział Mac. - Książki sprzedaję. Przy drugim końcu baru zażywny jegomość z długim sumiastym wąsem bełkotał jękliwym pijackim głosem: - Jakby mi dali wolną rękę, z miejsca bym przepędził wszystkich nicponi z miasta. Nie dałbym się mieszać żadnym adwokatom. Przepędziłbym sukinsynów na zbitą mordę, a jakby stawiali opór, tobym strzelał. Tak mówię do gubernatora. Bo inaczej te sukinsyny i ich adwokaci zawsze oczy zamydlą nakazami aresztowania, sądami i różnymi takimi bredniami, byleby sprawę przeciągnąć. W dupie mam sądy. - Dobra, dobra, Joe, powiesz im wszystko - wtrącił się uspokajająco właściciel. Mac kupił cygaro i wolnym krokiem wyszedł na ulicę. Kiedy zamykał za sobą drzwi, zażywny jegomość wykrzykiwał znowu: - A ja mówię, w dupie mam sądy. Było już prawie ciemno. Lodowaty wiatr dął między dwoma szeregami drewnianych ruder. Potykając się w błocie głębokich kolein, Mac obszedł kilka ulic zaglądając w ciemne okna. Spenetrował tak całe miasteczko, ale nigdzie nie było śladu redakcji. Znalazłszy się po raz trzeci przed tą samą chińską garkuchnią, zwolnił kroku i stanął niezdecydowany na brzegu chodnika. W głębi ulicy wisiał nad miastem trzon wielkiej poszarpanej góry. Po drugiej stronie, na ciemnym tle sklepu żelaznego, przechadzał się młody mężczyzna z uszami i głową otuloną kołnierzem ciepłej kurtki. Mac zdecydował, że wygląda na równego faceta, i poszedł go zagadnąć. - Powiedz, bracie, gdzie jest redakcja „Robotnika Newady”. - Po kiego licha potrzebna ci ta wiadomość? Spojrzeli na siebie jednocześnie. - Szukam Freda Hoffa. Przyjechałem z Frisco do pomocy, drukarz jestem. - Masz czerwoną kartę? Mac wyciągnął kartę członka IWW. - Mam także legitymację związkową, jeśli chcesz zobaczyć. - E, nie. Jesteś chyba czysty, ale jak to chłopcy mówią, gdybym był przypadkiem szpiclem, już byś siedział w ulu, bracie. - Powiedziałem im, że jestem komiwojażerem i że handluję książkami, boby mnie nie wpuścili do miasta. Ostatnie dwadzieścia pięć centów wydałem na cygaro, żeby strugać burżuja. Tamten parsknął śmiechem. - No, dobra, kolego. Zaprowadzę cię. - Co tu się wyprawia, stan wyjątkowy? - spytał Mac, skręciwszy za tamtym w alejkę między dwiema zarośniętymi ruinami. - Ściągnęli gwardię konną z calutkiej Newady, dranie jedne. Szczęście, jeśli nie będziesz zmykał stąd z bagnetem w brzuchu, jak to chłopcy mówią. Na końcu alei stał domek jak pudło od butów, z jaskrawo oświetlonymi oknami. Młodzi mężczyźni w górniczych ubraniach i kombinezonach tłoczyli się przed wejściem i siedzieli w trzech rzędach na chwiejnych schodkach. - Co to, sala bilardowa? - zapytał Mac. - Nie, „Robotnik Newady”. Słuchaj, bracie, nazywam się Ben Evans. Zapoznam cię z resztą naszej bandy. Hej, chłopcy, to jest kolega McCreary, przyjechał z Frisco, będzie nam robił skład. - Dawaj łapę, Mac - powiedział drągal o wyglądzie szwedzkiego drwala i ścisnął Macowi rękę, aż kości zatrzeszczały. Fred, z zieloną umbrelką na czole, siedział za biurkiem zawalonym stosem szpalt. Wstał, wyciągnął rękę. - No, chłopie, przyjechałeś w samą porę. Wszystko się wali. Zamknęli nam drukarza, a pismo przecież musimy wydawać. Mac zdjął kurtkę i poszedł obejrzeć prasę. Stał pochylony nad kamieniem zecerskim, kiedy zbliżył się Fred Hoff i pociągnął go w kąt. - Słuchaj, Mac, muszę ci wytłumaczyć położenie. Sytuacja jest diablo głupia. ZGZ zaczyna dostawać cykorii. Mówię ci, cholerna draka... Święty był tu w tych dniach i ten drań Mullany postrzelił go w obie ręce, leży teraz w szpitalu. Cięci są na nas jak osy, bo wbijamy w głowy zasadę rewolucyjnej solidarności, kapujesz? Personel restauracyjny strajkuje i część chłopców w kopalniach. Ci z AFL poszli po rozum do głowy, wytrzasnęli jakiegoś bubka, który organizuje łamistrajków, i kumają się z właścicielami kopalni w klubie Montezuma. - Hej, Fred, daj mi czas, żebym się mógł w tym wszystkim połapać - powiedział Mac. - Nie tak dawno była mała strzelaninka przed restauracją parę kroków stąd, dostało się właścicielowi tej całej dziury i teraz kilku chłopców siedzi. - Rany, co ty gadasz. - A w przyszłym tygodniu przyjeżdża Wielki Bili Haywood. Tak to z grubsza wygląda, Mac. Muszę im wyrżnąć artykulik... Jesteś teraz głównym drukarzem, będziemy ci płacili siedemnaście pięćdziesiąt, tak jak wszystkim. Pisałeś kiedy? - Nie. - W takich chwilach człowiek sobie dopiero pluje w brodę, że mu się nie chciało przysiedzieć fałdów w szkole. Jezuniu, żebym umiał pisać jak się patrzy! - Spróbuję, może wysmażę artykuł, jak się nadarzy okazja. - Wielki Bili nam napisze. Ten to klawo pisze. Ustawili Macowi łóżko polowe z tyłu za prasą i minął tydzień, nim miał czas zajść Pod Orła i odebrać walizkę. Nad redakcją i drukarnią był długi przygórek ze wstawionym piecem, gdzie spała większość chłopców. Ci, co mieli koce, zawijali się w koce, ci, co nie mieli, naciągali kurtki na głowę; ci, co nie mieli kurtek, kładli się, jak stali. W końcu przygórka wisiał wielki arkusz papieru, na którym ktoś wydrukował preambułę statutu cieniowanymi wielkimi literami. Na tynkowanej ścianie pokoju redakcyjnego ktoś narysował robociarza z podpisem „IWW”, wymierzającego kopniaka w tyłek grubasowi w cylindrze opatrzonemu podpisem „Właściciel kopalni”. Nad tym zaczęli kaligrafować „Solidarność”, ale skończyło się na wypisaniu „SO LI DA”. Któregoś wieczoru w listopadzie przemawiał w związku górników Wielki Bill Haywood. Mac i Fred Hoff poszli, żeby napisać sprawozdanie do gazety. Miasto leżało opuszczone jak stary śmietnik w olbrzymiej dolinie, świszczący wiatr zacinał śniegiem. W sali było gorąco i duszno od wyziewów barczystych ciał, tytoniu do żucia i grubych roboczych ubrań, przesiąkniętych nędzarskim fetorem lamp naftowych, zwęglonych bierwion, tłustych patelni i podłej gorzałki. Z początku mężczyźni kręcili się niespokojnie, szurali nogami i odchrząkiwali flegmę w gardłach. Mac czuł się głupio. W kieszeni miał list od Maisie. Znał go na pamięć: Najukochańszy Fainy! Stało się to, czego się najbardziej bałam. Wiesz, o czym mówię, mój kochany mężusiu. To już dwa miesiące i tak się boję, me mogę nikomu powiedzieć. Najdroższy, musisz zaraz wracać. Umrę, jak nie wrócisz. Słowo daję, umrę i w ogóle tak mi bez ciebie pusto, i tak się strasznie boję, żeby ktoś nie zauważył. Będziemy musieli gdzieś wyjechać, jak się pobierzemy, i nie wracać, póki nie minie trochę czasu. Gdybym wiedziała, że dostanę pracę, przyjechałabym do ciebie do Goldfield. Byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli pojechać do San Diego. Mam tam znajomych, mówią, że jest cudownie, moglibyśmy im wszystko powiedzieć, że jesteśmy dawno po ślubie. Błagam, przyjeżdżaj, mój słodki mężusiu. Tak mi bez ciebie pusto i w ogóle to takie okropne znosić wszystko samej. Te krzyżyki to całusy. Twoja kochająca żona MAISIE Wielki Bili mówił o solidarności i potrzebie trzymania ze sobą w obliczu klasy panującej, a Mac zastanawiał się przez cały czas, jak by się zachował Wielki Bili, gdyby zrobił dziewczynie dziecko tak jak on. Wielki Bili oświadczył, że nadszedł dzień, w którym trzeba się zabrać do budowania nowego społeczeństwa w skorupie starego, i że robotnicy muszą się przygotować do przejęcia wszystkich gałęzi przemysłu, które zbudowali własną krwawicą. Kiedy powiedział: „Jesteśmy za jednym wielkim związkiem”, buchnęły okrzyki i oklaski wszystkich wobblisów na sali. Fred Hoff szturchnął klaszczącego Maca: - Robimy szum, Mac. Klasy wyzyskujące staną bezradne w obliczu solidarności całej klasy robotniczej. Gwardia i wojsko to też robociarze i gdy raz pojmą historyczne znaczenie solidarności, klasa panująca nie zmusi ich już więcej, żeby strzelali do swoich braci. Robotnicy muszą zrozumieć, że każda doraźna walka o wyższe zarobki, o wolność słowa, o przyzwoite warunki życia ma znaczenie tylko jako etap wielkiej walki rewolucyjnej o kooperatywną wspólnotę ludzi pracy. Mac zapomniał o Maisie. Kiedy Wielki Bili skończył mówić, jego myśl wybiegła naprzód i chociaż nie pamiętał dobrze słów Wielkiego Billa, z wypiekami na twarzy wiwatował jak opętany. Wiwatowali obydwaj z Fredem Hoffem, a obok nich bił brawo krępy czeski górnik, którego czuć było na odległość, bił brawo siedzący po drugiej stronie jednooki Polak, biła brawo grupka Włochów, bił brawo mały Japończyk, który był kelnerem w klubie Montezuma, i bił brawo postawny ranczer, który przyjechał, bo spodziewał się zobaczyć bójkę. - Ma skurczybyk gadane - powtarzał raz po raz. - Mówię wam, nie ma to jak chłopcy z Utah. Ja sam jestem z Ogden. Po mityngu Wielki Bili zjawił się w redakcji, pożartował ze wszystkimi, po czym usiadł i machnął artykuł do gazety. Wyciągnął flaszkę i popijali wszyscy po kolei, z wyjątkiem Freda Hoffa, który zżymał się na Wielkiego Billa i w ogóle na każdego, kto pił, a potem poszli wszyscy spać, zostawiając gotowy numer na maszynie, zmęczeni, podnieceni i w świetnych nastrojach. Następnego dnia rano, ledwo Mac otworzył powieki, przypomniała mu się Maisie. Usiadłszy na brzegu łóżka, nim ktokolwiek się obudził, przeczytał jeszcze raz list i łzy napłynęły mu do oczu. Wsadził głowę w wiadro lodowatej wody prosto z pompy, do której rozmrożenia musiał zużyć cały kociołek wrzątku z piecyka, ale uczucie troski ściskającej mu kleszczami skronie nie ustąpiło. Jedząc z Fredem Hoffem śniadanie w chińskiej garkuchm, spróbował mu powiedzieć, że wraca do San Francisco wziąć ślub. - Nie możesz tego zrobić, Mac. Potrzebny jesteś tutaj. - Ale kiedy wrócę, słowo daję, wrócę, Fred. - Pierwszym obowiązkiem jest wierność klasie robotniczej - powiedział Fred Hoff. - Wrócę, jak tylko dzieciak się urodzi i Maisie będzie mogła iść z powrotem do pracy. Sam wiesz, jak to jest, Fred. Nie opłacę przecież szpitala z siedemnastu i pół dolara tygodniówki. - Trzeba było uważać. - Jasny gwint, Fred, jestem człowiekiem z krwi i kości, tak jak wszyscy. Co ty byś chciał, na miłość boską, żebyśmy byli drewnianymi świątkami? - Wobblis nie powinien mieć żony ani dzieci, chyba że po rewolucji. - Ależ ja nie mam najmniejszego zamiaru rezygnować z walki, Fred. Nie myślę się przecież zaprzedać, jak Boga kocham, nie myślę. Fred Hoff zbladł okropnie. Przygryzając wargi wstał od stołu i wyszedł z garkuchni. Mac siedział długo sam, ponury jak diabli. Kiedy wrócił do redakcji, Fred Hoff tkwił za biurkiem, pisząc wściekle. - Słuchaj, Fred - powiedział. - Zostanę jeszcze miesiąc. Zaraz napiszę do Maisie. - Wiedziałem, że zostaniesz, Mac. Nie jesteś z tych, co dezerterują. - Chryste Panie, chłopie, za dużo żądacie od człowieka. - Za dużo to jeszcze diablo mało – powiedział Fred Hoff. Mac zaczął przepuszczać numery przez prasę. Przez następne kilka tygodni, ilekroć dostał list od Maisie, chował go nie czytany do kieszeni. Napisał jej jak najbardziej uspokajająco, że wróci, jak tylko chłopcy znajdą kogoś na jego miejsce. Wreszcie w Boże Narodzenie przeczytał hurtem listy Maisie. Były wszystkie jednakowe; popłakał się nad nimi. Nie miał ochoty się żenić, ale ta zima spędzona w Newadzie bez kobiety to było piekło, a mierziło go chodzenie na dziwki. Nie chciał, żeby chłopcy wiedzieli, że jest w takim ponurym nastroju, więc poszedł na jednego do knajpy, gdzie się zbierał personel restauracyjny. Ze środka buchały grzmiące opary pijackiego śpiewu. W drzwiach natknął się na Bena Evansa. - Czołem, Ben. Gdzie idziesz? - Na kielonka, jak to chłopcy mówią. - Ja też. - Co z tobą? - Rozkleiłem się jak wszyscy diabli. Ben Evans się roześmiał. - Rany, ja też. Dziś Boże Narodzenie, nie? Wypili po trzy kieliszki, ale w barze było tłoczno i jakoś me mieli ochoty brać udziału w świątecznej zabawie, więc wzięli półlitrową butelkę, bo na większą nie było ich stać, i poszli do pokoju Bena. Ben Evans był przysadzistym młodym mężczyzną o bardzo czarnych oczach i włosach. Pochodził z Louisville, z Kentucky. Kształcił się trochę, był mechanikiem samochodowym. W pokoju panowało lodowate zimno. Usiedli na łóżku, każdy owinął się jednym z koców Bena. - No, może nie pierwszorzędne Boże Narodzenie? - powiedział Mac. - Jezu Chryste, tylko szczęście, że Fred Hoff nas nie widzi. Zarechotał. - Fred jest dobry chłop, porządny do szpiku kości, tylko że nie da człowiekowi żyć. - Żebyśmy wszyscy byli tacy jak Fred, tobyśmy prędzej do czegoś doszli. - Może i prawda, jak tak pomyśleć. Wiesz, Mac, wzięła mnie cholernie ta cala historia, strzelanina, ci faceci z FGZ w Montezumie, konszachty z tym przeklętym delegatem z Waszyngtonu, co przyjechał złamać strajk. - Och, żaden z naszych, wobblisów, palców w tym nie macza. - No nie, ale cóż, kiedy nas za mało. - Lepiej się napij, dobrze ci zrobi, Ben. - Tak samo jest z tą przeklętą flaszką, jak to chłopcy mówią. Gdybyśmy mieli więcej takich flaszek, tobyśmy się ululali, ale nie mamy. Gdybyśmy mieli więcej takich chłopaków jak Fred Hoff, tobyśmy zrobili rewolucję, ale nie mamy. Wychylili po łyku, po czym Mac powiedział: - Słuchaj, Ben, zostawiłeś kiedy dziewczynę w kłopocie, dziewczynę, którą lubiłeś jak jasna cholera? - Pewnie, setki dziewczyn. - I nie gnębiło cię to? - Na miłość boską, Mac, jakby dziewczyna nie była kurwą, toby ci nie dała, no nie? - Jezuniu, ja na to tak nie patrzę, Ben. Tylko że, jasny gwint, nie wiem sam, co robić. To dobra dziewczyna, wiesz... - Ja tam żadnej nie wierze. Znałem jednego gościa, co się z taką ożenił. Na głowie stawała, spazmowała, udawała, że jej dziecko zrobił. W końcu się z nią ożenił, a potem się okazało, że to zwykła kurwa, jeszcze syfa od niej złapał. Bierz dziewczynę, a potem cześć, to jedyny sposób dla takich jak my. Wysączyli butelkę do dna, po czym Mac wrócił do redakcji „Robotnika” i poszedł spać. Paliło go w żołądku. Śniło mu się, że jest ciepły dzień i idzie z dziewczyną przez pole. Wódka piekła go w ustach, bzyczala jak pszczoła w uszach. Nie był pewien, czy dziewczyna to Maisie, czy też zwykła zdzira, ale ogarnęło go ciepło i czułość, a ona powtarzała ciepłosłodkim głosem: „Weź mnie, chłopczyku”, i przez sukienkę z cienkiego muślinu widział jej ciało, kiedy się nad nią pochylał, a ona gruchała: „Weź mnie, chłopczyku”, z ciepłosłodkim bzyczeniem. - Hej, Mac, nie obudzisz się do śmierci? - Nad nim stał Fred Hoff, szorując ręcznikiem twarz i szyję. – Chcę tu zrobić trochę porządku, zanim się zleci cała banda. Mac usiadł na łóżku. - Dobra, o co ci chodzi? Nie miał kaca, ale był w podłym nastroju - tyle wiedział od razu. - Nieźle się wczoraj zaperfumowaleś. - Ee tam, zaperfumowałem... No, wypiłem parę kieliszków, Fred, ale, Jezuniu... - Słyszałem, tłukłeś się, nim trafiłeś do łóżka, jak pierwszy lepszy nieuświadomiony ćwok. - Co ty, Fred, nie jesteś moją niańką. Jeszcze sam wiem, co robię. - A przydałyby się wam niańki. Nie możecie nawet poczekać jeden z drugim, aż wygramy strajk, tylko już musicie iść w gaz i na kurwy. Mac, siedząc na brzegu łóżka, sznurował buty. - Co ty sobie, na miłość boską, wyobrażasz? Że po cośmy tu przyjechali, na kurację? - Właśnie nie wiem, po co większość z was tu licho przyniosło - powiedział Fred Hoff i wyszedł trzaskając drzwiami. W parę dni później znalazł się jeszcze jeden towarzysz umiejący obsługiwać linotyp i Mac mógł wyjechać. Sprzedał walizkę i lepsze ubranie za pięć dolarów i złapał towarowy z rudą, którym dojechał do Ludlow. W Ludlow obmył alkaliczny pył z ust, zjadł coś i doprowadził się trochę do porządku. Okropnie spieszyło mu się z powrotem do Frisco, bo przez cały czas prześladowała go myśl, że Maisie może popełnić samobójstwo. Chciał ją jak najprędzej zobaczyć, usiąść koło niej i pozwolić się głaskać po ręce, kiedy tak będą koło siebie siedzieli i rozmawiali, jak lubiła. Po tych ponurych, pełnych pyłu miesiącach spędzonych w Goldfield potrzebował kobiety. Bilet do Frisco kosztował jedenaście dolarów piętnaście, a on miał wszystkiego cztery dolary i parę centów. Zaryzykował i postawił dolara w partyjce kości za jakąś knajpą, ale z miejsca przegrał. Skrewił i wycofał się. KRONIKA VIII Profesor Ferrer, były dyrektor Szkoły Współczesnej w Barcelonie, oskarżony o to, że był głównym motorem niedawnych wystąpień rewolucyjnych, został skazany przez sąd na śmierć i będzie rozstrzelany w środę, chyba że Cook nadal pokłada nadzieję w Eskimosach uważa wnętrze wyspy Luzon za najpiękniejszy zakątek świata PRZESŁUCHANIA ROZPALAJĄ DYSKUSJĘ O BIEGUNIE Nie chowajcie mnie na prerii, wierni towarzysze Wiatr świszczę tam posępnie, grzechotniki syczą A kojoty dzikim wyciem zakłócają ciszę BOJOWNICY CYGANA SMITHA ATAKUJĄ BASTIONY GRZECHU Wielcy tego kraju oczekują przejażdżki Członkinie klubu w Englewood przedsiębiorą kroki dla podźwignięcia dramatu Wielotysięczna ciżba słucha ewangelisty Zniewala serce oniemiałego tłumu. Aresztowany z 3018 dolarami PRZEZNACZYŁ MILION NA WALKĘ Z TĘGORYJCEM Widmowa Parada Cygana przez Dzielnicę Czerwonych Świateł na Południowej Stronie z odwagą, która wycisnęła łzy z oczu dwunastu żołnierzy plutonu egzekucyjnego, Francesco Ferrer pomaszerował dziś rano na skraj wykopu przygotowanego na przyjęcie jego ciała, gdy padnie śmiertelna salwa AUTO STOCZYŁO SIĘ DO RZEKI; ŚMIERĆ W NURTACH OKO KAMERY (11) Pennypackerowie chodzili do kościoła prezbitenańskiego panny Pennypackerówny śpiewały ostrymi chłodnymi głosikami na chórze i każdego pozdrawiano kiedy wchodził do kościoła a na dworze letnie listki kołysały się na drzewach ziełoneniebieskieżółte za oknami weszliśmy wszyscy po kolei do ławki i zapytałem pana Pennypackera on piastował godność diakona kto to byli Molly Maguires ? na dębie fukała wiewiórka ale panny Pennypackerówny wszystko młode damy w odświętnych kapelusikach śpiewały hymn kto to byli Molly Maguires? myśli poprze-strzelane ściany starej stajni opuszczone kopalnie czarne szkielety nadszybi zarośnięte zielskiem hałdy kto to byli Molly Maguires? ale już było za późno nie można rozmawiać w kościele wszystko młode damy odświętne kapelusiki i śliczne różowe zielone niebieskie żółte sukienki wiewiórka fuka na dębie kto to byli Molly Maguires? ani się obejrzałem już była komunia chciałem powiedzieć że nie jestem chrzczony ale wszyscy zmierzyli mnie karcącym wzrokiem że ciii kiedy zacząłem szeptać do Con komunia to był sok owocowy w małych szklaneczkach i małe kostki czerstwego chleba chleb trzeba było połknąć zasłonić usta chusteczką i zrobić świątobliwą minę a szklaneczki wydawały śmieszny ssący odgłos cisza zaległa kościół pośród jaskrawosłonecznego błękitu niedzieli pośród kołysania dębów i zapachu pieczenia z białego domu i spokojnego błękitnego niedzielnego dymu spod kuchni na których skwierczały pieczone kurczaki paszteciki i brązowy sos odstawiony na tył kuchennej blachy żeby nie ostygł pośród fukania wiewiórek i szybów kopalnianych pośród błękitnej letniej pensylwańskiej niedzieli wysączają ostatnią kroplę komunii z maleńkich szklaneczek i ciarki mi chodziły po karku czy nie porazi mnie grom bo jem chleb i piję komunię ja który nie wierzę nie jestem ochrzczony nie jestem prezbiterianmem i kto to byli Molly Maguires? jeźdźcy w maskach po nocy strzelający w ściany stajni po nocy czego oni szukali dawno temu po nocy? nabożeństwo się skończyło i wszyscy wychodzili jeden za drugim każdego pozdrawiano kiedy wychodził i wszyscy mieli świetne apetyty po komunii tylko ja nie mogłem jeść ciarki mi chodziły po karku drżałem przed jeźdźcami w maskach Molly Maguires KRONIKA IX WYPARŁ SIĘ GWIAZD PRZEZ PIJAŃSTWO „Nie chowajcie mnie na prerii wierni towarzysze”. Przedśmiertnej jego prośby wolełi nie słyszeć, Pochowali go na prerii wierni towarzysze REKTOR NIE PRZYZNAJE SIĘ DO CAŁOWANIA wówczas wróciła nam odwaga, gdyż wiedzieliśmy, że pomoc jest blisko. Zaczęliśmy znowu krzyczeć i nawoływać, ale nie wiedzieliśmy, czy nas słyszą. Wreszcie nadszedł moment odkopania i straciłem przytomność. Wszystkie noce i dni odeszły w niepamięć i zapadłem w sen O PÓŁNOCY GŁOSOWANIE NAD LOSEM ALTMANA Już czwarty dzień, odkąd jesteśmy zasypani. Tak mi się przynajmniej zdaje, bo nasze zegarki stanęły. Czekam w ciemności, bo zjedliśmy wosk z naszych łamp. Zjadłem także prymkę tytoniu, kawałek kory i kawałek buta. Skóra dała się tylko żuć. Mam nadzieję, że odczytasz te słowa. Nie boję się umierać. O, Panno Święta, zmiłuj się nade mną. Zdaje się, że nadeszła moja godzina. Wiesz, co do mnie należało. Pracowaliśmy na to razem i od dziś wszystko jest twoją własnością. To moja ostatnia wola, musisz ją spełnić. Byłaś zawsze dobrą żoną. Niechaj Najświętsza Panienka ma cię w swojej opiece. Mam nadzieję, że te słowa dotrą kiedyś do ciebie i że je odczytasz. Od dłuższego czasu panuje tutaj zupełna cisza, nie wiem, co się dzieje z innymi. Żegnaj, dopóki niebiosa nie połączą nas z powrotem. Publiczna Chłosta za Napastowanie Dziewcząt HOŁUBI STRUSIE Wiatr świszczę mu nad grobem, grzechotniki syczą A kojoty dzikim wyciem rozdzierają ciszę MAC Mac podszedł do zbiornika wody na bocznicy, żeby poczekać na jakiś towarowy. Siedział tam starzec skulony we dwoje, z głową między kolanami; kapelusz i podarte buty miał zupełnie popielate od kurzu i poruszył się dopiero, kiedy Mac był tuż. Mac usiadł obok starego. Bił od niego kwaśny odór rozgorączkowanego ciała. - Co jest, dziadku? - Koniec ze mną i tyle. Przez całe życie słabowałem na piersi, a teraz to już mnie wzięło na dobre. Usta wykrzywiły mu się kurczem bólu, głowa opadła pomiędzy kolana. Po chwili odniósł ją z powrotem, łapiąc powietrze jak ryba. Odzyskawszy dech, powiedział: - Jakby mi kto brzytwą krajał płuca. Zostań ze mną, dobrze, synu? - Jasne. - Widzisz, chciałbym pojechać gdzieś na zachód... Gdzie rosną drzewa i jest zielono... Pomożesz mi wsiąść do pociągu? Za słaby już jestem, żeby jechać na buforach. Tylko nie daj mi się położyć. Dostanę zaraz krwotoku, jak się położę, kapujesz? Zakrztusił się znowu. - Mam parę dolarów, spróbuję, może dam w łapę brekowemu . - Coś mi nie gadasz jak tramp. - Jestem drukarz. Chcę się jak najprędzej dostać do San Francisco. - Robociarz, jak pragnę zdrowia. Słuchaj no, synu... Ja nie pracuję już siedemnaście lat. Nadjechał towarowy, lokomotywa stanęła sycząc koło zbiornika. Mac pomógł staremu wstać i usadowił go w rogu lory z częściami maszyn przykrytymi brezentem. Palacz i maszynista przyglądali im się z lokomotywy, ale nic nie powiedzieli. Pociąg ruszył i zaczął zacinać zimny wiatr. Mac zdjął kurtkę i położył staremu pod głowę, żeby nie podskakiwała przy każdym wstrząsie. Starzec siedział z zamkniętymi oczami i głową odrzuconą do tyłu. Mac nie wiedział, czy jeszcze żyje czy już nie. Zrobiła się noc. Mac zmarzł przeokropnie. Cały drżący, zawinął się w zwój brezentu w drugim końcu lory. O szarym świcie ocknął się z półsnu, szczękając zębami. Pociąg stał gdzieś na bocznicy. Nogi miał tak zdrętwiałe, że minęła dobra chwila, nim zdołał się podnieść. Poszedł popatrzyć na starego, ale nie umiał orzec, czy żyje czy też umarł. Zrobiło się nieco jaśniej, horyzont na wschodzie jął podchodzić czerwienią jak skraj żelaza obrabianego w kuźni. Mac zeskoczył na ziemię i ruszył wzdłuż pociągu w stronę służbowego. Brekowy drzemał obok swojej latarni. Mac powiedział mu, że na jednej z lor umiera stary tramp. Brekowy miał płaską flaszeczkę whisky w mundurowej kurtce, która wisiała na gwoździu w wagonie. Ruszyli z powrotem wzdłuż toru. Zanim doszli do lory, zrobił się prawie dzień. Starzec osunął się na bok, jego twarz wyglądała blado i marsowo jak na posągach generałów z wojny domowej. Mac rozpiął mu kurtkę, brudną podartą koszulę i podkoszulki i położył dłoń na piersi. Była zimna i martwa jak deska. Kiedy wyjął rękę, lepiła się cała od krwi. - Krwotok - powiedział brekowy i cmoknął zdawkowo ustami. Potem oświadczył, że muszą usunąć ciało z pociągu. Położyli je na wznak w rowie, na skraju szutru, z twarzą przykrytą kapeluszem. Mac spytał brekowego, czy nie ma szpadla, toby pochował starego, żeby sępy nie dobrały się do zwłok, ale brekowy odparł, że nie, przyjdą robotnicy torowi, to go pogrzebią. Wziął Maca ze sobą do służbowego, dał mu się napić i jął ze szczegółami rozpytywać, jak umarł starzec. W ten sposób Mac dojechał do San Francisco. Maisie była z początku zimna i cierpka, ale kiedy się trochę rozgadali, powiedziała, że wychudł i wygląda jak włóczęga, po czym zalała się łzami i pocałowała go. Poszli podjąć z banku jej oszczędności i kupiwszy Macowi garnitur, pojechali prosto do magistratu i wzięli ślub, nic nie mówiąc jej rodzinie. Czuli się obydwoje bardzo szczęśliwi, wsiadłszy do pociągu do San Diego, gdzie wynajęli umeblowany pokój z używalnością kuchni. Powiedzieli gospodyni, że są rok po ślubie, a do domu Maisie zadepeszowała, że są w podróży poślubnej i że niedługo wrócą. Wkrótce Mac dostał pracę w małej drukarni akcydensowej i wzięli na raty parterowy domek przy Pacific Beach. Praca nie była zła i Mac czuł się szczęśliwy w spokojnym życiu z Maisie. Prawdę mówiąc, miał na jakiś czas dość poniewierki. Kiedy Maisie poszła do szpitala rodzić, musiał wyżebrać u swego szefa, Eda Balderstona, zaliczkę w wysokości dwumiesięcznej pensji. Mimo to, żeby pokryć rachunek lekarza musieli zaciągnąć jeszcze dług na hipotekę nie spłaconego domku. Urodziła się dziewczynka o błękitnych oczach, której dali na imię Rose. Życie w San Diego było słoneczne i spokojne. Rano Mac jeździł kolejką do pracy, wracał wieczorem kolejką, w niedzielę majsterkował coś w domu, czasami szedł z Maisie i dzieckiem na plażę. Przestrzegali milczącej zasady, że musi teraz robić wszystko, co chce Maisie, bo zalazł jej tak za skórę przed ślubem. W następnym roku urodziło im się drugie dziecko i Maisie przez długi czas leżała chora w szpitalu. Tygodniówka ledwo starczała teraz Macowi na opłacenie odsetek od długów i z tygodnia na tydzień musiał zwodzić sklepikarza, mleczarza i piekarza, żeby im nie zamknęli kredytu. Maisie czytała stosy magazynów i ciągle chciała coś nowego do domu, to pianolę, to nową lodówkę, to znów dogotowywacz. Jej bracia dorabiali się na handlu nieruchomościami w Los Angeles i cała rodzina nabierała znaczenia w świecie. Ilekroć Maisie dostała od nich list, suszyła Macowi głowę, żeby przycisnął szefa o podwyżkę albo poszukał lepszej pracy. Kiedy w mieście pojawiał się któryś z kolegów-wobblisów bez centa przy duszy albo kiedy urządzano zbiórki na fundusz strajkowy czy podobne cele, Mac zawsze pomagał, ale nigdy nie mógł dać więcej niż kilka dolarów z obawy, żeby Maisie nie wyniuchała. Ile razy znalazła „Apel do Rozumu” czy jakieś inne radykalne pismo, paliła je, po czym przez następne parę dni się kłócili, chodzili skwaszeni i w ogóle zatruwali sobie nawzajem życie, aż wreszcie Mac doszedł do wniosku, że to nie ma najmniejszego sensu, i nie rozmawiał z nią więcej o takich sprawach. Ale stało to między nimi prawie jak podejrzenie o romans z inną kobietą. Którejś soboty udało im się podrzucić dzieci sąsiadce i szli do music-hallu, kiedy na rogu przed drogerią Marshalla spostrzegli tłum. Mac utorował sobie drogę łokciami. Pod narożną latarnią, koło pożarowego aparatu alarmowego, stał chudy chłopak w granatowym drelichu i czytał „Deklarację Niepodległości”: - Jeśli w toku spraw ludzkich... Zjawił się policjant i kazał mu odejść. - ... niezaprzeczalne prawo... do życia, wolności i szczęścia... Teraz już było dwóch policjantów. Jeden z nich chwycił chłopaka za ramiona i próbował go oderwać od latarni. - Chodź, Fainy, spóźnimy się na przedstawienie - powtarzała Maisie. - Hej, potrzebny będzie pilnik. Skurczybyk przykuł się łańcuchem do latarni - usłyszał jeszcze Mac rozmowę policjantów. Maisie dowlekła go tymczasem do kasy teatru. No cóż, obiecał, że ją zabierze na przedstawienie, nie była nigdzie przez całą zimę. Ale zanim weszli do środka, zobaczył jeszcze, jak policjant się odwija i wali młodego człowieka w szczękę. Przez cale popołudnie siedział w ciemnym, dusznym teatrze, nie widząc numerów na scenie ani skeczów przed kurtyną. Nie odzywał się do Maisie. Siedział i czuł mdły ucisk w dołku. Chłopcy organizują widać kampanię w obronie wolności słowa. Tutaj, w San Diego. Od czasu do czasu w mętnym blasku padającym ze sceny zerkał na Maisie. Była wciąż jeszcze przystojna, choć twarz zaczynała jej ostatnio nabrzmiewać samozadowoleniem jak grzbiet kotki puszącej się przy ciepłym piecu. Zapomniała już o wszystkim i najszczęśliwsza pod słońcem patrzyła na scenę, z rozchylonymi wargami i błyszczącymi oczami, jak mała dziewczynka na kinderbalu. - Zaprzedałem się, zaprzedałem się sukinsynom ze wszystkim - powtarzał sobie Mac. Ostatnim numerem programu była Eva Tanguay . Nosowy głos śpiewający: „Jestem Eva Tanguay i co mi tam” - wyrwał Maca z ponurego transu. Wszystko wydało mu się nagle błyszczące i promienne, ciężkie, pozłacane, żłobkowane proscenium, twarze w lożach, głowy siedzących przed nim, tandetna mieszanina kurzu i bursztynowoniebieskiego światła na scenie, mizerna kobieta rzucająca się tam i z powrotem w tęczowej obręczy reflektora. Piszą, że bzika mam, Lecz co mi tam! Mac wstał. - Maisie, spotkamy się w domu. Zostań do końca. Jakoś podle się czuję. Nim mogła odpowiedzieć, przepchnął się między siedzącymi do przejścia i wyszedł. Na ulicy nie działo się nic szczególnego, zwykły sobotni tłum. Mac krążył w kółko po śródmieściu. Nie wiedział nawet, gdzie mieści się komórka IWW. Musiał z kimś pogadać. Mijając hotel Brewster poczuł woń piwa. Oto czego mu potrzeba, czegoś do przepłukania gardła. Inaczej oszaleje. Wszedł do knajpy na najbliższym rogu i wypił cztery żytniówki. Bar był oblężony przez mężczyzn, którzy pili, częstowali się nawzajem, rozprawiali głośno o baseballu, boksie, Ewie Tanguay i jej tańcu Salome. Obok Maca stał tęgi mężczyzna o czerwonej twarzy, w szerokim pilśniowym kapeluszu zsuniętym na tył głowy. Kiedy Mac sięgnął po piąty kieliszek, mężczyzna położył mu rękę na ramieniu i powiedział: - Jak się nie pogniewasz kolego, to ja ci postawię kolejkę. U mnie dzisiaj święto. - Dziękuję, za pańskie zdrowie - odrzekł Mac. - Jak się nie pogniewasz, to ci powiem, kolego, że pijesz tak, jakbyś chciał wysuszyć całą beczułkę i nic dla nas nie zostawić... Rozcieńczyłbyś czymś. - Dobra jest, bracie - zgodził się Mac. - Niech będzie piwo do przepłukania gardła. - Nazywam się McCreary - powiedział tęgi mężczyzna. - Sprzedałem właśnie owoce. Sadownik jestem, spod San Jacinto. - I ja się nazywam McCreary - odparł Mac. Uścisnęli sobie dłonie. - Rany gorzkie, to ci historia. Musimy być krewniaka mi albo prawie. Skąd jesteś, kolego? - Z Chicago, ale moi starzy pochodzili z Irlandii. - Moi przyjechali ze Wschodu, z Delaware, ale to też dobra stara szkocko-irlandzka krew. Wypili pod to jeszcze kilka kieliszków. Potem przenieśli się do innej knajpy i usiadłszy przy stoliku w kącie, zaczęli rozmawiać. Mężczyzna opowiadał o swoim ranczu, o zbiorze moreli, który sprzedał, i o żonie, która nie wstaje z łóżka od ostatniego porodu. - Nie powiem, nawet lubię staruszkę, ale co mam robić? Przecież się nie każę owałaszyć, żeby kobiecie dotrzymać wiary. - Ja też mam klawą żonę - powiedział Mac. - I klawe dzieciaki, Rose ma cztery lata i już zaczyna czytać, a Ed tylko patrzyć, jak zacznie chodzić... Ale jasny gwint, zanim się ożeniłem, myślałem zawsze, że dojdę do czegoś w świecie. Nie żebym się uważał za coś nadzwyczajnego... Ale wiesz, jak to jest. - Ma się rozumieć, kolego, to samo zawsze myślałem, jak byłem młody. - Maisie jest równa dziewczyna, lubię ją z każdym dniem bardziej - powiedział Mac i poczuł, że obejmuje go ciepła fala czułości, jak czasem w sobotę, kiedy pomagał jej wieczorem kąpać i kłaść dzieciaki, w pokoju wisiała jeszcze para po kąpieli i nagle jego oczy napotykały oczy Maisie i już nie miały się gdzie przesunąć, byli tylko oni we dwoje. Mężczyzna spod San Jacinto zaczął śpiewać: Moja żonka jedzie w świat, Hura, hura! Kocham żonkę, alem rad, Hura, hura! - Niech to wszystko jasny gwint - powiedział Mac. - Człowiekowi nie starczy do szczęścia, że zapracuje na siebie i na dzieciaki. - Zgadzam się z tobą abzzolutnie, kolego. Każdy sobie rzepkę skrobie, czort z innymi. - A, cholera, powłóczyłby się człowiek znowu, posiedział z chłopakami w Goldfield. Pili i pili, potem zjedli darmową zakąskę, potem znowu pili, przez cały czas żytniówkę i piwo. Mężczyzna spod San Jacinto miał telefon jakichś dziewczyn, więc zadzwonili, a potem kupili butelkę whisky i poszli do ich mieszkania, i sadownik spod San Jacinto, posadziwszy sobie na każdym kolanie dziewczynę, wyśpiewywał: „Moja żonka jedzie w świat, hura, hura!”. Mac siedział tępo w kącie, bekając co chwila, i głowa leciała mu na piersi; raptem ogarnęła go wściekła gorycz, porwał się na nogi, przewracając stolik z ozdobnym wazonem. - McCreary - powiedział - to nie jest miejsce dla świadomego rewolucjonisty. Wobblis jestem, diabli z tobą. Idę, przyłączę się do tej kampanii o wolność słowa... Ale tamten McCreary śpiewał dalej, nie zwracając najmniejszej uwagi. Mac wyszedł trzaskając drzwiami. Jedna z dziewczyn wybiegła za nim trajkocząc o zbitym wazonie, ale pchnął ją w twarz i wyszedł na cichą ulicę. Świecił księżyc. Uciekła mu ostatnia kolejka i musiał wracać piechotą. Kiedy doszedł do domu, zastał Maisie w szlafroku na werandzie. Siedziała i płakała. - A ja ci zrobiłam taką pyszną kolację – powtarzała w kółko, mierząc go chłodnymi, gorzkimi oczami jak wówczas przed ślubem, kiedy wrócił z Goldfield. Następnego dnia miał dudniący ból głowy i rozstrojony żołądek. Jak obliczył, przepuścił piętnaście dolarów, bez których nie mogli się obejść. Maisie nie odzywała się do niego. Leżał w łóżku, przewracając się z boku na bok; czuł się podle, pragnął zasnąć i więcej się nie obudzić. Tej niedzieli na kolację przyjechał brat Maisie, Bili. Gdy tylko się zjawił w domu, Maisie zaczęła rozmawiać z Makiem jak gdyby nigdy nic. Zirytowało go, że robi to tylko dla ukrycia przed Billem, że się pokłócili. Bili był mocno zbudowanym mężczyzną o czerwonym karku i lnianych włosach, zaczynającym tyć. Siedział zajadając duszoną wołowinę z kukurydzianym chlebem, który Maisie upiekła, i opowiadał cuda o koniunkturze gruntowej w Los Angeles. Był maszynistą na kolei, został poturbowany w katastrofie i poszczęściło mu się z prawem pierwokupu na kilka parceli, które nabył za otrzymane odszkodowanie. Próbował namawiać Maca, żeby rzucił pracę w San Diego i poszedł w jego ślady. - Pomogę ci na początek, ze względu na Maisie - po wtarzał. - Za dziesięć lat będziesz bogatym człowiekiem, tak jak ja znacznie wcześniej. Najwyższa pora, Maisie. Musicie korzystać z okazji, póki jesteście młodzi, bo jeszcze trochę i będzie za późno. Nie chcesz chyba, żeby Mac był przez cale życie robociarzem? Maisie błyszczały oczy. Podała tort czekoladowy i butelkę słodkiego wina. Dostała wypieków, co chwila wybuchała śmiechem, pokazując perłowe ząbki. Nie wyglądała tak ładnie od urodzenia pierwszego dziecka. Upoiło ją opowiadanie Billa o dobrobycie. - A jeśli ktoś nie chce być bogatym człowiekiem? - zapytał Mac. - Wiecie, co powiedział Gene Debs: „Ja chcę rosnąć wraz z masami, nie wyrastać ponad masy”. Maisie i Bili parsknęli śmiechem. - Jak facet zaczyna wygadywać takie rzeczy, to znaczy, że mu brak piątej klepki. Już ja wiem, co mówię - powiedział Bili. Mac poczerwieniał, ale nic nie odrzekł. Bili odsunął się od stołu, odchrząknął z powagą. - Posłuchaj, Mac. Zostaję tutaj parę dni, chcę się rozejrzeć w sytuacji, chociaż tak na oko wygląda, że to zupełnie martwe miasto. Moja propozycja jest taka. Wiesz, co myślę o Maisie... Myślę, że to chyba najsłodsza dziewczyna na świecie. Chciałbym, żeby moja żona była chociaż trochę do niej podobna... Otóż moja propozycja jest taka: na Ocean View Avenue zostało mi jeszcze do sprzedania kilka wspaniałych willi w hiszpańskim stylu, parcela dziesięć metrów szerokości od ulicy, ekskluzywna dzielnica willowa, trzydzieści metrów w głąb. Mówię ci, dostawałem za nie pięć kawałków żywą gotówką. Za rok albo dwa faceci tacy jak my nosa tam nie wetkną. Niedługo to będzie ulica milionerów. Jeśli chcesz wziąć taki dom na nazwisko Maisie, to wiesz, co jestem gotów zrobić... Zamieniam się z tobą na tę chałupę, pokrywam koszty rejentalne, spłacam, co tam jest na hipotece, tak żeby wszystkie długi zostały w rodzinie, i w ten sposób nie będziesz miał wiele większych zobowiązań niż tutaj, a droga do sukcesu stanie przed tobą otworem. - Och, Bili, kochany! - wykrzyknęła Maisie. Podbiegłszy pocałowała go w czubek głowy, usiadła na poręczy fotela, zamachała nogami. - Zobaczę, zastanowię się przez noc - powiedział Mac. - Diablo ładnie z twojej strony, żeś o tym pomyślał. - Fainy, mógłbyś okazać Billowi trochę więcej wdzięczności - prychnęła Maisie. - Oczywiście, że się przeprowadzamy. - Nie, Mac ma rację - powiedział Bili. - Taką propozycję trzeba przemyśleć. Ale pamiętaj, jakie ci to da korzyści: lepsze szkoły dla dzieciaków, elegancka dzielnica, miasto z przyszłością zamiast martwej dziury, szansa, żeby wypłynąć w świecie, nie tyrać do końca życia za psie pieniądze. W miesiąc później McCreary’owie przenieśli się do Los Angeles. Przeprowadzka i urządzenie kosztowały tyle, że długi Maca wzrosły do pięciuset dolarów. Na domiar złego mała Rose zachorowała na odrę i doszły jeszcze rachunki za leczenie. A Mac nie mógł dostać pracy w żadnej gazecie. W miejscowej komórce związkowej, do której się przeniósł, ni mniej, ni więcej, tylko dziesięciu ludzi czekało na zajęcie. Większość czasu spędzał włócząc się zgnębiony po mieście. Nie lubił teraz siedzieć w domu, nigdy nie mógł dojść z Maisie do ładu. Myślała tylko o tym, co się dzieje u Billa, jakie suknie nosi jego żona Wirginia, jak wychowują dzieci, jaki kupili wspaniały gramofon. Mac przesiadywał w parkach w różnych częściach miasta studiując „Apel do Rozumu”, „Robotnika Przemysłowego” i miejscową prasę. Któregoś dnia zauważył, że z kieszeni mężczyzny siedzącego obok wystaje numer „Robotnika Przemysłowego”. Siedzieli od dłuższego czasu na jednej ławce, kiedy coś kazało mu się nagle odwrócić i przyjrzeć sąsiadowi. - Hej, czy to nie Ben Evans? - Rany, toż to Mac, niech mnie diabli! Co z tobą, chłopie, wyglądasz jakoś nietęgo? - Och, nic mi nie jest. Bez przydziału jestem i tyle. Rozmawiali długo. W końcu poszli na kawę do meksykańskiej restauracji, gdzie przesiadywali niektórzy chłopcy. Przyłączył się do nich młody blondynek, mówiący po angielsku z obcym akcentem. Mac dowiedział się ze zdumieniem, że jest Meksykaninem. Wszyscy rozprawiali o Meksyku. Madero rozpoczął rewolucję, lada dzień spodziewano się upadku Diaza. Peonowie wszędzie uciekali w góry, przepędzając z rancz bogatych cientificos . Wśród robotników w miastach szerzyła się propaganda anarchistyczna. W restauracji wisiał ciepły zapach papryki izbyt mocno palonej kawy. Na stolikach stały ciemnoróżowe i cynobrowe papierowe kwiaty, od czasu do czasu błyskały białe zęby rozprawiających półgłosem mężczyzn o stalowych i brązowych twarzach. Niektórzy z obecnych Meksykanów należeli do IWW, większość jednak stanowili anarchiści. Rozmowa o rewolucji i nieznanych miejscach napełniła Maca na nowo szczęściem i duchem przygody, jak wówczas kiedy włóczył się z Ikem Hallem i miał cel w życiu. - Chodź, Mac, pojedziemy do Meksyku, zobaczymy, czy coś jest w tym gadaniu o rewolucji - powtarzał Ben. - Żeby nie dzieciaki... Rany, Fred Hoff miał rację, kiedy mnie objeżdżał, że rewolucjonista nie powinien się żenić. W końcu Mac dostał pracę jako lmotypista w „Los Angeles Times” i sytuacja w domu trochę się poprawiła, chociaż i tak nigdy nie miał centa, bo wszystko szło na spłatę długów i procentów hipotecznych. Pracował znowu w nocy i prawie wcale nie widywał Maisie ani dzieciaków. W niedzielę Maisie zabierała małego Eda do brata, a Mac i Rose szli na spacer albo jechali gdzieś tramwajem. To były najprzyjemniejsze chwile tygodnia. W sobotę wieczorem chodził czasami na odczyty albo pogawędki do lokalu IWW, ale bał się pokazywać za wiele w radykalnym towarzystwie, żeby nie stracić pracy. Chłopcy uważali, że cholernie trzęsie portkami, ale tolerowali go, bo był starym towarzyszem. Niekiedy dostawał listy od Milly, która pisała o stanie zdrowia wuja Tima. Wyszła za mąż za niejakiego Cohena, który był dyplomowanym buchalterem i pracował w biurze jednej z rzeźni. Wuj Tim mieszkał z nimi. Mac chętnie ściągnąłby go do siebie do Los Angeles, ale wiedział, że byłby to jeszcze jeden powód do niesnasek w domu. Listy Milly były okropnie przygnębiające. Czuje się głupio, pisała, jako żona Żyda. Wuj Tim ciągle zapada na zdrowiu. Doktor mówi, że to od picia, ale niech tylko dadzą mu jakieś pieniądze, natychmiast wszystko przepija. Żeby chociaż mogła mieć dzieci. Fainy jest szczęśliwy, uważała, ma takie wspaniałe dzieciaki. Przy tym bała się, że wuj Tim długo nie pociągnie. W dniu kiedy gazety przyniosły wiadomość o zamordowaniu Madery w Mexico City, Mac dostał depeszę od Milly, że wuj Tim nie żyje i żeby był taki dobry, przysłał telegraficznie pieniądze na pogrzeb. Poszedł do kasy oszczędnościowej i podniósł pięćdziesiąt trzy dolary siedemdziesiąt pięć centów, zbierane na specjalnym rachunku na naukę dla dzieci. Zaniósł je do biura Western Union i wysłał Milly telegraficznie pięćdziesiąt dolarów. Maisie nic nie wiedziała, dopóki nie nadeszły urodziny małego i nie wybrała się do banku z pięcioma dolarami, które otrzymał w prezencie od wujka Billa. Tego wieczoru, kiedy Mac otworzył zatrzask, zaskoczyło go światło w hallu. Maisie siedziała owinięta pledem na kozetce i drzemała czekając na niego. Ucieszył się, że ją widzi, i podszedł chcąc ją pocałować. - Co się stało, kochana? - zapytał. Odepchnęła go i porwała się na równe nogi. - Ty złodzieju - krzyknęła. - Nie mogłam zasnąć, dopóki ci nie powiem, co o tobie myślę. Pewnie przepiłeś wszystko albo przepuściłeś na jakąś kobietę. To dlatego cię już w ogóle nie widuję. - Maisie, uspokój się, staruszko. Co takiego się stało? Pomówmy spokojnie. - Rozwodzę się z tobą, tak, rozwodzę się z tobą. Własne dzieci będzie okradał, żeby mieć pieniądze na hulanki z jakąś... Własne bezbronne dzieci... Mac wyprostował się i zacisnął pięści. Mówił bardzo spokojnie, chociaż wargi mu drżały. - Maisie, miałem święte prawo podnieść te pieniądze. Za tydzień lub dwa wpłacę z powrotem, a ciebie nie powinno to w ogóle obchodzić. - Aha, już widzę, jak zaoszczędzisz pięćdziesiąt dolarów. Nie jesteś na tyle mężczyzną, żeby zarobić na przyzwoite życie dla żony i dla dzieci, musisz dopiero podnosić oszczędności swoich biednych maleństw, które nic nie zawiniły. Maisie wybuchnęla suchym szlochem. - Maisie, dość tego. Mam już po dziurki w nosie... - Widzicie go, a ja to nie mam po dziurki w nosie tej twojej bezbożnej socjalistycznej gadaniny. To jeszcze nigdy nikogo do niczego nie doprowadziło, popatrz na tych wszystkich łobuzów, włóczęgów, z którymi się kumasz... Bóg mi rozum odebrał, że w ogóle za ciebie wyszłam. Nigdy bym nie wyszła, możesz być pewny, nigdy bym nie wyszła, gdybym się tak nie urządziła. - Maisie, nie mów tak. Maisie podeszła tuż do niego, z szeroko otwartymi błyszczącymi oczami. - A dom jest na moje nazwisko, pamiętaj. - Dobra, koniec z nami. Nim się opamiętał, zatrzasnął za sobą drzwi i szedł ulicą. Zaczęło padać. Krople zostawiały w pyle ulicznym ślady wielkości srebrnej dolarówki. W świetle łukowych latarni wyglądało to jak deszcz na scenie. Mac nie wiedział, gdzie iść. Przemoknięty, szedł i szedł przed siebie. Na jakimś rogu zobaczył w podwórku kępę palm, pod którą można się było jako tako schronić. Stał pod nią długo, drżąc na całym ciele. Łzy zakręciły mu się w oczach na wspomnienie ciepłego, gładkiego ciała Maisie, kiedy wróciwszy po pracy w kwaśnej, pełnej stukotu drukarni unosił lekko kołdrę i wsuwał się do łóżka obok niej, uśpionej, i czuł jej piersi, dotyk sutek przez cienką koszulę; a dzieciaki spały w łóżeczkach na werandzie, pochylał się przechodząc, żeby pocałować ich ciepłe czólka. - Koniec - powiedział na głos, jak gdyby mówił do kogoś drugiego. I dopiero w tej chwili wpadła mu myśl: „Jestem znowu wolny, zobaczę kraj, będę pracował dla innych, powłóczę się”. W końcu poszedł do domu noclegowego, gdzie mieszkał Ben Evans. Minęło dużo czasu, zanim ktoś się zwlókł, żeby mu otworzyć. Kiedy wszedł do pokoju, Ben usiadł na łóżku, patrząc na niego wzrokiem ogłupiałym od snu. - Co, u diabła? - Słuchaj, Ben, skończyłem z domem. Jadę do Meksyku. - Gliny cię szukają? Rany boskie, to nie miejsce, nie powinieneś był tutaj przychodzić. - Nie, z żoną się poprztykałem. Ben parsknął śmiechem. - Rany gorzkie! - Słuchaj, Ben, chcesz jechać do Meksyku? Obejrzymy sobie rewolucję? - Co, u diabła, będziesz robił w Meksyku? Zresztą chłopcy wybrali mnie na sekretarza sekcji 257. Muszę tu siedzieć za te siedemnaście pięćdziesiąt. Ale słuchaj, jesteś cały mokry; zrzuć te łachy, weź mój drelich, wisi na drzwiach. Powinieneś się trochę przespać. Chodź, zrobię ci miejsce. Mac siedział jeszcze dwa tygodnie w Los Angeles, zanim znaleźli na jego miejsce nowego linotypistę. Maisie napisał, że wyjeżdża i jak tylko będzie mógł, przyśle jej pieniądze na dzieci. Potem pewnego ranka wsiadł do pociągu z dwudziestoma pięcioma dolarami w kieszeni oraz biletem do Yumy w Arizonie. W Yumie był upał jak diabli. W kantynie kolejarskiej jakiś facet powiedział mu, że prędzej umrze z pragnienia, niż zdoła stąd przejść do Meksyku; a w ogóle o rewolucji nikt tu nie słyszał. Wobec tego dobił się koleją Southern Pacific do El Paso. Po tamtej stronie granicy jest piekło, mówili wszyscy. Bandyci mogą w każdej chwili zająć Juarez. Amerykanów rozstrzeliwują na miejscu. W barach El Paso roiło się od ranczerów i właścicieli kopalń opłakujących dawne dobre czasy, kiedy u władzy był Porfirio Diaz i każdy biały mógł dojść w Meksyku do pieniędzy. Z bijącym sercem przekroczył Mac międzynarodowy most i zagłębił się w ruchliwe, pełne kurzu uliczki Juarez. Chodził długo, patrząc na maleńkie tramwaje i muły, na ściany z niewypalanej cegły wyprawiane akwamaryną i kobiety peonów siedzące w kucki za stosami owoców na rynku, na walące się kościoły z zawijasami na frontonach i głębokie bary otwarte od ulicy. Wszystko było tu obce, korzenne powietrze wierciło w nozdrzach i Mac nie wiedział, co ze sobą począć. Było późne kwietniowe popołudnie. Pocił się w granatowej flanelowej koszuli, ciało zrobiło się szorstkie i swędziało. Marzył o kąpieli. - Za stary jestem na takie historie - powiedział sobie. W końcu odszukał dom niejakiego Ricarda Pereza, do którego skierował go jeden z meksykańskich anarchistów w Los Angeles. Nie mógł go jednak znaleźć w wielkiej kamienicy o brudnym podwórku, na samym skraju miasta. Żadna z kobiet, które wieszały bieliznę, nie rozumiała jakoś jego łamanego języka. W końcu rozległ się z góry głos starannie modulujący angielskie słowa. - Proszę na górę, kto tam szuka Ricarda Pereza. Proszę bardzo. Ja jestem Ricardo Perez. Mac podniósł głowę i na najwyższym piętrze zobaczył wysokiego mężczyznę o brunatnej cerze i siwych włosach, w zniszczonym beżowym prochowcu, wychylającego się przez poręcz galerii. Wszedł po żelaznych schodach na górę. Mężczyzna uścisnął mu dłoń. - Kolega McCreary. Pisali mi towarzysze, że macie przyjechać. - Zgadza się, to ja. Cieszę się, że mówicie po angielsku. - Mieszkałem przez wiele lat w Santa Fe i w Brockton w Massachusetts. Siadajcie, proszę bardzo. Cieszę się, że poznałem amerykańskiego robotnika-rewolucjonistę. Nasze poglądy nie są pewnie całkiem zgodne, ale wiele nas łączy. Jesteśmy sojusznikami w wielkiej walce. - Poklepał Maca po ramieniu, popchnął go na krzesło. - Proszę bardzo. Po pokoju biegało boso kilkoro śniadych dzieci w podartych koszulkach. Ricardo Perez usiadł i wziął najmłodsze na kolana, małą dziewczynkę o długich, ciasno splecionych warkoczykach i umazanej buzi. W mieszkaniu pachniało papryką, przypaloną oliwą, dziećmi i praniem. - Co zamierzacie robić w Meksyku, towarzyszu? Mac się zaczerwienił. - No, chciałbym się jakoś wciągnąć w wasze sprawy, w rewolucję... - Sytuacja jest u nas dosyć zagmatwana. Robotnicy po miastach się organizują, są uświadomieni, ale peoni, chłopi, dają się sprowadzać na manowce nieuczciwym liderom. - Chcę czuć, że coś się dzieje, Perez. Siedziałem w tym w Los Angeles i gardłowałem tylko jak wszyscy. Pracować mogę gdzieś w drukarstwie. - Zapoznam was z towarzyszami. Proszę bardzo, pójdziemy już. Kiedy wyszli, na ulice spływał granatowy zmierzch. Zapalały się żółte światła. W barach brzdąkały tirli-tirli mechaniczne pianina. W jakiejś bramie fałszowała lekko orkiestra. Rynek był cały oświetlony pochodniami, na straganach mieniły się kolorami wystawione na sprzedaż błyskotki. Na rogu stary Indianin i stara kobieta o szerokiej twarzy, obydwoje ślepi i okropnie ospowaci, zawodzili krzykliwą, nie kończącą się pieśń, otoczeni zwartym tłumem niskich, przysadzistych wieśniaków, kobiet w czarnych chustach na głowach i mężczyzn w białych bawełnianych strojach przypominających piżamy. - Śpiewają o zamordowaniu Madery. To bardzo ważne dla uświadomienia ludzi. Widzicie, nie umieją czytać, dowiadują się różnych rzeczy z tych pieśni. To wasz ambasador zamordował Maderę. Madera był burżuazyjnym idealistą, ale to wielki człowiek... Proszę bardzo, to nasza sala... Widzicie ten napis, znaczy: „Wiwat rewolucja rewindykująca, zapowiedź rewolucji socjalistycznej”. To sala Związku Anarchistów Przemysłu i Rolnictwa. Huerta ma tu trochę żołnierzy federales, ale są tacy słabi, że się boją nas ruszać. Ciudad Juarez jest duszą i ciałem za rewolucją... Proszę bardzo... Powiecie parę słów do towarzyszy. W zadymionej sali i na podium tłoczyli się smagli mężczyźni w granatowych drelichach, w tyle widać było kilku peonów ubranych na biało. Dłonie wyciągały się do Maca, oczy zaglądały mu badawczo w oczy, ten i ów z mężczyzn brał go w ramiona. Posadzono go na rozkładanym krześle w pierwszym rzędzie na podium. Okazało się, że Ricardo Perez jest przewodniczącym. Oklaski wybuchały, ilekroć uczynił pauzę w przemówieniu. W sali panowała atmosfera wielkich wydarzeń. Kiedy Mac wstał z miejsca, ktoś wzniósł po angielsku okrzyk: „Solidarność na wieki”. Mac wydukał kilka słów o tym, że nie jest oficjalnym przedstawicielem IWW, ale że wszyscy uświadomieni robotnicy z wielką nadzieją śledzą rozwój rewolucji w Meksyku, i zakończył sloganem wobblisów o budowie nowego społeczeństwa w skorupie starego. Przemówienie nabrało rumieńców, kiedy Perez je przełożył, i Mac poczuł się znacznie lepiej. Mityng wlókł się i wlókł, przemówienie następowało po przemówieniu, od czasu do czasu śpiewano pieśni. Mac złapał się kilka razy na tym, że głowa opada mu na piersi. Brzmienie obcego języka przyprawiało go o senność. Ledwie wytrzymał do chwili, gdy w otwartych drzwiach sali rozległy się dźwięki malej orkiestry i wszyscy zaczęli śpiewać. Mityng był skończony. - Cuatro Milpas. To znaczy: Cztery zagony kukurydzy. To pieśń peonów, ale wszyscy ją teraz śpiewają - powiedział Perez. - Głodny jestem jak diabli, chciałbym coś przegryźć - powiedział Mac. - Przez cały dzień nic nie miałem w ustach, tylko rano kawę z pączkiem w El Paso. - Zjemy u jednego towarzysza - odrzekł Perez. - Proszę bardzo, to tutaj. Z ulicy, ciemnej teraz i pustej, weszli przez wysokie, zasłonięte firanką z paciorków drzwi do bielonej izby, jaskrawo oświetlonej acetylenowym palnikiem wydzielającym silny zapach karbidu. Usiedli przy końcu długiego stołu z poplamionym obrusem. Miejsca przy stole stopniowo zajmowali mężczyźni wychodzący z mityngu, po większej części młodzi, w granatowych ubraniach roboczych, o chudych ostrych twarzach. Na drugim końcu stołu usiadł smagły starzec z wielkim nosem i szerokimi płaskimi kośćmi policzkowymi Indianina. Perez nalał Macowi dwie szklaneczki białego napoju o dziwnym smaku, od którego zakręciło mu się w głowie. Jedzenie piekło od pieprzu i papryki i ledwie przechodziło przez gardło. Meksykańczycy hołubili go jak dziecko na przyjęciu urodzinowym. Musiał wypić wiele kolejek piwa i koniaku. Perez poszedł wcześnie do domu, zostawiając go pod opieką młodego towarzysza imieniem Pablo. Pablo nosił przewieszonego przez ramię colta, z którego był bardzo dumny. Mówił trochę łamaną angielszczyzną. Siedział założywszy jedną rękę Macowi na szyję, drugą trzymając na zapięciu kabury. - Gringo niedobry, zabijamy szybko... Towarzysz dobry international... niech żyje! - powtarzał w kółko. Odśpiewali kilkakrotnie Międzynarodówkę, potem Marsyliankę i Karmaniolę . Mac unosił się w korzennym oparze. Śpiewał, pił i jadł, i wszystko zaczynało tracić powoli kontury. - Towarzysz żeni porządna dziewczyna – powiedział Pablo. Stali przy jakimś barze. Uczynił gest spania, przykładając złożone palce do policzka. - Chodź. Poszli do tancbudy. Przy wejściu każdy musiał zostawić broń na stoliku, którego pilnował żołnierz w czapce z daszkiem. Mac zauważył, że mężczyźni i dziewczęta odsuwają się od niego. Pablo się śmiał. - Oni myślą, ty gringo. Ja im mówię, ty revolucionario internacional. To ta, porządna dziewczyna. Nie parszywa kurwa. Nie płaci, porządna dziewczyna, robotnica. Towarzyszka. Przedstawił Maca brązowej dziewczynie imieniem Encarnacion. Była schludnie ubrana, miała bardzo połyskliwe czarne włosy i szeroką twarz. Błysnęła zębami w uśmiechu. Mac pogłaskał ją po policzku. Napili się piwa przy barze i wyszli. Pablo był także z dziewczyną. Inni zostali w tancbudzie. Pablo ze swoją dziewczyną odprowadził ich do domu Encarnacion. Miała pokoik w podwórku. W tyle, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się w świetle cienkiego księżyca rozległa przestrzeń bladej pustynnej krainy. W oddali błyszczały małe plamki ognia. Pablo wskazał je otwartą dłonią i szepnął: - Revolucion. Pożegnali się pod drzwiami pokoiku Encarnacion, w którym było łóżko, obraz Najświętszej Panny i nowa fotografia Madery przypięta do ściany pineską. Encarnacion zamknęła drzwi, zasunęła zasuwę i usiadła na łóżku, podnosząc do Maca uśmiechniętą twarz. OKO KAMERY (12) wszyscy pojechali na wycieczkę więc chodziliśmy codziennie z Jeanne bawić się na Farragut Square i Jeanne opowiedziała ci jak w Jurze wilki schodzą w zimie z gór i wyją na ulicach miasteczka kilka razy widzieliśmy prezydenta Roosevelta jak jedzie sam jeden na gniadym koniu a raz byliśmy bardzo dumni bo jak zdjęliśmy czapki byliśmy bardzo dumni kiedy się uśmiechnął pokazał zęby jak w gazecie i sięgnął ręką do kapelusza byliśmy bardzo dumni a on jechał z adiutantem mieliśmy szmacianą kaczkę którą bawiliśmy się zawsze na schodkach dopóki nie zaczęło się ściemniać i wilki zaczynały wyć biegały po ulicach miasteczka z pyskami ociekającymi krwią małych dzieci tylko że to było lato i entre chien et loup kazano nam iść do łóżka a Jeanne była młodą Francuzką z Jury gdzie wyły wilki biegały po ulicach i kiedy wszyscy poszli spać brała cię do siebie do łóżka to była długa przerażająca historia a najgorszy z wilków które wyły na ulicach o zmroku żeby mrozić małym dzieciom krew w żyłach był Loup Garou wył w Jurze baliśmy się okropnie a Jeanne miała piersi pod koszulą Loup Garou był taki przerażający i czarne włosy ocierałeś się o nią na dworze wyły wilki na ulicach a w środku było mokro powiedziała że to nic że właśnie się myła a Loup Garou to był naprawdę człowiek przytul mnie mocno cheri człowiek który wył po ulicach krwawym pyskiem rozdzierał brzuchy dziewczynom i małym dzieciom Loup Garou i potem już wiedziałeś co mają dziewczyny a ona była taka głupia kazała ci przyrzec że nie powiesz ale i tak byś nie powiedział KRONIKA X PATENT MOONA ZROBIŁ FIASKO rozłamowcy prowadzą w sondażach w Kansas bratnie dusze z Oak Park rozstają się 8000 weźmie udział w wyprawie automobilowej twierdzi, że dziewczyna wstawiała się za mężem NA GIEŁDZIE NASTROJE ZWYŻKOWE Och, ślii-czna laleczko, Śliczna słodka laleczko świat nigdy nie pojmie wszystkiego, co się z tym łączy, powiedziała. Mogłoby się wydawać, że to zwykły światowy romans z wszystkimi pozorami niemoralności i wulgarności, ale nic podobnego. On jest uczciwy i szczery, znam go. Walczyłam z nim ramię w ramię. Jestem z nim teraz całym sercem. Och, jaka radość szalona, Chodź, niech cię wezmę w ramiona Prawie bez Ruchu w Letniej Apatii na Falach Interesu Milion Siedzi Wyrzucanych Pijaków ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH DOBIERA SIĘ DO SKÓRY KRÓLÓW WOŁOWINY porównuje miłość do Wezuwiusza zdobne ulice oczekują tętentu paladynów Chodź, niech cię wezmę w ramiona, Och, śliczna laleczko, Śliczna słodka laleczko PRZEHANDLOWAŁ SIWKA ZA KASZTANA oddziały Madery pokonały rebeliantów w bitwie pod Parral Roosevelt bierze szturmem Illinois wielosłowie zamyka powieki Chicago domaga się więcej wody ZAGORZALI ANARCHIŚCI NA KOLANACH CAŁUJĄ GWIAŹDZISTY SZTANDAR Ruch Promyka Słońca Rozszerza się BOMBA NR 4 W WOJNIE O DZIELNICĘ PORTOWĄ DEMOLUJE KNAJPĘ NA ZACHODNIEJ STRONIE podana w środę wiadomość, jakoby pacjentem, który w prywatnym pawilonie szpitala św. Łukasza poddał się operacji usunięcia rakowatej narośli u nasady języka, był generał Grant , została zdementowana zarówno przez dyrekcję szpitala, jak i przez por. Howze’a, który nazwał tę historyjkę rozmyślnym kłamstwem OKO KAMERY (13) był kapitanem holownika i znal rzekę z zamkniętymi oczami od Indian Head do Virginia Capes a jeśli chodzi o ścisłość to i zatokę i cały Wschodni Brzeg aż do Baltimore mieszkał w domku z czerwonej cegły w Alexandrii a w sterówce pachniało setką wypalonych fajek to jest Mayflower jacht prezydenta a tamto Delfin a ten to stary monitor Tippecanoe tamten to kuter celny a to co teraz mijamy to motorówka policyjna kiedy kapitan Keen podnosi rękę żeby pociągnąć syrenę na dachu sterówki widać czerwono-zieloną bransoletkę wytatuowaną pod czarnymi wioskami na przegubie niech mnie dunder świśnie jak nie byliśmy z kapitanem Giffordem starymi kompanami nie raz i nie dwa łowiliśmy razem ostrygi na Wschodnim Brzegu a w tamtych czasach dzicy ostrygarze porywali młodziaków siłą na kuter i kazali im harować przez całą zimę drapnąć nie było jak chyba że który chciał uciekać wpław ale woda była zimna jak skaranie boskie a stary zabierał chłopakom ubrania żeby nie mogli drapnąć na brzeg jak zarzucał kotwicę w odnodze czy koło jakiego domu czy gdzie tam synu to były nikczemne draby ci dzicy ostrygarze niech mnie dunder świśnie jednemu chłopakowi kazali harować a jak padł to go wywiesili za burtę z kleszczami na ostrygi albo żeby dragował jak to oni lubili najgorsze roboty kazali robić w zimie kiedy piana zamarzała na linach i cięła ręce na strzępy a w dragę coś się plątało co chwila i musieliśmy ją wyciągać i czyścić gołymi rękami w lodowatej wodzie wyciągnęliśmy raz jakiegoś mortusiaka Co to jest mortusiak? Niech mnie dunder no nieżywy facet synu młody jeszcze był chłopak jednego draśnięcia nie miał na skórze ale ciało wyglądało jakby go walili kołkiem do obkładania lin coś strasznego albo może wiosłem nie chciał pewnie pracować albo może był chory czy co i stary tak długo go tłukł aż chłopak kipnął nikt inny nie mógł tego zrobić tylko jeden z tych dzikich ostrygarzy JANEY Kiedy Janey była mała, mieszkała w Georgetown , w starym płaskim ceglanym domu o parę bram w górę od M Street. W pokojach od ulicy było zawsze ciemno, bo mamusia trzymała zasunięte ciężkie koronkowe firanki i spuszczone żółte płócienne rolety z koronkowymi wstawkami. W niedzielę po południu Janey, Joe, Ellen i Francie musieli siedzieć w salonie i oglądać obrazki albo czytać książki. Janey i Joe jako najstarsi czytali razem dodatek komiczny, bo tamte smarkate były za małe, i tak by nic nie zrozumiały. Ale nie mogli się śmiać głośno, bo tatuś siedział z resztą „Sunday Star” na kolanach i zwykle zasypiał gniotąc artykuł wstępny w wielkiej niebieskożyłkowanej dłoni. Drobiny słońca, prószące przez koronkowe wstawki w roletach, migotały na jego łysej głowie, na wielkim czerwonym nozdrzu, na opadającym wąsie, na cętkowanej świątecznej kamizelce i na białych wykrochmalonych rękawach koszuli z błyszczącymi mankietami, ściśniętych gumkami powyżej łokci. Janey i Joe siedzieli na jednym krześle i każde czuło, jak drugiemu drgają żebra, kiedy chichotali z małych Katzenjammerów podkładających wielką petardę pod stołek kapitana. Maluchy widząc, że się śmieją, zaczynały się też śmiać i wówczas Joe syczał kącikiem ust: - Zamknijcie się, dobrze? I tak nie wiecie, z czego się śmiejemy. Czasami, jeśli żaden odgłos nie dochodził z góry, gdzie w sypialni od podwórka mamusia w spłowiałej liliowej lizesce z riuszkami odprawiała niedzielną drzemkę, po dłuższym wsłuchiwaniu się w przeciągle, sapiące, zakończone gwizdem chrapanie tatusia, Janey zsuwała się za Joem z krzesła i bez tchu wykradała się do hallu i na dwór. Zamykali bardzo ostrożnie frontowe drzwi, żeby nie stuknęła kołatka, po czym Joe uderzał ją w ramię i wrzasnąwszy: „Berek” - puszczał się biegiem w stronę M Street, a ona pędziła za nim z walącym sercem i zimnymi rękami, przerażona, że ucieknie i zostawi ją samą. W zimie ceglane chodniki pokrywały się lodem i Murzynki wysypywały przed domami popiół, kiedy dzieci szły rano do szkoły. Joe nigdy nie chciał iść razem z nimi, bo były dziewczynkami, tylko wlókł się z tyłu albo biegł przodem. Janey wolałaby iść z nim, ale nie mogła zostawić małych siostrzyczek, które trzymały ją kurczowo za ręce. Którejś zimy zaczęły chodzić pod górę z małą brunatną dziewczynką, która mieszkała po drugiej stronie ulicy i miała na imię Pearl. Po południu Janey i Pearl wracały razem do domu. Pearl miała często parę centów, za które kupowała karmelki albo cukrowe banany w małym sklepiku na Wisconsin Avenue; dzieliła się zawsze z Janey po połowie, więc Janey bardzo ją lubiła. Pewnego popołudnia zaprosiła Pearl do siebie i bawiły się razem lalkami pod rozłożystym krzakiem hibiskusa za domem. Kiedy Pearl poszła, z kuchni rozległo się wołanie mamusi. Mamusia, w kraciastym fartuchu, z rękawami podwiniętymi wysoko na bladych, bezbarwnych ramionach, wałkowała ciasto na kolację; ręce miała całe ubielone mąką. - Chodź no tutaj, Janey - powiedziała. Po chłodnym drżeniu jej głosu Janey poznała, że coś jest nie w porządku. Stała przed matką i kręciła głową, aż dwa sztywne płowe warkoczyki fruwały jej z boku na bok. - Na miłość boską, stańże na chwilę spokojnie, dziecko. Chcę z tobą pomówić. Jane, ta mała Mulatka, którą tutaj przyprowadziłaś... Serce podeszło Janey do gardła. Zrobiło jej się słabo i czuła, że się czerwieni, sama nie wiedziała dlaczego. - Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała. Lubię i szanuję kolorowych, niektórzy to porządni, szanujący się ludzie na swoim miejscu... Ale nie powinnaś więcej sprowadzać tej dziewczynki do domu. Traktowanie kolorowych uprzejmie i z szacunkiem jest jedną z cech dobrego wychowania. Nie zapominaj, że rodzina mamusi to byli w każdym calu ludzie dobrze urodzeni. Georgetown wyglądało zupełnie inaczej w tamtych czasach. Mieszkaliśmy w wielkim domu ze wspaniałymi trawnikami... Ale nigdy nie powinnaś się zadawać z kolorowymi na równej stopie. Kiedy się mieszka w tej dzielnicy, tym bardziej trzeba uważać na takie rzeczy. Ani biali, ani kolorowi nie szanują ludzi, którzy się do tego nie stosują... To wszystko, Janey, rozumiesz? A teraz możesz iść pobawić się jeszcze trochę. Niedługo będzie kolacja. Janey chciała odpowiedzieć, ale nie mogła. Stała sztywno pośrodku podwórka na kratownicy zakrywającej ściek i patrzyła tępo w parkan. - Z czarnuchami się bawi - wrzasnął jej Joe w samo ucho. - Z czarnuchami się bawi, umpa-umpa. Z czarnuchami, umpa-umpa... Janey się rozpłakała. Joe był milczącym chłopakiem o rudoblond włosach, który od małego umiał złośliwie podkręcać piłki w baseballu. Nauczył się pływać i nurkować w Rock Creek i mówił, że zostanie motorniczym, jak dorośnie. Przez kilka lat jego najbliższym przyjacielem był Alec McPherson, którego ojciec pracował jako maszynista na kolei Baltimore-Ohio. Od tej pory Joe chciał być także maszynistą. Janey biegała za nimi, jeśli jej nie odgonili, do remizy tramwajowej u wylotu Pennsylvania Avenue. Zaprzyjaźnili się tam z paroma konduktorami i motorniczymi, którzy pozwalali im czasami podjechać kilka przystanków na pomoście, jeśli nie było kontrolera, wzdłuż kanału albo nad Rock Creek, gdzie łapali kijanki, skakali do wody i chlapali się nawzajem błotem. W letnie wieczory, kiedy zmrok zapadał długo po kolacji, bawili się wraz z innymi dziećmi z sąsiedztwa w lwy i tygrysy w wysokiej trawie na nie zabudowanych parcelach koło cmentarza Oak Hill. Gdy w mieście panowała odra albo szkarlatyna, mamusia przez wiele dni nie puszczała ich nigdzie dalej. Przychodził wówczas Alec i we troje ćwiczyli za domem rzuty baseballowe. Janey najlepiej lubiła te chwile, bo chłopcy traktowali ją wówczas jak równą sobie. Letni mrok zaskakiwał ich parny i pełen robaczków świętojańskich. Jeśli tatuś był w dobrym humorze, posyłał ich do drogerii na N Street po lody. Po chodnikach spacerowali młodzi ludzie w koszulach i słomkowych kapeluszach, z pannami, które nosiły we włosach dymiącą pałeczkę kadzidła przeciw komarom. Gęsta woń tanich perfum bila od czarnych rodzin, które śmiały się i rozmawiały półgłosem, stłoczone na schodkach, błyskając od czasu do czasu zębami i wywracając białkami oczu. Duszny gorący wieczór był pełen strachów i szumów, odległego dudnienia grzmotów, brzęczenia chrabąszczów i łoskotu pojazdów na M Street, powietrze ulicy gęste i zapierające dech pod bujnymi drzewami, ale w towarzystwie chłopców Janey niczego się nie bała, nawet pijaków i wielkich, leniwie powłóczących nogami Murzynów. Kiedy wracali, tatuś palił cygaro i wszyscy siadali za domem, gdzie gryzły komary, i mamusia, ciocia Francine i dzieciaki, wszyscy zajadali lody, jeden tatuś nie jadł, tylko palił cygaro i opowiadał historie ze swojej młodości, kiedy był kapitanem holownika w zatoce Chesapeake i ocalił barkentynę Nancy Q, która znalazła się w niebezpieczeństwie podczas sztormu na mieliźnie Kettlebottoms. Potem robiło się późno i Aleca odprawiano do domu, a Janey musiała kłaść się w dusznym pokoiku na najwyższym piętrze od podwórka, razem z dwiema małymi siostrzyczkami, które spały w dziecinnych łóżeczkach pod drugą ścianą. Czasami nadciągała burza z piorunami i Janey leżała nie śpiąc, wpatrzona w sufit, skostniała ze strachu, nasłuchując, jak siostrzyczki kwilą przez sen, dopóki nie rozległy się uspokajające odgłosy krzątaniny mamusi, zamykanie okien, trzaśniecie drzwi, zawodzenie wiatru, grzechot ulewy i grzmot, który przetaczał się przeraźliwie głośno tuż nad głową, jakby tysiąc wozów z piwem dudniło na moście. W takich chwilach zawsze miała ochotę zejść na dół i schronić się do Joego do łóżka, ale czemuś się bała, chociaż czasem wychodziła już na schody. Śmiałby się z niej i nazwał ją beksą. Mniej więcej raz na tydzień Joe dostawał lanie. Zwykle zaczynało się tak, że tatuś wracał z Urzędu Patentowego, gdzie pracował, zły i bez humoru. Dziewczynki, wystraszone, chodziły po domu cicho jak myszki, ale Joe, jakby znajdując przyjemność w prowokowaniu, przelatywał przez przedpokój albo ganiał tam i z powrotem po schodach, potwornie tupiąc ciężkimi podkutymi buciorami. Kiedy tatuś zaczynał go besztać, Joe stał bez słowa, z niebieskimi oczami gorzko wlepionymi w podłogę. Janey ściskał się żołądek i zamierało serce, kiedy tatuś ruszał po schodach do łazienki, popychając Joego przed sobą. Wiedziała, co nastąpi. Zdejmie z drzwi pasek do ostrzenia brzytwy, weźmie głowę i ramiona chłopca pod pachę i będzie go bił. Joe zaciśnie zęby i poczerwienieje, ale nie piśnie słowa, a kiedy tatuś się zmęczy, wymienią spojrzenia i Joe zostanie odesłany do swojego pokoju, a tatuś zejdzie na dół cały drżący i będzie udawał, że nic się nie stało. Zawsze wtedy Janey wymykała się na podwórko z zaciśniętymi pięściami i szeptała do siebie: - Nienawidzę go. Nienawidzę. Nienawidzę... Pewnego dżdżystego sobotniego wieczoru stała w ciemności pod płotem i patrzyła w oświetlone okna. Słyszała podniesione głosy tatusia i Joego. Co by było, gdyby padła trupem przy świście pierwszego uderzenia, pomyślała. Nie słyszała, co mówią. Aż nagle się zaczęło - skórzane razy paska i zdławione sapanie brata. Miała jedenaście lat. Coś się w niej przełamało. Wpadła do kuchni, z włosami całymi mokrymi od deszczu. - Mamusiu, on zabije Joego. Każ mu przestać! Matka podniosła skurczoną, bezradną, zapadłą twarz znad rondla, który szorowała. - Nic na to nie poradzimy - powiedziała. Janey wbiegła po schodach i zaczęła walić w drzwi łazienki. - Przestań, przestań - słyszała swój wrzask. Bała się, ale coś silniejszego od strachu trzymało ją w swej mocy. Drzwi się otworzyły - w progu stał Joe z głupią miną i tatuś z czerwoną twarzą i paskiem w ręce. - Zbij mnie. To ja jestem zła. Nie chcę, żebyś tak tłukł Joego. Bała się. Nie wiedziała, co robić, łzy piekły ją w oczy. Głos tatusia był niespodziewanie łagodny: - Pójdziesz do łóżka bez kolacji. I pamiętaj, będziesz miała w życiu dość własnych spraw, żeby o nie toczyć boje, Janey. Popędziła do swojego pokoiku i rzuciła się na łóżko rozdygotana. Zasypiała, kiedy poderwał ją głos brata, który stal w drzwiach w nocnej koszuli. - Słuchaj, Janey - powiedział szeptem. - Nie rób nigdy więcej takich hec, rozumiesz. Już ja sobie dam radę. Dziewczyny nie powinny wścibiać nosa w męskie sprawy. Jak dostanę pracę, zarobię trochę forsy, to kupię rewolwer i niech ojciec spróbuje mnie bić... Zastrzelę go na miejscu! Janey zaczęła pociągać nosem. - Czego ty znowu beczysz? Uważaj, bo będziemy mieli nowe Johnstown . Słyszała, jak na palcach schodzi po schodach. W gimnazjum wybrała kurs handlowy, uczyła się stenografii i pisania na maszynie. Była niepozorną dziewczyną o szczupłej twarzy i burych włosach, spokojną i lubianą przez nauczycieli. Miała zręczne palce, stenografia i pisanie na maszynie szły jej łatwo. Lubiła czytać i wypożyczała z biblioteki książki, Wnętrze pucharu, Bitwę ludzi silnych, Wygraną Barbary Worth . Matka powtarzała jej ciągle, że popsuje sobie oczy, jak będzie tyle czytała. Czytając lubiła sobie wyobrażać, że jest bohaterką, że słaby brat, który zszedł na złą drogę, choć w głębi duszy pozostał dżentelmenem i zdolny jest do każdego poświęcenia jak Sidney Carton w Opowieści odwóch miastach , to Joe, a bohater to Alec. Aleca uważała za najprzystojniejszego, a także najsilniejszego chłopca w Georgetown. Miał czarne, krótko ostrzyżone włosy, bardzo białą cerę z odrobiną piegów i mocny, sprężysty krok. Joe był po nim drugim najprzystojniejszym i najsilniejszym chłopcem, a w baseballu nie miał sobie równych. Wszyscy mówili, że jako świetny gracz powinien z łatwością przejść przez gimnazjum, ale kiedy skończył pierwszą klasę, tatuś oświadczył, że ma na utrzymaniu trzy córki i Joe będzie musiał iść do pracy - tak Joe został posłańcem w towarzystwie telegraficznym Western Union. Janey była bardzo dumna z jego uniformu, dopóki dziewczynki w szkole nie zaczęły się z niej wyśmiewać. Rodzice Aleca obiecali, że poślą go na studia, jeżeli będzie się dobrze uczył w gimnazjum, więc Alec się bardzo starał. Nie rozbijał się i nie używał brzydkich słów jak większość kolegów Joego. Dla Janey był zawsze miły, ale nie wyglądało wcale, że chciałby z nią zostać sam na sam. Janey przyznawała w skrytości ducha, że jest w nim beznadziejnie zadurzona. Najpiękniejszym dniem w jej życiu była upalna letnia niedziela, kiedy wszyscy troje wybrali się łodzią w górę rzeki do Wielkich Wodospadów. Poprzedniego dnia wieczorem przygotowała prowiant, rano dołożyła jeszcze befsztyki, które znalazła w lodówce. Błękitna mgiełka wisiała w perspektywie ulicy, pomiędzy ceglanymi domkami a ciemną letnią zielenią drzew, kiedy koło siódmej rano, nim ktokolwiek wstał, wymknęli się we dwoje z Joem z domu. Aleca zastali już na rogu przed stacją. Stał czekając na nich, z szeroko rozstawionymi nogami i patelnią w ręce. Rzucili się biegiem i złapali kolejkę, która właśnie odjeżdżała do Cabin John. Mieli calutki wagon dla siebie, zupełnie jakby jechali salonką. Pociąg wystukiwał rytm po szynach, mijając pobielane domki i murzyńskie budy nad kanałem, okrążając zbocza wzgórz, na których wysoka, powiewna kukurydza maszerowała szeregami jak żołnierze. Na wznoszących się i opadających łanach kukurydzy, która właśnie zaczynała się kłosić, połyskiwało błękitnie słońce, w powietrzu wisiał żar i cykanie koników polnych, małe muszki wzbijały się upalnymi falami w blade niebo po obu stronach drżącej, dudniącej kolejki elektrycznej. Jedli słodkie letnie jabłka, które Joe kupił na stacji od czarnej handlarki, ganiali się po całym wagonie i zwalali jedno na drugie na ławkach w rogu; i śmieli się, chichotali do utraty sił. Potem pociąg wjechał w las, mignęły pomiędzy drzewami rusztowania diabelskiej kolejki w Glen Echo i już wysypywali się z wagonu w Cabin John, dokazując jak dzieci. Popędzili na most popatrzeć w górę i w dół rzeki brunatnej i ciemnej w białym żarze poranka pomiędzy napęczniałymi listowiem brzegami, po czym odszukali w jednym z domków nad kanałem łódź, własność kolegi Aleca, kupili lody, piwo korzenne i parę paczek wafli i ruszyli w drogę. Alec i Joe wiosłowali, a Janey siedziała na dnie z okręconym dokoła poprzeczki swetrem zamiast poduszki. Alec wiosłował na dziobie. Z nieba lał się żar. Mokra od potu koszula przylepiła się do zagłębienia jego muskularnych pleców, które wyginały się za każdym uderzeniem wiosła. Po pewnym czasie chłopcy rozebrali się do kostiumów kąpielowych, które mieli pod ubraniami. Janey ściskało coś w gardle, kiedy patrzyła na prężące się mięśnie jego ramion i pleców; była szczęśliwa i wystraszona. Siedziała w białej muślinowej sukience, z ręką zanurzoną w pełnej wodorostów, brunatnozielonej wodzie. Zatrzymali się, żeby nazrywać lilii wodnych i białych kwiatów strzałki, które szkliły się jak lód, i łódź wypełnił zgniły zapach zamulonych łodyg. Lody się rozpuściły i musieli je wypić ciepłe. Przekomarzali się przy tym i Alec wyciął kiksa wiosłem, ochlapał Janey sukienkę oślizgłymi, zielonymi bryzgami, ale Janey wcale się nie przejęła. Potem okrzyknęli Joego szyprem i Joe się rozpromienił, oznajmił, że wstąpi do Marynarki, a Alec powiedział, że zostanie inżynierem, zbuduje motorówkę i będzie ich brał na przejażdżki, i Janey była szczęśliwa, bo rozmawiając traktowali ją jak chłopca. Poniżej wodospadów na rzece były śluzy i musieli łódkę dygować kawał drogi, żeby je ominąć. Janey niosła jedzenie, wiosła i patelnię, a chłopcy pocili się i klęli pod ciężarem łodzi. Potem przepłynęli na drugi brzeg, do Wirginii, i rozpalili ognisko w małym zagłębieniu pomiędzy rdzawoszarymi głazami. Joe usmażył befsztyki, Janey rozpakowała sandwicze i ciasteczka własnej roboty, a potem upiekła w żarze kartofle. Uprażyli również parę kolb kukurydzy, które świsnęli z jakiegoś pola nad kanałem. Wszystko udało się świetnie, wzięli tylko za mało masła. Siedzieli potem nad dogasającym ogniskiem, pogryzając ciasteczka, popijając piwo korzenne i spokojnie rozmawiając. Alec i Joe wyciągnęli fajki i Janey była dumna, że siedzi tak nad Wielkimi Wodospadami Potomacu z dwoma mężczyznami, którzy palą fajki. - Jejku, Janey, Joe usmażył te befsztyki pierwsza klasa. - Jak byliśmy mali, łapaliśmy żaby i gotowaliśmy... W Rock Creek, pamiętasz, Alec? - Pewnie, że pamiętam. Raz Janey była z nami. Jejku, Janey, ale krzyku narobiłaś. - Nie lubiłam patrzeć, jak je obdzieracie ze skóry. - Wydawało nam się, że jesteśmy prawdziwymi traperami z Dzikiego Zachodu. To dopiero była zabawa! - Ja wolę tak jak dzisiaj, Alec - powiedziała Janey z wahaniem. - Ja też - odparł Alec. - Rany gorzkie, żebyśmy jeszcze mieli arbuza. - Może zobaczymy gdzieś przy brzegu, jak będziemy płynęli z powrotem. - Psiakręć, jak ja bym zjadł arbuza, Joe. - Mamusia miała arbuza na lodzie - powiedziała Janey. - Może jeszcze zostanie, jak wrócimy do domu. - Ja tam najchętniej plunąłbym na ten cały dom - powiedział Joe, nagle gorzko poważny. - Nie powinieneś tak mówić, Joe. Była przerażona jak mała dziewczynka. - Będę mówił, co mi się żywnie podoba. Jezuniu, jak ja nienawidzę tej śmierdzącej dziury. - Joe, nie powinieneś tak mówić. Czuła, że zaraz się rozpłacze. - Rany gorzkie - powiedział Alec. - Czas się zbierać. Co ty na to, bracie? Skoczymy sobie jeszcze raz do wody, a potem pakujemy manatki i jazda. Kiedy chłopcy mieli dość pływania, poszli wszyscy popatrzeć na wodospady, po czym ruszyli w drogę powrotną. Płynęli szybko z wartkim prądem, w cieniu zwisających z wysokiego brzegu gałęzi. Popołudnie było duszne, natykali się na warstwy nagrzanego, parnego powietrza. Na północy piętrzyła się wielka ławica chmur. Dla Janey przestało to być zabawne. Bała się, że zaskoczy ich deszcz. Była słaba, jakby wydrążona, drżała, że dostanie menstruacji. Miała dopiero parę okresów w życiu i myśl o nich przerażała ją, wysysała z niej wszystkie siły; pragnęła się wtedy zaszyć gdzieś poza zasięgiem ludzkiego wzroku jak stary, chory, parszywy kot. Nie chciała, by Joe i Alec spostrzegli, że się źle czuje. Przyszło jej do głowy, co by było, gdyby przewróciła łódź. Chłopcy bez trudu dopłynęliby do brzegu, a ona by utonęła i później przeczesywano by rzekę w poszukiwaniu jej ciała, wszyscy by jej żałowali i płakali. Fioletowoszary mrok coraz to gęstniał, aż w końcu pochłonął białe wierzchołki chmur. Wszystko było teraz sinobiale i fioletowe. Chłopcy wiosłowali ile sił. Słychać było zbliżający się pomruk grzmotów. Widzieli już doskonale most, kiedy zerwał się wicher, gorący powiew burzy, pełen pyłu, zeschłych liści, paprochów i traw, i spienił wodę. Dobili do brzegu w samą porę. - Rany gorzkie, ale burza - powiedział Alec. - Janey, właź pod łódź. Wyciągnęli łódź na kamienistą plażę i przewróciwszy do góry dnem pod osłoną wielkiego głazu, schowali się wszyscy troje. Janey siedziała pośrodku, ściskając w dłoni lilie, które zerwali rano, zwarzone i lepkie od gorąca. Chłopcy leżeli w wilgotnych kostiumach kąpielowych po jej bokach, na policzku czuła zmierzwione włosy Aleca. Po drugiej stronie Joe schował głowę w sam koniec łódki, a chude brązowe stopy i łydki w podwiniętych spodniach wsunął jej pod sukienkę. Od woni potu, rzeki i ciepłego chłopczyńskiego zapachu włosów i ramion Aleca kręciło jej się w głowie. Kiedy deszcz zaczął bębnić o dno łodzi i przesłonił świat kurtyną zacinającej białej piany, objęła Aleca ramieniem i położyła trwożnie dłoń na jego nagim barku. Nie poruszył się. Deszcz ustał po chwili. - Jej, nie tak źle, jak myśleliśmy - powiedział Alec. Byli porządnie przemoczeni i drżeli, lecz czuli się lepiej w rześkim, odświeżonym przez deszcz powietrzu. Spuścili łódź z powrotem na wodę i dopłynęli do mostu. Potem odnieśli ją, skąd wzięli, i weszli do niewielkiej budki na peronie, żeby poczekać na kolejkę elektryczną. Byli zmordowani, opaleni i lepcy. Pociąg przyjechał nabity przemoczonym tłumem niedzielnych wycieczkowiczów, których ulewa złapała nad Wielkimi Wodospadami i w Glen Echo. Janey myślała, że nie dojedzie do domu. Kurcz ściskał jej trzewia. Kiedy wysiedli w Georgetown, chłopcy mieli jeszcze pięćdziesiąt centów i chcieli iść do kina, ale Janey pobiegła do domu, zostawiając ich bez słowa. Jedyną jej myślą było znaleźć się jak najszybciej w łóżku, wtulić twarz w poduszkę i płakać. Później już rzadko kiedy płakała; różne rzeczy wyprowadzały ją z równowagi, ale zamiast płakać robiła się tylko sztywna i chłodna. Okresy szkolne zlatywały szybko, przedzielane upalnymi burzliwymi waszyngtońskimi latami, od czasu do czasu urozmaicanymi piknikiem w Marshall Hall lub zabawą gdzieś w sąsiedztwie. Joe dostał pracę w Towarzystwie Spedycyjnym Adamsa i widywała go bardzo niewiele, gdyż me stołował się teraz w domu. Alec kupił sobie motocykl i chociaż chodził jeszcze do gimnazjum, rzadko o nim słyszała. Czasami nie szła długo spać, żeby zamienić parę słów z Joem, kiedy wróci wieczorem do domu. Pachniał tytoniem i alkoholem, chociaż nigdy me sprawiał wrażenia pijanego. Chodził do pracy na siódmą, a wyszedłszy wieczorem, włóczył się z paczką kolegów, którzy przesiadywali w klubach bilardowych na Czwartej i Pół Ulicy albo grali w kości czy kręgle. W niedzielę grywał w baseball w Marylandzie. Janey siedziała czekając na niego, ale kiedy wreszcie przyszedł i pytała go, co tam w pracy, odpowiadał tylko: „Dobrze”, i pytał z kolei, co tam w szkole, a ona odpowiadała: „Dobrze”, po czym obydwoje szli spać. Od czasu do czasu pytała jeszcze, czy przypadkiem nie widział Aleca, a on z błyskiem uśmiechu odpowiadał: „Owszem”, po czym pytała, jak się Alecowi powodzi, a on mówił: „Dobrze”. W gimnazjum miała jedną przyjaciółkę, Alice Dick, ciemną przysadzistą dziewczynę, która nosiła szkła i chodziła dokładnie na te same przedmioty co ona. W sobotę po południu stroiły się, w co miały najlepszego, i szły oglądać wystawy na F Street. Kupowały jakieś drobiazgi, wstępowały na lody i wracały tramwajem do domu w poczuciu, że miały wypełnione popołudnie. Raz na jakiś czas chodziły na popołudniówkę do Poliego, po czym Janey brała Alice Dick do domu na kolację. Alice lubiła Williamsów i oni ją lubili. Mówiła, że czuje się swobodniejsza spędziwszy kilka godzin w towarzystwie ludzi o szerokich horyzontach. Jej rodzice byli metodystami z Południa i mieli okropnie ciasne poglądy. Ojciec pracował jako urzędnik w Drukarni Rządowej i żył w ciągłym strachu, że jego biuro zostanie objęte przepisami o urzędach państwowych i będzie się musiał poddać egzaminowi. Był to tęgi dychawiczny mężczyzna, który lubił płatać żonie i córce głupie kawały i cierpiał na chroniczną niestrawność. Alice Dick i Janey planowały, że gdy tylko skończą szkołę, znajdą sobie pracę i wyniosą się z domu. Wybrały nawet pensjonat, do którego się przeprowadzą, mieszczący się w kamienicy licowanej zielonym łupkiem niedaleko Thomas Circle a prowadzony przez niejaką panią Jenks, wdowę po oficerze Marynarki, bardzo dystyngowaną osobę, która uznawała tylko południową kuchnię i liczyła niezbyt wiele za pokój i życie. Którejś niedzieli na wiosnę, w ostatnim okresie nauki w gimnazjum, Janey rozbierała się wieczorem w swoim pokoju. Francie i Ellen bawiły się jeszcze na podwórku. Przez otwarte okno dochodziły ich głosy wraz z aromatyczną wonią bzu kwitnącego w sąsiednim ogródku. Janey właśnie rozpuściła włosy i siedziała przed lustrem wyobrażając sobie, jak by wyglądała, gdyby była piękną dziewczyną o kasztanowatych puklach, kiedy rozległo się pukanie i głos Joego za drzwiami. Coś dziwnego było w jego brzmieniu. - Proszę - zawołała. - Czeszę się. Najpierw zobaczyła jego twarz w lustrze. Był okropnie blady, skórę na policzkach i dookoła ust miał kurczowo napiętą. - Co się stało, Joe? Porwała się na nogi, obróciła do niego. - Widzisz, Janey - powiedział Joe, boleśnie przeciąga jąc słowa - Alec nie żyje. Rozwalił się na motocyklu. Wracam właśnie ze szpitala. Zabił się i tyle. Janey wydawało się, że pisze w myśli słowa na białej kartce papieru. Nie mogła wydobyć głosu - Rozwalił się wracając z Chevy Chase. Przyjechał na mecz, chciał zobaczyć, jak gram. Żebyś go widziała: rozwalił się w drobny mak. Janey wciąż próbowała coś wykrztusić. - Był twoim najlepszym... - Był najlepszym chłopakiem na świecie - podjął Joe miękko. - Drugiego takiego w życiu nie spotkam. Tak to bywa, Janey... Aha, chciałem ci powiedzieć, że nie mam zamiaru obijać się dłużej w tej parszywej dziurze, jak jego już nie ma. Zaciągam się do Marynarki. Powiesz starym, dobra? Nie chcę z nimi gadać. To tyle. Zaciągnę się, obejrzę kawałek świata... - Ależ, Joe... - Napiszę do ciebie, Janey, słowo daję, napiszę. Będę do ciebie kupę pisał. My we dwoje... No to cześć, Janey. Złapał ją za ramiona, pocałował niezdarnie w nos i policzek. Zdołała tylko szepnąć: „Uważaj na siebie, Joe” - i została sama przed toaletką, w pachnącej smudze bzu i krzykach dzieci dochodzących przez otwarte okno. Słyszała, jak zbiega szybkim, lekkim krokiem po schodach i zamyka za sobą drzwi wyjściowe. Zgasiła światło, rozebrała się po ciemku i położyła do łóżka. Leżała bez jednej łzy. Nadeszła matura, potem rozdanie świadectw. We dwie z Alice chodziły na zabawy, wybrały się kiedyś nawet całą paczką na jeden z tych księżycowych rejsów w dół Potomacu, do Indian Head, na parowcu Charles McAlister. Ale towarzystwo było na ich gust zbyt swobodne, część chłopców piła dużo, parki całowały się i ściskały w każdym skrawku cienia. Jednakże księżyc rzeczywiście błyszczał pięknie na falującej wodzie i Janey i Alice rozmawiały zestawiwszy sobie dwa krzesła. Była orkiestra i tańce, ale one nie tańczyły ze względu na nieokrzesanych mężczyzn, którzy stali dokoła parkietu i robili grubiańskie uwagi. Rozmawiały i w powrotnej drodze, płynąc w górę rzeki, Janey, stojąc przy poręczy tuż koło Alice, bardzo cichym głosem opowiedziała jej o Alecu. Alice czytała o nim w gazecie, ale nie śniło jej się, że Janey znała go tak dobrze i że się w nim kochała. Zaczęła płakać i Janey poczuła się bardzo silna pocieszając ją; obydwie czuły, że od tej chwili będą bliskimi przyjaciółkami. Janey wyznała szeptem, że już nigdy nikogo nie będzie w stanie pokochać, a Alice powiedziała, że nie myśli, by w ogóle mogła pokochać jakiegoś mężczyznę, wszyscy piją, palą, opowiadają sobie świństwa i mają tylko jedno w głowie. W lipcu Alice i Janey dostały się do biura stenografii pani Robinson w Gmachu Riggsa na zastępstwo dziewcząt idących na urlop. Pani Robinson była małą siwą kobietą o kurzej piersi, z piskliwym akcentem z Kentucky, który Janey przywodził na myśl papugę. Odznaczała się wielką skrupulatnością i dbała o przestrzeganie w biurze wszelkich rygorów. - Panno Williams - skrzeczała podnosząc głowę znad biurka - ten manuskrypt sędziego Robertsa musi być bezwarunkowo dzisiaj skończony. Moja droga, dałyśmy słowo i dostarczymy go, choćbyśmy miały siedzieć do północy. Noblesse oblige , droga panno Williams. I maszyny brzęczały, postękiwały, a palce dziewcząt biegały jak szalone wystukując pozwy, teksty nie wygłoszonych mów parlamentarnych, niekiedy wybujałe płody jakiegoś dziennikarza czy uczonego, prospekty pośredników sprzedaży nieruchomości i biur patentowych, monity dentystów i lekarzy upominających się o swoje należności. OKO KAMERY (14) w niedzielę wieczorem kiedy jedliśmy pulpety z ryby i zapiekaną fasolkę i pan Garfield czytał nam swoim pięknym scenicznym głosem wszyscy siedzieli tak cicho że słychać by było upadającą szpilkę bo czytał Człowieka bez Ojczyzny to była straszna historia Aaron Burr był niebezpiecznym człowiekiem a ten nieszczęśliwy młodzieniec powiedział „Niech licho weźmie Stany Zjednoczone, bodajbym nigdy więcej nie usłyszał ich nazwy” to straszna rzecz co powiedział siwy sędzia był taki życzliwy i dobry sędzia wydał wyrok wsadzili mnie na fregatę i wywieźli do obcych krajów oficerowie byli tacy życzliwi i dobrzy przemawiali takimi życzliwymi poważnymi pełnymi współczucia scenicznymi głosami jak pan Garfield i wszystko było pełne życzliwości powagi i współczucia fregaty błękitne Morze Śródziemne i wyspy a kiedy umarłem zacząłem płakać i bałem się że wszyscy chłopcy zobaczą że mam łzy w oczach Amerykanin nie powinien płakać powinien być życzliwy poważny i pełen współczucia kiedy mnie owijali w Gwiaździsty Sztandar i wieźli do domu na fregacie żeby mnie pochować tak mi było żal że nigdy nie mogłem zapamiętać czy mnie zawieźli do domu czy pochowali na dnie morza ale w każdym razie owinęli mnie we flagę narodową. KRONIKA XI rząd Stanów Zjednoczonych musi obstawać przy żądaniu, by wszyscy Amerykanie, którzy zostaną wzięci do niewoli przez którąkolwiek ze stron jako uczestnicy obecnych zamieszek powstańczych, byli traktowani zgodnie z ogólnymi zasadami prawa międzynarodowego ZJAZD POD OCHRONĄ WOJSKA Titanic opuścił Southampton 10 kwietnia udając się w dziewiczy krok ten ma być przedsięwzięty wbrew życzeniom Nowojorskiego Towarzystwa Ubezpieczeń według „Kimmela” Ależ wszyscy wiedzą, że jestem Kimmel w Niles jestem dla wszystkich George’em, nawet matka czy siostra, jak mnie spotkają na ulicy Więc do Maxima mknę, Bo tam zabawa wre, Tam dziewcząt jest gromada, A każda kochać rada, Lolo, Dodo, Joujou, Cloclo, Margot, Froufrou TITANIC, NAJWIĘKSZY STATEK ŚWIATA, TONIE osobiście nie jestem pewien, czy dwunastogodzinny dzień pracy jest taki zły dla robotników, tym bardziej że sami chcą pracować długo, by więcej zarobić Niech śpiew mój, Panie w niebie, Doleci bliżej Ciebie, Bliżej Ciebie była już pierwsza nad ranem, piękna gwiaździsta bezksiężycowa noc. Morze było spokojne jak staw, tylko od czasu do czasu dawało się słyszeć delikatne plaśnięcie, kiedy łódź unosiła się i opadała na fali, wymarzona noc, gdyby nie przenikliwe zimno. Titanic w oddali wydawał się nadnaturalnej długości, jego wielki kadłub odbijał czernią od rozgwieżdżonego nieba, z wszystkich iluminatorów i pokładu spacerowego buchało światło ŻĄDAJĄ, BY METODYŚCI ODRZUCILI WIARĘ W TRÓJCĘ suknia panny młodej uszyta jest z atlasu charmeuse, z osłoniętym szyfonem koronkowym gorsem. Welon z crepe lisse jest obramowany wenecką koronką, co stanowi odstępstwo od przyjętych ślubnych welonów, bukiet zaś z konwalii i gardenii Lolo, Dodo, Joujou, Cloclo, Margot, Froufrou, Bo tu zapomnę o tym, Co mnie spotkało tam Titanic z wolna przechylał się do przodu, z rufą unoszącą się pionowo w górę, i w trakcie tego światła w kabinach i na pokładach, które nie mrugnęły na mgnienie oka, odkąd opuściliśmy statek, zgasły, mignęły jeszcze jednym krótkim błyskiem, po czym znikły na zawsze. Równocześnie wstrząsnął statkiem stukot i jęk maszyn, który słychać było na milę wokoło. I wówczas spokojnym skośnym przechyłem JANEY - Kiedy to takie ciekawe, mamusiu - mówiła Janey, gdy matka zaczynała opłakiwać fakt, że musi pracować. - Za moich czasów uważano, że praca nie przystoi kobiecie, uważano, że to poniżające. - Ale teraz nikt już tak nie uważa – odpowiadała z irytacją Janey. Jakąż ulgą było wydostać się po takiej rozmowie z dusznego domu i dusznych, cienistych uliczek Georgetown i zabrawszy po drodze Alice Dick, pojechać do śródmieścia, oglądać obce kraje w kinematografie i tłum na F Street, po czym przed powrotem do Georgetown wstąpić na lody do drogerii i siedząc przed saturatorem rozmawiać o filmie, który widziały, o Charlie Chaplinie, Olive Thomas i Johnie Bunnym . Zaczęła czytać codziennie gazety i interesować się polityką. Czuła teraz, że istnieje gdzieś wielki, pulsujący, rozjarzony łukowymi światłami świat, a ona nie może się do niego wyrwać tylko dlatego, że mieszka w Georgetown, gdzie wszystko jest takie pospolite i staroświeckie, nawet rodzice są tacy pospolici i staroświeccy. O to samo uczucie przyprawiały ją widokówki od Joego, który był marynarzem na pancerniku Connecticut. Przedstawiały nabrzeże w Hawanie, port w Marsylii czy Villefranche albo dziewczynę w stroju ludowym ujętą w srebrną podkowę, a na odwrocie było zwykle parę wierszy, w których Joe wyrażał nadzieję, że Janey ma się dobrze i jest zadowolona z pracy, słowem natomiast nie wspominał o sobie. Pisała mu długie listy, dopytując się o niego i obce kraje, ale nigdy nie odpowiadał. Mimo to każda otrzymana kartka napełniała ją uczuciem przygody. Ilekroć zobaczyła na ulicy marynarza albo żołnierza piechoty morskiej z Quantico, powracał jej na myśl Joe i zachodziła w głowę, jak mu się powodzi. Widok każdego majtka zataczającego się po chodniku, w granatowym mundurze i czapce na bakier, przyprawiał ją o dziwny skurcz serca. Prawie co niedziela Alice przyjeżdżała do Georgetown. W domu zmieniło się bardzo. Joego nie było, rodzice postarzeli się i zrobili spokojniejsi, Francie i Ellen rozkwitły w ładne chichotliwe podlotki rozrywane przez chłopców z sąsiedztwa, chodziły na wieczorki i wciąż narzekały, że nie mają centa na swoje wydatki. Siedząc z nimi przy stole, pomagając mamusi rozlewać sos, przywożąc kartofle czy brukselkę na niedzielny obiad, Janey czuła się osobą dorosłą, prawie starą panną. Brała teraz stronę rodziców przeciwko siostrom. Tatuś wyglądał bardzo staro, jakby się skurczył. Mówił, że niedługo przestanie pracować, i nie mógł się doczekać emerytury. Po ośmiu miesiącach pracy u pani Robinson dostała propozycję przeniesienia się do Dreyfusa i Carrolla, biura porad patentowych na najwyższym piętrze Gmachu Riggsa. Dawali jej siedemnaście dolarów tygodniowo, pięć dolarów więcej niż u pani Robinson. Wprawiło ją to w świetny humor. Uświadomiła sobie, że jest dobrą stenotypistką i że cokolwiek by się stało, potrafi zarobić na swoje utrzymanie. Z tej okazji wybrała się z Alice Dick do Woodwarda i Lothropa sprawić sobie suknię. Chciała mieć dorosłą jedwabną suknię z haftem. Skończyła dwadzieścia jeden lat i będzie zarabiała siedemnaście dolarów tygodniowo, więc uważała, że ma prawo do jednej przyzwoitej sukienki. Alice była zdania, że powinna kupić coś w brązowozłotym odcieniu, żeby współgrało z kolorem jej włosów. Obeszły wszystkie magazyny na F Street, ale nie mogły znaleźć nic odpowiedniego, a przy tym niezbyt drogiego, tak że w końcu musiały kupić materiał i parę żurnali, które zawiozły do domu, żeby sukienkę uszyła Janey matka. Fakt, że wciąż jest od niej uzależniona, zwarzył Janey humor, ale cóż mogła poradzić. Pani Williams uszyła nową sukienkę tak, jak szyła sukienki wszystkim swoim dzieciom od momentu ich przyjścia na świat. Janey nigdy nie miała cierpliwości, żeby nauczyć się szyć choćby tak jak matka. Materiału kupiły tyle, że wystarczyło również dla Alice, i w rezultacie pani Williams musiała uszyć dwie sukienki. U Dreyfusa i Carrolla było zupełnie inaczej niż u pani Robinson. Przede wszystkkim pracowali tu prawie sami mężczyźni. Pan Dreyfus był niskim jegomościem o szczupłej twarzy, malutkim czarnym wąsiku, malutkich, czarnych, błyskających oczkach i lekko cudzoziemskim akcencie, który nadawał mu dystynkcję zagranicznego dyplomaty. Nosił żółte irchowe rękawiczki, żółtą laseczkę i miał całą kolekcję bardzo wciętych palt. Był mózgiem firmy, jak twierdził Jerry Burnham. Pan Carroll był tęgim mężczyzną o czerwonej twarzy, palił mnóstwo cygar, ciągle chrząkał i miał staroświecki południowy „Panietego” sposób wyrażania się. Jerry Burnham twierdził, że jest fasadą firmy. Jerry Burnham był młodym człowiekiem o wymiętej twarzy i rozwiązłych oczach i zajmował w firmie stanowisko doradcy technicznego i inżynieryjnego. Lubił się śmiać i ciągle się spóźniał do biura. Nie wiadomo dlaczego zapałał sympatią do Janey i dyktując jej stroił ustawiczne żarciki. Lubiła go, choć przerażały ją trochę rozwiązłe sińce pod jego oczami. Miała ochotę porozmawiać z nim kiedyś po siostrzanemu i przekonać go, żeby przestał trwonić siły na hulanki. W biurze pracował również podstarzały buchalter, pan Sills, zasuszony osobnik, który mieszkał w Anacostn i nigdy się do nikogo nie odzywał. W południe nie wychodził na lunch, tylko zjadał przy biurku sandwicz i jabłko zapakowane w woskowany papier, który starannie składał i chował z powrotem do kieszeni. Wreszcie było dwóch młodych chłopców na posyłki oraz drobna maszynistka o pospolitej twarzy, która nazywała się panna Simonds i dostawała tylko dwanaście dolarów tygodniowo. W ciągu dnia przychodzili różni ludzie w najróżniejszych strojach, od czcigodnie wyświechtanych do gogusiowatych i wystawali w pokoju biurowym, nasłuchując głębokiego basu pana Carrolla dochodzącego zza matowych szklanych drzwi. Pan Dreyfus przemykał się tam i z powrotem, rozdzielając blade uśmiechy znajomym, zawsze w wielkim tajemniczym pośpiechu. Podczas lunchu w małej kafeterii albo w drogerii Janey opowiadała o wszystkim Alice, a ta patrzyła na nią pełnym podziwu wzrokiem. Alice codziennie czekała na nią o pierwszej na dole w westybulu. Załatwiły sobie, że będą wychodziły o tej porze ze względu na mniejszy tłok. Nie wydawały nigdy więcej niż dwadzieścia centów każda, więc lunch nie zajmował im dużo czasu i przed powrotem do biura zdążały zwykle obejść Lafayette Square, a czasem nawet robiły spacer dokoła Białego Domu. Pewnej soboty siedziała do późna w biurze, gdyż musiała skończyć opis przyczepnego motorka do łódki, który na poniedziałek miał być w Urzędzie Patentowym. Wszyscy już wyszli. Radziła sobie, jak umiała, wystukując skomplikowane techniczne sformułowania, ale myślą była wciąż przy widokówce przedstawiającej Chrystusa Andów , którą dostała tego dnia od Joego. Zawierała ona tylko dwa zdania: Do diabla z pływającymi blaszankami Wuja Sama. Wracam niedługo do domu. Kartka nie była podpisana, ale poznała charakter pisma. Zaniepokoiła ją. Przy centralce telefonicznej siedział Jerry Burnham i czytał stronice za stronicą, w miarę jak przepisywała. Od czasu do czasu znikał w toalecie, a gdy wracał, po pokoju rozchodziła się ostra woń whisky. Janey była napięta. Waliła w maszynę, aż litery skakały jej przed oczami. Niepokoiła się o Joego. Jakże może wracać, skoro kontrakt jeszcze nie wygasł? Coś się musiało stać. W dodatku działał jej na nerwy Jerry Burnham kręcący się niespokojnie na obrotowym fotelu telefonistki. Nieraz rozmawiały z Alice o niebezpieczeństwach pozostawania w biurze sam na sam z mężczyzną. Tak późnym wieczorem, gdy sobie w dodatku popiją, mężczyźni mają tylko jedno w głowie. Kiedy mu podawała przedostatnią stronicę, napotkała wzrokiem jego oczy, błyszczące i wilgotne. - Pewnie pani zmęczona, panno Williams - powiedział. - To hańba, żeby pani musiała siedzieć tak długo w biurze, i to przy sobocie. - Nic nie szkodzi, proszę pana - odparła lodowatym tonem i jęła klekotać palcami po klawiaturze. - A wszystko przez tego przeklętego Carrolla. Cały dzień mełł językiem o polityce i nikt nic nie mógł zrobić. - Och, teraz to już nie ma żadnego znaczenia - powiedziała. - Teraz już nic nie ma znaczenia. Dochodzi ósma. Przeszła mi koło nosa randka z ukochaną... No, prawie ukochaną. O zakład, że pani też przeszła koło nosa randka, panno Williams. - Miałam się zobaczyć z przyjaciółką, to wszystko. - Dobry dowcip. Roześmiał się tak swobodnie, że ani się spostrzegła, jak sama parsknęła śmiechem. Kiedy ostatnia stronica była gotowa i w kopercie, Janey wstała, żeby włożyć kapelusz. - Wie pani co, panno Williams? Wrzucimy list do skrzynki, a później pójdzie pani ze mną coś przegryźć. Zjeżdżając windą Janey miała zamiar znaleźć jakąś wymówkę i wrócić do domu. Ale nie zrobiła tego i wkrótce, choć cała drżała wewnątrz, siedziała z nim jakby nigdy nic przy stoliku we francuskiej restauracyjce na H Street. - I co pani myśli o Nowej Wolności ? - spytał Jerry Burnham ze śmiechem, ledwo zdążyli usiąść. Podał jej kartę. - Oto gryplan. Niech sumienie będzie twoim przewodnikiem. - Sama nie wiem, proszę pana. - Co do mnie, to szczerze mówiąc, jestem za. Uważam, że Wilson to wielki człowiek. W każdym razie nie ma to jak zmiany, najlepsza rzecz na świecie, nie uważa pani? Bryan może sobie być wrzaskliwym blaznem, ale i on coś reprezentuje, a nawet Josephus Daniels , który pakuje w marynarzy sok winogronowy. Myślę, że mamy szansę stać się na powrót demokracją. Może obejdzie się jakoś bez rewolucji, jak pani sądzi? Nigdy nie czekał na odpowiedź, tylko mówił i śmiał się sam do siebie. Kiedy Janey próbowała potem powtarzać Alice, żadna z rzeczy, które mówił, nie wydawała się już taka śmieszna ani jedzenie takie dobre, ani w ogóle wszystko takie zabawne. Alice była bardzo rozżalona. - Och, Janey, jak ty mogłaś iść po nocy z pijanym mężczyzną w takie miejsce? A ja tutaj mało nie oszalałam ze strachu. Przecież wiesz, tacy mężczyźni mają tylko jedno w głowie. Słowo daję, jesteś lekkomyślna i bez serca. Nigdy nie przypuszczałam, że możesz być zdolna do czegoś takiego. - Ależ, Alice, to wcale nie było tak, jak myślisz - powtarzała Janey. Lecz Alice płakała i płakała, a potem przez tydzień chodziła z obrażoną miną; od tej pory Janey unikała z nią rozmów o Jerrym Burnhamie. Było to pierwsze nieporozumienie między nimi i Janey wzięła sobie sprawę bardzo do serca. Mimo to zaprzyjaźniła się z Jerrym. Przekonała się, że lubi ją zabierać do miasta i opowiadać rozmaite historie, podczas gdy ona słucha. Nawet kiedy rzucił pracę u Dreyfusa i Carrolla, wpadał czasami w sobotę po południu i zabierał ją na rewię do Keitha. Pewnego razu zaaranżowała spotkanie we trójkę, z Alice, w parku Rock Creek; ale nie bardzo się udało. Jerry wziął je na herbatę do starego młyna. Pracował teraz w jakimś piśmie inżynieryjnym i pisywał cotygodniowe korespondencje do „New York Sun”. Zgorszył Alice nazywając Waszyngton kloaką i trzęsawiskiem nudy i mówiąc, że gnije tutaj i że nikomu nie chce się w tym mieście ruszyć mózgownicą. Kiedy wsadził je do tramwaju do Georgetown, Alice oświadczyła, że ten Burnham to nie jest odpowiednia znajomość dla szanującej się panny. Janey siedziała szczęśliwa w otwartym wozie i patrzyła na przesuwające się drzewa, dziewczęta w letnich sukienkach, mężczyzn w słomkowych kapeluszach, skrzynki do listów, wystawy magazynów. - Ale ma umysł żywy jak rtęć - powiedziała. – Mój Boże, lubię ludzi z otwartymi głowami, Alice, ty nie? Alice spojrzała na nią, potrząsnęła smutno głową i więcej się nie odezwała. Tego samego popołudnia poszły odwiedzić tatusia, który leżał w szpitalu w Georgetown. Było to okropne. Mamusia, Janey, doktor, siostra oddziałowa, wszyscy wiedzieli, że ma raka pęcherza i nie pożyje długo, ale nie przyznawali się do tego jedno przed drugim. Przeniesiono go właśnie do separatki, żeby było wygodniej. Ale kosztowało to masę pieniędzy, trzeba było zaciągnąć dług na hipotekę nie spłaconego domu. Już przedtem poszły wszystkie oszczędności, które Janey zbierała na własnym koncie na czarną godzinę. Tego dnia musiały czekać dobrą chwilę. Kiedy siostra wyszła ze szklanym basenem pod ręcznikiem, Janey wsunęła się do pokoju sama. - Jak się masz, tatusiu? - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Zapach środków dezynfekcyjnych przyprawiał ją o mdłości. Przez otwarte okno dochodziła z dworu woń więdnących od upału drzew, senne niedzielne odgłosy, krakanie wrony, szum dalekiego ruchu ulicznego. Tatuś leżał z twarzą zapadniętą i przekrzywioną w bok, jego długie wąsy wydały jej się wzruszająco białe i jedwabiste. Zdała sobie sprawę, że kocha go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Głos miał słaby, ale względnie pewny, kiedy się odezwał. - Janey, osiadłem na mieliźnie, dziewczyno, i coś mi się zdaje, że już nigdy... Zresztą wiesz lepiej ode mnie, te sukinsyny nie chcą mi nic powiedzieć. Słuchaj, co tam u Joego? Masz od niego wiadomości, prawda? Szkoda, że się zaciągnął do Marynarki Wojennej; żadna przyszłość dla chłopaka, który nie ma protekcji u góry. Ale cieszę się, że w ogóle poszedł na morze, wdał się w ojca. Trzy razy oplynąłem przylądek Horn za dawnych dobrych czasów, dwudziestu lat jeszcze nie miałem. To było, zanim za cząłem pływać na holownikach, rozumiesz. Tak sobie leżę w tym łóżku i myślę, że ja bym zrobił to samo na miejscu Joego; cieszę się, że niedaleko upadło jabłko od jabłoni. O niego się nie martwię, chciałbym tylko, żebyście wy, dziewczyny, powychodziły za mąż. Kłopot by mi spadł z głowy. Nie mam zaufania do tych dzisiejszych panien, które pokazują kostki spod sukienek. Zmierzył ją od stóp do głów z iskierką chłodnego humoru, od którego ścisnęło jej się gardło, kiedy spróbowała wydobyć glos. - Chyba potrafię myśleć o sobie, tatusiu - powiedziała. - Na razie to musisz myśleć o mnie. Robiłem dla was, co mogłem, dzieciaki. Nie wiecie, co to życie, żadna z was nie wie. Chroniłem was, a wy mnie teraz odstawiacie, żebym umarł w szpitalu. - Ależ, tatusiu, przecież sam mówiłeś, że najlepiej będzie, jak pójdziesz do szpitala, że będziesz miał lepszą opiekę. - Nie lubię tej nocnej pielęgniarki, tak mnie szarpie. Powiedz na dole, w biurze. Ulżyło jej, kiedy trzeba było iść. Szły z Alice ulicą nie mówiąc słowa. W końcu Janey powiedziała: - Na miłość boską, Alice, nie rób takiej ponurej miny. Gdybyś wiedziała, jak ja tego wszystkiego nienawidzę. Och, Boże, miałabym ochotę... - Na co miałabyś ochotę, Janey? - Sama nie wiem. Lipiec był upalny tego lata, w biurze pracowali w bezustannym furkocie elektrycznych wiatraczków, mężczyznom miękły kołnierzyki, dziewczęta wciąż na nowo pokrywały nosy grubą warstwą pudru; tylko pan Dreyfus był ciągle sztywny i świeży jak spod igły w swoim wciętym garniturze. Ostatniego dnia miesiąca Janey przysiadła na minutkę przy biurku, żeby zebrać siły na powrót skwarnymi ulicami do domu, kiedy zjawił się Jerry Burnham. Miał białe płócienne spodnie, rękawy koszuli zawinięte powyżej łokci i marynarkę w ręce. Zapytał, jak się miewa jej ojciec, po czym oznajmił, że jest przejęty wieściami z Europy i chce ją zabrać na kolację, rozmowa z nią działa na niego zawsze tak kojąco. - Pożyczyłem wóz od Bugsa Dolana. Nie mam jeszcze prawa jazdy, ale myślę, że uda nam się zrobić turkę. Ochłodzimy się trochę. Próbowała protestować, gdyż miała wrócić na kolację do domu, w dodatku Alice krzywiła się zawsze na spotkania z Jerrym, ale on czuł, że ma ochotę, i namawiał tak długo, aż uległa. Usiedli obydwoje na przednim siedzeniu forda, marynarkę i żakiet położyli z tyłu. Przejechali się kawałek, ale asfalt był rozpalony jak blacha kuchenna, drzewa i brunatna nieruchoma rzeka dusiły się w przedwieczornej szarówce jak mięso i jarzyny w garnku. Żar motoru zapierał dech. Jerry, z czerwoną twarzą, perorował bez przerwy o wojnie, która wisi nad Europą, i że to byłby koniec cywilizacji, sygnał do powszechnej rewolucji klasy robotniczej, ale że jemu to bez różnicy, dla niego gratką jest wszystko, co go może wyrwać z Waszyngtonu, gdzie się zapija do ogłupienia, gdzie mu się mąci w głowie od upału i Biuletynu Kongresowego, i że w ogóle dosyć ma już kobiet, które nie myślą o niczym innym, tylko jak by go naciągnąć na pieniądze albo na zabawę, albo na małżeństwo, albo licho wie na co jeszcze, i jakie to orzeźwiające i kojące rozmawiać z Janey, która jest inna. Było za gorąco, więc zrezygnowali na razie z dalszej przejażdżki i poszli do Willardu coś zjeść. Jerry chciał koniecznie iść do Willardu, bo jak mówił, ma pełne kieszenie pieniędzy, które i tak przeputa, ale Janey umierała ze strachu, bo nigdy jeszcze nie była w takim wielkim hotelu i uważała, że jest nieodpowiednio ubrana. Powiedziała, że boi się go skompromitować, ale on się roześmiał i odrzekł, że to się nie da zrobić. Kiedy usiedli w wielkiej, długiej, wyzłacanej sali restauracyjnej, Jerry powiedział, że to trupiarnia dla milionerów. Kelner był bardzo grzeczny, lecz Janey nie mogła na długiej karcie znaleźć nic, na co by miała ochotę; w końcu wzięła sałatkę. Jerry namówił ją na gin fizz , twierdząc, że to bardzo ochładza; po wypiciu poczuła się beztroska, wysoka i niezdarna. Bez tchu starała się nadążyć za jego paplaniną, tak jak w dzieciństwie co sił pędziła za Joem i Alekiem, kiedy biegli do zajezdni tramwajowej. Po kolacji pojechali na spacer. Jerry zrobił się nagle milczący a Janey, skrępowana, nie wiedziała, co mówić. Jechali Rhode Island Avenue, okrążyli Dom Weterana. Nie było czym oddychać, po obu stronach przesuwały się jednakowe rozjarzone latarnie, oświetlając równe szeregi zamarłych w bezruchu drzew. Nawet dalej, na wzgórzach, nie zaszumiał najlżejszy powiew. Dopiero w mroku szosy, gdy skończyły się latarnie, zrobiło się trochę lepiej. Janey straciła poczucie kierunku, siedziała przechylona do tyłu, wdychając świeższe podmuchy dochodzące czasami znad pola kukurydzy czy zagajnika. W pewnym miejscu na szosie zaleciało lekko bagienną, prawie chłodną wilgocią. Zatrzymawszy nagle wóz, Jerry pochylił się i pocałował ją. Serce zaczęło jej bić bardzo szybko. Chciała protestować, ale nie mogła wydobyć głosu. - Nie miałem zamiaru, ale nie mogłem się powstrzymać - szepnął. - To życie w Waszyngtonie zupełnie paraliżuje wolę. Albo może się w tobie kocham, Janey, sam nie wiem... Chodź, usiądziemy z tylu, tam jest chłodniej. Słabość ścisnęła jej kurczem żołądek, rozlała się po całym ciele. Kiedy wysiadła, Jerry porwał ją w objęcia. Oparła głowę na jego ramieniu, wargami dotykała szyi. Gorące ręce parzyły jej plecy, przez koszulę czuła jego twarde żebra. Od oparów tytoniu, alkoholu i męskiego potu kręciło jej się w głowie. Czuła, jak Jerry przywiera nogami do jej nóg. Wyrwała się i wsunęła na tylne siedzenie. Dygotała na całym ciele. Jerry wsiadł za nią. - Nie, nie - powiedziała. Usiadł obok i objął ją wpół. - Zapalimy papierosa - powiedział drżącym głosem. Paląc miała zajęcie i zaraz poczuła się zdolna stawić mu czoło. Dwa ziarniste koniuszki papierosów żarzyły się czerwono jeden obok drugiego. - Czy to znaczy, że mnie lubisz, Jerry? - Szaleję za tobą, mała. - To znaczy, że...? - Chcę się z tobą ożenić? U diabla, czemuż by nie? Sam nie wiem... No, moglibyśmy się zaręczyć? - Więc chcesz, żebym wyszła za ciebie? - Jeśli chcesz... Czy ty nie rozumiesz, co mężczyzna czuje w taki wieczór jak dzisiaj... w tym zapachu ziemi... Boże, dałbym wszystko, żeby cię mieć. Dopalili papierosy. Potem siedzieli bez słowa. Nagim ramieniem czuła włoski na jego nagiej ręce. - Martwię się o Joego, o mojego brata. Jest w Marynarce Wojennej i boję się, żeby nie zdezerterował albo nie zrobił jakiegoś głupstwa. Na pewno byś go polubił. Cudownie gra w baseball. - Dlaczego ci przyszedł na myśl? Podobne uczucia żywisz do mnie? Miłość to klawa rzecz. Rany boskie, czy ty nie rozumiesz, że to nie ma nic wspólnego z uczuciami, jakie się żywi w stosunku do brata? Położył dłoń na jej kolanie. Czuła, że przygląda jej się w ciemności. Pochylił się i pocałował ją bardzo delikatnie. Miał przyjemne wargi, takie delikatne na jej wargach. Przywarła do nich. Zapadała się w bezmiar bagnistej nocy. Na piersiach czuła jego gorące przytłaczające ciało. Musi się trzymać tego ciała, które ją wtłacza w bezmiar bagnistej nocy. Nagle ogarnął ją chłodny skurcz obrzydzenia; dusiła się z braku powietrza, jakby tonęła. Zaczęła go odpychać. Potem podniosła kolano i z całej siły kopnęła go między nogi. Puścił ją i wysiadł z auta. Słyszała, jak spaceruje w ciemności za jej plecami. Trzęsła się, była wystraszona i chora. Po chwili wsiadł z powrotem, włączył motor i ruszył, nawet na nią nie spojrzawszy. Palił papierosa, małe iskierki odrywały się i żeglowały w prądzie powietrza. Dojechawszy do rogu M Street, poniżej domu Williamsów, stanął i wyszedł, żeby jej otworzyć drzwiczki. Wysiadła nie wiedząc, co powiedzieć, bała się podnieść na niego wzrok. - Pewnie uważasz, że powinienem cię przeprosić, bo zachowałem się jak ostatnia świnia - powiedział. - Przykro mi, Jerry. - Ale niech mnie szlag trafi, jeśli cię przeproszę. Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. Powinienem był wiedzieć, że nie znajdę w tej śmierdzącej dziurze kobiety, która by miała odrobinę ludzkich uczuć w sercu. Ty sobie pewnie wyobrażasz, że musisz wytrwać w cnocie, póki ci nie uderzy ślubny dzwon. Rób, jak chcesz, twoja sprawa. Ostatecznie mogę dostać, czego chcę, od każdej czarnej prostytutki, nie muszę daleko szukać. Dobranoc. Janey nie odpowiedziała. Kiedy odjechał, poszła do domu i położyła się do łóżka. Przez cały sierpień tatuś, szpikowany morfiną, umierał w szpitalu w Georgetown. Gazety pełne były codziennie wielkich tytułów o wojnie w Europie - Liege, Louvain, Mons . Biuro Dreyfusa i Carrolla ogarnęła gorączka. Szykowała się seria wielkich procesów o patenty zbrojeniowe. Zaczęły chodzić słuchy, że niepokalany pan Dreyfus jest agentem rządu niemieckiego. Któregoś dnia w południe przyszedł Jerry przeprosić, że się wtedy tak obcesowo zachował, i oznajmić, że podpisał kontrakt i wyjeżdża za tydzień na front jako korespondent wojenny. Zjedli razem dobry lunch. Jerry opowiadał o szpiegach, brytyjskich intrygach, panslawizmie , zabójstwie Jauresa , rewolucji socjalistycznej i śmiał się przez cały czas, powtarzając, że tylko patrzeć, jak wszystko weźmie w łeb. Wydawał jej się cudowny, chciała jakoś napomknąć, że są zaręczeni, była pełna tkliwości dla niego i obawy, że może zginąć, ale ani się spostrzegła, jak musiała wracać do biura i żadne nie poruszyło sprawy. Odprowadził ją pod Gmach Riggsa, powiedział: „Do zobaczenia” - pocałował ją przy wszystkich prosto w usta i pobiegł w swoją stronę zapewniając, że napisze z Nowego Jorku. W tym momencie nadeszła Alice, wracając do pani Robinson, i Janey niewiele myśląc powiedziała, że zaręczyła się z Jerrym Burnhamem, który jedzie do Europy jako korespondent wojenny. Kiedy tatuś umarł na początku września, wszyscy odetchnęli z ulgą. Dopiero wracając z cmentarza Oak Hill, Janey przypomniała sobie różne dziewczęce marzenia i Aleca, i świat wydał jej się tak niesprawiedliwy, że nie mogła sobie dać rady. Mamusia była zupełnie spokojna, tylko oczy miała bardzo czerwone i w kółko powtarzała, jak się cieszy, że jest jeszcze miejsce w grobie i że ona też będzie pochowana w Oak Hill. Tak tam pięknie i wszyscy lepsi ludzie z Georgetown leżą w Oak Hill. Za polisę ubezpieczeniową pani Williams przebudowała dom, przeznaczając dwa górne piętra na mieszkania do wynajęcia. Nadarzyła się wreszcie okazja wyniesienia na własne śmieci, na którą Janey tak długo czekała, więc do spółki z Alice wynajęła pokój z używalnością kuchni na Massachusetts Avenue niedaleko Biblioteki Carnegiego. W najbliższą sobotę po południu zadzwoniła z drogerii po taksówkę i odjechała z walizką, kufrem i stosem oprawnych obrazków ze swojego pokoju, ułożonych obok na siedzeniu. Wśród obrazków były dwie barwne reprodukcje Indian Remingtona , Gibsonowska dziewczyna, fotografia pancernika Connecticut w porcie Villefranche, którą jej przysłał Joe, oraz powiększona fotografia tatusia w mundurze przy sterze nie istniejącego statku na tle burzliwego nieba w atelier pewnego fotografa w Norfolk w Wirginii. Dalej szły dwa nie oprawione kolorowe sztychy Maxfielda Parrisha , które niedawno kupiła, oraz oprawiona amatorska fotografia Joego w stroju baseballowym. Małe zdjęcie Aleca schowała zawinięte między rzeczami w walizce. W taksówce pachniało stęchlizną, koła dudniły po ulicy. Był rześki jesienny dzień, w rynsztokach leżało pełno zeschłych liści. Janey czuła się wylękniona i podniecona, jakby sama jedna wyruszała w podróż. Przez całą jesień czytała mnóstwo gazet i pism oraz Kochanego włóczykija W.J. Locke’a . Znienawidziła Niemców, którzy niszczyli sztukę, kulturę, cywilizację, Louvain. Czekała na list od Jerry’ego, ale list nie nadchodził. Pewnego popołudnia wyszła trochę później z biura i kogóż ujrzała w hallu przy windzie, jak nie Joego? - Cześć, Janey - powiedział. - Kurczę blade, wyglądasz jak róża. Była taka szczęśliwa ujrzawszy go, że nie mogła wykrztusić słowa. Ściskała go tylko z całej siły za ramię. - Wziąłem właśnie lon. Myślę sobie, machnę się, zobaczę z rodzinką, póki jeszcze wszystkiego nie przepuściłem. Zabieram cię ze sobą, pójdziemy na byczą wyżerkę, a później na jakieś przedstawienie, jeśli będziesz chciała... Był opalony, bary miał szersze niż przed wyjazdem. Wielkie łapy i sękate kostki rąk sterczały z nowego granatowego garnituru, który był za ciasny w pasie. Zresztą rękawy też były za krótkie. - Byłeś w Georgetown? - zapytała. - No! - A na cmentarzu? - Mama ciągnęła mnie za głowę, ale co komu z tego? - Biedna mamusia, jest taka wrażliwa na tym punkcie. Szli ramię w ramię. Joe nic nie mówił. Dzień był gorący, wiatr niósł po ulicy tumany kurzu. Janey powiedziała: - Joe, kochany, musisz mi opowiedzieć wszystko o swoich przygodach. Na pewno widziałeś wiele cudownych miejsc. To taka frajda mieć brata w Marynarce. - Janey, tylko skończ z tą Marynarką, dobrze? Żebym o tym więcej nie słyszał. Zdezerterowałem w Buenos Aires, kapujesz, i zamustrowałem się na wyspiarza, znaczy się, na angielską łajbę. Też psie życie, ale wszystko lepsze od Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. - Ależ, Joe... - Nie ma się czym przejmować. - Ale co się stało, Joe? - Nie puścisz pary, Janey? Widzisz, zaprawiłem jednego podoficerka. Za bardzo mi zalazł za skórę. Rąbnąłem go w zęby i trochę chłopa rozkwasiłem, kapujesz. Kiepska była sprawa, więc dałem nogę i przyczaiłem się w jakiejś dziurze. Tyle tego. - Och, Joe, a ja miałam nadzieję, że zostaniesz oficerem. - Majtek oficerem? Długo bym mógł czekać. Zaprowadziła go do Mabillion, gdzie ją zabierał Jerry. Od drzwi Joe łypnął krytycznie. - To najfajniejszy lokal, jaki znasz, Janey? Mam w kieszeni całe sto kółek. - Och, tu jest okropnie drogo. To francuska restauracja. Zresztą nie powinieneś wydawać na mnie wszystkich pieniędzy. - A na kogóż, u licha ciężkiego, mam wydawać? Joe został przy stoliku, a ona poszła zadzwonić do Alice, że przyjdzie późno do domu. Kiedy wróciła, Joe wyciągnął z kieszeni parę małych paczuszek w bibułkach w czerwone i zielone paski. - Och, co to jest? - Rozwiń, zobaczysz. To dla ciebie, Janey. Rozwinęła bibułki. Było w nich parę koronkowych kołnierzyków i haftowany obrus. - Koronka jest irlandzka, a tamto to z Madery. Miałem jeszcze chiński wazon, ale jakiś skur... jakiś skurczybyk mi świsnął. - To strasznie miło, żeś o mnie pamiętał. Bardzo ci jestem wdzięczna. - Trzeba będzie zjeżdżać, Janey, bo nie zdążymy do teatru. Mam bilety na Ogród Allacha . Kiedy wyszli z Belasco na Lafayette Square, było chłodno i cicho, tylko wiatr szeleścił w gałęziach. Joe powiedział: „Takie sobie. Raz to widziałem prawdziwą burzę piaskową!” - i Janey zrobiło się głupio, że jej brat jest taki nieokrzesany i niedouczony. Ją samą sztuka wprawiła w nastrój dziecinnych lat, kiedy pełna była niejasnych tęsknot do obcych krajów i woni kadzidła, do mnichów i tajemniczego Wschodu, do czarnych oczu i książąt we frakach rzucających garściami pieniądze na stoły gry w Monte Carlo. Gdyby Joe był trochę bardziej wykształcony, na pewno potrafiłby docenić ciekawe porty, do których zawijał. Pożegnał ją na stopniach domu na Massachusetts Avenue. - Gdzie się zatrzymasz, Joe? - zapytała. - A, machnę się chyba z powrotem do Nowego Jorku, znajdę sobie jakąś łajbę. Ostatecznie i na morzu można się czegoś dochrapać, teraz jak wybuchła wojna. - Dzisiaj chcesz jechać? Kiwnął głową. - Szkoda, że nie mam wolnego łóżka. Ale i tak nie bardzo mogłabym cię przenocować ze względu na Alice. - E, nie chcę gnić w tej dziurze. Wskoczyłem tylko, żeby ciebie zobaczyć. - No, to dobranoc, Joe. Napisz koniecznie. - Dobranoc, Janey. Na pewno napiszę. Patrzyła, jak się oddala ulicą, póki nie znikł w cieniu drzew. Zrobiło jej się przykro, że odchodzi tak sam mroczną ulicą. Nie miał wcale posuwistego chodu majtka, wyglądał raczej na robociarza. Westchnęła i weszła do domu. Alice czekała na nią. Janey pokazała jej koronki. Zaraz zaczęły przymierzać kołnierzyki i orzekły, że są bardzo ładne i sporo warte. Przyjemnie spędzały czas tej zimy. Zaczęły palić papierosy i w niedzielę po południu zapraszać znajomych na herbatkę. Czytały powieści Arnolda Bennetta i uważały się za samodzielne panny. Nauczyły się grać w brydża, poskracały sukienki. Na Boże Narodzenie Janey dostała u Dreyfusa i Carrolla sto dolarów gratyfikacji i podwyżkę na dwadzieścia dolarów tygodniowo. Zaczęła wymawiać Alice, że ugrzęzła u pani Robinson. Ona sama miała teraz ambicję zrobienia kariery handlowej. Nie bała się już mężczyzn, często dowcipkowała w windzie z młodymi urzędnikami na tematy, które jeszcze rok temu przyprawiłyby ją o rumieńce. Kiedy Johnny Edwards czy Morris Byer zabierał ją wieczorem do kina, nie miała nic przeciwko temu, żeby ją objął czy pocałował raz i drugi, gdy szukała w torebce klucza. Umiała wziąć chłopca za przegub i odsunąć bez niepotrzebnych scen, kiedy zaczynał sobie za wiele pozwalać. Gdy Alice przestrzegała, że mężczyznom tylko jedno w głowie, ona śmiała się i mówiła: „Och, nie są znowu tacy groźni”. Odkryła, że jeśli doda trochę wody utlenionej myjąc głowę, włosy robią się jaśniejsze i tracą bury odcień. Czasami, gdy wychodziła wieczorem, brała ździebko różu na mały palec i starannie rozcierała na wargach. OKO KAMERY (15) u ujścia Schuylkill na pokład wszedł pan Pierce miał dziewięćdziesiąt sześć lat i był zdrów jak rydz On był chłopcem na posyłki w biurze pana Pierce’a nim się zaciągnął i byłby wziął udział w bitwie nad Antietam gdyby nie dostał okropnej dyzenterii i córka pana Pierce’a pani Black mówiła do Niego Jack paliła małe brązowe cygaretki graliśmy Fra Diavolo na fonografie i było bardzo wesoło pan Pierce szarpał swoje faworyty i pił żytniówkę z wodą cukrem i cytryną a pani Black jedną po drugiej paliła cygaretki i wszyscy mówili o dawnych czasach jak to Jego ojciec chciał żeby został księdzem a Jego biedna matka miała krzyż pański żeby nastarczyć jedzenia dla czeredy nienażartych chłopaków Jego ojciec był mrukiem jeśli się odezwał to przeważnie po portugalsku a jak na stół wjechało danie które mu nie smakowało to je brał i wyrzucał przez okno a On chciał iść na morze ale zaczął studiować prawo na uniwersytecie a potem w biurze u pana Pierce’a i śpiewał Och, któż wypowie radość, jaką czuje, Gdy dziobem fale statek jego pruje potem On mieszał żytniówkę z wodą zaprawiał cukrem i cytryną a pan Pierce szarpał swoje faworyty i było bardzo wesoło opowiadali o szkunerze Mary Wentworth i jak pułkownik Hodgeson i ksiądz Murphy patrzyli złym okiem na wesołą popijawę On mieszał żytniówkę z wodą zaprawiał cukrem i cytryną pan Pierce szarpał swoje faworyty a pani Black paliła jedną po drugiej małe brązowe cygaretki było bardzo wesoło grali Fra Diavolo na fonografie pachniało portem promy na srebrnomarszczonej tafli Delaware dawniej to wszystko były bagna i chodziliśmy strzelać kaczki a On śpiewał Vittorio do wtóru fonografowi ksiądz Murphy dostał okropnego ataku podagry i musieli go znieść na okiennicy a pan Pierce dziewięćdziesiąt sześć lat i zdrowy jak rydz wychylił łyczek żytniówki z wodą cukrem i cytryną szarpnął swoje faworyty srebrnomarszczone świeży wietrzyk niósł zapach portu i dym ze stoczni w Camden i słodki cytrynowy żytniówkowy zapach szklaneczek było bardzo wesoło KRONIKA XII WALCZĄCY GRECY UCIEKAJĄ PRZED POLICJĄ Pasażerowie Slipingu Budzą się pod Lufą Rewolweru Płyń, rzeko, płyń Do oceanu, Nieś, nurcie, nieś Mą ukochaną WALKI W TORREON pod koniec ostatniej kampanii, pisze Champ Clark , błyskotliwy kongresman z Missouri, byłem bliski załamania od nadmiaru pracy, napięcia nerwowego, bezsenności i braku apetytu oraz bezustannego mówienia, lecz trzy butelki Electric Bitters postawiły mnie na nogi Roosevelt Mianowany Przywódcą Nowej Partii CLARK PODRZYNA GARDŁO BRYANOWI; POPIERA PARKERA Bądź, mój chłopcze, zdrów, Z serca bym chciała przyjechać, Ale wysłuchaj mych słów, Przestań już na mnie czekać; Bo droga nazbyt daleka zbrodnią, za którą Richardson został skazany na krzesło elektryczne, jest potwierdzone przez niego samego zabójstwo byłej kochanki, 19-letniej Avis Linnell z Hyannis, uczennicy Konserwatorium Muzycznego Nowej Anglii w Bostonie. Dziewczyna stała pastorowi na drodze do małżeństwa z posażną panną z Brooklinu, a to zarówno ze względu na nie zerwane narzeczeństwo tych dwojga, jak na stan, w którym znajdowała się panna Linnell. Dziewczyna uległa podstępnym namowom i przyjęła truciznę dostarczoną jej przez Richardsona, w przekonaniu, że jest to środek zaradczy na jej stan, po czym zmarła w swoim pokoju w Ymce. ROOSEVELT PO RAZ PIERWSZY WYJAWIA, JAK STANY ZDOBYŁY PANAMĘ STUTYSIĘCZNE TŁUMY, KTÓRE NIE POMIEŚCIŁY SIĘ W WIELKIEJ HALI, WTÓRUJĄ WIWATOM w porze obiadowej pan Wilson oświadczył, że nie miał przez cały dzień bezpośrednich wiadomości od pana Bryana. „Jeśli liczba głosów będzie rosła w dotychczasowym tempie, powiedział gubernator, to sądząc po rezultatach piętnastego głosowania, trzeba będzie jeszcze jakieś 175 głosowań, żebym przeszedł”. Rudzielec Twierdzi, że do Zbrodni Doprowadziły Go Historyjki o Łatwych Zarobkach zainteresowanie sprawą wzrosło 20 grudnia, kiedy do wiadomości publicznej doszło, że ekspastor targnął się na swoje życie w więzieniu na Charles Street. PIĘCIU BADACZY ZGINĘŁO DOTARŁSZY DO BIEGUNA POŁUDNIOWEGO DIAZ KIERUJE CIĘŻKIE DZIAŁA NA DZIELNICĘ HANDLOWĄ Przestań już na mnie czekać, Bo droga nazbyt daleka, Długo by, długo płynąć trzeba Znad Sekwany aż nad Saskatchewan MŁODY KRASOMÓWCA ZNAD RZEKI PLATTE Zdarzyło się w 96 na Ogólnokrajowym Zjeździe Nominacyjnym Partii Demokratycznej w Chicago, że usta otworzył nagradzany młody krasomówca, pastorski syn, którego wargi nigdy nie tknęły alkoholu, i jego srebrzysty głos wypełnił gigantyczną halę, wypełnił uszy prostych ludzi: Panie przewodniczący, panowie uczestnicy zjazdu! Zaiste zarozumialstwem z mojej strony byłoby się mierzyć z wybitnymi mówcami, których tu słyszeliście, gdyby to był tylko zwyczajny konkurs talentów; ale tutaj nie potykają się zawodnicy. Najskromniejszy obywatel kraju, gdy przywdzieje zbroję słusznej sprawy, okaże się silniejszy od całego zastępu tkwiących w błędzie. Przychodzę do was, żeby przemówić w obronie świętej sprawy Wolności... Młody krasomówca w białej muszce, wędrowny agitator, egzorcysta, ewangelista, o głosie, który urzeka gnębionych długami farmerów z wielkich równin, dudni w drewnianych izbach szkolnych w dolinie Missouri, brzmi słodko w uszach drobnych sklepikarzy żądnych łatwego kredytu, roztapia ludziom serca jak śpiew słowika albo świergoty o cichym przedświcie, albo nagły trzepot w łanie pszenicy, albo trębacz grający capstrzyk i flaga powiewająca na maszcie; srebrny glos prostych ludzi: ... pracownik najemny jest takim samym człowiekiem interesu jak jego pracodawca; adwokat w prowincjonalnym miasteczku jest takim samym człowiekiem interesu jak radca prawny wielkiego towarzystwa w metropolii; właściciel sklepiku na skrzyżowaniu dróg jest takim samym człowiekiem interesu jak kupiec z Nowego Jorku; farmer, który wychodzi w pole o świcie i haruje przez cały dzień, który zaczyna na wiosnę i haruje przez całe lato, który wysiłkiem mózgu i mięśni z naturalnych zasobów kraju wytwarza bogactwo narodowe, jest takim samym człowiekiem interesu jak ten, co zasiada w Izbie Handlowej i spekuluje, na cenie ziarna; górnicy, którzy spuszczają się tysiąc stóp pod ziemię bądź wspinają się dwa tysiące stóp po skałach i wydobywają z miejsca ukrycia drogie kruszce, by nimi nasycić wszystkie rynki zbytu, są takimi samymi ludźmi interesu jak tych kilku finansowych potentatów, którzy w ustronnych gabinetach monopolizują kapitał świata. Najemny pracownik i prowincjonalny adwokat siedzieli i słuchali; to były wielkie słowa dla farmera, który zaciągnął pożyczkę pod przyszłe zbiory, żeby kupić sztuczny nawóz, to były wielkie słowa dla prowincjonalnego kupca żelaznego i kolonialnego, handlarza paszy i ziarna, przedsiębiorcy pogrzebowego, hodowcy warzyw... Mając za sobą masy pracujące naszego narodu i całego świata, popierani przez dobrze pojęty interes kupców, interes klasy robotniczej i ciężko pracujących łudzi wszystkich krajów, odpowiemy tymi słowy na żądanie parytetu złota: Nie wciśnięcie na czoło ludu pracującego tej cierniowej korony, nie ukrzyżujecie rodzaju ludzkiego na złotym krzyżu. Wykrzykiwali sobie płuca (cierniowa korona i złoty krzyż), nosili go na rękach po całej hali, ściskali go, kochali, chrzcili dzieci jego imieniem, mianowali kandydatem na prezydenta, młodego krasomówcę znad rzeki Platte, srebrny głos prostych ludzi. Lecz tymczasem McArthur i Forrest, dwaj Szkoci z Witwatersrandu, wynaleźli cyjankową metodę wyodrębniania złota z rudy i Południowa Afryka zalała rynek złotem; nikomu niepotrzebny był już prorok parytetu srebra. Więc wymowny Bryan głosił srebrzystym głosem Pacyfizm, Prohibicję, Fundamentalizm , chrupiąc rzodkiewki na mównicy, popijając sok winogronowy i wodę, zajadając obfite posiłki Pasa Kukurydzianego ; aż osiwiał w duchocie namiotów Chautauqua , w oklaskach, uściskach dłoni, klepaniu po plecach, zadymionych pokojach obrad komitetów Ogólnokrajowych Zjazdów Partii Demokratycznej, mówca o srebrnym głosie. W Dayton łudził się, że zdoła powtórzyć sztuczkę, zawrócić prostym ludziom zegary, i piętnował, chłostał, ośmieszał darwinizm i niedowiarstwo wielkich miast, uczonych oraz brodatych cudzoziemców o małpiej moralności. Na Florydzie mówił co dzień w południe z tratwy osłoniętej markizą, reklamując parcele w Coral Gables. Musiał mówić, słyszeć, jak milknie szmer głosów, widzieć nastawione ciekawie uszy, a potem huragan oklasków. Czemuż by nie rozpocząć jeszcze jednej kampanii jak kraj długi i szeroki, by ugruntować chwiejne słowo w umysłach prostych ludzi, którzy chcą prostego słowa Bożego? (cierniowa korona i zloty krzyż) Prostego zasobnego wygodnego słowa Bożego dla prostych zasobnych wygodnych mieszkańców Środkowego Zachodu? Lubił dobrze zjeść. Był upał. Dostał apopleksji. W trzy dni później na Florydę dostarczono konia elektrycznego, którego zamówił do trenowania, zobaczywszy konia elektrycznego, na którym trenował prezydent w Białym Domu. OKO KAMERY (16) było gorąco jak w piecu płynęliśmy kanałem z Delaware City i żółwie grzejące się w słońcu uciekały w gęste ochrowe zmarszczki które zostawały za rufą On był bardzo wesoły a Ona przynajmniej raz czuła się dobrze więc On zrobił nam ponczu z herbaty z miętą i odrobiną rumu Saint Croix a gorąco było jak w czeluściach Delaware widzieliśmy szkarłatne tanagry i drozdy rdzawoboczne a zimorodki skrzeczały gniewnie kiedy żółta fala spod białej rufy zaszeleściła w trzcinie w rogoży w tataraku On mówił o reformie prawa i co to za typki ci politycy i gdzie są Porządni Ludzie w tym kraju powiedział No z moimi poglądami nie mógłbym zostać wybrany na notariusza w żadnym hrabstwie naszego stanu nawet gdybym chciał grubo zapłacić co mówię nie mógłbym zostać hyclem J. WARD MOOREHOUSE Urodził się w Wilmingtonie w stanie Delaware czwartego lipca . Przez cały czas, leżąc w bólach, biedna pani Moorehouse słyszała za oknami szpitala pękające z trzaskiem petardy, a kiedy przyszła trochę do siebie i przynieśli jej do zobaczenia dziecko, drżącym, chrapliwym szeptem zapytała, czy pielęgniarka nie sądzi, że to mogło małemu zaszkodzić, ten cały hałas, no, taki szok w chwili narodzin, rozumie przecież. Pielęgniarka odparła, że chłopak wyrośnie na wielkiego patriotę i pewnie zostanie prezydentem, skoro się urodził w dniu największego święta narodowego, po czym zaczęła się rozwodzić o jakiejś kobiecie, którą tuż przed rozwiązaniem tak nastraszył żebrak podtykając jej znienacka rękę pod nos, że urodziła dziecko o sześciu palcach, ale pani Moorehouse, zbyt słaba, żeby słuchać, zasnęła w trakcie opowiadania. Później wpadł pan Moorehouse wracający ze stacji, gdzie był zawiadowcą, i wspólnie uradzili, że nazwą chłopca John Ward na cześć ojca pani Moorehouse, który miał farmę w stanie Iowa i któremu się dobrze powodziło. Potem pan Moorehouse poszedł do Healy’ego się upić, bo został ojcem, no i w ogóle, z okazji święta narodowego, a pani Moorehouse z powrotem zapadła w sen. Johnny wychowywał się w Wilmingtonie. Miał dwu braci, Bena i Eda, oraz trzy siostry, Myrtle, Edytę i Hazel, ale wszyscy twierdzili, że jest nie tylko najstarszym, ale i najbystrzejszym dzieckiem w rodzinie. Ben i Ed byli więksi i silniejsi od niego, ale on był mistrzem szkoły w grze w kulki i zdobył w którymś okresie znaczną sławę, gdy z pomocą małego Żydka nazwiskiem Ike Goldberg póty manewrował, aż zgarnął wszyściutkie kulki w całej szkole; potem wypożyczali je po cencie tygodniowo za dziesięć sztuk. Kiedy wybuchła wojna hiszpańska, wszyscy w Wilmingtonie pełni byli marsowego zapału. Chłopcy zamęczali rodziców o uniformy Twardych Jeźdźców i bawili się w flibustierów , wojny Paunisów , pułkownika Roosevelta, „Pamiętajcie pancernik Maine” , Białą Flotę i Oregon dymiący w Cieśninie Magellana. Pewnego letniego wieczoru Johnny był na nabrzeżu, kiedy oddział milicji stanowej wypatrzył przepływającą w bojowym szyku przez Delaware Capes eskadrę admirała Cervery i natychmiast otworzył ogień prosto na starego Murzyna łowiącego kraby na rzece. Johnny popędził do domu jak drugi Paul Revere i pani Moorehouse, czym prędzej zebrawszy wszystkie sześcioro dzieci, dwoje wioząc w wózku, a pozostałe czworo ciągnąc za sobą, ruszyła na stację szukać męża. Nim mogli uciec najbliższym pociągiem do Filadelfii, nadeszła wiadomość, że to wcale nie była hiszpańska eskadra bojowa, tylko parę łodzi, które wypłynęły na połów śledzi, a cały oddział milicji siedzi już w koszarowym areszcie za pijaństwo. Stary Murzyn zdążył tymczasem ściągnąć zarzucone linki i dopłynąwszy do brzegu, jął pokazywać kompanom kilka dziurek wyłupanych przez kule w burcie łodzi. Johnny ukończył gimnazjum jako przewodniczący kółka dyskusyjnego, pierwszy mówca w klasie i autor nagrodzonego wypracowania pod tytułem Roosevelt, człowiek dnia - i wszyscy uważali, że powinien pójść na studia. Ale sytuacja finansowa rodziny nie przedstawia się różowo, oświadczył ojciec potrząsając głową. Biedna pani Moorehouse, która niedomagała od urodzenia ostatniego dziecka, poszła właśnie do szpitala na operację i będzie musiała poleżeć przez jakiś czas. Młodsze dzieci chorują na odrę, koklusz, szkarlatynę i świnkę jak rok długi. Zbliża się termin kolejnej spłaty za dom, a pan Moorehouse nie dostał na Nowy Rok spodziewanej podwyżki. W rezultacie, zamiast jak poprzednich ferii nająć się w charakterze pomocnika spedytora na stacji bagażowej czy do zbioru brzoskwiń w okolicach Dover, Johnny zjeździł całe Delaware, Maryland i Pensylwanię jako przedstawiciel pewnej firmy księgarskiej. We wrześniu otrzymał list z gratulacjami, że jest pierwszym agentem, który sprzedał sto kompletów Historii Stanów Zjednoczonych Bryanta . Zachęcony tym, pojechał do Zachodniej Filadelfii i złożył podanie o stypendium na Uniwersytecie Pensylwańskim. Otrzymał je, zdał egzaminy i zapisał się na pierwszy rok, podając w ankiecie, że pragnie studiować nauki ścisłe. W pierwszym semestrze dojeżdżał z Wilmingtonu, żeby zaoszczędzić wydatków na stancję. W soboty i niedziele dorabiał trochę, zbierając subskrypcje na Odczyty Stoddarda . Wszystko byłoby dobrze, gdyby w drugim roku studiów Johnny’ego ojciec nie pośliznął się któregoś styczniowego poranka na oblodzonych schodkach stacyjnych i nie złamał kości udowej. Zabrano go do szpitala i jedna po drugiej zaczęły się komplikacje. Leżał z nogą na wyciągu, kiedy przyszedł pokątny adwokat, nie kto inny, tylko ojciec małego Ike’a Goldberga, i namówił go, żeby skarżyć kolej o sto tysięcy dolarów na podstawie przepisów o odpowiedzialności pracodawcy. Adwokaci kolejowi powołali świadków na okoliczność, że Moorehouse lubił sobie zdrowo popić, doktor, który zestawiał kość, potwierdził, że dostrzegł oznaki spożycia alkoholu w dniu wypadku, i rezultat był taki, że w połowie lata pan Moorehouse, kusztykając o kulach, opuścił szpital bez pracy i bez odszkodowania. Tak skończyły się studia Johnny’ego. Wypadek pozostawił w jego umyśle trwałą urazę do ojca i do alkoholu. Żeby ratować dom, pani Moorehouse musiała napisać o pomoc do ojca, ale kiedy po dłuższym czasie dostała odpowiedź, było już za późno, gdyż bank wszedł na hipotekę, zresztą i tak by to niewiele pomogło, bo list polecony, który nadszedł, zawierał wszystkiego sto dolarów w dziesięciodolarowych banknotach, co akurat wystarczyło, by opłacić przeprowadzkę na jedno piętro czterorodzinnego drewniaka w pobliżu bocznic towarowych Kolei Pensylwańskiej. Ben rzucił gimnazjum i zaczął pracować jako pomocnik spedytora na stacji bagażowej, Johnny zaś dostał się do biura Hillyarda i Millera, Handel Nieruchomościami. Myrtle wraz z matką piekła wieczorami placki i biszkopty, które posyłały do sklepu Samopomocy Pań, a pan Moorehouse siedział w saloniku od ulicy na wózku inwalidzkim i klął pokątnych adwokatów, sądy oraz Kolej Pensylwańską. Był to zły rok dla Johnny’ego Moorehouse’a. Miał dwadzieścia lat, nie pił, nie palił i żył w czystości, czekając na dziewczynę, którą poślubi, miłe złotowłose dziewczę w różowej organdynowej sukience i z parasolką od słońca w dłoni. Przesiadywał w zatęchłym ciasnym kantorku Hillyarda i Millera, spisując mieszkania do wynajęcia, pokoje umeblowane, rezydencje i atrakcyjne parcele na sprzedaż i rozmyślał o wojnie burskiej, życiu wytężonym i gorączce złota. Zza swojego biurka widział przez brudną szybę kawałek ulicy zabudowanej drewnianymi domkami oraz kilka wiązów. Pod oknem stała w lecie stożkowata łapka z drucianej siatki, w której bzyczały i skwierczały uwięzione muchy, a w zimie piecyk gazowy z otwartym palnikiem, który wydawał sobie tylko właściwe dziwne gwizdy. Z tyłu, za przepierzeniem z matowego szkła nie sięgającym sufitu, siedząc twarzą do siebie przy wielkim podwójnym biurku, panowie Hillyard i Miller palili cygara i przekładali papiery. Pan Hillyard, mężczyzna o żółtej twarzy i odrobinę za długich czarnych włosach, był swego czasu na najlepszej drodze do kariery obrońcy karnego, ale został wykluczony z palestry na skutek jakiegoś skandalu, o którym w Wilmingtonie nie wspominano, gdyż wszyscy zgodnie uważali, że już dostatecznie to odpokutował. Pan Miller, mały osobnik o okrągłej twarzy, który mieszkał ze starą matką, zajął się handlem nieruchomościami z musu, bowiem, ojciec umierając nie zostawił mu żadnych środków do życia, prócz parcel rozsianych po całym Wilmingtonie oraz na przedmieściach Filadelfii. Do obowiązków Johnny’ego należało siedzieć w kantorku i przyjmować grzecznie potencjalnych klientów, sporządzać wykazy nieruchomości, dawać ogłoszenia, pisać na maszynie listy, wyrzucać śmieci z koszów i martwe muchy z łapki, jeździć z klientami, którzy chcieli obejrzeć mieszkania, domy i parcele, i w ogóle starać się być każdemu pomocnym i dla każdego uprzejmym. W trakcie tych zajęć przekonał się, że ma żywe błękitne oczy i że potrafi przybierać ujmujący wyraz twarzy, który się ludziom podoba. Starsze panie szukające domów często specjalnie prosiły, żeby je oprowadził ten sympatyczny młody człowiek, a biznesmeni, którzy wpadali na pogawędkę do pana Hillyarda albo pana Millera, kiwali głowami i robiąc mądre miny mówili: „Bystry chłopak”. Zarabiał osiem dolarów tygodniowo. Oprócz życia wytężonego i miłego dziewczęcia, które się w nim zakocha, była jeszcze jedna rzecz, do której Johnny Moorehouse wracał myślą, kiedy siedział przy biurku spisując atrakcyjne domki pięcio- i siedmioizbowe z salonem, kuchnią i kredensem, trzema sypialniami, łazienką, pokojem służbowym, wodą, elektrycznością, gazem, położone na zdrowym suchym terenie w ekskluzywnej dzielnicy willowej - pragnął pisać piosenki. Miał ładny tenor i umiał zupełnie poprawnie wyciągnąć: Ahoj, na lewą burtę patrz, Śniłem, że w marmurowych mieszkam salach i Wśród rozkoszy pałaców smutny się błąkam, W niedzielę po południu brał lekcje muzyki u niejakiej panny Mary O’Higgins, trzydziestopięcioletniej drobnej zasuszonej Irlandki, dotąd niezamężnej, która uczyła go podstaw gry na fortepianie i z zachwytem słuchała jego kompozycji. Zapisywała je własnoręcznie na papierze nutowym, który zawsze czekał poliniowany, kiedy przychodził. Jedną piosenkę, zaczynającą się od słów: Pokaż mi stan, gdzie dojrzewają brzoskwinie, Gdzie dziewcząt rój, a każda urodą słynie! To Delaware... uznała za godną wysłania do wydawcy muzycznego w Filadelfii. Przesyłka wróciła jednak, jak również następna jego kompozycja, nad którą panna O’Higgins - właściwie nazywał ją już wówczas Mary, a ona twierdziła, że nie może od niego brać za lekcje, przynajmniej do czasu, aż się wzbogaci i wyrobi sobie nazwisko - nad którą Mary płakała mówiąc, że jest równie piękna jak kompozycje MacDowella . Zaczynała się tak: W Delaware’u srebrnej fali Przeglądają się brzoskwinie, Kiedy serce pełne żali, Do tych brzegów myśl ma płynie. Panna O’Higgins miała mały salonik ze złoconymi krzesłami, w którym udzielała lekcji. Salonik był cały obwieszony koronkowymi firankami i brokatowymi portierami koloru łososiowego, które kupiła na licytacji. Pośrodku stał ciemny orzechowy stolik, zawalony stertą sfatygowanych albumów w czarnej skórze. Co niedziela, gdy lekcja dobiegła końca, panna O’Higgins podawała herbatę, ciasteczka i grzanki z cynamonem i Johnny, rozparty w fotelu z końskiego włosia, tak wytartym, że zimą i latem nie można było z niego zdjąć kwiecistego pokrowca, wywracał swoimi błękitnymi oczami, mówił o rzeczach, które chce w życiu robić, stroił żarty z panów Hillyarda i Millera, a potem ona opowiadała historie o wielkich kompozytorach i policzki jej pałały, czuła się prawie ładna i wydawało jej się, że w końcu nie dzieli ich taka szalona różnica wieku. Utrzymywała z lekcji muzyki chorą matkę i ojca, który za młodu był znanym w Dublinie barytonem i patriotą, ale potem się rozpił, i do szaleństwa kochała się w Johnnym Moorehousie. A Johnny Moorehouse ślęczał w zatęchłym kantorku u Hillyarda i Millera, irytował się, kiedy nie było roboty, chwilami myślał, że nie wytrzyma, wpadnie w szał i zabije kogoś, posyłał do wydawców piosenki, które zawsze wracały, i kołysany mdlącymi marzeniami o przyszłości czytał „Magazyn Życiowych Sukcesów” - żeby się wreszcie wyrwać z Wilmingtonu, od zrzędzenia i fajki ojca, rejwachu młodszego rodzeństwa, zapachu peklowanej wołowiny i kapusty, spracowanych rąk, pomarszczonej twarzy i zgarbionej postaci matki. Aż pewnego dnia został wysłany do Ocean City w stanie Maryland na lustrację parcel, które firma wciągnęła na swoją listę. Miał jechać sam pan Hillyard, ale zrobił mu się karbunkuł na szyi. Dał Johnny’emu bilet powrotny oraz dziesięć dolarów na drogę. Było gorące lipcowe popołudnie. Johnny pognał do domu się przebrać i wziąć walizkę i wpadł na stację tuż przed odejściem pociągu. W upale i duchocie mijali sady brzoskwiniowe i sosnowe nieużytki, piaszczyste golizny wśród pól kukurydzy, pobielane domki i bagniste rozlewiska odbijały blask rozjarzonego łupkowego nieba. Johnny zdjął marynarkę od szarego flanelowego garnituru i położył na siedzeniu koło siebie, żeby się nie pomięła, na niej umieścił kołnierzyk i krawat, żeby były świeże, kiedy dojedzie na miejsce, gdy nagle spostrzegł po drugiej stronie przejścia czarnooką dziewczynę w różowej sukni z riuszkami i szerokim białym słomkowym kapeluszu. Była od niego widocznie starsza i elegancko ubrana, jej miejsce było w wagonie klubowym, nie tutaj. Ale Johnny zaraz sobie przypomniał, że w pociągu nie ma wagonu klubowego. Gdy tylko odwracał od niej wzrok, czuł, że patrzy na niego. Niebo zaciągnęło się, zaczął padać deszcz. Wielkie krople rozpryskiwały się na szybach. Dziewczyna w różowych riuszkach próbowała zamknąć okno. Podskoczył i pomógł jej. - Pani pozwoli - powiedział. - Dziękuję. - Podniosła wzrok i uśmiechnęła się patrząc mu w oczy. - Och, cóż za brud w tym okropnym pociągu. Pokazała mu białe rękawiczki, powalane od uchwytów okna. Usiadł z powrotem na brzeżku ławki. Obróciła się do niego twarzą. Była to nieregularna smagła twarz o brzydkich liniach od nosa do kącików ust, ale jej oczy przyprawiły go o dreszcz. - Nie będzie pan uważał, że to zbyt niekonwencjonalne, jeśli trochę porozmawiamy? - zapytała. - Zanudzę się na śmierć w tym okropnym pociągu. Nie ma w ogóle wagonu klubowego, chociaż ten jegomość w Nowym Jorku zaklinał się, że będzie. - Pani cały dzień w podróży - powiedział Johnny onieśmielony jak chłopiec. - Gorzej. Przyjechałam wczoraj wieczorem statkiem z Newport . Niedbały sposób, w jaki wspomniała Newport, zupełnie go zaskoczył. - Jadę do Ocean City - powiedział. - Ja też. Czy to nie okropne miejsce? Nie pojechałabym tam na minutkę, żeby nie papo. Wmówił sobie, że mu się tam podoba. - Ocean City ma podobno wielką przyszłość. To znaczy, jeśli chodzi o rozbudowę. Zaległa chwila milczenia. - Wsiadłem w Wilmingtonie - powiedział Johnny z uśmiechem. - Okropne miasto, Wilmington. Nie znoszę go. - Ja się tam urodziłem i wychowałem. Może dlatego je lubię. - Och, nie chciałam przez to powiedzieć, że w Wilmingtonie nie ma miłych ludzi. Mieszkają tam przyjemne stare rodziny... Zna pan może Rawlinsów? - Ja się wcale nie gniewam. Nie zamierzam spędzić reszty życia w Wilmingtonie. Ojej, pani patrzy, jak leje. Lało tak, że podmyło tory i pociąg przyjechał do Ocean City z czterogodzinnym opóźnieniem. Dojechali jako dobrzy przyjaciele. Grzmiało i błyskało się, ona była bardzo nerwowa, a Johnny bardzo męski i opiekuńczy; później do wagonu naleciało mnóstwo komarów i mało obojga nie zagryzły na śmierć; jeszcze później oboje zrobili się bardzo głodni. Na stacji było ciemno choć oko wykol i nie było tragarza, tak że Johnny musiał obrócić dwa razy, nim powynosił jej bagaże, po czym okazało się, że zapomnieli jeszcze torebki ze skóry aligatora, więc wrócił trzeci raz po nią i po swoją walizkę. Tymczasem zjawił się stary Murzyn z bryczką i oświadczył, że jest z hotelu Ocean. - Mam nadzieję, że pan też tam jedzie - powiedziała. Odparł, że oczywiście, po czym wsiedli. W bryczce nie było gdzie postawić nóg, tyle miała bagaży. W Ocean City wyłączono światło z powodu burzy. Koła bryczki zapadały się głęboko w piasku, jego szmer oraz cmokanie woźnicy tonęły raz po raz w huku fal rozbijających się o brzeg. Jedynym światłem był blask księżyca przesłanianego co chwila przez pędzące chmury. Deszcz ustal, ale atmosfera pozostała naładowana, jakby lada chwila miała spaść nowa ulewa. - Zginęłabym jak nic podczas tej burzy, gdyby nie pan - powiedziała i ni z tego, ni z owego wyciągnęła do niego rękę jak mężczyzna. - Nazywam się Strang. Annabelle Marie Strang. Prawda, że to śmieszne nazwisko? Ujął jej dłoń. - John Moorehouse jestem. Miło mi panią poznać, panno Strang. Miała dłoń gorącą i suchą. Podała ją jakoś znacząco, puszczając ją, miał uczucie, że oczekiwała dłuższego uścisku. Roześmiała się niskim gardłowym śmiechem. - No, to przedstawiliśmy się sobie, panie Moorehouse, teraz wszystko jest w porządku. A swoją drogą powiem papie, co o nim myślę. Żeby nie pofatygować się po jedyną córkę na stację! W ciemnym hallu hotelowym, oświetlonym przez parę zakopconych lamp naftowych, obserwował kącikiem oka, jak panna Strang zarzuca ramiona na szyję wysokiego siwowłosego pana, ale nim zdążył nagryzmolić możliwie energicznym pismem „John W. Moorehouse” w księdze gości i wziąć klucz od portiera, zniknęli oboje. W sosnowym pokoiku na górze było bardzo gorąco. Kiedy podniósł okno, przez zardzewiałą siatkę wdarł się do pokoju huk fal pomieszany z grzechotem deszczu o dach. Zmienił kołnierzyk i umył się w letniej wodzie, którą nalał z obtłuczonego dzbanka na umywalce, po czym zszedł do jadalni rozejrzeć się za czymś do jedzenia. Kelnerka o kozich zębach podała mu akurat zupę, kiedy ukazała się panna Strang, a za nią wysoki pan. Ponieważ jedyna lampa stała na jego stoliku, skierowali się w tę stronę. Wstał z uśmiechem. - Papo, to właśnie pan - powiedziała. - Musisz mu zwrócić za dorożkę. Pan pozwoli, panie Morris, to jest mój ojciec, doktor Strang. Pan się nazywa Morris, prawda? - Moorehouse, ale to nieważne. Miło mi pana poznać. Następnego dnia wstał wcześnie i poszedł prosto do biura Towarzystwa Rozbudowy i Sprzedaży w Ocean City, mieszczącego się przy świeżo wytyczonej nadmorskiej ulicy w nowym parterowym domku, pokrytym gontami i pomalowanym na zielono. Nie zastał nikogo, więc postanowił przejść się po miasteczku. Był parny szary dzień, małe domki, drewniane sklepiki i nie malowane budy wzdłuż torów kolejowych sprawiały dość opłakane wrażenie. Od czasu do czasu rozgniatał na szyi komara. Miał na sobie ostatni czysty kołnierzyk i był w strachu o jego świeżość. Gdy tylko zszedł z drewnianego chodnika, do butów sypał mu się piach, a kostki oblepiały ostre kulki ostu. W końcu zobaczył tęgiego mężczyznę w białym płóciennym ubraniu, siedzącego na schodkach biura. - Dzień dobry - powiedział. - Czy pan pułkownik Wedgewood? Tęgi mężczyzna był zbyt zaspany, by odpowiedzieć, kiwnął tylko głową. Jedną wielką jedwabną chusteczkę miał zatkniętą z tyłu za kołnierzyk, drugą ocierał twarz. Johnny podał mu list z firmy i stał czekając. Gruby pan przeczytał list ze zmarszczonymi brwiami, po czym wprowadził go do środka. - To ta moja astma - sapał między jednym a drugim potężnym świszczącym oddechem. - Zaraz dostaję zadyszki, jak się tylko zaczynam spieszyć. Miło mi cię poznać, synu. Resztę przedpołudnia spędził Johnny w towarzystwie starego pułkownika Wedgewooda. Przewracał swoimi błękitnymi chłopięcymi oczami, słuchał historyjek o wojnie secesyjnej, generale Lee , jego siwku Podróżniku i piknikach propagandowych organizowanych przed wojną na Wschodnim Brzegu, biegał po lód do sklepiku, wygłosił małą mówkę o przyszłości Ocean City jako miejscowości letniskowej („Pewnie, co takiego jest w Atlantic City albo Cape May, czego my byśmy tutaj nie mieli?” - huknął pułkownik miękkim południowym akcentem), skorzystał z zaproszenia do jego domu na lunch, przez co nie zdążył na pociąg, którym powinien był wrócić do Wilmingtonu, podziękował za koktajl miętowy - nie pije i nie pali - ale przyglądał się z podziwem, jak pułkownik miesza i wychyla dwa głębsze na tę swoją astmę, podbił uśmiechem, błękitnymi oczami i chłopięcą galanterią czarną kucharkę pułkownika Mamie i nim wybiła czwarta, zarykiwał się z gubernatorów Północnej i Południowej Karoliny, przyjąwszy uprzednio posadę w Towarzystwie Rozbudowy i Sprzedaży Nieruchomości w Ocean City z pensją piętnastu dolarów tygodniowo oraz umeblowanym domkiem letniskowym na mieszkanie. Potem wrócił do hotelu i napisał do pana Hillyarda, dołączając akta własności parceli oraz rozliczenie z kosztów podróży. W liście przepraszał, że odchodzi bez wypowiedzenia, ale, wyjaśniał, jego rodzina jest w ciężkich warunkach i nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby nie skorzystał z nastręczającej się okazji. Następnie napisał do matki, że zostaje w Ocean City i żeby była taka dobra, przysłała mu rzeczy ekspresem. Zastanawiał się, czyby nie napisać jeszcze do panny O’Higgins, ale ostatecznie zdecydował, że nie warto. W końcu, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Zjadłszy kolację poszedł do portierni po rachunek, bardzo zdenerwowany, czy mu wystarczy pieniędzy. Wychodził z hotelu, z dwiema dwudziestopięciocentówkami w kieszeni i walizką w ręku, kiedy natknął się na pannę Strang w towarzystwie niskiego ciemnego mężczyzny w białym flanelowym garniturze, którego przedstawiła jako monsieur de la Rochevillaine. Był on Francuzem, ale mówił dobrze po angielsku. - Mam nadzieję, że pan nie wyjeżdża - powiedziała. - Nie, proszę pani, przeprowadzam się tylko do jednego z domków pułkownika Wedgewooda. Francuz krępował go swoją obecnością, stał koło panny Strang z uśmiechem ugrzecznionego fryzjerczyka. - Ach, więc pan zna naszego grubasa? To wielki druh papy. Zęby tylko nie zanudzał wiecznie tym swoim siwkiem Podróżnikiem. Panna Strang i Francuz uśmiechnęli się równocześnie, jakby łączyła ich wspólna tajemnica. Francuz stał koło niej kołysząc się niedbale z pięt na palce, jakby była meblem, który stanowi jego własność i którym chce się pochwalić przed znajomym. Johnny miał ochotę poczęstować go prawym prostym w miejsce, gdzie okrągły brzuszek wydymał białą flanelę. - No, muszę iść - powiedział. - A nie przyjdzie pan później? Mają być tańce. Bylibyśmy zachwyceni, gdyby pan przyszedł. - Tak, niech pan przyjdzie koniecznie – powiedział Francuz. - Przyjdę, jak będę mógł - odparł i wyszedł wściekły, z walizką w świerzbiącej dłoni. - Pies tańcował z tym Francuzem - powiedział na głos. A jednak było coś w spojrzeniu, jakim panna Strang go obrzuciła. Wydało mu się, że zaczyna się w niej durzyć. Sierpień był upalny, o cichych rankach i parnych popołudniach, które kończyły się ulewą i piorunami. Wyjąwszy chwile, kiedy musiał oprowadzać klientów po spalonych słońcem piaszczystych działkach i sosnowych zagajnikach, między którymi powytyczano ulice, Johnny siedział sam jeden w biurze pod elektrycznym wiatrakiem o dwu łopatkach. Ubrany w białe flanelowe spodnie i różową koszulkę tenisową, z rękawami zawiniętymi do łokci, rzucał na papier liryczne opisy Ocean City (Maryland), które miały poprzedzać broszurkę reklamową stanowiącą idee fixe pułkownika: „Życiodajne fale bezkresnego Atlantyku rozbijają się na krystalicznych plażach Ocean City (Maryland). Żywiczna woń sosen przynosi ulgę chorym na astmę i płuca. W pobliżu raj dla sportowców, rozlewne ujście Indian River, w którym się roi od...”. Po południu przychodził pułkownik, spocony i zasapany, i Johnny czytał mu, co napisał. „Byczo, chłopcze, byczo” - mówił pułkownik, po czym polecał wszystko przerobić i Johnny, wyszukawszy nowy zapas wyrazów w Słowniku stulecia o pozaginanych kartkach, zabierał się na nowo do pracy. Żyłoby mu się świetnie, gdyby nie był zakochany. Co wieczór nie mógł się powstrzymać, żeby nie pójść do hotelu. Codziennie, gdy wchodził po skrzypiących schodkach, mijał starsze panie, które się bujały w fotelach i wachlowały liśćmi palmowymi, i otwierał siatkowe drzwi do hallu, miał nadzieję że tym razem zastanie Annabelle Marie samą, ale zawsze była w towarzystwie Francuza z tym jego okrągłym brzuszkiem, nieodstępnym uśmieszkiem i chłodem. Oboje rozpływali się nad Johnnym i hołubili go jak salonowego pieska albo genialne dziecko. Ona nauczyła go tańczyć bostona, a Francuz, który okazał się diukiem, baronem czy czymś takim, co chwila proponował mu kieliszeczek, cygaro albo perfumowanego papierosa. Johnny byl śmiertelnie zgorszony dowiedziawszy się, że i ona pali, ale jakoś uchodziło to w zestawieniu z arystokratami, Newportem, podróżami za granicę i tym podobnymi rzeczami. Używała jakichś piżmowych perfum, które w połączeniu z lekkim zapachem dymu tytoniowego utrzymującym się we włosach przyprawiały go o gorączkę i zawrót głowy, kiedy z nią tańczył. Czasami wieczorem próbował zmęczyć Francuza grą w bilard, ale tymczasem ona szła do łóżka i musiał wracać do domu klnąc pod nosem. Rozbierając się, w nozdrzach miał jeszcze leciutki aromat piżma. Próbował napisać piosenkę: W nocy i we dnie Wciąż o tobie śnię, Annabelle Marie... ale nagle wydawało mu się to beznadziejnie głupie i zaczynał chodzić w piżamie tam i z powrotem po swoje; małej werandzie - z szumem morza, bzyczeniem komarów, naigrawaniem się muszek i pasikoników w uszach - klnąc, że jest młody, biedny i niewykształcony, i obiecując sobie, że zarobi furę pieniędzy, żeby móc kupić każdego parszywego Francuza; wtedy jego będzie kochała, jemu będzie patrzyła w oczy i niech sobie nawet trzyma nie jednego, lecz paru parszywych Francuzików jako maskotki, jeśli ma ochotę. Zaciskał pięści i biegając wielkimi krokami mruczał: - Jak Boga kocham, doprowadzę do tego. Wreszcie któregoś wieczoru zastał Annabelle Marie samą. Francuz odjechał południowym pociągiem. Zdawała się uradowana widokiem Johnny’ego, ale widać było, że coś ją trapi. Miała za dużo pudru na twarzy i zaczerwienione oczy, może płakała. Świecił księżyc. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Moorehouse, niech pan się przejdzie ze mną po plaży - powiedziała. - Nie mogę patrzeć na te stare kwoki bujające się w fotelach. Na drewnianym chodniku prowadzącym przez zaniedbany trawnik na plażę spotkali doktora Stranga. - Co z Rochevillaine’em, Annie? - zapytał. Był postawny, miał wysokie czoło. Stał z zaciśniętymi wargami i wyrazem troski na twarzy. - Dostał list od matki. Nie chce mu pozwolić. - Chyba jest pełnoletni, nie? - Och, papo, ty zupełnie nie rozumiesz francuskiej arystokracji. Rada familijna się nie zgadza. Mogliby go pozbawić dochodów. - Będziesz miała tyle, że starczy dla niego i dla ciebie. Przecież mu mówiłem. - Skończ z tym wreszcie, dobrze? Rozbeczała się nagle jak dziecko. Minęła Johnny’ego i popędziła z powrotem do hotelu, zostawiając go na chodniku, twarzą w twarz z doktorem Strangiem. Doktor Strang jakby dopiero teraz go zauważył. - Hm... Pan wybaczy - powiedział. Otarł się o niego i odszedł wielkimi krokami w stronę hotelu. Johnny’emu nie pozostało nic innego, jak pójść na plażę i podziwiać księżyc samemu. Ale następnych wieczorów Annabelle Marie chodziła z nim na spacery brzegiem morza i odnosił wrażenie, że może wcale nie kochała tak bardzo tego Francuza. Szli daleko za rozsypane bezładnie domki i rozpaliwszy ognisko siedzieli obok siebie wpatrzeni w płomienie. Idąc ocierali się czasem dłonią o dłoń. Kiedy chciała wstać, brał ją za ręce i podnosił, i zawsze obiecywał sobie, że ją przyciągnie i pocałuje, ale jakoś nie miał odwagi. Któregoś wieczoru było bardzo ciepło i ni z tego, ni z owego zaproponowała, żeby się wykąpać. - Kiedy nie mamy kostiumów. - Nigdy się nie kąpałeś bez kostiumu? Znacznie przyjemniej. No, no, śmieszny z ciebie chłopak, nawet w świetle księżyca widać, jak się zaczerwieniłeś. - Prowokujesz mnie? - Jakbyś zgadł. Pobiegł kawałek w głąb plaży, ściągnął ubranie i szybko wszedł do wody. Nie miał odwagi spojrzeć na nią, tylko kątem oka dostrzegł błysk białych nóg i piersi i falę spienioną biało u jej stóp. Ubierając się rozważał, czyby się ożenił z dziewczyną, która tak jak ona idzie się kąpać z mężczyzną zupełnie nago. Ciekaw był, czy to samo robiła z tym parszywym Francuzikiem. - Wyglądałeś jak marmurowy faun - powiedziała, kiedy wrócił do ogniska, gdzie upinala swoje czarne sploty. Mówiła ustami pełnymi szpilek do włosów. - Bardzo niespokojny marmurowy faun... Zamoczyłam sobie całe włosy. Niewiele myśląc, przyciągnął ją i pocałował. Nie wydawała się wcale zbita z tropu, skuliła się tylko w jego ramionach i podała usta do następnego pocałunku. - Wyszłabyś za takiego faceta jak ja, całkiem bez pieniędzy? - Nie myślałam o tym, kochanie. Może bym i wyszła. - Jesteś chyba diabelnie bogata, a ja nie mam centa przy duszy i jeszcze muszę pomagać rodzinie. Ale mam widoki na przyszłość. - Jakie widoki? Pociągnęła mu głowę w dół, jęła burzyć włosy, całować go. - Dorobię się na tej spekulacji nieruchomościami. Słowo daję, dorobię się. - Czy co z tego wyjdzie, dzieciaku? - Nie jesteś znowu wiele stasza ode mnie. Ile ty właściwie masz lat, Annabelle? - No, przyznaję się do dwudziestu czterech, ale nie mów tego nikomu. I nie mów o tym wieczorze, i w ogóle o niczym. - Komu bym miał mówić, Annabelle Marie. W drodze powrotnej coś jej widocznie nie schodziło z myśli, bo nie zwracała zupełnie uwagi, co do niej mówi. Przez cały czas nuciła półgłosem. Pewnego wieczoru, kiedy siedzieli na werandzie jego domku paląc papierosy - palił teraz od czasu do czasu, żeby jej dotrzymać towarzystwa - zapytał, co ją gnębi. Położyła mu ręce na ramionach, potrząsnęła go. - Och, Moorehouse, jaki z ciebie głuptas. Ale podoba mi się to. - Coś cię na pewno gnębi, Annabelle. Nie byłaś taka w pociągu, kiedyśmy tu jechali. - Gdybym ci powiedziała... Boże, wyobrażam sobie twoją minę. Roześmiała się swoim ostrym, gardłowym śmiechem, który go zawsze wprawiał w zakłopotanie. - Och, gdybym miał prawo domagać się od ciebie odpowiedzi... Powinnaś wreszcie zapomnieć tego przeklętego Francuza. - Jaki ty jesteś niewinny - powiedziała, po czym wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem po werandzie. - Czemu nie usiądziesz, Annabelle? Nie lubisz mnie ani trochę? Przesunęła mu dłoń po włosach, po twarzy. - Oczywiście, że cię lubię, mój ty mały modrooki głuptasku. Ale czy ty nie rozumiesz, że to wszystko doprowadza mnie do obłędu, te stare jędze w hotelu strzępiące sobie na mnie języki, jakbym była biblijną wszetecznicą, bo od czasu do czasu wypalę papierosa w swoim własnym pokoju? W Anglii palą, i to publicznie, najelegantsze panie z arystokracji i nikt im złego słowa nie powie. A poza tym martwię się o papę, pakuje za dużo pieniędzy w te nieruchomości. Stracił zupełnie głowę. - Ależ zapowiada się wielka koniunktura gruntowa. Za jakiś czas to będzie drugie Atlantic City. - No, no, powiedz lepiej prawdę: ile parceli sprzedaliście w tym miesiącu? - No, nie tak dużo. Ale szykuje się kilka poważnych transakcji. Na przykład to towarzystwo, które ma przystąpić do budowy nowego hotelu. - Papo będzie miał szczęście, jeśli wycofa pięćdziesiąt centów za dolara. A mnie powtarza w kółko, że jestem niemądra. Jest lekarzem, nie geniuszem finansowym, powinien sobie z tego zdawać sprawę. Takie spekulacje to dobre dla kogoś, kto tak jak ty nie ma nic do stracenia, a może wypłynąć... A jeśli chodzi o tego grubego pułkownika, to sama nie wiem, czy to dureń czy hochsztapler. - Jakim właściwie doktorem jest twój ojciec? - Chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałeś o doktorze Strangu? Jest najbardziej znanym laryngologiem w Filadelfii. Och, jakie to miłe - pocałowała go w policzek - i naiwne - pocałowała po raz drugi - i czyste. - Nie jestem wcale taki czysty - rzucił spiesznie i spojrzał jej śmiało w oczy. Twarze im poczerwieniały, gdy tak na siebie patrzyli. Powolnym ruchem oparła mu głowę na ramieniu. Serce mu łomotało, w głowie się kręciło od zapachu jej włosów i perfum. Ujął ją pod ramiona, podniósł z siedzenia. Zataczając się lekko, czując jej udo na swoim, twarde fiszbiny gorsetu na żebrach, a włosy na twarzy, pociągnął ją przez mały salonik do sypialni i zamknął drzwi na klucz. Potem pocałował ją z całej siły w usta. Usiadła na łóżku i zaczęła zdejmować sukienkę, dość beznamiętnie, pomyślał, ale posunął się już za daleko, by się cofnąć. Zdjąwszy gorset, cisnęła go w kąt. - Och - powiedziała - nienawidzę tego szkaradzieństwa. Wstała, podeszła do niego w koszuli, wymacała w ciemności jego twarz. - Co ci jest, kochanie? - szepnęła gorąco. – Boisz się mnie? Wszystko było znacznie prostsze, niż Johnny sobie wyobrażał. Ubierając się chichotali wspólnie. Wracając potem plażą do hotelu Johnny powtarzał sobie w myśli: „Teraz będzie musiała za mnie wyjść”. We wrześniu, tuż po Święcie Pracy , kilka dni zimnych północno-wschodnich wiatrów wymiotło hotel i domki wakacyjne. Pułkownik ględził coraz obsesyjniej o nadchodzącej koniunkturze i swojej kampanii reklamowej i pił coraz więcej. Johnny jadał teraz z nim zamiast w pensjonacie pani Ames. Broszurka, skończona, uzyskała jego aprobatę i Johnny jeździł kilkakrotnie z tekstem i fotografiami do Filadelfii po kosztorysy drukarni. Przejeżdżając przez Wilmington bez wysiadania z pociągu doznawał przyjemnego poczucia niezależności. Doktor Strang chodził coraz bardziej zgnębiony i rozwodził się o zabezpieczeniu swoich inwestycji. Nie wspominał o zaręczynach Johnny’ego ze swoją córką, ale sprawa wydawała się przesądzona. Natomiast niewytłumaczalne były humory Annabelle. Narzekała ciągle, że zanudzi się na śmierć. Bez przerwy sypała docinkami i gderała na Johnny’ego. Którejś nocy, obudziwszy się nagle, ujrzał ją koło swego łóżka. - Przestraszyłam cię? - zapytała. - Nie mogłam spać. Słyszysz morze? Wiatr zawodził koło domku, olbrzymia fala rozbijała się z hukiem na plaży. Był prawie świt, nim zdołał ją wyekspediować z powrotem do hotelu. - A niech mnie widzą. Co mi tam - powtarzała. Innym razem, kiedy spacerowali po plaży, zrobiło jej się niedobrze i musiał czekać, aż skończy wymiotować za wydmą, a potem odprowadzić ją, bladą i drżącą, do hotelu. Był przybity i niespokojny. Podczas jednej z bytności w Filadelfii zaszedł do redakcji „Public Ledgera” zapytać, czyby go nie przyjęli do pracy. Którejś soboty siedział po południu w hallu hotelowym czytając gazetę. Nikogo więcej nie było, większość gości się rozjechała. Piętnastego zamykano hotel. Nagle usłyszał czyjąś rozmowę. Byli to dwaj boye hotelowi, którzy niepostrzeżenie weszli i usiedli na ławeczce pod ścianą. - No, tom sobie użył przez to lato, Joe. Niech mnie szlag, jakem sobie nie użył. - Użyłbym i ja, żeby nie to choróbsko. - A co, nie mówiłem, żebyś się nie gził z Lizzie. Chłopie, chyba każdy jeden skurczybyk w mieście spał z tą zdzirą, nie wyłączając czarnuchów. - Słuchaj, a powiedz... No, z tą czarnooką? Mówiłeś, że się z nią prześpisz. Johnny zamarł. Sztywnymi palcami trzymał przed sobą gazetę. Boy wydał niski gwizd. - Gorąca sztuka - powiedział. - Rany, co te damulki z towarzystwa wyprawiają, to się człowiekowi w głowie nie mieści. - Spałeś z nią, naprawdę? - Ee, spać to nie spałem. Balem się co złapać. Ale ten Francuz to spał. Rany, bez przerwy siedział u niej w pokoju. - To to wiem. Sam go raz nakryłem. – Parsknęli śmiechem. - Zapomnieli się zamknąć na klucz. - I co, była całkiem goła? - No, pewnie że goła. Szlafrok tylko miała na sobie. A ten, jakby nigdy nic, wodę mrożoną zamawia. - Trzeba było posłać na górę pana Greeleya. - Diabła tam, po co? Wcale niezły był chłop z tego Francuza. Całego piątaka mi dał. - Taka to może sobie robić, co jej się żywnie podoba. Jej ojciec to, gadają, trzyma w garści całą tę dziurę, on i ten stary pułkownik Wedgewood. - Tak, a teraz to nic tylko daje temu młodziakowi od pułkownika. Wygląda, że się za niego machnie. - Rany, sam bym się z nią ożenił. Dziewczyna ma tyle floty. Na Johnny’ego biły zimne poty. Pragnął wymknąć się z hallu tak, żeby go nie zauważyli. Rozległ się dzwonek i jeden z boyów wybiegł. Słyszał, jak drugi sadowi się wygodniej na ławeczce. Może zabiera się do czytania pisma czy czegoś. Johnny złożył po cichu gazetę i wymknął się na werandę. Przez chwilę chciał rzucić wszystko w diabły, pójść na stację i odjechać pierwszym pociągiem, ale przypomniał sobie broszurkę, nadzieje, że jeśli parcele zaczną zwyżkować, to może coś zdobyć na początek, stosunki z finansjerą i ze Strangami; okazja tylko raz puka do drzwi młodego człowieka. Wrócił do swojego domku i zamknął się na klucz w sypialni. Stał przez chwilę, przeglądając się w lustrze komódki. Jasne włosy z równym przedziałkiem, regularny zarys nosa i brody; obraz się zamazał. Stwierdził, że ma łzy w oczach. Rzucił się twarzą na łóżko i rozpłakał. Jadąc następnym razem do Filadelfii, żeby zrobić korektę broszurki: OCEAN CITY (Maryland) LETNISKO DOSKONAŁE wziął ze sobą do wydrukowania projekt zaproszeń ślubnych: Dr Alonso B. Strang zawiadamia, że ślub jego córki Annabelle Marie z panem J. Ward Moorehouse’em odbędzie się dnia piętnastego listopada roku tysiąc dziewięćset dziewiątego o godzinie dwunastej w południe w Kościele Episkopalnym pod wezwaniem Świętego Stefana w Germantown, Pensylwania Dalej szło zaproszenie na przyjęcie weselne, które miało być rozsyłane według specjalnej listy. Zdecydowano, że wesele będzie huczne, gdyż doktor Strang miał mnóstwo zobowiązań towarzyskich. Annabelle orzekła, że J. Ward Moorehouse brzmi bardziej dystyngowanie niż John W. Moorehouse, i zaczęła go nazywać Wardem. Kiedy go zapytano, co z jego rodziną, odparł, że oboje rodzice są przykuci do łóżka, a bracia i siostry za mali, żeby ich to mogło bawić. Do matki napisał, że musi zrozumieć, ale w obecnym stanie rzeczy, ze względu na usposobienie tatusia... No, musi to zrozumieć. W jakiś czas potem Annabelle powiedziała mu pewnego wieczoru, że będzie miała dziecko. - Tak i myślałem. Wbiła w niego oczy, raptem przerażająco zimne i czarne. Nienawidził jej w tej chwili, ale zaraz się uśmiechnął, błękitnooki i chłopięcy. - No, bo taka jesteś ostatnio nerwowa i w ogóle. - Roześmiał się i ujął ją za rękę. - Ale nic, zrobię z ciebie z powrotem uczciwą kobitę. Teraz on był górą. Pocałował ją. Wybuchnęła płaczem. - Och, Ward, proszę cię, nie mów kobita. - Tylko się z tobą przekomarzałem, kochanie. Ale czy nie ma żadnego sposobu? - Próbowałam wszystkiego. Papo by wiedział, ale nie mam odwagi się przyznać. Wie, że jestem dosyć swobodna, ale... - Będziemy się musieli gdzieś usunąć na rok po ślubie. Paskudnie się składa, bo mam obiecaną pracę w „Public Ledger”. - Wyjedziemy do Europy. Papo zaopatrzy nas na podróż poślubną. Będzie zadowolony, że się mnie pozbywa, zresztą mam własne pieniądze po matce. - A może to w ogóle fałszywy alarm? - Jak to fałszywy? - No, jak dawno... to zauważyłaś? Jej oczy znowu pociemniały, wpatrzone w niego badawczo. Mierzyli się wzrokiem, nienawidząc jedno drugiego. - Wystarczająco dawno - powiedziała i pociągnąwszy go za ucho jak dziecko, poszła szeleszcząc przebrać się na górę, gdyż pułkownik, podekscytowany wieścią o zaręczynach, zaprosił ich na kolację. Ślub wypadł okazale. J. Ward Moorehouse we wciętym anglezie i jedwabnym cylindrze skupiał na sobie wszystkie oczy. Ludzie uważali, że jest bardzo przystojny. Matce w Wilmingtonie stygło później żelazko za żelazkiem, gdy się zagłębiła w sprawozdaniach rubryk towarzyskich; w końcu zdjęła okulary, zwinęła starannie gazety i położyła je na desce do prasowania. Była bardzo szczęśliwa. Następnego dnia młoda para odpłynęła z Nowego Jorku na pokładzie Teutonika. Morze było burzliwe, dopiero w dwóch ostatnich dniach podróży można było wyjść na pokład. Ward chorował, doglądany przez życzliwego stewarda, który mówił cockneyem . Do Annabelle zwracał się per szanowna pani i brał ją za jego matkę. Annabelle była doświadczoną żeglarką, ale i ona czuła się podle z powodu dziecka i wyglądała tak mizernie, ilekroć przejrzała się w ręcznym lusterku, że wolała nie wstawać z koi. Stewardesa poradziła jej dżin z kropelkami i dobrze jej to robiło przez ostatnie dni podróży. Na wieczorze kapitańskim pojawiła się wreszcie w wieczorowej sukni z czarnych walansjenek i wszyscy uznali ją za najładniejszą kobietę na statku. Ward denerwował się trochę, żeby nie piła za dużo szampana, gdyż w trakcie ubierania wychyliła cztery kieliszki dżinu i koktajl Martini. Zaprzyjaźnił się ze starszym bankierem, panem Jarvisem Oppenheimerem, i jego żoną i bał się, że Annabelle może im się wydać zbyt swobodna. Jednakże wieczór kapitański przeszedł gładko. Annabelle i Ward przekonali się, że stanowią zgraną parę. Po kolacji podszedł kapitan, który znal doktora Stranga, i siedział z nimi i z państwem Oppenheimerami w palarni, a nawet wypił w ich towarzystwie kieliszek szampana, i słyszeli, jak ludzie wypytują jedni drugich, kto to może być ta czarująca, promienna, błyskotliwa para, niewątpliwie ktoś interesujący. Poszli spać po obejrzeniu latarni na Morzu Irlandzkim, z przeświadczeniem, że warto było pocierpieć przez te wszystkie dni na chorobę morską. Annabelle nie podobało się w Londynie, ciemne uliczki zasnute ustawicznie drobnym kapuśniaczkiem wywierały przygnębiające wrażenie, więc posiedzieli tydzień w hotelu Cecil, po czym pojechali do Paryża. Ward chorował znowu w czasie przeprawy z Folkestone do Boulogne i stracił z oczu Annabelle, by ją odnaleźć dopiero, gdy statek wpłynął na spokojne wody między długimi falochronami portu Boulogne, pijącą w barze koniak z wodą sodową w towarzystwie angielskiego oficera piechoty. Wbrew obawom okazało się, że to wcale nie takie straszne znaleźć się w kraju, którego języka człowiek nie rozumie. Zresztą Annabelle mówiła wcale nieźle po francusku i bez trudu znaleźli przedział pierwszej klasy, zaopatrzeni na drogę w kosz z zimnym kurczęciem i kanapkami oraz trochę słodkiego wina, które Ward pił po raz pierwszy - kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one – i w ogóle zachowywali się jak typowa młoda para w podróży poślubnej do Paryża. Ze stacji jechali fiakrem do hotelu Wagram - zabrawszy tylko bagaż podręczny, bo resztą zaopiekował się posługacz hotelowy – przez ulice o mokrych jezdniach błyskających zielonymi refleksami latarni gazowych. Kopyta dźwięczaly ostro na asfalcie, ogumione koła toczyły się gładko, ulice były zatłoczone pomimo dżdżystego zimowego wieczoru, ludzie siedzieli przed kawiarniami przy małych marmurowych stoliczkach ustawionych dokoła niewielkich piecyków, w powietrzu unosił się aromat kawy, wina, rumienionego masła i pieczonego chleba. Źrenice Annabelle odbijały światła; wyglądała ślicznie i co chwila szturchała go łokciem, żeby coś pokazać, albo klepała po udzie. Annabelle napisała do hotelu, gdzie poprzednio mieszkała z ojcem, tak że zastali białą sypialnię z salonikiem czekającą na ich przyjazd oraz dyrektora o okrągłej twarzy, bardzo eleganckiego i bardzo uprzejmego, który odprowadził ich w lansadach do numeru, gdzie paliło się już w kominku. Wypili butelkę szampana, zjedli trochę pate de foie gras przed pójściem do łóżka i Ward poczuł się jak król. Annabelle zmieniła strój podróżny na dezabil, on zaś włożył bonżurkę, którą mu ofiarowała i której dotąd nie nosił, i cała gorycz ostatnich miesięcy roztopiła mu się w piersi. Siedzieli długo patrząc w ogień i paląc papierosy Muratti z blaszanego pudełka. Annabelle cały czas gładziła go po głowie i wodziła dłonią po jego szyi i ramionach. - Dlaczego nie jesteś trochę bardziej czuły, Ward? - spytała swoim niskim gardłowym tonem. - Ja należę do kobiet, które lubią być adorowane. Miej się na baczności, możesz mnie stracić. Tutaj mężczyźni umieją się zalecać do kobiet. - Daj mi trochę czasu. Przede wszystkim postaram się o pracę w jakiejś amerykańskiej firmie. Myślę, że pan Oppenheimer mi pomoże. Zacznę się od razu uczyć francuskiego. To dla mnie wielka szansa. - Śmieszny z ciebie chłopak. - Nie myślisz chyba, że będę chodził za tobą jak pudel, sam nic nie zarabiając? O, nie, to się po mnie nie pokaże. - Wstał, podniósł ją na nogi. - No, chodźmy do łóżka. Ward uczęszczał regularnie na francuski do szkoły Berlitza, poszedł ze starym panem Oppenheimerem i jego żoną obejrzeć Notre Dame, grób Napoleona i Luwr. Natomiast Annabelle mówiła, że od chodzenia po muzeach dostaje migreny, i spędzała całe dnie na zakupach i przymiarkach u krawcowych. W Paryżu było niewiele firm amerykańskich i pomimo protekcji pana Oppenheimera, który znał wszystkich, jedyne zajęcie trafiło się Wardowi w gazecie Gordona Bennetta , paryskim wydaniu „New York Heralda”. Polegało na śledzeniu przyjazdów amerykańskich biznesmenów i przeprowadzaniu z nimi wywiadów na temat uroków Paryża i stosunków międzynarodowych. Był to dla niego tłusty kąsek, umożliwiał bowiem nawiązanie wielu cennych znajomości. Natomiast Annabelle uważała, że to nudziarstwo, i nie chciała o tym słyszeć. Kazała mu się co wieczór wbijać we frak i chodzić ze sobą do opery i teatrów, co zresztą robił wcale chętnie, gdyż pomagało mu to w nauce francuskiego. Udała się do bardzo sławnego specjalisty chorób kobiecych, który potwierdził, że pod żadnym pozorem nie powinna mieć obecnie dziecka. Zachodziła konieczność niezwłocznej operacji, nieco niebezpiecznej, gdyż ciąża była już zaawansowana. Nie powiedziała nic Wardowi, przysłała mu dopiero wiadomość ze szpitala, kiedy było po wszystkim. Przypadło to w sam dzień Bożego Narodzenia. Pobiegł ją natychmiast odwiedzić. Z chłodną zgrozą wysłuchał szczegółów. Przywykł już do myśli o dziecku i łudził się, że wpłynie to na ustatkowanie się Annabelle. Leżała bardzo blada w separatce prywatnej kliniki, a on stał koło łóżka z zaciśniętymi pięściami, nic nie mówiąc. W końcu pielęgniarka powiedziała, żeby nie męczył dłużej madame, więc poszedł. Kiedy po czterech czy pięciu dniach Annabelle wróciwszy ze szpitala oznajmiła wesoło, że jest zdrowa jak ryba i jedzie na południe Francji, nie odezwał się słowem. Przygotowywała się do drogi, uważając za rzecz oczywistą, że pojedzie z nią, ale w dniu wyjazdu oznajmił, że zostaje w Paryżu. Zmierzyła go ostrym spojrzeniem, po czym powiedziała ze śmiechem: - Puszczasz mnie samopas, tak? - Ja mam swoje interesy, ty masz swoje przyjemności - odrzekł. - Dobrze, młody człowieku, niech będzie i tak. Odwiózł ją na stację, wsadził do pociągu do Nicei i wetknąwszy konduktorowi pięć franków, żeby się nią opiekował, wrócił na piechotę do hotelu. Miał na jakiś czas dosyć zapachu piżma i perfum. Paryż odpowiadał mu bardziej od Wilmingtonu, ale w gruncie rzeczy Ward go nie lubił. Tyle marnotrawionego czasu i widok tylu ludzi, którzy siedzieli jedząc i pijąc, działały mu na nerwy. Ogarnęła go nostalgia, kiedy któregoś dnia nadeszła broszurka o Ocean City wraz z entuzjastycznym listem pułkownika Wedgewooda. Sprawy się wreszcie ruszają, pisał pułkownik; on sam każdego centa, którego może wyskrobać, wyprosić czy pożyczyć, lokuje w parcelach. Proponował nawet, żeby Ward przysłał mu jakieś pieniądze, to zainwestuje w jego imieniu; jest przecież obecnie w stanie zaryzykować lokatę w przewidywaniu hossy; zresztą trudno nawet mówić o ryzyku, bo sprawa jest murowana; trzeba tylko wyciągnąć ręce i zbierać owoce. Ward zszedł po schodkach biura Morgana & Harjesa , gdzie otrzymywał pocztę, i ruszył bulwarem Haussmanna. Przyjemnie było trzymać w palcach gruby kredowy papier. Schowawszy list do kieszeni, kroczył po bulwarze z uszami pełnymi sygnałów trąbek, stukotu kopyt końskich i szurania nóg, od czasu do czasu czytając jakieś zdanie. No, no, jego samego brała ochota, by jechać do Ocean City w stanie Maryland. Niskie rumiane słońce ogrzewało zimową szarość ulic. Skądś dochodził zapach palonej kawy. Ward przypomniał sobie rozjarzone słońcem wietrzne dni w domu, dni, które wzmagały w człowieku energie i nadzieję. Życie wytężone. Był umówiony na lunch z panem Oppenheimerem w bardzo renomowanej restauracyjce, która się nazywała Tour d’Argent i mieściła gdzieś w starej dzielnicy. Kiedy wsiadł do automobilu z taksometrem i kołami malowanymi na czerwono, napełniło go dumą, że szofer rozumie jego wskazówki. Taki pobyt za granicą to rzecz pouczająca, zastąpi mu brakujące lata studiów. Nim dojechali na miejsce, przeczytał broszurkę po raz trzeci. Wysiadł przed restauracją i płacił, kiedy spostrzegł pana Oppenheimera nadchodzącego bulwarem z drugim mężczyzną. Pan Oppenheimer miał na sobie popielate palto i popielaty melonik w tym samym perłowym odcieniu co jego wąsy; towarzyszył mu stalowosiwy jegomość o spiczastym nosie i brodzie. Ujrzawszy ich, Ward postanowił, że w przyszłości będzie bardziej dbał o strój. Lunch trwał długo i składał się z bardzo wielu dań, chociaż siwy pan, który nazywał się McGill i był dyrektorem jednej ze stalowni Jonesa i Laughlina w Pittsburghu, zapowiedział, że jego żołądek nie strawi nic prócz kotleta i jednego pieczonego kartofelka, do których będzie pił whisky z wodą sodową zamiast wina. Pan Oppenheimer delektował się jedzeniem i odbywał długie konsultacje z maitre d’hotel. - Panowie, musicie mieć trochę wyrozumiałości. To jest moja rozpusta - powiedział. - Kiedy się wyrwę spod bacznego oka żony, mogę sobie pozwolić na pewną swobodę w stosunku do swego żołądka. Moja żona udała się na uświęcony obrzęd miary u gorseciarki, nie należy jej przeszkadzać. Ty, Ward, jesteś jeszcze za młody, żeby pojąć rozkosze jedzenia. Ward, z miną zakłopotaną i chłopięcą, oświadczył, że bardzo mu smakuje kaczka. - Jedzenie - podjął pan Oppenheimer - to ostatnia przyjemność starszego pana. Kiedy paląc cygara siedzieli nad wielkimi kulistymi kieliszkami napoleona, Ward zdobył się na odwagę i wyciągnął broszurkę o Ocean City (Maryland), która parzyła go w kieszeni przez cały lunch. Położył ją skromnie na stole. - Przyszło mi do głowy, że może miałby pan ochotę rzucić na to okiem jako... jako na coś odrobinę nowatorskiego w dziedzinie reklamy. Pan Oppenheimer wyjął okulary, wsadził je na nos, pociągnął łyk koniaku, po czym przejrzał broszurę z łaskawym uśmieszkiem. Zamknąwszy ją, wypuścił nosem wijący się niebieski dymek i rzekł: - Ha, to Ocean City musi być istnym rajem na ziemi. Czy przypadkiem nie zachwalacie go... ee... trochę przesadnie? - Ależ, proszę pana, chodzi o to, żeby każdy człowiek z ulicy po prostu dostał bzika na punkcie Ocean City. Każde słowo musi zniewalać. Pan McGill, który do tej pory nawet nie spojrzał na Warda, podniósł na niego zimne sępioszare oczy. Ciężką czerwoną ręką sięgnął po broszurkę. Z uwagą zaczął czytać kartkę po kartce, podczas gdy pan Oppenheimer rozprawiał o bukiecie koniaku i o tym, jak to trzeba ogrzać trochę kieliszek w dłoni i pić małymi łyczkami, raczej wdychać niż pić. Nagle pan McGill rąbnął pięścią w stół i parsknął suchym śmiechem, który nie poruszył ani jednego mięśnia w jego twarzy. - Jak Boga, i wezmą się na to jak nic - rzekł. - To zdaje się Mark Twain powiedział, że frajerzy rodzą się na kamieniu. - Zwrócił się do Warda: - Przykro mi, ale nie zapamiętałem pańskiego nazwiska, młody człowieku. Nie chciałby pan powtórzyć? - Ależ z przyjemnością. Moorehouse, J. Ward Moorehouse. - I gdzie pan pracuje? - Tymczasem w „Paris Herald” - odparł Ward czerwieniąc się. - A gdzie pan mieszka w Stanach? - Mieszkałem w Wilmingtonie, w Delaware, ale myślę, że już tam nie wrócę. Proponują mi pracę w redakcji „Public Ledger” w Filadelfii. Pan McGill wyjął bilet wizytowy i napisał na nim adres. - Gdyby się pan kiedy wybrał do Pittsburgha, niech pan do mnie zajrzy. - Z największą przyjemnością. - Jego żona - wtrącił pan Oppenheimer - jest córką doktora Stranga, tego sławnego laryngologa z Filadelfii. A propos, Ward, jak się ma nasze drogie dziecko? Sądzę, że w Nicei wyleczyła się z tego zapalenia migdalków. - Owszem, proszę pana - odrzekł Ward - pisze, że czuje się znacznie lepiej. - Cóż to za miłe stworzenie. Czarująca – powiedział pan Oppenheimer podnosząc oczy, by wysuszyć ostatni łyk z kieliszka. Następnego dnia Ward dostał depeszę od Annabelle, że wraca do Paryża. Spotkał ją na peronie. Przedstawiła mu wysokiego Francuza ze szpicbródką, który pomagał jej wynosić walizki, kiedy Ward nadszedł. - Monsieur Forelle, mój towarzysz podróży. Nie mieli okazji porozmawiać, dopóki nie znaleźli się we dwoje w fiakrze, gdzie pachniało stęchlizną, gdyż nie mogli otworzyć okien z powodu zacinającego deszczu. - No, jak tam, mój drogi - spytała Annabelle - przeszły ci humory, z którymi cię zostawiłam? Mam nadzieję, że tak, bo przywożę złe nowiny. - Co się stało? - Papo wpakował się w tarapaty finansowe. Wiedziałam, że do tego dojdzie. Zna się na interesach jak kura na pieprzu. Krótko mówiąc, wspaniała koniunktura w Ocean City wzięła w łeb, nim się w ogóle zaczęła, papo wpadł w panikę, próbował się pozbyć tych nieużytków, ale oczywiście nikt nie chce kupować. Następnie zbankrutowało Towarzystwo Rozbudowy i Sprzedaży Nieruchomości, ten twój nieoceniony pułkownik zniknął i okazało się, że papo w jakiś dziwny sposób ponosi osobistą odpowiedzialność za całą masę długów przedsiębiorstwa. Ot, i wszystko. Zadepeszowałam, że przyjeżdżamy pierwszym statkiem. Zobaczę, co się da zrobić. Papo jest bezradny jak dziecko, kiedy chodzi o interesy. - To mnie nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Wcale bym tutaj nie przyjechał, gdyby nie ty. - Jak ty się dla mnie poświęcasz! - Proszę cię, nie kłóćmy się, Annabelle. W ostatnich dniach Wardowi zaczęło się podobać w Paryżu. Wybrali się na Cyganerię i obydwoje bardzo się nią entuzjazmowali. Potem poszli do kawiarni, gdzie zamówili kuropatwę na zimno i wino, i Ward opowiedział Annabelle, jak chciał zostać kompozytorem, jak chodził do panny O’Higgins, jak zaczął pisać piosenkę o niej, i w ogóle było im z sobą bardzo dobrze. Całował ją potem co chwila, gdy wracali fiakrem do hotelu, i wydawało im się, że winda wlecze się okropnie, gdy jechali na górę. Mieli jeszcze tysiąc dolarów w liście kredytowym, który doktor Strang dał im w prezencie ślubnym, więc Annabelle nakupowała przeróżnych sukien, kapeluszy i perfum, a Ward poszedł do angielskiego krawca w pobliżu kościoła Madeleine i zamówił sobie cztery garnitury. Ostatniego dnia kupił jej z pensji redakcyjnej broszkę w kształcie koguta z limuzyjskiej emalii wysadzanej granatami. Jedząc lunch, po wyekspediowaniu bagaży na pociąg, unosili się z czułością nad Paryżem, sobą i broszką. Odpłynęli z Hawru na pokładzie Tourame i mieli zupełnie spokojny rejs, przez całą drogę szklistoszarą jednostajną taflę oceanu, choć był przecież luty. Ward ani razu nie chorował. Co dzień rano, nim Annabelle wstała, spacerował wkoło pokładu pierwszej klasy. Miał na sobie tweedowy szkocki paltot, tweedową szkocką czapkę do kompletu i lornetkę polową przewieszoną przez ramię. Głowił się nad jakimś planem na przyszłość. Wilmington pozostał w każdym razie za nim jak kadłub statku niknący na horyzoncie. Wśród zawodzenia kryształowochłodnego północno-zachodniego wiatru parowiec, z dwoma holownikami sapiącymi po bokach, torował sobie drogę do portu nowojorskiego wśród barek i innych holowników, promów towarowych i czerwonych gwiżdżących promów pasażerskich. Annabelle, naburmuszona, była zdania, że to okropny widok, ale Ward słuchał z entuzjazmem, kiedy pan w kraciastej czapce, wyglądający na Żyda, wskazywał Battery , Urząd Celny, Akwarium i kościół Świętej Trójcy. Prosto z portu pojechali na prom i zjedli obiad w wyściełanej czerwonymi dywanami restauracji na Dworcu Pensylwańskim w Jersey City. Ward zamówił smażone ostrygi. Przyjazny czarny kelner w białej kurtce przypominał, że są w domu. - No, wreszcie z powrotem w Ojczyźnie Pana Boga - powiedział Ward i postanowił wpaść do Wilmingtonu, przywitać się z rodziną, ale Annabelle go wyśmiała i potem, siedząc sztywno w wagonie klubowym pociągu filadelfijskiego, nie rozmawiali ze sobą. Interesy doktora Stranga stały bardzo źle, a ponieważ po całych dniach był zajęty praktyką lekarską, przejęła je całkowicie Annabelle. Jej obrotność w sprawach finansowych zdumiała zarówno Warda, jak ojca. Zamieszkali w wielkim starym domu doktora Stranga na Spruce Street. Ward, przez jednego z przyjaciół doktora, dostał pracę w redakcji „Public Ledger” i rzadko bywał w domu. Kiedy miał trochę wolnego czasu, uczęszczał na wykłady ekonomii i handlowości do Instytutu Drexela . Annabelle zaczęła wieczorami wychodzić z młodym architektem nazwiskiem Joachim Beale, który był bardzo bogaty i miał automobil. Beale był szczupłym młodym człowiekiem, rozkochanym w majolice i bourbonie. Annabelle nazywał swoją Kleopatrą. Wróciwszy pewnego wieczoru do domu, Ward zastał ich obydwoje pijanych, siedzących w nader skąpym stroju w pracowni Annabelle na poddaszu. Doktor Strang wyjechał na jakiś zjazd medyczny do Kansas City. Stojąc w progu z założonymi rękami, Ward oznajmił, że ma dość i że wystąpi o rozwód, po czym wyszedł z domu trzaskając drzwiami. Na noc poszedł do Ymki. Następnego dnia, przyszedłszy po południu do redakcji, zastał ekspres od Annabelle, w którym błagała, żeby był dyskretny, gdyż wszelki rozgłos mógłby się okazać katastrofalny dla praktyki ojca, i godziła się na wszelkie propozycje. Odpisał niezwłocznie: Droga Annabelle! Rozumiem teraz, że przez cały czas byłem ci potrzebny tylko jako parawan dla twoich haniebnych wybryków nie licujących z godnością kobiety. Wiem juz, dlaczego wolisz towarzystwo cudzoziemców, cyganów i tym podobnych od towarzystwa szanujących się młodych Amerykanów. Nie mam zamiaru przysparzać Tobie ani Twojemu ojcu kłopotów ani nadawać sprawie rozgłosu, ale musisz się powstrzymać od szargania mojego nazwiska, dopóki je prawnie nosisz. Uważam również, że w momencie, gdy ku obopólnemu zadowoleniu poczynione zostaną kroki rozwodowe, będę miał prawo do odszkodowania za stratę czasu etc., jak również za uszczerbek w karierze doznany z Twojej winy. Wyjeżdżam jutro do Pittsburgha, gdzie czeka na mnie nowa posada, i mam nadzieję, że praca pozwoli mi zapomnieć o tobie i o wielkim bólu, jaki mi sprawiłaś swoją niewiernością. Zastanawiał się przez chwilę, jak zakończyć list, wreszcie napisał: Kreślę się JWM I wysłał. Przez całą noc leżał z otwartymi oczami na górnym łóżku slipingu do Pittsburgha. Oto ma dwadzieścia trzy lata i żadnego wykształcenia ani zawodu, porzucił nawet aspiracje zostania kompozytorem. Niech to diabli, w każdym razie nie zgodzi się już więcej być pieskiem pannicy z towarzystwa. W slipingu panował zaduch, poduszka wciąż zwijała się w kłębek, po głowie snuły mu się urywki przemów reklamujących historię Bancrofta czy Bryanta. „W Delaware’u srebrnej fali przeglądają się...”. Potem głos pana Hillyarda perorującego adwokackim tonem z głębi kantorku w Wilmingtonie: „Grunty, panowie, to jedyny pewny, niezmienny, wypróbowany rodzaj inwestycji, nie narażony na niebezpieczeństwo wody i ognia. Właściciel gruntów łączy się nierozwiązalnymi więzami z rozwojem swego miasta i kraju. Mehoruje czy nie, w zależności od woli i chęci, siedząc sobie w domu, spokojnie i pewnie czeka, aż same wpadną mu w ręce bogactwa wytwarzane przez nieunikniony i niezmienny wzrost dobrobytu potężnego narodu...”. „Dla młodego człowieka o właściwych koneksjach oraz, że tak powiem, ujmujących manierach i solidnym klasycznym wykształceniu - mówił pan Oppenheimer - bankowość powinna stać się cennym polem do kultywowania cnót energii i dyplomacji, a również pracowitości...”. Czyjaś ręka szarpała go za okrycie. - Proszę pana, Pittsburgh za trzy kwadranse – doszedł go glos czarnego posługacza. Ward wciągnął spodnie, stwierdził ze złością, że tracą kanty, zeskoczył z łóżka, wsunął nogi w buty, które się lepiły od czyszczenia naprędce poślednią pastą, i mijając na korytarzu potarganych ludzi, którzy się wynurzali z przedziałów, ruszył chwiejnie w stronę męskiej umywalni. Powieki miał sklejone, tęsknił za kąpielą. W wagonie było nieznośnie duszno, w umywalni pachniało bielizną i obcym mydłem do golenia. Przez okno widział czarne wzgórza przyprószone śniegiem, tu i ówdzie szyb kopalniany, szeregi szarych bud podobnych jedna do drugiej, brzegi rzeki poryte hałdami i zwałami żużla, fioletową koronkę drzew na zboczu wyraźną na czerwonym tle słońca, a niżej na tle wzgórza jaskrawoczerwony jak słońce język ognia nad wielkim piecem. Ogolił się, wyczyścił zęby, wyszorował jak mógł twarz i szyję, zrobił przedziałek na głowie. Jego szczęki i kości policzkowe nabierały kanciastego wyglądu, który go napawał zadowoleniem. - Czysto wygolony młody człowiek na stanowisku - powiedział sobie, zapinając kołnierzyk i zawiązując krawat. To Annabelle nauczyła go nosić krawat koloru oczu. Na myśl o niej nawiedziło go ulotne dotykalne wspomnienie jej warg i piżmowych perfum, których używała. Odepchnął od siebie tę myśl i jął pogwizdywać, ale zaraz urwał w obawie, że mężczyznom przy umywalkach może się to wydać dziwne. Wyszedł na pomost. Słońce stało już dość wysoko, wzgórza były różowoczarne, zagłębienia pomiędzy nimi błękitne od dymu z domów, w których gotowano śniadania. Wszędzie widać było teraz rzędy biednych domków, huty, szyby kopalń. Od czasu do czasu na jakimś wzgórzu wyrastało pod niebo zbiorowisko ruder albo kompleks pieców hutniczych. Na przejazdach stały w błocie ciemno odziane postacie o szarych twarzach. Potem poczerniałe od sadzy ściany przesłoniły niebo. Pociąg przelatywał przez tunele, pod plątaniną mostów, pędził głębokimi wykopami. - Pittsburgh, Union Station - krzyknął posługacz. Ward wsunął Murzynowi w rękę dwadzieścia pięć centów, wydobył ze stosu swoją walizkę i raźnym, mocnym krokiem ruszył wzdłuż peronu, wciągając w płuca chłodne, pełne dymu powietrze hali dworcowej. OKO KAMERY (17) tej wiosny kiedy z tylnych okien najwyższego piętra Górnego Budynku można było nad koronami wiązów zobaczyć kometę Halleya pan Greenleaf oznajmił że musisz się przygotować, bo przystąpisz do konfirmacji jak przyjedzie biskup ale ty powiedziałeś Chudemu jak się następnym razem wybraliście na łódkę że nie przystąpisz do konfirmacji bo wierzysz w obozowanie pływanie łódką kometę Halleya Wszechświat i szmer deszczu na płótnie namiotu tej nocy kiedy we dwóch czytaliście Psa Baskerville’ow na drzewie powiesiliście mięso i jakiś pies musiał je wywęszyć bo krążył wkoło i wył że coś okropnego a ty miałeś duszę na ramieniu (ale nie powiedziałeś tego sam nie wiesz, co powiedziałeś) a nie Kościół i Chudy odrzekł że nie możesz przystąpić do konfirmacji jak nie byłeś chrzczony poszedłeś powiedzieć panu Greenleafowi a on popatrzył na ciebie chłodno i oświadczył żebyś wobec tego nie przychodził więcej na religię i od tej pory musiałeś chodzić w niedzielę do kościoła ale mogłeś chodzić do którego ci się podobało czasami chodziłeś do kongregacyjnego a czasami do episkopalnego w tę niedzielę kiedy przyjechał biskup nie było już na niebie komety Halleya i przyglądałeś się jak inni przystępują do konfirmacji ciągnęło się to godzinami bo przystępowała także gromada dziewczynek i nic nie słyszałeś tylko mruczenie mruczenie to twoje dziecko mruczenie mruczenie to twoje dziecko i zastanawiałeś się czy będziesz jeszcze żył kiedy następnym razem ukaże się kometa Halleya KRONIKA XIII Znajdowałem się akurat przed Pałacem Narodowym, kiedy rozpoczęła się strzelanina. Rzuciłem się przez plac wraz z tysiącami spłoszonych mężczyzn, kobiet i dzieci, spośród których wielu padło nie dobiegłszy do celu ODKRYCIE NIEZNANYCH SZCZYTÓW O, Jim O’Sbearn, rozbitek na indyjskim brzegu, Ujął serca krajowców swym uśmiechem szczerym, Swoją irlandzką gębą pełną piegów DOM WARIATÓW W SZTUCE RABUSIE ZADOMOWIENI NA BEZLUDZIU Waszyngton uważa za niefortunny, nielogiczny i nieuzasadniony wybór generała Huerty na tymczasowego prezydenta Meksyku w miejsce obalonego prezydenta TRZECH ZBIEGŁO Z MIASTA W OBAWIE PRZED OBŁAWĄ Nasypał w hotelu piasku do cukru pisarz oświadczył, że przybył do Ameryki jako wygnaniec i napotkał tylko podłość LUNG JU , BYŁA CESARZOWA CHIN, UMARŁA W ZAKAZANYM MIEŚCIE La cucaracha, la cucaracba Ya no quiere cammar, Porque no tiene, porque no tiene Marijuana que fumar ignorowanie klas niższych przy tworzeniu republiki może wywołać nowe powstanie 600 AMERYKANÓW UCIEKA ZE STOLICY Na palce ci kupię pierścieni dużo Na nogi dzwoneczków wianek, I słonia ci kupię, irlandzka różo, Nababem jest twój kochanek, Więc spiesz, by na Świętego Patryka zdążyć dzień I zostać panią Mumbo Jumbo Jijibhoy 0’Shearn ELEONORA STODDARD Kiedy była mała, nienawidziła wszystkiego. Nienawidziła ojca, tęgiego rudego mężczyzny z bokobrodami pachnącymi fajką. Pracował w biurach rzeźni, wracał do domu w ubraniu przesiąkniętym fetorem i opowiadał ociekające krwią dowcipy o rżnięciu baranów, wołów, świń i ludzi. Eleonora nie znosiła brzydkich zapachów i widoku krwi. W nocy śniło się jej, że mieszka sama z mamusią w wielkim czystym białym domu w Oak Parku . Jest zima, śnieg w ogrodzie i ona nakrywa stół białą płócienną serwetą i biało lśniącymi srebrami, stawia białe kwiaty i białą pierś kurczęcia przed mamusią, która jest damą z towarzystwa ubraną w biały aksamit, aż tu nagle na stole pojawia się maciupeńka czerwona plamka, która rośnie i rośnie, i mamusia zaczyna bezradnie trzepotać rękami, a ona stara się zetrzeć plamę, ale plama rośnie, rozlewa się na cały obrus, w jedno wielkie krwawe jezioro, i w tym momencie budziła się z koszmaru, z krzykiem i zapachem rzeźni w nozdrzach. Kiedy skończyła szesnaście lat i była w gimnazjum, wraz z przyjaciółką, która miała na imię Isabelle, przyrzekły sobie, że się zabiją, jeżeli kiedykolwiek tknie je jakiś chłopiec. Ale na jesieni Isabelle dostała szkarlatyny, potem zapalenia płuc i umarła. Jedyną osobą, którą Eleonora lubiła, była nauczycielka angielskiego, panna Oliphant . Panna Oliphant urodziła się w Anglii, jej rodzice przyjechali do Chicago, kiedy miała kilkanaście lat. Była wielką miłośniczką języka angielskiego i starała się przyzwyczaić swoich uczniów do używania szerokiego angielskiego „a”. Uważała, że ma prawo do wyrokowania w sprawach literatury angielskiej, gdyż jest krewną niejakiej pani Oliphant, literatki z połowy dziewiętnastego wieku, która tak pięknie pisała o Florencji. Od czasu do czasu zapraszała bardziej obiecujących uczniów, którzy sprawiali wrażenie dzieci z lepszych domów, na herbatę do małego mieszkanka, które zajmowała sama z sennym granatowym perskim kotem oraz gilem, i opowiadała im o Goldsmisie , o jędrnych powiedzonkach doktora Johnsona , o Keatsie i cor cordium (jakie to okropne, że tak młodo umarł), o Tennysonie , że był taki nieuprzejmy wobec kobiet, o zmianie warty przed Whitehall , o winnej latorośli, którą Henryk VIII zasadził w Hampton Court , i o nieszczęsnej Marii Królowej Szkotów . Rodzice panny Oliphant byli katolikami i uważali Stuartów za prawowitych dziedziców brytyjskiego tronu, a nim wypili za zdrowie króla, przesuwali każdy kieliszek wina nad dzbankiem wody. Wszystko to bardzo ekscytowało chłopców i dziewczęta, a najbardziej Eleonorę i Isabelle, którym panna Oliphant stawiała dobre stopnie z wypracowań i które zachęcała do czytania. Eleonora bardzo ją lubiła i bardzo uważała na lekcjach. Ilekroć panna Oliphant wypowiedziała zdanie w rodzaju: „Arcydzieła prozy angielskiej” lub „Książątka uwięzione w Tower” , lub „Święty Jerzy i Wesoła Anglia” - małe szpileczki przebiegały jej po krzyżu. Kiedy umarła Isabelle, panna Oliphant była dla niej taka kochana, zaprosiła ją samą jedną na herbatę i dźwięcznym kruchym głosem czytała Lycidasa , i powiedziała jej, żeby sobie przeczytała Adonais, jak wróci do domu, bo ona nie może tego czytać na głos, wie, że by się rozpłakała. Potem opowiadała o swojej przyjaciółce z lat dziecinnych, małej Irlandce o rudych włosach i przejrzystej ciepłej białej skórze, zupełnie jak Koronne Darby, moja droga, i jak ta jej przyjaciółka pojechała do Indii i umarła na febrę, a panna Oliphant myślała, że nigdy nie przeżyje bólu, i w jaki sposób powstało Koronne Darby, jak jego wynalazca wydał ostatniego pensa opracowując formułę tej porcelany i potrzebował trochę złota jako ostatniego składnika, a w domu wszyscy głodowali, nie zostało już nic prócz obrączki żony i żeby utrzymać ogień w piecu garncarskim, palili krzesłami i stołami, aż w końcu wyprodukował tę cudowną porcelanę, której używa wyłącznie rodzina królewska. To właśnie panna Oliphant nakłoniła Eleonorę do studiów w Instytucie Sztuki . Na ścianach w swoim mieszkaniu miała reprodukcje obrazów Rossettiego i Burne-Jonesa i często mówiła Eleonorze o Bractwie Prerafaelitów . Wpoiła jej przekonanie, że Sztuka jest czymś białym jak kość słoniowa, bardzo czystym i szlachetnym, odległym i smutnym. Kiedy jej matka umarła na złośliwą anemię, Eleonora była chudą osiemnastoletnią dziewczyną, w dzień pracującą w sklepie z koronkami przy linii obwodowej kolei nadziemnej, wieczorami studiującą sztukę stosowaną w Instytucie. Po pogrzebie wróciła do domu, spakowała manatki i wyprowadziła się do Domu Dziewcząt imienia Moody’ego . Rzadko kiedy odwiedzała ojca. Czasami dzwonił, żeby z nią porozmawiać, ale me podchodziła do telefonu, jeśli tylko mogła. Najchętniej w ogóle by o nim zapomniała. W sklepie lubili ją, bo była taka subtelna i, jak mówiła właścicielka pani Lang, dodawała firmie jakiegoś nieuchwytnego szyku, ale płacili jej tylko dziesięć dolarów tygodniowo, z czego pięć szło na komorne i wikt. Nie jadła dużo, lecz potrawy podawane w jadalni były takie nieapetyczne, a przy tym w ogóle nie lubiła siedzieć z innymi dziewczętami, tak że od czasu do czasu kupowała sobie dodatkową butelkę mleka, które wypijała w pokoju, i w rezultacie zdarzało się, że zostawała bez pieniędzy na ołówki i brystol i musiała iść do ojca po parę dolarów. Dawał chętnie, ale jakoś tym bardziej go za to nienawidziła. Wieczorami siedziała w swojej obskurnej klitce z ohydną kapą na ohydnym żelaznym łóżku i przy odgłosie hymnów śpiewanych w sali rekreacyjnej czytała Ruskina lub Patera , których wypożyczała z Biblioteki Publicznej. Czasami książka osuwała jej się na kolana i przez cały wieczór siedziała z oczami utkwionymi w mdłej, czerwonawo jarzącej się żarówce elektrycznej, jedynej, na jaką pozwalała dyrekcja. Ilekroć poprosiła o podwyżkę, pani Lang mówiła: - Ty przecież wyjdziesz niedługo za mąż, rzucisz pracę, moja droga. Dziewczyna tej klasy, z takim szykiem jak ty, nie pozostanie długo samotna, a wtedy nie będzie ci potrzebna podwyżka. W niedzielę wsiadała zwykle do pociągu i jechała do Pullman, gdzie siostra jej matki miała domek. Ciotka Betty była spokojną gospodarną kobietą, która wszystkie dziwactwa Eleonory kładła na karb panieńskich fochów i z niezmąconą pogodą próbowała wynaleźć dla niej odpowiedniego konkurenta. Jej mąż, wuj Joe, był majstrem w walcowni. Po latach pracy w huku ogłuchł całkowicie, utrzymywał jednak, że w walcowni doskonale słyszy, co się do niego mówi. W lecie spędzał całe niedziele z motyką w ogródku, gdzie hodował sałatę i astry. W zimie i przy niepogodzie siedział w pokoju od frontu, czytając „Magazyn Kolejarza”. Ciotka Betty robiła wymyślny obiad według przepisów „Dziennika Pani Domu” , Eleonorę prosiła zaś, by ułożyła kwiaty na stół. Po obiedzie ciotka Betty zmywała statki, a Eleonora je wycierała, kiedy zaś starsi państwo udawali się na poobiednią drzemkę, siedziała we frontowym pokoju czytając kolumnę towarzyską „Chicago Tribune”. Po kolacji, jeżeli była ładna pogoda, starsi państwo odprowadzali ją na stację, wsadzali do pociągu i ciotka Betty żegnała ją westchnieniem, że to wstyd i hańba, żeby taka ładna dziewczyna mieszkała sama jedna w wielkim mieście. Eleonora uśmiechała się promiennie gorzkim uśmieszkiem i odpowiadała, że jej to nie przeraża. W niedzielę wieczorem pociągi do miasta były zatłoczone młodymi mężczyznami i dziewczętami opalonymi, wygniecionymi i lepiącymi się po całodziennym obozowaniu na trawie czy wydmach. Eleonora czuła do nich wstręt, tak samo jak do włoskich rodzin z rozwrzesz-czanymi bachorami, które napełniały powietrze odorem wina i czosnku, do Niemców o twarzach czerwonych po długich godzinach spędzonych na piciu piwa i do podchmielonych fińskich i szwedzkich robotników gapiących się na nią z niebieskim alkoholicznym błyskiem źrenic w drewnianych twarzach. Czasami któryś próbował ją zaczepiać i musiała przechodzić do innego wagonu. Raz, gdy pociąg byl szczególnie zatłoczony, jakiś kędzierzawy mężczyzna zaczął się o nią niedwuznacznie ocierać. Było tak ciasno, że nie mogła się odsunąć. Całą siłą woli powstrzymywała się, by nie narobić krzyku, a to tylko dlatego, że uważała awantury za rzecz wysoce wulgarną. Kiedy się wreszcie wydostała z dworca, ogarnęła ją nieprzezwyciężona słabość i musiała po drodze wstąpić do drogerii na łyk spirytusu aromatycznego. Jeszcze cala drżąca wpadła do Domu Moody’ego i pobiegła na górę. Zbierało jej się na torsje i jedna z dziewcząt, która ją potem zastała wymiotującą w łazience, zmierzyła ją dziwnym wzrokiem. Czuła się okropnie nieszczęśliwa i myślała w takich chwilach o samobójstwie. Miała paraliżujące bóle podczas każdej menstruacji i musiała leżeć przynajmniej dzień w łóżku. Często czuła się podle przez cały tydzień. Któregoś jesiennego dnia zadzwoniła do pani Lang, że jest chora i nie może wstać. Wróciła na górę i leżała czytając Romolę. Czytała tom po tomie Pisma wszystkie George Eliot , które były w miejscowej bibliotece. Kiedy stara sprzątaczka przyszła posłać łóżko, powiedziała: - Chora jestem. Sama posprzątam, pani Koontz. Ale po południu zaczął jej doskwierać głód i skotłowana pościel. Wstydziła się trochę, że myśli o wyjściu, chociaż powiedziała pani Lang, że jest chora i nie może wstać, ale nagle doznała uczucia, że się udusi, jeśli zostanie w pokoju choćby minutę. Ubrała się starannie i zeszła na dół, z duszą na ramieniu. - Widzę, że nie jesteś taka chora - powiedziała zarządzająca, pani Biggs, kiedy przechodziła przez hali. - Potrzebuję trochę powietrza. - Bieda z tą dziewczyną - usłyszała jeszcze w drzwiach mamrotanie pani Biggs, która była wobec niej bardzo podejrzliwa, ponieważ Eleonora studiowała w Instytucie Sztuki. Czując się słabo, wstąpiła do drogerii i poprosiła o trochę spirytusu aromatycznego z wodą. Dojechała tramwajem do Grant Parku. Porywisty północno-zachodm wiatr niósł wzdłuż jeziora wirujące tumany piasku i papierów. Weszła do Instytutu Sztuki i poszła na górę, do sali Stickneya, popatrzeć na obrazy Whistlera. Lubiła Instytut Sztuki bardziej niż cokolwiek w Chicago, cokolwiek w świecie, jego spokój, nieobecność natrętnych mężczyzn, gładki zapach werniksu bijący od obrazów. Tylko w niedzielę, kiedy przychodziły tłumy, robiło się tu okropnie. Dzisiaj nie było w sali Stickneya nikogo prócz niej i eleganckiej dziewczyny w popielatym lisie na szyi i w małym popielatym kapelusiku z piórkiem. Dziewczyna nie odrywała wzroku od portretu Maneta, Eleonorę to zaciekawiło; bardziej udawała, niż patrzyła naprawdę na swoje Whistlery. Przy każdej sposobności zerkała na nieznajomą. W końcu znalazła się obok niej, również wpatrzona w portret Maneta. Nagle ich wzrok się spotkał. Dziewczyna miała piwne oczy o migdałowym wykroju, dość szeroko rozstawione. - Moim zdaniem to najlepszy malarz świata - powiedziała wojowniczym tonem, jakby czekając, czy Eleonora odważy się zaprzeczyć. - Tak, ja też uważam, że jest uroczy - odparła Eleonora, starając się opanować drżenie głosu. – Bardzo lubię ten obraz. - Wie pani, że to nie jest obraz samego Maneta, tylko Fantin-Latoura*. - powiedziała tamta. - Wiem, oczywiście - rzekła Eleonora. Nastąpiła chwila milczenia. Eleonorę ogarnął lęk, że rozmowa na tym się urwie, ale tamta dziewczyna dodała: - Jakie pani jeszcze lubi obrazy? Eleonora popatrzyła uważnie na Whistlery, po czym powiedziała powoli: - Lubię Whistlera, Corota... - Ja też, ale najbardziej lubię Milleta. Jest taki okrągły, taki ciepły. Była pani kiedy w Barbizonie ? - Nie, ale marzę o tym. - Znowu nastąpiła pauza. – Ale nie uważa pani, że Millet jest trochę prymitywny? - zaryzykowała Eleonora. - Ma pani na myśli te chromolitografie Anioła Pańskiego ? Tak, ja wprost gardzę i brzydzę się uczuciem religijnym na obrazie, pani też? Eleonora nie bardzo wiedziała, co odrzec, więc potrząsnęła głową i powiedziała: - Tak przepadam za Whistlerem! Kiedy patrzę na jego obrazy, mogę potem wyjrzeć przez okno i wie pani, wszystko wydaje mi się takie pastelowe. - Mam pomysł - powiedziała dziewczyna spojrzawszy na mały zegareczek, który nosiła w torebce. - Muszę być w domu dopiero o szóstej. Nie poszłaby pani ze mną na herbatę? Znam miejsce, gdzie można się napić świetnej herbaty, w takiej niemieckiej cukierni. W domu muszę być dopiero o szóstej, więc będziemy miały czas, żeby pogawędzić. Nie będzie pani uważała, że to bardzo nie na miejscu, to zaproszenie, prawda? Nie lubię konwenansów, pani też? Czy pani nienawidzi Chicago? Tak, Eleonora nienawidziła Chicago, konwencjonalnych osób i w ogóle. Poszły do cukierni i zamówiły herbatę, do której dziewczyna w popielatym kapeluszu (nazywała się Ewelina Hutchins) zażądała cytryny. Eleonora mówiła dużo i doprowadziła do śmiechu swoją towarzyszkę. Jej ojciec, wyjaśniła niewiele się zastanawiając, jest malarzem i mieszka we Florencji, nie widziała go od czasu, gdy była małą dziewczynką. Rodzice rozwiedli się i mamusia wyszła drugi raz za mąż, za biznesmena związanego z firmą Armour i Spółka , ale teraz już nie żyje i Eleonorze pozostali tylko jacyś krewni w Lake Forest. Studiuje w Instytucie Sztuki, ale ma zamiar rzucić studia, bo wykładowcy jej nie odpowiadają. Uważa, że to okropne mieszkać w Chicago, i chce się przenieść na Wschód. - Czemu nie pojedzie pani do Florencji i nie zamieszka z ojcem? - zapytała Ewelina Hutchins. - Może i pojadę pewnego pięknego dnia, jeśli uśmiechnie się do mnie fortuna - odrzekła Eleonora. - Och, ja nigdy nie będę bogata - powiedziała Ewelina. - Ojciec jest duchownym. Pojedźmy razem do Florencji, Eleonoro, zatrzymamy się u pani ojca. Gdy już się zjawi my, to przecież nas nie wyrzuci. - Mogłybyśmy się wybrać. - Powinnam być już w domu. A propos, gdzie pani mieszka? Umówmy się jutro po południu, obejrzymy razem wszystkie obrazy. - Niestety, jutro będę zajęta. - No, ale mogłaby pani na pewno przyjść któregoś dnia na kolację. Zapytam mamusi, kiedy mogę panią zaprosić. Tak rzadko spotyka się dziewczynę, z którą można porozmawiać. Mieszkamy na Drexel Boulevard. Dam pani swój bilet. Napiszę jeszcze, ale proszę przyrzec, że pani przyjdzie. - Z największą przyjemnością, ale nie wcześniej niż o siódmej. Widzi pani, jestem zajęta codziennie po południu z wyjątkiem niedziel, a w niedzielę jadę zwykle do rodziny do... - Do Lake Forest? - Tak... W Chicago mieszkam w czymś w rodzaju Ymki, nazywa się to Dom Moody’ego. Dość plebejskie towarzystwo, ale wygodnie. Napiszę pani adres na tym bilecie. Był to bilet pani Lang, Importowane Koronki i Hafty Ręczne. Zapisała adres, przekreśliła nadruk na odwrotnej stronie i podała Ewelinie. - To cudownie - powiedziała Ewelina. - Jeszcze dziś napiszę kartkę, a pani obieca, że przyjdzie, dobrze? Eleonora wsadziła ją do tramwaju i powoli ruszyła do domu. Zapomniała zupełnie, że jest chora, ale teraz, kiedy Ewelina odjechała, poczuła się samotna, nędznie ubrana i nieszczęśliwa, gdy szła wietrzną ulicą, zagubiona w ożywionym wieczornym tłumie. Przez Ewelinę nawiązała sporo znajomości. Kiedy pierwszy raz poszła do Hutchinsów, była zbyt przejęta, by wiele zauważyć, ale później poczuła się swobodniej w ich towarzystwie, szczególnie odkąd się przekonała, że uważają ją wszyscy za osobę interesującą i subtelną. Rodzina składała się ze starszych państwa oraz dwóch córek i syna, który przebywał na studiach. Doktor Hutchins był pastorem unitanańskim o bardzo liberalnych poglądach, pani Hutchins malowała techniką akwarelową kompozycje kwiatowe, które - jak wszyscy twierdzili - świadczyły o wielkim talencie. Starsza córka, Grace, kształciła się na Wschodzie, w Vassar College , i uważano, że wykazuje zdolności literackie, syn odbywał podyplomowe studia greki na Uniwersytecie Harvarda , a Ewelina uczęszczała na miejscu na najbardziej interesujące wykłady Uniwersytetu Północno-Zachodniego . Doktor Hutchins miał łagodny głos, wielką, gładką, różowawą twarz i wielkie, gładkie, trupio-białe ręce. Spodziewał się w przyszłym roku urlopu sabatowego i korzystając z tego Hutchinsowie wybierali się wszyscy razem za granicę. Eleonora nigdy w życiu nie słyszała takich rozmów i bardzo jej imponowały. Potem Ewelina zabrała ją któregoś wieczoru do pani Shuster. - Tylko nie wspominaj o pani Shuster przy rodzicach, dobrze? - powiedziała, kiedy schodziły z kolei nadziemnej. - Pan Shuster handluje dziełami sztuki i tatuś uważa, że mają trochę za bardzo cygańskie obyczaje. Wszystko dlatego, że Annie Shuster przyszła do nas kiedyś i paliła przez całą kolację. Powiedziałam, że idziemy na koncert do Audytorium . Eleonora uszyła sobie na tę okazję nową suknię - prostą, z dyskretnym zielonym przybraniem, nie specjalnie wieczorową, ale stosowną na każdą porę - i Annie Shuster, przysadzista ruda kobietka o energicznym chodzie i mowie, odbierając od nich w hallu okrycia, wykrzyknęła, jaka to śliczna sukienka. - Rzeczywiście urocza - powiedziała Ewelina. - Prawdę mówiąc, wyglądasz dziś w ogóle jak róża, Eleonoro. - Założę się, że to nie jest suknia robiona w Chicago. Wygląda mi na Paryż - powiedziała pani Shuster. Eleonora skwitowała to bagatelizującym uśmiechem, oblewając się lekkim rumieńcem; zrobiła się jeszcze ładniejsza. W dwu małych pokoikach tłoczyło się mnóstwo osób. Było pełno dymu z papierosów, filiżanek po kawie i zapachu jakiegoś ponczu. Pan Shuster był siwym mężczyzną o ziemistej twarzy, głowie zbyt dużej w stosunku do ciała i zmęczonych ruchach. Mówił jak Anglik. Otaczało go kilku młodych ludzi, z których jednego Eleonora znała przelotnie z Instytutu Sztuki. Nazywał się Eryk Egstrom i zawsze jej się podobał; miał płową czuprynę, niebieskie oczy i małe blond wąsiki. Spostrzegła, że pan Shuster odnosi się do niego z dużym szacunkiem. Ewelina oprowadzała ją, przedstawiając każdemu po kolei; zasypywała przy tym wszystkich pytaniami, które były zdaje się często dość kłopotliwe. Zarówno mężczyźni, jak kobiety palili i rozmawiali o książkach, obrazach i ludziach, o których Eleonora nigdy nie słyszała. Rozglądając się, niewiele mówiąc, spostrzegła greckie sylwetki na pomarańczowych abażurach, dziwaczne obrazy na ścianach i dwa rzędy francuskich książek w żółtych okładkach na pólkach. Stwierdziła, że może się tutaj wiele nauczyć. Wyszły wcześnie, gdyż Ewelina musiała jeszcze wstąpić do Audytorium, zobaczyć, co było w programie koncertu, na wypadek gdyby ją pytali w domu. Odprowadzali je Eryk i jeszcze jeden młody człowiek. Pożegnawszy Ewelinę pod bramą, spytali, gdzie mieszka Eleonora, a ona, wstydząc się Domu Moody’ego, który znajdował się na takiej obskurnej ulicy, kazała się odprowadzić na stację kolei nadziemnej i wbiegła szybko po schodach, nie pozwalając im iść za sobą, mimo że bała się tak późno wracać sama do domu. Z powodu ciemnych włosów, szczupłej owalnej twarzy i przejrzystej skóry wiele klientek pani Lang brało Eleonorę za Francuzkę. I kiedy pewnego dnia niejaka pani McCormick , którą pani Lang podejrzewała, że jest z t y c h McCormicków, zapytała o tę milą Francuzeczkę, która ją obsługiwała poprzednio, pani Lang postanowiła, że odtąd Eleonora będzie Francuzką. Kupiła jej dwadzieścia bonów do szkoły Berlitza i obiecała zwalniać rano między dziewiątą a dziesiątą, jeżeli będzie chodziła na lekcje francuskiego. Dzięki temu przez cały grudzień i styczeń Eleonora brała trzy razy tygodniowo lekcje u staruszka w cuchnącym alpakowym surducie i rozmawiając z klientami zaczęła od niechcenia wtrącać francuskie zdania, pani Lang zaś, gdy ktoś był w sklepie, zwracała się do niej zawsze per mademoiselle. Przykładała się do nauki, pożyczała od Shusterów książki w żółtych okładkach, które czytała wieczorami ze słownikiem, i wkrótce znała francuski lepiej od Eweliny, chociaż ta miała w dzieciństwie francuską guwernantkę. Pewnego dnia w szkole Berlitza przydzielono jej nowego nauczyciela. Staruszek dostał zapalenia płuc, zastępował go młody Francuz. Był to chudy młodzieniec o ostrym, wygolonym do niebieskości podbródku i wielkich piwnych oczach z długimi rzęsami. Eleonorze spodobał się od pierwszej chwili, ze swoimi szczupłymi arystokratycznymi rękami i wyniosłymi manierami. Po półgodzinie, zapomniawszy zupełnie o lekcji, rozmawiali już po angielsku. Francuz mówił ze śmiesznym akcentem, ale całkiem płynnie. Szczególnie podobał jej się gardłowy sposób, w jaki wymawiał „r”. Następnym razem wchodząc po schodach drżała z niepewności, czy zastanie tego samego młodego człowieka. Zastała. Powiedział, że staruszek umarł. Czuła, że powinna się tym przejąć, ale jakoś wcale się nie przejęła. Młody człowiek zauważył jej uczucia i wykrzywiwszy twarz w komiczny ni to rozbawiony, ni płaczliwy sposób, powiedział: „Vae victis” . Potem jął się rozwodzić o swoim domu we Francji i o tym, jak nienawidzi konwencjonalnego burżuazyjnego życia, jak przyjechał do Ameryki, która jest krajem młodości, przyszłości, drapaczy chmur i Dwudziestego Wieku z Ograniczoną Odpowiedzialnością , i jakie piękne wydaje mu się Chicago. Eleonora, która nigdy nie słyszała takich opinii, odparła, że widocznie był w Irlandii i całował kamień na zamku w Blarney . Na to on przybrał urażoną minę i powiedział: „Mademoiselle, c’est la pure vente „ - więc Eleonora szybko odrzekła, że wierzy mu bezwzględnie, i jakie to interesujące poznać takiego człowieka jak on, musi go koniecznie przedstawić swojej przyjaciółce Ewelinie Hutchins. Wobee tego opowiedział jej, jak mieszkał w Nowym Orleanie, jak przyjechał do Ameryki w charakterze stewarda na statku Linii Francuskiej, jak był pomywaczem i kelnerczykiem, jak grał na pianinie w nocnych lokalach i różnych spelunkach i że bardzo lubi Murzynów, że właściwie jest malarzem i tak chciałby mieć atelier i malować, ale jeszcze nie ma na to pieniędzy. Opowieść o pomywaniu naczyń, spelunkach i czarnych ostudziła nieco Eleonorę, ale usłyszawszy, że interesuje się sztuką, postanowiła go naprawdę przedstawić Ewelinie i upajając się własną śmiałością i pogardą dla konwenansów zaproponowała spotkanie w niedzielę po południu w Instytucie Sztuki. Ostatecznie, jeśli się rozmyślą, mogą przecież nie przyjść. Ewelina zapaliła się ogromnie, ale na wszelki wypadek wzięły ze sobą Eryka Egstroma, bo przecież Francuzi mają taką złą opinię. Francuz bardzo się spóźnił, już były w strachu, że w ogóle me przyjdzie albo że przegapiły go gdzieś w tłumie, ale w końcu Eleonora spostrzegła, jak wchodzi na górę wielkimi schodami. Nazywał się Maurice Millet - nie, nie jest krewnym tego malarza - i ku ogólnemu zgorszeniu nie chciał oglądać obrazów w Instytucie, oświadczywszy, że powinno się wszystkie spalić; używał przy tym mnóstwa słów, takich jak kubizm i futuryzm, których Eleonora nigdy przedtem nie słyszała. Od razu się jednak zorientowała, że podbił bez reszty Ewelinę i Eryka, którzy chłonęli każde jego słowo, i prawdę mówiąc, w cukierni przy herbacie nie zwracali w ogóle uwagi na Eleonorę. Ewelina zaprosiła Maurice’a do domu i wszyscy poszli na kolację na Drexel Boulevard, gdzie Maurice był uprzedzająco grzeczny wobec państwa Hutchinsów, a po kolacji wybrali się do Shusterów. Od Shusterów wyszli wszyscy razem i Maurice oświadczył, że są niemożliwi i mają bardzo złe obrazy na ścianach. - Tout ca c’est affreusement pompier - powiedział. Eleonorę wprawiło to w zakłopotanie, lecz Ewelina i Eryk odparli, że sprawa jest zupełnie jasna, chce im w ten sposób dać do zrozumienia, że znają się na sztuce jak kura na pieprzu. Wszyscy się okropnie śmiali. Przy następnym spotkaniu Ewelina zwierzyła się Eleonorze, że zupełnie straciła głowę dla Maurice’a. Długo płakały, w końcu doszły jednak do przekonania, że ich piękna przyjaźń przetrwa wszystko. Było to w pokoiku Eweliny na Drexel Boulevard. Na kominku stał portret Maurice’a, który Ewelina próbowała narysować pastelami z pamięci. Siedziały obok siebie na łóżku, objęte ciasno ramionami, i poważnie rozmawiały o swoich sprawach. Eleonora powiedziała, co myśli o mężczyznach; Ewelina niezupełnie się z nią zgadzała, ale były pewne, że nic nie podważy nigdy ich pięknej przyjaźni i zawsze będą sobie wszystko mówiły. Jakoś w tym czasie Eryk Egstrom dostał pracę w dziale dekoracji wnętrz u Marshalla Fielda z pensją pięćdziesięciu dolarów tygodniowo. Wynajął eleganckie atelier z północnym oświetleniem niedaleko North Street i Maurice zamieszkał razem z nim. Dziewczęta często u nich bywały, zapraszały dużo znajomych, podawały herbatę po rosyjsku w szklankach, czasami piły trochę wina Virginia Dare; nie musiały już chodzić do Shusterów. Eleonora co chwila miała coś do powiedzenia na osobności Ewelinie. Ewelina była bardzo nieszczęśliwa, bo Maurice nie lubił jej tak jak ona jego, natomiast Maurice i Eryk sprawiali wrażenie absolutnie szczęśliwych. Spali w jednym łóżku i byli nierozłączni. Eleonorę czasami to zastanawiało, ale jakże przyjemnie było znać chłopców, którzy nie zachowują się okropnie w stosunku do kobiet. Chodzili wszyscy razem do opery, na koncerty i wystawy – bilety zwykle kupowali i płacili za wszystkich w restauracjach Ewelina albo Eryk - i Eleonora nigdy w życiu nie bawiła się tak jak w ciągu tych kilku miesięcy. Przestała zupełnie jeździć do Pullman i często mówiły z Ewelina, że wynajmą sobie do spółki atelier po powrocie Hutchinsów z Europy. Chwilami ogarniało ją przygnębienie na myśl, że z każdym dniem zbliża się czerwiec, że wkrótce utraci Ewelinę i sama jedna będzie musiała stawić czoło nieznośnemu, pełnemu kurzu i pyłu upalnemu chicagowskiemu latu. Szczęśliwie Eryk starał się dla niej o pracę w swoim dziale u Marshalla Fielda, a wieczorami uczęszczały obie z Ewelina na uniwersytecki cykl wykładów o dekoracji wnętrz, więc miała o czym myśleć i czego oczekiwać. Maurice malował prześliczne obrazy w bursztynowej i fioletowej tonacji, wyobrażające chłopców o długich twarzach, wielkich świetlistych oczach i długich rzęsach, dziewczęta o długich twarzach i wyglądzie chłopców oraz charty rosyjskie o wielkich świetlistych oczach, z jakimś belkowaniem albo białym drapaczem chmur i wzdętymi białymi obłokami w tle, i zarówno Ewelina, jak Eleonora uważały za rzecz haniebną, że w dalszym ciągu musi uczyć w szkole Berlitza. W przeddzień wyjazdu Eweliny do Europy urządzili wieczorek pożegnalny u Eryka. Na ścianach wisiały płótna Maurice’a, wszyscy byli weseli, zmartwieni i podnieceni i bez przerwy chichotali. Egstrom przyszedł trochę spóźniony z wiadomością, że rozmawiał ze swoim szefem o Eleonorze - że zna francuski, że studiowała sztukę, że jest taka przystojna i w ogóle - i pan Spotmann kazał jej przyjść jutro w południe i, jeśli się nada, będzie miała co najmniej dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. Tego samego dnia jakaś starsza pani oglądała obrazy Maurice’a i wybrała jeden, który miała kupić, tak że wszyscy byli w świetnych humorach i pili morze wina, a kiedy wreszcie nadszedł czas pożegnania, to wcale nie Eleonorze zrobiło się żal, że zostaje, tak jak się spodziewała, tylko Ewelinie, że się z nimi musi rozstać. Następnego wieczoru Hutchinsowie odjeżdżali do Nowego Jorku, z walizami adresowanymi na parowiec Baltic i oczami błyszczącymi z podniecenia, że jadą na Wschód i za granicę, wśród dymu, bicia dzwonu na lokomotywie i dreptania wielu nóg za ruszającym pociągiem. Wracając wzdłuż peronu, z zaciśniętymi pięściami i ostrymi paznokciami wbitymi w dłonie, Eleonora powtarzała sobie: - Ja też pojadę, to tylko kwestia czasu. Ja też pojadę! OKO KAMERY (18) była bardzo modną damą ubóstwiała bullteriery i miała przyjaciela pana z towarzystwa który słynął z podobieństwa do króla Edwarda była bardzo modną damą zawsze miała białe lilie w hallu Nie mój drogi nie znoszę zapachu lilii w pokoju a bullteriery gryzły posłańców i gazeciarzy Nie mój drogi nigdy nie gryzą lepszych ludzi za Billem i jego kolegami wprost przepadają pojechaliśmy wszyscy czterokonką na spacer i człowiek z tyłu dął w długi róg to właśnie tutaj stał Dick Whittington ze swoim kotem i dzwonami wzięliśmy kosze z walówką a ona miała szare oczy i była bardzo dobra dla synka przyjaciółki chociaż nie znosiła organicznie nie znosiła dzieci jej przyjaciel pan z towarzystwa który słynął z podobieństwa do króla Edwarda też ich nie cierpiał i nie cierpiał bullterierów, a ona raz po raz pytała Dlaczego tak go nazywasz? myślałeś o Dicku Whittingtonie i wielkich dzwonach w Bow trzykrotnym lordzie majorze Londynu spojrzałeś w jej szare oczy i powiedziałeś Może dlatego że tak go nazwałem za pierwszym razem nie lubiłem jej nie lubiłem bullterierów nie lubiłem jeździć czterokonką chciałem tylko żeby Dick Whittington trzykrotny lord major Londynu bił w wielkie dzwony z Bow chciałem żeby Dick Whittington chciałem być w domu ale nie miałem domu człowiek z tyłu dął w długi róg ELEONORA STODDARD U Marshalla Fielda było zupełnie inaczej niż u pani Lang. U pani Lang miała tylko jedną szefową, tutaj, w wielkim magazynie, zdawało się, że ma nad sobą wszystkich w dziale. Była jednak taka dystyngowana i chłodna, miała taki jasny, zdecydowany sposób mówienia, że chociaż ludzie nie bardzo ją lubili, świetnie sobie ze wszystkimi radziła. Nawet pani Potter i pan Spotmann, którzy kierowali działem, trochę jej się bali. Rozeszła się plotka, że jest panną z towarzystwa i że na dobrą sprawę nie musi wcale zarabiać na życie. Wykazywała pełne zrozumienie dla problemów klientów, którzy sobie urządzali mieszkania, i miała ten swój pokornie protekcjonalny stosunek wobec pani Potter, zachwycała się jej strojami, tak że pod koniec miesiąca pani Potter powiedziała do pana Spotmanna: - Zdaje mi się, że to pierwszorzędny nabytek, ta mała Stoddard. A pan Spotmann, nie otwierając swoich białych warg starej baby, odrzekł: - Od początku tak myślałem. Wyszedłszy pewnego słonecznego popołudnia na Randolph Street, z kopertą zawierającą pierwszą tygodniówkę w ręce, Eleonora była bardzo szczęśliwa. Na wąskich wargach miała taki ostry uśmieszek, że kilka osób obejrzało się za nią, gdy szła z pochyloną głową, żeby porywy wiatru nie zerwały jej kapelusza. Skręciła w Michigan Avenue, w stronę Audytorium, wodząc wzrokiem po jasnych witrynach sklepów, bardzo błękitnym niebie, warstwach gołębioszarych puszystych obłoków nad jeziorem i białych kłębach pary z lokomotyw. Wszedłszy do głębokiego, pogrążonego w bursztynowym świetle Aneksu Audytorium, usiadła przy plecionym stoliku w rogu hallu i siedziała długo sama jedna, pijąc herbatę z filiżanki, pogryzając grzanki z masłem i musztrując kelnerkę cierpkim, dystyngowanym głosem osoby dobrze sytuowanej. Potem poszła do Domu Moody’ego, spakowała rzeczy i przeniosła się do klubu Eleonora, gdzie dostała pokój z utrzymaniem za siedem pięćdziesiąt. Ale pokój był niewiele lepszy, wszystko miało wciąż ten sam szary zapach instytucji dobroczynnej, tak że po tygodniu przeprowadziła się do obliczonego na stałych lokatorów hoteliku na Północnej Stronie, gdzie za pokój z utrzymaniem płaciła piętnaście dolarów tygodniowo. Na wszystko inne pozostawało jej tylko trzy pięćdziesiąt - jak się okazało, pensja wynosiła zaledwie dwadzieścia dolarów, co w praktyce oznaczało osiemnaście pięćdziesiąt po odtrąceniu ubezpieczeń - więc musiała znowu zwrócić się do ojca. Zaimponowała mu tak swoim powodzeniem w świecie i nadziejami na podwyżkę, że obiecał jej pięć dolarów tygodniowo, choć sam zarabiał wszystkiego dwadzieścia i miał zamiar żenić się ponownie z niejaką panią O’Toole, wdową z pięciorgiem dzieci, która prowadziła pensjonat gdzieś pod Elsdon. Odmówiła poznania swojej przyszłej macochy i wymogła na ojcu przyrzeczenie, że będzie jej co tydzień przysyłał pieniądze przekazem pocztowym, bo nie przypuszcza chyba, że będzie po nie jeździła aż do Elsdon. Wychodząc pocałowała go w czoło, tak że poczuł się prawie szczęśliwy. Przez całą drogę powtarzała sobie, że to już na pewno ostatni raz. Wróciwszy do hotelu Ivanhoe, weszła na górę i leżąc na wznak na wygodnym mosiężnym łóżku rozejrzała się po małym pokoiku z białą stolarką, jasnożółtymi tapetami w ciemniejsze satynowe prążki, koronkowymi firankami w oknie i ciężkimi draperiami. Tynk na suficie pękał, dywan się przecierał, lecz hotelik był mimo wszystko elegancki - widziało się to od razu - pełen starszych małżeństw żyjących z niewielkich dochodów, z obsługą również starszą i bardzo grzeczną. Po raz pierwszy w życiu czuła, że ma dom. Następnego roku na wiosnę, kiedy Ewelina wróciła z Europy, w wielkim kapeluszu z piórem, pełna opowieści o Salonie Tuileryjskim, Rue de la Paix, muzeach, wystawach i operze, znalazła Eleonorę zupełnie odmienioną. Wyglądała na starszą niż w rzeczywistości, nosiła się modnie, choć dyskretnie i nabrała ostrego, cierpkiego sposobu mówienia. Była zadomowiona w dziale dekoracji wnętrz u Marshalla Fielda i lada dzień spodziewała się podwyżki, nie chciała jednak o tym mówić. Przestała chodzić na wykłady i przesiadywać w Instytucie Sztuki, natomiast spędzała dużo czasu w towarzystwie niejakiej panny Elizy Perkins, niezamężnej starej damy, która mieszkała w tym samym co ona hotelu Ivanhoe i cieszyła się opinią bardzo bogatej i bardzo skąpej. Najbliższej niedzieli Eleonora zaprosiła Ewehnę na herbatę do hotelu i siedząc w dusznym hallu rozmawiały dystyngowanym szeptem ze starą panną. Kiedy Ewelina zapytała o Eryka i Maurice’a, Eleonora odparła, że mają się chyba dobrze, ale nie widuje ich zbyt często, odkąd Eryk stracił posadę u Marshalla Fielda. Nie spisywał się tak dobrze, jak sądziły, wyjaśniła. A poza tym obaj z Maurice’em zaczęli pić i obracać się w wątpliwym towarzystwie, więc Eleonora rzadko się z nimi spotyka. Jadała teraz codziennie obiad z panną Perkins, która ją bardzo ceniła, kupowała jej stroje i zabierała na przejażdżki do parku, a czasami do teatru, kiedy było coś naprawdę godnego uwagi, Minnie Maddern Fiske czy Guy Bates Post w jakiejś interesującej sztuce. Panna Perkins była córką zamożnego szynkarza i padła w młodości ofiarą pewnego początkującego adwokata, w którym się zakochała i któremu powierzyła pieniądze do ulokowania. Adwokat jednak uciekł z inną dziewczyną oraz pewną ilością papierów wartościowych. Ile dokładnie jej zostało, tego Eleonora nie mogła dociec, ale ponieważ panna Perkins wybierała najlepsze miejsca w teatrze, lubiła chodzić na obiady do drogich hoteli i restauracji, a kiedy chciała gdzieś jechać, zamawiała powóz na pół dnia, więc można było sądzić, że jest wciąż zamożna. Kiedy pożegnały pannę Perkins, żeby zdążyć do Hutchinsów na kolację, Ewelina powiedziała: - No, wiesz. Nie rozumiem, co ty widzisz w tej... tej starej pannicy. A ja tutaj pękam, żeby ci opowiedzieć milion rzeczy i zadać milion pytań. To było niegodziwe z twojej strony. - Bardzo jestem do niej przywiązana, Ewelino, uważałam, że będziesz chciała poznać osobę, z którą się zaprzyjaźniłam. - Oczywiście, że chciałam poznać, ale, na miłość boską, nic a nic cię nie rozumiem. - Ostatecznie nie musisz się z nią widywać, chociaż sądząc po jej zachowaniu, uznała cię za bardzo miłą osobę. Idąc od stacji kolei nadziemnej do Hutchinsów poczuły się jak za dawnych czasów. Eleonora opowiedziała o rosnącym antagonizmie między panem Spotmannem a panią Potter, jak każde chce ją przeciągnąć na swoją stronę, i Ewelina się śmiała, a potem wyznała, że w drodze powrotnej na Kroonlandzie zakochała się po uszy w panu z Salt Lake City - cóż to za ulga po tych wszystkich cudzoziemcach. Eleonora zażartowała, że on na pewno jest mormonem, na co Ewelina odparła ze śmiechem, że nie, jest sędzią, ale musiała przyznać, że faktycznie jest żonaty. - A widzisz - powiedziała Eleonora. - Oczywiście, że jest mormonem. Lecz Ewelina oświadczyła, że nie jest, wie na pewno, i że jeśli się tylko rozwiedzie z żoną, wyjdzie za niego bez chwili namysłu. Na to Eleonora odrzekła, że nie uznaje rozwodów, i gdyby nie doszły właśnie do domu Hutchinsów, pewno by się pokłóciły. Tej zimy rzadko widywała Ewelinę. Ewelina miała wielu adoratorów, ciągle chodziła na przyjęcia i w niedzielę rano Eleonora często czytała o niej w kronice towarzyskiej. Sama była bardzo zajęta i wieczorami zwykle zbyt zmęczona, by iść z panną Perkins do teatru. Antagonizm między panią Potter a panem Spotmannem dojrzał do jawnej kłótni i dyrekcja postanowiła przenieść panią Potter do innego działu. Na wieść o tym pani Potter runęła prosto na stylowy hiszpański fotel i zupełnie tracąc panowanie dostała spazmów w obecności klientów. Eleonora musiała wyprowadzić ją do garderoby, pożyczyć dla niej sole trzeźwiące, pomagać jej przy czesaniu tlenionych włosów w pokaźne nioby i pocieszać ją mówiąc, że na pewno będzie jej się znacznie bardziej podobało w drugim budynku. Pan Spotmann był potem bardzo dla niej łaskawy przez kilka miesięcy. Od czasu do czasu zabierał Eleonorę na lunch i zaśmiewali się na wspomnienie zburzonej koafiury pani Potter, kiedy szlochała w obecności klientów. Pan Spotmann posyłał ją również do bogatych domów z różnymi drobnymi zleceniami, gdyż była taka dystyngowana i uprzejma i klienci ją lubili; za to koledzy z działu nienawidzili jej i nazywali ją pieskiem pana kierownika. Kiedyś pan Spotmann wspomniał nawet, że postara jej się o prowizję od sprzedaży, a często mówił o tej podwyżce na dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. Aż któregoś dnia, kiedy Eleonora wróciła późno na kolację do hotelu, wiekowy recepcjonista oznajmił jej, że panna Perkins dostała ataku serca podczas lunchu i umarła w jadalni nad stekiem z zapiekanymi cynaderkami, i że ciało zostało już wyprowadzone do Kaplicy Pogrzebowej Irvinga, po czym zapytał, czy Eleonora przypadkiem nie wie o jakichś krewnych, których należałoby zawiadomić. Eleonora wiedziała tylko, że jej sprawy finansowe załatwiał Bank Giełdy Zbożowej; słyszała wprawdzie o jakichś siostrzenicach w Mound City, ale nie znała ich nazwiska. Recepcjonista był bardzo zatroskany, kto pokryje koszty wyprowadzenia, lekarza i nie zapłacony rachunek za ostatni tydzień, i powiedział, że wszystkie rzeczy zmarłej zostaną opieczętowane i zatrzymane, dopóki nie zgłosi się jakaś osoba uprawniona do odbioru. Zachowywał się, jakby uważał, że panna Perkins umarła specjalnie po to, by zrobić na złość dyrekcji hotelu. Eleonora poszła do swego pokoju, zamknęła się na klucz i upadłszy na łóżko popłakała sobie trochę, bo lubiła pannę Perkins. Ale wkrótce do głowy zakradła jej się myśl, od której serce żywiej zabiło. A jeśli panna Perkins zapisała jej w testamencie majątek? Takie rzeczy się zdarzają. Posługacze, którzy otwierają prywatne ławki w kościołach, stangret, który znalazł torebkę - starsze panie zawsze zapisują majątki takim ludziom. Już widziała nagłówki w gazetach: PANNA OD MARSHALLA FIELDA DZIEDZICZY MILION Przez całą noc nie spała, a rano odszukała dyrektora hotelu i ofiarowała się, że załatwi wszystko, co trzeba. Zadzwoniła do pana Spotmanna i wymogła na nim wolny dzień tłumacząc, że jest wprost złamana śmiercią panny Perkins. Potem zadzwoniła do Banku Giełdy Zbożowej i rozmawiała z jakimś panem Smithem, który administrował majątkiem panny Perkins. Zapewnił ją, że bank uczyni wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby zabezpieczyć interesy spadkobierców i legatariuszy, i powiedział, że testament znajduje się w safesie panny Perkins i na pewno jest w całkowitej zgodzie ze wszystkimi wymogami prawa. Nie miała co robić przez cały dzień, więc ściągnęła Ewelinę na lunch, a potem poszły we dwie na popołudniówkę do Keitha . Zdawała sobie sprawę, że nie bardzo wypada iść do teatru, gdy jej stara przyjaciółka leży w zakładzie pogrzebowym, ale była taka zdenerwowana i roztrzęsiona, że musiała się czymś zająć dla oderwania myśli od tej okropnej historii. Ewelina okazywała jej dużo zrozumienia i poczuły się bliższe sobie niż kiedykolwiek od wyjazdu Hutchinsów za granicę. Ale o swoich nadziejach Eleonora nic jej nie wspomniała. Na pogrzebie była tylko Eleonora, stara irlandzka pokojówka z hotelu, która bez przerwy siąkała nosem i żegnała się, oraz pan Smith i niejaki pan Sullivan z firmy adwokackiej prowadzącej interesy krewniaków z Mound City. Eleonora ubrała się na czarno i przedsiębiorca pogrzebowy aż podszedł do niej, żeby powiedzieć: - Przepraszam, panienko, ale nie mogę się powstrzymać od stwierdzenia, że ślicznie pani wygląda. Zupełnie jak lilia. W ogóle nie było tak strasznie, jak sobie wyobrażała, i wszyscy, Eleonora, pan Smith i pan Sullivan, wyszli z krematorium w całkiem wesołych humorach. Był roziskrzony październikowy dzień i wszyscy uznali, że kto wie, czy październik nie jest najpiękniejszym miesiącem roku, i że nabożeństwo żałobne było bardzo ładne. Pan Smith spytał Eleonorę, czyby nie zjadła z nimi lunchu, gdyż jest wzmiankowana w testamencie, i Eleonorze zamarło serce, ale tylko spuściła oczy i powiedziała, że bardzo chętnie. Wsiedli wszyscy do taksówki. Pan Sullivan zauważył, jak to przyjemnie znaleźć się z dala od kaplicy pogrzebowej i takich ponurych spraw. Pojechali na lunch do Yonghe’a i Eleonora rozbawiła ich opowiadaniem o zamieszaniu w hotelu, jak wszyscy kręcili się bezradnie w kółko, ale gdy jej podali kartę, oświadczyła, że nie jest w stanie nic przełknąć. Jednakże na widok smażonej siei powiedziała, że weźmie ździebko, podłubie trochę na talerzu. Okazało się, że po ostrym październikowym powietrzu i długiej jeździe taksówką wszyscy są przy apetytach. W rezultacie lunch bardzo jej smakował i po rybie zjadła jeszcze trochę sałatki a la Waldorf oraz melbę z brzoskwiniami. Potem panowie zapytali, czy nie będzie miała nic przeciwko temu, że wypalą po cygarze, i pan Smith z łobuzerską miną zaproponował, że może ona chciałaby także zapalić, oczywiście papierosa, a ona zaczerwieniła się i odparła, że nie, nigdy nie pali. Na to pan Sullivan oświadczył, że nie miałby cienia szacunku dla kobiety, która pali papierosy, a pan Smith powiedział, że w Chicago palą panny z najlepszych rodzin i jeśli o niego chodzi, to nie widzi w tym nic zdrożnego, naturalnie jeżeli nie robią z buzi komina. Po lunchu przeszli na drugą stronę ulicy i wjechali windą do biura pana Sullivana, gdzie rozsiedli się w wielkich skórzanych fotelach, po czym panowie przybrali uroczyste miny i pan Smith odchrząknąwszy zaczął czytać testament. Eleonora nic z tego nie rozumiała i dopiero pan Smith musiał jej wyjaśnić, że lwia część trzymilionowej fortuny została zapisana domowi dla wykolejonych dziewcząt imienia Florence Crittenton , że jednak trzy siostrzenice z Mound City otrzymały po tysiąc dolarów każda, jej zaś, Eleonorze Stoddard, przypadła w udziale piękna brylantowa broszka w kształcie lokomotywy. - Niech pani wpadnie do mnie jutro w ciągu dnia do Banku Giełdy Zbożowej, panno Stoddard - powiedział pan Smith. - Miło mi będzie przekazać ją pani. Eleonora wybuchnęła płaczem. Obaj panowie byli pełni współczucia i bardzo przejęci, że panna Stoddard do łez się wzruszyła na wspomnienie starej przyjaciółki. Kiedy wychodziła z pokoju, zapewniwszy, że wpadnie jutro po broszkę, pan Sullivan mówił właśnie najprzyjaźniej w świecie: - Sam pan rozumie, panie Smith, że będę próbował obalić ten testament w interesie Perkinsów z Mound City. Na co pan Smith nie mniej przyjaznym tonem: - Tak sądzę, panie Sullivan, ale nie wydaje mi się, żeby im z tego wiele przyszło. Testament jest zapięty na ostatni guzik, choć może nie powinienem tego mówić, ponieważ sam go sporządziłem. Tak więc następnego ranka Eleonora maszerowała jak co dzień o ósmej do Marshalla Fielda i pozostało tak przez kilka lat. Dostała podwyżkę i prowizję od sprzedaży i dosyć zbliżyła się z panem Spotmannem, który jednak nigdy nie próbował się do niej umizgać, tak że ich wzajemne stosunki do końca utrzymały się na formalnej stopie. Przynajmniej to było ulgą, bo wciąż obijały jej się o uszy historie o nadzorcach i kierownikach, którzy narzucali swoje względy młodym niezamężnym pracownicom, a pan Elwood z działu mebli został nawet zwolniony, kiedy wyszło na jaw, że mała Lizzie Dukes spodziewa się dziecka, chociaż to może i nie była wyłączna wina pana Elwooda, bo Lizzie Dukes nie wyglądała wcale na taką, co się każe długo prosić. W każdym razie Eleonorze już się wydawało, że spędzi resztę życia na urządzaniu obcym ludziom salonów i jadalni, na dobieraniu firanek, próbek obić i tapet i na ugłaskiwaniu klientek oburzonych, że zamiast inkrustowanego tekowego stolika do herbaty dostarczono im orientalnego pieska z porcelany, bądź też niezadowolonych z wzoru na kretonie, który same wybrały. Wychodząc pewnego wieczoru po zamknięciu magazynu zastała czekającą Ewelinę Hutchins. Ewelina nie płakała, ale była śmiertelnie blada. Powiedziała, że nie jadła od dwóch dni i czy Eleonora nie poszłaby z nią na herbatę naprzeciwko do hotelu Shermana albo zresztą gdziekolwiek. Poszły do Aneksu Audytorium, usiadły w westybulu, zamówiły herbatę i grzanki z cynamonem, po czym Ewelina oznajmiła, że zerwała zaręczyny z Dirkiem McArthurem, ale postanowiła nie popełniać samobójstwa, tylko wziąć się do pracy. - Nigdy się już w nikim nie zakocham, ale przecież muszę coś robić. Ty też się marnujesz, Eleonoro, sama najlepiej wiesz. W tym zatęchłym dziale dekoracji nigdy nie będziesz miała możności pokazać, co naprawdę umiesz. Po prostu marnujesz zdolności. Eleonora odrzekła, że nienawidzi tego całą duszą, ale cóż ma robić? - Czemuż nie miałybyśmy zrobić tego, o czym mówimy od lat. Och, ludzie doprowadzają mnie do szału, nikt nie ma odwagi wziąć się do tego, co zabawne albo interesujące. Głowę dam, że gdybyśmy założyły firmę dekoratorską, miałybyśmy mnóstwo zamówień. Sally Emerson powierzy nam na pewno urządzenie nowego domu, a potem to już wszyscy będą się do nas zwracać, żeby nie zostać w tyle. Nie wierzę, żeby ludzie naprawdę chcieli mieszkać w takich strasznych zagraconych mieszkaniach jak obecnie. Po prostu nie przychodzi im do głowy, że można inaczej. Eleonora podniosła filiżankę do ust, wypiła kilka łyczków. Oczy miała utkwione w malej, białej, wypielęgnowanej dłoni o długich paznokciach, w której trzymała filiżankę. W końcu powiedziała: - Ale skąd weźmiemy pieniądze? Musiałybyśmy mieć na początek jakiś niewielki kapitał zakładowy. - Myślę, że tatuś by nam coś dał, a może i Sally Emerson. Mówię ci, jest taka morowa... A potem pierwsze zamówienie postawi nas na nogi. Och, zgódź się, Eleonoro, to będzie pyszna zabawa. - „Hutchins i Stoddard, Dekoracja Wnętrz” - powiedziała Eleonora stawiając filiżankę. - A może „Panny Hutchins i Stoddard”. Ależ, moja droga, to wspaniały pomysł! - Nie uważasz, że „Eleonora Stoddard i Ewelina Hutchins” brzmi najlepiej? - Och, nazwę ustalimy, jak już będziemy miały atelier i przyjdzie do zakładania telefonu. Postawmy sprawę tak, droga Ewelino. Jeśli uda się namówić tę twoją znajomą, panią Emerson, żeby nam powierzyła urządzenie nowego domu, spróbujemy szczęścia zaraz. A jeśli nie, to poczekamy, dopóki nie dostaniemy porządnego zamówienia na początek. - Dobrze. Jestem przekonana, że się zgodzi. Zaraz do niej pędzę. - Ewelina miała teraz wypieki. Wstała i pochyliwszy się pocałowała Eleonorę. - Och, jaka jesteś kochana, Eleonoro. - Poczekaj chwilę, nie zapłaciłyśmy jeszcze za herbatę - powiedziała Eleonora. Przez cały następny miesiąc praca u Marshalla Fielda była nie do zniesienia. Skargi klientek, codzienny ranny pośpiech, żeby wyjść w porę z hotelu, silenie się na uprzejmość wobec pana Spotmanna i wymyślanie dowcipów, żeby go rozśmieszyć. Pokój w Ivanhoe wydawał jej się teraz mały, nędzny, pełen swądów kuchennych dostających się przez okno i zapachu smarów ze starej windy. Przez parę dni dzwoniła, że jest chora, a następnie dochodziła do wniosku, że nie usiedzi w pokoju, i szła do miasta włóczyć się po sklepach i kinematografach, po czym ogarniało ją raptownie śmiertelne zmęczenie i musiała wracać do domu taksówką, na którą nie było ją stać. Od czasu do czasu wpadała nawet do Instytutu Sztuki, chociaż znała wszystkie obrazy na pamięć i nie miała cierpliwości jeszcze raz ich oglądać. W końcu jednak Ewelinie udało się przekonać panią Filipową Paine Emerson, że jej nowy dom nie może się obejść bez nowatorskiej nutki w jadalni. Przedłożyły jej kosztorys na sumę znacznie niższą niż renomowani dekoratorzy i Eleonora miała przyjemność zobaczenia zdumionej miny pana Spotmanna, kiedy odmówiła pozostania mimo podwyżki na czterdzieści dolarów tygodniowo i oświadczyła, że podjęła się wraz z przyjaciółką urządzenia nowej rezydencji Paine Emersonów w Lake Forest. - No, moja droga - powiedział, szybko poruszając białą kwadratową szczęką - jeśli chcesz koniecznie zaprzepaścić karierę i popełnić samobójstwo, to ja cię nie będę powstrzymywał. Możesz odejść choćby w tej chwili, jeśli sobie życzysz. Oczywiście tracąc prawo do gratyfikacji gwiazdkowej. Eleonorze biło szybko serce. Patrzyła na szare światło padające z pokoju biurowego, na żółtą kartotekę, na kartki z małymi próbkami wiszące na drucie. W drugim pokoju maszynistka, Ela Bowen, przestała stukać - prawdopodobnie nasłuchiwała. Eleonora wciągnęła martwe powietrze nasiąknięte zapachem perkalu, politury, gorącej pary i oddechów ludzkich. - I owszem, proszę pana, życzę sobie – powiedziała w końcu. Straciła cały dzień, nim otrzymała pobory i podjęła wpłaty asekuracyjne, długo musiała się wykłócać z kasjerem o sumę, tak że było późne popołudnie, kiedy wreszcie wyszła w zacinający śnieg i skierowała się w stronę najbliższej drogerii, żeby zadzwonić do Eweliny. Ewelina zdążyła już wynająć dwie kondygnacje starego wiktoriańskiego domu w pobliżu Chicago Avenue i przez całą zimę zajęte były urządzaniem biura i salonów pokazowych na parterze oraz lokalu na piętrze, gdzie miały mieszkać, oraz dekorowaniem jadalni Sally Emerson. Zgodziły czarną służącą imieniem Amelia, która okazała się bardzo dobrą kucharką, chociaż trochę piła, zaczęły palić papierosy i mieszać koktajle na zakończenie dnia pracy, urządzały kolacyjki z winem, wynalazły zubożałą francuską krawcową i zrobiły sobie wieczorowe suknie, które zakładały wychodząc z Sally Emerson i jej paczką, jeździły taksówkami i poznały mnóstwo naprawdę ciekawych ludzi. Kiedy wreszcie na wiosnę wydębiły od Filipa Paine Emersona czek na pięćset dolarów, były zadłużone na tysiąc, ale żyły tak, jak chciały. Jadalnię uznano za trochę ekstrawagancką, ale niektórym ludziom się podobała i otrzymały kilka zamówień. Nawiązały nowe przyjaźnie, zaczęły się znowu obracać wśród plastyków i dziennikarzy z „Chicago Daily News” i „Chicago American”, którzy zabierali je na obiady do cudzoziemskich restauracji, gdzie było masę dymu i gdzie się mówiło o nowoczesnym malarstwie francuskim, Środkowym Zachodzie i wyjeździe do Nowego Jorku. Zwiedziły wystawę z Arsenału i nad biurkiem w pokoju biurowym miały fotografię Złotego ptaka Brancusiego , a egzemplarze „The Little Review” i „Poetry” pomiędzy teczkami, w których trzymały listy klientów i nie zapłacone rachunki dostawców. Eleonora często wychodziła wieczorem z Tomem Custisem, starszym panem o czerwonej twarzy, który lubił muzykę, chórzystki i kieliszek, należał do wszystkich klubów i od lat był wielbicielem Mary Garden . Miał lożę w operze, automobil Stevens-Duryea i jedynym jego zajęciem były wizyty u krawców i lekarzy specjalistów oraz od czasu do czasu utrącenie jakiegoś Żyda lub parweniusza, który ubiegał się o przyjęcie do któregoś z klubów. Armourowie wykupili koncern mięsny jego ojca, kiedy jeszcze zajmował się sportem na uczelni, i od tej pory nie zhańbił się żadną pracą. Utrzymywał, że do mdłości doprowadzają go obowiązki towarzyskie, i interesował się firmą dekoratorską dziewcząt. Miał kontakty na Wall Street i czasami przekazywał Eleonorze kilka akcji, którymi spekulował. Jeżeli szły w górę, to jej zysk, jeżeli spadały, jego strata. Miał żonę w prywatnym sanatorium a z Eleonorą umówił się, że pozostaną przyjaciółmi. Jednakże czasami zbierało mu się na czułości, gdy wieczorem wracali taksówką do domu, a skarcony przez Eleonorę, następnego dnia w dowód skruchy przesyłał jej wielkie pudła białych kwiatów. Ewelina miała kilku adoratorów, pisarzy, grafików i tym podobnych, którzy zawsze byli bez pieniędzy i zjadali i wypijali wszystko, co znaleźli w domu, ilekroć przyszli na obiad. Jednym z nich był Freddy Seargeant, aktor i producent, którego los rzucił do Chicago. Miał znajomości w agencji Shubertów i jego wielką ambicją było wystawienie pantomimy w rodzaju Sumurun Reinhardta , tyle że opartej na podaniach Majów. Zgromadził masę fotografii ruin Majów, a Eleonora z Eweliną zaczęły projektować kostiumy i dekoracje. Liczyły, że namówią Toma Custisa albo Paine Emersonów na wystawienie pantomimy w Chicago. Największy kłopot był z muzyką. Zaczął ją pisać młody pianista, którego Tom Custis wysłał na studia do Paryża. Po powrocie młodzian ów przyszedł ją zagrać. Urządziły dla niego całe przyjęcie. Zjawiła się Sally Emerson i mnóstwo modnych osób, ale Tom Custis wypił za dużo, żeby słuchać czegokolwiek, kucharka Amelia ululała się i spaskudziła kolację, Ewelina zaś powiedziała pianiście na zakończenie, że jego muzyka brzmi jak ilustracja do filmu, i młody twórca wybiegł prychając ze złości. Wszyscy się rozeszli, został tylko Freddy Seargeant, który wraz z Ewelina i Eleonorą obijał się po spustoszonym mieszkaniu. Byli w podłych nastrojach. Freddy długimi dłońmi kręcił czarne włosy, lekko przyprószone siwizną, i mówił, że się zabije, a Eleonora i Ewelina kłóciły się zawzięcie. - Bo brzmiała jak muzyka filmowa, a zresztą dlaczego nie miałaby brzmieć? - powtarzała Ewelina w kółko. W końcu Freddy Seargeant wziął kapelusz i wyszedł mówiąc: - To wy, kobiety, zrobiłyście z mojego życia piekło. Ewelina wybuchnęła na to płaczem i dostała ataku histerii, aż Eleonora musiała wezwać lekarza. Następnego dnia wyskrobały pięćdziesiąt dolarów i wysłały Freddy’ego z powrotem do Nowego Jorku, po czym Ewelina wyprowadziła się na Drexel Boulevard, pozostawiając Eleonorze dalsze prowadzenie firmy. Na wiosnę następnego roku sprzedały za pięćset dolarów kilka żyrandoli, za które zapłaciły dwadzieścia pięć w sklepie ze starzyzną na Zachodniej Stronie, i akurat wypisywały czeki na najbardziej naglące długi, kiedy nadszedł telegram: PODPISAŁEM KONTRAKT Z AGENCJĄ SHUBERTÓW STOP POWRÓT NA RODZINNĄ GLEBĘ STOP CHCECIE PROJEKTOWAĆ DEKORACJE KOSTIUMY STOP STO PIĘĆDZIESIĄT TYGODNIOWO KAŻDA STOP NATYCHMIASTOWY PRZYJAZD DO NOWEGO JORKU STOP TELEGRA-FUJCIE NATYCHMIAST HOTEL DES ARTISTES CENTRAL PARK SOUTH FREDDY - Jedziemy, Eleonoro - powiedziała Ewelina. Wyjęła z torebki papierosa i zaczęła chodzić wkoło pokoju paląc nerwowo. - Gdybyśmy się pospieszyły, mogłybyśmy złapać Dwudziesty Wiek. - Jest południe - powiedziała Eleonora drżącym głosem. Ewelina bez słowa podeszła do telefonu i zadzwoniła do biura Pullmana. Wieczorem siedziały w przedziale wagonu sypialnego i patrzyły przez okno na niknące w skłębionych dymach zimowego zmierzchu stalownie w Indiana Harbor, wielkie cementownie buchające burym jak kit dymem i gorejące piece w Gary. Żadna nie mogła wykrztusić słowa. OKO KAMERY (19) żona pastora metodystów była wysoką chudą kobietą smutnym wiotkim głosikiem śpiewała piosenki przy pianinie słyszała że lubisz książki hodujesz kwiaty i warzywa bardzo ją to zaciekawiło bo należała kiedyś do kościoła Episkopalnego i sama przepadała za rzeczami pięknymi pisała opowiadania które jej drukowano w pewnym magazynie była młodsza od swego męża milkliwego czarnego mężczyzny z ustami jak łapka na myszy i sokiem tytoniowym cieknącym po brodzie nosiła cienkie białe suknie używała perfum i mówiła perlistym głosikiem że świat jest piękny jak lilia a na niebie za wielką sosną stał księżyc przejrzysty i nabrzmiały jak bańka która zaraz pęknie kiedy wracaliśmy brzegiem wiedziałeś że powinieneś ją objąć i pocałować ale nie miałeś ochoty zresztą i tak byś się nie zdobył na odwagę brnąc krok za krokiem w piachu i sosnowym igliwiu pod banią księżyca nabrzmiałą do niemożliwości jak olbrzymia kropla rtęci a ona mówiła takie okropnie smutne rzeczy o swoich nie spełnionych marzeniach i myślałeś jak to niedobrze lubiłeś czytać książki Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego powieści kapitana Marryata i chciałeś zaciągnąć się na morze pojechać w świat i do obcych miast do Carcassonne Marrakeszu Isfahanu lubiłeś żeby wszystko było ładne i chciałeś się zdobyć na odwagę objąć i pocałować Martę tę Murzyneczkę o której mówili że jest półkrwi Indianką córkę starej Emmy albo tę małą Mary którą uczyłem pływać i gdybym tylko miał odwagę noce bez jednego powiewu księżyc w pełni o Boże ale nie lilie KRONIKA XIV BOMBARDIER POWSTRZYMUJE AUSTRALIJCZYKA pułkownik powiedział, że demokraci doprowadzili naród do krytycznego położenia Ustąpię, jak mnie zabijecie, rzucił Huerta w ponurym upo i pół Meksyku zginie wraz ze mną nie widać było płomieni, tylko szeroki pióropusz czarnej pary wzniósł się z krateru na milę w niebo i popiół wulkaniczny spadł na odległe o trzynaście mil Macomber Flats Jaja się Zaśmierdły? To Wysiadka. W naszym porcie w Alabamie Czeka tato przy mamie, Czeka Efram przy Samie, Kiedy księżyc lśni KSIĘŻYCOWE WRÓŻKI PLĄSAJĄ W RAVINIA GREENS WILSON PRZYJMIE RADY BANKIERÓW przyznaje, że rzucił bombę policjantka kupuje alkohol gdy się traci na pszenicy zamordowany jako włamywacz Oczekują wszyscy razem, Czas skracając sobie jazzem, Na bandżolach synkopują, Rytm nogami wystukują I do taktu przyklaskują, I do wtóru przyśpiewują rozpoznawszy gryzmoły Jamesa, prezydent wziął papierową petardę i pociągnął. Na biurko wysypał się strumień złotych ciągutków. Spoglądając na kartkę Pierwszy Obywatel przeczytał: „Tylko za bardzo się nie objedz, bo Mamusia mówi, że mogą ci zaszkodzić”. PRZEJAŻDŻKA WILKIEM MORSKIM PO MEKSYKAŃSKICH WODACH Kołyszą się i swingują, Wszyscy razem oczekują Na Roberta E. Lee, Bo to łajba poczciwa, Po bawełnę przypływa NOWE SZCZĘŚCIE ISADORY DUNCAN dziś po południu awanturnicy z IWW zakłócili uroczystości z okazji rocznicy urodzin Garibaldiego w Rosebank na Staten Island, zbezcześcili flagę włoską, pobili pięściami i pałkami członków Włoskiego Towarzystwa Kurkowego i byliby wdeptali flagę amerykańską w błoto, gdyby nie SZEŚĆ ROZNEGLIŻOWANYCH DZIEWCZĄT W KĄPIELI PODBIŁO OCZY NATRĘTOWI Indiańscy nurkowie poszukują ciała chłopca, który utonął. Niektórzy świadkowie twierdzą, że widzieli w ciżbie kobietę. Została ugodzona cegłą. Mężczyzna w szarym ubraniu ukrył się za jej spódnicą i stamtąd zaczął strzelać. Górne pokłady i ustronne miejsca statku są wymarzonym miejscem do amorów, a ofiarą padają często upojone młode dziewczęta, których matki nie powinny puszczać bez opieki na publiczne przejażdżki. ŚRODKOWY ZACHÓD MOŻE ZADECYDOWAĆ O ZWYCIĘSTWIE WILSONA WYJAŚNIAJĄ POWODY NIEPOKOJU WŚRÓD ROBOTNIKÓW „Jestem szwajcarskim admirałem przybywającym do Ameryki”, wobec czego policjant sprowadził taksówkę To jest, bracie, rzecz klawa, Taka w porcie zabawa, Gdy muzyka grzmi. Wszyscy tańczą, śpiewają, Wszyscy razem czekają Na Roberta E. Lee. WŁADCA MORZA KARAIBSKIEGO Kiedy umarł Minor C. Keith , wszystkie gazety zamieściły jego zdjęcie - bystrooki mężczyzna z orlim nosem, szacownym brzuszkiem i spłoszonym spojrzeniem spode łba. Minor C. Keith był synem bogatego człowieka, urodził się w rodzinie, która lubiła brzęk pieniądza; umieli w tej rodzinie zwietrzyć pieniądz na drugim krańcu globu. Jego wujem był Henry Meiggs , znany jako Don Enrique na Zachodnim Wybrzeżu. Jego ojciec miał wielkie tartaki i handlował nieruchomościami w Brooklynie; młody Keith wrodził się w ojca. (Jeszcze w czterdziestym dziewiątym gorączka złota zwabiła Don Enrique do San Francisco. Ale nie wyruszył na poszukiwania w góry, nie umierał z pragnienia przesiewając alkaliczny pył w Dolinie Śmierci. Sprzedawał innym ekwipunek. Pozostał w San Francisco i bawił się w politykę i wielkie spekulacje, aż zabrnął tak, że musiał wsiąść na pierwszy lepszy statek. Statek zawiózł go do Chile. Meiggs w lot zwietrzył w Chile pieniądze. Czyż nie jest capitalista yanqui ? Wybuduje kolej z Santiago do Valparaiso. Na wyspach Chincha były złoża guana. Meiggs zwietrzył pieniądze w guanie. Wygrzebał sobie fortunę z guana i stał się potęgą na Zachodnim Wybrzeżu. Żonglował liczbami, liniami kolejowymi, armiami, machinacjami miejscowych caciques i politicos; wszystko to były sztony w olbrzymiej partii pokera. Z pokerowych rozdań rosły stosy dolarów. Finansował nieprawdopodobne koleje andyjskie. Tomas Guardia, zostawszy dyktatorem Kostaryki, napisał do Don Enrique, żeby mu wybudował kolej; Meiggs był zajęty w Andach, nie chciał sobie zawracać głowy kontraktem na głupie 75 000 dolarów, posłał po swego siostrzeńca, Minora Keitha). Nikt w tej rodzinie nie zasypiał gruszek w popiele: w wieku szesnastu lat Minor Keith był samodzielny, sprzedawał kołnierzyki i krawaty w sklepie konfekcyjnym. Potem był inspektorem w tartaku i handlował tarcicą. Kiedy jego ojciec kupił wyspę Padre koło Corpus Christi w Teksasie, posłał Minora, żeby z niej wydusił pieniądze. Minor założył na wyspie hodowlę bydła, zastawił sieci na ryby, ale bydło i ryby nie zapewniały dostatecznie szybkiego obrotu kapitału; więc kupił świnie i rżnął woły, gotował mięso i karmił nim świnie, siekał ryby i karmił nimi świnie, ale świnie też nie zapewniały dostatecznie szybkiego obrotu kapitału; więc Minor rad był, że może wyjechać do Limon. Limon było jednym z najgorszych siedlisk zarazy nad Morzem Karaibskim, nawet Indianie marli tutaj na malarię, żółtą febrę i dyzenterię. Keith wrócił do Nowego Orleanu na parowcu John G. Meiggs , żeby nająć robotników do budowy kolei. Dawał dolara dziennie i wikt, zwerbował siedmiuset ludzi. Niektórzy znali te okolice z flibustierskich czasów Williama Walkera . Z całej gromady może dwudziestu pięciu uszło z życiem. Po reszcie zostały tylko przeżarte gorzałką ścierwa, gnijące w bagnach. Następnym razem załadował w Nowym Orleanie tysiąc pięciuset robotników; z tych wszyscy wymarli na dowód, że tylko Murzyni z Jamajki mogą się utrzymać przy życiu w Limon. Minor Keith nie umarł. W roku 1882 miał wybudowane dwadzieścia mil linii kolejowej oraz milion dolarów długu; bo kolej nie miała co wozić. Keith kazał zakładać plantacje bananów, żeby kolej miała co wozić; chcąc dostarczać banany na rynki światowe, musiał zostać armatorem; taki był początek karaibskiego imperium owocowego. A robotnicy cały czas marli od gorzałki, malarii, żółtej febry i dyzentern. Umarli trzej bracia Minora Keitha. Minor Keith nie umarł. Budował koleje, zakładał sklepy detaliczne wzdłuż całego wybrzeża, w Bluefields, Belize , Limon, kupował i sprzedawał kauczuk, wanilię, szylkret , sarsaparylę ; wszystko, co mógł kupić tanio, kupował; wszystko, co mógł sprzedać drogo, sprzedawał. W 1898, wespół z Boston Fruit Company, założył United Fruit Company , które się stało jedną z najpotężniejszych organizacji przemysłowych świata. W 1912 stworzył Towarzystwo Międzynarodowych Kolei Ameryki Środkowej; wszystkie one zostały wybudowane za banany; w Europie i w Stanach ludzie zaczęli jeść banany, więc w całej Środkowej Ameryce karczowano dżungle i zakładano plantacje, budowano koleje, żeby je wozić, i z każdym rokiem coraz więcej parowców Wielkiej Białej Floty płynęło na północ z ładowniami pełnymi bananów. Oto historia amerykańskiego imperium nad Morzem Karaibskim, historia Kanału Panamskiego, przyszłego Kanału Nikaraguańskiego , piechoty morskiej, pancerników i bagnetów. Skąd to spłoszone spojrzenie spode łba na zdjęciu Minora C. Keitha, pioniera imperium owocowego, budowniczego kolei, na wszystkich zdjęciach, które gazety zamieściły po jego śmierci? OKO KAMERY (20) kiedy tramwajarze w Lawrence zastrajkowali na znak solidarności cóż u licha przecież to tylko banda Italiańców Pepiczków Madziarów którzy nie myją szyi jedzą czosnek mają chmary rozwrzeszczanych bachorów i grube ociekające tłuszczem żony i przeklętych makaroniarzy ogłosili że szukają ochotników przyzwoitych czystych młodych żeby uruchomić tramwaje i pokazać tym zagranicznym agitatorom że to jeszcze ciągle kraj białego więc ten facet mieszkał w Matthews i przez całe życie chciał być motorniczym w tramwajach ludzie mówili pan Grover był kiedyś motorniczym w Albany zaczął pić i pokazywał się na ulicy z różnymi zdzirami więc ten facet mieszkał w Matthews pojechał do Lawrence razem ze swoim współlokatorem i zgłosili się w Lawrence ludzie krzyczeli za nimi Łamistrajki Fagasy ale jak który nie był makaromarzem to już na pewno był chamem w ogóle parszywy element a ci dwaj lubili się bardzo ten facet z Matthews ze swoim kumplem więc wsiadł na pomost zakręcił błyszczącą mosiężną korbą zadyndał dzwonkiem stało się to w remizie jego współlokator coś tam majstrował między zderzakami a ten facet zakręcił połyskliwą mosiężną korbą wóz ruszył i jak nic zmiażdżył tamtemu głowę między zderzakami zabił go jak nic na miejscu w tej remizie i jak ten facet się teraz pokaże rodzicom przyjaciela J. WARD MOOREHOUSE W Pittsburghu Ward Moorehouse dostał pracę jako reporter w „Times Dispatch” i przez pół roku opisywał włoskie śluby, miejscowe zjazdy Łosi , mało ważne zgony, zabójstwa i samobójstwa wśród Litwinów, Albańczyków, Kroatów i Polaków, trudności greckich restauratorów z uzyskaniem naturalizacji, obiady Synów Italii. Mieszkał w wielkim, czerwonym drewnianym domu na końcu Highland Avenue, należącym do niejakiej pani Cook, zdziwaczałej staruszki z Belfastu, zmuszonej do odnajmowania pokoi od czasu, gdy jej męża, majstra w jednej z hut w Homestead, zmiażdżył ładunek surówki, który spadł na niego z dźwigu. Pani Cook robiła Wardowi śniadania i niedzielne obiady i stojąc nad nim, gdy jadł, sam jeden w dusznej zagraconej jadalni, opowiadała mu o swojej młodości w Północnej Irlandii, o przewrotności papistów oraz cnotach nieboszczyka pana Cooka. Były to złe czasy dla Warda. Nie miał w Pittsburghu żadnej przyjaznej duszy i przez całą zimną, brudną, mokrą zimę chodził przeziębiony i z bólem gardła. Nienawidził redakcji, stromych ulic, wiecznie zaciągniętego nieba, karkołomnych drewnianych schodów, po których biegał tam i z powrotem, smrodu nędzy, kapusty, dzieci i prania w obskurnych kamienicach czynszowych, gdzie wiecznie szukał jakiejś pani Piretti, której mąż został zabity podczas bójki w knajpie na Locust Street, to znów Sama Burkbvicha wybranego na prezesa Ukraińskiego Towarzystwa Śpiewaczego albo kobiety z pomarszczonymi od mydlin rękami, której dziecko porżnął nożem jakiś zwyrodnialec. Nigdy nie mógł wrócić do domu wcześniej niż o trzeciej, czwartej nad ranem i nigdy nie miał czasu nic zrobić, bo kiedy zjadł koło południa śniadanie, już trzeba było dzwonić do redakcji po nowe zlecenia. Bezpośrednio po przyjeździe do Pittsburgha zgłosił się do pana McGilla, którego poznał przez Jarvisa Oppenheimera w Paryżu. Pan McGill go pamiętał, zapisał sobie jego adres i kazał czekać. Obiecał, że postara go się na początek umieścić w nowym biurze prasowym organizowanym właśnie przez Izbę Handlową, ale potem mijał tydzień za tygodniem, a wiadomości od pana McGilla nie było. Natomiast przychodziły od czasu do czasu suche notki od Annabelle Marie w sprawie formalności rozwodowych. Jako powód miała podać niełożenie na jej utrzymanie, porzucenie i okrucieństwo; od niego chciała tylko, żeby odmówił przyjazdu do Filadelfii, kiedy dostanie wezwanie na rozprawę. Zapach perfum, którymi przesiąknięty był jej niebieski papier listowy, budził w nim jątrzącą potrzebę kobiety. Ale musiał zachować czystość i myśleć o karierze. Najgorszy był cotygodniowy dzień wolny. Często leżał do wieczora na łóżku, zbyt przygnębiony, by wyjść w czarną bryję ulic. Napisał do szkół korespondencyjnych o materiały z zakresu dziennikarstwa i reklamy, potem pod wpływem nagłego impulsu, by rzucić wszystko, wyjechać na Zachód i nająć się do pracy na ranczu poprosił jeszcze o kurs hodowli drzew owocowych. Ale był zbyt apatyczny, by się uczyć, i broszurki gromadziły się tydzień po tygodniu na stole w pokoju. Wydawało mu się, że wszystko to do niczego nie prowadzi. Raz po raz przebiegał myślą cały ciąg wydarzeń od dnia wyjazdu z Wilmingtonu do Ocean City. Musiał gdzieś popełnić błąd, ale nie mógł dociec gdzie. Próbował układać pasjanse, ale nawet na tym nie mógł skupić myśli. Zapominał o kartach i siedząc przy stole przykrytym pluszowym obrusem piernikowego koloru, przez zakurzoną sztuczną paproć w doniczce owiniętej bibułką i ozdobionej zakurzoną różową kokardą z pudełka po czekoladkach gapił się na szeroką ulicę, którą bez przerwy jeździły tramwaje zgrzytające na zakręcie i na której lekko połyskiwał w rynsztokach czarny lód, kiedy po południu zapalały się w półmroku łukowe latarnie. Myślał dużo o dawnych dniach w Wilmingtonie, o Mary O’Higgins i lekcjach gry na fortepianie, o wyprawach na ryby starą łódką wzdłuż brzegów Delaware, kiedy był jeszcze szczeniakiem. Doprowadzało go to do stanu takiego podenerwowania, że nie mógł dłużej wysiedzieć i szedł na filiżankę gorącej czekolady do drogerii na rogu, a potem do miasta do taniego kinematografu albo teatrzyku rewiowego. Nauczył się wypalać trzy cygara dziennie, jedno po każdym posiłku. Stało się to czymś, czego niejasno oczekiwał. Raz czy dwa próbował złapać pana McGilla w jego biurze w Gmachu Fricka, ale za każdym razem okazywało się, że jest on w rozjazdach. Czekał gawędząc z recepcjonistką, po czym odchodził niechętnie ze słowami: „Ach, prawda, uprzedzał, że wyjeżdża” albo: „Widać zapomniał, że się ze mną umówił” - by pokryć zakłopotanie, że odchodzi z kwitkiem. Ociągał się z opuszczeniem jasno oświetlonego westybulu z wielkimi, błyszczącymi mahoniowymi fotelami o poręczach w kształcie lwich głów i stołami o nogach w kształcie lwich łap, z świergotem maszyn do pisania za przepierzeniem, z dzwonieniem telefonów i dobrze ubranymi kancelistami i urzędnikami kręcącymi się tam i z powrotem. W redakcji było zupełnie inaczej, głośny szczęk pras, kwaśny zapach farby drukarskiej, mokre bele papieru i spoceni praktykanci uwijający się w zielonych umbrelkach na czole. Nigdy nie mieć do czynienia z interesującymi ludźmi, nigdy nie dostać zlecenia nie związanego z robotnikami, imigrantami albo kryminalistami - już mu to zupełnie zbrzydło. Któregoś dnia na wiosnę poszedł do hotelu Schenley przeprowadzić wywiad z prelegentem objeżdżającym kraj. Był w świetnym humorze, bo liczył, że redaktor miejski, odpowiednio ugłaskany, umieści mu to jako artykuł sygnowany. Przepychał się przez hali pełen przyjezdnych na stanowy zjazd Kiwanisów , kiedy wpadł twarzą w twarz na pana McGilla. - No, jak się pan ma, Moorehouse - powiedział pan McGill od niechcenia, jakby go stale widywał. – Cieszę się, że pana spotykam. Ci idioci w biurze zapodziali gdzieś pański adres. Ma pan chwilkę czasu? - Ależ oczywiście - odrzekł Ward. - Jestem umówiony, ale ten jegomość może poczekać. - Niech pan nigdy nie każe nikomu czekać, jeśli pan jest umówiony. - Och, to nie jest sprawa zawodowa - powiedział Ward spoglądając panu McGilłowi w twarz, z wesołym błyskiem w błękitnych chłopięcych oczach. - Nie weźmie mi za złe, jak chwilę zaczeka. Weszli do pokoju korespondencyjnego i usiedli na wyściełanej kanapce. Pan McGill wyjaśnił, że właśnie został mianowany tymczasowym pełnomocnikiem generalnym do sprawy reorganizacji Bessemerowskiego Towarzystwa Wytworów i Wyposażeń Metalowych, które prowadzi szeroki asortyment produktów ubocznych hut w Homestead. W związku z tym szuka ambitnego i energicznego człowieka, który by pokierował reklamą i sprzedażą. - Przypominam sobie tę broszurkę, którą mi pan pokazywał w Paryżu. Myślę, że byłby pan odpowiednim człowiekiem, Moorehouse. Ward patrzył w podłogę. - Oczywiście musiałbym rzucić obecną pracę. - Co to za praca? - Dziennikarstwo. - Och, niech pan to rzuci, to żadna przyszłość. Z powodów, w które nie będziemy obecnie wchodzić, musielibyśmy nominalnie mianować kogoś innego kierownikiem reklamy. Ale faktycznie pan by wszystkim kierował. Jakiego by pan oczekiwał uposażenia? Ward spojrzał panu McGillowi w oczy i krew mu przestała pulsować w uszach, kiedy usłyszał swój niedbały glos: - Co by pan powiedział na setkę tygodniowo? Pan McGill pogłaskał się po wąsach, uśmiechnął. - No, jeszcze o tym pogadamy - powiedział wstając. - Myślę, że mogę panu zdecydowanie doradzić rzucenie obecnej pracy. Zadzwonię jeszcze w tej sprawie do pana Batemana. Chciałbym, żeby dobrze zrozumiał, dlaczego pana do nas ściągamy. Po co ma mieć żal, że pan tak nagle odchodzi? Trzeba zawsze unikać zadrażnień. Niech pan przyjdzie do mnie jutro o dziesiątej. Zna pan moje biuro w Gmachu Fricka . - Zdaje się, że mam parę cennych pomysłów reklamowych. W ogóle bardzo mnie ten rodzaj pracy interesuje - powiedział Ward. Ale pan McGill już na niego nie patrzył. Kiwnął głową i oddalił się. Ward poszedł na górę przeprowadzić wywiad z prelegentem, bojąc się zbytnio unosić radością. Następny dzień był jego ostatnim w redakcji. Zgodził się na siedemdziesiąt pięć dolarów z obietnicą podwyżki, gdy tylko rezultaty dadzą do tego podstawę, po czym wynajął pokój z łazienką w hotelu Schenley. W biurze dostał gabinet do spółki z młodym człowiekiem nazwiskiem Oliver Taylor, który był bratankiem jednego z dyrektorów i zaznajamiał się z coraz to wyższymi szczeblami organizacji. Oliver Taylor był pierwszorzędnym tenisistą, należał do wszystkich możliwych klubów i z miłą chęcią pozwalał Moorehouse’owi wykonywać za siebie całą pracę. Kiedy się dowiedział, że Moorehouse był za granicą i ma ubrania szyte w Anglii, wprowadził go do Klubu Ziemskiego w Sewickley i zaczął po pracy zabierać ze sobą na jednego. Po trochu Moorehouse nawiązał znajomości i jako samotny młody mężczyzna jął otrzymywać zaproszenia. Grywał również z instruktorem w golfa na małym polu za Allegheny, gdzie nie było obawy spotkania nikogo znajomego. Dopiero opanowawszy jako tako arkana gry, pojechał do Sewickley spróbować swoich sił. Którejś niedzieli po południu Oliver Taylor wybrał się razem z nim i pokazał mu na polu golfowym różne grube ryby z kopalni, stalowni i rafinerii. Mężczyźni przerzucali się rubasznymi uwagami, z których Ward lekko chichotał, chociaż wydawały mu się nad wyraz niesmaczne. Było słoneczne majowe popołudnie, znad żyznych pól nad Ohio zalatywał zapach akacji, dobiegał ostry świst kijów golfowych, trzepot jasnych sukienek na trawniku koło klubu, strzępy śmiechów i urywki basowych rozmów pewnych siebie przemysłowców w słonecznych powiewach, w których czuło się jeszcze posmak piekących dymów z wielkich pieców. Ward z wysiłkiem panował nad sobą, żeby mężczyźni, którym został przedstawiony, nie zauważyli rozpierającej go radości. Poza tym cały czas spędzał na pracy. Polecił swojej sekretarce pannie Rodgers, starej pannie o pospolitej twarzy, która po piętnastu latach w pittsburskich biurach znała na wylot całą branżę metalową, żeby się wystarała o fachowe książki, które studiował wieczorami w hotelu, zdumiewając potem wszystkich na konferencjach znajomością procesów i produktów przemysłu metalowego. W głowie roiło mu się od wierteł, haków, młotów, pił, siekier, toporków, kluczy. Czasami w przerwie obiadowej, pod pozorem zakupu paru gwoździ czy pinesek, zachodził do sklepu żelaznego, żeby pogadać z właścicielem. Studiował Crowds Junior i różne książki z zakresu psychologii, starał się postawić w sytuacji kupca żelaznego lub szefa zaopatrzenia Hammachera Schlemmera czy też innego wielkiego magazynu towarów żelaznych, łamał sobie głowę, jakiego rodzaju prospekty fabryczne najbardziej by do niego przemawiały. Rano, goląc się, podczas gdy do wanny ciekła woda na kąpiel, widział przed lustrem długie procesje rusztów, krat, okuć do pieców, pomp, maszynek do mielenia mięsa, świdrów, cyrkli, imadeł, kółek nastawnych i uchwytów do szuflad i zastanawiał się, w jaki sposób można je uczynić bardziej atrakcyjnymi dla detalisty. Goli się maszynką Gillette; dlaczego goli się Gillette, a nie jakąś inną maszynką? Bessemer to dobra nazwa, pachnie z daleka pieniędzmi, olbrzymimi walcowniami i potentatami w limuzynach. Trzeba nią zainteresować nabywcę, dać mu odczuć, że jest cząstką czegoś wielkiego i potężnego, myślał dobierając krawat. Bessemer, powtarzał sobie przy śniadaniu. Dlaczego nasze zawleczki mają się podobać bardziej od innych zawleczek, zadawał sobie pytanie wsiadając do tramwaju. Uwieszony chwiejnej rączki w tłumie jadącym do śródmieścia, patrząc niewidzącymi oczyma na tytuły w gazecie, przez cały czas miał w głowie łańcuchy, ankry, żelazne nakrętki, żeliwne kolanka, złącza, tulejki, nasadki. Bessemer. Kiedy poprosił o podwyżkę, dostał od razu sto dwadzieścia pięć dolarów. Na zabawie w Klubie Ziemskim poznał młodą blondynkę, która bardzo dobrze tańczyła. Nazywała się Gertruda Staple i była jedynaczką starego Horace’a Staple’a, dyrektora kilku towarzystw i domniemanego posiadacza sporej części akcji Standard Oil . Gertruda była narzeczoną Olivera Taylora, ale bez przerwy się kłócili, jak wyznała Wardowi, gdy odpoczywali przez jeden taniec. Frak leżał na nim dobrze i Ward wyglądał znacznie młodziej od większości mężczyzn na zabawie. Gdy Gertruda oświadczyła, że w Pittsburghu nie ma zupełnie atrakcyjnych mężczyzn, zaczął mówić o Paryżu. Powiedziała na to, że jest już tak znudzona, płakać jej się chce, i że wolałaby mieszkać w Nome na Alasce niż w Pittsburghu. Strasznie jej się podobało, że zna Paryż, więc opowiedział jej o Tour d’Argent, hotelu Wagram i barze u Ritza. Żałował tylko, że nie ma auta, gdyż wyraźnie starała się ułatwić mu pytanie, czy pozwoli się odwieźć do domu. Ale następnego dnia posłał jej kwiaty z pisanym po francusku bilecikiem, który, jak sądził, powinien ją ubawić. W najbliższą sobotę poszedł się zapisać do szkoły automobilowej, po czym wstąpił do przedstawicielstwa Stutza dowiedzieć się, na jakich warunkach mógłby nabyć dwuosobowy kabriolet. Któregoś dnia Oliver Taylor przyszedł do biura z dziwnym uśmieszkiem na wargach i oznajmił: - Ward, Gertruda zadurzyła się w tobie. Nie mówi o nikim innym. Bierz się do roboty, chłopie, diabła mi na niej zależy. Trzeba by cholernego zachodu, żeby sobie dać z nią radę. Mam jej dość po półgodzinie. - To pewnie dlatego, że mnie nie zna – powiedział Ward, lekko się czerwieniąc. - Szkoda tylko, że stary nie da jej wyjść za nikogo, kto nie jest milionerem. Ale miłości możesz sobie trochę użyć. - Nie mam czasu na takie głupstwa - powiedział Ward. - A mnie nie starcza czasu na nic innego – odparł Taylor. - No, to na razie. Pilnuj twierdzy, bo ja się umówiłem na lunch z taką dziewczynką. Mówię ci, gorąca dzidzia, tańczy w Czerwonym Młynie , pierwszy szereg, trzecia od lewej. Mrugnął, trzepnął Warda w plecy i wyszedł. Wybierając się następnym razem z wizytą do rezydencji Staple’ow, ukrytej dyskretnie wśród drzew, Ward wziął na próbę czerwonego sportowego stutza. Radził sobie zupełnie nieźle, chociaż za szybko zakręcił na podjeździe i ściął z grządki kilka tulipanów. Gertruda zobaczyła to z okna biblioteki i potem się z niego śmiała. Odparł, że jest kiepskim kierowcą, zawsze był i zawsze będzie. Dała mu herbatę i koktajl na małym stoliczku pod jabłonią za domem i Ward zastanawiał się przez cały czas rozmowy, czy nie powinien wspomnieć o rozwodzie. W końcu opowiedział jej o swoim nieszczęśliwym pożyciu z Annabelle Strang. Gertruda bardzo mu współczuła. Słyszała o doktorze Strangu. - A ja myślałam, że pan jest zwykłym karierowiczem. Z parobka na prezydenta, rozumie pan. Coś w tym guście. - Bo i jestem - odrzekł i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Czuł, że naprawdę za nim przepada. Wieczorem spotkali się na zabawie i poszli we dwoje na sam koniec oranżerii, gdzie było bardzo parno wśród orchidei. Pocałował ją i powiedział, że wygląda jak blado-żółta orchidea. Odtąd wymykali się przy każdej sposobności. Kiedy ją brał w ramiona i obsypywał pocałunkami, robiła się cala bezwładna. Upewniało go to, że jest w nim zakochana, ale wróciwszy po takim wieczorze do domu, był zbyt niespokojny i podniecony, żeby zasnąć. Chodził tam i z powrotem, marząc o przespaniu się z kobietą i klnąc siebie za te chęci. Często brał zimną kąpiel i mówił sobie, że musi pilnować interesów; me stać go na zaprzątanie sobie głowy takimi sprawami, nie może dopuścić, żeby znowu zalazła mu za skórę kobieta. Ulice w dolnych częściach miasta były pełne prostytutek, ale bał się coś złapać albo paść ofiarą szantażu. Wreszcie którejś nocy Taylor zabrał go po przyjęciu do domu, który, jak twierdził, był absolutnie bezpieczny. Tutaj Ward poznał ładniutką czarną Poleczkę, która mogła mieć najwyżej osiemnaście lat, ale nie chodził do niej zbyt często, bo kosztowało to pięćdziesiąt dolarów, przy tym denerwował się przez cały czas, że trafi na obławę policyjną i narazi się na płacenie okupu. Pewnego niedzielnego popołudnia Gertruda powiedziała mu o pretensjach matki, że się z nim afiszuje - przecież wszyscy wiedzą, że Ward ma żonę w Filadelfii. Poprzedniego dnia rano nadeszło akurat orzeczenie rozwodu i Ward był w wyśmienitym humorze. Powiedział jej o tym i poprosił, żeby za niego wyszła. Byli na bezpłatnym recitalu organowym w Instytucie Carnegiego , świetnym miejscu spotkań, bo nikt, kto się liczył, nigdy tu nie przychodził. - Chodź do mnie do hotelu, to ci pokażę - powiedział. Rozpoczął się koncert. Potrząsnęła głową, ale poklepała go po dłoni leżącej na pluszowym siedzeniu koło jej kolan. Wyszli w połowie numeru. Muzyka działała im na nerwy. Stali rozmawiając długo w westybulu. Gertruda wyglądała biednie i mizernie. Powiedziała, że się podle czuje, że rodzice nigdy jej nie pozwolą wyjść za mężczyznę, który nie ma takich dochodów jak ona, że wolałaby być biedną stenotypistką albo telefonistką, przynajmniej mogłaby robić, co chce, że go kocha do szaleństwa, zawsze go będzie kochała, ale nie pozostaje jej nic prócz alkoholu albo narkotyków, bo życie jest wprost okropne. Ward był bardzo chłodny, miał twardo zaciśnięte szczęki. Odparł, że widocznie tak bardzo go nie kocha, i co do niego, zdecydowany jest zerwać, a jeśli się kiedyś spotkają, to tylko na stopie przyjacielskiej. Zawiózł ją stutzem, którego jeszcze nie spłacił, na Highland Avenue i pokazał dom, gdzie mieszkał po przyjeździe do Pittsburgha. Przez całą drogę opowiadał, że wyniesie się na Zachód i założy własną agencję reklamową, i w końcu zostawił ją przed domem przyjaciółki w Highland Parku, dokąd kazała szoferowi podjechać po siebie o szóstej. Wrócił do hotelu rozgoryczony i zamówiwszy do pokoju filiżankę czarnej kawy, zabrał się do materiałów, które miał przygotować do druku. Pracując mamrotał przez cały czas pod nosem: - Niech ją diabli, sukę jedną. Przez następne miesiące nie zaprzątał sobie głowy Gertrudą, gdyż w Homestead wybuchł strajk , straż kopalniana zabiła kilku górników i jacyś pismacy z Nowego Jorku i Chicago, którym się zebrało na sentymenty, zaczęli zamieszczać w prasie artykuły chłoszczące przemysł stalowy i feudalne stosunki panujące w Pittsburghu, jak to określali, a progresywiści narobili krzyku w Kongresie i w rezultacie rozeszły się pogłoski, że pewne osobistości pragnąc wyciągnąć z tego korzyści polityczne zażądają powołania komisji kongresowej do zbadania sprawy. Pan McGill i Ward umówili się na obiad w hotelu Schenley, żeby w cztery oczy omówić sytuację, i Ward powiedział, że potrzebne są zupełnie nowe założenia propagandowe. Jest rzeczą przemysłu wychowanie sobie klienteli za pomocą kampanii prasowej, starannie zaplanowanej na wiele lat z góry. Pan McGill bardzo się do tego zapalił i oświadczył, że będzie mówił na zebraniu dyrektorów o potrzebie utworzenia wspólnego biura prasowego dla całego przemysłu. Ward dał do zrozumienia, że to on powinien stanąć na czele takiego biura, bo praca w Towarzystwie Bessemerowskim jest zwykłą stratą czasu; w tej chwili ogranicza się już do stereotypowych czynności, które każdy może wykonywać. Wspomniał również o wyjeździe do Chicago i założeniu własnej agencji reklamowej. Pan McGill uśmiechnął się i gładząc stalowosiwe wąsy powiedział: - Nie tak prędko, młody człowieku. Niech pan tu jeszcze trochę posiedzi, a na honor, nie pożałuje pan tego. Ward odparł, że chętnie, ale siedzi w Pittsburghu już pięć lat i do czego doszedł? Biuro prasowe zostało rzeczywiście powołane do życia i Ward objął faktyczne kierownictwo za dziesięć tysięcy dolarów rocznie, tak że mógł z nadwyżki zacząć trochę grać na giełdzie, ale nad sobą miał kilku figurantów, którzy brali pensje większe i nic nie robili, tylko włazili mu w drogę, co go niezmiernie drażniło. Czuł, że powinien się ożenić i założyć dom. Miał szerokie stosunki w różnych gałęziach przemysłu odlewniczego, stalowego i naftowego i powinien przyjmować, ale wydawanie obiadów w hotelach Schenley czy Fort Pitt łączyło się z wielkimi kosztami, a w dodatku nie robiło solidnego wrażenia. Aż któregoś dnia, otworzywszy rano gazetę, przeczytał, że wczoraj w windzie Gmachu Carnegiego zmarł na atak angina pectoris Horace Staple i że Gertruda z matką, pogrążone w smutku, pozostają w swojej rezydencji w Sewickley. Bezzwłocznie zasiadł w pokoju korespondencyjnym, chociaż oznaczało to, że się spóźni do biura, i napisał do Gertrudy bilecik: Najdroższa Gertrudo! W tej okropnej chwili żałoby pozwól mi przypomnieć, że myślę o Tobie bezustannie. Daj mi znać niezwłocznie, jeśli mogę być w czymkolwiek pomocny. Na tym padole śmierci musimy sobie zdawać sprawę, że Wielki Dawca, któremu zawdzięczamy miłość, dobrobyt i wszelkie wzruszenia przy wesołym kominku, jest również Bezlitosnym Żniwiarzem... Po minucie wpatrywania się w słowa i żucia koniuszka pióra doszedł do wniosku, że to lekka przesada z tym Bezlitosnym Żniwiarzem. Przepisał bilecik bez ostatniego zdania, podpisał: „Twój oddany Ward” - i wyekspediował przez umyślnego do Sewickley. Wychodził w południe na lunch, kiedy goniec zawiadomił go, że przy telefonie czeka jakaś pani. Była to Gertruda. Głos jej drżał, ale nie wydawała się zbytnio wytrącona z równowagi. Błaga go, powiedziała, żeby ją zabrał wieczorem na kolację gdzieś, gdzie ich nikt nie zobaczy, bo na myśl o siedzeniu w domu ciarki ją przechodzą i w ogóle oszaleje, jeśli będzie musiała dłużej wysłuchiwać kondolencji. Odparł, że będzie czekał w hallu hotelu Fort Pitt i że zawiezie ją w jakieś ustronne miejsce, żeby spokojnie pogadać. Wieczorem zacinał lodowaty wiatr. Przez cały dzień niebo było ołowiane i z północnego zachodu ciągnęły atramentowe chmury. Gertruda zjawiła się tak zakutana w futra, że jej nie poznał, gdy weszła do westybulu. Wyciągnęła do niego rękę i powiedziała: „Chodźmy stąd” - ledwo zdążyła się zbliżyć. Odparł, że zna małą restauracyjkę przy szosie do McKeesport, tylko czy Gertruda nie zmarznie jadąc otwartym wozem. - Ależ jedźmy, koniecznie - powiedziała. – Uwielbiam zadymkę. - A wsiadłszy do auta, zapytała drżącym głosem: - Co, Ward, cieszysz się, że widzisz dawną flamę? On zaś odrzekł: - Mój Boże, Gertrudo, pewnie, że się cieszę. A ty się nie cieszysz? - Nie widać tego po mnie? Wówczas mruknął coś o jej ojcu, ale mu przerwała: - Proszę cię, nie mówmy o tym. Wiatr wył im za plecami przez cały czas jazdy doliną Monongaheli, chwilami zacinał śnieg. Szyby, piece bessemerowskie i wysokie rzędy kominów stały atramentowo-czarne na tle niskiego wełnistego nieba, które pochłaniało wszystek blask rozpalonego metalu i czerwonego żużla, biel luków i reflektory lokomotyw. Na którymś przejeździe o mało nie wpadli pod pociąg z węglem. Ścisnęła go za ramię, kiedy wóz zarzucił, raptownie zahamowany. - O mały włos byłoby nieszczęście - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wszystko mi jedno, wszystko mi dzisiaj jedno - odparła. Musiał wysiąść z korbą, bo motor zgasł. - Dobrze będzie, jeśli nie zamarzniemy na śmierć - rzekł. Kiedy wgramolił się z powrotem do auta, pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Chcesz się jeszcze ze mną ożenić? Kocham cię, Ward. Motor zawarczał jak wściekły, gdy się obrócił i pocałował ją mocno w usta, tak jak Annabelle tamtego wieczoru w swoim domku w Ocean City. - Pewnie, że chcę, kochanie - odpowiedział. Przydrożną restauracyjkę prowadziła para Francuzów, z którymi Ward rozmawiał po francusku zamawiając kurczaki, czerwone wino i whisky z gorącą wodą i cukrem na rozgrzewkę, zanim się doczekają kolacji. W lokalu nie było nikogo i Ward kazał ustawić stolik tuż koło sztucznych bierwion na gazowym kominku w najdalszym kącie różowo-żółtej sali o przyćmionych światłach, z długą widmową perspektywą pustych stolików i długich okien zasypanych śniegiem. Podczas kolacji opowiadał Gertrudzie o planach założenia własnej agencji; musi tylko znaleźć odpowiedniego wspólnika, oświadczył, a z całą pewnością wkrótce będzie stał na czele największej agencji w kraju, jeśli zajmie się tą nową, nie wyzyskaną dziedziną stosunków między kapitałem a pracą. - Będę ci mogła wiele pomóc, gdy się pobierzemy - powiedziała spoglądając na niego, z zaróżowionymi policzkami i roziskrzonymi oczami. - Kapitałem, radą i w ogóle. - Oczywiście, Gertrudo. Piła wiele przy kolacji, potem zażądała jeszcze grzanej whisky, a Ward całował ją co chwila i błądził ręką po jej udzie. Zdawała się nie zważać na nic i całowała go w obecności restauratora. Kiedy wyszli z powrotem do auta, wiatr wiał z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę, a szosa była zupełnie zasypana. Ward powiedział, że to czyste samobójstwo wracać w taką noc autem do Pittsburgha, a gospodarz oznajmił, że ma dla nich przygotowany pokój i że monsieur i madame byliby szaleni, gdyby wyruszyli teraz w drogę, tym bardziej że przez cały czas musieliby jechać pod wiatr. Słysząc to, Gertruda wpadła w chwilową panikę i oświadczyła, że raczej się zabije, niż zostanie. Potem nagle rzuciła się Wardowi w ramiona, łkając histerycznie: - Zostanę, chcę zostać, tak cię kocham. Zadzwonili do rezydencji Staple’ow i rozmawiali z pielęgniarką, która ich poinformowała, że pani Staple jest trochę spokojniejsza, dostała na sen i śpi jak małe dziecko. Gertruda kazała powiedzieć matce jak się obudzi, że zostaje na noc u przyjaciółki, Jane English, i że wróci, jak tylko zawieja ucichnie i będą ją mogli odesłać autem. Potem zadzwoniła do Jane English i powiedziała, że nie posiada się z rozpaczy i wzięła pokój w Fort Pitt, gdyż chce być zupełnie sama. I gdyby matka dzwoniła, niech jej powiedzą, że Gertruda śpi. Potem zadzwonili do Fort Pitt i zarezerwowali pokój na jej nazwisko. Potem poszli do łóżka. Ward był bardzo szczęśliwy i zdecydował, że ją kocha, chociaż robiła już zdaje się takie rzeczy, bo z miejsca powiedziała: - Tylko uważaj, kochanie, żebyśmy nie musieli galopem brać ślubu. W pół roku później się pobrali i Ward zrezygnował ze swego stanowiska w biurze prasowym. Miał dobrą passę na Wall Street, więc postanowił zrobić sobie wolny rok na podróż po Europie. Okazało się wprawdzie, że fortuna Staple’ow pozostaje pod zarządem pani Staple, a Gertruda aż do jej śmierci będzie miała tylko rentę w wysokości piętnastu tysięcy rocznie, postanowili jednak odwiedzić starszą panią w Karlsbadzie i mieli nadzieję namówić ją na sfinansowanie projektowanej agencji reklamowej. Popłynęli do Plymouth w apartamencie dla nowożeńców parowca Deutschland i mieli bardzo spokojny rejs, tak że Ward chorował tylko przez jeden dzień. OKO KAMERY (21) przez cały sierpień nie spadła ani jedna kropla w lipcu też prawie nie padało i ogród warzywny był w opłakanym stanie w ogóle na całym Północnym Cyplu Wirginii nie opłacało się zbierać kukurydzy nawet na paszę bo dolne liście były zupełnie zwiędłe i zwinięte na brzegach jedne pomidory jako tako obrodziły kiedy na farmie nie potrzebowali Morowca dosiadałeś go (był to cisawy wałach trzylatek który się potykał) i jechałeś przez wysokopienny las sosen piaszczyste ławice dróg płomienne od wiciokrzewu i bagna wyschnięte i popękane jak skóra aligatora koło obejścia Morrisów gdzie wszystkie dzieci były chude ogorzałe i zakurzone i naokoło brzegiem rzeki koło Harmony Hall gdzie powłócząc bosymi nogami kręcił się Sydnor wielki chłop bez mała dwa metry wzrostu o długiej twarzy i długim nosie z brodawką na czubku łamał sobie głowę co z tym wszystkim począć bo to i susza i żona chora i tylko patrzeć jak znowu zlegnie a tu dzieciaki mają koklusz on sam słabuje na żołądek i koło Sandy Point znowu koło wielkiej sosny gdzie zza płotu wyglądała panna Emilia stała koło krzaka urokliny (panna Emilia nosiła staromodne czepki z rondem okalającym twarz zawsze miała trochę kwiatów i parę kuraków na sprzedaż w jej żyłach płynęła najlepsza południowa krew nasze nazwisko pisze się Tancheford ale wymawiać należy Tofford żeby tylko chłopaki nie były takie nicponie piją po całych dniach łajdaczą się nad rzeką szmugłują bimber z Marylandu zamiast łowić a jak się w końcu wybiorą na połów to pijani że świata Bożego nie widzą na pewno porwą sieci albo w ogóle pogubią panna Emilia też lubiła zajrzeć do kieliszka ale zawsze umiała trzymać fason stała koło krzaka urokliny za płotem i przez drewniane sztachety plotkowała z każdym kto przechodził drogą) i dalej koło Lynch’s Point gdzie mieszkał stary Bowie Franklin (też niewiele był wart ten cały Bowie Franklin wyglądał jak karłowaty kogucik ze swoją chudą szyją i utykającym chodem bo miał rupturę nie bardzo mógł pracować i nie miał pieniędzy na wódkę więc tylko karmił ten swój bury drób tak samo niewydarzony jak on z wyglądu też do niego zupełnie podobny no i obijał się na przystani czasami jak zawinął statek albo rybacy łowili na rzece bo w zatoce za bardzo wiało ktoś mu dał pociągnąć i potem Bowie spał przez resztę dnia) Morowiec pocił się że okropność karmili go na ten gorąc kukurydzą cuchnęło stare siodło bzyczały bąki koło kłębów był czas na kolację ale jechałeś powoli pełen nienawiści do tej przeklętej jałowej ziemi do suszy przez którą w ogrodzie nic nie rosło do pasikoników do muszek naigrawających się w zagajniku drzew gumowych do widmowych powleczonych warstwą pyłu per-symon przy drodze do wygiętej w sierp plaży gdzie parzyły wodne pokrzywy gdy człowiek chciał się wykąpać do molików wżerających się pod skórę do strzępów plotek o tym co się dzieje w Hague Warsaw i Pekatone i do telefonu w domu który dzwonił gdy tylko żona któregoś farmera podniosła słuchawkę by porozmawiać z żoną drugiego farmera i jak linia długa słychać było podnoszenie słuchawek bo wszyscy się zbiegali do telefonów posłuchać co mówią od rzeki do rzeki ziemia całego Północnego Cypla została do cna wyssana przez tytoń za dawnych dni Waltera Raleigha kapitana Johna Smitha i Pocahontas ale co przed wojną wysysało soki z kobiet i mężczyzn? jechałem na Morowcu cisawym wałachu trzylatku który wciąż się potykał i w sercu miałem nienawiść do spieczonej na kamień ziemi o podłym gliniastym podłożu do szumiących sosen niewydarzonych drzew gumowych persymon i jeżyn jedna zatoka dała się lubić cała roziskrzona aż po horyzont i południowo-wschodni wietrzyk który chłodził codziennie po południu i białe żagle kutrów wypływających na połów ostryg KRONIKA XV gasną światła, gdy orkiestra gra Domu, słodki domu niskie zarobki powodem niepokojów, twierdzi kobieta Jest w Marylandzie dziewczyna, Co sercem do mnie należy CHCĄ WIELKIEJ WOJNY ALBO ŻADNEJ modelki, stanowiące taką atrakcję paryskich wyścigów, prześcigają się w lansowaniu nowości. Najbardziej zdumiewające stroje obnoszą z doskonałą sang-froid . Ich hasłem jest niestosowność Trzej przechodzący oficerowie niemieckiego sztabu o mało nie zostali stratowani przez tłum entuzjastów, którzy koniecznie chcieli im uścisnąć dłonie Stąpnęła na Zapałkę; Suknia w Płomieniach; Spłonęła Och, Maryland będzie rajem, Kiedy resztę mi zawierzy DUNAJ DAJE SYGNAŁ DO PRZEDWCZESNEGO KONFLIKTU Jestem przeciwna karze śmierci jak wszystkie rozsądne kobiety. Nie mieści mi się w głowie, że jakakolwiek niewiasta mogłaby być świadkiem powieszenia. Strach pomyśleć, że w imieniu państwa popełnia się morderstwo CAR TRACI CIERPLIWOŚĆ DO AUSTRII paniczna ucieczka z Karlsbadu po zniknięciu majora wychodzi na jaw cała seria morderstw dekolt w biały dzień powiewne suknie, których nie sposób wyobrazić sobie w balii Co będziemy nosić dalej? Paryż we łzach chłopcy z chóru wybierają się na obóz profesor obchodzi lasy Belgrad padł SPODZIEWANA WOJNA POWSZECHNA DEPUTOWANY JAURES GINIE Z RĘKI SKRYTOBÓJCY ŻYWY W DWIE GODZINY PO ŚMIERCI straciłem kolegę i przyjaciela w chwili, gdy Garros oddał swoje życie, ale obawiam się, że stracę więcej kolegów po fachu, nim skończy się ta wojna ZAGINIONE KUFRY ODNALEZIONE W LONDYNIE jest rzeczą nieuniknioną omijanie lub deptanie takich czy innych konwenansów podczas gnuśnych i bezczynnych dni lata, i z powodu rozluźnienia już w chwili obecnej można wskazać kilka członkiń młodszej generacji, wprowadzonych do towarzystwa dwa lub trzy sezony temu, które zażywają sławy CZARNY PAPIEŻ NIE ŻYJE TAKŻE duże ilości wirgińskiego tytoniu mają być sprowadzone do Anglii na wyłączny użytek oddziałów brytyjskich na kontynencie Jest w Marylandzie dziewczyna, Co sercem do mnie należy KSIĄŻĘ POKOJU Andrew Carnegie urodził się w Dumferline w Szkocji, przyjechał do Stanów na statku imigranckim, pracował jako szpularz w fabryce włókienniczej, palił w kotłach, był urzędnikiem w fabryce szpulek za dwa i pół dolara tygodniowo, biegał po Filadelfii jako posłaniec towarzystwa telegraficznego Western Union, nauczył się alfabetu Morse’a i został telegrafistą na Kolei Pensylwańskiej, był telegrafistą wojskowym podczas wojny secesyjnej i stale oszczędzał; ilekroć miał dolara, inwestował. Andrew Carnegie zaczął wykupywać akcje Towarzystwa Spedycyjnego Adamsa i Towarzystwa Pullmanowskiego, kiedy spadały; miał zaufanie do kolei, miał zaufanie do łączności, miał zaufanie do transportu, wierzył w żelazo. Andrew Carnegie wierzył w żelazo, budował mosty, wielkie piece, bessemerownie, walcownie; Andrew Carnegie wierzył w naftę; Andrew Carnegie wierzył w stal; i stale oszczędzał, ilekroć zebrał milion, inwestował. Andrew Carnegie stał się najbogatszym człowiekiem świata i umarł. Bessemer, Duquesne, Rankin, Pittsburgh, Bethlehem, Gary . Andrew Carnegie dawał miliony na sprawę pokoju, na biblioteki, instytuty naukowe, fundacje, propagandę oszczędzania; ilekroć zarobił miliard, wyposażał jakąś instytucję, by działała na rzecz powszechnego pokoju; zawsze z wyjątkiem czasu wojny. OKO KAMERY (22) przez cały tydzień na morzu i na skałach leżała mgła w południe z ledwością przebijało dosyć słonecznego ciepła by solone dorsze schły na kratownicach szare kratownice zielone morze szare domy biała mgła w południe z ledwością przebijało dość słońca by na wrzosowisku dojrzewały moroszki i arony by woskownice i osłodzice miały odrobinę ciepła w porze posiłków wszyscy czekali w kantynie na radiotelegrafistów radiotelegrafiści ledwo mieli czas zjeść tak to była wojna Czy i my przystąpimy? a Wielka Brytania przystąpi? Zobowiązania wynikające z układów wręczył ambasadorowi paszport codziennie rano wynosili dorsze rozkładali je równo na kratownicach w słabym blasku słońca przebijającego przez mgłę syrena dalekiego parowca chlupot fal o pale wzdłuż obrośniętych wodorostami kamieni krzyki mew brzęk naczyń w kantynie Wypowiedzenie wojny nastą... Wielka bitwa na Morzu Północnym Flota Niemiecka Rozbita FLOTA BRYTYJSKA ROZBIŁA NIEMIECKĄ ESKADRĘ KOŁO CAPE RACE lojalni Nowofundlandczycy pod sztandary port w St. John’s zamknięty Port aux Basques codziennie wieczorem zbierali dorsze z kratownic brzęczały naczynia w kantynie wszyscy czekali na radiotelegrafistów chlupot fal o pale przystani krzyki krążących i nurkujących mew białych w białej mgle syrena dalekiego parowca codziennie rano rozkładali dorsze na kratownicach J. WARD MOOREHOUSE Wróciwszy z drugiej podróży poślubnej za granicę Ward miał trzydzieści dwa lata, ale wyglądał na więcej. Dysponował kapitałem i znajomościami, czuł, że nadszedł decydujący moment. Pogłoski o wojnie, które zaczęły krążyć w lipcu, skłoniły go do skrócenia podróży. W Londynie poznał młodego człowieka nazwiskiem Edgar Robbins, który przebywał w Europie z ramienia International News. Robbins pil dużo i uganiał się za spódniczkami. Chcąc go sprowadzić na prostą drogę, Ward i Gertruda zabierali go ze sobą, gdziekolwiek szli. Pewnego dnia Robbins odciągnął Warda na stronę i wyznał, że ma syfilis i będzie musiał wziąć się w garść. Przemyślawszy trochę sprawę, Ward zaproponował mu pracę w biurze, które miał zamiar otworzyć w Nowym Jorku po powrocie. Gertrudzie powiedzieli, że to wątroba, i łajała go później jak małe dziecko, ilekroć zajrzał do kieliszka. Na statku, w drodze powrotnej do Ameryki, upewnili się, że jest im oddany duszą i ciałem. Od tej pory Ward nie musiał pisać żadnych tekstów i mógł cały czas poświęcić na organizację firmy. Udało im się nakłonić starą panią Staple do zainwestowania pięćdziesięciu tysięcy dolarów, tak że Ward mógł wynająć lokal pod numerem setnym na Piątej Alei. Udekorował biuro wazonami z chińskiej porcelany i emaliowanymi mozaikowymi popielniczkami od Vantine’a , a w swoim gabinecie kazał położyć tygrysią skórę. Po południu podawał herbatę po angielsku i figurował w książce telefonicznej jako J. Ward Moorehouse, radca prasowy. Zostawił Robbinsa nad brulionami tekstów reklamowych do rozesłania, a sam pojechał do Pittsburgha, Chicago, Bethlehem i Filadelfii odnowić kontakty. W Filadelfii, wchodząc do hotelu Bellevue Stratford, wpadł na Annabelle Marie. Przywitała go przyjaźnie i oznajmiła, że słyszała dużo o nim i jego biurze prasowym. Zjedli razem obiad, wspominając dawne czasy. - No, ale się wybiłeś - powtarzała Annabelle. Widać było, że żałuje trochę rozwodu, czego Ward nie mógłby powiedzieć o sobie. Zmarszczki pogłębiły jej się na twarzy, nie kończyła rozpoczętych zdań i miała skrzypiący papuzi głos. Była okropnie wypacykowana i Ward zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie używa narkotyków. Przeprowadzała właśnie rozwód z Beale’em, który, jak oświadczyła, zaczął zdradzać skłonności homoseksualne. Ward odrzekł sucho, że się ożenił po raz drugi i jest bardzo szczęśliwy. - Kto by nie był mając za sobą całą fortunę Staple’ow - powiedziała. Zirytował go jej insynuatorski ton, więc przeprosił ją zaraz po obiedzie mówiąc, że ma robotę. Przekrzywiwszy głowę zmierzyła go spod półprzymkniętych powiek, powiedziała: „Życzę powodzenia” - i zniknęła w hotelowej windzie, zanosząc się gdaczącym śmiechem. Następnego dnia pojechał Koleją Pensylwańską do Chicago. Podróżował w oddzielnym przedziale, wioząc ze sobą sekretarkę, pannę Rosenthal, i angielskiego lokaja, Mortona. Obiad zjadł w przedziale z panną Rosenthal, bystrą nieefektowną dziewczyną o ziemistej twarzy, całkowicie - wiedział - oddaną jego sprawom. Pracowała z nim jeszcze w Towarzystwie Bessemerowskim w Pittsburghu. Kiedy Morton sprzątnął po kawie i nalał im po kieliszku koniaku, nad którym panna Rosenthal długo chichotała powtarzając, że na pewno uderzy jej do głowy, Ward zaczął dyktować. Pociąg dudnił i kołysał, od czasu do czasu dochodził zapach dymu i gorącego, parującego smarami cielska lokomotywy, rozgrzanej połyskliwej stali pędzącej przez mroczne Appalachy. Głos wibrował mu w łoskocie pociągu. Zapamiętał się we własnych słowach... Przemysł amerykański jest jak machina parowa, jak wysokoprężna lokomotywa potężnego ekspresu pędzącego przez mrok dawnych indywidualistycznych metod. Czego wymaga taka machina parowa? Koordynacji, współdziałania, myśli wynalazcy i myśli przedsiębiorcy, który umożliwił powstanie tych wysokoprężnych tworów. Współdziałania kapitału, tej energii rasy, zmagazynowanej w postaci inteligentnie sterowanego kredytu, i siły roboczej, zamożnej, zadowolonej amerykańskiej klasy robotniczej, której bezprzykładne możliwości kapitału zgromadzonego w rękach wielkich korporacji zapewniły pełną menażkę, tanią komunikację motorową, ubezpieczenia, skrócone godziny pracy - wygody i dobrobyt nie mające sobie równych dawniej ani obecnie, w całym spisanym procesie dziejów i w żadnych znanych i zamieszkanych rejonach globu ziemskiego. Musiał jednak przerwać dyktowanie, gdyż zaczynał tracić głos. Posłał pannę Rosenthal do łóżka, po czym położył się sam. Ale nie mógł zasnąć - słowa, pomysły, plany, notowania giełdowe przewijały mu się przez głowę jak niestrudzona taśma telegrafu automatycznego. Następnego dnia po południu wydzwonił go w hotelu La Salle sędzia Bowie C. Planet. Czekając, aż sędzia wjedzie na górę, Ward siedział ze wzrokiem utkwionym za oknami, w bardzo błękitnym niebie nad jeziorem Michigan. W ręce trzymał fiszkę z wpisem PLANET, Bowie C. - sędzia z Tennessee, ożeniony z Eisie Wilson Denver. Niewielkie udziały w ołowiu i miedzi. Anaconda ? Niefortunne spekulacje naftowe. Współwłaściciel podrzędnej kancelarii adwokackiej Planet & Wilson w Springfield, Illinois. - Dziękuję, panno Rosenthal - powiedział, gdy rozległo się pukanie. Panna Rosenthal wyszła z fiszką do drugiego pokoju, a Morton otworzył drzwi, wpuszczając okrągłego mężczyznę w czarnym pilśniowym kapeluszu i z cygarem w ustach. - Witam, panie sędzio - powiedział Ward, podnosząc się i wyciągając dłoń. - Jak tam sprawy? Proszę, niech pan siada. Sędzia Planet wsunął się ostrożnie do pokoju. Miał dziwny kołyszący chód, jakby go bolały nogi. Wymienili uścisk dłoni i wkrótce sędzia siedział w fotelu, twarzą do stalowego blasku wpadającego przez wielkie okna za biurkiem Moorehouse’a. - Pozwoli pan herbaty? - spytał Morton, podchodząc wolno ze srebrną zastawą połyskującą na tacy. Zaskoczony sędzia upuścił na opiętą kamizelkę długi popiół, który starał się utrzymać na cygarze, by dowieść samemu sobie, że jest trzeźwy. Tylko twarz pozostała okrągła i zadowolona. Była to twarz prowincjusza, z której starannie wymasowano prowincjonalny wyraz. Nim się spostrzegł, popijał letnią herbatę z mlekiem. - Rozjaśnia umysł, panie sędzio, rozjaśnia umysł - powiedział Ward, przed którym stygła nie tknięta filiżanka. Zamiast odpowiedzi sędzia Planet zaciągnął się cygarem. - Cieszę się, że pana widzę - odezwał się w końcu. W tym momencie Morton zaanonsował pana Barrowa, kościstego mężczyznę o wyłupiastych oczach i wystającym jabłku Adama nad postronkowatym krawatem. Pan Barrow miał nerwowy sposób mówienia i palił papierosa za papierosem. Wyglądał, jakby był cały poplamiony nikotyną - twarz, palce, zęby, wszystko miał żółte. Na biurku Warda leżała fiszka następującej treści: BARROW, G.H. - stosunki w związkach zawodowych, typ reformatora. Były sekretarz Bractwa Maszynistów Kolejowych. Niepewny. Wstając zza biurka, Ward odwrócił fiszkę. Wymieniwszy z panem Barrowem uścisk dłoni, usadowił go twarzą do światła i unieruchomił przy pomocy filiżanki herbaty, po czym przystąpił do rzeczy. - Kapitał i praca - rozpoczął wolnym odmierzonym głosem, jakby dyktował - jak z pewnością panowie zauważyliście, w toku waszych różnorodnych i tak użytecznych karier, kapitał i praca, te dwie potężne siły napędowe naszego narodu, z których żadna nie może egzystować bez drugiej, coraz bardziej oddalają się od siebie; wystarczy wziąć do ręki gazetę, żeby się o tym przekonać. Otóż przyszło mi do głowy, że jedną z przyczyn tego niefortunnego stanu rzeczy jest brak prywatnego czynnika, który by rzetelnie oświetlał sytuację. Brak właściwie podanej informacji jest powodem większości nieporozumień na tym świecie. Wielcy przywódcy amerykańskiego kapitału, jak pan zapewnię wie, panie Barrow, święcie przestrzegają zasad uczciwej gry i demokracji i sami myślą o tym, by zapewnić robotnikowi udział w dochodach z przemysłu, jeśli to możliwe bez krzywdy społeczeństwa i inwestora. W końcu to właśnie społeczeństwo jest inwestorem, któremu wszyscy chcemy służyć. - No, może czasami - powiedział pan Barrow - ale na pewno... - Może napiliby się panowie whisky? Między nimi stał przylizany Morton z karafkami, wysokimi szklaneczkami pełnymi lodu oraz paroma otwartymi butelkami wody Apolinans na tacy. - Ja bym się napił - powiedział sędzia Planet. Morton wyszedł cicho, zostawiając ich z pobrzękującymi szklaneczkami. Niebo za oknami zaczynało podchodzić lekką wieczorową czerwienią, zabarwiając pokój na kolor wina. Kieliszki rozwiązały języki. Sędzia żuł koniuszek nowego cygara. - Chciałbym się upewnić, czy dobrze pana rozumiem, panie Moorehouse. Uważa pan, że ze swoimi znajomościami w agencjach reklamowych i świecie wielkich interesów mógłby pan zainicjować działalność w nowej dziedzinie pokojowego i polubownego rozstrzygania sporów między pracownikami a pracodawcami. Jak pan zamierza do tego przystąpić? - Jestem przekonany, że pracownicy zrzeszeni w związkach poparliby taką inicjatywę - powiedział G.H. Barrow, pochylając się na brzeżku fotela. - Oczywiście jeśli mieliby pewność, że... no, że... - ... że nie chodzi o zamydlenie oczu – dokończył sędzia ze śmiechem. - Otóż to. - Moi panowie, właśnie zamierzałem wyłożyć karty na stół. Dewizą, na której opierałem wszystkie swoje przedsięwzięcia, było zawsze współdziałanie. - Co do tego jesteśmy zgodni - powiedział sędzia i znowu się roześmiał uderzając dłonią w kolano. - Trudność polega na tym, jak doprowadzić do takiej fortunnej sytuacji. - No, pierwszym krokiem jest nawiązanie kontaktu... W tej chwili, na naszych oczach, nawiązuje się właśnie taki przyjazny kontakt. - Muszę przyznać - powiedział G.H. Barrow z niepewnym uśmieszkiem - że nigdy nie spodziewałem się pić whisky ze współwłaścicielem firmy Planet i Wilson. Sędzia trzepnął się po tłustym udzie. - Myśli pan o tych nieporozumieniach w Kolorado? Może się pan nie obawiać, nie zjem pana, panie Barrow... Ale szczerze mówiąc, panie Moorehouse, nie wydaje mi się, żeby to był odpowiedni moment do realizacji pańskiego projektu. - Ta wojna w Europie... - zaczął G.H. Barrow. - ... to wielka okazja dla Ameryki. Pamiętają panowie przysłowie: gdzie dwóch się kłóci... Przyznaję, przeżywamy obecnie moment niepewności i załamania, ale z chwilą gdy amerykański przemysł ochłonie po pierwszym wstrząsie i zbierze się w sobie... Zresztą, cóż będę panom tłumaczył. Dopiero co wróciłem z Europy, przypłynęliśmy z żoną w dniu, w którym Wielka Brytania wypowiedziała wojnę. Mogę panów zapewnić, że był to ostatni dzwonek. I jeśli czegoś można być pewnym, to tego, że ktokolwiek zwycięży, Europa wyjdzie zrujnowana gospodarczo. Ta wojna to wielka okazja dla Ameryki. Sam fakt naszej neutralności... - Nie widzę, kto z tego może wynieść korzyści prócz fabrykantów broni - powiedział G.H. Barrow. Ward perorował długo, po czym spojrzał na zegarek leżący na biurku i wstał. - Panowie, przykro mi, ale będę was musiał przeprosić. Mam akurat czas na przebranie się do kolacji. Morton stał już z kapeluszami koło biurka. W pokoju zrobiło się ciemno. - Morton, światło - rzucił Ward sucho. Na wychodnym sędzia Planet powiedział: - Przyjemnie było z panem pogawędzić, panie Moorehouse, ale obawiam się, że pańskie projekty są trochę idealistyczne. - Rzadko zdarza się słyszeć biznesmena mówiącego z taką sympatią i zrozumieniem o sytuacji robotników - rzekł G.H. Barrow. - Wyrażam jedynie zdanie moich klientów – odparł Ward, odprowadzając ich z ukłonem do drzwi. Następnego dnia miał mówić na lunchu Rotary Clubu na temat: „Jak uniknąć konfliktów z robotnikami?”. Siedział przy długim stole w sali bankietowej wielkiego hotelu, pełnej zapachów kuchennych, dymu papierosowego i krzątaniny kelnerów. Dłubał trochę widelcem na talerzu, odpowiadał, kiedy go ktoś zagadnął, żartował z siedzącym naprzeciw sędzią Planetem, równocześnie starając się powiązać w zdania plątaninę fraz, które mu się kłębiły w głowie. W końcu nadeszła pora i Ward podniósł się z krzesła. Stanął przy końcu długiego stołu z cygarem w ręce, przed sobą miał dwa szeregi twarzy o wydatnych podbródkach i podniesionych oczach. - Kiedy byłem chłopcem i mieszkałem nad Delaware... Przerwał. Zza wahadłowych drzwi, przez które raz po raz drobnymi kroczkami wybiegali kelnerzy, dochodził ogłuszający brzęk naczyń. Mężczyzna, który poszedł ich uciszyć, wracał na palcach do stołu; słychać było skrzypienie bucików na parkiecie. Siedzący przy stole pochylili się do przodu. Ward podjął na nowo. Mówił teraz płynnie, sam nie bardzo wiedząc co. W każdym razie udało mu się pobudzić ich do śmiechu. Napięcie było rozładowane. - Przemysł amerykański nie wykorzystuje należycie możliwości współczesnej reklamy... Wychowanie społeczeństwa, tak pracowników jak i pracodawców, bo zarówno jedni jak drudzy są sługami społeczeństwa... Współdziałanie... Kapitał zapewni pracownikom udział w zyskach... Pozwoli to uniknąć groźnych niebezpieczeństw, socjalizmu, demagogii, ba, gorszych... W każdej takiej sytuacji mógłby wkroczyć radca prasowy i spokojnie, po męsku powiedzieć: „Ależ, ludzie, pogadajmy rozsądnie”... Jednakże główne jego zadanie przypadnie na okres spokoju w przemyśle... Gdy dwóch się kłóci i już, już mają sobie skoczyć do oczu, nie pora głosić interes społeczny... Dzisiaj, obecnie jest pora na kampanię wychowawczą i krucjatę słowną, która dotrze do każdego szeregowego pracownika gigantycznego, nowoczesnego przemysłu amerykańskiego. Oklaski trwały dość długo. Ward usiadł i uśmiechniętymi błękitnymi oczami poszukał twarzy sędziego Planeta. Widać było, że wywarł na nim wrażenie. KRONIKA XVI filadelfijczyk ukończył trzynaste okrążenie i przebył dwie mile czternastego. Jego szybkość oceniana była na sto do stu dwudziestu mil na godzinę, gdy automobil zawahał się na mgnienie oka i potoczył w lewo. Trafiwszy na lekkie wzniesienie, wyleciał w górę, by opaść wszystkimi czterema kołami na wysokim nasypie. Szybkość nie uległa przy tym widocznemu zmniejszeniu. Wishart skierował auto z powrotem w stronę drogi, próbując zjechać z nasypu, jednakże nieznaczny skręt, jaki był potrzebny, okazał się w tym pędzie niemożliwy i automobil wpadł na podwórko przydrożnej farmy. Ominął jedno drzewo, uderzył jednak bokiem w drugie i nogi Wisharta, unieruchomione przez mechanizm kierowniczy, zostały wewnątrz auta, podczas gdy tułów wyleciał przez A ja chciałbym do Meksyku Maszerować w karnym szyku Pod Gwiaździstym Sztandarem PSTRYKNĄŁ KAMERĄ I WYZIONĄŁ DUCHA wesołe krzesełka i stoliki stoją puste na chodniku, bo niewiele osób może sobie pozwolić nawet na skromny napitek HYDRAULIK MIAŁ STO KOCHANEK PRZYWOZI DO DOMU MAŁPY odnalazł się zaginiony proboszcz sprawozdania wykazują spadek plonów w Stanach jeśli chcecie, by dziecko było zdrowe, pozwólcie mu biegać nago jeżeli zagadka zostanie kiedykolwiek wyjaśniona, z całą pewnością stwierdzicie, że kryje się za nią kobieta, oświadczył posterunkowy E.B. Garfinkle wypadki, które doprowadziły do obecnej wojny, korzeniami sięgają bezpośrednio rewolucji francuskiej GUMA WYKLĘTA NA UNIWERSYTECIE zachwiali się jak pijacy uderzeni niespodzianie między oczy, ale zaraz rzucili się na nas z jakimś cudzoziemskim okrzykiem, którego nie zrozumieliśmy Nawet damy z haremu Nosiły je dawno temu W egzotycznym Bagdadzie OKO KAMERY (23) ta przyjaciółka mamy była śliczną panią o ślicznych blond włosach miała dwie śliczne córki blondynka wyszła za nafciarza który był łysy jak kolano i wyjechała z nim na Sumatrę brunetka wyszła za jegomościa z Bogoty to była bardzo długa podróż jechało się wydrążonym czółnem w górę rzeki Magdaleny gdzie mieszkali dzicy Indianie spali w hamakach chorowali na okropne choroby kiedy kobieta miała rodzić to mężczyzna kładł się do łóżka strzelali zatrutymi strzałami i jak się skaleczyłeś to rana się wcale nie goiła w tym kraju jątrzyła się bielała ropiała a czółno było takie wywrotne w ciepłej parującej wodzie roiło się od żarłocznych rybek jak miałeś najmniejsze draśnięcie albo nie zagojoną rankę zwabiał je zapach krwi czasami rozdzierały ludzi na strzępy osiem tygodni trzeba było jechać wydrążonym czółnem w górę Magdaleny żeby dotrzeć do Bogoty biedny Jonasz Fenimore wrócił z Bogoty bardzo schorowany powiedzieli że to elephantiasis poczciwina był z niego opowiadał o parnej dżungli o burzach tropikalnych krokodylach o różnych okropnych chorobach o żarłocznych rybkach i wypijał całą wódkę z kredensu a jak szedł pływać widziałeś że ma twarde brązowe zgrubienia na nogach zupełnie jak naroślą na jabłku przepadał za wódką mówił że Kolumbia będzie niedługo należała do najbogatszych krajów świata ze swoją naftą rzadkimi drzewami na forniry i tropikalnymi motylami tylko że podróż w górę Magdaleny była taka długa taka upalna taka niebezpieczna no i umarł powiedzieli że to wina wódki elephantiasis i rzeki Magdaleny ELEONORA STODDARD Przyjechawszy do Nowego Jorku, Eleonora, która nie była nigdy na Wschodzie, musiała z początku korzystać we wszystkim z pomocy Eweliny. Freddy czekał na nie na stacji i poradził, żeby wzięły pokoje u Brevoorta . Wprawdzie to trochę daleko od teatru, ale za to znacznie ciekawiej niż w innych hotelach, bardzo po francusku, pełno artystów i radykałów, w ogóle wszyscy naprawdę interesujący ludzie zatrzymują się u Brevoorta. Jadąc taksówką na dolny Manhattan paplał przez cały czas, że sztuka jest cudowna, wspaniała, że ma wielką rolę, że co to za idiota ten reżyser Ben Freelby, że jeden z inwestorów wyasygnował tylko połowę obiecanej sumy, ale Josephine Gilchrist, kierowniczka administracyjna, ma już na dobrą sprawę zapewnione pokrycie, że interesują się Shubertowie i premiera wyznaczona jest dokładnie od dziś za miesiąc, ale nie w Nowym Jorku, tylko w Greenwich. Eleonora wyglądała przez okno na Piątą Aleję: zimny wiosenny wiatr rozwiewający kobietom spódnice, jakiś mężczyzna goniący melonik, zielone autobusy, taksówki, błyszczące wystawy - w końcu nie różni się to tak bardzo od Chicago. Ale przy lunchu u Brevoorta wszystko było nowe, Freddy znał masę ludzi i wszystkim je przedstawiał, jakby był z nich dumny. Wszyscy nosili nazwiska, które słyszała lub czytała w dodatku recenzyjnym „Chicago Daily News”, i wszyscy byli tacy mili. Freddy rozmawiał z kelnerem po francusku, a sos hollandaise był najwspanialszy, jaki jadła w życiu. Jadąc po południu na próbę, Eleonora z okna taksówki widziała po raz pierwszy Times Square . W ciemnym teatrze zastały całą trupę czekającą na pana Freelby’ego. Wyglądało to bardzo tajemniczo, z jedną żarówką elektryczną wiszącą nad sceną i wyblakłymi zakurzonymi dekoracjami do jakiejś innej sztuki. W końcu zjawił się siwy mężczyzna o smutnej szerokiej twarzy i wielkich sińcach pod oczami. Był to sławny Benjamin Freelby. Miał zmęczony ojcowski sposób bycia i z miejsca zaprosił Ewelinę i Eleonorę wraz z Freddym do siebie na wieczór, żeby przy kolacji porozmawiać spokojnie o dekoracjach i kostiumach. Eleonora doznała ulgi, że jest taki miły i zmęczony, i z zadowoleniem stwierdziła, że są obie z Eweliną znacznie lepiej ubrane od tych wszystkich nowojorskich aktorek. Pan Freelby narobił szumu, że nie ma świateł; chyba nie przypuszczają, że będzie prowadził próbę po ciemku? Inspicjent z egzemplarzem sztuki w ręku biegał po całym teatrze szukając elektryka, w końcu posłał kogoś, żeby zadzwonił do dyrekcji. Tymczasem pan Freelby biegał po scenie, złościł się, zżymał i powtarzał: „To potworne”. Kiedy wreszcie, ocierając usta wierzchem dłoni, zjawił się elektryk i zapalił światła na sali oraz parę reflektorów, pan Freelby zażądał krzesła i pulpitu z lampką. Nigdzie nie można było znaleźć krzesła odpowiedniej wysokości, więc pan Freelby wciąż się zżymał, szarpał niechlujne siwe włosy i powtarzał w kółko: „To potworne”. Usadowiwszy się w końcu, zwrócił się do pana Steina, długonogiego inspicjenta, który usiadł koło niego na drugim krześle. - Zaczniemy od pierwszego aktu, panie Stein. Czy wszyscy mają swoje role? Kilkoro aktorów ustawiło się na scenie, reszta rozmawiała półgłosem. Pan Freelby uciszył ich głośnym „Ciii”, po czym dodał: - Proszę was, dzieci, musimy zachować spokój. I zaczęła się próba. Odtąd był jeden wielki dom wariatów i Eleonora nie mogła w żaden sposób dotrzeć wieczorem do łóżka. Pan Bridgeman, w którego atelier malowano dekoracje, miał do wszystkiego zastrzeżenia. Okazało się, że dekoracje wykona według ich projektu kto inny, blady młodzieniec w okularach zatrudniony u pana Bridgemana, i że ich nazwiska mogą być w ogóle umieszczone na afiszu tylko jako projektantek kostiumów, a to dlatego że nie należą do związku dekoratorów teatralnych. Po całych dniach jeżeli nie użerały się w atelier Bridgemana, to uganiały taksówkami po mieście z próbkami materiałów. Nigdy nie mogły się jakoś położyć wcześniej niż o czwartej, piątej nad ranem. Wszyscy chodzili okropnie podminowani, a Eleonora musiała co tydzień przeprowadzać formalne oblężenie, żeby wydębić czek od panny Gilchrist. Wreszcie kostiumy były gotowe, wszystkie w stylu wczesnowiktoriańskim. Wyglądały naprawdę ślicznie, kiedy Eleonora poszła z Freddym i panem Freelbym obejrzeć je w pracowni, ale kostiumer nie chciał ich odesłać, dopóki nie dostanie czeku, a nigdzie nie można było znaleźć panny Gilchrist i wszyscy uganiali się za nią taksówkami, aż wreszcie późnym wieczorem pan Freelby powiedział, że wystawi prywatny czek. Przed teatrem stał wóz z dekoracjami, ale spedytorzy odmawiali wniesienia do środka kulis, dopóki nie dostaną czeku. Zjawił się również pan Bridgeman, gdyż jego czek wrócił z adnotacją: „Bez pokrycia” - i doszło w kasie do ostrej wymiany słów między nim a panem Freelbym. W końcu nadjechała taksówką panna Gilchrist z pięciuset dolarami gotówką a conto dla pana Bridgemana i towarzystwa przewozowego. Uśmiechy pojawiły się na wszystkich twarzach na widok mięsistych pomarańczowych banknotów. Nastąpiło ogólne odprężenie. Upewniwszy się, że dekoracje powędrują do teatru, Eleonora, Ewelina, Freddy Seargeant, Josephine Gilchrist i pan Freelby pojechali wszyscy przegryźć coś u Bustanoby’ego i pan Freelby postawił im kilka butelek poi rogera. Josephine Gilchrist oświadczyła, iż czuje przez skórę, że sztuka zrobi furorę, a to jej się nieczęsto zdarza, na co Freddy powiedział, że podoba się również maszynistom, a to jest zawsze dobry znak, pan Freelby zaś dorzucił, że Ike Gold, goniec od Shubertów, siedział kamieniem przez całą próbę i łzy ciekły mu po policzkach. Nikt tylko nie wiedział, w którym teatrze odbędzie się premiera po tygodniu próbnym w Greenwich i tygodniu w Hartford, i pan Freelby zdecydował w końcu, że pójdzie jutro z samego rana pogadać osobiście z J.J. Shubertem. Z Chicago dzwonili znajomi, którzy chcieli się dostać na próbę generalną. Łechtało to mile ambicję Eleonory, szczególnie kiedy zadzwoniła Sally Emerson. Próba generalna wlokła się przeokropnie, połowa dekoracji nie nadeszła, wieśniacy z Wessexu nie mieli kostiumów, ale wszyscy mówili, że nieudana próba generalna to dobry znak. W dniu premiery Eleonora nie zdążyła zjeść kolacji i miała tylko pół godziny na przebranie się. Była zupełnie sztywna ze zdenerwowania. Nie wiedziała, czy dobrze wygląda w seledynowej tiulowej sukni, którą wzięła na rachunek u Tappego, ale nie miała czasu się martwić. Przełknęła filiżankę czarnej kawy i wydawało jej się, że taksówka nigdy nie dojedzie do centrum. Kiedy weszła do teatru, foyer było cale w światłach i pełne cylindrów, nagich wypudrowanych pleców, brylantów i etol. Premierowa publiczność lustrowała się nawzajem, pozdrawiała skinieniem dłoni, rozprawiała, kto jest, i do połowy pierwszego aktu wchodziła grupkami na salę. Eleonora i Ewelina stały sztywno przy wejściu, z tyłu widowni, szturchały się łokciami, gdy jakiś kostium korzystnie wypadł, i zgodnie stwierdzały, że aktorzy są okropni, a Freddy Seargeant najgorszy ze wszystkich. Na przyjęciu, które Sally Emerson urządziła dla nich po przedstawieniu w dwupiętrowym mieszkaniu swoich przyjaciół Careyów, wszyscy powtarzali, że dekoracje i kostiumy były urocze i że sztuka na pewno odniesie wielki sukces. Eleonora i Ewelina stanowiły centrum zainteresowania i Eleonora była wściekła, bo Ewelina wypiła trochę za dużo i zachowywała się hałaśliwie. Ale poznała mnóstwo interesujących osób i postanowiła bez względu na wszystko pozostać na stałe w Nowym Jorku. Po dwu tygodniach sztuka zrobiła klapę i Eleonora z Ewelina nigdy nie zobaczyły siedmiuset pięćdziesięciu dolarów, które dyrekcja pozostała im winna. Ewelina wróciła do Chicago, a Eleonora wynajęła mieszkanie na Ósmej Ulicy. Sally Emerson doszła do przekonania, że Eleonora ma wielki talent, i namówiła męża, żeby wyłożył tysiąc dolarów na rozkręcenie jej firmy dekoratorskiej w Nowym Jorku. Ojciec Eweliny Hutchins chorował, ale Ewelina pisała, że przyjedzie, jak tylko będzie mogła. W lecie, kiedy Sally Emerson była w Nowym Jorku, Eleonora chodziła z nią wszędzie i poznała dzięki temu mnóstwo bogatych ludzi. Z poręki Aleksandra Parsonsa powierzono jej urządzenie domu, który państwo J. Ward Moorehouse’owie budowali koło Great Neck. Pani Moorehouse oprowadzała ją sama po nie wykończonym budynku. Była to wyblakła blondyna, która w kółko powtarzała, że sama zajęłaby się urządzeniem, tylko nie ma zupełnie sił po odbytej operacji, nie wstaje prawie z łóżka od urodzenia drugiego dziecka. Opowiedziała Eleonorze wszystko ze szczegółami, a Eleonora, która nie znosiła opowieści o babskich dolegliwościach, kiwała od czasu do czasu chłodno głową i robiła rzeczowe uwagi o meblach i draperiach, notując to i tamto na kawałku papieru. Pani Moorehouse zaproponowała, żeby zjadła z nimi lunch w małym domku, w którym mieszkają, dopóki budowa nie zostanie skończona. Mały domek okazał się wielkim domostwem w holenderskim stylu kolonialnym, pełnym pekińczyków i pokojówek w fartuszkach z falbankami; był nawet lokaj. Wchodząc z panią Moorehouse do jadalni, Eleonora usłyszała w sąsiednim pokoju męski głos i poczuła zapach cygar. Przy lunchu poznała pana Moorehouse’a i niejakiego pana Perry’ego. Panowie, którzy właśnie skończyli grać w golfa, rozprawiali o Tampico i szybach naftowych. Po lunchu pan Moorehouse zaofiarował się, że ją odwiezie autem do miasta, i Eleonora z ulgą pożegnała panią Moorehouse. Nie miała dotąd okazji przedyskutować projektów urządzenia nowego domu, ale teraz, po drodze, pan Moorehouse rozpytywał ją o wszystko i śmiali się oboje, że ludzie mają przeważnie tak szkaradnie urządzone mieszkania. Jak to miło, myślała Eleonora, spotkać człowieka interesu, którego obchodzą takie sprawy. Pan Moorehouse zaproponował, żeby zrobiła kosztorys i przyniosła mu do biura. Czy odpowiadałby mu czwartek? I owszem, nie przewiduje na czwartek żadnego spotkania, więc mogliby razem zjeść skromniutki lunch, jeśli Eleonora nie ma nic przeciwko temu. - Posiłki to jedyny czas, który mogę poświęcić sprawom ducha - powiedział z błękitnym błyskiem w oku. Powtórzyli jeszcze raz „Do czwartku”, kiedy wysiadała na rogu Ósmej Ulicy i Piątej Alei, pod wrażeniem jego poczucia humoru. Podobał jej się znacznie bardziej od Toma Custisa. Wieczorem Eleonora stwierdziła, że postęp prac wymaga dalszych konsultacji z Wardem Moorehouse’em. Zaprosiła go na obiad do swego mieszkania na Ósmej Ulicy i kazała służącej z Martyniki, Augustynie, zrobić pieczone kurczaki z papryką i pomidorami. Pili koktajle z absyntem, potem wypili butelkę bardzo dobrego burgunda i obydwoje świetnie się bawili. Ward siedział rozparty na sofie i mówił, a ona z przyjemnością słuchała. Zaczęła go nazywać J.W. i od tej pory uważali się za przyjaciół niezależnie od prac nad urządzeniem domu w Great Neck. Opowiedział Eleonorze o swoim dzieciństwie w Wilmmgtonie, w Delaware, o dniu, w którym milicja ostrzelała starego Murzyna, myśląc, że to flota hiszpańska, o swoim nieszczęśliwym pierwszym małżeństwie, o tym, że jego druga żona właściwie stale choruje, o swojej pracy w gazecie i w agencjach reklamowych, a potem Eleonora, w popielatej sukni z delikatnym diamentowym akcentem na jednym ramieniu, grająca rolę dyskretnej powiernicy, sprowokowała go do wyjaśnień na temat jego działalności - informowania społeczeństwa o aktualnym stanie stosunków między kapitałem a pracą, ukrócania propagandy sentymentahstów i reformatorów, popierania amerykańskiej ideologii i przeciwstawiania się pomylonym pomysłom niemieckich socjalistów i uniwersalnym środkom zaradczym niezadowolonych drobnych farmerów z Północnego Zachodu. Uważała, że to bardzo interesujące, wolała jednak słuchać o giełdzie, powstaniu Korporacji Stali , kłopotach spółek naftowych w Meksyku, o Hearście i wielkich fortunach. Gdy zasięgnęła jego opinii w sprawie pewnych drobnych lokat, które poczyniła, spojrzał na nią z niebieskim błyskiem oka w blade) kanciaste) twarzy, na której dobrobyt zaczynał właśnie zaokrąglać kanciastość szczęki, i powiedział: - Panno Stoddard, czy mogę prosić o zaszczyt zostania pani doradcą finansowym? Jego lekko południowy akcent i staromodna galanteria wydawały się Eleonorze bardzo pociągające. Żałowała, że me ma bardziej reprezentacyjnego apartamentu i że sprzedała wszystkie kryształowe żyrandole zamiast część zatrzymać. Była dwunasta, kiedy zaczął się żegnać, mówiąc, że spędził bardzo przyjemny wieczór, ale musi już iść, bo spodziewa się zamiejscowych telefonów. Eleonora usiadła przed toaletą, przy świetle dwu świec, i zaczęła nacierać twarz cold creamem. Nie podobało jej się, że ma taką żylastą szyję, i zastanawiała się, czyby od czasu do czasu nie zacząć przy myciu płukać włosów henną. OKO KAMERY (24) deszcz w historycznym Quebecu deszcz za oknami Chateau w historycznym Quebecu gdzie rycerski Wolfe w trójgramastym kapeluszu siedzi na litografii w łódce i czyta swoim ludziom Elegię Graya rycerski Wolfe drapie się po skalach na spotkanie z rycerskim Montcalmem w trójgramastym kapeluszu na płaskowyżu Abrahama wytworne kokardy koronkowe kryzy na uniformach żołnierze uszykowani w czworoboki galanteria i komenda Ognia koronkowe kryzy unurzane w błocie na płaskowyżu Abrahama Chateau to jest Chateau Frontenac światowej sławy hotel zabytek historyczny w szarym deszczu w szarym historycznym Quebecu wspinaliśmy się w górę po schodach od przystani Statek Spacerowy Przejażdżki do Ujścia Saguenay Najpiękniejsza Trasa Spacerowa Świata wykładowca z kursów Chautauqua jego żona i baryton z Aten w stanie Kentucky gdzie jest wzgórze które się nazywa Akropol zupełnie jak w Atenach w Grecji i kultura i Partenon zupełnie jak w Atenach w Grecji kamienny deszcz na kamiennych uliczkach taras i Rzeka Świętego Wawrzyńca ludzie spacerują pod parasolami tam i z powrotem po szerokim drewnianym mokrym od deszczu tarasie patrzą na spiczaste łupkowe dachy Quebecu na nabrzeża węglowe na elewatory zbożowe na promy na Cesarzową Irlandii która bucha kłębami dymu z kremowych kominów płynie z Tamtej Strony z Levis na zielone wzgórza za rzeką na Ile d’Orleans zieloną na tle zieleni i na kamienny deszcz na polyskliwoszarych spiczastych łupkowych dachach Quebecu ale wykładowca z kursów Chautauqua chce iść na obiad kłóci się z żoną robi scenę w historycznej jadalni w historycznym Chateau Frontenac zjawia się maitre d’hotel wykładowca jest wielkim tęgim kędzierzawym mężczyzną o gniewnym głosie ochrypłym od wykrzykiwania po namiotach o Akropolu zupełnie jak w Atenach w Grecji o Partenonie zupełnie jak w Atenach w Grecji o Uskrzydlonym Zwycięstwie a baryton nadskakuje małemu chłopcu który pragnie uciec żałuje że się zgodził pojechać na wycieczkę chciałby się odczepić od całego towarzystwa deszcz pada w historycznym Quebecu idę ulicą sam z barytonem który mówi i mówi że w takim mieście jak Quebec pełno jest złych dziewczyn że chłopcy nie powinni się zadawać z takimi dziewczynami że Akropol że belcanto że Partenon że kultura śpiewu że posągi greckich chłopców że Uskrzydlone Zwycięstwo że piękne posągi ale w końcu odczepiłem się od niego i jeździłem tramwajami obejrzałem wodospady w Montmorency sławne z pieśni i opowieści i kościół pełen kuł po uzdrowionych w Sainte Annę de Beaupre i szare od deszczu ulice pełne dziewcząt JANEY W drugim roku wojny europejskiej pan Carroll odsprzedał panu Dreyfusowi swój udział w firmie Dreyfus i Carroll i wrócił do rodzinnego Baltimore. Miał nadzieję, że zjazd stanowy Partii Demokratycznej mianuje go kandydatem na gubernatora. Janey dotkliwie odczuwała jego nieobecność w biurze i z wielką ciekawością śledziła sprawozdania prasowe z Marylandu. Kiedy pan Carroll nie otrzymał nominacji, szczerze mu współczuła. W biurze kręciło się coraz to więcej cudzoziemców, a rozmowy przybierały wyraźnie proniemieckie tendencje, które jej zupełnie nie odpowiadały. Wprawdzie pan Dreyfus był bardzo uprzejmy i hojny dla pracowników, ale Janey nie mogła zapomnieć o brutalnej inwazji Belgu i o wszystkich potwornych okrucieństwach i w końcu, nie chcąc pracować u Szwaba, zaczęła szukać innego zajęcia. W Waszyngtonie panował zastój i doskonale zdawała sobie sprawę, że to szaleństwo rzucać pana Dreyfusa, ale nie mogła już wytrzymać i w końcu zgodziła się do Smedleya Richardsa, pośrednika sprzedaży nieruchomości na Connecticut Avenue, za dolara mniej tygodniowo. Pan Richards był tęgim mężczyzną mówiącym ciągle o dżentelmenerii, co mu nie przeszkadzało zalecać się do niej. Przez dwa tygodnie trzymała go na dystans, ale w trzecim zaczął pić i podsuwać się do niej z wielkimi mięsistymi łapami, a któregoś dnia pożyczył dolara i w sobotę powiedział, że będzie musiała poczekać parę dni na tygodniówkę, tak że w poniedziałek nie poszła po prostu do biura i została bez pracy. Strasznie było zostać bez pracy; najbardziej się bała, że będzie musiała wrócić do domu, mieszkać z lokatorami mamusi i znosić hałaśliwe zachowanie sióstr. Czytała codziennie ogłoszenia w „Washington Star” i „Washington Post” i zgłaszała się, gdy tylko natrafiła na coś odpowiedniego, ale zawsze ktoś ją uprzedzał, mimo że biegła raniutko pod wskazany adres. Zarejestrowała się nawet w biurze pośrednictwa pracy. Siedząca za biurkiem tęga kobieta o zepsutych zębach i ironicznym uśmieszku kazała jej najpierw zapłacić dwa dolary wpisowego, po czym pokazała listę rutynowanych stenotypistek szukających posady i powiedziała, że dziewczęta powinny wychodzić za mąż, nie próbować się utrzymywać z własnej pracy, bo to wierutna bzdura i w dodatku nic z tego nie będzie. Odór potu i skrzywione twarze dziewcząt czekających na ławkach przyprawiły ją o mdłości, więc poszła na Lafayette Square posiedzieć chwilę na słońcu i zebrać się na odwagę powiedzenia Alice, która w dalszym ciągu pracowała u pani Robinson, że jeszcze nie znalazła posady. Po chwili przysiadł się do niej młody człowiek z czerwoną twarzą i próbował nawiązać rozmowę, więc musiała wstać i iść dalej. Weszła do drogerii i zamówiła filiżankę czekolady, ale subiekt zaczął się z nią przekomarzać, tak że wybuchnęła płaczem. Subiekt, śmiertelnie przerażony, wykrztusił: - Przepraszam, panienko. Nie chciałem panienki urazić. Miała czerwone oczy, kiedy spotkała się z Alice przy wyjściu z Gmachu Riggsa. Alice uparła się, że zafunduje jej trzydziestopięciocentowy lunch w Brązowym Czajniku, chociaż Janey nie była w stanie nic przełknąć. Na twarzy miała wypisane „A nie mówiłam”, czym doprowadzała Janey do pasji, i wciąż powtarzała, że teraz już za późno na powrót do pani Robinson, bo tak jak sprawy stoją, pani Robinson me ma pracy dla swoich własnych dziewcząt. Po południu Janey, zbyt przygnębiona na dalsze poszukiwania, snuła się po Instytucie Smithsonowskim , usiłując w sobie wzbudzić zainteresowanie okazami indiańskich ornamentów paciorkowych, wojennych canoe i słupów totemicznych, ale wszystko ją drażniło i w końcu wróciła do domu porządnie się wypłakać. Rozmyślała o Joem i Jerrym Burnhamie, łamała sobie głowę, dlaczego nie dostaje od nich listów, dumała nad losem biednych żołnierzy w okopach i w ogóle czuła się bardzo samotna. Po pewnym czasie umyła twarz, upudrowała się i uróżowała i nim Alice wróciła do domu, krzątała się już żwawo po pokoju. Zaczęła dowcipkować z zastoju gospodarczego i powiedziała, że jeśli nie dostanie pracy w Waszyngtonie, to pojedzie do Baltimore albo do Nowego Jorku, albo do Chicago i na pewno coś sobie znajdzie. Alice odrzekła, że takie gadanie przygnębia. Potem wyszły i dla oszczędności zjadły na kolację po sandwiczu z szynką i wypiły po szklance mleka. Przez całą jesień Janey szukała pracy. Doszło do tego, że pierwszym uczuciem ogarniającym ją, gdy się budziła rano, była czarna rozpacz, co ze sobą począć. W dniu Bożego Narodzenia zjadła świąteczny obiad z mamusią i siostrami i żeby się nie zaczęły nad nią litować, naopowiadała im, że od Nowego Roku ma obiecaną posadę za dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. Tej satysfakcji im nie da. Na Gwiazdkę dostała pocztą od Joego porozdzieraną paczkę z wyszywanym kimonem. Przeszukała paczkę kilka razy w nadziei, że znajdzie jakiś list, ale znalazła tylko świstek papieru z nagryzmolonymi słowami: „Wesołych Świąt”. Paczka była nadana w St. Nazaire we Francji i nosiła stempel: OUVERT PAR LA CENSURE . Wojna wydała jej się nagle bardzo bliska i ogarnął ją lęk, czy Joe nie jest przypadkiem w niebezpieczeństwie. Pewnego lodowatego styczniowego popołudnia Janey leżała na łóżku czytając Opowieść o dwóch siostrach , gdy usłyszała wołający ją głos gospodyni, pani Baghot. Bała się, że chodzi o komorne, którego nie zapłaciły jeszcze w tym miesiącu, ale okazało się, że to tylko dzwoni Alice. Kazała Janey prędko się ubrać i biec, bo dzwonił jakiś jegomość, że potrzebuje na parę dni stenotypistki, a w biurze nie ma akurat żadnej z dziewcząt, więc Alice pomyślała sobie, że może by Janey poszła zobaczyć, co to za praca. - Podaj mi adres. Już lecę. Alice podała adres. Głos jej łamał się ze zdenerwowania po drugiej stronie linii. - Mam duszę na ramieniu. Jak pani Robinson się dowie, to będzie wściekła. - Nic się nie martw, wytłumaczę temu panu - powiedziała Janey. Jegomość, który potrzebował stenotypistki, mieszkał w hotelu Continental na Pennsylvania Avenue. Zajmował sypialnię i salonik cały zasłany kartkami maszynopisu i broszurami. Nosił okulary w rogowej oprawie, które ciągle zdejmował i nakładał, jakby nie mogąc się zdecydować, czy widzi lepiej w nich czy bez nich. Nie patrząc na Janey zaczął dyktować, ledwo zdjęła kapelusz i wyciągnęła z torebki notes i ołówek. Mówił urywanymi kadencjami, jak gdyby wygłaszał mowę, przez cały czas spacerując przy tym na długich cienkich nogach. Był to rodzaj artykułu opatrzonego adnotacją: „Do niezwłocznego rozpowszechniania” i poświęconego w całości problemom kapitału i siły roboczej, ośmiogodzinnego dnia pracy i Bractwa Maszynistów Kolejowych. Janey ogarnęło uczucie lekkiego niepokoju, kiedy się zorientowała, że nieznajomy musi być przywódcą związkowym. Skończywszy dyktować, wyszedł nagle z pokoju, mówiąc, żeby była łaskawa przepisać to jak najszybciej, on za minutkę wraca. Na stoliku stał remington, ale musiała zmienić taśmę i później spieszyła się okropnie w obawie, że gotów wrócić i zastać robotę nie skończoną. Potem siedziała i czekała, z artykułem i kopiami porozkładanymi równo, schludnie na stoliku. Minęła godzina, a jego nie było. Janey zaczęła się niecierpliwić, spacerować po pokoju, przeglądać broszury. Ale wszystkie dotyczyły związków zawodowych i gospodarki i absolutnie jej nie interesowały. W końcu wychyliła się przez okno, próbując z wykręconą szyją zobaczyć godzinę na wieży poczty. Ale nie mogła dojrzeć zegara, więc podeszła do telefonu i poprosiła, że jeśli pan Barrow jest w hotelu, może będą uprzejmi go zawiadomić, że maszynopis jest gotów. Recepcja odpowiedziała, że jest piąta, ale pana Barrowa jeszcze nie ma, chociaż zostawił wiadomość, że zaraz wraca. Odkładając słuchawkę, zrzuciła z półeczki list na lawendowym papierze. Podniosła go i nie mając co robić, zmęczona już graniem sama z sobą w kółko i krzyżyk, przeczytała. Wstyd jej było za siebie, ale raz zacząwszy, nie mogła się już oderwać od lektury. Drogi G.H. Cholernie mi przykro, ale słowo daję, znalazłam się w kropce i potrzebuję na gwałt pieniędzy. Musisz mi odpalić dwa kawałki (2000 dolarów). Jak tego nie zrobisz, to przysięgam, przestanę się zachowywać jak dama i narobię ci bigosu. Cholernie mi przykro, ale wiem, że masz forsę, inaczej bym cię nie cisnęła. Tym razem nie żartuję - mala dziewczynka, którą kiedyś kochałeś, Queenie Janey oblała się rumieńcem i położyła list na półeczce dokładnie tak, jak leżał. Czyż nie okropni są ci mężczyźni, zawsze wylizie jakieś szydło z worka. Zrobiło się ciemno i Janey była głodna i zniecierpliwiona, kiedy wreszcie zadzwonił telefon. Był to pan Barrow. Przeprosił, że kazał jej tak długo czekać, i powiedział, że jest w hotelu Shoreham u pana Moorehouse’a i czy mogłaby tam zaraz przyjść - nie, maszynopis niech zostawi - mają dla niej robotę, to znaczy, pan J. Ward Moorehouse ma dla niej robotę, musi znać nazwisko ze słyszenia. Janey nigdy nie słyszała nazwiska pana Moorehouse’a, ale myśl, że będzie stenografować w hotelu Shoreham przejęła ją dreszczykiem, a w dodatku jeszcze ten list i w ogóle. Nareszcie znowu coś emocjonującego, jak wówczas gdy obracała się w towarzystwie Jerry’ego Burnhama. Poprawiła się trochę w lustrze nad kominkiem, włożyła płaszcz i kapelusz i w dotkliwym chłodzie styczniowego wieczoru doszła do rogu Ulicy F i Czternastej, gdzie długo czekała na tramwaj. Żałowała, że nie ma mufki, bo zerwał się porywisty wiatr, który szczypał jej dłonie w cienkich rękawiczkach i nogi nad cholewkami bucików. Pragnęła teraz być zamożną mężatką mieszkającą w Chevy Chase i czekającą na limuzynę, która ją zabierze do męża, dzieci i ognia buzującego na kominku. Przyszedł jej na myśl Jerry Burnham i jęła się zastanawiać, czyby się z nią ożenił, gdyby inaczej rozegrała sprawę. Albo Johnny Edwards; pojechał do Nowego Jorku, kiedy mu dała kosza, i zbija ciężką forsę w biurze maklerskim. Albo Morris Byer. No, Morris Byer był Żydem. Ale faktem jest, że od roku nie ma adoratora. Została, zdaje się, na lodzie. Wysiadła na rogu przed hotelem Shoreham. W westybulu było ciepło. Tu i ówdzie stały grupki dystyngowanych osób i rozmawiały dystyngowanymi głosami. Pachniało cieplarnianą roślinnością. W recepcji polecono jej się zaraz zgłosić w apartamencie numer osiem na pierwszym piętrze. Drzwi otworzył mężczyzna o białej pomarszczonej twarzy i czarnych włosach gładko przylizanych na płaskiej czaszce. Miał na sobie nieskazitelne czarne ubranie i dyskretny posuwisty krok lokaja. Kiedy powiedziała, że jest stenotypistką wezwaną przez pana Barrowa, wskazał jej następny pokój. Zatrzymała się w drzwiach, czekając, aż ktoś zwróci na nią uwagę. W drugim końcu pokoju znajdował się kominek, na którym buzowały dwa polana, a przed nim szeroki stół zawalony magazynami, gazetami i maszynopisami. Na jednym jego końcu stał srebrny serwis do herbaty, na drugim taca z karafkami, mikserem i kieliszkami do koktajlów. Wszystko miało wypolerowany srebrny połysk - krzesła, stół, serwis, nawet dewizka i zęby mężczyzny o gładkich, przedwcześnie szpakowatych włosach, który stał plecami do kominka. Ujrzawszy go, Janey od razu pomyślała, że musi być prawdziwym dżentelmenem. Pan Barrow oraz niski łysy mężczyzna siedzieli w głębokich fotelach po dwu stronach kominka i słuchali z wielką uwagą jego słów. - To sprawa niezwykłej wagi dla przyszłości naszego kraju - mówił cichym, poważnym głosem. - Zapewniam panów, że wysoko postawione oficjalne osobistości, jak również wielcy udziałowcy z kół przemysłowych i finansowych, śledzą z głębokim zainteresowaniem rozwój wypadków. Proszę o niepowoływanie się na mnie, ale mogę panom w zaufaniu zdradzić, że sam prezydent... - Jego wzrok padł na Janey. - A, to pewnie stenotypistka. Proszę, niech pani wejdzie, panno... - Williams - powiedziała Janey. Miał oczy błękitne jak płomień palnika spirytusowego, roziskrzone chłopięcymi błyskami. To musi być ten J. Ward Moorehouse, którego nazwisko powinna znać. - Ma pani papier i ołówek? Świetnie, niech pani od razu siada przy stole. Morton, możesz już zabrać te rzeczy. Morton bezszelestnie zebrał naczynia. Janey usiadła przy końcu stołu, wyjęła notes i ołówek. - Czy nie lepiej, żeby pani zdjęła płaszcz i kapelusz? Będzie się pani wydawało, że nie grzeją, kiedy pani stąd wyjdzie. W jego głosie było coś ciepłego, mówił do niej zupełnie innym tonem niż do mężczyzn. Gdyby mogła u niego pracować... W każdym razie dobrze zrobiła, że przyszła. - Więc, jak mówiliśmy, panie Barrow, potrzebne jest oświadczenie, które uśmierzy niepokoje. Musimy zrobić wszystko, żeby obydwie strony pojęły wartość porozumienia w spornych kwestiach. To wielkie słowo, porozumienie. Najpierw napiszemy sobie to na brudno. Panie Barrow, pan będzie łaskaw poddawać sugestie z punktu widzenia organizacji związkowych, a pan, panie Jonas, z punktu widzenia prawnego. Gotowa pani, panno Williams? Oświadczenie J. Warda Moorehouse’a, Radcy Prasowego, Hotel Shoreham, Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, 15 stycznia 1916 roku... Od tej chwili Janey zbyt była pochłonięta stenografowaniem, by zastanawiać się nad sensem tego, co słyszy. Wróciwszy wieczorem do domu, zastała Alice w łóżku. Alice chciała spać, ale Janey jęła paplać jak najęta o panu Barrowie, o zatargach związkowych, o panu Moorehouse’ie - że to prawdziwy dżentelmen, że taki ludzki, taki uprzejmy, ma takie ciekawe koncepcje współpracy między kapitałem a pracą, że wypowiada się tak autorytatywnie, co sądzi prezydent, co Andrew Carnegie, co zamierza grupa Rockefellera , co pan Schick , co senator La Follette , że ma takie ładne błękitne chłopięce oczy, że tak młodo wygląda pomimo przedwcześnie siwiejących włosów, że w ogóle jest taki miły, że ma srebrny serwis do herbaty, kominek, srebrny mikser i kryształowe kieliszki. - Słowo daję, Janey - przerwała Alice ziewając - musiałaś się chyba zadurzyć. Jeszcze nie słyszałam, żebyś się tak wyrażała o mężczyźnie. Janey oblała się rumieńcem. Była wściekła na Alice. - Niemądra jesteś, Alice. Nie można ci nic powiedzieć. Rozebrała się i zgasiła światło. Dopiero w łóżku przypomniała sobie, że nie jadła kolacji. Ale nie zdradziła się z tym, bo Alice na pewno zrobiłaby jeszcze jedną niemądrą uwagę. Następnego dnia od rana kończyła robotę dla pana Barrowa. Przez cały dzień chciała go zapytać o pana Moorehouse’a - gdzie mieszka, czy jest żonaty, skąd przyjechał - ale doszła do wniosku, że nic jej to nie da. Po południu, odebrawszy pieniądze, nie wiedzieć jak znalazła się na Ulicy H przed hotelem Shoreham. Udawała przed sobą, że ogląda wystawy. Nie spotkała go, ale zobaczyła wielką, czarną błyszczącą limuzynę z monogramem, którego nie mogła odcyfrować bez schylania się, co by dziwnie wyglądało. Lecz była przekonana, że to jego auto. Doszła do rogu naprzeciwko wielkiej wyrwy w zabudowie, gdzie rozbierano hotel Arlington. Było jasne słoneczne popołudnie. Obeszła Lafayette Square, przyglądając się pomnikowi Andrew Jacksona na stojącym dęba koniu, pośród gołych drzew. Na ławkach siedziały grupkami niańki z dziećmi. Na chwilę przysiadł mężczyzna o szpakowatej szpiczastej bródce, z czarną teczką pod pachą, ale zaraz wstał i poszedł dalej. Zagraniczny dyplomata, pomyślała Janey; jak to przyjemnie mieszkać w stolicy, gdzie się spotyka zagranicznych dyplomatów i ludzi pokroju pana J. Warda Moorehouse’a. Obeszła jeszcze raz pomnik Andrew Jacksona, dumny i zielony na dumnozielonym koniu, stojącym dęba w rdzawym popołudniowym zimowym słońcu, i raźnym krokiem, jak gdyby spiesząc się na umówione spotkanie, pomaszerowała z powrotem w kierunku hotelu Shoreham. Zapytała boya, gdzie mieści się pokój stenotypistek, i została skierowana na pierwsze piętro. Znalazła się przed kobietą o długiej szczęce i chłodnych oczach, która pisała na maszynie, zwrócona twarzą do skrawka zielonego wyściełanego hallu, widocznego przez uchylone drzwi. Zapytała, czy przypadkiem nie wiedzą o kimś, kto potrzebuje stenotypistki. Chłodnooka zmierzyła ją przenikliwie. - To nie jest biuro pośrednictwa, sama pani rozumie. - Rozumiem. Tak spytałam - powiedziała Janey czując, że siły ją opuszczają. - Pozwoli pani usiąść na chwilkę. Chłodnooka świdrowała ją spojrzeniem. - Gdzie ja panią widziałam? Nie, proszę mi nie przypominać... Pani... pani pracowała u pani Robinson. Tak, kiedyś tam przychodziłam, jak miała nadmiar zleceń. No, widzi pani, doskonale sobie przypominam. Uśmiechnęła się blado. - I ja bym panią poznała - powiedziała Janey – tylko jestem już taka zmęczona tym szukaniem pracy. - Bo to ja nie wiem? - westchnęła kobieta. - Nie słyszała pani o czymś dla mnie? - Wie pani, co? Dzwonili, żeby przysłać stenotypistkę pod ósemkę. Potrzebują ich tam... na pęczki. Zakładają jakiś kartel czy co? Niech pani słucha, moja droga. Wejdzie pani, zdejmie kapelusz i zacznie stenografować jakby nigdy nic. Nie wyrzucą pani, moja droga, nawet gdyby zjawiła się tamta druga, potrzebują co chwila nowej. Janey, niewiele się zastanawiając, cmoknęła chłodnooką w brodę i już maszerowała korytarzem do numeru ósmego. Przylizany lokaj poznał ją i zapytał: - Stenotypistka? - Tak - odparła Janey i po chwili, zdjąwszy płaszcz i kapelusz, siedziała koło ciemnopołyskliwego mahoniowego stołu przed trzaskającym kominkiem, który wzniecał gorące refleksy na srebrnych karafkach, dzbankach z gorącą wodą i czajniczkach, na czarnych wyczyszczonych do glansu butach i w spirytusowobłękitnych źrenicach pana Moorehouse’a. Siedziała z notesem i ołówkiem i stenografowała pod dyktando pana J. Warda Moorehouse’a. Pod wieczór wszedł przylizany lokaj i oznajmił: - Czas się przebierać do kolacji, proszę pana. Pan J. Ward Moorehouse chrząknął i powiedział: „Do licha!”. Przylizany lokaj zbliżył się sunąc bezszelestnie po grubym dywanie. - Przepraszam pana. Panna Rosenthal przewróciła się i złamała nogę. Pośliznęła się na lodzie przed Departamentem Skarbu, proszę pana. - A niech to diabli... Przepraszam, panno Williams. Uśmiechnął się, więc Janey podniosła wzrok i również uśmiechnęła się z pobłażliwą wyrozumiałością. - Zajął się nią ktoś? - Pan Mulligan odwiózł ją do szpitala, proszę pana. - To dobrze. Skocz na dół i poślij jej kwiaty. Tylko wybierz ładne. - Tak jest, proszę pana. Za jakieś pięć dolarów? - Najwyżej za dwa i pól, Morton. I dołącz mój bilet. Morton zniknął. J. Ward Moorehouse przechadzał się chwilę przed kominkiem, jakby miał podjąć dyktowanie. Janey siedziała z ołówkiem na papierze. Nagle zatrzymał się i zmierzył ją wzrokiem. - Czy nie zna pani kogoś, panno Williams? Potrzebuję rutynowanej stenotypistki i sekretarki, sympatycznej, bystrej osoby, do której mógłbym mieć całkowite zaufanie. Że też ta kobieta musiała złamać nogę. Janey zakręciło się w głowie. - Sama szukam takiej posady. J. Ward Moorehouse nie odrywał od niej rozbawionego błękitnego spojrzenia. - A mogłaby mi pani powiedzieć, panno Williams, dlaczego straciła pani poprzednią pracę? - Oczywiście. Wymówiłam u Dreyfusa i Carrolla, może pan o nich słyszał? Nie odpowiadały mi stosunki, jakie się wytworzyły. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby stary pan Carroll się nie wycofał. Pan Dreyfus jest wprawdzie bardzo miły... - Jest na usługach rządu niemieckiego. - Właśnie to miałam na myśli. Nie chciałam pracować u niego po proklamacji prezydenta. - No, tutaj wszyscy jesteśmy po stronie aliantów, tak że nic nie stoi na przeszkodzie. Zdaje się, że jest pani osobą, o jaką mi chodzi... Oczywiście, trudno powiedzieć na pewno, ale wszystkie moje najlepsze decyzje były podejmowane na gorąco. Co by pani powiedziała o dwudziestu pięciu dolarach tygodniowo na początek? - Zgoda, proszę pana. Praca będzie na pewno bardzo interesująca. - Proszę jutro o dziewiątej. I pani będzie łaskawa wychodząc wysłać telegramy. PANI GERTRUDA WARD MOOEEHOUSE GREAT NECK LONG ISLAND N.Y. PRAWDOPODOBNY WYJAZD DO MEXICO CITY STOP PRZEPROŚ SALTWORTHÓW ŻE NIE BĘDĘ NA KOLACJI STOP CZY WSZYSTKO W PORZĄDKU STOP CAŁUJĘ WARD PANNA ELEONORA STODDARD 45 JEDENASTA WSCHODNIA ULICA NOWY JORK NAPISZ CO PRZYWIEŹĆ Z MEKSYKU STOP JAK ZAWSZE J.W. - Czy pani lubi podróżować, panno Williams? - Nigdy nie podróżowałam, ale na pewno. - Niewykluczone, że będę musiał zabrać ze sobą parę osób. Sprawy nafty. Zawiadomię panią w ciągu najbliższych dni. JAMES FRUNZE Z LISTAMI J. WARDA MOOREHOUSE’A 100 PIĄTA ALEJA NOWY JORK NATYCHMIAST ZAWIADOMIĆ SHOREHAM O ROZWOJU SYTUACJI A I B STOP BARROW NIESPOKOJNY STOP OGŁOSIĆ OŚWIADCZENIE O WSPÓLNOCIE INTERESÓW STOP AMERYKANIZM KONTRA CUDZOZIEMSKIE BREDNIE SOCJALISTYCZNE JWM - Dziękuję pani. To będzie wszystko na dzisiaj. Gdy pani przepisze te materiały i wyśle depesze, będzie pani wolna. Wyszedł drzwiami w głębi, zdejmując po drodze marynarkę. Kiedy Janey skończyła przepisywanie i wychodziła nadać depesze w biurze Western Union, mignął jej w westybulu, we fraku, w popielatym pilśniowym kapeluszu, z tabaczkowym płaszczem na ręce. Spieszył do taksówki, nie widział jej. Było bardzo późno, kiedy wróciła do domu. Miała wypieki, ale nie czuła wcale zmęczenia. Alice siedziała czytając na brzegu łóżka. - Och, tak się o ciebie... - zaczęła, ale Janey zarzuciła jej ramiona na szyję, oznajmiając, że dostała posadę prywatnej sekretarki J. Warda Moorehouse’a i że jedzie z nim do Meksyku. Alice wybuchnęła płaczem, lecz Janey, zbyt szczęśliwa, by na to zważać, paplała dalej o popołudniu spędzonym w hotelu Shoreham. TWÓRCA ELEKTRYCZNYCH CUDÓW Edison urodził się w Milan, w stanie Ohio, w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym; Milan było miasteczkiem nad rzeką Huron i przez pewien czas pełniło rolę portu zbożowego całego Zachodniego Rezerwatu ; koleje odebrały mu rolę węzła transportowego, więc Edisonowie przenieśli się do Port Huron w stanie Michigan, by rosnąć wraz z krajem. Ojciec był gonciarzem, który bawił się drobnymi spekulacjami; handlował ziarnem, paszą i tarcicą, wybudował drewnianą wieżę wysokości trzydziestu metrów; turyści i wycieczkowicze płacili po dwadzieścia pięć centów za wejście na szczyt i obejrzenie widoku na jezioro Huron i rzekę Saint Clair; sam Edison stał się solidnym, poważanym obywatelem Port Huron. Thomas Edison uczęszczał do szkoły zaledwie trzy miesiące, bo nauczycielka uważała, że jest nie bardzo rozgarnięty. Matka uczyła go, czego mogła, czytała z nim osiemnastowiecznych pisarzy, Gibbona , Hume’a i Newtona , i pozwoliła mu urządzić laboratorium w piwnicy. Ilekroć wyczytał coś nowego, schodził do piwnicy i eksperymentował. Mając dwanaście lat, potrzebował pieniędzy na książki i chemikalia; uzyskał koncesję na sprzedaż gazet w codziennym pociągu z Detroit do Port Huron. W Detroit była biblioteka publiczna; przeczytał ją. Urządził w pociągu laboratorium i ilekroć wyczytał coś nowego, eksperymentował. Zmontował prasę drukarską i wydawał gazetę pod nazwą „Herald”, a kiedy wybuchła wojna secesyjna, zorganizował służbę informacyjną i zarabiał na wielkich bitwach. Aż upuścił pałeczkę fosforu, podpalił wagon i został przepędzony z pociągu. Cieszył się już wówczas znacznym rozgłosem jako młodociany redaktor pierwszej gazety wydawanej w kursującym pociągu. Opisano go w londyńskim „Timesie”. Nauczył się obsługiwać telegraf i dostał nocną pracę na stacji węzłowej Stratford w Kanadzie, ale pewnego razu nie przestawił przed pociągiem towarowym zwrotnicy i musiał ruszać w świat. (Podczas wojny secesyjnej każdy, kto umiał obsługiwać telegraf, mógł dostać pracę wszędzie). Edison zjeździł pół kraju przyjmując i rzucając posady; zapuszczał się coraz dalej, pochłaniając wszystkie książki, jakie mu wpadły w ręce; ilekroć wyczytał o jakimś eksperymencie naukowym, powtarzał go; ilekroć dorwał się do jakiegoś mechanizmu, majstrował przy nim; ilekroć został sam przy telegrafie, próbował sztuczek z aparatem. Dlatego często tracił pracę i musiał ruszać w dalszą drogę. Przewędrował jako telegrafista cały Środkowy Zachód: Detroit, Cincinnati, Indianapolis, Louisville, Nowy Orlean. I zawsze był bez centa, ubranie miał stale poplamione chemikaliami, wciąż próbował sztuczek z telegrafem. Pracował w towarzystwie telegraficznym Western Union w Bostonie. Tutaj obmyślił swój pierwszy patent, automat do obliczania głosów w Kongresie; ale w Kongresie nie potrzebowali automatu do obliczania głosów; Edison pojechał do Waszyngtonu, pozaciągał długi i tyle mu z tego przyszło. Zaprojektował automat do zapisywania notowań na giełdzie, aparat alarmowy przeciw włamywaczom i spalił sobie całą skórę na twarzy kwasem azotowym. Ale był jeszcze Nowy Jork, wielkie targowisko akcji, pomysłów, złota i dolarów. (Ten fragment napisał Horatio Alger ): Gdy Edison przybył do Nowego Jorku, nie miał centa przy duszy, tylko długi w Bostonie i Rochester. Było to w czasie, gdy za złoto płacono rekordowe ceny i Jay Gould próbował zmonopolizować rynek. Wall Street oszalała. Niejaki Law skonstruował elektryczny aparat pomysłu Callahana, podający ceny złota w biurach maklerskich. Edison w poszukiwaniu pracy, bez centa i bez dachu nad głową, kręcił się koło techników w centralnym biurze, gdy w środku ruchliwego dnia, pośród gorączki nerwowych transakcji, z trzaskiem zepsuł się główny nadajnik; wszyscy potracili głowy. Edison podszedł, naprawił mechanizm i otrzymał posadę za trzysta dolarów miesięcznie. W sześćdziesiątym dziewiątym, roku Czarnego Piątku , założył do spółki z niejakim Pope’em firmę elektrotechniczną. Odtąd pracował na swoim; skonstruował aparat do notowań giełdowych i wynalazek chwycił. Miał warsztat i laboratorium; ilekroć przyszedł mu do głowy pomysł jakiegoś urządzenia, eksperymentował. Na uniwersalnym Aparacie do Notowań Giełdowych zarobił czterdzieści tysięcy dolarów. Wynajął warsztat w Newark i pracował nad telegrafem automatycznym i sposobami przekazywania jednocześnie dwu i czterech depesz po jednej linii. W Newark majstrował z Sholesem przy pierwszej maszynie do pisania, wynalazł mimeograf, opornik węglowy, mikrotasymetr, pierwszy robił papier parafinowany. Niepokoiło go coś, co nazywał siłą eteryczną; łamał sobie nad nią głowę, ale na falach Hertza zarobił nie on, lecz Marcom. Radio miało rozbić w puch dawny wszechświat. Radio miało uśmiercić Euklidejskiego Bożka , ale Edison nigdy nie był człowiekiem, który sobie zawracał głowę koncepcjami filozoficznymi; pracował dzień i noc, manewrując kółkami zębatymi, kawałkami drutu miedzianego i buteleczkami chemikaliów; ilekroć przyszedł mu do głowy pomysł jakiegoś urządzenia, eksperymentował. Mechanizmy zaczynały działać w jego rękach. Nie był matematykiem. Zawsze mogę zatrudnić matematyków, mawiał; natomiast matematycy nie mogą zatrudnić mnie. W tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym przeniósł się do Menlo Parku, gdzie skonstruował mikrofon węglowy, który umożliwił szersze zastosowanie telefonu; pracował dzień i noc i wynalazł fonograf, elektryczną lampę żarową i metody wytwarzania, rozrządu, regulacji i mierzenia prądu elektrycznego, kontakty, wyłączniki, izolatory, studzienki kablowe. Opracował pierwsze systemy oświetleniowe na prąd stały, lampy do małych pomieszczeń i szeregowe łuki świetlne, które instalowano w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku i w Sunbury w Pensylwanii, układ trójprzewodowy, magnetyczny separator rudy, kolej elektryczną. W Urzędzie Patentowym mieli pełne ręce roboty z rejestrowaniem patentów i zastrzeżeń. Chcąc znaleźć włókno, które by się żarzyło w lampie elektrycznej i nadawało do wykorzystania na skalę przemysłową, wypróbował różne gatunki papieru i tkanin, nici, żyłkę rybacką, fibrę, celuloid, bukszpan, łuskę orzechów kokosowych, świerk, hikorę, laur, wióry klonowe, drzewo różane, próchno, korek, len, bambus i włos z brody rudego Szkota; ilekroć przyszedł mu do głowy jakiś pomysł, eksperymentował. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym siódmym przeniósł się do olbrzymich laboratoriów w West Orange. Skonstruował kruszarkę kamienia, fluoroskop, nawijaną taśmę do kamer filmowych, akumulator zasadowy, długi piec do wypalania cementu portlandzkiego, kinetofon, który był pierwszym kinem dźwiękowym, i domek z odlewów cementowych, które miały zapewnić tanie, estetyczne, znormalizowane, skanalizowane mieszkania robotnikom wieku elektryczności. Thomas Alva Edison w wieku osiemdziesięciu dwu lat pracował szesnaście godzin na dobę; nigdy nie zaprzątał sobie głowy matematyką, ustrojem społecznym ani koncepcjami filozoficznymi; w porozumieniu z Henry Fordem i Harveyem Firestone’em , którzy nigdy nie zaprzątali sobie głowy matematyką, ustrojem społecznym ani koncepcjami filozoficznymi, pracował szesnaście godzin na dobę szukając namiastki kauczuku; ilekroć wyczytał coś nowego, eksperymentował; ilekroć wpadł mu do głowy jakiś pomysł, szedł do laboratorium i rozpoczynał doświadczenia. OKO KAMERY (25) w owe wiosenne noce koła tramwajów skrzypią zgrzytają o szyny rozklekotane wozy łomocą zakręcają na Harvard Square pył wisi w miałkim blasku łukowych latarni przez całą noc do białego rana nie mogę zmrużyć oka nie mam odwagi wyrwać się spod klosza cztery lata pod narkozą oddychaj głęboko spokojnie o właśnie tak bądź grzecznym chłopcem raz dwa trzy cztery pięć sześć możesz mieć celująco z niektórych przedmiotów ale nie bądź kujonem interesuj się literaturą ale pozostań dżentelmenem nie zadawaj się z Żydami ani socjalistami przyjazne stosunki przydadzą ci się w Późniejszym Życiu więc mów wszystkim przyjaźnie Dzień dobry kiedy będziesz przechodził przez dziedziniec ślęcz zapatrzony w zmierzch czterech najpiękniejszych lat swego życia stygnij od nadmiaru kultury jak filiżanka herbaty zapomniana między kadzielnicą a tomem Oscara Wilde’a letni i słabosilny jak czerwone winko rozcieńczone lemoniadą na koncercie popularnym w Filharmonii przez cztery lata nie wiedziałem że mogę Michał Anioł robić co chcę rzucić Marks wszystkim profesorom z małym Swiftem pobić Greenoughów na strzelnicy lecz szamotałem się z piekącymi oczami przez całą wiosenną noc czytając Tragiczną historię doktora Faustusa i odchodziłem od zmysłów nasłuchując skrzypienia zgrzytania kół tramwajowych łomotu rozklekotanych wozów zakręcających na Harvard Square dudnienia pociągów przemierzających słone bagna zawodzenia syren statków wypływających z błękitną flagą na maszcie i spiżowych orkiestr włókniarzy maszerujących ulicami Lawrence w stanie Massachusetts byłem jak magdeburskie półkule ciśnienie zewnętrzne utrzymywało próżnię wewnątrz nie miałem odwagi poderwać się wyjść na świeże powietrze powiedzieć im pocałujcie mnie wszyscy Rimbaud na księżycu KRONIKA XVII przed północą doszło do ataku pewnej liczby nieprzyjacielskich aeroplanów, które zrzuciły bomby trochę bez sensu na miejscowości pozbawione znaczenia wojskowego KOLEJE NIE USTĄPIĄ O KROK Będziemy zmuszeni odbyć tej rejs w niezbyt sprzyjających warunkach, oświadczył kapitan Deutschland Koenig po przebyciu dziewięćdziesięciu mil, mijając o 2.30 Wyspę Salomona. Wszystkie mijane parowce pozdrawiały statek rykiem syren. Zrobiłeś ze mnie to, co chciałeś. Możesz być z dzieła swego rad, Coraz to niżej mnie spychałeś, Aż duszę moja zatruł jad Sir Roger Casement został powieszony dzisiaj o dziewiątej rano w więzieniu Pentonville. U-BOOT MIJA BEZ PRZESZKÓD PRZYLĄDKI dziewczęta kąpiące się w samych koszulkach sieją zgorszenie mleczarnia zamiast pierwszorzędnej kawiarni znajdzie pomieszczenie na molo sprawozdania wykazały poważny spadek plonów w Stanach wśród wiwatów Włosi znajdują gorące bułeczki pozostawione przez uciekających w pośpiechu Austriaków gigantyczna ściana wody runęła w dolinę profesor oświadczył, że Beethoven sprawia na nim wrażenie soczystego befsztyka WIĘZIENNE CZARY ZMIENIAJĄ MIEJSKI ZŁOM W KOPALNIĘ ZŁOTA DZIŚ WIECZOREM KSIĘŻYC PRZESŁONI SATURNA BRACIA WALCZĄ W CIEMNOŚCIACH MAC Rebelianci zajęli Juarez, Huerta zbiegł, parowce do Europy pełne były cientificos kierujących się do Paryża, Venustiano Carranza został prezydentem w Mexico City. Ktoś wystarał się Macowi o przepustkę do stolicy. Encarnacion płakała, gdy wyjeżdżał, anarchiści jak jeden mąż odprowadzili go na stację kolei Mexican Central. Mac chciał się przyłączyć do Zapaty . Nauczył się trochę hiszpańskiego od Encarnacion, nabrał mętnego pojęcia o polityce rewolucji. Pociąg wlókł się pięć dni. Pięciokrotnie zatrzymywano go po drodze, bo brygady robocze reperowały zerwane tory. Niekiedy nocami przez okna wpadały kule. Koło Caballos wzdłuż całego pociągu przejechał konny oddział, wymachując wielkimi kapeluszami i strzelając. Obudzeni żołnierze, którzy jechali w wagonie służbowym, odpowiedzieli ogniem i konni odjechali w tumanie kurzu. Pasażerowie powłazili pod ławki, kiedy się rozpoczęła strzelanina, albo padli plackiem w przejściu. Po odparciu ataku jakaś starsza kobieta podniosła krzyk i okazało się, że jej dziecko ma przestrzeloną główkę. Matka była tęgą czarną kobietą w kwiecistej sukni. Chodziła tam i z powrotem po pociągu z małym zakrwawionym ciałkiem owiniętym w szal i szukała doktora, ale każdy od pierwszego rzutu oka widział, że dziecko nie żyje. Mac myślał, że podróż nigdy się nie skończy. Kupował piekące potrawy i letnie piwo od starych Indianek na stacjach, próbował pić pulque i prowadzić rozmowy z towarzyszami podróży. W końcu minęli Queretaro i pociąg jął się toczyć szybko w dól po długich zboczach, w chłodnym, czystym powietrzu. Potem z błękitu, za bezkresną plątaniną pól agawowych, zaczęły się wyłaniać zarysy wielkich wulkanów i po chwili pociąg dudnił między parkanami ogrodów, wśród pierzastych drzew. W końcu zatrzymał się ze stukotem dobijających buforów i to było Mexico City. Mac poczuł się zagubiony wędrując jaskrawymi ulicami, wśród cichego tłumu mężczyzn ubranych na biało i kobiet ubranych na czarno lub granatowo. Miasto sprawiało wrażenie spokojnego, pełnego pyłu, skąpanego w blasku słońca. Sklepy były otwarte, na ulicach dorożki, tramwaje, błyszczące limuzyny. Maca ogarnął niepokój. Zostało mu wszystkiego dwa dolary, po tylu dniach podróży nie bardzo pamiętał, co miał zamiar zrobić, gdy dojedzie do celu. Tęsknił do czystego ubrania i kąpieli. Wałęsał się długo, aż spostrzegł lokal z szyldem Bar Amerykański. Nogi go bolały, usiadł przy stoliku. Zbliżył się kelner i zapytał po angielsku, co podać. Nic innego nie przyszło mu na myśl, więc zamówił kieliszek whisky. Wypił i siedział z głową opartą na rękach. Przy barze grała w kości o następną kolejkę gromada Amerykanów i kilku Meksykanów w olbrzymich kapeluszach. Mac zamówił jeszcze jedną whisky. Koło baru kręcił się niezdecydowanie czerwonooki mężczyzna o byczym karku, w wymiętoszonej koszuli khaki. Jego wzrok padł na Maca i po chwili mężczyzna przysiadł się do stolika. - Nie będziesz miał nic przeciw temu, kolego, jak się przysiądę? - zapytał. - Sukinsyny za bardzo hałasują. Te, sombrero! Gdzie jest ten cholerny kelner? Kufelek piwa. No, tom dzisiaj wyprawił starą z dzieciakami. A ty kiedy pryskasz z miasta? - Ja? Właśnie przyjechałem - odrzekł Mac. - Co ty? To nie miejsce dla białego. Te bandziory będą lada dzień w mieście. Zrobi się piekło, ja ci to mówię. Ani jeden biały nie zostanie przy życiu. No, ale ja tam paru załatwię, nim mnie stukną. Niech mnie szlag, jeśli nie będę miał na koncie dwudziestu pięciu, nie, dwudziestu czterech... - Wyciągnął z tylnej kieszeni colta, opróżnił magazynek w otwartą dłoń i zaczął liczyć naboje. - Osiem. - Zaczął z kolei przeszukiwać kieszenie i układać naboje jeden obok drugiego na stoliku z sosnowych desek. Znalazł tylko dwadzieścia. - Jakiś sukinsyn musiał mi rąbnąć. Od baru podszedł wysoki długonogi mężczyzna i położył rękę czerwonookiemu na ramieniu. - Schowaj to lepiej, Eustace, póki niepotrzebne. Wiesz, co robić, nie? - Zwrócił się do Maca: - Jak tylko się zacznie strzelanina, wszyscy obywatele amerykańscy zbierają się koło ambasady. Będziemy się bronić do ostatniego człowieka. - Hej, duży, chodź, bo cię ominie kolejka – zawołał ktoś od baru i długonogi odszedł. - Widzę, chłopcy, że się spodziewacie draki - powiedział Mac. - Draki? Mój Boże! Ty zupełnie nie znasz kraju. Przyjechałeś niedawno? - Dopiero co. Z Juarez. - Zalewasz. Linia kolejowa jest zerwana pod Queretaro. - Ano, widocznie ją zreperowali - odparł Mac. - Słuchaj, co tutaj mówią o Zapacie? - Mój Boże, toż to najkrwawszy łotr z całej bandy. Upiekli jednego faceta, był majstrem w cukrowni w Morelos... Upiekli go na wolnym ogniu, żonę i córki zgwałcili na jego oczach. Mój Boże, kolego, ty nie masz pojęcia, co to za kraj! Wiesz, co powinniśmy zrobić... co byśmy zrobili, gdybyśmy mieli w Białym Domu mężczyznę, a nie trzęsącego portkami, mielącego językiem reformatora? Przysłalibyśmy stutysięczną armię i zaprowadzili porządek w tym kraju. To całkiem klawy kraj, ale co za element! Niewarci prochu i kul, żeby ich wystrzelać. Mówię ci, trzeba by ich wykurzyć wszystkich jak robactwo. Każdy jeden sukinsyn Zapatę ma za skórą. - A ty, bracie, czym się zajmujesz? - Wiercę naftę. Siedzę w tej śmierdzącej dziurze od piętnastu lat, ale mam już dosyć. Mogłem się zabrać dzisiaj pociągiem do Veracruz, ale mam tu jeszcze koncesje i meble do opylenia. Człowiek nie wie, kiedy przerwą linię kolejową i nie będzie można się już stąd wydostać. Ten cały prezydent Wilson pozwoli nas tu wystrzelać jak kaczki. Gdyby w kraju wiedzieli, jakie tu panują stosunki... Mój Boże, staliśmy się pośmiewiskiem narodów... A ty, kolego, czym jesteś z zawodu? - Drukarzem. Linotypistą. - Szukasz zajęcia? Mac wyjął z kieszeni dolara, żeby zapłacić. - Ano, będę się musiał za czymś rozejrzeć - powiedział. - To mój przedostatni dolar. - Idź do „Mexican Herald”. Oni tam stale potrzebują drukarzy z angielskim. Nie mogą nikogo dłużej utrzymać. To nie jest zdrowy kraj dla białego człowieka. Słuchaj, kolego, za te wódki ja zapłacę. - No, to napijmy się jeszcze po jednym na mój koszt. - Racja, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Wszystko i tak diabli wezmą, to niech się człowiek przynajmniej napije, póki może. Wieczorem, zjadłszy skromną kolację w małej amerykańskiej jadłodajni, Mac postanowił się przejść dokoła alamedy . Chciał, żeby alkohol wywietrzał mu z głowy, nim pójdzie do redakcji „Mexican Herald” dowiedzieć się o posadę. Popracuje parę tygodni, mówił sobie, dopóki się nie zorientuje w sytuacji. Wysokie drzewa przy promenadzie, białe posągi, fontanny, wystrojone pary spacerujące w półmroku, dorożki turkoczące po bruku - wszystko to sprawiało wrażenie zupełnego spokoju. Tak samo szereg kamiennookich Indianek sprzedających owoce, orzechy oraz różowe, żółte i zielone cukierki na straganach wzdłuż chodnika. Mac zaczął podejrzewać, że mężczyzna w barze, zwietrzywszy frajera, zabawił się jego kosztem. W „Heraldzie” rzeczywiście dostał pracę za trzydzieści dolarów meksykańskich tygodniowo, przekonał się jednak, że w drukarni panują takie same nastroje jak w barze. Późną nocą stary Polak amerykański, który był korektorem, wystarał mu się o kąt w małym hoteliku i pożyczył parę kółek do wypłaty. - Bierz, ile się da, a conto - poradził. – Pewnego pięknego dnia wybuchnie rewolucja i diabli wezmą „Heralda”. Chyba że Wilson zdecyduje się na interwencję, i to diablo szybko. - Ja tam się nie boję. Przyjechałem, żeby zobaczyć rewolucję - oświadczył Mac. Stary Polak przyłożył palec do ust, potrząsnął jakoś dziwnie głową i odszedł. Rano Mac obudził się w małym pokoiku o ścianach malowanych jaskrawożółtą farbą wapienną. Meble były niebieskie, firanki w oknie czerwone. Spoza firanek wyglądały długie żaluzje poliniowane żywym fioletem słońca, które znaczyło ciepłą ścieżkę na pościeli. Skądś dochodził śpiew kanarka i głośne pac-klap, pac-klap kobiety robiącej ciasto na tortille . Mac wstał i otworzył żaluzje. Niebo nad czerwonymi dachówkami domów było bez chmurki, ulica pusta i zalana słońcem. Wciągnął w płuca rzadkie chłodne powietrze. Stojąc w oknie czuł, jak słońce grzeje mu twarz, ramiona, szyję. Musi być wcześnie, pomyślał. Wrócił do łóżka i zasnął ponownie. Kiedy kilka miesięcy później Wilson polecił Amerykanom opuścić Meksyk, Mac zajmował z dziewczyną imieniem Concha i dwoma białymi perskimi kotami mieszkanko na Plaza del Carmen. Concha była do niedawna stenotypistką i tłumaczką w amerykańskiej firmie, a ponadto przez trzy lata kochanką pewnego nafciarza, tak że mówiła nieźle po angielsku. Nafciarz wsiadł do pociągu do Veracruz podczas paniki po ucieczce Huerty, zostawiając Conchę na lodzie. Zapałała do Maca sympatią od chwili, gdy go ujrzała pewnego dnia, wchodzącego na pocztę. Dbała o niego bardzo, a kiedy wspominał o wstąpieniu do oddziałów Zapaty, śmiała się i mówiła, że peoni to ciemne dzikusy, którym jedynie bat może przemówić do rozumu. Jej matka, starsza kobieta w czarnym szalu wiecznie zarzuconym na głowę, przychodziła im gotować i Mac polubił meksykańską kuchnię, indyki w gęstym czekoladowobrunatnym sosie i enchilady z serem. Koty, Porfirio i Venustiano, spały zawsze w nogach ich łóżka. Concha była bardzo oszczędna, gospodarowała tygodniówką Maca znacznie lepiej niż on i nigdy nie robiła mu wymówek, jeśli sobie popił na mieście i wracał późno do domu, z bólem głowy od tequili . Zamiast pchać się do przeładowanych pociągów do Veracruz Mac wziął trochę zaoszczędzonych pieniędzy i nakupił mebli biurowych, które wyprzedawali za bezcen amerykańscy biznesmeni z obłędnym strachem w oczach. Ustawiał je w wielki stos na podwórku domu, w którym mieszkali. Na pomysł kupienia mebli pierwsza wpadła Concha i potem Mac dokuczał jej, że nigdy się nie pozbędą tych gratów, ale ona tylko kiwała głową i mówiła: - Poczekaj trochę. Concha bardzo lubiła, gdy w niedzielę zapraszał na obiad kolegów. Z gracją im usługiwała, posyłała swojego małego braciszka Antonia po piwo i koniak i zawsze miała w domu ciasteczka, jeśli ktoś wpadł niespodziewanie. Mac myślał sobie czasami, o ile to przyjemniejsze od pożycia z Maisie w San Diego, i coraz rzadziej przebąkiwał o wstąpieniu do oddziałów Zapaty. Polski korektor, który się nazywał Korski, okazał się uchodźcą politycznym, socjalistą i człowiekiem dobrze poinformowanym. Mógł siedzieć przez całe popołudnie nad pół szklaneczką koniaku i rozprawiać o polityce europejskiej. Od załamania europejskich partii sojalistycznych na początku wojny nie mieszał się już do niczego - odtąd będzie tylko widzem. Miał własną teorię, że cywilizacja i niezrównoważona dieta powodują upadek rasy ludzkiej. Dalej był Ben Stowell, niezależny przedsiębiorca naftowy, który usiłował dobić interesu z rządem Carranzy i podjąć legalną eksploatację pewnych szybów. Był przeważnie golusieńki i Mac musiał mu często pożyczać pieniędzy, ale w rozmowach zawsze operował milionami. Uważał się za postępowca w sprawach politycznych i twierdził, że Zapata i Villa to uczciwi ludzie. W dyskusji brał zawsze stronę przeciwną Korskiemu i doprowadzał starego do szału swoją antyspołeczną postawą. Mac chciał uzbierać trochę pieniędzy, żeby posłać Maisie na naukę dla dzieci. Czuł się jakoś lepiej, jeśli od czasu do czasu wysłał Rose paczkę z zabawkami. Często prowadzili we dwóch z Benem długie rozmowy na temat możliwości dorobienia się w Meksyku. Niekiedy Ben przyprowadzał grupkę młodych radykałów, którzy zawsze skłonni byli spędzić popołudnie na rozmowach o socjalizmie, na popijaniu i nauce angielskiego. Mac rzadko się odzywał, chyba że go rozeźlili - wówczas robił im wykład radykalnej doktryny wobblisowskiej. Dyskusje przecinała Concha, która wnosząc kolację kiwała głową i mówiła: - Każdy biedak socjalista, a como no ? Ale niech się tylko wzbogaci, zaraz każdy bardzo capitalista. Pewnej niedzieli Mac, Concha, kilku meksykańskich dziennikarzy oraz Ben Stowell ze swoją dziewczyną, Angustias, która była girlsą w Lirico, wybrali się tramwajem do Xochimilco . Wynajęli łódź ze stołem osłoniętym markizą oraz Indianina, który woził ich na pych po ocienionych topolami kanałach, wśród bujnych pól kwiatowych i ogrodów warzywnych. Popijali pulque, mieli również butelkę whisky, a dziewczętom kupili naręcza kalii. Jeden z Meksykanów grał na gitarze i śpiewał. Po południu, wioząc ich z powrotem, Indianin przybił do ustronnej przystani i wszyscy rozeszli się parami po lesie. Mac, w przystępie nostalgii, jął się rozwodzić przed Conchą o dzieciach, które zostawił w Stanach, szczególnie o Rose, a Concha zalewając się łzami odrzekła, że przepada za dziećmi, ale mając siedemnaście lat bardzo, bardzo chorowała, wszyscy myśleli, że umrze, i już nigdy nie będzie mogła mieć dzieci, tylko Porfina i Venustiana. Mac począł ją całować i obiecał, że może zawsze liczyć na jego opiekę. Kiedy wysiedli z tramwaju, obładowani kwiatami, Mac i Ben kazali dziewczętom wracać do domu, a sami wstąpili do knajpy na jednego. Ben oznajmił, że ma już tego wszystkiego po dziurki w nosie, że chciałby się dorobić, wrócić do Stanów, ożenić się, założyć dom i rodzinę. - Nie rozumiesz, Mac? Mam już czterdziestkę na karku. Chryste, człowiek nie może przez całe życie obijać się po świecie. - I mnie już niewiele brakuje do czterdziestki - powiedział Mac. Potem prawie się nie odzywali, ale Ben odprowadził Maca aż do redakcji „Heralda”, po czym zawrócił do miasta, bo miał się spotkać z paroma przyjezdnymi nafciarzami w hotelu Iturbide. - Prawdę mówiąc, wcale nie najgorzej się człowiekowi żyje - powiedział podnosząc dłoń na pożegnanie. – Tylko nie można się rozklejać. Odwrócił się i odszedł, krępy, o byczym karku i pałąkowatych nogach. Parę dni później zjawił się na Plaza del Carmen, nim Mac zdążył wstać z łóżka. - Mac, przyjdź, zjemy razem lunch - powiedział. - Przyjechał jeden gość, G.H. Barrow się nazywa. Trzeba mu trochę pokazać miasto, może nam się przydać. W każdym razie chciałbym wybadać, czego facet szuka. G.H. Barrow zamierzał pisać artykuły o sytuacji w Meksyku i podobno miał powiązania z AFL. Przy lunchu wypytywał trwożnie, czy można bez obawy pić wodę i czy bezpiecznie jest wychodzić po zapadnięciu zmroku na ulicę. Ben Stowell zadrwił z niego, opowiadając historyjkę o generałach, którzy wpadli całą paczką do baru i zaczęli strzelać w podłogę, zmuszając klientów do tańczenia, a później urządzili z lokalu strzelnicę. - W ogóle to strzelnicą nazywają tutaj parlament - dorzucił Mac. Barrow powiedział, że wybiera się na mityng Union Nacional de Trabajadores i czyby nie poszli z nim tłumaczyć. Mac miał akurat wolny dzień, więc się zgodził. Barrow wyjaśnił, że polecono mu nawiązać kontakty z godnymi zaufania elementami robotniczymi w Meksyku, w nadziei wciągnięcia ich do Panamerykańskiej Federacji Pracy. Jeśli coś się zacznie wykluwać, przyjedzie sam Gompers , oznajmił. Opowiedział im, że był konduktorem wagonów sypialnych, działaczem Bractwa Kolejarzy, a obecnie pracuje w AFL. Wyraził ubolewanie, że robotnicy amerykańscy nie mają pojęcia o sztuce życia. Był na zjazdach Drugiej Międzynarodówki w Amsterdamie i uważał, że gdzie jak gdzie, ale w Europie robotnicy rozumieją się na sztuce życia. Na pytanie Maca, czemu, u licha, Druga Międzynarodówka nie zrobiła czegoś w celu zapobieżenia wojnie światowej, odrzekł, że nie czas jeszcze na to, i zaczął się rozwodzić o niemieckich okrucieństwach. - Niemieckie okrucieństwa to historyjki ze szkółki niedzielnej w porównaniu z tym, co jest na porządku dziennym w Meksyku - powiedział Ben. Teraz Barrow zapytał, czy to prawda, że Meksykanie są tacy niemoralni, jak się mówi. Piwo, które pili po lunchu, było mocne i wszyscy się już trochę rozkrochmalili. Barrow chciał wiedzieć, czy bardzo niebezpiecznie jest się tutaj wypuścić na dziewczynki, rozumieją, ze względu na wysoki procent zarażenia syfilisem. Mac powiedział, że faktycznie, nie najbezpieczniej, ale że mogą z Benem zaprowadzić go w pewne miejsce, jeśli będzie chciał. Barrow chichotał i widać było, że jest zakłopotany, ale odparł, że i owszem, chętnie się wybierze. - Kiedy się bada warunki, trzeba poznawać życie od wszystkich stron - oświadczył. Na to Ben Stowell trzepnął dłonią o brzeg stołu i powiedział, że Mac jest właśnie człowiekiem, który może mu pokazać miasto od tej odwrotnej strony. Poszli na mityng, gdzie zastali tłum szczupłych czarnych mężczyzn w granatowych drelichach. Z początku nie mogli się w ogóle dostać do sali z powodu ciżby blokującej przejścia i drzwi, ale Mac spotkał znajomego działacza, który usadowił ich w loży. Sala była duszna, grała orkiestra, śpiewano i mowy wlokły się w nieskończoność. W końcu Barrow powiedział, że słuchanie obcej mowy działa na niego usypiająco, i zaproponował spacer po mieście; słyszał, że dzielnica czerwonych świateł jest... Rozumieją, interesuje się warunkami. Wychodząc z sali natknęli się na Enrique Salvadora, dziennikarza, znajomego Bena. Salvador miał automobil z szoferem. Ściskał im dłonie, śmiał się. Powiedział, że auto jest własnością jego przyjaciela, komendanta policji, i czyby się nie chcieli przejechać do San Angel? Pojechali długą aleją przez Chapultepec, Pola Elizejskie Meksyku, jak się wyraził Salvador. Koło Tacubaya pokazał im miejsce, gdzie oddziały Carranzy stoczyły przed tygodniem potyczkę z zapatystami, oraz róg, na którym bandyci zamordowali bogatego kupca tekstylnego. G.H. Barrow pytał co chwila, czy to aby bezpiecznie wyjeżdżać tak daleko za miasto, na co Salvador mówił: - Jestem dziennikarzem. Dziennikarz jest ze wszystkimi w przyjaźni. W San Angel wypili parę kieliszków i wrócili do miasta obejrzeć dzielnicę Pajantos. G.H. Barrow przycichł i oczy mu się zaszkliły, kiedy zobaczył małe oświetlone celki, każdą z łóżkiem, kilkoma papierowymi kwiatami i krucyfiksem widocznym przez otwarte drzwi ozdobione czerwoną lub niebieską firaneczką, i apatyczne śniade dziewczyny indiańskie w krótkich koszulkach stojące przed drzwiami lub siedzące na progu. - Widzisz - powiedział Ben Stowell - to proste jak drut. Ale radziłbym tutaj uważać. Salvador pokaże nam po kolacji lepszą melinę. Powinien je znać jako przyjaciel komendanta policji. Bo komendant policji prowadzi większość domów w mieście. Ale Barrow chciał koniecznie wejść do środka, więc wysiedli porozmawiać z którąś z dziewczyn. Salvador posłał tymczasem szofera po parę butelek piwa. Dziewczyna przyjęła ich bardzo uprzejmie. Barrow usiłował zadawać jej przez Maca pytania, Macowi nie podobała się jednak ta indagacja, więc musiał tłumaczyć Salvador. Dziewczyna się oburzyła, kiedy Barrow położył jej rękę na ramieniu i zaczął ściągać koszulkę, pytając, ile chce za pokazanie mu się nago. Wyrwała się, zaczęła krzyczeć, wymyślać i Salvador nie chciał przetłumaczyć, co mówi. - Zabierajmy tego sukinsyna, póki czas - powiedział Ben po cichu do Maca. - Wpakuje nas jeszcze w jaką kabałę. Przed kolacją wstąpili na jednego do małego baru, gdzie nie podawano nic prócz tequili z pokostowanych beczułek. Salvador pokazał G.H. Barrowowi, jak się pije tequile - nasypuje się szczyptę soli w zagłębienie między kciukiem a palcem wskazującym, wychyla kieliszek, zlizuje sól i na zakończenie zagryza sosem paprykowym - ale Barrow nie wypił tak jak trzeba i zakrztusił się. Przy kolacji byli już pod dobrą datą i G.H. Barrow powtarzał w kółko, że kto jak kto, ale Meksykanie znają się na sztuce życia. Była to woda na młyn Salvadora, który zaczął się rozwodzić o geniuszu indiańskim i geniuszu łacińskim i powiedział, że Mac i Ben to jedyni gringos, z którymi można dojść do ładu. Uparł się, żeby nie płacili za kolację - każe ją zapisać na rachunek swojego przyjaciela, komendanta policji. Następnie pojechali do knajpy koło jakiegoś teatrzyku, gdzie miały być francuskie dziewczynki, których jednak nie zastali. Było natomiast trzech starych muzykantów grających na wiolonczeli, skrzypcach i pikulmie. Salvador kazał im grać La Adelitę, potem La Cucaracbę i wszyscy śpiewali. Jakiś starszy jegomość w szerokoskrzydlym kapeluszu i z wielką wyglansowaną kaburą na siedzeniu dopił na ich widok szklankę i czym prędzej wyniósł się z knajpy. Salvador szepnął Macowi, że to generał Gonzales i że wyszedł, żeby go kto nie zobaczył pijącego w towarzystwie gringos. Ben i Barrow, usiadłszy przy stoliku w kącie, rozmawiali z pochylonymi głowami o interesach naftowych. Barrow oznajmił, że niedługo przyjedzie ktoś reprezentujący pewne spółki naftowe; lada dzień powinien być w hotelu Regis. Ben odparł, że bardzo chciałby go poznać, na co Barrow objął go ramieniem i powiedział, że może być spokojny, jest człowiekiem, z którym ten pan na pewno będzie chciał nawiązać kontakt, bo bardzo mu zależy na uzyskaniu z pierwszej ręki wiadomości o miejscowych stosunkach. Tymczasem Mac i Salvador tańczyli z dziewczętami kubański danzon . W końcu Barrow podniósł się trochę niepewnie i powiedział, że ani myśli czekać dłużej na te Francuzki, mogą przecież wrócić tam, gdzie byli, i spróbować ciemnego mięska. Ale Salvador uparł się, że ich zaprowadzi do domu Remedios koło ambasady amerykańskiej. - Quelque cosa de chic - powtarzał łamaną francuszczyzną. Był to wielki dom z marmurowymi schodami, pełen kryształowych kandelabrów, łososiowych brokatowych draperii, koronkowych firanek i luster. - Personne que les generales vieng aqui - powiedział przedstawiając ich burdelmamie, czarnookiej, siwowłosej kobiecie w czarnej sukni i czarnym szalu, która wyglądała bardziej na zakonnicę. Tylko jedna dziewczyna była wolna, więc zostawili ją Barrowowi, uzgodnili cenę i poszli. - Uff, co za ulga - powiedział Ben na ulicy. Powietrze było chłodne, niebo całe rozgwieżdżone. Salvador, który wychodząc z knajpy wpakował na tylne siedzenie auta trzech starych muzykantów, oświadczył, że jest w romantycznym nastroju i chce urządzić swojej novia serenadę. Jak szaleńcy popędzili po szerokiej grobli w stronę Guadalupe. Instrumenty pobrzękiwały fałszywie, a Mac, szofer, Ben, Salvador, nawet trzej starzy muzykanci, wszyscy zawodzili La Adelitę. W Guadalupe zatrzymali się pod kępą platanów koło domu z zakratowanymi oknami i odśpiewali Cielito Undo , La Adelitę i Cuatro milpas . Potem Ben i Mac zaśpiewali Nie puszczaj niebogi w mglistą, rosistą noc i właśnie zaczynali Nie chowajcie mnie na prerii, wierni towarzysze, kiedy w oknie ukazała się dziewczyna i długo, szeptem tłumaczyła coś po hiszpańsku Salvadorowi. - Elle dit que nous robimy escandalo i mamy sobie iść. Tres chic . Równocześnie nadciągnął patrol wojskowy i byłby ich aresztował, gdyby nie pojawienie się oficera, który znał Salvadora i auto komendanta policji, i zaprosił ich do swojej kwatery na kieliszek. Wrócili do domu Maca bardzo pijani. Concha, z twarzą poszarzałą od długiego czekania, rozłożyła Benowi materac w jadalni i nim poszli spać, Ben powiedział: - Słowo daję, Concha, jesteś równa dziewczyna. Jak się dorobię, kupię ci najpiękniejsze kolczyki z brylantami w całym Dystrykcie Federalnym. Po raz ostatni tego wieczoru widzieli Salvadora, jak stał na przednim siedzeniu zakręcającego na dwu kołach auta i zamaszystymi ruchami kapelmistrza dyrygował La Adelitą w wykonaniu trzech starych muzykantów. Przed Bożym Narodzeniem Ben Stowell wrócił podniesiony na duchu z wyprawy do Tamaulipas. Jego sprawy zaczynały się układać. Wszedł w porozumienie z pewnym generałem z okolic Tampico co do eksploatacji szybu na zasadzie równego podziału zysków. Przez Salvadora zaprzyjaźnił się z kilkoma członkami gabinetu Carranzy i liczył, że dobije interesu z wielkimi koncesjonariuszami ze Stanów. Miał pod dostatkiem pieniędzy, mieszkał w hotelu Regis. Pewnego dnia odszukał Maca w drukarni i wywołał go na ulicę. - Słuchaj, Mac - powiedział - mam dla ciebie propozycję. Znasz księgarnię starego Worthingtona? Otóż upiłem się wczoraj wieczorem i kupiłem ją za dwa tysiące pesos... Bo stary zwija żagle i wraca do swojego kochanego Albionu. - Rany, co ty gadasz! - Prawdę mówiąc, to mi nawet na rękę, że się go pozbędę. - Ty dziwkarzu jeden! Ostrzysz sobie zęby na Lisę. - Och, może ona też jest zadowolona, że się go pozbędzie. - W każdym razie klasa dziewczyna. - Mam kupę wiadomości, ale to na później. Może zdrowiej będzie trzymać się z daleka od „Heralda”... Chcę ci coś zaproponować, Mac. Bóg mi świadkiem, diablo dużo ci zawdzięczam. Pamiętasz ten stos mebli biurowych, które Concha kazała ci wtedy kupić? Mac kiwnął głową. - Wziąłbym je od ciebie, a dał ci połowę udziału w księgarni. Otwieram biuro. Znasz się przecież na księgarstwie, sam mi kiedyś mówiłeś. Przez pierwszy rok zyski będą twoje, a potem dzielimy się pół na pół, kapujesz? Będziesz miał z tego niezły zarobek, zobaczysz. Jak ten stary idiota Worthington żył z tego i utrzymywał Lizę na dodatek... Co, umowa stoi? - Rany Jezusa, daj mi się namyślić, Ben... Muszę już wracać do mojego szmatławca. W ten sposób Mac został współwłaścicielem księgarni na Calle Independencia, z dodatkowym działem piśmiennym i kilkoma maszynami do pisania na składzie. Czuł się byczo, po raz pierwszy w życiu na swoim. Concha, córka sklepikarza, była równie zachwycona. Prowadziła księgi, załatwiała klientów, tak że Macowi nie pozostawało nic innego jak siedzieć za sklepem, czytać, rozmawiać z przyjaciółmi. Przed Bożym Narodzeniem Ben i Lisa, wysoka Hiszpanka o cerze białej jak kamelia i hebanowych włosach, która podobno była kiedyś tancerką w Maladze, urządzali jedno po drugim przyjęcia w mieszkaniu z łazienką i kuchnią w stylu amerykańskim, które Ben wynajął w nowej dzielnicy koło Chapultepec. W dniu, kiedy Associacion de Publicistas wydawała doroczny bankiet, Ben wpadł do księgarni w świetnym humorze i powiedział, żeby Mac przyszedł z Conchą na kolację i czyby Concha nie mogła przyprowadzić paru przyjaciółek, ładnych dziewcząt o dobrych manierach, tylko nie za bardzo nietykalnych, już ona będzie wiedziała. Urządzają przyjęcie dla G.H. Barrowa, który właśnie wrócił z Veracruz, i pewnego ważnego jegomościa z Nowego Jorku, który coś montuje, Ben jeszcze nie wie co. Dość że facet był wczoraj u Carranzy, a dziś na bankiecie wszyscy leżeli przed nim plackiem. - Jezuniu, Mac, szkoda, że cię nie było na tym bankiecie. Wzięli tramwaj, wstawili stół na całą długość, posadzili orkiestrę i wozili nas do San Angel i z powrotem, a potem po mieście. - Widziałem, jak wyjeżdżaliście - powiedział Mac. - Jak na mój gust, za bardzo to przypominało pogrzeb. - Ale było fajnie. Był Salvador i w ogóle wszyscy. Tylko Moorehouse, ten ważniak z Nowego Jorku, siedział jak na rozżarzonych węglach. Miał taką minę, jakby się spodziewał, że za chwilę cały wóz wyleci w powietrze. I jak się tak zastanowić, cholernie by się przysłużyła Meksykowi taka bombka gdzieś pod ławką. Diabli by wzięli najgorszych drani w całym mieście. Przyjęcie u Bena nie bardzo się udało. J. Ward Moorehouse, wbrew przewidywaniom Bena, wcale się nie palił do dziewcząt. Przyprowadził ze sobą sekretarkę, zmęczoną blondynkę, i obydwoje wyglądali, jakby mieli duszę na ramieniu. Zjedli meksykańską kolację z szampanem i dużą ilością koniaku, gramofon grał melodie Victora Herberta i Irvinga Berlina, a potem uliczna orkiestra zwabiona zbiegowiskiem grała przed domem meksykańskie melodie. Po kolacji w mieszkaniu zaczęło się robić hałaśliwie, więc Ben i Moorehouse wynieśli krzesła na taras i przy cygarach rozmawiali długo o sytuacji w przemyśle naftowym. J. Ward Moorehouse wyjaśnił, że przyjechał najzupełniej nieoficjalnie, chyba Ben rozumie, żeby nawiązać kontakty, zorientować się w sytuacji i wybadać, co się kryje za upartą niechęcią Carranzy do amerykańskich inwestorów, bo przecież ludziom wielkiego interesu, z którymi utrzymuje stosunki w Stanach, na niczym tak nie zależy jak na uczciwej grze i że gdyby tylko można dokładniej przedstawić ich punkt widzenia przez jakiś ośrodek informacyjny albo dzięki życzliwej współpracy meksykańskich dziennikarzy... Ben poszedł do jadalni i wywołał Enrique Salvadora i Maca. Zaczęli rozważać sprawę i J. Ward Moorehouse powiedział, że jako dawny dziennikarz w pełni rozumie położenie prasy, które w Mexico City jest bez wątpienia dość podobne jak w Chicago czy Pittsburghu, że wszędzie dziennikarze pragną uczciwie i w duchu przyjaznej współpracy nadawać właściwe znaczenie każdemu nowemu aspektowi sytuacji, ale że jego zdaniem meksykańska prasa jest mylnie informowana o stanowisku amerykańskich biznesmenów, tak samo jak amerykańska prasa jest mylnie informowana o stanowisku meksykańskich polityków. Jeśli pan Enrique zechciałby kiedyś wpaść do hotelu Regis, to on, Moorehouse, byłby zachwycony mogąc z nim omówić sprawę bardziej wyczerpująco, zresztą z każdym z panów, a gdyby go przypadkiem nie było, bo rozumieją, ma nawal rozmaitych spotkań, a może zostać tylko parę dni w stolicy Meksyku, to jego sekretarka, panna Williams, jest w każdej chwili gotowa udzielić im potrzebnych informacji i udostępnić specjalnie opracowane, ściśle poufne komunikaty dotyczące zapatrywań kilku wielkich amerykańskich korporacji, z którymi utrzymuje absolutnie nieformalne kontakty. Następnie oświadczył, że bardzo mu przykro, ale czekają na niego telegramy, wobec czego Salvador wsadził go wraz z sekretarką, panną Williams, do auta komendanta policji i odwiózł do hotelu. - Rany, Ben, ale to gładki bubek - powiedział Mac do Bena, kiedy J. Ward Moorehouse wyszedł. - Mac - odrzekł Ben - ten chłoptaś pływa w milionach jak pączek w maśle. Jezuniu, żeby to człowiek mógł nawiązać chociaż część tych kontaktów, o których opowiada... Jak Boga kocham, jeszcze do tego doprowadzę. Miej na oku swojego kumpla, Mac. Od tej pory zaczynam kombinować z grubymi rybami. Potem zabawa nie była już taka dystyngowana. Ben wyciągnął jeszcze dużo koniaku i mężczyźni zaczęli wychodzić z dziewczętami do sypialni, do hallu, nawet do kuchni i do spiżarni. Barrow przypiął się do blondynki imieniem Nadia, która była pół-Angielką, i opowiadał jej przez cały wieczór o sztuce życia. Kiedy wszyscy się rozeszli, Ben znalazł ich zamkniętych w swojej sypialni. Z czasem Mac polubił żywot właściciela sklepu. Wstawał, kiedy miał chęć, i szedł spacerkiem zalanymi słońcem ulicami, koło katedry i frontonu Pałacu Narodowego, a potem w górę Calle Independencia, gdzie chodniki były świeżo skropione wodą i gdzie wiał poranny wietrzyk, niosąc słodką woń kwiatów i palonej kawy. Doszedłszy zastawał już żaluzje odsunięte przez małego braciszka Conchy, Antonia, który z kolei zamiatał sklep. Siadał z tyłu i czytał albo obijał się po sklepie gawędząc z klientami po angielsku i po hiszpańsku. Nie sprzedawał dużo książek, ale trzymał wszystkie możliwe gazety i pisma amerykańskie i europejskie, które szły dobrze, szczególnie „Police Gazette” i „La Vie Parisienne”. Otworzył konto w banku i miał zamiar wziąć przedstawicielstwo jakichś maszyn do pisania. Salvador ciągle obiecywał, że wystara mu się o kontrakt na zaopatrzenie w materiały piśmienne któregoś z ministerstw, co go uczyni bogatym człowiekiem. Pewnego ranka zobaczył gęsty tłum na placu przed Pałacem Narodowym. Wszedł do jednego z barów pod arkadami i zamówił piwo. Kelner poinformował go, że oddziały Carranzy oddały Torreon i że Villa i Zapata zbliżają się do Dystryktu Federalnego. Nim doszedł do księgarni, po ulicach krążyła wieść, że rząd Carranzy uciekł, a rewolucjoniści będą przed wieczorem w mieście. Kupcy zaczynali zamykać sklepy. Przybiegła Concha i jej matka z płaczem, że to będzie gorsze niż ten straszny tydzień po upadku Madery, że rewolucjoniści poprzysięgli spalić i złupić całe miasto. Potem przyleciał Antonio z wiadomością, że zapatyści bombardują Tacubę. Mac złapał dorożkę i pojechał do Izby Deputowanych zobaczyć, czy zastanie kogoś znajomego. Ale wszystkie drzwi stały otworem, na korytarzach walały się papiery. W całym amfiteatrze nie było nikogo prócz starego Indianina i jego żony, którzy chodzili z miejsca na miejsce i z nabożeństwem oglądali złocone sufity, malowidła i stoły kryte zielonym pluszem. Indianin jak w kościele przez cały czas trzymał kapelusz w ręce. Mac kazał dorożkarzowi jechać do redakcji, gdzie pracował Salvador, ale w redakcji portier powiedział z porozumiewawczym mrugnięciem, że Salvador zabrał się z komendantem policji do Veracruz. Wobec tego pojechał do ambasady, w której nikt nie chciał z nim rozmawiać. Poczekalnie pełne były Amerykanów, którzy ściągali z rancz i koncesji, klęli prezydenta Wilsona i opowiadali mrożące krew w żyłach historie o rewolucjonistach. W konsultacie Mac spotkał Syryjczyka, który wyraził gotowość kupienia od niego całego zapasu książek. - Nie sprzedaję - odparł Mac i pojechał z powrotem na Calle Independencia. Kiedy dotarł do sklepu, po ulicy biegali już gazeciarze wykrzykując: „Viva la revolucion revmdicadora! „. Concha i jej matka, ogarnięte paniką, powtarzały, że muszą złapać pociąg do Veracruz, jeśli nie chcą zginąć. Rewolucjoniści plądrują klasztory, zabijają księży i zakonnice. Stara kobieta padła w kącie na kolana i jęła wyśpiewywać Ave Marie. - A, do diabła! - powiedział Mac. - Wyprzedajemy się i wracamy do Stanów. Chcesz jechać do Stanów, Concha? Concha kiwnęła energicznie głową i zaczęła się uśmiechać przez łzy. - Ale co, u licha, zrobimy z matką i Antoniem? Concha odparła, że ma zamężną siostrę w Veracruz. Mogą ich tam zostawić, jeżeli w ogóle dostaną się do Veracruz. Wobec tego Mac, ociekający potem, pognał jeszcze raz do konsulatu szukać Syryjczyka. Długo nie mogli ustalić ceny. Mac miał nóż na gardle, gdyż banki były zamknięte i nie mógł podjąć pieniędzy. Syryjczyk powiedział, że pochodzi z Libanu, ale jest obywatelem amerykańskim i chrześcijaninem i że pożyczy Macowi sto dolarów pod zastaw udziału w księgarni, z prawem wykupu za dwieście dolarów w terminie dwumiesięcznym. Jest obywatelem amerykańskim i chrześcijaninem, powtarzał, i ryzykuje życie, żeby ratować żonę i dzieci Maca. Mac był taki zaaferowany, że dopiero w ostatnim momencie zauważył, iż Syryjczyk daje mu sto dolarów meksykańskich, podczas gdy kwit wypisał na amerykańskie. Syryjczyk jął się zaklinać na Boga - oby ich miał w swojej opiece - że to zwyczajna pomyłka, i w rezultacie Mac odszedł z dwustoma pesos w złocie. Zastał Conchę już spakowaną. Czekała na chodniku przed zamkniętym sklepem, a obok niej kilka tobołków, dwa koty w koszyku oraz Antonio i matka, oboje owinięci w koce. Stacja okazała się tak zatłoczona ludźmi i bagażami, że nie mogli się przecisnąć przez drzwi. Mac obszedł dookoła i spotkał na bocznicach znajomka, niejakiego McGratha, który pracował na kolei. McGrath powiedział, żeby się pospieszyli, to ich jakoś urządzi. Wsadził ich na bocznicy do wagonu drugiej klasy i poszedł kupić bilety, ale oświadczył, że prawdopodobnie będzie musiał zapłacić podwójną cenę. Pot ciekł Macowi spod kapelusza, kiedy wreszcie usadowił obydwie kobiety i poupychał jakoś kosz z kotami, tobołki i Antonia. Pociąg był już pełen, chociaż nie został jeszcze podstawiony na stację. W parę godzin później, gdy odjeżdżał, kordon zakurzonych żołnierzy musiał powstrzymywać na peronie szturmujący tłum. Wszystkie miejsca były zajęte, w przejściach stali księża i zakonnice, elegancko ubrani ludzie wisieli na pomostach. Mac siedział obok Conchy w gęstym upale wlokącego się pociągu. Nie miał jej wiele do powiedzenia. Concha wzdychała co chwila, matka postękiwała: „Ay de mi dios „. Obgryzały obie skrzydełka kurczęcia, jadły masę migdałową. Pociąg stawał często, zatrzymywany przez oddziały patrolujące linię. Na bocznicach widać było wagony towarowe z wojskiem, ale nikt nie umiał powiedzieć, co to za oddziały i po czyjej są stronie. Mac patrzył na sunące bez końca szeregi agaw, na kościoły w ruinie, śledził, jak na horyzoncie przesuwają się dwa olbrzymie ośnieżone wulkany, Popocatepetl i Ixtaccihatl. Potem przed pociągiem zaczął się obracać jeszcze jeden brunatnozłoty stożek wygasłego wulkanu, w końcu z oddali wychynął błękitnobiały szczyt Orizaby i rósł coraz wyżej i wyżej w bezchmurne niebo. Za Huamantlą zaczęli się spuszczać w dół wśród chmur. Szyny dźwięczały pod wesołym stukotem kół, wiły się zakosami po stromych zboczach krętej zamglonej doliny, wśród wilgotnego drzewostanu. Wszyscy poczuli się lepiej. Za każdą serpentyną toru powietrze robiło się cieplejsze i parniejsze. Zaczęły się pokazywać drzewa pomarańczowe i cytrynowe. Wszystkie okna były otwarte. Na stacjach chodziły po wagonach kobiety sprzedające piwo, pulque, kurczaki i tortille. W Orizabie pokazało się znowu słońce. Pociąg miał dłuższy postój. Mac siedział sam jeden pijąc piwo w restauracji dworcowej. Obok pasażerowie śmiali się i rozmawiali, ale on był rozdrażniony. Kiedy rozległ się dzwon, nie miał ochoty wracać do Conchy i jej matki, ich westchnień, tłustych palców i kurcząt. Wsiadł do innego wagonu. Nadchodziła noc pełna zapachu kwiatów i rozgrzanej ziemi. Było późno, kiedy następnego dnia dojechali do Veracruz. Miasto powitało ich flagami i wielkimi czerwonymi transparentami poprzeciąganymi od ściany do ściany przez całą szerokość pomarańczowych, cytrynowych i bananowych ulic z zielonymi żaluzjami w oknach i kłoniącymi się w morskich podmuchach palmami. Na transparentach widniały napisy: „VIVA OBREGON „, „VIVA LA REVOLUCION REVINDICADORA”, „VIVA EL PARTIDO LABORISTA” . Na głównym placu grała orkiestra i ludzie tańczyli. Wystraszone kawki krążyły kracząc wśród ciemnych drzew o koronach rozpiętych na kształt parasoli. Mac zostawił Conchę z tobołkami, staruszką i Antoniem na ławce, a sam poszedł do biura Ward Line dowiedzieć się o najbliższy rejs do Stanów. W biurze wszyscy mówili o atakach łodzi podwodnych, przystąpieniu Ameryki do wielkiej wojny i niemieckich okrucieństwach. Okazało się, że najbliższy statek odpływa dopiero za tydzień i że nie starczy mu pieniędzy na dwa bilety, nawet gdyby mieli płynąć na międzypokładziu. Wobec tego kupił jeden dla siebie. Zresztą w ogóle zaczynał podejrzewać, że robi z siebie nielichego durnia, i postanowił jechać bez Conchy. Wróciwszy, stwierdził, że Concha kupiła owoców annona i mango. Była sama, matka i Antonio poszli z tłumoczkami szukać domu siostry. Białe koty, wypuszczone z koszyka, leżały koło niej zwinięte w kłębek na ławce. Spojrzała na Maca z ufnym błyskiem w oczach i śmiejąc się oznajmiła, że Porfirio i Venustiano nie posiadają się ze szczęścia, bo czują ryby. Wyciągnął obie ręce, żeby jej pomóc wstać. Nie mógł jej w tej chwili powiedzieć, że postanowił wracać do Stanów bez niej. Zresztą zaraz nadbiegł Antonio z wiadomością, że znaleźli ciotkę, która zgadza się ich przyjąć, i że wszyscy w Veracruz są za rewolucją. Przechodząc przez główny plac Concha stwierdziła, że ma pragnienie i chce się czegoś napić. Rozglądali się za wolnym stolikiem przed jedną z kawiarni, gdy ujrzeli Salvadora. Porwał się na równe nogi i uścisnął Maca z okrzykiem: „Viva Obregon!”. Popijając koktajl miętowy doprawiony na amerykańską modłę, Salvador poinformował ich, że Carranza został zamordowany w górach przez oficerów własnego sztabu i że jednoręki Obregon wjechał do Mexico City na czele Indian Yaqui, w białym bawełnianym odzieniu peona i w peońskim kapeluszu na głowie. Powiedział, że nie było żadnych zamieszek, ze mają być przywrócone zasady Madery i Juareza i ze świta nowa era. Wypili jeszcze parę koktajli i Mac nic nie wspominał o wyjeździe do Ameryki. Zapytał Salvadora, gdzie jest jego przyjaciel, komendant policji, ale Salvador jakby nie słyszał. Wobec tego zapytał Conchy, co by zrobiła, gdyby wrócił sam do Stanów, ale ona odparła, że zawsze trzymają go się żarty. Powiedziała, że podoba jej się Veracruz i że chciałaby tutaj mieszkać. Na to Salvador oświadczył, że nadchodzą wielkie dni dla Meksyku i że on wraca jutro do stolicy. Wieczorem zjedli wszyscy razem kolację w domu rodziny Conchy. Mac postarał się o koniak i pili za robotników i za agrarystów, za związki zawodowe, za Partido Laborista i za rewolucję socjalną. Następnego dnia Mac obudził się wcześnie rano z lekkim bólem głowy. Wymknął się z domu i błądził sam po falochronie. Zaczynała mu świtać myśl, że to głupota wyzbywać się w ten sposób księgarni. Poszedł do biura Ward Line zwrócić bilet i urzędnik wypłacił mu bez trudu pieniądze. Zdążył do domu w samą porę, by zjeść z Conchą i jej rodziną śniadanie złożone z gorącej czekolady i ciasta. PROTEUSZ Steinmetz był garbusem, synem garbatego litografa. Urodził się we Wrocławiu w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym, w wieku siedemnastu lat ukończył z najwyższymi odznaczeniami gimnazjum i wstąpił na Uniwersytet Wrocławski, żeby studiować matematykę; matematyka zastępowała Steinmetzowi siłę mięśni, dalekie wędrówki po wzgórzach, pocałunek kochającej dziewczyny i długie wieczory spędzane z przyjaciółmi nad kuflem piwa; jego krzywy grzbiet uginał się pod przemożnym brzemieniem społeczeństwa, tak samo jak uginały się proste grzbiety robotników i biednych studentów, więc został członkiem socjalistycznego klubu i redaktorem pisma zwanego „Głos Ludu”. W Berlinie prezydował Bismarck, wielki głaz utrzymujący nowe Niemcy w feudalizmie, strzegący całości imperium dla jego mocodawców Hohenzollernów. W obawie przed uwięzieniem Steinmetz musiał uciekać do Zurychu; jego matematyka postawiła na równe nogi wszystkich profesorów tamtejszej politechniki; ale Europa lat osiemdziesiątych nie była miejscem dla gołego niemieckiego studenta z krzywym grzbietem i wielką głową pełną matematycznych symboli i podziwu dla elektryczności, która jest matematyką obróconą w moc, a na dodatek socjalisty. Więc z przyjacielem Duńczykiem pożeglował do Ameryki na międzypokładziu starej łajby Linii Francuskiej, La Champagne; z początku mieszkał w Brooklynie i dojeżdżał do Yonkers, gdzie pracował za dwanaście dolarów tygodniowo u Rudolfa Eichemeyera, niemieckiego uchodźcy z czterdziestego ósmego, wynalazcy, elektryka i właściciela fabryki maszyn kapeluszniczych i generatorów elektrycznych. W Yonkers opracował teorie Trzeciej Harmonicznej i prawo histerezy , które ujmuje w jednej formule stokrotne wzajemne uwarunkowanie ciepła, gęstości i częstotliwości w metalicznym rdzeniu elektromagnesu pod działaniem przemieszczającego bieguny prądu zmiennego. Bez Steinmetzowskiego prawa histerezy nie mógłby istnieć żaden z transformatorów ukrytych w małych skrzynkach i w szczytach domów, przy wszystkich liniach wysokiego napięcia całego świata. To symbole matematyczne prawa Steinmetza wyznaczają zasadę, na której oparte są wszystkie transformatory świata. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym drugim, gdy Eichemeyer wyprzedawał się korporacji, z której miało powstać General Electric , Steinmetz został objęty kontraktem wraz z całym wyposażeniem. Do końca życia pozostał wartościowym aparatem w posiadaniu General Electric. Początkowo jego laboratorium mieściło się w Lynn, potem wraz z małym garbusem zostało przeniesione do Schenectady, miasta elektrycznego. General Electric pobłażało mu, pozwalało być socjalistą, oświetlać lampami rtęciowymi oranżerię pełną kaktusów, hodować aligatory, gadające wrony, jadowitego jaszczura, a Dział Reklamy rozpływał się nad nim jak nad czarnoksiężnikiem, cudotwórcą, który zna zaklęcia otwierające skarbiec Ali Baby. Steinmetz notował na mankiecie wzór i następnego ranka wyrastało tysiąc nowych elektrowni, śpiew dynam mnożył dolary i milczenie transformatorów mnożyło dolary, a Dział Reklamy co niedziela karmił amerykańską publiczkę ckliwymi historyjkami, aż zrobił ze Steinmetza salonowego kuglarza, który urządza miniaturową burzę w laboratorium, kieruje z precyzją ruchem miniaturowych pociągów, zamraża mięso w lodówce, konstruuje lampy do salonu, wielkie latarnie morskie, reflektory i obrotowe wiązki światła wskazujące aeroplanom nocą drogę do Chicago, Nowego Jorku, Saint Louis i Los Angeles. Pozwalali mu być socjalistą i wierzyć, że społeczeństwo ludzkie da się ulepszyć jak dynamo, pozwalali głosić poglądy proniemieckie i napisać list do Lenina, w którym ofiarowywał swoje usługi, bo wiadomo, jacy pomyleni są matematycy; układają wzory, na których podstawie można budować elektrownie, fabryki, linie metra, przekształcać światło, ciepło, powietrze, promienie słoneczne, lecz nie stosunki społeczne decydujące o dywidendach akcjonariuszy i pensjach dyrektorów. Steinmetz stal się sławnym kuglarzem, rozmawiał z Edisonem, wystukując na jego kolanie alfabetem Morse’a, bo Edison był głuchy jak pień, pojechał na Zachód wygłaszać odczyty, których nikt nie rozumiał, w pociągu dyskutował z Bryanem o Bogu, a kiedy się spotkał twarzą w twarz z Einsteinem, dziennikarze nie mogli się ani rusz połapać, o czym mówią, choć otoczyli ich zwartym kołem; byl najcenniejszym aparatem w posiadaniu General Electric, aż się zużył i zmarł. JANEY Podróż do Meksyku i powrót salonką, którą rząd meksykański oddał do dyspozycji J. Warda Moorehouse’a do granicy, były bardzo przyjemne, ale trochę męczące. Szczególnie dawał się we znaki pył podczas jazdy przez pustynię. Janey kupiła za bezcen kilka ślicznych rzeczy, trochę biżuterii z turkusami i różowymi onyksami na prezenty dla Alice, dla matki i dla sióstr. Przez całą drogę powrotną stenografowała J. Wardowi. Salonka była pełna mężczyzn, którzy bez przerwy pili, ćmili cygara i zarykiwali się z tłustych kawałów w palarni i na pomoście obserwacyjnym. Znajdował się wśród nich i pan Barrow, któremu stenografowała trochę w Waszyngtonie. Zatrzymywał się teraz przy każdej okazji, żeby z nią pogawędzić. Nie podobało jej się spojrzenie, z jakim pochylał się nad stolikiem, musiała jednak przyznać, że jest interesującym mężczyzną i niczym nie przypomina jej wyobrażeń o przywódcach związkowych. Bawiła ją myśl, że wie o Queenie i jaką by miał minę, gdyby mu to powiedziała. Dokuczała mu często i zastanawiała się, czy przypadkiem się w niej nie durzy, ale doszła do przekonania, że to jeden z tych mężczyzn, którzy w podobny sposób nadskakują każdej kobiecie. Od Laredo nie mieli już salonki i podróż nie była taka przyjemna. Jechali prosto do Nowego Jorku. Janey miała dolne łóżko w mnym wagonie niż J. Ward z towarzyszącymi mu panami, a łóżko nad nią zajmował młody osobnik, którego dosyć polubiła. Nazywał się Buck Saunders, pochodził z północnego krańca Teksasu i mówił przekomicznie przeciągając słowa. Zaoszczędził trochę pieniędzy pasąc bydło i pracując na polach naftowych Oklahomy i teraz jechał zwiedzić Waszyngton. Ogromnie się pod ekscytował, gdy mu powiedziała, że pochodzi z Waszyngtonu i co powinien bezwarunkowo zobaczyć – Kapitol i Biały Dom, mauzoleum Lincolna i pomnik Waszyngtona, Dom Weterana i Mount Vernon . Poradziła mu też, żeby się koniecznie wybrał nad Wielkie Wodospady, i opowiedziała o przejażdżkach łódką po kanale i jak kiedyś złapała ją okropna burza z piorunami koło mostu w Cabin John. Jedli kilkakrotnie razem w wagonie restauracyjnym i Buck Saunders oświadczył, że klasa z niej dziewczyna i pierwszorzędnie się z nią rozmawia, po czym wyznał, że on też miał do niedawna dziewczynę w Tulsie w stanie Oklahoma, ale teraz zgodzi się chyba do pracy na polach naftowych w Maracaibo, w Wenezueli, bo go rzuciła, żeby wyjść za bogatego farmera, który odkrył naftę na swoim pastwisku. G.H. Barrow dokuczał jej, że znalazła sobie takiego adoratora, a ona pytała, jak to było z tą rudą panią, która wysiadła w Saint Louis, i obydwoje się zaśmiewali. Po każdej takiej rozmowie Janey czuła się bardzo swawolnie i dochodziła do wniosku, że G.H. Barrow nie jest w końcu taki najgorszy. Wysiadając w Waszyngtonie Buck dał jej swoje zdjęcie na tle szybu naftowego i obiecał, że będzie do niej pisał codziennie i przyjedzie odwiedzić ją w Nowym Jorku, jeśli Janey nie ma nic przeciwko temu. Ale nigdy więcej o nim nie słyszała. Polubiła również Mortona, mówiącego cockneyem lokaja, który odnosił się do niej z takim respektem. Przychodził co dzień rano z wiadomościami o samopoczuciu J. Warda. - Wstał dzisiaj z okropnie ponurą miną, panno Williams - mówił. Albo: - Gwizdał przy goleniu. Chyba jest w dobrym humorze. Kiedy wysiedli na Dworcu Pensylwańskim w Nowym Jorku, Janey musiała zostać z Mortonem i przypilnować, żeby skrzynka z fiszkami trafiła do biura pod numerem setnym na Piątej Alei, a nie do domu J. Warda na Long Island. Poczekała, aż Morton odjedzie pierce arrowem przysłanym aż z Great Neck po bagaże, po czym sama pojechała taksówką do biura, z maszyną do pisania, papierami i fiszkami. Była wylękniona i podniecona wyglądając oknem na wielkie białe budynki, okrągłe cysterny z wodą na tle nieba, kłęby pary wysoko w górze, zatłoczone chodniki, ulice pełne taksówek i furgonów, blasku, ruchu i turkotu. Zastanawiała się, jak znajdzie tutaj pokój, czy się z kimś zaprzyjaźni, gdzie będzie jadła. Strach ją ogarniał na myśl, że znalazła się sama w takim wielkim mieście, i dziwiła się sobie, że miała odwagę tu przyjechać. Postanowiła poszukać dla Alice jakiejś pracy i wynająć do spółki z nią mieszkanie. Ale gdzie będzie spała dzisiaj? Jednakże w biurze wszystko okazało się bardzo zwykłe i napełniło ją trochę otuchą. Meble były takie ładne, podłogi błyszczały, maszyny furkotały i w ogóle panował znacznie większy ruch i pośpiech niż u Dreyfusa i Carrolla. Tylko że wszyscy wyglądali na Żydów i miała obawy, czy ją polubią i czy się utrzyma na tej posadzie. Dziewczyna nazwiskiem Gladys Compton wskazała jej biurko, które, jak powiedziała, należało do panny Rosenthal. Stało ono za przepierzeniem przy wejściu do gabinetu J. Warda, a naprzeciwko drzwi do gabinetu niejakiego pana Robbinsa. Gladys Compton była Żydówką, stenotypistką pana Robbinsa. Zaczęła opowiadać, jaką milą osobą była panna Rosenthal i jak jej wszyscy współczują z powodu tego wypadku, i Janey zrozumiała, że zajmuje cudzy stołek i będzie miała twardy orzech do zgryzienia. Gladys Compton zmierzyła ją niechętnym spojrzeniem piwnych oczu, które lekko zezowały, gdy się w coś usilnie wpatrywała, wyraziła nadzieję, że Janey da sobie radę, bo niekiedy wszyscy padają na nosy od nawału pracy, po czym zostawiła ją własnemu losowi. Kiedy wszyscy składali robotę o piątej, wyszedł ze swojego gabinetu J. Ward. Janey ogromnie się ucieszyła, gdy stanął koło jej biurka. Oznajmił, że rozmawiał z panną Compton, prosił ją o zaopiekowanie się trochę Janey w pierwszym okresie, bo dobrze wie, jak trudno jest młodej dziewczynie urządzić się w obcym mieście, znaleźć odpowiednie mieszkanie i w ogóle, ale panna Compton jest bardzo miła, obiecała jej pomóc i na pewno wszystko się dobrze ułoży. Posłał jej uśmiech i błękitny błysk oka, po czym wręczył plik gęsto zapisanych kartek i zapytał, czyby nie mogła przyjść jutro trochę wcześniej, bo chciałby to wszystko mieć o dziewiątej przepisane na biurku. Nie będzie jej normalnie prosił o takie rzeczy, ale maszynistki są takie głupie, a w ogóle zrobił się okropny bałagan podczas jego nieobecności. Janey była szczęśliwa, że może mu się przysłużyć. Czuła, jak pod wpływem jego uśmiechu ogarnia ją miłe ciepło. Wyszła z biura z Gladys Compton, która zaproponowała, że ponieważ Janey nie zna miasta, może najlepiej by było, gdyby pojechała z nią do domu. Mieszka w Flatbush z rodzicami, naturalnie to nie będą warunki, do jakich panna Williams przywykła, ale mają wolny pokój, który chętnie jej odstąpią, dopóki się me rozejrzy za czymś lepszym, a jest u nich przynajmniej czysto, czego o wielu domach nie można powiedzieć. Wstąpiły na dworzec odebrać walizkę Janey. Janey czuła ulgę, że nie musi sobie sama radzić w takim tłumie. Potem zeszły do metra i wsiadły do zatłoczonego ekspresu. Janey myślała, że nie zniesie naporu tylu ludzkich ciał i że nigdy nie dojedzie na miejsce. Pociąg tak huczał w tunelu, że nie słyszała, co tamta dziewczyna do niej mówi. W końcu wyszły na szeroką ulicę z rusztowaniem kolei nadziemnej. Wszystkie domy były parterowe lub jednopiętrowe, sklepy wyłącznie spożywcze, warzywnicze lub owocowe. Gladys Compton powiedziała: - U nas jest kuchnia koszerna, panno Williams, mam nadzieję, że to pani nie zrobi różnicy. Rozumie pani, to ze względu na rodziców, bo ja z Bennym, moim bratem, nie mamy oczywiście przesądów. Janey nie wiedziała, co to jest kuchnia koszerna, ale odparła, że naturalnie, nie zrobi jej to najmniejszej różnicy, po czym zaczęła opowiadać, jakie śmieszne jedzenie jest w Meksyku, wszystko tak ostre, że ledwo można przełknąć. W domu Gladys Compton zaczęła się wysławiać mniej starannie, ale była bardzo serdeczna i troskliwa. Jej ojciec okazał się niskim starszym mężczyzną w okularach na czubku nosa, matka zaś tęgą kobietą o gruszkowatej figurze i w peruce na głowie. Rozmawiali między sobą po żydowsku. Robili, co mogli, żeby Janey było wygodnie, dali jej przyjemny pokój i powiedzieli, że za dziesięć dolarów tygodniowo może u nich mieszkać i stołować się, jak długo będzie chciała, a jeśli się zechce wyprowadzić, może to uczynić w każdej chwili, nie będą mieli do niej żalu. Żółty dom stał w długim szeregu identycznych drewnianych domków dwurodzinnych, ale miał dobre ogrzewanie, a łóżko okazało się wygodne. Starszy pan był zegarmistrzem i pracował u jubilera na Piątej Alei. W swoim kraju nazywał się Kompczeski, ale w Nowym Jorku - powiedzieli - nikt nie mógł tego wymówić. Starszy pan chciał zmienić nazwisko na Freedman, ale jego żona uważała, że Compton brzmi bardziej dystyngowanie. Dali jej dobrą kolację z herbatą w szklankach, zupą z kluskami, czerwonym kawiorem i rybą faszerowaną i Janey musiała w duchu przyznać, że przyjemnie jest poznać takich ludzi. Ich syn, Benny, chodził jeszcze do gimnazjum. Był to chudy wyrostek w grubych szkłach, który jadł z nosem w talerzu i miał zwyczaj impertynenckiego przeciwstawiania się wszystkiemu, co ktokolwiek powiedział. Gladys uważała, że nie należy na to zwracać uwagi, przecież chłopak uczy się znakomicie i ma iść na prawo. Gdy uczucie obcości nieco się zatarło, Janey polubiła Comptonów, szczególnie starego pana Comptona, który był człowiekiem gołębiego serca i do wszystkiego podchodził z dobrodusznym, bołeściwym humorem. Praca w biurze okazała się bardzo interesująca. J. Ward zaczął polegać na mej w różnych sprawach i Janey czuła, że będzie to dobry rok w jej życiu. Najgorsze były trzy kwadranse porannej jazdy metrem do Union Square. Janey próbowała czytać gazetę zaszyta w jakimś kącie z dala od naporu ludzkich ciał. Lubiła przychodzić do biura pogodna i rześka, w świeżej sukni i z nienaganną fryzurą, a tymczasem długa jazda trzęsącym się pociągiem nużyła ją i przyprawiała o uczucie, że powinna się ponownie wykąpać i przebrać. Natomiast przyjemny był krótki spacer Czternastą Ulicą, taką pstrokatą i błyszczącą w słonecznym pyle wczesnego poranka, a potem w górę Piątą Aleją. Obie z Gladys przychodziły do biura jedne z pierwszych. Janey trzymała zawsze na biurku kwiaty, a czasami wślizgiwała się do gabinetu J. Warda i wkładała także parę róż do srebrnego wazonu na jego wielkim mahoniowym biurku. Potem sortowała pocztę, prywatne listy układała równo w rogu bibularza oprawnego w coś na kształt ramki z czerwonej wytłaczanej włoskiej skóry, resztę czytała, po czym zaglądała do terminarza i sporządzała na maszynie listę interesantów, spotkań, pism do przygotowania i tekstów dla prasy. Kładła listę pośrodku bibularza pod przyciskiem z surowej miedzi, pamiątką z Górnego Cypla Michiganu, zaznaczywszy zgrabną literką W sprawy, które mogła załatwić bez jego pomocy. Wróciwszy do swego biurka, żeby poprawić błędy ortograficzne w tekście, który wyszedł poprzedniego dnia z gabinetu pana Robbinsa, doznawała śmiesznego dreszczyku w całym ciele - zaraz zjawi się J. Ward. Mówiła sobie, że to niemądre, ale za każdym razem gdy otwierały się drzwi wejściowe, podnosiła z nadzieją głowę. Zaczynała się trochę niepokoić - mógł mieć jakiś wypadek jadąc autem z Great Neck. Wreszcie, kiedy przestawała go wyglądać, wchodził spiesznie, witał wszystkich przelotnym uśmiechem i znikał za szklanymi drzwiami swego gabinetu. Gdy ją mijał, Janey zawsze zdążyła spostrzec, czy jest w ciemnym czy w jasnym garniturze, jakiego koloru ma krawat i czy się ostrzygł czy też nie. Któregoś dnia miał kroplę błota na nogawce granatowego szarszowego ubrania i Janey myślała o tym przez całe rano, szukając jakiegoś pretekstu, żeby wejść i powiedzieć mu. Czasem w przelocie spoglądał na nią z błękitnym błyskiem w oku albo zatrzymywał się, żeby o coś zapytać. Czuła się wówczas wniebowzięta. Praca w biurze była taka interesująca. Wciągała ją w samo sedno nagłówków gazetowych, tak jak rozmowy z Jerrym Burnhamem, kiedy pracowała u Dreyfusa i Carrolla. Było więc Towarzystwo Przetworów Solnych Onondaga z literaturą dotyczącą soli kąpielowych i chemikaliów, pracowniczej drużyny baseballowej, kafeterii, emerytur pracowniczych; Towarzystwo Miedziane Nagietek i zwalczanie tendencji wywrotowych wśród górników, po większej części cudzoziemców, którym należało wpoić zasady amerykanizmu; kampania Izby Handlowej Ośrodka Cytrusowego na rzecz przekonania drobnych inwestorów z Północy o trwałych podstawach rozwojowych przemysłu owocowego Florydy; oraz slogan do wylansowania dla Kooperatywy Sadowniczej Awokado: „Gruszka Awokado na Każdym Stole”. Ta ostatnia firma przysyłała od czasu do czasu skrzynkę i wszyscy brali śmieszne gruszki do domu, z wyjątkiem pana Robbinsa, który krzywił się i mówił, że dziękuje za owoce, które mają smak mydła. Jednakże najpoważniejsza ze wszystkich była kampania prowadzona na zlecenie Południowo-Zachodniego Towarzystwa Naftowego przeciwko przewrotnej antyamerykańskiej propagandzie brytyjskich spółek naftowych w Meksyku i akcji interwencyjnej grupy Hearsta w Waszyngtonie. W czerwcu Janey pojechała na ślub swojej siostry, Ellen. Dziwnie było znaleźć się znowu w Waszyngtonie. Przez cały czas w pociągu cieszyła się, że zobaczy Alice, ale spotkawszy się, nie bardzo miały o czym rozmawiać. W domu również czuła się obco. Ellen wychodziła za studenta prawa uniwersytetu w Georgetown, który był lokatorem pani Williams, i po ślubie w domu zaroiło się od studentów i dziewcząt. Wszyscy się śmiali i chichotali, a pani Williams i Francie zdawały się tym zachwycone, Janey jednak rada była, gdy wreszcie nadszedł czas odjazdu i musiała się spieszyć na pociąg. Żegnając się na stacji z Alice nie wspomniała jej słówkiem o przyjeździe do Nowego Jorku i wynajęciu wspólnego mieszkania. Przez całą drogę, siedząc w dusznym wagonie klubowym i patrząc przez okno na miasteczka, pola i szyldy, czuła się nieswojo. Dopiero rano w biurze poczuła się jak w domu. Życie w Nowym Jorku było podniecające. Od zatopienia Lusitanii wszyscy uważali, że przystąpienie Ameryki do wojny jest sprawą miesięcy. Na Piątej Alei wisiały flagi. Janey myślała teraz często o wojnie. Dostała list od Joego ze Szkocji, że został storpedowany na parowcu Marchioness i spędził dziesięć godzin w lodzi ratunkowej podczas śnieżycy koło cieśniny Pentland Firth, zmagając się z prądem, który ich znosił na morze, ale że w końcu wylądowali i czuje się dobrze, że załoga otrzymała gratyfikacje i że w ogóle zarabia kupę forsy. Skończyła akurat czytać list, kiedy nadeszła depesza z Kolorado, więc podając ją powiedziała J. Wardowi, że jej brat został storpedowany. Ward bardzo się zainteresował i jął perorować o potrzebie patriotyzmu, ratowaniu cywilizacji i historycznym pięknie katedry w Rheims . Oświadczył, że co do niego, to gotów jest spełnić swój obowiązek, gdy nadejdzie po temu pora, a jego zdaniem przystąpienie Ameryki do wojny jest kwestią miesięcy. Często odwiedzała go w biurze elegancko ubrana kobieta. Janey patrzyła z zazdrością na jej delikatną cerę, zgrabne suknie, nie rzucające się w oczy a szykowne, starannie wymanikiurowane paznokcie, małe stopy. Któregoś dnia drzwi do gabinetu zostały uchylone i słyszała, jak poufale rozmawia z J. Wardem. - Ależ J.W. - mówiła - to twoje biuro jest wprost okropne. Wierz mi, kochany, jest urządzone dokładnie tak jak biura w Chicago na początku lat osiemdziesiątych. Ward się śmiał. - No, Eleonoro, to może byś je urządziła nowocześniej? Tylko wszystkie roboty musiałyby być zorganizowane tak, żeby nam nie przeszkadzały w pracy. Nie ma mowy o żadnych przeprowadzkach przy tym nawale interesów. Janey nie posiadała się z oburzenia. Biuro jest bardzo przyjemne, urządzone z wyjątkowym smakiem, wszyscy to mówią. Ciekawa była, kim jest ta kobieta, która nabija Wardowi głowę takimi pomysłami. Następnego dnia, zmuszona wypisać czek na dwieście pięćdziesiąt dolarów dla firmy Stoddard i Hutchins, Dekoracja Wnętrz, o mały włos nie wygarnęła, co o tym sądzi. Ale ostatecznie to nie jej sprawa. Od tej pory panna Stoddard zdawała się nie opuszczać biura. Właściwe prace wykonywano w nocy, tak że codziennie rano Janey zastawała jakieś zmiany. Nowe wyposażenie było całe białe i czarne, z wyjątkiem zasłon i obić w zabawnym kolorze czerwonego wina. Janey wcale się to nie podobało, ale Gladys orzekła, że jest w bardzo nowoczesnym stylu i bardzo interesujące. Tylko pan Robbins nie dał tknąć swojego kąta i o mało się nie pokłócili o to z J. Wardem, ale w końcu postawił na swoim, a nawet rozeszła się plotka, że Ward musiał dać mu podwyżkę, bo pan Robbins zagroził przejściem do innej agencji. W dniu Święta Pracy Janey się przeprowadziła. Żal jej było rozstania z Comptonami, ale poznała Elizę Tingley, osobę w średnim wieku, pracującą u adwokata na tym samym piętrze co biuro J. Warda. Eliza Tingley pochodziła z Baltimore, miała sama uprawnienia adwokackie i Janey uważała ją za kobietę światową. Do spółki z bratem bliźniakiem, który był dyplomowanym buchalterem, wynajęła całe piętro domu na Dwudziestej Trzeciej Zachodniej Ulicy, w rejonie Chelsea, i zaproponowała, żeby Janey zamieszkała wspólnie z nimi. Oznaczało to uwolnienie jej od dojazdów metrem, przy tym Janey czuła, że dobrze jej zrobi poranny spacerek do Piątej Alei. Zapałała sympatią do Elizy Tingley, gdy tylko ją pierwszy raz ujrzała w kafeterii na dole. Tingleyowie byli swobodni i nieskrępowani i Janey od razu poczuła się u nich jak w domu. Czasami wieczorem wypijali po kieliszku. Eliza dobrze gotowała i zwykle długo siedzieli przy obiedzie, a potem, przed pójściem do łóżka, grali we trójkę w brydża z dziadkiem. W sobotę prawie zawsze chodzili do teatru za zniżkowymi biletami, które Eddy Tingley dostawał ze znajomej agencji. Prenumerowali „Literary Digest” , „Century” i „Dziennik Pani Domu”, a w niedzielę piekli na obiad kurczęta albo kaczkę i czytali dodatki „New York Timesa”. Tingleyowie mieli szerokie znajomości, a że lubili Janey i nie zapominali o niej przy żadnej okazji towarzyskiej, nareszcie czuła, że prowadzi życie, jakiego pragnęła. Tej zimy krążyły bez przerwy elektryzujące pogłoski o wojnie. Zawiesili w salonie wielką mapę Europy i oznaczali codziennie małymi chorągiewkami pozycje wojsk alianckich. Byli duszą i sercem po stronie aliantów, na dźwięk takich nazw jak Verdun czy Chemin des Dames* ciarki przebiegały im po krzyżu. Eliza marzyła o podróżach i kazała sobie w kółko opowiadać o wyprawie Janey do Meksyku. Planowali, że po wojnie wybiorą się wspólnie za granice, i Janey zaczęła nawet odkładać z tą myślą pieniądze. Kiedy Alice napisała, że się zastanawia, czyby nie zlikwidować swoich spraw w Waszyngtonie i nie przenieść się do Nowego Jorku, Janey odpisała, że kobiecie bardzo trudno jest w obecnej chwili znaleźć pracę w Nowym Jorku i nie wydaje jej się to najszczęśliwszym pomysłem. Przez całą jesień J. Ward chodził z bladą i zgnębioną twarzą. Nabrał zwyczaju spędzania niedzielnych popołudni w biurze i Janey z miłą chęcią biegała mu pomagać po obiedzie. Omawiali wydarzenia biurowe minionego tygodnia, po czym J. Ward dyktował jej mnóstwo prywatnych listów, mówił, że jest skarbem, i zostawiał ją uszczęśliwioną przy maszynie. Janey martwiła się wraz z mm. Bo chociaż ciągle napływały nowe zlecenia, sytuacja finansowa firmy była nie najlepsza. J. Ward poczynił kilka niefortunnych spekulacji na Wall Street i z trudem wiązał koniec z końcem. Zależało mu na spłaceniu wciąż jeszcze pokaźnego udziału starej pani Staple, wspomniał również o jakichś wekslach, które wpadły w ręce jego żony i które, obawiał się, mogą zostać użyte w nieodpowiedzialny sposób. Janey domyślała się, że jego żona musi być niemiłą, zrzędną kobietą, która wykorzystuje majątek matki jako sposób na utrzymanie Warda w szachu. Nigdy nie mówiła Tingleyom o jego osobistych sprawach, ale opowiadała dużo o firmie i obydwoje przyznawali, że ma bardzo ciekawą pracę. Nie mogła się doczekać Bożego Narodzenia, bo J. Ward napomknął, że da jej podwyżkę. Pewnej deszczowej niedzieli pisała po południu pod dyktando poufny list do sędziego Planeta, do którego miała załączyć sprawozdanie agencji detektywistycznej o działalności agitatorów związkowych wśród górników stanu Kolorado, kiedy rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. - Kto to może być? - zapytał J. Ward, który spacerował ze zmarszczonymi brwiami przed biurkiem, wpatrzony w wyglansowane czubki swoich butów. W jego głosie było zaskoczenie i jakby zdenerwowanie. - Może pan Robbins zapomniał klucza - odparła Janey. Poszła zobaczyć. Kiedy jednak otworzyła, do biura wsunęła się pani Moorehouse. Była w mokrym płaszczu nieprzemakalnym, z parasolką w ręku, miała bladą twarz i drgające nozdrza. Janey zamknęła delikatnie drzwi i wróciła do swego biurka. Wytrąciło ją to z równowagi. Wzięła ołówek i zaczęła rysować spirale dokoła arkusza papieru maszynowego. Chcąc nie chcąc słyszała, co się dzieje w gabinecie J. Warda, dokąd pani Moorehouse wpadła trzaskając oszklonymi drzwiami. - Ward, nie zniosę tego, nie zniosę tego ani chwili dłużej! - krzyczała na cały głos. Serce biło Janey bardzo szybko. Usłyszała głos J. Warda, cichy i pojednawczy, potem znowu panią Moorehouse: - Nie pozwolę się tak traktować, oświadczam ci. Nie jestem dzieckiem, żeby mnie tak traktować. Wykorzystujesz mój stan. Moje zdrowie nie pozwala na takie traktowanie. - Ależ posłuchaj, Gertrudo - mówił J. Ward. – Na honor dżentelmena, nie ma w tym absolutnie nic, Gertrudo. Leżysz w łóżku i różne myśli przychodzą ci do głowy. Nie powinnaś tu tak wpadać. Jestem bardzo zajętym człowiekiem, mam na głowie poważne transakcje, które wymagają całkowitego spokoju. To faktycznie oburzające, powtarzała w duchu Janey. - Do dziś siedziałbyś w Pittsburghu i pracował w Towarzystwie Bessemerowskim, Ward, gdyby nie ja. Doskonale wiesz. Możesz gardzić mną, ale pieniędzmi ojca nie gardzisz. Mam już tego dosyć, mówię ci, występuję o rozwód. - Ależ, Gertrudo, dobrze wiesz, że nie ma żadnej innej kobiety w moim życiu. - A ta osóbka, z którą się wszędzie afiszujesz, ta... jak jej tam., panna Stoddard? Widzisz, wiem więcej, niż przypuszczasz. Nie jestem kobietą, za jaką mnie uważasz, Ward. Nie pozwolę z siebie robić idiotki, słyszysz? Głos pani Moorehouse przeszedł w chrypiący pisk. Widocznie nerwy odmówiły jej posłuszeństwa, bo Janey usłyszała szloch. - Ależ, Gertrudo - rozległ się uspokajający głos Warda - unosisz się zupełnie bez powodu. Z Eleonorą Stoddard załatwiałem kilka interesów. Jest inteligentna, uważam ją za interesującą osobę... intelektualnie, jeśli mnie dobrze rozumiesz... Zjedliśmy kilka razy wspólnie obiad, zwykle w większym towarzystwie, i absolutnie nic... W tym miejscu zniżył głos, tak że Janey nie słyszała dalszych słów. Zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna wyjść po cichu. Nie wiedziała, co robić. Już miała wstać, gdy rozległ się znowu histeryczny krzyk pani Moorehouse: - Och, jesteś zimny jak ryba. Tak, jesteś zimną rybą. Wolałabym już, żeby to była prawda, żebyś miał z nią romans. Zresztą to obojętne, tak czy inaczej nie pozwolę się dłużej używać do wyłudzania pieniędzy ojca. Drzwi gabinetu się otworzyły i stanęła w nich pani Moorehouse. Zmierzyła Janey gorzkim wzrokiem, jakby i ją podejrzewała o intymne stosunki z Wardem, po czym wyszła. Janey siedziała dalej przy biurku, starając się przybrać obojętny wyraz twarzy. Słyszała, jak Ward spaceruje ciężkim krokiem po gabinecie. W końcu zawołał słabym głosem: - Panno Williams. Wstała i weszła do gabinetu, z ołówkiem i notesem w ręce. J. Ward zaczął dyktować, jak gdyby nigdy nic, ale w połowie listu do prezesa Towarzystwa Karbidowego Ansonia zaklął nagle: - Niech to wszyscy diabli! - i kopnął kosz do śmieci tak, że ten poleciał pod ścianę. - Przepraszam, panno Williams, wytrąciło mnie to z równowagi. Mogę chyba liczyć, że nie wspomni pani o tym nikomu? Rozumie pani, moja żona jest niezupełnie zdrowa, choruje od czasu urodzenia ostatniego dziecka... Wie pani, to się zdarza u kobiet. Janey podniosła oczy. Zbierało jej się na płacz. - Och, proszę pana. Jak pan mógł pomyśleć, że nie zrozumiem? To musi być dla pana okropne... Ta praca jest taka przyjemna i taka interesująca... Nie mogła wykrztusić słowa więcej. Wargi odmawiały jej posłuszeństwa. - Panno Williams - podjął J. Ward - doceniam, ee, w pełni doceniam pani... Podniósł z ziemi kosz. Janey rzuciła się i zaczęła wraz z nim zbierać rozsypane papiery i śmieci. Od schylania się krew nabiegła Wardowi do twarzy. - Wielka odpowiedzialność... Taka jedna nieodpowiedzialna kobieta może narobić cholernej szkody, rozumie pani. Janey kiwała głową. - No, to na czym stanęliśmy? Skończmy z tym i chodźmy do domu. Postawili kosz pod biurkiem i wrócili do listów. Przez całą drogę do Chelsea, omijając rozmokłe błoto i kałuże, Janey rozmyślała, w jaki sposób należało dać Wardowi do zrozumienia, że cokolwiek się stanie, całe biuro będzie po jego stronie. W domu Eliza poinformowała ją, że dzwonił jakiś mężczyzna. - To jakiś nieokrzesany typ. Nie chciał powiedzieć, kto mówi, kazał ci tylko powtórzyć, że dzwonił Joe i że zadzwoni jeszcze raz. Janey czuła na sobie badawcze spojrzenie Elizy. - To pewnie mój brat Joe. Jest... pływa na statkach handlowych. Wieczorem przyszli znajomi Tmgleyów, były dwa stoliki brydża i wszyscy świetnie się bawili, kiedy zadźwięczał znowu telefon. Dzwonił Joe. Rozmawiając z nim, Janey czuła, że stoi cała w pąsach. Nie mogła go zaprosić do domu, a chciała się z nim zobaczyć. Partnerzy wołali, żeby wracała do gry. Joe oznajmił, że właśnie przyjechał, że był w Flatbush i Żydki powiedziały mu, że Janey mieszka teraz w Chelsea, że przywiózł dla niej prezenty i że dzwoni ze sklepu tytoniowego na rogu Ósmej Alei. Partnerzy znowu wołali. Niewiele się zastanawiając, Janey powiedziała, że jest bardzo zajęta, ma pilną pracę i czy Joe nie mógłby przyjść po nią jutro o piątej pod biuro. Zapytała jeszcze raz, jak się miewa, on zaś odparł, że świetnie, ale w jego głosie dźwięczał żal. Kiedy wróciła do stolika, wszyscy zaczęli jej dokuczać, że ma chłopca, a ona śmiała się i płoniła, ale w głębi duszy czuła się podle, że go nie zaprosiła do domu. Następnego dnia padał śnieg. Wysiadłszy o piątej z zatłoczonej windy, rozejrzała się niecierpliwie po westybulu. Joego nie było. Dopiero żegnając się z Gladys ujrzała go przez drzwi. Stał na ulicy, z rękami ukrytymi głęboko w kieszeniach granatowej marynarskiej kurtki. Grube płaty śniegu wirowały dokoła jego twarzy, która była ogorzała, pobrużdżona i czerwona. - Czołem, Joe - powiedziała. - Czołem, Janey. - Dawno przyjechałeś? - Będzie już parę dni. - Zdrów jesteś, Joe? Jak się czujesz? - Głowa mi pęka. Zaperfumowalem się wczoraj. - Joe, tak mi przykro za wczoraj, ale było akurat mnóstwo ludzi, a chciałam się z tobą zobaczyć sam na sam, żebyśmy mogli porozmawiać. Joe chrząknął. - Dobra, dobra, Janey. Rany, ale morowo wyglądasz. Jakby mnie chłopaki zobaczyli, toby pomyśleli, że przygruchałem klasa dzidzię. Janey czuła się nieswojo. Joe miał na nogach ciężkie buty robocze, spodnie poplamione szarą farbą. Pod pachą ściskał paczkę zawiniętą w gazetę. - Chodźmy gdzieś na dobrą wyżerkę. Jezuniu, przykro mi, że się nie wysztafirowałem, ale, kapujesz, diabli wzięli cały majdan, jak zostaliśmy storpedowani. - Znowu zostaliście storpedowani? Joe się roześmiał. - Jasne. Koło Cape Race. To ci życie, co? Drugi raz nas przyuważyli. Ale szal dla ciebie przywiozłem, jak Boga kocham, przywiozłem... Już wiem, gdzie pójdziemy, do Liichowa. - Na Czternastą Ulicę? Czy to trochę... - Nie, jest sala dla pań. Janey, nie przypuszczasz chyba, że bym cię targał do jakiejś zakazanej speluny? Kiedy przechodzili przez Union Square, jakiś obdarty młody mężczyzna w czerwonym swetrze zawołał: „Hey, Joe!”. Joe zostawił Janey i rozmawiali chwilę głowa przy głowie. W końcu Joe wsunął młodemu człowiekowi banknot i powiedział: „To na razie, Teks” i dogonił Janey, która szła niepewnie naprzód. Nie podobała jej się Czternasta Ulica po zapadnięciu zmroku. - Kto to był, Joe? - Taki jeden. Marynarz, poznałem go kiedyś w Nowym Orleanie. Wołało się na niego Teks, nawet nie wiem, jak się nazywa. Bryndza u chłopaka. - Byłeś w Nowym Orleanie? Joe kiwnął głową. - No, po ładunek melasy. Łajba się nazywała Henry B. Higginbotham, ale myśmy to przekręcili na Pigginbottom. I przejechała się tym świńskim tyłkiem po dnie Grand Banks . Gdy weszli do restauracji, maitre d’hotel zmierzył ich ostrym wzrokiem i posadził przy narożnym stoliku w małej bocznej salce. Joe zamówił obfitą kolację z piwem, którego Janey nie lubiła, tak że Joe musiał wypić za nią i za siebie. Kiedy Janey opowiedziała mu wszystko o rodzinie, swojej pracy, którą tak lubi, o podwyżce, której oczekuje na Boże Narodzenie, o Tingleyach, którzy są dla niej tacy mili i z którymi tak dobrze jej się mieszka, nie bardzo mieli o czym rozmawiać. Joe kupił bilety do Hipodromu , ale było jeszcze dużo czasu do przedstawienia. Siedzieli milcząc nad kawą i Joe ćmił cygaro. W końcu Janey powiedziała, że to klęska z tą pogodą, okropnie musi być biednym żołnierzom w okopach, i co to za barbarzyńcy z tych Szwabów, zatopili Lusitanię, i jaki niemądry był ten pomysł Henry Forda z Okrętem Pokoju . Joe parsknął na to dziwnym, urywanym śmiechem, który gdzieś nabył, i powiedział: - Pomyśl lepiej o biednych marynarzach, którzy są na morzu w taką noc. Wstał i poszedł po nowe cygaro. Że też pozwolił sobie tak wygolić kark, pomyślała Janey. Szyję miał całą czerwoną i pełną drobniutkich zmarszczek. Uświadomiła sobie, jakie ciężkie życie prowadzi, i kiedy wrócił, spytała, dlaczego nie poszuka innej pracy. - W stoczni, myślisz? Chłopaki teraz zbijają ciężką forsę w stoczni. Ale forsa frajer, Janey, ja tam wolę się powłóczyć. Czego nie robi się dla doświadczenia, jak powiedział jeden facet, któremu urwało głowę. - Nie o tym myślałam. W moim własnym biurze są chłopcy bez porównania mniej inteligentni od ciebie, a mają przyjemną, czystą pracę, no, i jakąś przyszłość przed sobą. - Och, moją przyszłość już dawno diabli wzięli - po wiedział Joe ze śmiechem. - Mógłbym pojechać do Perth Amboy, do fabryki zbrojeniowej, ale jak już mam wylecieć w powietrze, to wolę na morzu, no nie? Janey zaczęła się rozwodzić o wojnie i oświadczyła, że Ameryka powinna do niej przystąpić, że jej obowiązkiem jest ratować cywilizację i pomóc biednej, malej, bezradnej Belgii. - Skończ te brednie, Janey - powiedział Joe, ucinając dyskusję gestem czerwonej dłoni. - Wy tu nic nie rozumiecie, kapujesz? Ta cała cholerna wojna to jedna wielka granda od początku do końca. Dlaczego na przykład nie torpedują statków francuskich? Bo Żabojady dogadały się z Frycami, że jak Fryce zostawią w spokoju ich łajby, to oni nie będą im ostrzeliwali fabryk za frontem. Co nas to wszystko obchodzi? Albo nam to źle siedzieć na tyłkach, sprzedawać broń i patrzeć, jak się jedni z drugimi biorą za łby? Myślisz, że w Bordeaux, w Tuluzie, w Marsylii różne bubki me robią grubej forsy na tym, że ich właśni bracia wypruwają sobie flaki na froncie? Anglicy też nie lepsi. Mówię ci, Janey, ta cała wojna to jedna wielka granda, tak jak wszystko na tym cholernym świecie. Janey się rozpłakała. - Przepraszam, siostrzyczko - powiedział Joe potulnie. - Faktycznie, lump jestem i tyle. Nie pasuję do takiej szykownej dziewczyny jak ty. - Co ty, Joe, nie to miałam na myśli - odrzekła Janey ocierając oczy. - O rany! Zapomniałem ci pokazać szale. Rozwinął paczkę i na stół wypadły dwa hiszpańskie szale, jeden czarny koronkowy, drugi zielony jedwabny, haftowany w wielkie kwiaty. - Och, Joe, nie powinieneś mi dawać obydwu. Powinieneś jeden schować dla swojej dziewczyny. - To nie są rzeczy dla dziewczyn, z którymi się włóczę, Janey. Kupiłem je dla ciebie. Janey musiała przyznać, że szale są prześliczne, i postanowiła jeden dać Elizie Tingley. Poszli do Hipodromu, ale bawili się nieszczególnie. Janey nie przepadała za tego rodzaju widowiskami, Joe zaś przez cały czas zasypiał. Kiedy wyszli z teatru, był trzaskający mróz. Na Szóstej Alei zacinał ziarnisty śnieg, niemal przesłaniając wiadukt kolei nadziemnej. Joe odwiózł ją do domu taksówką i pożegnał pod drzwiami krótkim: „To na razie, Janey”. Stała przez chwilę na schodach, z kluczem w ręce, i patrzyła, jak się oddala w stronę Dziesiątej Alei i zachodnich nabrzeży, z głową schowaną w kołnierz kurtki. Tej zimy na Piątej Alei dzień w dzień powiewały flagi. Janey pilnie czytała gazetę przy śniadaniu. W biurze mówiło się o niemieckich szpiegach, łodziach podwodnych, okrucieństwach i propagandzie. Któregoś dnia rano do J. Warda przyszła francuska delegacja wojskowa, przystojni bladzi oficerowie w niebieskich frenczach z odznaczeniami i w czerwonych spodniach. Najmłodszy był o kulach. Wszyscy odnieśli ciężkie rany na froncie. Kiedy wyszli, Janey o mało nie przemówiła się z Gladys, która oświadczyła, że oficerowie to banda próżniaków i dekowników i że chciałaby zobaczyć delegację prostych żołnierzy. Janey zastanawiała się, czy nie powinna powiedzieć J. Wardowi o progermańskim nastawieniu Gladys, czy nie wymaga tego od niej patriotyzm. Comptonowie mogą być szpiegami, czyż nie występują pod przybranym nazwiskiem? Ten cały Benny jest socjalistą albo czymś jeszcze gorszym, dobrze o tym wiedziała. Postanowiła mieć oczy otwarte. Tego samego dnia przyjechał G.H. Barrow i Janey siedziała przez cały czas jego wizyty w gabinecie J. Warda. Panowie rozmawiali o prezydencie Wilsonie, neutralności, kursach giełdowych i opóźnionym doręczeniu noty w sprawie Lusitanii. G.H. Barrow był na audiencji u prezydenta jako członek komisji prowadzącej mediacje między kolejami a bractwami grożącymi strajkiem. Janey podobał się teraz bardziej niż w drodze powrotnej z Meksyku. Spotkawszy go w hallu, kiedy wychodził z biura, nie wzbraniała się przed rozmową i przyjęła zaproszenie na obiad. Czuła się bardzo frywolnie. Odtąd, przez cały czas swego pobytu w Nowym Jorku, G.H. Barrow zabierał ją na obiady i do teatrów. Janey świetnie się bawiła, a jeśli odwożąc ją do domu zaczynał sobie pozwalać w taksówce na zbytnie poufałości, osadzała go uwagą o Queenie. Nie mógł się połapać, skąd o niej wie, ale opowiedział jej historię całego romansu i jak ta bezwstydna kobieta próbowała potem wymuszać od niego pieniądze. Ale teraz nic mu już nie zrobi, oświadczył, bo się rozwiódł z żoną. Następnie, zażądawszy od Janey przysięgi, że nie piśnie nikomu słówka, wyjaśnił, że dzięki pewnemu kruczkowi prawnemu miał jednocześnie dwie żony, Queenie była jedną z nich, ale rozwiódł się już z obydwiema i Queenie nie mogłaby mu absolutnie nic zaszkodzić, gdyby nie musiał się liczyć z prasą, która tylko czyha na jakiś skandal, szczególnie gdy chodzi o liberała tak jak on oddanego sprawie robotniczej. Potem zaczął perorować o sztuce życia i wyraził pogląd, że kobiety w Ameryce nie mają o mej pojęcia, przynajmniej kobiety pokroju Queenie. Janey mu współczuła, lecz kiedy jej zaproponował małżeństwo, prychnęła śmiechem i powiedziała, że musi najpierw zasięgnąć porady adwokata. Opowiedział jej całe swoje życie, jak cierpiał nędzę w dzieciństwie, jak potem był zawiadowcą, spedytorem i konduktorem na kolei, z jakim zapałem pracował dla sprawy Bractwa Kolejarzy i jak artykułami demaskującymi warunki na kolei dorobił się rozgłosu i pieniędzy, a jego dawni towarzysze uznali, że ich sprzedał, co, Bóg mu świadkiem, jest wierutnym kłamstwem. Wróciwszy do domu, Janey nie omieszkała poinformować Tingleyów o oświadczynach, nie wspomniała jednak przezornie o Queenie i o bigamii. Śmiali się razem i żartowali z tego, i Janey promieniała zadowoleniem, że oświadczył jej się człowiek tak ustosunkowany. Zastanawiała się, dlaczego tracą dla niej głowę tacy interesujący mężczyźni, musiała jednak w duchu przyznać, że wszyscy jakoś mają ten rozwiązły wygląd. Ale nie wiedziała sama, czyby chciała wyjść za G.H. Barrowa. Następnego dnia zajrzała rano w biurze do Who Is Who i znalazła jego nazwisko: „BARROW, George Henry - publicysta...”. Nie wydawało jej się jednak, by mogła go kiedykolwiek pokochać. Tego dnia J. Ward przyszedł do biura przygnębiony. Sprawiał wrażenie chorego i Janey tak się go zrobiło żal, że zapomniała zupełnie o G.H. Barrowie. Została poproszona do gabinetu na poufną konferencję Warda z panem Robbinsem oraz irlandzkim adwokatem nazwiskiem O’Grady i panowie zapytali, czyby nie miała nic przeciwko wynajęciu na jej nazwisko sejfu w celu przechowania pewnych walorów oraz otworzeniu jej prywatnego konta w Truście Bankowym. Zakładają nową spółkę, wyjaśnili, a Janey chyba rozumie, zaszły pewne okoliczności, w których tego rodzaju kroki mogą się okazać nieodzowne. Pan Robbins i J. Ward zostaną posiadaczami większej części akcji nowej firmy, ale będą zatrudnieni na pensji. Pan Robbins, przejęty i lekko wstawiony, zapalał jeden po drugim papierosy, które odkładał na brzeg biurka, i raz po raz powtarzał: - Wiesz dobrze, J.W., że cokolwiek postanowisz, ja się na wszystko zgodzę. J. Ward wyjaśnił, że Janey wejdzie do zarządu nowej spółki, ale oczywiście nie będzie za nic osobiście odpowiedzialna. Jak się okazało, stara pani Staple wystąpiła przeciw niemu z powództwem o zwrot większej sumy, żona zaś rozpoczęła kroki rozwodowe w Pensylwanii i nie pozwala mu przyjeżdżać do domu ani widywać się z dziećmi, tak że Ward był zmuszony zamieszkać w hotelu McAlpin. - Gertruda upadła na głowę - orzekł pan Robbins jowialnie i trzepnął J. Warda po plecach. - Wygląda, że kości zostały rzucone - huknął - ale to nie powód, żeby rezygnować z lunchu. Człowiek musi jeść, no i pić, nawet jeśli mu grozi bankructwo. J. Ward popatrzył na niego krzywym okiem, ale się nie odezwał, Janey zaś stwierdziła w duchu, że to okropny brak taktu wykrzykiwać takie rzeczy na cały głos. Wracając wieczorem do domu zaszła do urzędu telegraficznego na Dwudziestej Trzeciej Ulicy i zadepeszowała do G.H. Barrowa, który wyjechał do Waszyngtonu: „POZOSTAŃMY PRZYJACIÓŁMI”. W domu oznajmiła Tingleyom, że będzie jednym z dyrektorów nowej spółki, a Tingleyowie orzekli, że to cudownie, awansuje tak szybko, i że stanowczo powinna zażądać podwyżki, chociaż interesy stoją chwilowo nie najlepiej. Janey uśmiechnęła się i powiedziała: - Na wszystko przyjdzie czas. Eddy Tingley wyciągnął butelkę sherry i przy kolacji wznieśli z Elizą toast: „Za nowo upieczonego dyrektora!”. Janey stanęła w pąsach, ale była bardzo zadowolona. Potem grali w brydża z dziadkiem. OKO KAMERY (26) hala była zatłoczona przed nią na Madison Square pełno policji wołali rozchodzić się rozchodzić specjalne ekipy przetrząsały miasto w poszukiwaniu bomb nie mogliśmy znaleźć miejsca więc wbiegliśmy po schodach na jaskółkę patrzyliśmy w dół w niebieską przestrzeń na głowy zbite jak żwir i nad nimi na trybunie małe czarne figurki przemawiał jakiś mężczyzna ilekroć powiedział wojna rozlegały się gwizdy ilekroć powiedział Rosja buchały oklaski na cześć rewolucji nie wiedziałem kto to jest ktoś powiedział że Max Eastman ktoś inny że jakiś inny facet ale klaskaliśmy i wiwatowaliśmy na cześć rewolucji wygwizdywaliśmy Morgana i kapitalistyczną wojnę aż znalazł się szpicel zaglądał nam w twarze jakby nas chciał zapamiętać potem pojechaliśmy do Bronx Casino posłuchać Emmy Goldman ale policja nie dopuściła do mityngu wszystkie okoliczne ulice były pełne ludzi krążyły karetki krążyły wśród tłumu ludzie mówili że są pełne glin z karabinami maszynowymi potem nadjechały małe fordy policyjne z reflektorami natarli fordami na tłum świecili reflektorami wszyscy mówili o karabinach maszynowych rewolucji swobodach obywatelskich wolności słowa ale coraz to ktoś właził glinie w drogę i obrywał pałką a potem wpychali go do wozu policyjnego policaje mieli dusze na ramieniu wołali że sprowadzą straż pożarną żeby rozpędziła tłum i wszyscy mówili że to hańba co by powiedział Waszyngton, Jefferson albo Patrick Henry ? potem pojechaliśmy do Brevoorta gdzie było znacznie przyjemniej przychodził każdy kto był kimś była Emma Goldman jadła kiełbaski i kapustę kwaszoną wszyscy patrzyli na nią i na każdego kto byl kimś wszyscy byli za pokojem kooperatywną wspólnotą i rewolucją rosyjską rozmawialiśmy o czerwonych sztandarach barykadach i odpowiednich stanowiskach dla karabinów maszynowych wypiliśmy parę kieliszków zjedliśmy parę grzanek z topionym serem zapłaciliśmy i poszliśmy do domu otworzyliśmy zatrzask w drzwiach włożyliśmy piżamę i wsunęliśmy się do łóżka w łóżku było wygodnie KRONIKA XVIII Do widzenia, Piccadilly, do zobaczenia, Leicester Square, Daleka dro-oga do Tipperary ŻONA PRZYŁAPAŁA MĘŻA Z DZIEWCZYNKĄ W HOTELU takiemu zadaniu poświęcimy nasze życie, i nasze majątki, wszystko, czym jesteśmy, i wszystko, co posiadamy, z dumą ludzi, którzy rozumieją, że nadszedł dzień, gdy Ameryka dostąpi zaszczytu złożenia ofiary ze swojej krwi i swojej potęgi za zasady, które jej dały początek, szczęście i pokój strzeżony jak największy skarb. Bóg nam świadkiem, że nie możemy uczynić nic Daleka dro-oga do Tipperary, Kiedy tam wrócę, któż to wie. Daleka dro-oga do Tipperary, Tam moja miła czeka mnie STRZEŻCIE SIĘ, ZDRAJCY CZTEREJ UKARANI GRZYWNĄ W EVANSTON ZA ZABIJANIE PTAKÓW WILSON CHCE PRZEFORSOWAĆ POBÓR spekulanci podbijają ceny konserw wniosek o prohibicję w całych Stanach na czas wojny wnosi skargę przeciwko ludziom, którzy ignorują hymn narodowy JOFFRE DOMAGA SIĘ NIEZWŁOCZNIE WOJSKA SPRAWA MOONEYA PORUSZYŁA OPINIĘ Do widzenia, Picadilly, do zobaczenia, Leicester Square, Daleka dro-oga do Tipperary, Tam serce moje wciąż się rwie IZBA ODMÓWIŁA THEODORE’OWI ROOSEVELTOWI ZGODY NA FORMOWANIE ODDZIAŁÓW OCHOTNICZYCH ambasadzie amerykańskiej groził dzisiaj atak tłumu radykalnych socjalistów pod przewodem Nicolaia Lenina , emigranta, który niedawno powrócił ze Szwajcarii przez Niemcy ALIANCI OPLATAJĄ SZTANDARAMI GROBOWIEC WASZYNGTONA ELEONORA STODDARD Tej zimy Eleonora nie mogła się uskarżać na brak wrażeń. Bywała dużo z J.W., na wszystkich francuskich operach, na premierach w teatrach. Na Pięćdziesiątej Szóstej Wschodniej Ulicy wynaleźli małą francuską restauracyjkę, gdzie chodzili na hors d’oeuvres. Oglądali francuskie obrazy w galeriach na Madison Avenue. J.W. zaczął się interesować sztuką i Eleonora lubiła jego towarzystwo, bo miał takie romantyczne podejście do wszystkiego i mówił, że Eleonora jest jego natchnieniem, że po spotkaniu z nią zawsze przychodzą mu najlepsze pomysły. Często rozmawiali o ciasnocie umysłowej ludzi, którzy uważają, że mężczyzny z kobietą nie może łączyć platoniczna przyjaźń. Co dzień pisywali do siebie po francusku bileciki. Eleonora często powtarzała w duchu, jaka to niesprawiedliwość, że J.W. ma taką głupią żonę, a do tego taką schorowaną. Uważała jednak, że dzieci są urocze i jak to miło, że obydwoje mają po ojcu te śliczne błękitne oczy. Prowadziła teraz samodzielnie firmę, zatrudniała dwie panny, które uczyły się u niej rzemiosła, i miała mnóstwo roboty. Zakład mieścił się na Madison Avenue tuż powyżej Madison Square i był tylko na jej nazwisko. Ewelina Hutchins nie miała z tym już nic wspólnego, gdyż doktor Hutchins przeszedł na emeryturę i przeniósł się z całą rodziną do Santa Fe. Ewelina przysyłała jej od czasu do czasu skrzynkę indiańskich osobliwości albo ceramiki oraz akwarele malowane przez dzieci indiańskie w szkole i Eleonora musiała przyznać, że wszystko to idzie nadspodziewanie dobrze. Po południu, jadąc taksówką do domu, patrzyła na drapacz Metropolitalnego Towarzystwa Ubezpieczeń, na żelazobetonowy Gmach Fullera, na rozjarzone światłami stalowe niebo Manhattanu i myślała o kryształach, sztucznych kwiatach i złoconych wzorach na brokacie koloru bordo i indygo. W domu dziewczyna miała już przygotowaną herbatę i często czekali jacyś znajomi młodzi architekci albo malarze. Zawsze były kwiaty, kalie o delikatnej fakturze lodów albo wazon frezji. Rozmawiała chwilę, po czym szła się przebrać. Czuła się bardzo zawiedziona, kiedy J.W. dzwonił, że nie może przyjść. Jeśli był jeszcze ktoś z gości, którzy wpadli na herbatę, prosiła, żeby został i zjadł z nią improwizowaną kolację. Wzruszała się zawsze, gdy zobaczyła francuską flagę albo gdy orkiestra zagrała Tipperary. Pewnego wieczoru szli po raz trzeci na Żółty kaftan i Eleonora miała na sobie nowe futro, które nie wiedziała, z czego spłaci, i głowę pełną myśli o nie zapłaconych rachunkach w firmie i o domu na Sutton Place, który zaczęła urządzać w nadziei korzystnej sprzedaży. Czekała odpowiedniej chwili, by spytać J.W., czy nic się jeszcze nie wyjaśniło z tym tysiącem, który obiecał zainwestować na jej rzecz. Rozmawiali o nalotach, gazach trujących, wpływie komunikatów wojennych na koniunkturę, Łucznikach z Mons i Dziewicy Orleańskiej i Eleonora wyznała, że wierzy w zjawiska nadprzyrodzone, J.W. zaś, z troską na zapadłej twarzy, przebąkiwał coś o niepowodzeniach na Wall Street. Przepychali się przez wieczorny tłum na Times Square, na niebie zapalały się i gasły błyski neonów, na reklamie gumy do żucia Wrigleya gimnastykowały się zręczne trójkątne ludziki, kiedy nagle rozległy się dźwięki katarynki grającej Marsyliankę. Było to takie piękne, że Eleonora zalała się łzami. Zaczęli mówić o Ofiarności i Poświęceniu i J.W. ściskał jej ramię przez futro, a kataryniarzowi dał dolara. Kiedy doszli do teatru, Eleonora pobiegła do toalety zobaczyć, czy nie ma czerwonych oczu. Ale przejrzawszy się w lustrze, stwierdziła, że nie są wcale czerwone, błyszczą tylko serdecznym wzruszeniem, więc poprawiła trochę twarz i wróciła do westybulu, gdzie czekał J.W. z biletami w ręce. Jej szare źrenice szkliły się od łez i mieniły blaskiem. Któregoś wieczoru J.W. miał bardzo strapioną minę i odwożąc ją do domu z opery po przedstawieniu Manon powiedział, że jego żona nie rozumie ich przyjaźni, robi mu sceny i grozi rozwodem. Eleonora odparła z oburzeniem, że widocznie ma bardzo pospolitą naturę, skoro nie rozumie, że ich stosunki są czyste jak śnieg. Istotnie, przyznał J.W., bardzo się tym martwi. Lwia część kapitałów agencji, wyjaśnił, stanowi własność jego teściowej, która może go zrujnować, jeśli zechce, co byłoby znacznie gorsze od rozwodu. Eleonora, czując ogarniający ją chłód i sztywność, oświadczyła, że wolałaby się całkowicie usunąć z jego życia niż rozbić mu dom, i że powinien pamiętać o swoich uroczych dzieciach, ale J.W. odrzekł, że Eleonora jest jego natchnieniem i że nie wyobraża sobie bez niej życia. Dojechawszy na Ósmą Ulicę, snuli się obydwoje po rozjarzonym białym salonie Eleonory, w ciężkiej woni kalii, zachodząc w głowę, jak z tego wybrnąć. Wypalili mnóstwo papierosów, ale jakoś nic nie postanowili. J.W. wyszedł bardzo przygnębiony. Żegnając się powiedział z westchnieniem: - No cóż, nie wiadomo, czy i w tej chwili nie jestem śledzony. Zostawszy sama, Eleonora zaczęła spacerować przed długim weneckim lustrem między oknami. Nie wiedziała, co robić. Firma dekoracyjna ledwo wychodzi na swoje, a tu trzeba płacić za dom na Sutton Place, z komornym za mieszkanie zalega od dwóch miesięcy, teraz jeszcze raty za futro. Liczyła na ten tysiąc dolarów, który jej obiecał J.W., jeśli mu się powiedzie spekulacja akcjami Wenezuelskiego Towarzystwa Naftowego. Widocznie nic z tego nie wyszło, bo dawno by coś wspomniał. Położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Czuła się samotna i nieszczęśliwa. Nie pozostało jej nic innego jak wrócić do kieratu domu towarowego. Traci powoli urodę, przyjaciół, jeśli będzie się jeszcze musiała wyrzec J.W., to będzie straszne. Przyszła jej na myśl czarna służąca Augustine z jej niefortunnymi romansami, o których zawsze opowiadała Eleonorze. Zaczynała żałować, że sama nie jest taka. Może od początku nie miała racji pragnąc, by wszystko było nieskazitelne i piękne. Nie płakała, ale leżała przez całą noc z szeroko otwartymi piekącymi oczami, wpatrzona w okalający sufit kwiatowy ornament, który widziała w świetle sączącym się z ulicy przez lawendowe tiulowe firanki. Parę dni później oglądała w firmie stylowe hiszpańskie krzesła, które jej proponował pewien handlarz antyków, kiedy nadszedł telegram: SPRAWY WZIĘŁY NIEPOŻĄDANY OBRÓT STOP TELEFONOWANIE NIEWSKAZANE STOP MUSZĘ SIĘ Z TOBĄ ZOBACZYĆ STOP BĄDŹ O PIĄTEJ NA HERBACIE W HOTELU PRINCE GEORGE Telegram był bez podpisu. Powiedziała handlarzowi, żeby zostawił krzesła, a po jego wyjściu stała długo przy biurku, wpatrzona w doniczkę liliowych krokusów o żółtych słupkach. Zastanawiała się, co by było, gdyby pojechała do Great Neck porozmawiać z Gertrudą Moorehouse. W końcu zawołała pannę Lee, która szyła firanki w sąsiednim pokoju, i powiedziała, że zostawia firmę pod jej opieką, zadzwoni po południu. Wsiadła do taksówki i pojechała na Dworzec Pensylwański. Był przedwczesny dzień wiosenny. Ludzie chodzili w porozpinanych paltach, niebo było koloru farbkowego z obłoczkami zwiewnymi jak pyl dmuchawca. Zapach futer, zimowych palt, spalin i okutanych ciał mieszał się z nieoczekiwaną wonią kory brzozowej. Eleonora siedziała wyprostowana jak struna na tylnym siedzeniu taksówki, z ostrymi paznokciami wbitymi w dłonie przez popielate rękawiczki. Nie znosiła tych zdradliwych dni, kiedy zima przybiera pozory wiosny. Zmarszczki uwydatniają się wówczas na twarzy, wszystko zdaje się rozsypywać w palcach, ziemia osuwa się pod nogami. Pojedzie porozmawiać z Gertrudą Moorehouse jak kobieta z kobietą. Skandal popsułby wszystko. Jeśli rozmówi się z nią w porę, Gertruda powinna zrozumieć, że nigdy nic nie było między nią a J.W. Skandal rozwodowy popsułby wszystko. Straciłaby klientelę, zbankrutowała, nie pozostałoby jej nic innego, jak wrócić do Pullman i zamieszkać u wujostwa. Zapłaciła taksówkarzowi i zeszła po schodach na peron kolei Long Island. Nogi się pod nią uginały, czuła beznadziejne zmęczenie, przepychając się przez tłum do informacji. Nie, nie ma pociągu wcześniejszego do Great Neck niż o 14.13. Stała długo w ogonku po bilet. Jakiś mężczyzna nadepnął jej na nogę. Ogonek posuwał się irytująco powoli. Doszedłszy do okienka, przez parę sekund nie mogła sobie przypomnieć, do jakiej miejscowości chce bilet. Kasjer obserwował ją przez szybę złośliwymi guzkami oczu. Miał na czole umbrelkę i wargi zbyt czerwone do bladej twarzy. Stojący za nią zaczynali się niecierpliwić, jakiś mężczyzna w tweedowym palcie i z ciężką walizką przepychał się już do kasy. - Great Neck, powrotny - powiedziała. Kupiwszy bilet, uświadomiła sobie zaraz, że w żaden sposób nie zdąży zajechać na miejsce i wrócić przed piątą. Schowała bilet do popielatej jedwabnej torebki z dyskretnym, wyszywanym dżetami wzorkiem. Zabije się, pomyślała. Pojedzie metrem na dolny Manhattan, każe windziarzowi zawieźć się na najwyższe piętro Gmachu Woolwortha i wyskoczy oknem. Zamiast tego skierowała się w stronę postoju taksówek. Rdzawe słońce oświecało szarą kolumnadę, niebieski dym spalin mienił się w jego promieniach jak mora. Wsiadła do taksówki i kazała się przewieźć po Central Parku. Niektóre gałązki już się różowiły, połyskiwały długie pączki buków, ale trawa była jeszcze brunatna, w rynsztokach leżały zwały brudnego śniegu. Nad stawami wiał przejmujący ostry wiatr. Taksówkarz bez przerwy mówił, ale nie mogła się połapać, o co mu chodzi. W końcu, zmęczona odpowiadaniem na chybił trafił, kazała się wysadzić przed Metropolitalnym Muzeum Sztuki . Płaciła, kiedy nadbiegł gazeciarz wykrzykując: „Dodatek nadzwycza-ajny!”. Kupiła za piątkę, taksówkarz również. - Niech mnie szlag! - usłyszała jeszcze jego okrzyk, wbiegając szybko po schodach w obawie, że będzie musiała wdać się z nim w rozmowę. W nieruchomym srebrzystym świetle muzeum rozwinęła dodatek. Bił od niego kwaśny zapach, farba drukarska jeszcze się lepiła, brudziła rękawiczki. WYPOWIEDZENIE WOJNY SPRAWĄ GODZIN, TWIERDZĄ OBSERWATORZY W WASZYNGTONIE. NOTA NIEMIECKA ZUPEŁNIE NIEZADOWALAJĄCA. Zostawiła gazetę na ławce i przystąpiła do oglądania Rodmów. Napatrzywszy się przeszła do skrzydła chińskiego. Kiedy potem wsiadała do autobusu na Piątej Alei - stanowczo za dużo wydaje na taksówki - czuła rozpierające ją uniesienie. Przez całą drogę rozpamiętywała Wiek brązu . Wypatrzywszy J.W. w dusznym różowawym świetle westybulu hotelowego, ruszyła sprężystym krokiem w jego stronę. Miał zaciśnięte szczęki, w błękitnych oczach ogień. Wyglądał młodziej niż ostatnio, kiedy go widziała. - No, wreszcie się doczekaliśmy - powiedział. - Wystosowałem już telegram do Waszyngtonu, oferując rządowi swoje usługi. Mogą sobie teraz kolejarze próbować strajków. - To cudowne i okropne - powiedziała Eleonora. - Drżę jak listek. Podeszli do małego stolika w kącie za ciężkimi draperiami, żeby wypić herbatę, ale ledwo zdążyli usiąść, orkiestra zaczęła grać Gwiaździsty sztandar i musieli wstać. W hotelu panowało poruszenie, biegano tam i z powrotem ze świeżymi wydaniami gazet, śmiano się i rozmawiano głośno. Zupełnie obcy ludzie pożyczali sobie gazety, rozprawiali o wojnie, zapalali jedni drugim papierosy. - Przyszło mi do głowy - powiedziała Eleonora, ważąc w spiczastych palcach kawałek grzanki z cynamonem – że jeślibym pojechała i porozmawiała z twoją żoną jak kobieta z kobietą, na pewno by zrozumiała sytuację. Kiedy urządzałam dom, była dla mnie taka miła, zgadzałyśmy się wyśmienicie. - Zaoferowałem rządowi swoje usługi - rzekł Ward. - Niedługo powinna nadejść do biura odpowiedź z Waszyngtonu. Gertruda na pewno zrozumie, że to jej święty obowiązek. - Ja też chcę jechać, J.W. - oznajmiła Eleonora. - Muszę pojechać. - Dokąd? - Do Francji. - Nie rób nic pochopnie, Eleonoro. - Nie, muszę pojechać. Byłabym świetną pielęgniarką. Nie boję się niczego, powinieneś to wiedzieć, J.W. Orkiestra zaczęła znowu grać Gwiaździsty sztandar i Eleonora wysokim, cienkim sopranem odśpiewała część refrenu. Ale byli zbyt podekscytowani, by długo usiedzieć na miejscu, więc złapali taksówkę i pojechali do Warda do biura. W biurze panowało podniecenie. Panna Williams kazała osadzić w środkowym oknie drzewce i właśnie wciągała flagę. Eleonora podeszła do niej i wymieniły ciepły uścisk dłoni. Chłodny wiatr szeleścił papierami na biurku, stronice maszynopisu fruwały po pokoju, ale nikt nie zwracał uwagi. Piątą Aleją zbliżała się orkiestra grając: Hej, hej, całą paczką się stawili. Wszystkie biura były jaskrawo oświetlone, flagi trzepotały na drzewcach, urzędnicy i stenotypistki wiwatowali w oknach, wyrzucali kartki, które żeglowały w ostrych porywach wiatru. - To siódmy pułk - powiedział ktoś i wszyscy zaczęli klaskać i krzyczeć. Orkiestra grzmiała głośno pod oknami. Słychać było stukot maszerujących. Trąbiły automobile czekające na otwarcie ruchu. Na platformach piętrowych autobusów pasażerowie wywijali chorągiewkami. Panna Williams pochyliła się i pocałowała Eleonorę w policzek. Obok stał J.W. wyglądając nad ich głowami, z dumnym uśmiechem na twarzy. Kiedy orkiestra przeszła i ulicę otwarto z powrotem dla ruchu, zamknęli okno i panna Williams zabrała się do podnoszenia i porządkowania porozwiewanych papierów. Z Waszyngtonu nadszedł telegram przyjmujący usługi pana J. Warda Moorehouse’a w Komitecie Informacji Publicznej, który powołał prezydent Wilson, i Ward oznajmił, że jutro rano wyjeżdża. Zadzwonił do Great Neck zapytać Gertrudę, czy może przyjechać na kolację i przywieźć kogoś ze sobą. Gertruda powiedziała, że owszem, może, i wyraziła nadzieję, że będzie się dość dobrze czuła, by im dotrzymać towarzystwa. Jest podekscytowana wiadomością o wojnie, oświadczyła, i zaczyna ją zaraz łupać w tyle głowy, kiedy sobie pomyśli o tych wszystkich cierpieniach i krwawych ofiarach. - Mam przeczucie, że wszystko będzie dobrze, jak cię zabiorę na kolację do Gertrudy - powiedział Ward Eleonorze. - Rzadko się mylę w swoich przeczuciach. - Och, ona na pewno zrozumie - odrzekła Eleonora. Wychodząc spotkali w drzwiach pana Robbinsa. Nie zdjął kapelusza ani nie wyjął z ust cygara. Wyglądał na pijanego. - Co to wszystko, u diabła, znaczy, Ward? - zapytał. - Mamy wojnę czy nie? - Jeśli dotąd nie mamy, to do rana będziemy mieli - odparł J.W. - To najhaniebniejsza zdrada w historii – powiedział pan Robbins. - Dlaczego wybraliśmy Wilsona zamiast Starego Wąsacza , jeśli nie dlatego, żeby się wykręcić od tej całej draki? - Robbins, absolutnie się z tobą nie zgadzam - oświadczył J.W. - Uważam, że naszym obowiązkiem jest ratowanie... Ale pan Robbins znikł już w drzwiach biura, zostawiając za sobą ostry odór whisky. - Powiedziałabym mu parę słów do słuchu – rzekła Eleonora - ale trudno się wdawać w dyskusję z... kimś w takim stanie. Jazda pierce arrowem do Great Neck była emocjonująca. Na niebie stała jeszcze czerwona zorza zachodzącego słońca. Jadąc przez Queensboro Bridge, z chłodnym wiatrem za plecami, mieli wrażenie, że unoszą się nad światłami, kwartałami domów, masywem Wyspy Blackwella, parowcami, wysokimi kominami i niebieską luną elektrowni. Rozmawiali jakiś czas o Edith Cavell , rajdach powietrznych, flagach, reflektorach przeszukujących niebo, łoskocie nacierających armii i Joannie d’Arc. Potem Eleonora wtuliła brodę w kołnierz futra i zastanawiała się, co powie Gertrudzie Moorehouse. Kiedy znaleźli się na miejscu, ogarnęła ją lekka obawa przed jakąś przykrą sceną. Zatrzymała się w hallu, żeby poprawić twarz w lusterku wyjętym z torebki. Gertruda Moorehouse siedziała na szezlongu koło trzaskającego kominka. Eleonora rozejrzała się po pokoju, zadowolona, że jest taki śliczny. Gertruda zbladła okropnie na jej widok. - Chciałam z panią porozmawiać - powiedziała Eleonora. Gertruda Moorehouse wyciągnęła rękę nie wstając. - Przepraszam, że nie wstaję, panno Stoddard - powiedziała - ale jestem zupełnie załamana tymi okropnymi wiadomościami. - Cywilizacja wymaga ofiar... od nas wszystkich - oświadczyła Eleonora. - Oczywiście, to okropne, co ci Niemcy wyprawiają, obcinają ręce belgijskim dzieciom i w ogóle – rzekła Gertruda Moorehouse. - Proszę pani - powiedziała Eleonora - chciałam z panią porozmawiać o tym nieszczęsnym nieporozumieniu co do moich stosunków z pani mężem. Nie uważa mnie pani chyba za osobę, która potrafiłaby tutaj przyjechać i spojrzeć pani w oczy, gdyby był chociaż cień prawdy w tych okropnych plotkach? Nasze stosunki są czyste jak świeży śnieg. - Proszę, niech pani już o tym nie mówi, panno Stoddard. Wierzę pani. Kiedy J.W. wszedł do pokoju, siedziały po dwu stronach kominka rozmawiając o operacji Gertrudy. Eleonora wstała. - Och, chciałam ci powiedzieć, że to wspaniałe z twojej strony, J.W. J.W. odchrząknął i powiódł wzrokiem od jednej do drugiej. - To mój święty obowiązek - powiedział. - Co jest twoim obowiązkiem? - spytała Gertruda. - Zaofiarowałem rządowi swoje usługi na czas wojny, w jakimkolwiek charakterze uznają za stosowne mnie wykorzystać. - Chyba nie pójdziesz na front? - powiedziała Gertruda z błyskiem zdziwienia w oczach. - Jadę jutro do Waszyngtonu. Oczywiście, będę służył bez wynagrodzenia. - To szlachetnie z twojej strony, Ward – powiedziała Gertruda. Zbliżył się powoli do szezlonga i schyliwszy się pocałował ją w czoło. - Wszystkich nas czekają poświęcenia. Spodziewam się, moja droga, że ty i twoja matka... - Ależ oczywiście, Ward, oczywiście. To było głupie nieporozumienie. - Gertruda oblała się rumieńcem. Wstała z szezlonga. - Byłam podejrzliwą idiotką. Ale nie pójdziesz na front, Ward... Przekonam matkę... Podeszła i położyła mu dłonie na ramionach. Eleonora stała pod ścianą patrząc na nich. J.W. przebrał się w dopasowany smoking, łososiowa popołudniowa suknia Gertrudy odcinała się od czerni materiału. W blasku kryształowego żyrandola jasne włosy Warda wydawały się popielate na tle wysokich ścian koloru kości słoniowej. Twarz pozostawała w cieniu, była bardzo smutna. Eleonora pomyślała, jak niewiele osób potrafi zrozumieć takiego człowieka i jaki piękny jest ten pokój, jak przedstawienie w teatrze, jak Whistler, jak Sara Bernhardt. Wzruszenie zamgliło jej źrenice. - Wstąpię do Czerwonego Krzyża - powiedziała. - Och, nie będę się mogła doczekać, kiedy wreszcie wyląduję we Francji. KRONIKA XIX STANY ZJEDNOCZONE PRZYSTĄPIŁY DO WOJNY WYSIŁEK NARODU HASŁEM MIASTA Przybyli na wojen-kę na dorocznym zebraniu akcjonariuszy Wytwórni Broni Palnej Systemu Colta dokonano podziału dodatkowej dywidendy w wysokości dwu i pół miliona dolarów. Dotychczasowy kapitał zakładowy został powiększony. Zyski za rok ubiegły wyniosły 259 procent. PRZYJEMNA NIESPODZIANKA DLA BRYTYJCZYKÓW Przybyli Jankesi Przybyli na wojen-kę W PRZYGOTOWANIU USTAWA ZABRANIAJĄCA KOLOROWYM ZAMIESZKIWANIA W DZIELNICACH BIAŁYCH wielomilionowe wydatki na golfa w Chicago hinduscy agitatorzy rzucili popłoch na cały kraj Armour domaga się, by Stany Zjednoczone ratowały świat od głodu OBRAZA SZTANDARU BĘDZIE KARANA Deputowani robotniczy groźbą dla Rosji poczynania te mają wszelkie pozory haniebnego pokoju, mówi się w Londynie MILIARDY DLA ALIANTÓW Powrócą Jankesi, Powrócą po wojen-ce OKO KAMERY (27) na Espagne płynęli księża i zakonnice Atlantyk był koloru butelkowego bardzo wzburzony na iluminatory założono klapy światła pokładowe zaciemniono nie wolno było zapalić zapałki na pokładzie stewardzi byli bardzo dzielni mówili że bosze nigdy nie zatopią statku Compagnie Generale bo księża bo zakonnice bo Jezuici bo Comite des Forges który zobowiązał się nie bombardować Basenu Briey gdzie są wielkie huty bo akcjonariuszem Compagnie jest książę Burbonu Jezuici księża i zakonnice w ogóle wszyscy byli bardzo dzielni z wyjątkiem pułkownika Knowltona z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża i jego żony którzy mieli wodoodporne chłodoodporne kuloodporne kombinezony jak ubrania Eskimosów chodzili siedzieli na pokładzie w nadmuchanych kombinezonach widać im było tylko twarze mieli w kieszeniach podręczne apteczki w pasach wodoszczelne pojemniki z mleczną czekoladą sucharami i słodowaną kaszką na mleczku w pastylkach codziennie rano kiedy się wyszło na pokład można było zobaczyć jak pułkownik Knowlton nadmuchuje pułkownikową Knowlton albo pułkownikowa Knowlton nadmuchuje pułkownika Knowltona chłopcy Roosevelta byli bardzo dzielni w nowych amerykańskich czapkach wojskowych ze sztywnymi daszkami z odznakami strzelców wyborowych na mundurach khaki po całych dniach powtarzali Musimy przystąpić Musimy jak gdyby chodziło o zawody pływackie nie o wojnę i barman był dzielny i stewardzi wszyscy odnieśli rany cieszyli się że są stewardami zamiast siedzieć w okopach robili pyszne wypieki w końcu znaleźliśmy się w strefie działań statek szedł zygzakiem siedzieliśmy milcząc w barze aż wpłynął w ujście Żyrondy w miękkim perłowym blasku świtu krążył dookoła francuski torpedowiec parowce trzymały się śladu małej łodzi patrolowej wskazującej przejście przez pola minowe słońce wschodziło czerwono nad krainą rumianych winnic Żyronda roiła się od frachtowców aeroplanów w słońcu i pancerników Garonna była czerwona była jesień na nabrzeżach stały beczki młodego wina i skrzynki z amunicją przed frontami szarych domów zbiły się na tle wielkiego czerwonego żelaznego mostu maszty krępych żaglówek w hotelu Pod Siedmioma Siostrami wszyscy nosili żałobę ale ruch był jak rzadko bo to i wojna i lada chwila spodziewali się przyjazdu rządu z Paryża na północy ludzie ginęli w błocie i w okopach ale w Bordeaux był ruch w interesach właściciele winnic spedytorzy i fabrykanci broni tłoczyli się w Chapon Fin jedli ortolany pieczarki i trufle a na ścianie widniał wielki napis MEFIEZ-VOUS les oreilles ennemies vous ecoutent zmierzch czerwony jak wino skwery wysypane żółtym żwirem naokoło beczki z winem woń czekolady w parku szare posągi i nazwy ulic Ulica Straconych Złudzeń Ulica Ducha Praw Ulica Zapomnianych Kroków zapach palonych liści szare burbońskie domy rozpływające się w zmierzchu czerwonym jak wino położyłeś się późno do łóżka w hotelu Pod Siedmioma Siostrami i nagle w nocy obudziłeś się w pokoju był tajniak przetrząsał walizkę marszczył brwi nad twoim paszportem zaglądał w twoje książki powiedział Monsieur c’est la petite visite BOB BOJOWNIK La Follette urodził się na peryferiach miasteczka Primrose; do dziewiętnastego roku życia pracował na farmie w hrabstwie Dane w stanie Wisconsin. O własnych siłach ukończył uniwersytet stanowy. Chciał zostać aktorem, studiował wymowę, dzieła Roberta Ingersolla , Szekspira i Burke’a ; (czy kto zdoła kiedy wytłumaczyć wpływ Szekspira w ubiegłym stuleciu, Marek Antoniusz nad katafalkiem Cezara, Otello przed weneckim senatem i Poloniusz, wszędzie Poloniusz?); wracając bryczką do domu po uzyskaniu promocji był Boothem , Wilkesem piszącym Listy Juniusa , Danielem Websterem , Ingersollem wyzywającym Boga i wszystkimi olbrzymami w togach, poważnymi i nieprzekupnymi jak posągi deklamujące wzniosie na kapitolu wieków; był pierwszym mówcą w klasie, mową o charakterze Jagona zwyciężył na międzystanowym turnieju krasomówczym. Zaczął pracować u adwokata, kandydował na prokuratora okręgowego. Koledzy uniwersyteccy kaptowali mu wyborców, objeżdżając wieczorami hrabstwo. Rozgromił machinę wyborczą i wygrał wybory. Był to bunt młodzieży przeciwko republikańskiej machinie politycznej stanu Wisconsin; kacyk Keyes, pocztmistrz z Madison, który trząsł hrabstwem, był tak zdumiony, że o mało nie spadł z krzesła. Z pensją prokuratora, La Follette mógł się ożenić. Miał dwadzieścia pięć lat. W cztery lata później kandydował do Kongresu; uniwersytet poparł go znowu; był kandydatem młodzieży. Został wybrany, był najmłodszym kongresmenem w całej Izbie. W Waszyngtonie przedstawiał go Filetus Sawyer, wiskonsiński król drzewny, który przywykł do ociosywania i sprzedawania polityków, tak jak ociosywał i sprzedawał kłody. La Follette był republikaninem, który rozgromił republikańską machinę. Teraz cieszyli się, że go mają w garści. Nikomu nie uda się pozostać uczciwym w Waszyngtonie. Tej zimy Booth grywał Szekspira w Baltimore. Booth nigdy nie przyjeżdżał do Waszyngtonu ze względu na gorzką pamięć swego brata. Bob La Follette jeździł z żoną na każde przedstawienie. W salonach hotelu Plankinton w Milwaukee, podczas targów stanowych, kacyk Sawyer, król drzewny, próbował go przekupić, aby wywarł nacisk na swego szwagra, który był przewodniczącym kompletu sędziowskiego w sprawie przeciwko skarbnikowi partii republikańskiej; Bob La Follette opuścił hotel w szewskiej pasji. Od tej chwili poszła walka na noże, aż został gubernatorem Wisconsinu i rozbił w puch republikańską machinę stanową; była to dziesięcioletnia wojna, która uczyniła z Wisconsinu wzorowy stan, gdzie wyborcy, miłujący porządek Niemcy i Finowie, Skandynawowie o niezależnych poglądach, nauczyli się korzystać ze świeżo zdobytych wpływów, bezpośrednich wyborów wstępnych, referendum i prawa odwoływania obieralnych urzędników. La Follette opodatkował koleje. John C. Payne oświadczył wobec grupy zgromadzonch w hallu hotelu Ebbitta w Waszyngtonie: „La Follette jest skończonym głupcem, jeśli przypuszcza, że może zadzierać z koleją o pięciu tysiącach mil nieprzerwanej linii; przekona się, że jest w błędzie. Już my się nim zaopiekujemy, kiedy nadejdzie pora”. Ale kiedy nadeszła pora, zaopiekowali się nim farmerzy z Wisconsmu, młodzi adwokaci, lekarze i biznesmeni tuż po studiach, wybierając go trzykrotnie gubernatorem, a potem członkiem senatu Stanów Zjednoczonych, gdzie trudził się do końca życia, wygłaszając długie mowy pełne danych statystycznych, wojując o zachowanie demokratycznych rządów, o zbudowanie rzeczypospolitej farmerów i drobnych kupców, samotny, przypierany do muru, zwalczający korupcję, wielkie interesy, wysokie finanse, trusty, piętrowe kombinacje i letargiczne miazmaty Waszyngtonu. Był jednym z „grupki upartych wyrażającej tylko własne poglądy”, która się przeciwstawiała forsowanemu przez Woodrowa Wilsona projektowi uzbrajania statków handlowych , przesądzającemu o wybuchu wojny z Niemcami; nazywano ich obstrukcjonistami, ale było to sześciu odważnych, którzy wytężali wszystkie siły, by gołymi rękami powstrzymać nierozumną lawinę; prasa wpajała w czytelników nienawiść do La Follette’a, zdrajcy; w Illinois spalono jego kukłę; w Wheeling nie pozwolono mu przemawiać. W tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym kandydował na prezydenta i bez funduszów ani machiny wyborczej zgarnął cztery i pół miliona głosów, ale był już chorym człowiekiem, męczyła go bezustanna praca, zaduch pokojów posiedzeń i izb ustawodawczych, śmierdzące brudy polityków i umarł, orator piorunujący z kapitolu zaprzepaszczonej republiki. Lecz nie zapomnimy, jak w marcu tysiąc dziewięćset siedemnastego siedział niezłomnie podczas drugiej inauguracji Woodrowa Wilsona, na trzy dni unieruchamiając potężną machinę. Nie pozwolono mu mówić, galeria sztyletowała go nienawistnymi spojrzeniami; senat dyszał linczem; a on siedział, krępy starzec o pooranej twarzy, z jedną nogą wyciągniętą w przejściu, ze splecionymi ramionami, z pogryzionym cygarem w kąciku ust i z nie wygłoszoną mową na pulpicie, uparty człowiek wyrażający tylko własne poglądy. CHARLIE ANDERSON Matka Charliego Andersona prowadziła dom noclegowy dla kolejarzy koło stacji kolei Northern Pacific w Fargo w Północnej Dakocie. Była to drewniana buda z wielospadowym dachem i werandami ze wszystkich stron, pomalowana na kolor musztardowy z czekoladowymi obramowaniami. Z tyłu suszyła się zawsze bielizna na opadających sznurach, przeciągniętych od słupa koło drzwi kuchennych do rzędu walących się kurników. Pani Anderson była siwowłosą kobietą w okularach; pensjonariusze bali się jej, chociaż nigdy nie podnosiła głosu, i ze skargami na łóżka, wikt, czy że jajka były nieświeże, woleli się zwracać do Lizzie Green, dziewczyny z północnej Irlandii, która pełniła funkcje pomocy domowej, kucharzyła, robiła w ogóle wszystko. Gdy któryś z kolejarzy wracał do domu pijany, to właśnie Lizzie o wielkich rękach i kaczym chodzie, naciągnąwszy na nocną koszulę wyszarzałe męskie palto, szła go uciszać. Brekowy, który próbował się do niej pewnej nocy dobierać, dostał takiego sierpowego w szczękę, że spadł z werandy. To właśnie Lizzie szorowała i opierała Charliego, kiedy był mały, pilnowała, żeby się nie spóźniał do szkoły, smarowała mu arniką otarte kolana, a szarym mydłem odmrożenia i łatała podarte ubrania. Pani Anderson wychowała już troje dzieci, które dorosły i opuściły dom, nim Charlie przyszedł na świat, i jakoś nie miała teraz głowy do jeszcze jednego dziecka. Pan Anderson także rzucił dom niedługo po urodzeniu się Charliego; musiał wyjechać na Zachód ze względu na słabe płuca, nie wytrzymywał ciężkich zim, jak tłumaczyła żona. Pani Anderson prowadziła rachunki i robiła konfitury, weki i przeciery z truskawek, groszku, brzoskwiń, fasoli, pomidorów, gruszek, śliwek i jabłek w zależności od pory roku, pilnowała, żeby Charlie czytał codziennie rozdział z Biblii, i poświęcała dużo czasu dobroczynności. Charlie był krępym malcem o niesfornej płowej czuprynie i szarych oczach. Pensjonariusze rozpieszczali go i Charlie nie mógł się uskarżać na los, z wyjątkiem niedziel, kiedy musiał chodzić dwukrotnie do kościoła i do szkółki niedzielnej, a po obiedzie słuchać, jak matka czyta mu ulubione urywki z Mateusza, Estery lub Rut, a potem odpowiadać z rozdziałów zadanych na miniony tydzień. Lekcja odbywała się przy stole z czerwoną serwetą, pod oknem, które pani Anderson latem i zimą trzymała zastawione doniczkami rdestu, trzykrotki, begonii i paproci. Charliemu cierpły nogi, po obfitym obiedzie morzył go sen i bał się okropnie popełnić grzech przeciw Duchowi Świętemu, jakim - wspomniała kiedyś matka - jest nieuwaga w kościele, w szkółce niedzielnej lub podczas słuchania Biblii. Zimą w kuchni panowała kompletna cisza, jeśli nie liczyć słabego dudnienia pod blachą i ciężkich kroków oraz sapania Lizzie chowającej do kredensu pomyte naczynia. Latem było znacznie gorzej. Wiedział, że inne dzieci kąpią się w Rzece Czerwonej, łowią ryby albo bawią się w ojca Wirgiliusza w składach drewna czy na zwałach węgla za parowozownią, złapane muchy brzęczały cienko na girlandach lepów, słychać było manewrowanie lokomotywy przetaczającej wagony towarowe na bocznicach albo gwizd wjeżdżającego na stację dalekobieżnego do Winnipegu i dzwonienie dzwonu i Charlie, w świerzbiącym i klejącym się do szyi sztywnym kołnierzyku, zerkał co chwila na głośno cykający porcelanowy zegar na ścianie. Czas dłużył się bardziej, gdy patrzył za często, więc pozwalał sobie na podniesienie głowy dopiero gdy uznał, że minęło piętnaście minut, ale podniósłszy stwierdzał, że minęło wszystkiego pięć, i ogarniała go rozpacz. Może już lepiej byłoby popełnić grzech przeciwko Duchowi Świętemu, zostać raz na zawsze potępionym bez ratunku i uciec w świat z jakimś trampem tak jak Dolphy Olsen. Ale nie miał odwagi. Jakoś w czasie gdy przeszedł do gimnazjum zaczął odkrywać w Biblii dziwne rzeczy, jakby żywcem wzięte z rozmów chłopców, kiedy się zmęczyli zabawą w piłkę do dołka w wysokiej trawie za płotem składów drewna - fragmenty o Onanie , o lewicie i jego konkubinie , Pieśń nad pieśniami króla Salomona. Serce mu biło i działo się z nim coś dziwnego, kiedy je czytał; o to samo uczucie przyprawiały go zasłyszane strzępy kolejarskich rozmów w domu. Wiedział już, co to są kurwy i dlaczego kobietom rosną takie wielkie brzuchy; niepokoiło go to i uważał rozmawiając z matką, żeby się nie zdradzić, że wie podobne rzeczy. Brat Charliego, Jim, był ożeniony z córką właściciela stajni w Minneapolis i na wiosnę, kiedy Charlie kończył ósmą klasę, przyjechał z żoną w odwiedziny do pani Anderson. Jim palił w domu cygara, pokpiwał sobie z matki i przez cały czas jego pobytu nie było mowy o czytaniu Biblii. Pewnej niedzieli wziął Charliego na ryby nad rzekę Sheyenne i powiedział, że gdyby Charlie chciał przyjechać do Dwójmiasta po skończeniu roku szkolnego, toby go przyjął do pomocy w garażu, który otwiera przy stajni teścia. W głosie Charliego brzmiała duma, kiedy oznajmiał chłopcom w szkole, że ma na lato pracę w Minneapolis. Rad był z wyjazdu, bo właśnie wróciła z kursu pielęgniarskiego jego siostra, Esther, i bez przerwy gderała, że mówi slangiem, że nie dba o ubranie i że się zapycha ciastem. Radość go rozpierała, kiedy pewnego ranka, z walizką, którą mu pożyczyła Esther, wyruszył sam jeden do Moorhead, gdzie miał wsiąść do pociągu do Dwójmiasta. Na stacji chciał kupić paczkę papierosów, ale sprzedawca w kiosku wyśmiał go mówiąc, że jest na to za młody. Kiedy wychodził z domu, był piękny wiosenny dzień, odrobinę za gorący. Kłęby rosłych koni, ciągnących przez most długi sznur furgonów z mąką, błyszczały od potu. Kiedy czekał na stacji, powietrze zrobiło się duszne, a niebo zasnuło parującą mgiełką. Słońce połyskiwało czerwono na szerokich grzbietach elewatorów zbożowych przy torach. Usłyszał, jak jakiś mężczyzna mówi do drugiego: - Wygląda mi to na tornado. Wsiadłszy do pociągu, wychylił się do połowy przez otwarte okno, żeby widzieć fioletowe czoło burzy, która sunęła z północnego zachodu nad jaskrawozielonymi łanami pszenicy rozpościerającej się aż do chmur. Miał niejasną nadzieję, że to rzeczywiście tornado, którego nigdy nie widział, kiedy jednak z ławicy chmur jęły trzaskać bicze błyskawic, zrobiło mu się trochę łyso, chociaż fakt, że jest w pociągu z konduktorem i innymi pasażerami, wzmagał nieco poczucie bezpieczeństwa. Nie było to tornado, tylko gwałtowna burza z potężnymi szumiącymi i siekającymi falami ulewy, które przewalały się powoli przez pszeniczne pola, zabarwiając je na cynkowo. Potem znów wyszło słońce i kiedy Charlie otworzył okno, wszystko pachniało wiosną, ptaki śpiewały w brzozowych zagajnikach i ciemnych kępach jodeł nad błyszczącymi jeziorkami. Jim czekał z ciężarowym fordem na stacji połączonych kolei. Pojechali na dworzec towarowy i Charlie musiał pomagać w ładowaniu ciężkich pak z częściami zamiennymi, adresowanych do Garażu Vogla, które nadeszły z Detroit. Robił minę człowieka, który przez całe życie mieszkał w wielkim mieście, ale aż mu się kręciło w głowie od dzwonienia tramwajów, stukotu ostro podkutych koni pociągowych krzeszących iskry na kocich łbach, widoku przystojnych blondynek, sklepów i przestronnych niemieckich piwiarni, szumu młynów i warsztatów mechanicznych. Jim wydawał mu się chudy i wysoki w kombinezonie roboczym, nabrał krótkiego urywanego sposobu mówienia. - Musisz się trochę liczyć w domu, chłopie. Stary jest Niemcem, ojciec Hedwig, i jak to starzy Niemcy okropnie drobiazgowy - powiedział, kiedy naładowali ciężarówkę i jechali powoli ruchliwą ulicą. - Jasne, Jim - odrzekł Charlie, ale ogarnął go lekki niepokój, jak to będzie w tym Minneapolis. Czułby się pewniej, gdyby Jim się częściej uśmiechał. Stary Vogel okazał się przysadzistym czerwonym mężczyzną z brzuszkiem i brudną siwą czupryną, gustującym w piwie, kluskach i obfitości zawiesistego sosu do pieczeni. Żona Jima, Hedwig, była jego jedyną córką. Jej matka, żona Vogla, nie żyła, w domu była jednak podstarzała Niemka, nazywana przez wszystkich ciotką Hartmann, która prowadziła gospodarstwo. Przez cały dzień chodziła za mężczyznami ze ścierką i do spółki z Hedwig, w której niebieskich oczach malowała się stała irytacja, bo oczekiwała na jesieni dziecka, utrzymywały dom w tak nieskazitelnej czystości, że można by wprost z linoleum zajadać sadzone jajka. Nie pozwalały nigdy otwierać okien, żeby się nie nakurzyło. Z domu wychodziło się wprost na ulicę, stajnia natomiast mieściła się z tyłu w podwórzu, do którego prowadził zaułek, z przyległą po drugiej stronie siodlarnią przerobioną właśnie na garaż. Kiedy Jim i Charlie podjechali, na drabinie od frontu pracowali malarze mocujący błyszczący od nowości czerwono-biały szyld z napisem: GARAŻ VOGLA. - Stary drań - wymamrotał Jim. - Obiecywał, że każe napisać: Vogla i Andersona. A, diabli z nim! Wszędzie pachniało stajnią, na podwórzu Murzyn oprowadzał wychudzonego konia z derką na grzbiecie. Przez całe lato Charlie mył automobile, czyścił skrzynki biegów, wymieniał okładziny hamulców. Stale brudny, w lepkim przetłuszczonym kombinezonie, o siódmej musiał być już w garażu, z którego wychodził późnym wieczorem, zbyt zmęczony, by myśleć o czymkolwiek prócz rzucenia się na wyrko, które rozstawiono mu na stryszku nad garażem. Jim dawał mu dolara kieszonkowego tygodniowo, tłumacząc, że to wspaniałomyślność z jego strony, bo przecież Charlie korzysta ucząc się zawodu. W sobotę wieczorem Charlie kąpał się ostatni, kiedy woda była już ledwo letnia, i dużo trudu kosztowało go doprowadzenie się do porządku. Stary Vogel był socjalistą, nie chodził do kościoła i całe niedziele spędzał na piciu piwa z kamratami. Przy niedzielnym obiedzie wszyscy rozmawiali po niemiecku, a Jim i Charlie siedzieli w ponurym milczeniu, chociaż stary Vogel raczył ich piwem i sypał dowcipami kwitowanymi gromkim śmiechem przez Hedwig i ciotkę Hartmann. Po obiedzie, kiedy Charłiemu kręciło się w głowie po piwie, od którego nie wypadało się wymawiać, choć miało taki okropnie gorzki smak, stary Vogel zaczynał się z nim przekomarzać, czyby nie zapalił cygara, po czym radził mu iść obejrzeć miasto. Więc Charlie wychodził z uczuciem przejedzenia i lekkiego zawrotu głowy i wsiadał do tramwaju do Saint Paul, żeby obejrzeć nowy kapitol stanowy, albo do Lake Harriet, albo do parku na Big Island, żeby pojeździć kolejką diabelską czy włóczyć się w kółko alejami, aż nogi odpadały mu ze zmęczenia. Jak dotąd nie znał nikogo w swoim wieku, więc zaczął czytać dla wynagrodzenia sobie braku towarzystwa. Kupował każdy numer „Popularnej Mechaniki”, „Technika Amerykańskiego”, „Przygody” i „Szerokiego Świata”. Projektował, że zbuduje jolkę według planów zamieszczonych w „Techniku” i wyruszy w dół Missisipi aż do Zatoki Meksykańskiej. Będzie się żywił zastrzelonymi kaczkami i złowionymi sumami. Zaczął nawet oszczędzać kieszonkowe, żeby zebrać na kupno strzelby. Mimo wszystko podobało mu się u starego Vogla, bo nie musiał czytać Biblii ani chodzić do kościoła, a lubił majstrować przy motorach i nauczył się prowadzić ciężarówkę. Po pewnym czasie poznał Bucka i Slima Jonesów, dwóch braci w swoim wieku, którzy mieszkali na tej samej ulicy i uważali go za wspaniałego faceta, bo pracował w garażu. Buck sprzedawał gazety i miał opracowany system dostawania się wyjściowymi drzwiami do kinematografów, a także znał wszystkie płoty, z których było dobrze widać mecze piłkarskie. Poznawszy Jonesów, Charlie biegł do nich w te pędy po niedzielnym obiedzie i mieli uciechy co niemiara. Jeździli po całym mieście na furgonach ze zbożem albo na buforach tramwajów, uciekali przed glinami, łazili po tratwach na rzece, kąpali się, wspinali na wodospady i Charlie wróciwszy do domu, spocony, w wybrudzonym wyjściowym ubraniu, dostawał od Hedwig burę, że się spóźnił na kolację. Stary Vogel przepędzał młodych Jonesów, ilekroć ich zobaczył kręcących się koło garażu, ale kiedy nie było ani jego, ani Jima, przysiadał się do nich czarny stajenny Gus, cały przesiąknięty zapachem koni, i opowiadał im o wyścigach konnych, wesołych kobietkach, pijatykach w Louisville, o tym, jak należy brać pierwszy raz dziewczynę i że on ze swoją robi to przez całą noc, nie przerywając ani na minutę. W dniu Święta Pracy stary Vogel zabrał Jima, córkę i ciotkę Hartmann na przejażdżkę bryczką zaprzężoną w parę pięknych gniadoszy, które dostał do sprzedania, a Charliemu powierzył pieczę nad garażem, na wypadek gdyby ktoś pytał o benzynę lub olej. Zjawili się Buck i Slim i wszyscy razem zaczęli psioczyć, że co, u licha, przecież to Święto Pracy, a oni nie mogą nigdzie iść. Na samych terenach wystawowych ma być mecz i zaraz potem rewanż, nie mówiąc już o kupie innych rozrywek w całym mieście. No i zaczęło się. Najpierw Charlie jął tłumaczyć Buckowi, jak się prowadzi ciężarówkę, potem chciał mu pokazać, więc zapalił korbą motor i ani się obejrzał, jak obiecał przewieźć ich po ulicy. Objechawszy dokoła, wrócił zamknąć garaż, po czym ruszyli na przejażdżkę w stronę Minnehaha. Charlie obiecywał sobie, że będzie prowadził ostrożnie i wróci do domu na długo przed starym, ale na asfaltowym bulwarze coś go podkusiło, dodał gazu i o mały włos byłby wpadł na zaprzężony w kucyka wózek z dziewczynkami, który wyjechał niespodzianie z bocznej uliczki. W powrotnej drodze pili z butelek sarsaparylę i w ogóle świetnie się bawili, kiedy Buck nagle zauważył z tyłu policjanta na motocyklu. Charlie dodał gazu, żeby zwiać, wziął ostro zakręt i wylądował z trzaskiem na słupie telegraficznym. Buck i Slim prysnęli, aż się kurzyło, i Charlie został sam na sam z policjantem. Policjant był Szwedem, klął, wymyślał, dunderował, oświadczył, że go wsadzi do ciupy za prowadzenie bez prawa jazdy, ale Charlie znalazł pod siedzeniem prawo Jima, nałgał, że wozili transport jabłek do Minnehaha i brat kazał mu odstawić wóz do garażu, tak że policjant w końcu go puścił, zapowiadając, żeby następnym razem prowadził ostrożniej. Motor pracował normalnie, tylko jeden błotnik był wgnieciony i kierownica jakaś dziwna. Charlie wracał tak wolno, że woda zagotowała się w chłodnicy, nim dojechał do domu, przed którym stał właśnie Gus, trzymając gniadosze za uzdy, podczas gdy rodzina wysiadała z bryczki. Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Zresztą pierwszą rzeczą, jaką zauważyli, był wgnieciony błotnik. Wskoczyli na niego wszyscy, szwargocąc jedno przez drugie po niemiecku, przy czym najgłośniej wrzeszczała ciotka Hartmann, stary Vogel zrobił się cały fioletowy, a Hedwig złapała go za kołnierz i trzepnęła po twarzy. Orzekli zgodnie, że Jim musi mu spuścić lanie, na co Charlie się wściekł i powiedział, że nikt nie ma prawa mu spuszczać lania, a Jim oświadczył, że tak czy inaczej, najlepiej będzie, jak Charlie wróci do Fargo. Więc Charlie poszedł się spakować i nie żegnając się z nikim, jeszcze tego samego wieczoru opuścił dom, z walizką w ręce i pięcioma starymi numerami „Argosy” pod pachą. Zaoszczędzonej forsy starczyło mu akurat na bilet do Barnesville i dalej musiał się bawić w chowanego z konduktorem, dopóki nie dojechał do Moorhead. Matka ucieszyła się na jego widok, powiedziała, że jest dobrym chłopcem, bo przyjechał wcześniej, i będzie mogła się nim nacieszyć przed rozpoczęciem szkoły, po czym zaczęła się rozwodzić, że powinien przystąpić do konfirmacji. Charlie nic nie wspomniał o uszkodzonej ciężarówce, natomiast postanowił w duchu, że nie przystąpi do żadnej konfirmacji. Zjadł obfite śniadanie, które Lizzie mu przygotowała, po czym poszedł do swojego pokoju i położył się na łóżku. Zastanawiał się, czy niechęć do konfirmacji nie jest przypadkiem grzechem przeciwko Duchowi Świętemu, ale jakoś myśl o tym nie przerażała go już tak jak dawniej. Chciało mu się spać po całonocnym tłuczeniu się pociągiem i wkrótce zasnął. Przebrnął jeszcze przez kilka klas gimnazjum, dorabiając sobie trochę wieczorami jako pomocnik w garażu w Moorhead. Ale nie podobało mu się już w domu po zakosztowaniu Dwójmiasta. Matka nie pozwalała mu pracować w niedzielę i suszyła głowę o przystąpienie do konfirmacji. Esther o byle co gderała, Lizzie traktowała go, jakby był ciągle szczeniakiem, i nazywała swoim chłoptasiem w obecności pensjonariuszy, zresztą szkoły miał już też po dziurki w nosie, tak że skończywszy siedemnaście lat, na wiosnę, po zakończeniu roku szkolnego, wypuścił się na własną rękę do Minneapolis na poszukiwanie pracy. Miał pieniądze na parodniowe utrzymanie, więc postanowił wybrać się najpierw na Big Island. Chciał jeździć diabelską kolejką, strzelać na strzelnicy, pływać, zaczepiać dziewczyny. Skończył raz na zawsze z prowincjonalnymi dziurami jak Fargo i Moorhead, gdzie nic się nigdy nie dzieje. Było prawie ciemno, kiedy dotarł nad jezioro. Podpływając małym stateczkiem do przystani słyszał zza drzew grający jazzband, turkot i łoskot diabelskiej kolejki, krzyki, kiedy wagonik spadał w dół. Na wyspie była tancbuda, kolorowe światełka migały między drzewami, zalatywały perfumy dziewczyn, pachniała prażona kukurydza, melasowe cukierki i proch ze strzelnicy, naganiacze gardłowali przed pawilonami. Ze względu na poniedziałek nie było zbyt wielu ludzi. Charlie przejechał się parę razy diabelską kolejką, po czym zagadnął obsługującego chłopaka o możliwość znalezienia tutaj pracy. Chłopak kazał mu zaczekać, o jedenastej, przed zamknięciem, zjawi się facet, który prowadzi ten cały interes, niejaki Svenson - niewykluczone, że może kogoś potrzebować. Chłopak nazywał się Ed Walters; poinformował Charliego, że majątku to się człowiek na tej pracy nie dorobi, ale że Svenson jest porządny gość. Pozwolił mu się przejechać parę razy za darmochę, żeby Charlie się obznajmił z działaniem diabelskiej kolejki, dał mu butelkę napoju waniliowego i kazał być dobrej myśli. Pracował już drugi rok w wesołym miasteczku, miał ostrą lisią twarz i pewien siebie sposób bycia. Serce zaczęło walić Charliemu, kiedy po wpływy z kasy przyszedł wysoki mężczyzna o zapadłych policzkach i jasnej zmierzwionej czuprynie. Był to Svenson. Zmierzył Charliego od stóp do głów i zgodził się wziąć go na tydzień na próbę, tylko niech Charlie sobie pamięta, że to spokojne miasteczko, przychodzą tu cale rodziny, i on, Svenson, nie dopuści do żadnych chryj. Kazał mu się zgłosić następnego dnia o dziesiątej rano. - To na razie - krzyknął Charlie do Eda Waltersa i popędził łapać ostatni stateczek i ostatni tramwaj do miasta. Kiedy jednak wysiadł z tramwaju, było za późno na odebranie walizki z przechowalni dworcowej; nie chciał również wydawać pieniędzy na nocleg ani iść do Jima, więc położył się na ławce przed magistratem. Noc była ciepła i imponowało mu, że śpi na ławce jak prawdziwy tramp. Ale łukowe latarnie raziły go w oczy i bał się policjantów; będzie ładny klops, jeśli go przymkną za włóczęgostwo i praca w wesołym miasteczku przejdzie mu koło nosa. Obudził się o szarym świcie, szczękając zębami. Łukowe latarnie świeciły różowo na tle bladego, cytrynowożółtego nieba, kwartały wielkich biurowców o pustych oknach wyglądały dziwnie szaro i martwo. Ruszył żwawo, tupiąc obcasami o bruk, żeby krew zaczęła na powrót krążyć w żyłach. Znalazł kiosk, w którym dostał kubek kawy i ciastko drożdżowe za pięć centów, i pierwszym tramwajem pojechał nad jezioro Minnetonka. Był jasny letni dzień, z lekkimi północnymi powiewami. Jezioro wydawało się bardzo błękitne, pnie brzóz bardzo białe, drobne listki tańczyły żółtawozielone na tle ciemniejszych drzew iglastych i granatowego nieba. Charlie pomyślał, że nigdy jeszcze nie widział takiego pięknego miejsca. Drzemał długo w słońcu na skraju pomostu, czekając na odjazd stateczku, a kiedy wreszcie dojechał na wyspę, wesołe miasteczko było zamknięte, kioski zaryglowane na głucho, nieruchome czerwone i niebieskie wagoniki diabelskiej kolejki stały smutno w porannym blasku. Charlie pokręcił się trochę, ale oczy go piekły, nogi bolały, walizka ciążyła w dłoni, więc wyszukał za ścianą jakiejś budy miejsce osłonięte od wiatru, ułożył się w cieple słońca za sosnowym igliwiu i zasnął obok walizki. Obudził się raptownie. Jego ingersoll wskazywał jedenastą. Ogarnęło go uczucie obezwładniającego chłodu. Parszywa historia, jeśli straci pracę przez głupie spóźnienie. Svenson siedział w kasie kolejki, w słomkowym kapeluszu na czubku głowy. Kazał Charliemu po prostu zdjąć kurtkę i pomóc MacDonaldowi, mechanikowi, który oliwił motor. Przez całe lato, aż do zamknięcia wesołego miasteczka we wrześniu, Charlie pracował przy diabelskiej kolejce. Chodził po całych dniach w koszulce gimnastycznej i spodniach koloru khaki i bardzo się opalił. Mieszkał w małym obozie w Excelsior, po drugiej stronie jeziora, wraz z Edem Waltersem i Włochem nazwiskiem Spagnolo, który miał koncesję na sprzedaż słodyczy. W sąsiednim obozie mieszkał Svenson z sześcioma córkami. Jego żona nie żyła. Najstarsza, Anna, miała pod trzydziestkę i obsługiwała kasę w wesołym miasteczku, dwie następne były kelnerkami w hotelu w Tonka Bay, pozostałe zaś chodziły do gimnazjum i nie pracowały. Wszystkie były wysokie, miały jasne włosy i ładną cerę. Charliemu wpadła w oko najmłodsza, Emiska, która była mniej więcej w jego wieku; dziewczyną Eda była Żona. Mieli tratwę, trampolinę i wszyscy razem się kąpali. Często po zamknięciu wesołego miasteczka jeździli we czworo łódką, szczególnie w ciepłe księżycowe noce. Nie pili, ale palili papierosy, grali na gramofonie, całowali się i ściskali na dnie łódki. Kiedy chłopcy wracali do swojego obozu, Spagnolo już leżał, więc robili mu psikusy, wpuszczali chrabąszcze pod koce, a on klął, wymyślał i przewracał się na łóżku. Emiska była mistrzynią w przyrządzaniu kremu czekoladowego i Charlie szalał za nią, ona zaś zdawała się go także lubić. Nauczyła go wysuwać język przy całowaniu, głaskała po głowie, ocierała się o niego jak kotka, ale nigdy nie pozwalała mu się posuwać za daleko, zresztą sam uważał, że nie ma do tego prawa. Pewnego wieczoru wybrali się we czworo i rozpalili ognisko pod sosną w kępie wysokich drzew na wzgórzu za obozami. Opiekali pańską skórkę i siedzieli dokoła ogniska opowiadając historie o duchach. Wzięli koce, Ed pokazał im, jak zrobić pryczę z gałęzi choiny zatkniętych w ziemię, i spali wszyscy czworo na wspólnym posłaniu. Łachotali się, baraszkowali i długo trwało, nim zasnęli. Przez część nocy Charlie leżał między Żoną i Emiską, które tuliły się do niego, i nie mógł spać, bo miał wzwód i drżał z obawy, że dziewczęta zauważą. Nauczył się tańczyć i grać w pokera i kiedy nadeszło Święto Pracy, nie miał zaoszczędzonego ani centa, ale był zadowolony, bo spędził cudowne lato. We wrześniu, po zamknięciu wesołego miasteczka, wynajął do spółki z Edem pokój w Saint Paul. Dostał pracę jako pomocnik w warsztatach kolei Northern Pacific i zupełnie nieźle zarabiał. Nauczył się obsługiwać elektryczną tokarkę i zapisał na kurs wieczorowy, który miał go przygotować na wydział inżynierii w Szkole Nauk Mechanicznych. Edowi jakoś nie szczęściło się ze znalezieniem pracy, zarobił co najwyżej kilka dolarów pomagając dorywczo w kręgielni. W niedzielę chodzili często na obiady do Svensonow. Pan Svenson prowadził na Czwartej Ulicy niewielki kinematograf pod nazwą Leif Ericsson , ale powodziło mu się nieszczególnie. Uważał chłopców za narzeczonych swoich dwóch córek i przyjmował ich z otwartymi ramionami. Charlie co sobota zabierał gdzieś Emiskę i wydawał masę pieniędzy na słodycze, bilety do music-hallów i kolacje w chińskiej restauracji, gdzie można było później potańczyć. Na Gwiazdkę podarował jej swój sygnet i od tej pory podawała się za jego narzeczoną. Wróciwszy wieczorem do Svensonow, ściskali się i całowali w salonie na kanapie. Emiska lubiła go podniecić, po czym wyrywała się i biegła poprawić włosy albo uróżować odrobinę twarz. Nie wracała długo i Charlie słyszał, jak chichocze na górze z siostrami. Niespokojny i zdenerwowany, spacerował tam i z powrotem po salonie, w którym była tylko jedna lampa z kwiecistym abażurem. Nie wiedział, co robić. Nie chciał się żenić, bo nie mógłby już marzyć o zwiedzeniu kraju i jakichkolwiek postępach w inżynierii. Chłopcy z warsztatu, jeśli nie byli żonaci, nie gardzili żadną chętną dziewczyną albo wręcz sprowadzali prostytutki z ulicy, lecz Charlie bał się zarazić, przy tym nie miał jakoś nigdy czasu ani głowy, bo to i praca, i szkoła wieczorowa. Zresztą pragnął właśnie Emiski. Po ostatnim gwałtownym pocałunku, czując jeszcze jej język w ustach, z zapachem jej włosów w nozdrzach i smakiem jej warg na wargach, wracał na piechotę do domu, z szumem w uszach, słaby i chory. Kładł się, ale nie mógł zasnąć i przewracał się przez całą noc, pewien, że oszaleje, aż Ed burczał na niego z drugiego łóżka, żeby, na miłość boską, leżał spokojnie. W lutym dostał ostrego bólu gardła, doktor, do którego poszedł, stwierdził dyfteryt i odesłał go do szpitala. Był okropnie chory przez parę dni po otrzymaniu antytoksyny. Kiedy mu się trochę polepszyło, przyszedł Ed z Emiską i siedzieli długo na łóżku. Zrobili mu wielką frajdę swoją wizytą. Ed był wysztafirowany od stóp do głów, powiedział, że ma posadę i zarabia kupę forsy, ale nie chciał za nic zdradzić, gdzie pracuje. Charlie połapał się, że Ed musi chodzić z Emiską od czasu jego choroby, ale nie przejął się tym zbytnio. Na sąsiednim łóżku leżał chudy siwy mężczyzna nazwiskiem Michaelson, który był również rekonwalescentem po dyfterycie. Pracował w sklepie artykułów żelaznych i życie dało mu się dobrze we znaki. Miał do niedawna farmę w Iowie, w pasie kukurydzianym, ale kilka lat nieurodzaju wpędziło go w długi, bank wszedł na hipotekę, zajął farmę i tyle. Proponowali mu dzierżawę, ale on odrzekł, że prędzej zje diabła, nim zostanie czyimkolwiek dzierżawcą, po czym spakował manatki, przyjechał do miasta, no i musi zaczynać jeszcze raz od początku, z żoną, trójką dzieciaków i pięćdziesiątką na karku. Był wielkim wielbicielem Boba La Follette i głosił teorię, że bankierzy z Wall Street zawiązali spisek w celu przechwycenia władzy i oparcia rządów na pauperyzacji farmerów. Gdyby pielęgniarka nie kazała mu leżeć cicho, mógłby przez cały dzień perorować cienkim rzężącym głosem o Lidze Bezpartyjnej, Partii Farmersko-Robotniczej, wielkiej misji Północnego Zachodu i konieczności sztamy robotników z farmerami, żeby wspólnie wybierać uczciwych ludzi jak Bob La Follette. Charlie jeszcze na jesieni wstąpił do miejscowej komórki Amerykańskiej Federacji Pracy i wywody Michaelsona, przerywane napadami rzężenia i kaszlu, przyprawiały go o gorączkowe podniecenie i budziły zainteresowanie polityką. Postanowił czytać więcej gazet i śledzić, co się dzieje na świecie, bo to i wojna, i w ogóle kto wie, co się może zdarzyć. Kiedy do Michaelsona przyszła żona z dziećmi, przedstawił wszystkich Charliemu i powiedział, że gdy się leży koło takiego rozgarniętego młodego człowieka, to nawet choroba może się stać przyjemnością. Charliemu zrobiło się głupio, kiedy zobaczył ich blade, niedożywione twarze i nędzną odzież, którą mieli na ten mróz. Opuścił szpital przed Michaelsonem i kiedy się pochylił, żeby uścisnąć jego suchą, kościstą dłoń, ten powiedział mu na pożegnanie: - Poczytaj Henry George’a , chłopcze, słyszysz? Ten wiedział, co dolega naszemu krajowi. Niech mnie diabli, jeśli źle mówię. Ale Charlie, zadowolony, że wreszcie kroczy na własnych nogach zaśnieżoną ulicą w lodowatych porywach wiatru zamiast wąchać zapachy jodoformu i wyziewy chorych, z miejsca o wszystkim zapomniał. Prosto ze szpitala poszedł do Svensonow. Emiska zapytała go, co się dzieje z Edem Waltersem. Odparł, że nie był jeszcze w domu i nie wie. Wydawała się tym zmartwiona i trochę go to zastanowiło. - A Żona nie wie? - spytał. - Nie. Żona ma nowego chłopaka i o niczym innym nie myśli. Uśmiechnęła się, poklepała go po ręce i zaczęła się nad nim rozczulać. Potem usiedli na kanapie, poczęstowała go kremem czekoladowym własnej roboty i trzymali się za ręce, ślinili nawzajem całusami i Charlie był szczęśliwy. Kiedy nadeszła Anna, powiedziała, że wychudł, że muszą go odkarmić i żeby został na kolacji, pan Svenson zaś dorzucił, żeby przychodził codziennie, dopóki nie stanie z powrotem na nogach. Po kolacji grali wszyscy w kierki w salonie i świetnie się bawili. Wracając do domu, Charlie natknął się w sieni na gospodynię. Oznajmiła mu, że jego przyjaciel się ulotnił nie zapłaciwszy komornego i jeśli Charlie nie zapłaci jej tu, w tej chwili, to nie wpuści go w ogóle na górę. Zaczął jej tłumaczyć, że właśnie wyszedł ze szpitala, i w końcu pozwoliła mu zostać jeszcze tydzień. Była to wysoka kobieta o łagodnym wyglądzie i pyzatych policzkach, w żółtym perkalowym fartuchu z mnóstwem kieszonek. Kiedy Charlie wdrapał się na górę, pokój, w którym mieszkał przez całą zimę z Edem, wydał mu się beznadziejnie nieprzytulny i zimny. Wsunął się do łóżka, między lodowate prześcieradła, i leżał drżąc, z uczuciem słabości i dziecinnej bezradności, bliski płaczu, zachodząc w głowę, czemu, u licha, Ed wyniósł się bez słowa i czemu Emiska miała taką dziwną minę, kiedy powiedział, że nic o nim nie wie. Następnego dnia poszedł do warsztatów i dostał dawną pracę, chociaż był taki wycieńczony, że nie mieli z niego wielkiej pociechy. Majster zachował się nad podziw przyzwoicie, obiecał, że mu pofolguje przez parę dni, ale za czas choroby nie chciał mu zapłacić, bo Charlie jest nowym pracownikiem i nie ma zaświadczenia od lekarza kolejowego. Wieczorem wybrał się do kręgielni, gdzie Ed czasami pomagał. Barman na górze poinformował go, że Ed próbował kantować na loterii fantowej, ale zrobiła się draka o jakiś zegarek i musiał pryskać do Chicago. - Dobrze, żeśmy się pozbyli szczeniaka - rzekł. - Zapowiadał się na lepsze ziółko. W tygodniu przyszedł list od Jima, że matka pisała z Fargo - niepokoi się bardzo o Charliego i prosi, żeby się pokazał Jimowi. Wobec tego wybrał się w najbliższą niedzielę do Voglów. Ujrzawszy Jima, powiedział od razu, że ta historia z rozbitym fordem to był idiotyczny szczeniacki wybryk, po czym uścisnęli sobie ręce i Jim go zapewnił, że nikt o tym nie wspomni i żeby Charlie został na obiedzie. Obiad był pierwsza klasa, piwo także. Dzieciak Jima okazał się morowy, ale Charlie jakoś nie mógł się pogodzić z myślą, że jest stryjkiem. Nawet Hedwig nie zrzędziła tak jak dawniej. Garaż dawał dobre dochody, tak że stary Vogel miał niedługo zwinąć stajnię i wycofać się z interesów. Kiedy Charlie powiedział, że chodzi na kursy wieczorowe, zaczął na niego zwracać więcej uwagi. Ktoś wspominał o Bobie La Follette i Charlie oświadczył, że to wielki człowiek. - Co z tego, sze wielki, kiedy nie ma dobsze w głowie? - zapytał stary Vogel, z wąsami całymi w piwnej pianie. Pociągnął nowy haust z kufla i zmierzył Charliego iskrzącymi się niebieskimi oczami. - No, ale zrobimy jeszcze z ciebie socjalista... Trudny kaszdy początek. - To się dopiero okaże - powiedział Charlie czerwieniąc się, podczas gdy ciotka Hartmann nakładała mu na talerz nową porcję zająca z makaronem i tłuczonymi kartoflami. Pewnego mroźnego wieczoru marcowego zabrał Emiskę na Narodziny narodu . Bitwy, muzyka, trąbki, wszystko to sprawiło, że drżeli jak w febrze. Oboje mieli łzy w oczach, gdy dwaj chłopcy spotkali się na polu bitwy i umierali złączeni uściskiem. Kiedy Ku-Klux-Klan szarżował na ekranie, Charlie przywarł nogą do nogi Emiski, a ona wbiła mu paznokcie w kolano, tak że zabolało. Po wyjściu z kinematografu Charlie oznajmił, że jak rany, musi chyba pojechać do Kanady, zaciągnąć się i zobaczyć tę wojnę w Europie. Emiska powiedziała, żeby nie był głupi, po czym spojrzała na niego jakoś dziwnie i zapytała, czy jest po stronie Brytyjczyków. Odparł, że nic go to nie obchodzi, i tak wygrają na tym tylko bankierzy, więc obojętne, kto zwycięży. - Czy to nie okropne? - powiedziała Emiska. – Nie mówmy o tym więcej. Kiedy wrócili do Svensonow, pan Svenson siedział bez marynarki w salonie i czytał gazetę. Wstał, podszedł do Charliego z zatroskaną twarzą i już miał coś powiedzieć, kiedy Emiska potrząsnęła głową. Wzruszył ramionami i wyszedł. Charlie spytał Emiskę, co ojca gryzie. Porwała go w ramiona, położyła mu głowę na ramieniu i wybuchnęła płaczem. - Co się stało, kiciu? Co się stało, kiciu? - pytał. Ale ona tylko płakała i płakała, aż poczuł łzy na policzku i na szyi. - Na miłość boską, weź się w kupę, kiciu. Rozmoczysz mi cały kołnierzyk. Rzuciła się na kanapę i widział, że całą siłą woli próbuje się opanować. Usiadł obok i zaczął ją głaskać po ręce. Nagle zerwała się, stanęła pośrodku pokoju. Chciał ją objąć i pocieszyć, ale go odepchnęła. - Charlie - rzekła nienaturalnym głosem - chcę ci coś powiedzieć... Zdaje się, że będę miała dziecko. - Oszalałaś? Przecież nigdy... - Może to ktoś inny... Och, Boże, chyba się zabiję. Charlie chwycił ją za ramiona i posadził na kanapie. - Weź się w kupę i powiedz, jak to było. - Wolałabym, żebyś mnie sprał - powiedziała Emiska wybuchając histerycznym śmiechem. - No, nie bój się, przyłóż mi porządnie. Charlie poczuł obezwładniającą słabość. - Powiedz, jak to było - powtórzył. - Rany Jezusa, chyba to nie Ed. Podniosła twarz zapadłą jak u starej kobiety, popatrzyła na niego wystraszonymi oczami. - Nie, nie... Tylko że już prawie miesiąc, jak minął mój czas, rozumiesz, a ja się nie znam na tych sprawach, więc spytałam Annę, a ona mówi, że będę miała dziecko i że się musimy prędko pobrać. A potem poszła i powiedziała tatusiowi, papla jedna, a mnie nie chciało przejść przez gardło, że to nie ty, więc wszyscy myślą, że ty, rozumiesz... Tatuś mówi, że trudno, stało się, taka dzisiaj młodzież i w ogóle, i że musimy się pobrać. Myślałam, że nic ci nie powiem i nigdy się nie dowiesz, ale, rety, musiałam ci powiedzieć. - Rany Jezusa! - jęknął Charlie. Popatrzył na różowy kwiecisty abażur z frędzelkami, osłaniający lampę na stole, na serwetkę z frędzelkami, na swoje buty, na dywan w róże. - Kto to był? - spytał. - To się stało, kiedy byłeś w szpitalu, Charlie. Piliśmy masę piwa, a potem zabrał mnie do hotelu. Jestem złą dziewczyną i tyle. Szastał pieniędzmi na prawo i na lewo, woził mnie taksówką, byłam szalona. Tak, tak, jestem zepsuta do szpiku kości, Charlie. Chodziłam z nim dzień w dzień, jak byłeś w szpitalu. - Jak Boga kocham, więc to jednak Ed. Kiwnęła głową, po czym odwróciła twarz i rozpłakała się na nowo. - Bydlak parszywy! - powtórzył Charlie. Zwinęła się na kanapie, z twarzą w dłoniach. - Do Chicago drapnął. Faktycznie, lepsze z niego ziółko. Czuł, że musi wyjść na świeże powietrze. Wziął płaszcz i kapelusz i zaczął się ubierać. Teraz Emiska zerwała się i przypadła do niego. Jęła się tulić, zarzuciła mu ramiona na szyję. - Wierz mi, Charlie, nie przestałam cię kochać ani na chwilę... Udawałam przed sobą, że to jesteś ty... Pocałowała go w usta. Odepchnął ją, ale czuł się słaby i zmęczony. Pomyślał o powrocie lodowatymi ulicami do domu, o swoim zimnym pokoju z korytarza, pomyślał, co to w końcu zmieni, i rozebrał się z powrotem. Emiska całowała go, pieściła, a potem zamknęła drzwi na klucz i kochali się na kanapie. Pozwoliła mu na wszystko. Później zapaliła światło, obciągnęła sukienkę i podeszła do lustra poprawić włosy, on zaś zawiązał z powrotem krawat, Emiska przygładziła mu jak się dało włosy, po czym otworzyli bardzo ostrożnie drzwi z klucza i poszła zawołać ojca. Na twarzy miała wypieki i wyglądała znowu bardzo ładnie. Pan Svenson z Anną i wszystkimi dziewczętami byli w kuchni. - Tatusiu, postanowiliśmy się pobrać z Charliem w przyszłym miesiącu - oznajmiła Emiska. - Gratulujemy - powiedzieli wszyscy chórem, dziewczęta pocałowały Charliego jedna po drugiej, a pan Svenson otworzył butelkę whisky. Wypili wszyscy za pomyślność, po czym Charlie poszedł do domu, czując się jak zbity pies. W warsztatach pracował razem z nim niejaki Hendriks, który wyglądał na diablo oblatanego, więc następnego dnia, podczas południowej przerwy, Charlie zapytał go, czy nie wie o jakimś środku dla dziewczyny. Hendriks odparł, że i owszem, ma receptę na specjalne proszki, jutro ją przyniesie, tylko żeby Charlie się nie wygadał przed aptekarzem, po co mu są potrzebne. Następnego dnia była wypłata i wieczorem, umywszy się po pracy, Hendriks zaszedł do Charliego zapytać, czy mu się udało z tymi proszkami. Charlie miał już gotową torebkę w kieszeni i postanowił nie iść tego dnia do szkoły, tylko zanieść proszki Emisce. Przedtem wstąpił z Hendriksem na róg napić się jednego. Nie lubił czystej whisky, więc Hendriks nauczył go zakrapiać piwem imbirowym. Smakowało to wyśmienicie. Charliego ogarnęła złość. Czuł się nieszczęśliwy, wcale nie miał ochoty iść do Emiski. Wypili jeszcze parę kolejek, po czym poszli i grali przez jakiś czas w kręgle. Charlie wygrał cztery z pięciu partii i Hendriks oświadczył, że od tej chwili on stawia. Hendriks był barczystym ryżym osobnikiem o piegowatej twarzy i krzywym nosie. Zaczął opowiadać zabawne historyjki o dziewczynkach i pochwalił się, że w ogóle ma szczęśliwą rękę do kobiet. Włóczył się dużo i miał Mulatki i Murzynki jak heban w Nowym Orleanie, Chinki w Seattle, czystej krwi indiańską squaw w Butte w Montanie, Francuzki i niemieckie Żydówki w Colon i przeszło dziewięćdziesięcioletnią Karaibkę w Port of Spain. Powiedział, że Dwójmiasto to trupiarnia i że jak kto ma trochę oleju w głowie, to powinien zbierać manatki i jechać na pola naftowe w Tampico albo w Oklahomie, tam dopiero można zarobić i pożyć sobie jak człowiek. Charlie odrzekł, że rzuciłby Saint Paul bez chwili namysłu, gdyby nie kursy wieczorowe, które chce skończyć, Hendriks jednak uważał, że jest patentowanym durniem, książkowe mądrości jeszcze nic nikomu nie dały, i jeśli co warto, to się zabawić, póki człowiek ma siły, a potem niech wszystko diabli wezmą. Na to Charlie oświadczył, że jeśli o niego chodzi, to już teraz mogą wziąć. Wstąpili do paru barów i Charlie, który pijał dotąd tylko piwo, zataczał się już trochę, ale za nic w świecie nie wyrzekłby się tej włóczęgi z Hendriksem od knajpy do knajpy. W jednej Hendriks odśpiewał Z dobrego jestem domu, w drugiej Bękarta króla Anglii i jakiś starszy jegomość z czerwoną twarzą i cygarem w ustach postawił im kilka kolejek. Potem próbowali się dostać do tancbudy, ale wykidajło uznał, że są za bardzo pijani, i wyrzucił ich na zbitą twarz. Zrywając boki ze śmiechu, trafili do gabinetu za jakąś restauracją, którą Hendriks znał, gdzie były dwie dziewczyny, które również znał, i umówił się z nimi po dziesięć dolarów za noc. Wypili jeszcze kolejkę przed pójściem do dziewczyn i Hendriks zaśpiewał: Raz kupcy dwaj przyjezdni w hotelu późnym wieczorem Jedli dobrą kolację gawędząc z pijackim humorem I gdy kelnerka ładna na tacy przyniosła im deser, Uwagę nieprzystojną rzucili pod jej adresem. - Komiczny z niego facet - powiedziała jedna dziewczyna do drugiej. Ale tamta była już trochę wstawiona i uderzyła w płacz, kiedy Hendriks i Charlie zbliżyli głowy i zaśpiewali: Z dobrego jestem domu i cenię swoje imię, Jak wam, panowie, nie wstyd ubliżać bezbronnej dziewczynie! Zamieszkałam w tym mieście, by z bratem drogim być razem, I gdyby Jack to słyszał, nie uszłoby warn płazem. Druga też już chlipała, ale szturchała pierwszą i mówiła: - Wytrzyj oczy, kochanie. Robisz się sentymentalna. Boki można było zrywać. Przez następne kilka tygodni Charlie chodził nieszczęśliwy i nieswój. Proszki dały się Emisce bardzo we znaki, ale w końcu zrobiły swoje. Charlie nie bywał u niej teraz zbyt częstym gościem, chociaż ciągle jeszcze mówili o ślubie i Svensonowie traktowali go jak zięcia. Emiska gderała trochę, że pije i włóczy się z Hendriksem. Charlie zaniedbał szkołę wieczorową i rozglądał się za jakąś pracą, która by mu pozwoliła wyjechać, wszystko jedno dokąd. W końcu zepsuł tokarkę i majster go wylał. Kiedy powiedział o tym Emisce, rozzłościła się i oświadczyła, że najwyższy czas skończyć z tym piciem i włóczeniem się nie wiadomo gdzie. Nie bardzo słuchając odparł, że najwyższy czas rzucić wszystko w diabły, po czym wziął płaszcz i kapelusz i wyszedł. Idąc ulicą pluł sobie w brodę, że zapomniał ją poprosić o zwrot sygnetu, ale już nie wrócił. W niedzielę poszedł na obiad do starego Vogla, nic jednak nie wspomniał, że stracił pracę. Był niespodziewanie gorący dzień wiosenny. Z bolącą głową, bo pił poprzedniego wieczoru z Hendriksem, włóczył się przez całe rano oglądając krokusy i hiacynty w parkach, rozkwitające pąki w ogródkach. Nie wiedział, co ze sobą począć. Zalegał już tydzień z komornym, nie uczył się niczego, nie miał dziewczyny. Brała go ochota, żeby plunąć na wszystko, zaciągnąć się do wojska i wyruszyć na granicę meksykańską. Głowa mu pękała, w przedwczesnym upale z ledwością wlókł nogi po bruku. Eleganccy panowie i panie przejeżdżali ulicą w limuzynach i kabrioletach, jakiś chłopak przemknął na czerwonym motocyklu. Charlie pomyślał, że gdyby miał forsę, też by sobie kupił motocykl i wybrał się gdzieś na wycieczkę. Wczoraj wieczorem próbował namówić Hendriksa do wspólnego wyjazdu na Południe, ale okazało się, że Hendriks złapał właśnie spódniczkę, gorącą dzidzię, która mu daje noc w noc, jak powiedział, i ani mu się śni wyjeżdżać. „Do diabla z tym wszystkim - myślał Charlie. - Chciałbym zobaczyć kawałek kraju.” Był taki przegrany, że kiedy wszedł do garażu, Jim zapytał: - Co się stało, Charlie? - Ee, nic - odrzekł Charlie i zabrał się do czyszczenia części karburatora od ciężarówki mack, przy której Jim majstrował. Szofer ciężarówki byl młodym chłopakiem o krótkich czarnych włosach i ogorzałej twarzy, która przypadła Charliemu do gustu. Powiedział, że jedzie następnego dnia do Milwaukee z wyposażeniem sklepowym i szuka pomocnika. - A mnie byś nie wziął? - spytał Charlie. Szofer zrobił zaskoczoną minę. - To mój młodszy brat, Fred, na pewno będziesz z niego zadowolony... Ale, ale! A co z twoją pracą? Charlie oblał się rumieńcem. - Och, wymówiłem. - Dobra, pójdziemy pogadać z szefem – powiedział szofer. - Jak on się zgodzi, to mnie w to graj. Wyruszyli następnego dnia przed świtem. Charliego gryzło sumienie, że nie zapłacił gospodyni, ale zostawił na stoliku kartkę, że jej odeśle, co jest winien, jak tylko dostanie jakąś pracę. Przyjemnie było patrzeć, jak miasto ze swoimi młynami i elewatorami zbożowymi rozpływa się w szarym świetle wczesnego ranka. Droga prowadziła wzdłuż rzeki i urwisk, ciężarówka ryczała rozpryskując kałuże i wrzynając się w błotniste koleiny. Było chłodno, chociaż słońce przyjemnie przygrzewało, ilekroć wyszło zza chmur. Charlie i Fred przez cały czas opowiadali sobie o tym i owym, chociaż musieli krzyczeć, żeby się słyszeć. Na noc dojechali do La Crosse. Zdążyli przed samym zamknięciem zamówić w garkuchni hamburgery i Charlie zauważył, że wpadł w oko kelnerce, której było na imię Helen i która pochodziła z Omaha. Miała koło trzydziestki i wielkie sińce pod oczami, co mu nasunęło myśl, że musi być łatwa. Kręcił się koło garkuchni, dopóki nie zamknęła, po czym wziął ją na spacer. Szli brzegiem rzeki, wiał ciepły wiatr niosący winny zapach tartaków, na niebie stał cienki księżyc przesłonięty puszystymi obłokami. Potem usiedli na młodej trawie, w cieniu suszących się sągów świeżo rżniętej tarcicy. Helen położyła mu głowę na ramieniu i nazwała go swoim chłopczykiem. Kiedy Charlie wrócił, Fred spał na workach, owinięty w derkę. Charlie opatulił się płaszczem w drugim kącie ciężarówki. Zrobiło się zimno, skrzynie, na których leżał, gniotły go, ale był zmęczony, twarz go paliła od wiatru i po chwili zasnął. Przed świtem ruszyli w dalszą drogę. Fred, pierwsza rzecz, zapytał: - No, jak tam, bracie, ustrzeliłeś ją? Charlie roześmiał się i kiwnął głową. Był w świetnym humorze. Jakie to szczęście, pomyślał, że się wyrwał z Dwójmiasta, od Emiski i tego sukinsyna majstra. Świat leży przed nim otworem jak rozpostarta mapa, ciężarowy mack mknie środkiem, a przed nim majaczą miasta, czeka na niego praca, dobre zarobki i przystojne dziewczyny gotowe go nazywać swoim chłopczykiem. Nie zabawił długo w Milwaukee. W żadnym z garaży nie potrzebowali pomocnika, więc najął się jako pomywacz do jadłodajni. Była to nędzna brudna robota z długim dniem pracy. Dla oszczędności me brał pokoju, tylko sypiał w ciężarówce w pewnym garażu, gdzie pracował kolega Jima. Miał zamiar wsiąść na pierwszy odpływający statek, kiedy dostanie tygodniówkę, ale wobblis nazwiskiem Monte Davis, który pracował razem z nim w jadłodajni, namówił wszystkich do strajku na znak solidarności z kampanią o wolność słowa, którą wobblisi prowadzili w mieście, i w reultacie po tygodniu zmywania Charlie nie zobaczył ani centa i od półtora dnia nie miał nic w ustach, kiedy Fred wrócił swoim mackiem z nową partią towaru i zafundował mu wyżerkę. Potem pili piwo i kłócili się długo na temat strajków. Fred był zdania, że ta cała wobblisowska agitacja to jedna wielka bzdura i że policja dobrze by zrobiła, jakby przymknęła wszystkich wobblisów, Charlie natomiast uważał, że robociarze muszą trzymać sztamę, jeśli chcą wywalczyć lepsze warunki życia, i że zbliża się wielki przewrót, taki jak wojna o niepodległość Ameryki, tylko jeszcze większy, po którym nie będzie już panów, a robotnicy będą sami zarządzali przemysłem. Na to Fred oświadczył, że Charlie mówi jak jeden z tych cholernych cudzoziemców i że to wstyd, bo chyba musi przyznać, że wiara w indywidualną swobodę jest obowiązkiem każdego białego Amerykanina, a jak mu zalizą za skórę na jednej robocie, to przecież potrafi znaleźć drugą. Rozstali się źli na siebie, Fred miał jednak miękkie serce i pożyczył Charliemu pięć dolarów na bilet do Chicago. Następnego dnia Charlie wsiadł na statek. Żółtawe topniejące kry pływały jeszcze po bladym chłodnobłękitnym jeziorze, marszczonym tu i ówdzie białymi grzebieniami fal. Charlie, który nigdy nie płynął po takiej wielkiej wodzie, miał trochę mdłości. Mimo to czuł się szczęśliwy, gdy z fabrycznych dymów zaczęły się wyłaniać kominy i długie kompleksy budynków, perłowe w promieniach słońca, a potem ujrzał falochrony i wielkie rudowęglowce sunące ciężko po błękitnej tafli i już wysiadał na nabrzeżu, gdzie wszystko było nowe, by po chwili zanurzyć się w tłumie, czekać ze sznurem automobilów i zielonożółtych autobusów na opuszczenie zwodzonego mostu na Michigan Avenue, i maszerować w porywistym wietrze, gapiąc się na błyszczące wystawy, przystojne dziewczyny i powiewające spódnice. Jim podał mu nazwisko kolegi, który pracował na stacji obsługi Forda na Blue Island Avenue, ale było to tak daleko, że doszedłszy zastał już tylko kierownika, który kazał mu się zgłosić rano, obiecując pracę. Charlie nie miał gdzie iść, ale nie chciał się przyznać kierownikowi, że jest zupełnie goły, więc zostawił walizkę w garażu i włóczył się przez całą noc. Parę razy zdrzemnął się chwilę na ławce w parku, ale zaraz budził się sztywny i przemarznięty do szpiku kości i musiał biegać w kółko dla rozgrzewki. Myślał, że noc się nigdy nie skończy, a rano nie miał nawet paru centów na filiżankę kawy i pętał się godzinę pod stacją obsługi, nim ktoś się zjawił, żeby otworzyć. Na stacji Forda pracował, dopóki pewnej niedzieli w parę tygodni później nie spotkał na North Clark Street Monte Davisa i nie poszedł z nim na mityng wobblisów przed Biblioteką Newberry’ego . Policja rozpędziła mityng, a Charlie nie prysnął w porę i nim się połapał, na pół ogłuszony ciosem pałki, wylądował w wozie policyjnym. Noc spędził w celi z dwoma brodaczami, którzy byli pijani w sztok i nie umieli słowa po angielsku. Następnego dnia zaprowadzono go na przesłuchanie do sędziego pokoju. Kiedy powiedział, że pracuje jako mechanik w garażu, gliny zadzwoniły na stację obsługi sprawdzić, i sędzia go zwolnił. Ale gdy się zjawił w garażu, kierownik oświadczył, że nie potrzebuje wobblisowskich obiboków i, wypłaciwszy mu należność, kazał się zabierać. Charlie zastawił w lombardzie walizkę i odświętne ubranie, zawinął w węzełek kilka par skarpet i kilka koszul i wstąpił powiedzieć Monte Davisowi, że wybiera się autostopem do Saint Louis. Monte odrzekł, że w Evansville rozpoczęła się kampania o wolność słowa, więc i on chyba skoczy zobaczyć, jak sprawy stoją. Dojechali pociągiem do Joliet. Przechodząc koło więzienia Monte wyznał, że na widok mamra zawsze robi mu się niedobrze i ogarniają go złe przeczucia. Rozkrochmalił się zupełnie i powiedział, że teraz to już go chyba niedługo przyskrzynią, czuje to w kościach, ale że na jego miejsce przyjdą inni. Monte Davis był chudym chłopakiem z Muscatine w stanie Iowa. Miał długi zakrzywiony nos i ziemistą cerę, jąkał się i nie pamiętał czasów, kiedy nie musiał sprzedawać gazet albo pracować w fabryce guzików. Zaprzątało go wyłącznie IWW i rewolucja. Nawymyślal Charliemu od ciemnych ćwoków, bo Charlie się śmiał, że wobblisi zwiewali, aż się kurzyło, kiedy policja rozpędzała mityng, i powiedział, że jako robotnik Charlie powinien być bardziej uświadomiony klasowo i brać sprawy poważniej. Na skraju Joliet wskoczyli na ciężarówkę, którą dojechali do Peorii, gdzie się rozstali, bo Charlie spotkał znajomego szofera z Chicago, który go zabrał aż do Saint Louis. Ale w Saint Louis sprawy nie wyglądały wcale tak różowo, ponadto Charlie wdał się w awanturę z przygadaną na Market Street prostytutką, która go próbowała okraść, skorzystał więc z informacji pewnego jegomościa, że w Louisville można łatwo dostać pracę, i ruszył na wschód. Nim dotarł do New Albany, zrobił się skwar jak diabli, w dodatku przez całą drogę nie miał szczęścia do okazji i ledwo powłóczył spuchniętymi, odparzonymi nogami. Stał długo na moście, patrząc w rwący, brunatny nurt Ohio, zbyt zmęczony, by iść dalej. Przerażała go myśl o uganianiu się za pracą. Rzeka była koloru piernikowego i nagle przypomniał sobie zapach pierniczków, które piekła Lizzie Green. Trzeba być skończonym idiotą, żeby się tak poniewierać po świecie, pomyślał. Znaleźć się teraz w domu, zaszyć w wysokiej trawie - oto czego pragnął. W tym momencie nadjechał rozklekotany ciężarowy ford z pękniętą dętką. - Hej, kicha ci nawaliła! - wrzasnął Charlie. Szofer zahamował ze zgrzytem. Był to barczysty mężczyzna o jajowatej głowie, ubrany w czerwony sweter. - A tobie co do tego? - Rany Jezusa, myślałem, że nie zauważyłeś. - Ja zauważam wszystko, bracie. To już taki pechowy dzień dzisiaj. Podwieźć cię? - Jasne - powiedział Charlie. - Nie mogę parkować na moście... Takie pieskie szczęście przez calutki dzień. Wstałem ci, bracie, przed świtem, podjeżdżam, bo miałem wziąć cztery baryłki tytoniu, a tu ten cholerny czarnuch powiada, że zadział gdzieś klucz od magazynu. Jak Boga kocham, żebym miał spluwę, tobym zakatrupił sukinsyna. Zatrzymał się za mostem i Charlie pomógł mu zmienić dętkę. - Skąd jesteś, bracie? - zapytał szofer, prostując się, żeby otrzepać spodnie po skończonej robocie. - Z Północnego Zachodu - odparł Charlie. - Pewnie Szwed, co? Charlie się roześmiał. - E, nie. Mechanik samochodowy jestem, szukam roboty. - To ładuj się, bracie. Pogadamy ze starym Wigginsem, moim szefem, znaczy się. Może co z tego będzie. Przez cale lato Charlie pracował w Warsztatach Reperacyjnych Wigginsa w Louisville. Wynajmował pokój do spółki z Włochem nazwiskiem Grassi, który uciekł do Ameryki przed służbą wojskową. Grassi dzień w dzień czytał gazety i drżał, że Stany Zjednoczone przystąpią do wojny. Wówczas, mówił, będzie musiał zwiać za meksykańską granicę. Chociaż z przekonań anarchista, był spokojnym chłopcem i całe wieczory spędzał na schodkach przed domem, śpiewając półgłosem i akompaniując sobie na akordeonie. Opowiedział Charliemu o wielkich zakładach Fiata w Turynie, gdzie pracował, nauczył go jeść spaghetti, pić czerwone wino i grać na akordeonie Funicu-li funicula . Ambicją jego życia było zostanie pilotem. Charlie zbliżył się również z młodą Żydóweczka, która pracowała jako sortowaczka w składach tytoniu. Nazywała się Sara Cohen, ale kazała na siebie mówić Belle. Dosyć ją polubił, nie omieszkał jednak dać jej przezornie do zrozumienia, że nie ma zamiaru się żenić. Odparła, że jest radykalnych przekonań i wierzy w wolną miłość, co również nie bardzo mu odpowiadało. Brał ją na przedstawienia i na spacery do parku Cherokee, kupił jej broszkę z ametystem, gdy kiedyś wspomniała, że ametyst jest jej szczęśliwym kamieniem. Jednakże ilekroć zaczynał się zastanawiać nad sobą, nachodziły go wątpliwości. Mija dzień za dniem, a on robi ciągle to samo, bez żadnych widoków na lepsze zarobki, na zdobycie jakiegoś wykształcenia, na obejrzenie kraju. Z nadejściem zimy ogarnął go niepokój. Upatrzył dwuosobowego otwartego forda, który miał iść na szmelc, połatał go wybrakowanymi częściami zamiennymi, po czym namówił Grassiego na wspólną wyprawę do Nowego Orleanu. Mają trochę zaoszczędzonych pieniędzy na drogę, a tam znajdą sobie jakąś pracę i obejrzą Mardi Gras . Po raz pierwszy od opuszczenia Saint Paul poczuł się naprawdę dobrze rozmokłego dnia styczniowego, kiedy wyruszyli z Louisville na południe, z pracującymi wszystkimi czterema cylindrami i stosem używanych opon zapasowych za plecami. Jechali przez Nashville, Birmingham i Mobile, ale drogi były okropne, auto wymagało ciągłych napraw, pod Guntersville o mały włos nie zamarzli na śmierć podczas śnieżnej zadymki i musieli przerwać podróż na parę dni, tak że ich fundusze były na wyczerpaniu, kiedy wreszcie dotarli do Bay Saint Louis i tłukli się dalej wzdłuż wybrzeża, z błękitnym niebem nad głowami, w cieple słońca, wśród palm i bananów, które Grassiemu przypominały Il Vesuvio, La Bella Napoli i dziewczynę z Turynu, której już nigdy nie zobaczy z powodu tej cholernej wojny capitalista. Dojechali do Nowego Orleanu z dolarem i pięcioma centami w kieszeniach i może kubkiem benzyny w baku, ale szczęśliwym trafem nawinął się czarny przedsiębiorca pogrzebowy i Charlie sprzedał mu za dwadzieścia pięć dolarów smętne resztki, które pozostały z wozu. Wynajęli za trzy dolary tygodniowo pokój w domu niedaleko wałów przeciwpowodziowych. Gospodyni była Mulatką z Panamy, na galerii przed ich pokojem trzymała papugę. Słońce grzało w ramiona, kiedy wyszli na ulicę, i Grassi nie posiadał się ze szczęścia. - Zupełnie jak w Italia - powtarzał. Chodząc po mieście próbowali pytać o pracę, ale jakoś od nikogo nie mogli się dowiedzieć nic ponad to, że w przyszłym tygodniu jest Mardi Gras. Wlekli się Canal Street pełną Murzynów, Chińczyków, ładnych dziewcząt w jaskrawych sukienkach, macherów wyścigowych, wysokich starszych panów w jasnych letnich ubraniach. Wstąpili na piwo do otwartego od ulicy baru, ze stolikami wzdłuż chodnika i tłumem różnego pokroju mężczyzn pijących i palących cygara. Kiedy wyszli, Grassi kupił popołudniową gazetę. Zbladł i wskazał tytuł: „WOJNA Z NIEMCAMI WISI NA WŁOSKU”. - Gdy Ameryka wypowiada wojnę, gliny aresztują wszystkich Italianów, posyłają ich bić się w Italia, kapujesz? Tak mówi mój przyjaciel, on pracuje w konsulat, tak mówi, kapujesz? Ja nie pójdę bić się w ta guerra capitalista. Charlie próbował z niego kpić, ale wyraz troski nie ustępował z twarzy Grassiego i gdy tylko się ściemniło, zostawił Charliego mówiąc, że wraca do chałupy spać. Charlie powlókł się ulicami sam. Od rafinerii cukru szedł ciepły zapach melasy, od czasu do czasu zalatywało skądś ogrodem, czosnkiem, pieprzem, smażoną oliwą. Wszędzie widać było kobiety - siedziały w barach, stały na rogach, wyglądały kusząco zza żaluzji w otwartych na oścież drzwiach i oknach - ale Charlie miał przy sobie dwadzieścia dolarów i bał się, że go mogą okraść, więc spacerował, póki się nie zmęczył, a potem wrócił do domu. Zastał Grassiego śpiącego z przykrytą głową. Obudził się późno. Na galem przed oknem skrzeczała papuga, ciepłe słońce zaglądało do pokoju. Grassiego nie było. Charlie ubrał się i czesał właśnie włosy, kiedy Grassi wpadł podekscytowany. Zamustrował się jako pomocnik mechanika na frachtowiec odpływający w południe do Południowej Ameryki. - Jadę do Buenos Aires. Do widzenia, koniec z wojna. A jak Argentyna wypowiada wojna, do widzenia, jadę dalej. Pocałował Charliego w usta, uparł się ofiarować mu na pamiątkę akordeon i ze łzami w oczach popędził na statek. Zostawszy sam, Charlie obszedł całe miasto, rozpytując się w garażach i warsztatach mechanicznych, czy przypadkiem nie mają pracy. Szerokie, pełne kurzu ulice zabudowane były jednakowymi niskimi domami z żaluzjami w oknach, odległości - olbrzymie. Charlie czuł się zmęczony, spocony i brudny. Ludzie byli, i owszem, wylewni, ale nikt jakoś nie wiedział o żadnej pracy. Postanowił, że zostanie mimo wszystko na Mardi Gras, a potem wróci na północ. Mężczyźni, z którymi rozmawiał, radzili mu jechać na Florydę albo do Birmingham w Alabamie, albo do Memphis czy Little Rock, i wszyscy zgodnie twierdzili, że w Nowym Orleanie można się tylko zamustrować na statek, innej pracy nie ma. Dni wlokły się, długie, gorące i słoneczne, przesiąknięte zapachem melasy z rafinerii. Charlie spędzał długie godziny na czytaniu w bibliotece publicznej albo wylegiwał się na wałach przeciwpowodziowych obserwując, jak Murzyni rozładowują statki. Miał zbyt wiele czasu na medytacje i gryzł się myślą, co z sobą począć. W nocy źle spał, bo nie był zmęczony po dniu spędzonym na nieróbstwie. Któregoś wieczoru usłyszał na Chartres Street dźwięki gitary dochodzące z knajpy, która nazywała się Autentyczne Tripoli. Wszedł i usiadł przy stoliku, zamówił coś do picia. Kelner był Chińczykiem. W mrocznym kącie sali tańczyły parki splecione jak w zapasach. Charlie zdecydował się odżałować piątaka, jeżeli za tę cenę przygrucha jakąś spódniczkę, i po chwili fundował zakrapianą kolację dziewczynie, która miała na imię Liz i powiedziała, że przez calutki dzień nic nie jadła. Zapytał ją o Mardi Gras, ale odparła, że to paskudny okres, gliny kładą na wszystkim łapę. - Wczoraj wieczór zrobili obławę w porcie, wywieźli wszystkie panienki w górę rzeki. - I co z nimi zrobili? - Zawieźli do Memphis i puścili. W całym stanie nie ma więzienia, które by pomieściło wszystkie portowe dziewczynki. Pośmiali się, wypili jeszcze po jednym, po czym poszli tańczyć. Charlie objął ją mocno. Była chuda, miała spiczaste piersi i szerokie biodra. - Rany, dziewczyno, ale ty umiesz człowieka rozpalić - powiedział potańczywszy chwilę. - To mój zawód robić chłopcom przyjemność. Podobał mu się sposób, w jaki na niego patrzyła. - Słuchaj, mała, ile ty bierzesz? - Pięć kółek. - Co ty, nie jestem milionerem... Zresztą postawiłem ci kolację. - Dobrze, fundatorze, niech będzie trzy. Wypili jeszcze po jednym. Charlie zauważył, że dziewczyna za każdym razem pije jakąś lemoniadę. - Nigdy nie pijesz nic mocniejszego, Liz? - zapytał. - Nie można pić w tym zawodzie. Ani bym się obejrzała, jakbym zaczęła dawać na piękne oczy. Po sali kręcił się chwiejnie wielki pijany drab w brudnym podkoszulku, wyglądający na palacza okrętowego. Złapał Liz za rękę i oplótłszy grubymi, tatuowanymi na niebiesko i czerwono ramionami, pociągnął do tańca. Charlie widział, jak jej poddziera i szarpie sukienkę. - Puszczaj, skurczybyku jeden! - krzyczała Liz. Rozzłościło to Charliego tak, że podszedł i odciągnął draba. Ten się odwrócił i zamachnął w jego stronę. Charlie dał nura i uskoczył na środek sali, z podniesionymi pięściami. Drab był pijany w sztok. Kiedy się zamachnął do następnego ciosu, Charlie podstawił mu nogę i tamten runął na twarz, przewracając stolik, a wraz z nim niskiego smagłego osobnika z czarnym wąsikiem. Smagły w mgnieniu oka poderwał się na nogi, z błyskiem wyciąganej maczety . Chińczycy rozbiegli się na wszystkie strony, piszcząc jak stado mew. Właściciel, tęgi Hiszpan w fartuchu, wyszedł zza baru pokrzykując: - Wynosić mi się stąd, wynosić się wszyscy! Mężczyzna z maczetą ruszył w stronę Charliego. Ale nim doszło do czegokolwiek, Liz złapała go za rękaw i pociągnęła przez cuchnące latryny i jakiś pasaż do tylnego wyjścia. - Masz źle w głowie, żeby się wdawać w bójkę o pierwszą lepszą kurwę? - syczała mu w ucho. Znalazłszy się na ulicy, Charlie chciał wrócić po kapelusz i kurtkę. Liz mu nie pozwoliła. - Odbiorę rano - powiedziała. Ruszyli ulicą. - Diablo porządna z ciebie dziewczyna, podobasz mi się - powiedział Charlie. - Nie mógłbyś odżałować dziesiątki i zostać na całą noc? - Rany, dziecko, mortus u mnie. - To chyba będę cię musiała wyrzucić i poszukać sobie innego klienta. Tylko jednemu daję za darmo, ale ty nim nie jesteś. Dobrze im było ze sobą. Siedzieli na brzegu łóżka i rozmawiali. Drobna Liz z wypiekami na twarzy wyglądała w różowej koszulce na swój sposób ładnie. Pokazała mu zdjęcie narzeczonego, który był drugim mechanikiem na tankowcu. - Prawda, jaki przystojny? Nie pracuję, kiedy jest w mieście. A jaki silny... Potrafi zgnieść bicepsem orzecha pekanowego. Pokazała na jego ramieniu miejsce, którym jej przyjaciel umiał zgnieść orzecha pekanowego. - Skąd jesteś? - zapytał Charlie. - Co cię to obchodzi? - Musisz być z północy. Poznaję po tym, jak mówisz. - Jasne. Jestem z Iowy, ale nigdy tam nie wrócę. To cholerne życie, chłopczyku, nie zapominaj o tym. Wesołe kobietki, dobre sobie. Wydawało mi się w domu, że jestem klasa dziewczyna, aż pewnego dnia się obudziłam i stwierdziłam, że jestem zwykłą kurwą. - Byłaś kiedy w Nowym Jorku? Potrząsnęła głową. - Ale ostatecznie można żyć, trzeba się tylko wystrzegać alkoholu i alfonsów - powiedziała z namysłem. - Chyba się zabiorę do Nowego Jorku zaraz po Mardi Gras. Jakoś nie mogę znaleźć pana w tym całym mieście. - Niewiele ci z tego przyjdzie, jak nie masz forsy. - Przyjechałem specjalnie na Mardi Gras w Nowym Orleanie, to już chyba zostanę. Świtało, kiedy wychodził. Liz zeszła z nim na dół. Pocałował ją i obiecał jej te dziesięć dolarów, jeśli odbierze kapelusz i kurtkę. Kazała mu przyjść koło szóstej po południu, ale do niej do domu, broń Boże nie do Tripoli, bo ten Meksykanin to lepszy typek i na pewno będzie na niego czatował. Ulice tonęły w błękitnej mgle po dachy starych domów ze stiukami i żelazną koronką balkonów. Tu i ówdzie kręciły się po podwórkach Mulatki w nakrapianych kolorowych chustkach. Na bazarze starzy Murzyni rozkładali owoce i warzywa. W domu zastał na galerii przed swoim pokojem Panamkę z bananem w wyciągniętej ręce, pokrzykującą skrzekhwym głosem: - Ven , Polly... Ven, Polly... Na skraju dachu siedziała papuga, mrugając do niej szklanym okiem i rechocząc cicho. - Ja tu cała noc - powiedziała Panamka z płaczliwym uśmiechem. - Polly no quiere iść. Charlie wdrapał się po okiennicy i spróbował złapać ptaka, ale papuga podreptała boczkiem na szczyt dachu i skończyło się na tym, że strącił sobie na głowę dachówkę. - No quiere iść - powtórzyła Panamka z żalem. Szczerząc do niej zęby, Charlie schronił się do swego pokoju, gdzie padł na łóżko i natychmiast zasnął. W Mardi Gras włóczył się po mieście, aż go rozbolały nogi. Wszędzie były tłumy, pełno świateł, pochody, żywe obrazy na platformach, orkiestry, dziewczęta w maskaradowych strojach. Bez trudu zawierał znajomości, ale nie na długo, bo każda dziewczyna, gdy się zorientowała, że jest goły, zaraz go zostawiała. Starał się wydawać pieniądze, jak mógł najwolniej. Kiedy zaczynał mu dokuczać głód, wstępował do jakiegoś baru, gdzie zamawiał piwo i zjadał ile się dało darmowych zakąsek. Po Mardi Gras tłumy zaczęły rzednąć, a Charlie nie miał już pieniędzy nawet na piwo. Błąkał się głodny i nieszczęśliwy; zapach melasy, w połączeniu z zapachem absyntu dochodzącym z barów francuskiej dzielnicy i ciężką wilgocią powietrza, przyprawiał go o mdłości. Nie wiedział, co ze sobą począć. Przerażała go myśl o ruszaniu znowu w drogę na piechotę czy przygodnymi ciężarówkami. Poszedł do biura Western Union i próbował nadać do Jima telegram za pobraniem, ale urzędnik powiedział, że nie przyjmują za pobraniem telegramów z prośbą o pieniądze. Panamska gospodyni wyrzuciła go, gdy nie zapłacił za następny tydzień z góry, i tak znalazł się na Esplanade Avenue z akordeonem Grassiego pod jedną pachą i paczką odzieży w gazecie pod drugą. Poszedł na wał przeciwpowodziowy i usiadłszy w słońcu na trawie, rozmyślał długo. Pozostało mu jedno z dwojga - rzucić się do rzeki albo zaciągnąć do wojska. Nagle przypomniał sobie o akordeonie. Taki akordeon wart jest kupę forsy. Zostawił zawiniątko pod jakimiś deskami i powlókł się z akordeonem od lombardu do lombardu. Ale nigdzie nie chcieli dać więcej niż piętnaście dolarów. Nim obszedł wszystkie lombardy i sklepy muzyczne, ściemniło się i sklepy pozamykano. Szedł chwiejnie chodnikiem, miał mdłości i był półprzytomny z głodu. Na rogu Canal i Rampart Street stanął. Z knajpy dochodził śpiew. Coś go tknęło, żeby wejść i zagrać Funiculi funicula. Może mu dadzą jakąś zakąskę i kufelek piwa. Ledwo zaczął grać, wykidajło przesadził bar i byłby go wyrzucił, gdyby nie wysoki mężczyzna rozwalony przy jednym ze stolików, który jął na niego kiwać. - Chodź tu, bratku, i siadaj. Mężczyzna był barczysty, z długim złamanym nosem i wystającymi kośćmi policzkowymi. - Siadaj tutaj, bratku. Wykidajło wrócił za bar. - Znasz się, bratku, na graniu jak kura na pieprzu. Ja tam jestem ciemny kmiotek z Okachobee City, ale jak bym miał tak rzępolić... Charlie się roześmiał. - Wiem, że nie umiem grać. Co prawda, to prawda. Mężczyzna z Florydy wyciągnął gruby plik banknotów. - Wiesz, bratku, co zrobisz? Sprzedasz mi to cholerne pudło. Mogę sobie być ciemny kmiotek, ale rany Chrystusa... - Hej, Doktorku, nie wygłupiaj się. Po kiego ci to pudło? Koledzy próbowali go skłonić do schowania pieniędzy, ale Doktorek uczynił ręką szeroki gest, zrzucając z trzaskiem trzy szklaneczki na podłogę. - Będziecie, sępy, krakać, jak przyjdzie wasza kolej. Ile chcesz, bratku, za ten swój akordeon? Wykidajło wyszedł znowu zza baru i stanął groźnie koło stołu. - W porządku, Ben - powiedział Doktorek. – Wujcio za wszystko zapłaci. Daj no jeszcze jedną kolejkę tej dobrej żytnióweczki. No, bratku, ile za niego chcesz? - Pięćdziesiątkę - powiedział Charlie niewiele myśląc. Doktorek wręczył mu pięć dziesiątek. Charlie wychylił kieliszek, położył akordeon na stole i ulotnił się czym prędzej. Bał się zostać dłużej, żeby farmer nie wytrzeźwiał i nie odebrał mu pieniędzy. No i chciał coś zjeść. Następnego dnia opłacił przejazd do Nowego Jorku na międzypokładziu parowca Momus. Rzeka górowała nad miastem. Dziwnie było stać na rufie statku i patrzeć w dół, na dachy, ulice i tramwaje Nowego Orleanu. Kiedy parowiec odbił od nabrzeża, Charlie poczuł się lepiej. Znalazł czarnego stewarda i udało mu się dostać miejsce w nadbudówce. Wsuwając paczkę w gazecie pod poduszkę, rzucił okiem na dolną koję. Ubrany od stóp do głów, w popielatym letnim garniturze i słomkowym kapeluszu, spał na niej smacznie Doktorek, z wypalonym cygarem w kąciku ust i akordeonem leżącym obok. Minęli wały Eadsa i na twarzach czuli pierwsze morskie powiewy, a pod nogami pierwsze niepewne przechyły Zatoki Meksykańskiej, kiedy Doktorek zataczając się wyszedł na pokład. Poznał Charliego i podszedł do mego, wyciągając wielką łapę. - Niech ja zdechnę, jeśli to nie nasz muzykant. To dobry akordeon, chłopie. Myślałem, żeś mnie nabrał widząc takiego ciemnego kmiotka ze wsi, ale niech ja zdechnę, jeśli on niewart tych pieniędzy. Napijesz się ze mną? Wrócili do kabiny i rozsiedli się na koi Doktorka. Doktorek otworzył butelkę bacardi i po paru kolejkach Charlie powiedział mu, że nie miał złamanego centa przy duszy; gdyby nie te pięćdziesiąt dolarów, siedziałby pewnie do tej pory na wale przeciwpowodziowym. Co do niego, odparł Doktorek, toby podróżował pierwszą klasą, gdyby nie te pięćdziesiąt dolarów. Oświadczył, że jedzie do Nowego Jorku zaciągnąć się do korpusu sanitarnego . Nie codziennie trafia się człowiekowi okazja zobaczenia takiej wielkiej wojny, więc się spieszy, zanim cały interes weźmie w łeb. Jakoś nie w smak mu była myśl, że miałby strzelać do białych, do których nie ma żadnej złości, więc sobie wykombinował, że to będzie najlepszy sposób; gdyby Szwaby były czarnuchami, no to co innego. Charlie odrzekł, że jedzie do Nowego Jorku, bo w wielkim mieście muszą być możliwości kształcenia się; jest mechanikiem samochodowym, a chciałby zostać inżynierem albo czymś takim, bo bez wykształcenia nie ma żadnej przyszłości dla robociarza. Doktorek jednak uważał, że to wszystko brednie, co taki młody człowiek jak on powinien zrobić, to pójść i zaciągnąć się do korpusu sanitarnego, jako mechanikowi będą mu płacić pięćdziesiąt dolarów na miesiąc, może nawet więcej, a to gruba forsa po tamtej stronie oceanu; no i zobaczyłby wojnę, zanim ten cały interes weźmie w leb. Doktorek nazywał się naprawdę William H. Rogers i pochodził z Michiganu, ale jego staruszkowi zachciało się hodowania grejpfrutów we Frostproof na Florydzie i dzięki temu, on, Doktorek, zgarnąwszy grubszą forsę na kilku, pomyślnych zbiorach warzyw z bagien Everglades, jedzie do Francji obejrzeć sobie madmazele, zanim ten cały cholerny interes weźmie w łeb. Byli dobrze pijani, kiedy się ściemniło. Siedzieli na rufie z obdartym osobnikiem w dęciaku, który oznajmił, że pochodzi znad Bałtyku i jest Estończykiem. Po kolacji Estończyk, Doktorek i Charlie wgramolili się na mały mostek nad tylną nadbudówką. Wiatr ustał i była gwiaździsta noc z lekką chwiejbą. - Rany boskie - powiedział Doktorek - coś dziwnego wyprawia się z tą łajbą. Przed kolacją Wielka Niedźwiedzica była na północy, a teraz przelazła na południowy zachód. - Czego innego można się spodziewać po kapitalisticzeskim społeczeństwie - rzekł Estończyk. A dowiedziawszy się, że Charlie ma czerwoną kartę, Doktorek zaś nie chce strzelać do nikogo prócz czarnuchów, palnął im dłuższą mówkę o rewolucji, która wybuchła w Rosji, o abdykacji cara i odrodzeniu ludzkości, które przyjdzie ze Wschodu. Oświadczył, że Estończycy odzyskają niepodległość i że niedługo cała Europa będzie stanowić wolne socjalisticzeskie Stany Zjednoczone pod Czerwonym Sztandarem. - A co, może nie mówiłem? - powiedział Doktorek do Charliego. - Niedługo ten cały pieprzony interes weźmie w łeb. Musisz ze mną jechać, póki czas, jeśli chcesz zobaczyć tę wojnę. Charlie przytaknął i Doktorek ciągnął: - Pójdziesz ze mną, chłopie, wystarczy, żebyś im pokazał prawo jazdy i powiedział, że jesteś studentem. Rozzłościło to Estończyka, który uważał, że obowiązkiem każdego uświadomionego klasowo robotnika jest odmowa udziału w wojnie. - Ależ, Estuś, staruszku, my wcale nie jedziemy się bić - powiedział Doktorek. - Będziemy tylko wyciągać rannych chłopców, zanim odwalą kitę, kapujesz? Byłbym niepocieszonym sukinsynem, gdyby ten cały interes wziął w łeb, nim dojedziemy, prawda, Charlie? Potem dyskutowali jeszcze trochę, gdzie jest Wielka Niedźwiedzica, i Doktorek się upierał, że przelazła na południe, a skończywszy drugą butelkę, zaczął dowodzić, że nic dobrego nie może z tego wyjść, kiedy biali pukają do siebie zamiast strzelać do Murzynów, po czym ruszył na poszukiwanie tego cholernego czarnego stewarda, żeby go zakatrupić i pokazać wszystkim, że nie rzuca słów na wiatr. Estończyk śpiewał Marsyliankę, Charlie zaś opowiadał na prawo i lewo, że jeśli czegoś pragnie, to zobaczyć wielką wojnę, zanim wszystko weźmie w łeb. Dobrze się musieli potem we dwóch namęczyć, żeby zapakować Doktorka do łóżka, a kiedy go wreszcie ułożyli, zrywał się co chwila z koi, wykrzykując, że musi zakatrupić paru czarnuchów. Do Nowego Jorku dopłynęli podczas śnieżycy i Doktorek zauważył, że Statua Wolności wygląda, jakby była w nocnej koszuli. Estończyk rozglądał się nucąc Marsyliankę, po czym orzekł, że miastom amerykańskim brak artyzmu, bo domy nie mają szczytów jak w krajach bałtyckich. Zszedłszy na ląd Doktorek zawiózł Charliego na Broadway do Central Hotelu. Charlie nie był nigdy w takim eleganckim miejscu i chciał sobie znaleźć tańszy nocleg, ale Doktorek powlókł go za sobą, mówiąc, że ma dosyć floty dla obydwu, zresztą co sobie żałować, kiedy i tak niedługo cały interes weźmie w łeb. Nowy Jork był pełen chrzęstu przełączanych biegów, warkotu aut, dudnienia kolei nadziemnej, krzyków gazeciarzy sprzedających dodatki nadzwyczajne. Doktorek pożyczył Charliemu porządny garnitur i poszli do biura werbunkowego korpusu sanitarnego, które mieściło się w wielkim błyszczącym gmachu finansowej dzielnicy dolnego Manhattanu. Poważny nowojorski adwokat, który przyjmował w swojej kancelarii zapisy, palnął im mówkę o tym, że są ochotnikami i powinni się zachowywać jak dżentelmeni, żeby nie przynieść wstydu sprawie aliantów, fladze amerykańskiej i cywilizacji, za którą dzielni żołnierze francuscy biją się tyle lat w okopach. Dowiedziawszy się, że Charlie jest mechanikiem, zapisał go rezygnując z czekania na referencje szkoły i pastora kościoła luterańskiego w Fargo, na które Charlie się powołał. Posłał ich na badania lekarskie i szczepienia przeciwtyfusowe i kazał wpaść następnego dnia po wiadomość, kiedy będą mieli statek. Wychodząc z windy, natknęli się w błyszczącym marmurowym hallu na grupkę mężczyzn pochylonych nad gazetą - Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Niemcom. Wieczorem Charlie napisał do matki, że idzie na wojnę i prosi o pięćdziesiąt dolarów. Następnie poszedł z Doktorkiem obejrzeć miasto. Na każdym budynku wisiały flagi. Mijali kwartał za kwartałem handlowej dzielnicy, rozpytując o Times Square. W pobliżu Czternastej Ulicy usłyszeli bicie w bęben i orkiestrę. Zatrzymali się na rogu, ciekawi, co to za pułk, ale okazało się, że to tylko Armia Zbawienia. Zanim doszli do Madison Square, zrobiła się pora obiadowa i ulice się wyludniły. Zaczęło mżyć, flagi na Broadwayu i Piątej Alei obwisły bezwładnie na drzewcach. Weszli do Hofbrau coś zjeść. Charlie uważał lokal za zbyt wykwintny, ale Doktorek oświadczył, że on funduje. Przy wejściu stał na drabinie mężczyzna i wkręcał żaróweczki w świetlną imitację flagi amerykańskiej. Wewnątrz restauracja była również udekorowana flagami, a orkiestra co drugi kawałek grała Gwiaździsty sztandar, tak że raz po raz musieli wstawać. - Co oni sobie właściwie wyobrażają? Że przyszliśmy ćwiczyć przysiady? - mruczał Doktorek. Okrągły stolik w kącie zajmowało jakieś towarzystwo, które siedziało najspokojniej, rozmawiając i jedząc jakby nigdy nic, kiedy orkiestra grała Gwiaździsty sztandar. Ludzie przy innych stolikach zaczęli na nich patrzeć i wymieniać uwagi. - Założę się, że to Szwaby... Szpiedzy niemieccy... Pacyfiści... Przy jednym ze stolików siedział w towarzystwie dziewczyny oficer piechoty, który czerwieniał cały na twarzy, ilekroć spojrzał w ich stronę. W końcu podszedł do nich kelner, podstarzały Niemiec, coś szeptem powiedział - Ani mi się śni - rozległ się głos od stolika w kącie. Oficer piechoty nie wytrzymał i zerwał się, mówiąc coś o szacunku dla hymnu narodowego. Wrócił czerwieńszy, niż wstał. Był to niski mężczyzna o pałąkowatych nogach, opiętych wypucowanymi do glansu sztylpami. - Zasmarkani germanofile - prychnął siadając. Ale zaraz musiał wstać, bo orkiestra zaczęła grać Gwiaździsty sztandar. - Dlaczego nie wezwiesz policji, Cyryl? - zapytała jego towarzyszka. Teraz ludzie podnosili się już w całej sali i podchodzili do okrągłego stolika. Doktorek obrócił się do Charliego na krześle. - Kikuj dobrze - powiedział. - Będzie na co popatrzeć. Wysoki mężczyzna, cedzący po teksasku słowa, szarpnął jednego z siedzących za kołnierz. - Wstawaj albo wynocha. - Nie macie, ludzie, żadnego prawa czepiać się nas powiedział jeden z mężczyzn z brytyjskim akcentem. - Wy wyrażacie swoją aprobatę wojny wstając, a my wyrażamy dezaprobatę nie... Tęga kobieta w czerwonym kapeluszu z piórem, siedząca obok niego, powtarzała w kółko: - Milcz, nie odzywaj się do nich. Tymczasem orkiestra skończyła grać. Wszyscy zaczęli klaskać z całej siły i krzyczeć: - Jeszcze raz, jeszcze raz. Kelnerzy biegali nerwowo tam i z powrotem, właściciel stał pośrodku sali ocierając łysą głowę. Oficer podszedł do dyrygenta i powiedział: - Prosimy o zagranie jeszcze raz hymnu narodowego. Przy pierwszym takcie wyprostował się sztywno na baczność. Pozostali mężczyźni oblegali okrągły stolik. Doktorek tarmosił się z jegomościem o brytyjskim akcencie. Zamierzył się do ciosu. - Wyjdźmy na dwór, jak pan się chce bić – powtarzał napastowany. - Dajcie spokój, chłopcy - darł się Doktorek. - Sam ich wyprowadzę po dwóch naraz. Stolik upadł i towarzystwo zaczęło się wycofywać do drzwi. Kobieta w czerwonym kapeluszu złapała salaterkę homarów w majonezie i powstrzymywała napastników, rzucając im garściami zawartość w twarze. W tym momencie zjawili się trzej policjanci i aresztowali cholernych pacyfistów. Wszyscy stali czyszcząc ubrania z majonezu. Orkiestra zagrała jeszcze raz Gwiaździsty sztandar i towarzystwo próbowało śpiewać, ale nie bardzo to wychodziło, bo nikt nie znał słów. Po kolacji Doktorek i Charlie poszli do baru na whisky z kropelkami. Doktorek chciał popatrzeć na dziewczynki, więc zapytał barmana o jakąś rewię. Usłyszał to grubasek z flagą amerykańską w klapie i powiedział, że najlepsza rewia w Nowym Jorku jest u Minsky’ego na East Houston Street. Postawił im parę kolejek dowiedziawszy się, że jadą obejrzeć tę całą wojnę, ofiarował się zawieźć ich do Minsky’ego. Nazywa się Segal, informował, i był socjalistą do zatopienia Lusitanii, ale teraz uważa, że trzeba Niemcom przetrzepać solidnie skórę i zburzyć Berlin. Pracuje w branży odzieżowej i jest szczęśliwy, bo na dobrą sprawę ma już w kieszeni kontrakt na umundurowanie dla wojska. - Trzeba było dopiero wojny, żeby z nas zrobić prawdziwych mężczyzn - powiedział bijąc się w piersi. Wsiedli do taksówki i pojechali na dolny Manhattan. Ale music-hall był przepełniony, powiedziano im, że nie ma ani jednego wolnego krzesła. - Miejsca stojące, niech to diabli. Ja chcę dziewczynek - oświadczył Doktorek. Pan Segal zastanawiał się przez chwilę z przekrzywioną głową. - Pojedziemy do Małych Węgier - zdecydował. Charlie czuł się zawiedziony. Liczył, że się zabawi w Nowym Jorku. Lepiej by zrobił idąc wcześnie do łóżka. W Małych Węgrzech roiło się od Niemek, Żydówek i Rosjanek. Wino w śmiesznych butelkach leżało na specjalnych podstawkach pośrodku każdego stołu. Pan Segal oznajmił, że odtąd on stawia. Orkiestra grała obce melodie. Doktorek był coraz bardziej pijany. Usiedli przy stoliku wciśniętym między inne stoliki. Charlie pokręcił się trochę po sali. Poprosił jakąś dziewczynę do tańca, ale odmówiła z sobie tylko wiadomych powodów. Wobec tego wdał się przy barze w rozmowę z młodym osobnikiem o wąskiej twarzy, który właśnie wracał z mityngu antywojennego w Madison Square Garden. Nastawił baczniej ucha, kiedy młodzieniec powiedział, że w Nowym Jorku wybuchnie rewolucja, jeśli władze spróbują przeforsować pobór. Młody człowiek nazywał się Benny Compton i studiował prawo na Uniwersytecie Nowojorskim. Charlie przysiadł się z nim do stolika, który zajmował równie młody człowiek z Minnesoty, pracujący jako reporter w „New York Call”. Charlie zapytał ich, czy uważają za możliwe łączenie pracy ze studiami w szkole inżynierskiej. Był prawie zdecydowany wycofać się ze służby w korpusie sanitarnym. Ale tamci nie rokowali mu większych nadziei, jeśli nie ma oszczędności na początek. Młody człowiek z Minnesoty był zdania, że Nowy Jork to nie miejsce dla biedaków. - A diabli, to będę musiał iść na tę wojnę – powiedział Charlie. - Obowiązkiem radykała jest iść raczej do więzienia - oświadczył Benny Compton. - Zresztą i tak będzie rewolucja. Klasa robotnicza nie zniesie tego długo. - Jak kto chce zarobić trochę forsy, to najlepiej jechać do Bayonne, do fabryki zbrojeniowej - powiedział młodzieniec z Minnesoty. - Kto pracuje w fabryce zbrojeniowej, jest zdrajcą swojej klasy - orzekł Benny Compton. - Nie ma wyjścia dla biednego człowieka – powiedział Charlie. - Wcale mi się nie uśmiecha latać przez całe życie rozklekotane fordy za siemdziesiąt pięć dolarów na miesiąc. - Czyż Eugene Debs nie mówi: „Chcę rosnąć ze swoją klasą, nie wyrastać ponad nią”. - A ty to co, Ben? Może nie kujesz dzień i noc, żeby zostać adwokatem i wyrwać się ze swojej klasy? – spytał młodzieniec z Minnesoty. - Kuję, żeby być przydatnym w walce. Chcę się stać precyzyjnym narzędziem. W walce z kapitalistami musimy się posługiwać ich własną bronią. - Ciekawym, co ja ze sobą pocznę, kiedy zawieszą „Call” ? - Nie odważą się zawiesić. - Na pewno się odważą. Przystąpiliśmy do wojny dla ratowania pożyczek Morgana. Skorzystają z tego, żeby się rozprawić z opozycją wewnętrzną. To równie pewne jak to, że się nazywam Johnson. - Jak już o tym mowa, to mam pewne zakulisowe informacje. Moja siostra, kapujesz, jest stenotypistką. Pracuje u J. Warda Moorehouse’a, wiesz, tego radcy prasowego, co prowadzi kampanie propagandowe dla Morganów i Rockefellerów. Otóż siostra mówi, że przez cały ostatni rok facet współpracował z tajną misją francuską. Wielki kapitał umiera ze strachu, że we Francji może wybuchnąć rewolucja. Zapłacili dziesięć tysięcy dolarów za jego usługi. Facet prowadzi propagandę wojenną za pośrednictwem syndykatu prasowego. I to się nazywa wolny kraj. - Mnie już nic nie zadziwi - powiedział młodzieniec z Minnnesoty nalewając sobie resztkę wina z butelki. - Nawet jeśli któryś z nas trzech tutaj okaże się szpiclem albo szpiegiem. Zamarli mierząc się nawzajem wzrokiem. Charliemu przebiegły ciarki po krzyżu. - To właśnie miałem na myśli. Moja siostra, kapujesz, doskonale się orientuje pracując u tego typka. To jest spisek wielkich kapitalistów, Morgana i różnych innych, żeby zmusić robotników do posłuszeństwa, posyłając ich na wojnę. Jak cię wezmą do wojska, to już nie będziesz gardłował o swobodach obywatelskich i uprawnieniach konstytucyjnych. Mogą cię rozstrzelać bez sądu, kapujesz? - To oburzające. Ludzie na Północnym Zachodzie nigdy do tego nie dopuszczą - powiedział młodzieniec z Minnesoty. - Ale, ale, pan przecież był tam nie tak dawno jak ja. La Follette jest wyrazicielem powszechnej opinii, prawda? - Jasne - odrzekł Charlie. - No, więc co, u diabła? - To dla mnie za mądre - powiedział Charlie i zaczął się przepychać miedzy zatłoczonymi stolikami, szukając Doktorka. Doktorek był już zupełnie zalany i Charliego obleciał strach, że dalsza zabawa może pociągnąć za sobą nieprzewidziane koszty. Pożegnali się z panem Segalem, który poprosił na odchodnym, żeby ukatrupili na jego konto kupę Szwabów, i wyszli na Houston Street. Przy krawężniku stały ręczne wózki z latarniami, rzucającymi czerwony blask na twarze ludzi tłoczących się na chodniku w mrocznej mżawce. U wylotu szerokiej alei utknęli w ciżbie wylewającej się z teatru. Przed Kawiarnią Kosmopolityczną jakiś mężczyzna przemawiał stojąc na skrzynce po mydle. Wychodzący kłębili się dokoła niego. Doktorek i Charlie przepchali się zobaczyć, o co chodzi. Słyszeli tylko urywki zdań, które mężczyzna wykrzykiwał ochrypłym, gardłowym głosem: - Nie dalej niż parę dni temu słuchałem w Instytucie Coopera Eugene’a Debsa... „Czymże jest ta cywilizacja - mówił - ta demokracja, za której ocalenie panowie każą wam, robotnikom, oddawać życie? Czymże jest dla was, jeśli nie niewolniczą pracą za marne pieniądze? Czymże...” - Te tam, bratku! Jak ci się tutaj nie podoba, to wracaj, skąd przyjechałeś - rozległy się glosy z tłumu. - Wolność harowania, żeby panowie bogacili się na twojej pracy... Okazja do zdychania z głodu, jak cię wyrzucą z pracy... Z tyłu popychano Doktorka i Charliego. Mówca zachwiał się na skrzynce i zniknął. U wylotu alei falował zbity tłum. Doktorek wdał się w bójkę z barczystym mężczyzną w kombinezonie, ale rozdzielił ich policjant grzmocący pałką na prawo i na lewo. Doktorek zamierzył się i byłby wyrżnął policjanta, gdyby Charlie nie złapał go za rękę i nie odciągnął. - Na miłość boską, Doktorku, to jeszcze nie wojna. Doktorek był cały czerwony na twarzy. - Nie podobała mi się gęba tego faceta - powiedział. Za pieszymi policjantami parły w tłum dwa auta patrolowe z potężnymi reflektorami. W ich białym blasku jak cienie podskakiwały głowy i kapelusze, szamotały się ramiona, podnosiły i opadały pięści i pałki policyjne. Charlie pociągnął Doktorka pod witrynę kawiarni. - Hej, Doktorku, żebyśmy przypadkiem nie wylądowali w kiciu, bo statek nam ucieknie - szepnął mu w ucho. - Czy to nie wszystko jedno? - odparł Doktorek. - I tak cały interes weźmie w łeb, nim dojedziemy. - Dzisiaj robotniki wieją od glinów, niedługo gliny będą wiali od robotniki - krzyknął ktoś. Ktoś inny zaintonował Marsyliankę. Więcej głosów się przyłączyło. Doktorek i Charlie stali przyciśnięci ramionami do witryny. Za nimi kawiarnia była pełna twarzy pływających w kłębach błękitnego dymu jak ryby w akwarium. Nagle witryna się rozprysła. Ludzie w kawiarni zrywali się z miejsc. - Uwaga, kozaki! - wrzasnął jakiś głos. Do wylotu alei zbliżał się kordon policji, pusta przestrzeń za nim rosła. Z drugiej strony, z Houston Street, nacierała policja konna. Na oczyszczonym terenie stał wóz policyjny, do którego policjanci wpychali bez wyboru mężczyzn i kobiety. Doktorek z Charliem dali nura obok konnego policjanta, który z okropnym stukotem kłusował po chodniku pod samymi domami, i skręcili za róg. Na Bowery było pusto i ciemno. Ruszyli w stronę hotelu. - Rany boskie - powiedział Charlie. - O mały włos byłbyś nas wpakował do ciupy. Chcę pojechać do Francji, jak już raz postanowiłem. Tydzień później płynęli przez Cieśninę Nowojorską na pokładzie parowca Linii Francuskiej Chicago. Mieli kaca po wieczorze pożegnalnym, zapach statku przyprawiał ich o lekkie mdłości, w uszach brzmiały jeszcze dźwięki jazzbandu na nabrzeżu. Dzień był ponury, z niską czapą ołowianych chmur, zanosiło się na śnieg. Załoga była francuska, stewardzi także. Do pierwszego posiłku podano im wino. Chłopcy jadący wraz z nimi do korpusu sanitarnego zajmowali oddzielny stół. Po obiedzie Doktorek poszedł do kajuty się przespać. Charlie, nie mając co robić, pałętał się po statku z rękami w kieszeniach. Na rufie zdejmowano brezentowy pokrowiec z siedemdziesięciopięciomilimetrowego działka. Obszedł dolny pokład, pełen beczek i skrzyń, i potykając się o zwoje grubych kosmatych lin, dotarł na dziób. Stał tam obserwator, mały różowy francuski majtek w czapce z czerwonym pomponem. Morze szkliło się, tu i ówdzie upstrzone brudnymi falującymi plamami wodorostów i śmieci. Mewy siedziały na wodzie i pływających kawałkach drewna. Od czasu do czasu któraś rozpościerała leniwie skrzydła i odlatywała krzycząc. Rozłożysty dziób statku żłobił dwie równe bruzdy w gęstej szkhstozielonej wodzie. Charlie spróbował zagadnąć obserwatora. Wskazał przed siebie. - Wschód - powiedział. - Francja. Obserwator nie zwracał na niego uwagi. Charlie wskazał zasnuty dymami zachód. - Zachód - powiedział i postukał się w pierś. – Mój dom, Fargo, Północna Dakota. Ale obserwator potrząsnął głową i przyłożył palec do ust. - Francja daleko na wschodzie... Łodzie podwodne... Wojna - powiedział Charlie. Obserwator położył dłoń na ustach i Charlie wreszcie zrozumiał, że majtkowi nie wolno rozmawiać. OD TŁUMACZA „Uważam Johna Dos Passosa za największego pisarza naszych czasów” - oświadczył Jean-Paul Sartre w rok po ukazaniu się w jednolitym, poprawionym i uzupełnionym wydaniu trylogii USA. Chociaż minęło od tej pory sześćdziesiąt lat, jego wypowiedź nie straciła swego ciężaru gatunkowego, gdyż z perspektywy końca wieku widać tym wyraźniej, że spośród wielu wspaniałych autorów amerykańskich naszego stulecia właśnie John Dos Passos dał najpełniejszy wyraz swojej epoce. Żaden z pisarzy jego pokolenia - i kto wie, czy tylko w Ameryce - nie stworzył tak szerokiego, tak wnikliwego i tak przejmującego obrazu życia swego kraju na początku XX wieku. Trylogia USA pozostanie na trwałe nie tylko szczytowym osiągnięciem w twórczości jej autora, ale jednym z wielkich osiągnięć literatury amerykańskiej w ogóle. John Dos Passos ma w swoim dorobku ponad czterdzieści tomów - poezje, powieści, sztuki, eseje, opracowania historyczne, reportaże. Obok trylogii USA, na język polski zostały przełożone dwie powieści - Trzej żołnierze (Three Soldiers, 1921), jedna z kilkunastu ważnych pacyfistycznych powieści o pierwszej wojnie światowej; oraz Manhattan Transfer (1925), kronika życia Nowego Jorku w zaraniu stulecia, najwybitniejsze obok trylogii dzieło pisarza. Obie te powieści stanowią niejako preludium do trylogii USA, bogatszego, w pełni dojrzałego przetworzenia tych samych doświadczeń, w którym miejsce Nowego Jorku z Manhattan Transfer zajmuje panorama całego olbrzymiego kontynentu amerykańskiego na przestrzeni trzydziestu lat, od początków nowego wieku do wielkiego kryzysu. Poszczególne tomy trylogii ukazywały się w kilkuletnich odstępach jako osobne powieści - Czterdziesty drugi równoleżnik (The Forty-second Parallel) w 1930, Rok 1919 (1919) w 1932, Ciężkie pieniądze (The Big Money) w 1936 - kontynuowały jednak historie życia tych samych fikcyjnych bohaterów i realizowały ten sam nowatorski zamysł kompozycyjny. Pierwszy tom opowiadał o latach przed wielką wojną, drugi o wojnie, trzeci o latach powojennych. Wydane razem w 1937 roku pod wspólnym tytułem USA, zaopatrzone w piękny poetycki prolog i epilog, pozwoliły krytykom i czytelnikom docenić w pełni wielkość i nowatorstwo pisarstwa Dos Passosa. John Dos Passos należał do generacji pisarzy, którzy do literatury weszli z frontów pierwszej wojny światowej, generacji nazywanej później zagubionym pokoleniem, lost generation. Był o pół roku starszy od Francisa Scotta Fitzgeralda, o półtora roku od Williama Faulknera, o dwa i pół roku od Ernesta Hemingwaya. Urodził się 14 stycznia 1896 roku w chicagowskim hotelu jako nieślubny syn adwokata Johna Randolpha Dos Passosa i ziemianki z Południa, Lucy Madison, z domu Spogg. Jego dziad Manoel Dos Passos był szewcem, który, zamieszany w jakąś rozprawę nożową, musiał się ratować ucieczką z portugalskiej Madery do Ameryki; ojciec doszedł o własnych siłach do pozycji wziętego obrońcy karnego, później radcy prawnego wielkich firm i organizatora kilku korporacji. Miał prawowitą żonę i bał się skandalu, który mógłby go pozbawić praktyki zawodowej i w konsekwencji środków do utrzymania dwóch rodzin, tak więc z ukochaną spotykał się przeważnie w podróżach, często za granicą, w Anglii, Belgii, Meksyku. Małego Johna wychowywała matka, ojciec pojawiał się w jego życiu sporadycznie. Wrażliwy, zamknięty, krótkowzroczny chłopiec nie miał nigdy normalnego domu. Dzieciństwo upłynęło mu na wędrówkach, miesiącami mieszkał w hotelach, internatach, u rodziny matki w Waszyngtonie. Jeszcze studiując w latach 1912-1916 na Uniwersytecie Harvarda w Cambridge pod Bostonem, występował pod nazwiskiem matki z jej pierwszego małżeństwa, jako John Roderigo Madison. Na uniwersytecie znalazł bardzo żywe środowisko intelektualne, zaczął dużo pisać, drukował w pismach studenckich. W roku 1915, na rok przed otrzymaniem dyplomu, dowiedział się o śmierci matki. W półtora roku później, w Hiszpanii, dokąd pojechał studiować architekturę, ale przede wszystkim pisał i chłonął kulturę iberyjską, zaskoczyła go śmierć ojca. Wróciwszy do Stanów, wyzwolony spod rodzicielskiej kurateli, uczynił krok, którego próbował już rok wcześniej, bezskutecznie wobec ojcowskiego sprzeciwu - zaciągnął się do Ochotniczego Korpusu Sanitarnego Nortona-Harjesa. Został wysłany do Francji, później trafił do Włoch, gdy po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny Korpus został przejęty przez Amerykański Czerwony Krzyż. Za niesubordynację i wypowiedzi antywojenne, które cenzor odkrył w jego listach, został karnie odtransportowany do Ameryki, gdzie zgłosił się wkrótce ochotniczo do wojska. Przerzucony ponownie do Francji, już po zawieszeniu broni, służył jeszcze przez parę miesięcy jako szeregowiec Korpusu Sanitarnego Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych. Po demobilizacji pozostał po europejskiej stronie Atlantyku aż do roku 1922; kończył w Hiszpanii i Portugalii pisać powieść rozpoczętą jeszcze we Francji podczas wojny, podróżował po Azji Mniejszej, przejechał z amerykańską misją Pomocy dla Bliskiego Wschodu pozostające w stanie wojny domowej południowe rejony późniejszego Związku Sowieckiego. Powrócił do Stanów już jako autor wydanych rok przedtem i szeroko dyskutowanych Trzech żołnierzy, jednej z najwcześniejszych powieści antywojennych tej epoki, poprzedzonej tylko przez francuski Ogień Henri Barbusse’a. Takie były „lata wędrówek i nauki” Johna Dos Passosa. Złożyły się na nie w znacznej mierze doświadczenia wspólne całej jego generacji, „zagubionemu pokoleniu” Amerykanów. Co sprawiło, że Dos Passos wyniósł z nich coś więcej od jałowego rozgoryczenia wielu swoich rówieśników, że nie przybrał pozy dwudziestoparoletnich cyników, tak świetnie uchwyconej przez Hemingwaya w powieści Słońce też wschodzi. Na pewno nie bez znaczenia była tu jego bardzo szczególna biografia, decydująca o wcześniejszej od innych dojrzałości. Nie trudno sobie wyobrazić wrażliwego chłopca, wstydliwie ukrywanego w ekskluzywnych hotelach i internatach, pogardliwie przezywanego przez widzących jego inność kolegów Francuzikiem, dotkliwie odczuwającego swoją fałszywą sytuację rodzinną, nie należącego na pełnych prawach ani do patriarchalnego ziemiańskiego środowiska matki ani do nowobogackiego burżuazyjnego środowiska ojca. Co więcej, chłopiec lubi czytać i obdarzony jest nieprzeciętną ciekawością świata i ludzi, a przerzucany z miejsca na miejsce i ze środowiska w środowisko ma nieporównanie więcej od swoich rówieśników możliwości obserwacji. Rychło spostrzega podział świata na dobrze i źle widzianych, posiadających i wydziedziczonych - i instynktownie solidaryzuje się z tymi drugimi. A jest to epoka wielkich wstrząsów, gwałtownej industrializacji i powstawania wszechmocnych monopoli, krzyczącej nędzy i bezwstydnego zbytku, brutalnego ucisku i rozpaczliwych prób obrony. W 1912, kiedy Dos Passos wstępuje na uniwersytet, Boston podzielony jest na dwa obozy potężnym strajkiem w Lawrence, pobliskim mieście fabryk włókienniczych, i raz po raz rozchodzą się wieści o gwałtach policji i straży fabrycznej. Oddalając się coraz bardziej od konserwatywnego światopoglądu swego ojca, przyszły pisarz nie potrafi się jeszcze wyzwolić spod wpływu jego ekspansywnej indywidualności czy też może unika konfrontacji ze względu na spokój wiecznie chorującej matki. Lecz oto przychodzi śmierć rodziców, a zaraz potem doświadczenia wojny z jej okrutną logiką dławienia praw ludzkich. Wracając do Stanów Zjednoczonych w cztery lata po zakończeniu wojny, Dos Passos ma wykrystalizowaną zasadniczą problematykę swojej twórczości - losy jednostki we wrogich trybach mechanizmów społecznych, miażdżących indywidualności i bakierujących żywoty Amerykanów w XX stuleciu. Tak więc nadrzędną pasją przenikającą trylogię USA jest protest przeciwko niesprawiedliwości, solidarność z krzywdzonymi i poniżanymi. Ale obok pasji społecznej uderza w powieści również pasja sensualna i pasja intelektualna. Pasja postrzegania i pasja rozumienia. Obserwacji i interpretacji. Utrwalania biegu wydarzeń i wyciągania z nich wniosków. I to między innymi sprawia, że USA stanowi tak przykuwającą lekturę. John Dos Passos jest fanatykiem prawdy. Dba, by życiorysy jego bohaterów były charakterystyczne dla czasu, miejsca, środowiska, które mają za tło; by każdy szczegół topograficzny, chronologiczny i psychologiczny był prawdziwy. Liczy się zarówno stosunek bohatera do przełomowych wydarzeń epoki, jak i drobne akcesoria jego pozycji w społeczeństwie. Chwilowa zamożność proletariusza Maca wyrazi się posiadaniem jednodolarowego zegarka marki Ingersoll; stabilizacja J. Warda Moorehouse’a na odpowiedzialnym i dobrze płatnym stanowisku zapisze się kupnem kabrioletu marki Stutz i nauką gry w golfa. Dla sentymentalnej Janey Williams wojna to „walka o demokratyczny świat”, jak głosi prasa; dla jej brata Joego, który tę wojnę zna z bliska, to „jedna wielka granda”. Powziąwszy zamysł stworzenia powieściowej historii społeczeństwa amerykańskiego na przestrzeni trzydziestu lat, John Dos Passos stanął przed dwoma problemami. Pierwszy to znalezienie złotego środka pomiędzy obiektywizmem dokumentalisty, który chce opowiedzieć historie swoich czasów, a subiektywnym zaangażowaniem człowieka, który sam w tej epoce żyje i nie może ani nie chce pozostać wobec niej obojętnym. Drugi to po prostu embarras de richesse, problem, jak w jednej, nawet trzytomowej powieści zawrzeć materiał, którego ogrom porównać można chyba tylko z kilkudziesięcioma tomami Komedii ludzkiej Balzaca. Rozwiązanie obu problemów znalazł Dos Passos w oryginalnej kompozycji opartej na kilku technicznych innowacjach, które stały się jedną z większych sensacji literackich lat trzydziestych, a później były wielokrotnie powielane i modyfikowane przez młodszych autorów. Oczywiście rozpoczęła się dyskusja, w jakiej mierze innowacje te są wynalazkiem Dos Passosa, a w jakiej zostały zapożyczone. Ich pomysł wywodzono z amerykańskiej tradycji niemal o dwie dekady wcześniejszych opowiadań Sherwooda Andersona z tomu Miasteczko Winesburg oraz poetyckich epitafiów Edgara Lee Mastersa z tomu Umarli ze Spoon River. Zastanawiano się, jaki wpływ na technikę Dos Passosa wywarła sztuka filmowa. Podkreślano, że USA nie mogłoby powstać, gdyby nie było Ulissesa Joyce’a. Wskazywano na powinowactwa trylogii z modnym w tym okresie w Europie gatunkiem powieści rzeki. We wszystkim tym kryła się cząstka prawdy. Ale prawdą jest również, że nikt przed Dos Passosem nie zastosował podobnego arsenału środków formalnych dla stworzenia równie szerokiej epickiej panoramy życia narodu. Zasadniczą treść trylogii USA stanowią pisane stylem beznamiętnej relacji historie życia dwunastu fikcyjnych postaci, wywodzących się z różnych obszarów geograficznych i sfer społecznych kontynentu amerykańskiego. Dla nadania szerszej perspektywy historycznej i emocjonalnej ich dziejom Dos Passos wprowadził między rozdziały właściwej narracji trzy rodzaje krótkich rozdziałów - przerywników - Kroniki, Biografie i Oko kamery. Kronik jest w trylogii sześćdziesiąt osiem. Stanowią one montaż nagłówków gazetowych, fragmentów artykułów prasowych i wypowiedzi publicznych, sprawozdań i dyskusji, reklam i przebojów. Funkcja Kronik jest oczywiście dokumentalna - odtworzenie wydarzeń i atmosfery lat, w których rozgrywa się akcja, zatrzymanie uciekającego czasu. Ułożone są z grubsza chronologicznie, komponowane jednak w pewne zamknięte całości, podkreślające logikę rozwoju wypadków, co niekiedy narusza lekko chronologię. Zresztą im dalej, tym kompozycja Kronik staje się luźniejsza, bardziej bezładna, tak jak coraz bardziej chaotyczne i gorączkowe staje się życie epoki. Kronika I odnosi się do roku 1900 - oficjalne osobistości dufnymi przechwałkami witają nowe stulecie, głównodowodzący przyjmuje defiladę wojskową, oddziały amerykańskie tłumią powstanie na Filipinach, aktorka wzbudza zgorszenie skąpym strojem. Ostatnia Kronika LXVIII odnosi się do roku 1929 - na giełdzie pojawiają się pierwsze niepokojące oznaki nadchodzącego kryzysu, prezydent zapowiada rychły nawrót koniunktury i otwiera rezerwat dzikich ptaków, policja walczy ze strajkującymi, gangsterzy za pośrednictwem agencji artystycznych prowadzą handel żywym towarem. Wydarzenia wielkie i małe, epokowe i ulotne. Wojny i rewolucje, strajki i masakry, procesy polityczne i kryminalne, sensacje i mody, dzieła sztuki i wynalazki, debaty w Kongresie i notowania giełdowe, przesądy i obyczaje. Pulsowanie czasu. Drugim elementem kompozycji powieściowej poszerzającym tło historyczne są Biografie dwudziestu sześciu wybitnych Amerykanów, którzy zapisali się trwale w historii kraju, oraz dwu jej bezimiennych statystów, anonimowego Trampa i Nieznanego Żołnierza. Te biografie nie mają już bezosobowego tonu Kronik. Pisane ekspresywnymi, poetyckimi skrótami, wyrażają stosunek autora do bohatera i do roli, jaką on i jemu podobni odegrali w kształtowaniu epoki. Jedne są utrzymane w tonacji mniej czy bardziej patetycznej, inne w ironicznej czy wręcz sarkastycznej. Lecz patetyczne czy sarkastyczne, wszystkie zaprawione są goryczą. Tyle zmarnowanego, nie w pełni lub na opak wykorzystanego talentu, zapału, odwagi, wysiłku - zdaje się mówić Dos Passos. Najliczniejsze są biografie bojowników o prawa obywatelskie, poczynając od radykalnych działaczy różnych odcieni (Eugene Debs, William Haywood, Joe Hill, Wesley Everett), poprzez liberalnych polityków (William Bryan, Robert La Follette) aż po rewolucyjnych czy liberalnych pisarzy i myślicieli (John Reed, Randolph Bourne, Paxton Hibben, Thornstein Veblen). Na przeciwnym krańcu mamy biografie wielkich kapitalistów (Minor Keith, Andrew Carnegie, John Pierpont Morgan, Henry Ford, William Hearst i Samuel Insull). Pomiędzy tymi dwoma biegunami - bojowników o sprawiedliwość społeczną i kapitalistów zbijających mniej czy bardziej niegodziwymi sposobami miliony - manewrują prezydenci Theodore Roosevelt i Woodrow Wilson. Na uboczu od walk politycznych stoją pozostałe wybitne postacie epoki, zwykle zresztą szermierze przełomowych idei w swojej dziedzinie, jak przyrodnik Luther Burbank, twórcy nowoczesnej elektrotechniki Thomas Alva Edison i Charles Stemmetz, inicjator naukowej organizacji pracy Frederick Taylor, pionierzy lotnictwa bracia Wilbur i Orville Wright, architekt Frank Lloyd Wright, tancerka Isadora Duncan, aktor filmowy Rudolf Valentino. O ile zadaniem Kronik i Biografii jest poszerzenie perspektyw historycznych trylogii, o tyle rozdziały Oko kamery służą pogłębieniu jej wymiarów emocjonalnych i intelektualnych, nadają jej intymne odautorskie zabarwienie. Jest tych rozdziałów pięćdziesiąt jeden. Mają formę urywków luźnego strumienia świadomości, pisanego również lekko poetyckim stylem, zupełnie jednak odmiennym od stylu biografii wielkich Amerykanów. Ich bohaterem jest sam autor, relacjonujący strzępy własnej biografii. Mówi o sobie przeważnie w pierwszej, rzadziej w drugiej osobie; niekiedy jednak określa siebie słowami, jakimi się do niego zwracano, per „mały”, per „Jack”, per „Francuzik”, i wtedy przechodzi do narracji w trzeciej osobie. Można z tych migawkowych zbliżeń poznać niektóre ważne momenty jego życia, zapisane we wrażliwej pamięci. W sumie stanowią one rodzaj duchowej biografii pisarza, poczynając od wspomnienia małego chłopca jeszcze z okresu wojny burskiej na przełomie stuleci, kończąc na wspomnieniu dojrzałego reportera z odbytej w 1931 roku wyprawy na tereny hrabstwa Harlan w Kentucky, widownię tragicznego strajku górników. Wspomnienia z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości ograniczają się w zasadzie do reakcji emocjonalnych na zapamiętane zdarzenia i widziane miejsca, z często pojawiającymi się u boku chłopca osobami rodziców, ojcem, który występuje jako On (zawsze wielką literą) bądź czasem także jako Jack, i matką, która występuje jako Ona (również wielką literą) albo Lucy. Z biegiem lat, w miarę dochodzenia autora do dojrzałości, reakcje emocjonalne stają się często wypadkową przemyśleń i krystalizujących się poglądów, a niekiedy po prostu namiętnym autorskim komentarzem do fabularnej części powieści. Niezależnie od swojej magii artystycznej rozdziały Oko kamery mają jeszcze jeden niebagatelny walor: pozwalają niekiedy śledzić dzieło Dos Passosa niejako in statu nascendi - wówczas mianowicie, gdy w losach fikcyjnych bohaterów odnajdujemy literacko przetworzone fragmenty biografii samego pisarza. Dotyczy to głównie, ale nie tylko, bostońskiego epizodu życia Mary French w trzecim tomie trylogii oraz całego wojennego okresu życia Richarda Savage’a w drugim tomie. Dla bliższego przyjrzenia się fascynującemu procesowi przetwarzania materiału autobiograficznego w literaturę może czytelnik sięgnąć do przypisów tłumacza na końcu książki, gdzie znajdzie informacje o prawdziwych wydarzeniach, z których zrodziły się niektóre rozdziały Oko kamery. Ilekolwiek rzetelnego artyzmu mieści się w tych interludiach trojakiego rodzaju, to jednak największa siła arcydzieła Dos Passosa leży w historiach życia fikcyjnych bohaterów, opowiedzianych na tak poszerzonym i pogłębionym tle. Biegną te historie równolegle, przeplatane Kronikami, Biografiami i Okami kamery. Jest tych fikcyjnych bohaterów w trylogii dwunastu (drugoplanowych nikt chyba me próbował liczyć). W 42. równoleżniku poznajemy ich pięcioro: robotnika-rewolucjonistę Feniana McCreary, zwanego Makiem, urzędniczkę Janey Williams, założyciela wielkiej agencji reklamowo-propagandowej J. Warda Moorehouse’a, estetyzującą właścicielkę firmy dekoracyjne] Eleonorę Stoddard oraz mechanika samochodowego Charliego Andersona. Spośród pięciorga bohaterów Roku 1919 troje to postacie drugoplanowe tomu poprzedniego: przyjaciółka Eleonory, Ewelina Hutchins; brat Janey, marynarz Joe Williams; oraz brat Gladys, koleżanki Janey Williams, Zyd rewolucjonista Ben Compton. Dwie nowe postacie to późniejszy współpracownik i następca Moorehouse’a, Richard Ellsworth Savage; oraz panna z zamożnej południowej rodziny, Anne Elizabeth Taylor, zwana Dzidką. W Ciężkich pieniądzach mamy tylko czworo bohaterów, przy czym dwóch znamy już z poprzednich tomów: Charliego Andersona, który robi tutaj wielką karierę konstruktora lotniczego, oraz Richarda Savage’a. Obok nich pojawiają się: działaczka społeczna Mary French i aktoreczka Margo Dowling, która wybija się na gwiazdę filmu niemego. Oto dwunastka bohaterów, których dzieje tworzą w sumie powieściową historię społeczeństwa. Każdy z nich pojawia się, by za chwilę ustąpić miejsca drugiemu, po jakimś czasie powraca, przechodzi z pierwszego planu na drugi, z drugiego na pierwszy, z głównego aktora własnego losu przemienia się w statystę cudzego. Każdy, we własnym życiorysie, ukazany jest ze swojego punktu widzenia, bez żadnego komentarza, przy czym autor tak dalece identyfikuje się z nim, że w ramach ogólnie kolokwialnego codziennego języka wszystkich narracji przyjmuje jego słownictwo, sposób wyrażania się, styl. Ta bezstronność jest oczywiście pozorna, bo za chwilę ten sam bohater, oglądany z perspektywy innego życiorysu, okaże się innym człowiekiem. Aż powoli zaokrągli i zobiektywizuje się jego portret. Zresztą i w ramach jednej narracji nie może być mowy o całkowitej bezstronności. Sądem o bohaterze jest już życiorys, w jaki autor go wyposażył, proces przemian, jakim go poddaje. Jedynymi ciepłymi, względnie pogodnymi epizodami wszystkich historii jest dzieciństwo, później życie każdej z postaci przemienia się w pasmo niepowodzeń, zawodów, upokorzeń, cierpień, i to bez względu na to, czy bohater ulega rozkładowi moralnemu, czy też krzepnie wewnętrznie. Rozpatrywana od tej strony trylogia USA jest po prostu powieścią o erozyjnym działaniu czasu na człowieka. Dni, miesiące, lata biegną szybko, gorączkowo, nieubłaganie. Zwykłe wydarzenia codzienności, jakie przeżywa bohater wciśnięty w schemat swego losu, stają się stopniowo sprawą życia. Już w samym wypunktowaniu tej nieuchronności losu człowieczego jest coś przejmująco tragicznego. Jednakże USA to powieść o losach ludzkich w konkretnym miejscu i czasie. O społeczeństwie, które wkraczało w nowe stulecie z nadzieją na lepsze jutro, by po trzydziestu latach stwierdzić, że nadzieje spełzły na niczym. A właściwie o dwu różnych warstwach tego społeczeństwa, uciskających i uciskanych. Ta linia podziału jest jedną z głównych zasad organizujących cały materiał powieściowy i wytyczających losy bohaterów Dos Passosa. Ogniskową wcześnie rozpoczętej edukacji społecznej pisarza była w 1927 roku dramatyczna sprawa Sacco i Vanzettiego. Końcowe partie trylogii, w których Dos Passos opisuje udział fikcyjnej Mary French w akcji na rzecz niewinnie skazanych, oparte są na przeżyciach samego autora. Stracenie Sacco i Vanzettiego, którym nie udowodniono zarzucanego mordu rabunkowego i których skazano właściwie tylko dlatego, że byli imigrantami i anarchistami, stanowiło policzek dla amerykańskich humanistów i odbiło się szerokim echem w świecie. Dla Dos Passosa było dodatkowo sygnałem, jak dalece zagrożona jest amerykańska demokracja. Formułuje to dobitnie w kulminacyjnym Oku kamery (50): rozpędzili nas pałkami są silniejsi są bogaci kupują i sprzedaią polityków redaktorów starych sędziów małych ludzi na stanowiskach rektorów piesków partyjnych (słuchajcie biznesmeni rektorzy sędziowie Ameryka nie zapomni swoich zdrajców) opłacają ludzi z karabinami żonglują mundurami wozami policyjnymi karetkami więziennymi w porządku zwyciężyliście... Ameryka nasza ojczyzna została podbita przez obcych którzy przenicowali nasz język przywłaszczyli sobie czyste słowa naszych ojców i splugawili je zmieszali z błotem... w porządku należymy do dwu różnych narodów O każdym bohaterze Dos Passosa wiemy, do którego z tych „dwu różnych narodów” należy. Oczywiście sprawa nie jest ujęta w żaden schemat. O owej przynależności decyduje me tyle szczebel zajmowany na drabinie społecznej, co wybór, którego każdy musi dokonać na własny rachunek. Dokonuje takiego wyboru radykał Mac decydując się na wygodny żywot sklepikarza w Meksyku; i dokonuje go panienka z dobrego domu Mary French podejmując wbrew wszelkim niedogodnościom karierę działaczki społecznej. Nie trzeba być wcale wielkim kapitalistą, by wejść do klasy posiadaczy jak Mac, ani czynnym rewolucjonistą, by zachować solidarność z klasą wyzyskiwanych jak Joe Williams. Ale istotny najgłębszy tragizm USA to już nawet nie ten ogólnoludzki tragizm przemijania ani tragizm społeczeństwa podzielonego na „dwa różne narody”, lecz nieuchronna klęska każdego losu ludzkiego bez względu na dokonany wybór. W Ameryce i w ogóle w świecie XX wieku - zdaje się mówić Dos Passos - nic me kończy się spełnieniem. Schemat klęski życiowej przystaje do każdego. Do wielkich Amerykanów z rozdziałów biograficznych, do fikcyjnych bohaterów, w pewnej mierze nawet do autora z Oka kamery. Przystaje, choć oczywiście w inny sposób, do postaci negatywnych i do postaci pozytywnych. Przystaje do tych, którzy robią karierę, i do tych, którym to się nie udaje lub którzy nie mają zamiaru tego próbować. Bo sukces życiowy w tym okrutnym i głupim świecie, modlącym się do fałszywych bogów, uzyskuje się tylko za cenę kompromisu, jeśli nie łajdactwa, za cenę zaprzedania indywidualności i sumienia. Oczywiście na dłuższą metę nikomu nie przynosi taki sukces zadowolenia, na każdym prędzej czy później się mści. Zresztą i o taki sukces niełatwo. Większości bohaterów Dos Passosa życie przynosi gorzkie załamanie istotnych dążeń i nadziei. Odnosi się to w najbardziej uderzający sposób do bohaterów pozytywnych, tych, którzy próbują walczyć o lepszy świat. Dos Passos realista nie mógł im dać satysfakcji, której im poskąpiła historia. Lecz im właśnie przyznał zwycięstwo moralne. Nie darmo książkę zamyka scena, w której pokonana, odarta ze złudzeń i nadziei Mary French się otrząsa, by powrócić do bezinteresownej pracy dla najbardziej krzywdzonych. Takie jest przesłanie ideowe i artystyczne trylogii USA. Ale John Dos Passos żył i pisał jeszcze przez długie lata po jej ukończeniu. Umarł w roku 1970. I oczywiście nie mógł się w dalszej twórczości nie ustosunkować do tego, co historia przyniosła później. Musiała ona radykalnie wpłynąć na przemianę jego światopoglądu. Zresztą już w trzecim tomie trylogii, Ciężkich pieniądzach, pojawiły się wyraźne akcenty krytyki doktrynerskiej lewicowości. Warto może dodać, że akcenty te stawiały pod znakiem zapytania ukazanie się tego tomu w komunistycznej Polsce (wyszedł dopiero w 1990). Również nie od razu ówczesna cenzura puściła Kronikę XXXI z drugiego tomu, Roku 1919, która jest w całości relacją z egzekucji rosyjskiej rodziny carskiej przez bolszewików w 1918 roku. Powieściowym rozrachunkiem Dos Passosa ze złudzeniami młodości są wydane w 1939 roku Przygody młodego człowieka (Adventures of a Young Man). Pisarz opowiada tu historię ideowego działacza buntującego się przeciwko polityce komunistycznych przywódców, którzy zdominowali amerykańskie związki zawodowe; jedzie on w końcu do Hiszpanii, by wziąć udział w wojnie domowej w obronie Republiki, lecz i tam dosięgnie go zemsta za odstępstwo od linii partyjnej - zostanie wysłany na akcję, która się równa wyrokowi śmierci. Przygody młodego człowieka zostały później włączone jako pierwszy tom do drugiej trylogii Dos Passosa, która otrzymała tytuł District of Columbia (Dystrykt Columbia, a więc wydzielony okręg rządowy ze stolicą Waszyngtonem). Drugi tom tej nowej trylogii, Number One (Numer pierwszy, 1943), jest powieściowym portretem faszyzującego dyktatora południowego stanu, opartym na prawdziwej historii gubernatora Luizjany, Huey Longa. (Inną fabularyzacją życiorysu tego samego demagoga będzie w 1946 powieść Roberta Penna Warrena All the King’s Men, przełożona na język polski pt. Gubernator.) W trzecim tomie swojej nowej trylogii, Grand Design (Wielki plan, 1949), Dos Passos poddaje z kolei krytyce biurokrację i hipokryzję, w jakich ugrzęzła polityka reform społecznych sformułowana przez prezydenta Franklina Delano Roose-velta w jego doktrynie Nowego Ładu. Wyczulony na niedoskonałości demokracji, przyjrzawszy się jako korespondent wojenny z bliska zbrodniom totalitaryzmów, czerwonego i brunatnego (był m.in. korespondentem na procesie norymberskim), Dos Passos pisze równolegle z utworami fabularnymi serię prac eseistycznych, w których próbuje wskazać remedium na choroby XX wieku. Dopatruje się go w powrocie do idei, jakie przyświecały narodzinom demokracji amerykańskiej u schyłku XVIII i na początku XIX stulecia, do koncepcji tzw. Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych, głównie Thomasa Jeffersona. Tak powstaje cykl szkiców historycznych, który pisarz zapoczątkował w 1941 roku tomem The Ground We Stand On (Grunt, na jakim stoimy). Późniejsze ważne tomy tego cyklu to The Head and Heart of Thomas Jefferson (Głowa i serce Thomasa Jeffersona, 1954), The Men Who Made the Nation (Mężowie, którzy stworzyli naród, 1957), Prospect of a Golden Age (Widoki Wieku Złotego, 1959) i Shackles of Power: Three Jeffersonian Decades (Okowy władzy: trzy dekady Jeffersonowskie, 1966). Innym opracowaniem historycznym będzie Mr. Wilson’s War (Wojna pana Wilsona, 1962), monografia prezydentury Woodrowa Wilsona, za której rozgrywa się znaczna część historii opowiedzianej w trylogii USA. W 1961 roku Dos Passos opublikował powieść Midcentury (Półwiecze), która okazała się jego największym osiągnięciem od czasu trylogii USA. Stosując rozmaite techniki pisarskie jak w tamtej trylogii, autor podsumował tutaj doświadczenie amerykańskie połowy stulecia. W ostatnich miesiącach życia kończył jeszcze jedną dokumentalną powieść, Century’s Ebb (Odpływ stulecia), w której zdołał doprowadzić sfabularyzowaną historię XX wieku do lądowania na Księżycu w 1969 roku. Powieść ta, wydana w rok po śmierci autora, stanowi ostatnie przesłanie Dos Passosa, przesłanie „zawiedzionego moralisty”. W rozmowie z jednym z przyjaciół nazwał tę książkę swoją „ostatnią niepocieszoną Kroniką Rozpaczy” („last forlorn Chronicle of Despair”). Ale pisarz realista, jakim był Dos Passos, nie może być do końca pesymistą ani do końca optymistą. Z czasem, dzięki swojej wyjątkowej intuicji, bogatym doświadczeniom i wszechstronnej wiedzy, widzi coraz bardziej jasno całą złożoność świata. Ktokolwiek pragnie zrozumieć Amerykę XX wieku z punktu widzenia losów jednostki i niepowtarzalnych społecznych, politycznych i duchowych wzlotów i załamań kraju winien bezwarunkowo sięgnąć po trylogię USA, arcydzieło jednego z wielkich pisarzy amerykańskich. 1998 John Dos Passos Rok 1919 Tłumaczył Krzysztof Zarzecki OD TŁUMACZA „Rok 1919” jest – po wydanym przed kilku laty „42 równoleżniku” – drugą częścią trylo-gii „USA” ukazującą się w polskim przekładzie. Napisane w latach trzydziestych „USA” po-zostało do dziś szczytowym osiągnięciem w twórczości Johna Dos Passosa, stawiającym go w rzędzie wielkich pisarzy amerykańskich naszego stulecia. O pół roku starszy od Fitzgeralda, półtora od Faulknera, dwa i pół od Hemingwaya – Dos Passos tak jak oni wszedł do literatury prosto z frontów pierwszej wojny światowej. W latach trzydziestych był w Polsce najsławniejszym z pisarzy amerykańskich tzw. zagubionego poko-lenia. Przetłumaczono wówczas dwie znane również z powojennych wznowień powieści: „Trzech żołnierzy”, jedną z najgłośniejszych pozycji pacyfistycznych okresu międzywojen-nego, oraz „Manhattan Transfer”, kronikę życia Nowego Jorku na początku wieku. Trylogia „USA” jest bogatszym i dojrzalszym przetworzeniem doświadczeń, z których wyrosły owe dwie wcześniejsze powieści. Miejsce Nowego Jorku z „Manhattan Transfer” zajmuje tutaj panorama całego, olbrzymiego kontynentu amerykańskiego na przestrzeni lat trzydziestu, ukazana przez pulsujące gorączkowym życiem biografie dwunastu fikcyjnych bohaterów obojga płci, reprezentujących różne obszary geograficzne i sfery społeczne Ame-ryki. „42 równoleżnik” ukazuje pokolenie pełne nadziei na lepsze jutro świata w rozpoczynającym się nowym stuleciu; „Rok 1919” przedstawia wielki wstrząs, jaki mu zgotowała wojna światowa; „Ciężkie pieniądze” zamykają jego losy klamrą wielkiego kryzy-su. Fikcyjne życiorysy dwunastu bohaterów trylogii przeplótł Dos Passos krótkimi rozdzia-łami-przerywnikami, utrwalającymi klimat i smak epoki. Są one trojakiego rodzaju: dwadzie-ścia sześć pełnych ekspresji, zwięzłych biografii sławnych Amerykanów tej epoki – prezy-dentów Wilsona i Teodora Roosevelta, pisarza-rewolucjonisty Johna Reeda i bankiera Mor-gana, wynalazcy Edisona i aktora Rudolfa Valentino, fabrykanta automobilów Henry Forda i tancerki Izadory Duncan; sześćdziesiąt osiem dokumentarnych „Kronik” złożonych w całości z nagłówków gazetowych, fragmentów wypowiedzi i artykułów, popularnych szla-gierów i reklam; wreszcie pięćdziesiąt jeden rozdzialików zatytułowanych „Oko kamery”, stanowiących poetyckie strzępy autobiografii samego autora. Oto elementy, z których Dos Passos skomponował niezwykłą i niepowtarzalną powie-ściową kronikę burzliwego okresu w życiu wielomilionowego narodu. KRONIKA XX Ach, piechota, infanteria Z matką ziemią za uszami ARMIE STARŁY SIĘ POD VERDUN W NAJWIĘKSZEJ BITWIE ŚWIATA 150 000 OSÓB W WIELKIM POCHODZIE wyłania się jednak inna nader ważna kwestia. Giełda nowojorska jest dzisiaj jedynym wolnym rynkiem obrotu papierami wartościowymi. Jeżeli i nadal zachowa tę pozycję, z łatwością może się stać największym w świecie ośrodkiem handlu walorami FLOTA BRYTYJSKA PŁYNIE OBSADZIĆ ZŁOTY RÓG Kawalerio, artylerio, Z przeklętymi saperami, Nie wam z naszą infanterią Mierzyć się osiągnięciami POD GALLIPOLI TURCY UCIEKAJĄ PRZED ANGLIKAMI co pomyślą sobie powracający z wojny żołnierze o owym Amerykaninie, który taplając się w piasku przybrzeżnych mielizn paple o jakimś nieokreślonym nowym porządku? Im, którzy przeżyli wielką pożogę, rojenia słabeusza muszą przywieść z powrotem na myśl rozle-gły no man’s land Europy zionący mordem i żądzą grabieży, spowity dymami rewolucji STRAJKUJĄCY KELNERZY ZWRACAJĄ SIĘ O POMOC DO KOBIET Zielone są klony, zielone jesiony, Zieleńsze trawniki Północnej Ameryki pozycja taka będzie jednakowoż wymagała ściągnięcia z zagranicy wielkich sum nie-zbędnych dla zachowania równowagi w naszym kraju Gdy myślę o fladze, która powiewa na naszych okrętach, o tej jedynej barwnej plamie, która porusza się jak żywa na ich martwych bryłach, wydaje mi się, że to paski pergaminu z wypisanymi zasadami wolności i sprawiedliwości, przedzielone smugami krwi przelanej w ich obronie, w rogu zaś ów błękit obiecany, w którym oby kąpało się każde państwo realizu-jące te zasady. Gwiaździsty Sztandar znowu zawiśnie na słupie, A my wrócim do służby, którą mamy w... poważaniu JOE WILLIAMS Joe naciągnął używane cywilne ubranie, a mundur z zawiniętym w środku kamieniem wrzucił z nabrzeża do mętnej wody basenu portowego. Było południe i nigdzie żywej duszy. Spostrzegł, że nie ma pudełka po cygarach, i zrobiło mu się głupio. Wrócił do szopy; leżało tam, gdzie je zostawił. Kiedyś były w nim cygara „Flor de Mayo”, które kupił po pijanemu w Guantanamo. Teraz trzymał w nim owinięte starannie w złotą papierową koronkę zdjęcie maturalne Janey, amatorską fotkę Aleka z motocyklem, fotografię z podpisami trenera i całej drużyny szkolnej, której był kapitanem, wszystkich w kostiumach baseballowych, stare poma-rańczowe mocno przyblakłe zdjęcie holownika tatusia „Mary B. Sullivan” sfotografowanego z Virginia Capes w trakcie holowania żaglowca z rejami na wszystkich masztach, pocztów-kowe zdjęcie rozebranej dziewczyny imieniem Antoinette, z którą spał w Villefranche, kilka żyletek, pocztówkową fotografię przedstawiającą jego i dwu innych majtków w galowej bieli na tle mauretańskiej kolumnady w Maladze, garść zagranicznych marek pocztowych, paczkę kondomów oraz dziesięć czerwonaworóżowych muszelek, które zebrał na plaży w Santiago. Z pudełkiem pod pachą, czując się jak ostatni dziad w workowatym ubraniu, ruszył wolno w stronę latarni morskiej odprowadzając wzrokiem eskadrę, która odpływała w szyku bojo-wym w dół La Platy. Dzień był pochmurny, więc smukłe krążowniki rozpłynęły się rychło w smugach dymu, a Joe zaczął się z kolei gapić na zardzewiałego trampa, który wchodził do portu. Statek miał ciężki przechył na bakburtę, widać było jego śliskoomszały zielony kadłub poniżej linii zanurzenia. Na rufie powiewała niebiesko-biała flaga grecka, na dziobie wcią-gnięta do pół masztu brudna żółta flaga kwarantanny. Jakiś mężczyzna zaszedł Joego z tyłu i powiedział coś po hiszpańsku. Był uśmiechnięty i ogorzały, miał na sobie granatowy drelich i palił cygaro, ale nie wiedzieć czemu Joego ogar-nęła panika. – No sabe – rzucił i odszedł szybko; między składami wydostał się z portu na ulicę. Miał trudności z odnalezieniem knajpy Marii, wszystkie domy tak były do siebie podob-ne. Poznał ją dopiero po pianoli w oknie. Znalazłszy się w dusznym pachnącym anyżkiem wnętrzu stał długo przy barze, z lepiącym się kuflem w ręce, i gapił się na ulicę prześwitującą jaskrawymi pasmami przez paciorkową zasłonę w drzwiach. Był pewien, że lada chwila zo-baczy białe mundury i żółte kabury przechodzącego patrolu piechoty morskiej. Oparty o ścianę za barem stał młody Mulat o krzywym nosie i patrzył niewidzącymi oczyma. Wreszcie Joe się zdecydował i podniósł brodę znad kufla. Mulat podszedł, wyciągnął konfidencjonalnie szyję przez szerokość baru i oparty na jednej ręce, drugą jął wodzić szmatą po ceracie. Muchy, które obsiadły mokre kręgi po kuflach, poderwały się z ceraty i wmieszały w chmarę brzęczącą pod sufitem. – Słuchaj, powiedz Marii, że mam interes – wymamrotał Joe kącikiem ust. Mulat po drugiej stronie baru podniósł dwa palce. – Dos pesos – powiedział. – Co ty? Chcę tylko pogadać. Maria kiwnęła na niego z drzwi w głębi. Była to blada kobieta o wielkich oczach rozsta-wionych szeroko w sinych workach. Przez pogniecioną różową suknię, ciasno opiętą na zwa-listych piersiach, widać było otoczki jej sutek. Usiedli przy stoliku w izbie za knajpą. – Dwa piwa! – krzyknął Joe przez drzwi. – Co ty chce, hijo de mi alma ? – zapytała Maria. – Ty sabe doktor Sidner? – Pewno. Yo se wszystkie yanki. Co ty zrobił, ty nie pojechał z wielki okręt? – Nie, nie pojechał z wielki okręt. Pobił wielki skurwysyn, kapujesz? – Che! – Piersi trzęsły się jej jak galareta, kiedy Maria się śmiała. Położyła mu tłustą rękę na karku i przyciągnęła jego twarz do swojej. – Biedny chłopak! Pobił pod oko? – Pewnie, że mi podbił oko. – Odsunął się od niej. – Podoficer. Dostał w mordę tak, że go zamroczyło, kapujesz? Nie ma już dla mnie miejsca w Marynarce Wojennej, dałem nogę. Słuchaj, doktorek mówił, że znasz faceta, który umie podrabiać papiery marynarskie. Patent starszego marynarza, kapujesz? Bo ja teraz muszę do marynarki handlowej. Wypił resztę piwa. Maria siedziała kiwając głową i powtarzając: – Che, pobrecito , che. – Potem zapytała płaczliwym głosem: – ile masz dolar? – Dwadzieścia odparł Joe. – On chce pięćdziesiąt. – Gówno, to jestem ugotowany. Maria obeszła jego krzesło i zarzuciła mu z tyłu ramię na szyję. Pochylona nad nim, wy-dała kilka cmoknięć. – Ty czekaj minutkę – powiedziała. – My myślimy, sabes? Jej wielki biust ciążył mu na karku i na ramieniu, przyprawiając go o swędzenie skóry. Głupio mu było, że się pozwala tak dotykać w biały dzień, po trzeźwemu, ale siedział bez ruchu. Nagle Maria wydała papuzi pisk: – Paquito, ven aca! Z zaplecza wylazł brudny mężczyzna o czerwonej twarzy, czerwonym karku i głowie jak gruszka. Zaczęli rozmawiać po hiszpańsku nad głową Joego. W końcu Maria poklepała go po policzku i oznajmiła: – Dobra jest, Paquito sabe, gdzie on mieszka. Może on bierze dwadzieścia, sabes? Joe wstał z krzesła. Paquito zdjął poplamiony kucharski fartuch i zapalił papierosa. – Ty sabe, papiery marynarskie? – zapytał Joe podchodząc i zaglądając mu w twarz. – Dobra jest – pokiwał tamten głową. Joe uściskał Marię, uszczypnął ją lekko. – Jesteś dobra dziewczyna, Maria. Z szerokim uśmiechem odprowadziła ich do drzwi knajpy. Przed wyjściem na ulicę Joe spojrzał uważnie w prawo i w lewo. Nigdzie munduru. U wylotu ulicy, nad magazynami ce-mentu, pochylało się czarne ramię żurawia. Wsiedli w tramwaj i jechali długo, nie odzywając się do siebie. Joe siedział ze zwieszonymi rękami i patrzył w podłogę, dopóki Paquito go nie szturchnął. Wysiedli w obskurnej podmiejskiej dzielnicy nowych, a już brudnych murowa-nych domków, Paquito zadzwonił do drzwi niczym nie różniących się od innych i po chwili otworzył im mężczyzna o czerwonych oczach i wielkich końskich zębach. Długo rozmawiał z Paquitem po hiszpańsku przez półotwarte drzwi, a Joe stał i czekał przestępując z nogi na nogę. Nietrudno było zgadnąć, że się zastanawiają, ile można z niego wycisnąć, bo rozmawia-jąc raz po raz zerkali na niego z ukosa. Joe już miał się wtrącić, gdy mężczyzna w drzwiach odezwał się z londyńska załamującym się akcentem. – Daj temu nieborakowi pięć pesos, kolego. Resztę załatwimy między nami, białymi. Joe wyskrobał z kieszeni ostatki bilonu i Paquito się oddalił, on zaś wszedł za Anglikiem do przedpokoju pachnącego kapustą, smażeniem i praniem. Zamknąwszy drzwi mężczyzna położył Joemu dłoń na ramieniu i dmuchając mu w twarz kwaśnym odorem whisky zapytał: – No, kolego, to ile możesz zapłacić? Joe odsunął się od niego. – Mam dwadzieścia dolarów amerykańskich, to wszystko – wycedził przez zęby. Anglik potrząsnął głową. – To tylko cztery funty. No, zobaczymy, co się da zrobić, kolego. Pokaż forsę. Pod bacznym okiem Anglika Joe zdjął pas, małym ostrzem scyzoryka wypruł kilka szwów i wyciągnął dwa złożone wzdłuż, pomarańczowe banknoty amerykańskie. Wygładził je starannie i już miał dać Anglikowi, ale w ostatniej chwili się zastanowił i schował banknoty do kieszeni. – Zobaczmy najpierw te papiery – powiedział pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. Czerwone oczy Anglika zaszły łzami. Należy sobie nawzajem pomagać, oświadczył, i być wdzięcznym człowiekowi, który ryzykuje fałszerstwo, żeby wyciągnąć bliźniego z tarapatów. Następnie zapytał Joego o nazwisko, wiek, miejsce urodzenia, jak dawno pływa i dalsze podobne szczegóły, po czym zniknął w jednym z pokojów, starannie zamykając za sobą drzwi na klucz. Joe został w przedpokoju. Gdzieś w głębi mieszkania tykał zegar; jego tykanie wydawało się Joemu coraz wolniejsze i wol niejsze. W końcu rozległ się zgrzyt prze-kręcanego klucza i ukazał się Anglik z dwoma papierami w ręku. – Chyba rozumiesz, kolego, co dla ciebie robię. Joe wziął podany papier. Studiował ze zmarszczonym czołem; na jego rozum patent był jak się patrzy. Na drugim arkuszu wypisane było pełnomocnictwo upoważniające Agencję Morską Tittertona do zajmowania łonu Joego, dopóki się nie uzbiera suma dziesięciu funtów. – Słuchaj no, bratku! W ten sposób to ja wybulę za to siedemdziesiąt dolarów. Musi wziąć pod uwagą ryzyko, odparł Anglik; a w ogóle czasy są ciężkie, zresztą może nie brać patentu, jak nie chce, jego wola. Joe wszedł za nim do zawalonego papierami pokoju i schylony nad biurkiem podpisał upoważnienie wiecznym piórem. Następnie pojechali razem tramwajem do śródmieścia. Wysiedli na Rivadavia i Anglik zaprowadził Joego do małego kantorku za składami. – Przyprowadziłem panu chwackiego majtka, panie McGregor – powiedział do Szkota o wyglądzie wątrobiarza, który spacerował tam i z powrotem gryząc paznokcie. Joe i McGregor zmierzyli się wzrokiem. – Amerykaniec? – Tak. – Mam nadzieję, że nie spodziewasz się amerykańskiego łonu? Anglik zbliżył się i szepnął mu coś do ucha. McGregor obejrzał patent i wydawał się zadowolony. – Dobra, wpisz się do książki. Tylko podpisz się dobrym nazwiskiem. Joe się podpisał, po czym wręczył Anglikowi dwadzieścia dolarów. Zostawał golusieńki. – No to powodzenia, kolego. Joe się zawahał, nim przyjął wyciągniętą dłoń. – Cześć – powiedział. – Idź teraz po swój majdan i bądź z powrotem za godzinę – powiedział McGregor chra-pliwym głosem. – Nie mam żadnego majdanu. Na biczu jestem – odrzekł Joe ważąc pudełko po cygarach w ręku. – To zaczekaj na zewnątrz. Zabiorę cię niedługo na „Argyle”. Joe stał chwilę w drzwiach składu wyglądając na ulicę. Cholera, miał już dosyć tego całe-go Buenos Aires. Usiadł na skrzyni z napisem Tibbett & Tibbett, Towary Emaliowane, Blac-kpool. Czekając na pana McGregora zastanawiał się, czy jest on szyprem, czy pierwszym oficerem. Tak czy tak, czas będzie mu się nielicho dłużył do wyjścia z B.A. OKO KAMERY (28) kiedy przyszła depesza że jest umierająca (koła tramwajów skrzypiały wokół klosza jak wszystkie rysiki na wszystkich tabliczkach we wszystkich szkołach) spacer nad Fresh Pond zapach stojącej wody bazi wierzbowych w ostrych porywach wiatru koła rozklekotanych tramwajów zgrzytają pędzą przez przedmieścia Bostonu ból nie ma oblicza więc idź ku zgor-szeniu burżuja na kolację z winem w hotelu Lenox zanim wsiądziesz w Federalny Dość mam fiołków Zabierzcie je stąd kiedy przyszła depesza że jest umierająca klosz pękł przy akompaniamencie skrzypienia rysików (czy kiedy nigdy nie mogłeś spać przez tydzień w kwietniu?) On czekał na mnie w szarej hali dworcowej oczy piekły mnie od cynobrązów i chromozieleni które spływały po uciekających kwietniowych stokach miał białe wąsy zmęczone obwisłe policzki starego człowieka Odeszła Jack ból nie ma oblicza i w salonie woskowy zapach lilii w salonie (obaj On i ja musimy pogrzebać oblicze bólu) potem woń rzeki połyskliwy Potomac sięga Indian Head srebrnomarszczoną falą na cmentarzu były ptaki przedrzeźniacze pobocza drogi paro-wały wiosną nadmiar kwietnia wstrząsał światem kiedy przyszła depesza że On nie żyje wlo-kłem się ulicami popołudniowego Madrytu kipiącego mrokiem kruchych kostek aguardiente czerwienią wina zielenią gazowych latarni różem zachodu ochrą dachówek oczy wargi czer-wone policzki brunatna kolumna gardzieli wsiadłem do nocnego pociągu na stacji Norte sam nie wiedziałem dlaczego Dość mam fiołków Zabierzcie je stąd mieniący się strzaskany klosz staranne kopie popiersi detale architektoniczne gramatyka stylów to był koniec tej księgi pozostawiłem oksfordzkich poetów w małym hałaśliwym cuchnącym zjełczałą oliwą pokoiku w Pension Boston Ahora Teraz Maintenant Vita Nuova ale my którzy słyszeliśmy piękny głos recytującego Copiego którzy czytaliśmy księgi w ozdobnych oprawach którzy wdychaliśmy pod narkozą (oddychaj głęboko raz dwa trzy cztery) zapach woskowych lilii i sztucznych fiołków parmeńskich którzy jedliśmy śniadania w bibliotece gdzie był biust Oktawiana umarliśmy w urzędzie telegraficznym na łomocącej podskakującej drewnianej ławce pędziłem pociągiem przez noc na zataczającym się parowcu wychodziłem z międzypokładzia zaczerpnąć w płuca haust Atlantyku (młoda Szwajcarka o owalnej twarzy i jej mąż byli moimi przyjaciółmi) miała lekko wyłupiaste oczy charaktery-styczny nieco szorstki sposób mówienia Zut alors rzucała nam uśmieszki ryby lwom mor-skim które ogrzewały nas w mroku kiedy urzędnik imigracyjny przyszedł po jej paszport nie mógł jej nawet posłać na Ellis Island la grippe espagnole nie żyła pucowałem okna byłem służbowym w kuchni skrobałem scyzorykiem świece w motorze urywałem się bez przepustki ścierałem na pył pąki róż w łóżku tej lafiryndy (mglista noc płonęła proklamacjami Ligi Praw Człowieka ) migdałowy zapach środków wybuchowych i śpiewne eclats w słodko-mdlącym patosie rozkładających się ciał jutro wierzyłem nastanie pierwszy dzień pierwszego miesiąca pierwszego roku LEKKODUCH Jack Reed był synem federalnego egzekutora sądowego, zasłużonego obywatela miasta Portland w Oregonie. Był obiecującym chłopcem, więc rodzina wysłała go na Wschód do szkół i na Uniwersytet Harvarda . Harvard znaczyło: szerokie angielskie „a”, koneksje, które się liczą w późniejszym życiu, dobra proza angielska... Jeśli, ćwoku, nie zdobędziesz ogłady w Harvardzie, to nie zdobę-dziesz, ćwoku, ogłady nigdzie! Tu Lowellowie rozmawiają tylko z Cabotami , a Cabotowie... tu „Oksfordzka księga wierszy” . Reed był obiecującym młodzieńcem, nie był Żydem ani socjalistą, nie pochodził z Roxbury ; był krzepki, chętny, łakomy wszystkiego: mężczyzna musi lubić w życiu różne rzeczy. Reed był mężczyzną; lubił mężczyzn, lubił kobiety, lubił jeść, pisać, włóczyć się w nocnej mgle, pić i znów włóczyć się w nocnej mgle, pływać, grać w rugby, składać rymy, skandować na meczach, wygłaszać mowy, należeć do klubów (ale nie do najlepszych klubów, krew w jego żyłach nie była wystarczająco błękitna do najlepszych z najlepszych); lubił głos Copiego czytającego „Człowieka, który chciał być królem” , jesienno-smętną „Urnę pogrze-baną” , dobrą prozę angielską, światła zapalające się po przeciwnej stronie Starego Dzie-dzińca w mroku pod wiązami, odległy gwar sal wykładowych, jesienny smętek, wiązy, „Dyskobola”, cegły historycznych budynków, bramy pamiątkowe, pokojowe w bursie, dzie-kanów i wykładowców piejących cienkimi głosami refreny, refreny; zardzewiała machina zgrzytała, dziekani trzęśli się pod swoimi biretami, tryby obracały się ku promocji – i oto Re-ed wyfrunął w świat: Washington Square ! Konwencjonalny okazuje się wyzwiskiem; Villon szukający noclegu we włoskich czyn-szówkach na Sullivan, Bleecker, Carmine Street; badania wykazują, że R.L.S. lubił sobie tęgo pochędożyć, a co do elżbietańczyków, to Bóg z nimi. Zaokrętuj się na bydlęcą łajbę, zobaczysz świat, będziesz miał przygody, ucieszne histo-ryjki do opowiadania o wieczorowej porze; mężczyzna musi kochać (przyspieszony puls, świadomość, że dzisiaj w wieczornej mgle kroki, taksówki, spojrzenia kobiet) wiele rzeczy w swoim życiu. Europa zaprawiona chrzanem, łykaj Paryż jak ostrygę; ale jest w tym wszystkim coś wię-cej niż „Oksfordzka księga wierszy”. Lincoln Steffens głosił kooperatywną wspólnotę, re-wolucję głosem miodopłynnym jak Copi, Diogenes Steffens z Marksem zamiast latarni prze-mierzał zachód w poszukiwaniu człowieka sprawiedliwego, Sokrates Steffens nie przestawał pytać: czemuż by nie rewolucja? Jack Reed pragnął siedzieć w wannie i pisać wiersze; ale wciąż natykał się na włóczęgów, robociarzy, krzepkich chłopców, jakich lubił, którym się nie poszczęściło, którzy byli bez pracy: czemuż by nie rewolucja? Nie mógł skupić myśli na swojej pracy, tyle było dokoła ludzi, którym się nie szczęściło; czyż nie uczył się w szkole na pamięć Deklaracji Niepodległości? Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły; kiedy dowodził czegoś, stojąc z kolegą uniwersyteckim przy barze w Klubie Harvardzkim, wierzył w to, co mówił, całym sobą, od podeszew do czuba nie mytych włosów na głowie (krew w jego żyłach nie była wystarczająco błękitna dla Klubu Harvardzkiego, dla Klubu Uczt Składkowych, dla szacownej niezależnej nowojorskiej Cyga-nerii). Życie, wolność, prawo do szczęścia; niewiele było tego, kiedy w tysiąc dziewięćset trzy-nastym pojechał do Paterson opisać strajk ; tkacze demonstrowali, bici przez policję, wtrąca-ni do więzienia; nim się spostrzegł, sam był jednym ze strajkujących, demonstrował, został pobity przez policję, wtrącony do więzienia; nie zgodził się, by naczelny wpłacił za niego kaucję, w więzieniu mógł się więcej dowiedzieć od robotników. Dowiedział się dosyć, by zmontować w Madison Square Garden widowisko „Strajk w Paterson”. Zakosztował nadziei na nowe społeczeństwo, w którym każdemu będzie się szczęściło, więc czemuż by nie rewolucja? ,.Metropolitan Magazine” wysłał go do Meksyku, żeby napisał o Panczo Villi . Panczo Villa nauczył go pisać, dzięki niemu poznał nagie masywy gór, kaktusy rosłe jak organy, pociągi pancerne, orkiestry grające na małych placykach pełnych czarnych dziewczyn w granatowych chustach, skrwawiony piasek i świst kul karabinowych pod ogromnym noc-nym niebem pustyni, apatycznych, brunatnych peonów mordujących, głodujących, umierają-cych za wolność, za ziemię, za wodę, za szkoły. Meksyk nauczył go pisać. Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły. Wojna to była eksplozja, która pogasiła wszystkie latarnie Diogenesa; sprawiedliwi zaczęli się zmawiać i wołać o mitraliezy. Jack Reed był ostatnim z rodu wielkich korespondentów wojennych, którzy omijali cenzurę, gotowi nadstawiać karku dla prawdy. Jack Reed był największym pisarzem amerykańskim swoich czasów; kto chciał się do-wiedzieć prawdy o wojnie, mógł ją przeczytać w jego artykułach o froncie niemieckim, od-wrocie Serbów, Salonikach ... Za linią frontu w chwiejącym się imperium cara, ciuciubabka z agentami Ochrany, wię-zienie w Chełmie. Generałowie nie chcieli go wpuścić do Francji, twierdzili, że błaznując którejś nocy w niemieckich okopach z artylerzystami Bossami pociągnął za linkę szwabskiego działa wy-celowanego w samo serce Francji. Młodzieńczy wybryk, ale tak Bogiem a prawdą, cóż to ma za znaczenie, czyja dłoń odpala działo i w którą stronę skierowana jest lufa? Reed był zawsze z chłopcami, których rozrywały na strzępy pociski, z Niemcami, Francuzami, Rosjanami, Bułgarami, z siedmioma krawczykami z getta w Salonikach , a w tysiąc dziewięćset siedem-nastym był w październiku z żołnierzami i chłopami w Piotrogrodzie: Smolny , „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem”; skończył się Villa, malowniczy Meksyk, skończyły się hu-lanki w Klubie Harvardzkim, plany greckich teatrów, składanie rymów, prawdziwe historie korespondenta wojennego starej szkoły, to już nie zabawa, to walka na śmierć i życie. Delegat, w Stanach czekają akta oskarżenia, proces „Mas” , proces wobblisów , Wilson napycha więzienia, fałszywe paszporty, przemówienia, tajne dokumenty, jazda na uforach przez cordon sanitaire , ukrywanie się w bunkrach parowców; więzienie w Finlandii, wszystkie papiery skradzione, koniec z pisaniem wierszy, pogawędkami od serca z każdym napotkanym obieżyświatem, student o ujmującym uśmiechu wykpiwa się sędziemu dzięki elokwencji; w Klubie Harvardzkim wszyscy są teraz na usługach wywiadu, zabezpieczają świat dla grupy bankowej Morgana – Bakera – Stillmana ; tamten stary włóczęga chłepczący kawę z blaszanki po pomidorach jest szpiegiem Sztabu Generalnego. Świat nie jest teraz zabawny, wszędzie tylko ogień mitraliez i pożary, głód, wszy, plu-skwy, cholera, tyfus, brak szarpi do opatrywania ran, brak chloroformu i eteru, tysiące umie-rają od gangreny, cordon sanitaire i wszędzie szpiedzy. Okna Smolnego płoną czerwono jak piece besemerowskie, w Smolnym się nie sypia, Smolny to gigantyczna walcownia pracująca dwadzieścia cztery godziny na dobę, walcująca ludzi, narody, nadzieje, millenia, porywy, obawy, surowiec na podwaliny nowego społeczeń-stwa. Mężczyzna musi robić wiele rzeczy w swoim życiu. Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły. Rzucił wszystko, oo miał, i samego siebie w tryby Smolnego; dyktatura proletariatu, ZSRR. Pierwsza republika robotnicza została powołana do życia i trzyma się. Reed pracował, brał na swoje barki coraz to nowe zadania (wszędzie byli szpiedzy), ha-rował do upadłego, aż dostał tyfusu i umarł w Moskwie. JOE WILLIAMS Dwadzieścia pięć dni rejsu na parowcu „Argyle”, port macierzysty: Glasgow, kapitan: Thomas, ładunek: skóry. Dwadzieścia pięć dni skrobania rdzy, mazania minią stalowych blach rozpalonych od słońca jak ruszty, malowania komina od świtu do nocy, chwiejby na parszywej martwej fali, pluskiew w kojach śmierdzącego kubryku, wiecznego gulaszu z kartoflami pełnymi oczek i spleśniałą fasolą, karaluchów rozgniatanych na stole w messie, za to codziennej miarki soku limonowego zgodnie z regulaminem; potem mdlący dżdżysty upał i błękitny Trynidad wynurzający się z oparów brunatnego oceanu. Kiedy płynęli przez Boca , zaczęło padać i wyspy w pióropuszach grynszpanowego pa-protnego listowia poszarzały w smugach ulewy. Zanim zostali podciągnięci na cumach do nabrzeża w Port of Spain, byli cali mokrzy od deszczu i potu. Pan McGregor miotający się w ziudwestce po pokładzie, z purpurową twarzą, stracił głos od upału i wydawał rozkazy sy-cząc złowróżbnym szeptem. Potem zasłona deszczu się podniosła, wyszło słońce i wszystko zaczęło parować. Ludzie byli rozdrażnieni, bo na dodatek do żaru lejącego się z nieba gruch-nęła wieść, że mają podejść do Jeziora Asfaltowego i ładować asfalt. Ale następnego dnia nic szczególnego nie zaszło. Tylko gdy odkryli luki, okazało się, że skóry się zaśmierdły w przedniej ładowni. Ilekroć wywiesili ubranie i pościel, by wyschły w palącym żarze słońca, ulewa moczyła wszystko na nowo, nim zdążyli znieść do kubryku. Nie było sposobu uchronienia się przed deszczem, gdy zaczynało lać; z tentów rozciągniętych nad pokładem kapało bez przerwy. Po południu wachta Joego została wypuszczona na ląd, chociaż równie dobrze mogliby nie schodzić ze statku, bo nikt nie dostał łonu. Joe usiadł na ławce pod palmą w jakimś niby parku niedaleko portu i gapił się na swoje nogi. Potem zaczęło padać, więc uciekł i schronił się pod markizą pobliskiego baru. W barze wirowały elektryczne wiatraki i przez otwarte drzwi zalatywał chłodny zapach limon, rumu i whisky z mrożonych napojów. Joe był złak-niony piwa, ale nie miał złamanego centa. Deszcz mienił się u krawędzi markizy zasłoną z paciorków. Obok stał młody mężczyzna w białym ubraniu i panamie, wyglądający na Ame-rykanina. Spojrzał kilka razy na Joego, a gdy ich oczy się spotkały, posłał mu uśmiech i zapytał: – Pan Ammerykanin? Jąkał się trochę. – Amerykanin – odparł Joe. Zaległo milczenie. Po chwili mężczyzna wyciągnął rękę. – Witamy w mieście – powiedział. Joe zauważył, że mężczyzna jest lekko zawiany. Dłoń miał miękką i Joemu nie podobał się jego sposób podawania ręki. – Pan tu mieszka? – zapytał. Mężczyzna się roześmiał. Miał niebieskie oczy, okrągłą twarz i jakby nadąsane wargi; wyglądał przyjaźnie. – Ale gdzież tam. Zatrzymaliśmy się na parę dni w rejsie po wyspach Indii Zachodnich. Lepiej bym zrobbił, gdybym został w domu; zaoszczędziłbym przynajmniej pieniędzy. Chcia-łem jechać do Europy, ale nie mmożna przez tę całą wojnę. – Tak, na tym parszywym wyspiarzu, na którym służę, też się o niczym innym nie mówi, tylko o wojnie. – Nie wiem, po co nas właściwie przywieźli do tej dziury. W dodatku coś się popsuło na statku i musimy tu siedzieć jeszcze dwa dni. – To pewnie „Monterey”. – Tak. Okropne pudło. I same baby na pokładzie. Jak to przyjemnie spotkać wreszcie mężczyznę, z którym można pogadać. Bo tutaj to chyba same czarnuchy. – Tak, mają ich we wszystkich możliwych odcieniach na Trynidadzie. – Wie pan co, ten deszcz może padać długo. Wejdźmy się czegoś napić. Joe zmierzył go podejrzliwie. – Czemu nie – powiedział w końcu – ale wolę z góry uprzedzić, że nie będę się mógł od-płacić za fundę. Jestem golusienki, te parszywe Szkoty nie chciały nam wypłacić łonu. – Pan jest żeglarzem, prawda? – zapytał mężczyzna, kiedy podeszli do kontuaru. – Pracuję na statku, jeśli to pan chciał powiedzieć. - Czego się pan napije? Robią tutaj świetny poncz plantatorski . Próbował pan kiedy? – Wolę piwo. Zawsze piję piwo. Barman był Chińczykiem o szerokiej twarzy i zbolałym uśmiechu sędziwej małpy. Bar-dzo delikatnie postawił przed nimi trunki, jakby się bał o całość naczyń. Piwo w wilgotnej szklance było chłodne i smakowite. Joe wypił duszkiem. – Ale, nie wie pan przypadkiem, co tam w rozgrywkach baseballowych. Kiedy ostatni raz czytałem gazetę, wyglądało, że Senatorowie mogą się dochrapać proporczyka. Mężczyzna zdjął z głowy panamę i otarł czoło chusteczką. Miał czarne kędzierzawe wło-sy. Mierzył Joego wzrokiem, jakby coś rozważał w myśli. – A propos – rzekł w końcu – nnazywam się... Wwwarner Jones. – Na mnie wołają Jankes na „Argyle”. Ale w Marynarce to mnie przezywali Chudy. – Więc był pan i w Marynarce Wojennej? Od razu wyglądał mi pan bardziej na żołnierza niż na cywila, Chudy. – Taak? Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zamówił jeszcze raz to samo. Joego obleciał strach. Ale co, u diaska, na terytorium brytyjskim nie mogą go przecież aresztować za dezer-cję. – To co, nie wie pan nic o wynikach baseballowych? Rozgrywki muszą być już bliskie końca. – Mam w hotelu gazety. Chce pan zobaczyć? – No pewnie. Deszcz przestał padać. Bruki były już suche, kiedy wyszli z baru. – Wie pan co? Mam zamiar zafundować sobie przejażdżkę dookoła wyspy. Słyszałem, że można zobaczyć dzikie małpy i różne takie. Może by pan ze mną pojechał? Jestem już śmier-telnie znudzony zwiedzaniem wszystkiego w pojedynkę. Joe zastanowił śię chwilę. – Nie w tych łachach. – Co, u diabła, to nie Piąta Aleja. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przywołał ruchem ręki wypucowanego For-da z młodym Chińczykiem przy kierownicy. Chińczyk nosił okulary, miał granatowe ubranie i wyglądał na studenta; mówił po angielsku z brytyjskim akcentem. Oznajmił, że im pokaże miasto, a potem zawiezie do Błękitnego Stawu. Już mieli ruszać, kiedy mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zawołał: „Chwileczkę” i pobiegł do baru. Wrócił z flaszką ponczu plantatorskiego. Gadał jak najęty przez całą drogę koło brytyjskich bungalowów i murowanych budynków rządowych, i dalej szosą przez granatowy las gumowców, tak gęsty i parny, że Joe czuł się, jakby miał nad głową szklany dach. Powiedział, że lubi podróże i przygody, że chciałby pływać na statkach i włóczyć się po świecie i że to musi być cudow-ne, polegać tylko na wysiłku własnych mięśni tak jak Joe. „Taak?” – zapytał Joe, ale mężczy-zna, który się przedstawił jako Jones, nie zwracał uwagi, tylko paplał dalej, że musi się opie-kować matką i że to taka odpowiedzialność, czasami mu się zdaje, że dostanie od tego kręćka, był nawet u doktora i doktor zalecił mu podróż, ale na statku karmią okropnie, dostał od tego niestrawności, i jest pełno starych bab z córkami, które chcą się jak najszybciej wydać za mąż. Ale najgorsze jest to, że nie ma kompana, z którym by mógł pogadać o wszystkim, co mu leży na wątrobie. Chciałby mieć miłego przystojnego kumpla, który zna świat i życie, nie jest mięczakiem i umie docenić piękne uczucie przyjaźni, jednym słowem, kogoś takiego jak Joe. Jego matka jest okropnie zazdrosna, nie dopuszcza myśli, że on mógłby mieć przyjaciela od serca, zaraz choruje albo wchodzi mu na pensję, jak się tylko dowie o jakimś jego przyja-cielu, chciałaby tylko, żeby się przez całe życie trzymał jej fartuszka, ale on ma już tego po dziurki w nosie i będzie odtąd robił, co mu się żywnie podoba, zresztą matka nie musi prze-cież wszystkiego wiedzieć. Co chwila częstował Joego papierosami, podsuwał je również Chińczykowi, który za każdym razem mówił: „Dziękuję panu najmocniej, ale zaprzestałem palenia”. Wypili we dwóch flaszkę ponczu i mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zaczynał się po tro-szeczku przysuwać do Joego, kiedy Chińczyk zatrzymał automobil na końcu wąskiej dróżki i powiedział: – Jeśli chcą panowie obejrzeć Błękitny Staw, będą panowie musieli podejść kawałek w górę, około siedmiu minut drogi. To jest główna atrakcja wyspy Trynidad. Joe wyskoczył z wozu i poszedł się odlać pod wielkim drzewem o kosmatej rudej korze. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przybiegł za nim. – Dwie głowy, a jedna myśl – powiedział. – Taak? – odparł Joe i poszedł zapytać Chińczyka, gdzie mogą zobaczyć małpy. – Błękitny Staw to ich ulubione miejsce – poinformował Chińczyk. Wysiadł z auta i przeszedł się dookoła, z czarnymi paciorkami oczu wpatrzonymi uważ-nie w listowie nad głową. Nagle wskazał palcem. Za ruchomą kiścią listowia majaczyło coś czarnego. Rozległ się skrzeczący chichot i z gęstwiny wychynęły trzy małpy przeskakując długimi wahadłowymi susami z gałęzi na gałąź. Po sekundzie znikły i tylko bujanie się coraz dalszych konarów wskazywało drogę ich ucieczki. Jedna z małp miała małą różową małpkę uczepioną u piersi. Joe nie posiadał się z uciechy, pierwszy raz widział małpy na wolności. Ruszył w górę tak szybko, że mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, nie mógł za nim nadążyć. Musi jeszcze raz zobaczyć małpy. Po paru minutach wspinania się usłyszał szum spadającej wody. Przypomniało mu to Rock Creek i Wielkie Wodospady Potomaku i zrobiło mu się markotnie na duszy. Pod wodo-spadem było jeziorko otoczone olbrzymimi drzewami. – Diabła tam, chyba sobie popływam – powiedział. – A czy tam nie ma węży, Chudy? – Węże nie ruszą człowieka, jeśli im dać spokój. Jednakże zbliżywszy się do jeziorka, zobaczyli jakieś towarzystwo, które urządziło sobie na brzegu piknik pod pasiastymi kolorowymi parasolami, dziewczyny w różowych i niebieskich letnich sukienkach i dwu czy trzech mężczyzn w białych płóciennych ubraniach. Usługiwało im dwu hinduskich służących wydobywających z koszyka wiktuały. Przez jezioro dochodziło afektowane angielskie świergolenie. – Niech to szlag, nie dadzą człowiekowi nawet popływać. I małp też nie będzie. - Możemy się do nich przyłączyć. Przedstawię się, a ty będziesz moim młodszym bratem. Mam list polecający do jakiegoś pułkownika, ale byłem w takim podłym nastroju, że nie chciało mi się z nim iść. – I co tacy tu się pieprzą? – powiedział Joe i zawrócił w dół. Więcej małp nie widział, a nim doszedł do auta, zaczęło znowu padać wielkimi kroplami. To im zepsuje ten parszywy piknik – powiedział ze śmiechem do mężczyzny, który się przedstawił jako Jones, gdy ten go dogonił z twarzą ociekającą strużkami potu. – Ale z ciebie piechur, Chudy. Sapiąc klepał Joego po plecach. Joe wsiadł z powrotem do auta. – Zdaje się, że się będziemy mieli z pyszna. - Muszę wracać do miasta, proszę panów – oznajmił Chińczyk. – Wszystko wskazuje na zbliżanie się ulewy. Nie ujechali pół mili, kiedy rozpadało się tak, że Chińczyk nic nie widział i nie mógł prowadzić wozu. Wjechał do małej szopy na poboczu szosy. Deszcz dudniący o blaszany dach robił nie mniej hałasu niż parowiec wypuszczający parę. Mężczyzna, który się przed-stawił jako Jones, zaczął znów paplać; musiał się drzeć na całe gardło, żeby przekrzyczeć szum ulewy. – Ty pewno widujesz różne dziwne rzeczy, co, Chudy? Przy takim trybie życia? Joe wysiadł z auta i zatrzymał się przed zasłoną deszczu. Woda pryskająca na twarz wy-dawała mu się niemal chłodna. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przysunął się do niego z wyciągniętym papierosem. – Jak ci się żyło w Marynarce? Joe wziął papierosa, zapalił. – Nieklawo. – Znałem dużo chłopaków z Marynarki. Ty pewnie też lubisz sobie pójść w cug, jak cię puszczą na ląd, co? Joe odparł, że przeważnie nie miał za co iść w cug, żołd był na to za niski; ale często grał w baseballa, to i owszem, lubi. – A ja myślałem, że marynarze robią w porcie, na co im tylko przyjdzie ochota. – Niektórzy by pewnie robili, ale co, kiedy nie mają nawet forsy, żeby sobie podgazować, jak się patrzy. – Jakbyś chciał, Chudy, moglibyśmy się we dwóch klasa zabawić w Port of Spain. Joe potrząsnął głową. – Ee, muszę wracać na statek. Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej i dudnił o blaszany dach tak, że Joe nie słyszał, co mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, wykrzykuje do niego. Po chwili dudnienie przy-cichło i deszcz ustał zupełnie. – Ale możesz przynajmniej zajść do mnie do hotelu, Chudy, wypijemy sobie parę głęb-szych. Nikt mnie tu nie zna, mogę robić, co mi się podoba. – Chciałbym przejrzeć kolumnę sportową tej gazety z Ameryki, jak pan pozwoli. Wsiedli w auto i pojechali z powrotem szosą z rowami przepełnionymi wodą jak kanały. Wyszło gorące słońce i wszystko zasnuło się błękitnym oparem. W mieście ulice były zatło-czone: Hindusi w turbanach, schludni Chińczycy w ubraniach od Harta Schaffnera i Marxa , rumiani biali panowie w bieli, obdarte Negry o różnych odcieniach skóry. Joe czuł się głupio przechodząc przez hali hotelowy w swoich drelichowych spodniach, dobrze jeszcze mokrych; na dobitek był nie ogolony. Wchodząc po schodach mężczyzna, któ-ry się przedstawił jako Jones, założył mu rękę na szyję. Wielki pokój o wysokich wąskich oknach z zapuszczonymi żaluzjami, który zajmował, pachniał wodą laurową. – Jestem cały zgrzany i mokry – powiedział. – Wezmę chyba prysznic. Ale najpierw za-dzwonimy, żeby nam przysłali na górę parę gin fizzów. A ty nie miałbyś ochoty rozebrać się i wyciągnąć? W tym upale człowiekowi za gorąco na golasa, a cóż dopiero w ubraniu. Joe potrząsnął głową. – Ee, wszystko na mnie cuchnie – powiedział. – To co, ma pan te gazety? Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, był w łazience, kiedy służący Hindus przy-niósł gin fizzy. Joe odebrał tacę. Coś w wąskich ustach i czarnych oczach Hindusa, utkwio-nych gdzieś za jego plecami, wprawiło Joego w niewytłumaczony gniew. Miał ochotę zdzie-lić fagasa po tabaczkowej gębie. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, wrócił odświe-żony, w jedwabnym szlafroku. – Siadaj, Chudy. Napijemy się, pogadamy. Przesunął palce delikatnie po czole, jakby go bolało, potem po czarnych kędzierzawych włosach i usadowił się w fotelu. Joe usiadł na prostym krześle w drugim końcu pokoju. - Mój Boże, wyzionąłbym chyba ducha w tym żarze, gdybym tu posiedział przez tydzień. Nie mieści mi się w głowie, jak ty to znosisz, przy tym pracujesz fizycznie i w ogóle. Musisz być twardy! Joe chciał zapytać o te gazety, ale mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zaczął znów mleć językiem. Mówił, że chciałby być taki twardy, podróżować po świecie tak jak Joe, spotykać różnych facetów, włóczyć się po spelunach, musi się trafiać kupa uciesznych sce-nek, że boki zrywać, tylu chłopa stłoczonych razem przez długie dni na morzu, nielicha draka, co? A potem noce na lądzie, idzie się w gaz i rozróba, paru facetów z jedną dzidzią. – Jak ja bym żył w ten sposób, tobym się nie zastanawiał, co robię, nie musiałbym się li-czyć z opinią, nie musiałbym się bać szantażu, uważałbym tylko, żeby nie trafić do ula. Wiesz, Chudy, chciałbym się z tobą zabrać i tak żyć jak ty. – Taak? – zapytał Joe. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zadzwonił po więcej ginu. Kiedy służący Hindus wyszedł, Joe zapytał znowu o gazety. – Słowo daję, Chudy, szukałem wszędzie. Musieli je chyba wyrzucić. – No, to wracam na tego zafajdanego wyspiarza. Joe ruszył do drzwi, ale mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, podbiegł i złapał go za rękę. – Nie możesz tak sobie pójść. Obiecałeś, że się ze mną zabawisz. Miły z ciebie chłop. Nie pożałujesz. Nie możesz odejść teraz, kiedy się rozkrochmaliłem, no i roznamiętniłem. Nigdy nie byłeś w takim nastroju, Chudy? Wiesz co, szarpnę się, dam ci pięćdziesiąt dolarów. Joe potrząsnął głową, wyrwał rękę. Musiał go jednak odepchnąć, żeby otworzyć drzwi. Zbiegł po marmurowych schodach i wypadł na ulicę. Było prawie ciemno. Maszerował szyb-ko, pot spływał po nim strużkami. Idąc klął pod nosem. Czuł się parszywie, był wściekły. Tak chciał zobaczyć te amerykańskie gazety. Przez jakiś czas włóczył się po tym niby parku, gdzie siedział po południu, potem ruszył w stronę portu. Pójdzie chyba spać. Zapach docho-dzący z mijanych garkuchni uświadomił mu, że jest głodny. Wszedł do jednej z nich, zanim sobie przypomniał, że nie ma centa w kieszeni. Poszedł dalej w stronę, skąd dochodził me-chaniczny dźwięk pianoli, i znalazł się w dzielnicy czerwonych świateł. W drzwiach drew-nianych ruder stały dziewczyny uliczne: Murzynki różnych kształtów i odcieni skóry, półkrwi Chinki i Hinduski, trochę zwiędłych tłustych Niemek i Francuzek. Jedna mała Mulatka, która złapała go za ramię, była diablo ładna. Zatrzymał się pogadać, ale kiedy powiedział, że jest goły, parsknęła mu w nos: – Zjeżdżaj stąd, panie Goły. Tu nie ma miejsca dla golców. Wróciwszy na statek, nie mógł znaleźć koka, żeby wyżebrać coś do żarcia, więc zaczął żuć tytoń. Musi mu to wystarczyć. W kubryku było jak w piecu. Wyszedł na pokład w samych spodniach i zaczął spacerować tam i z powrotem z wachtowym, chłopcem o różowej twarzy pochodzącym z Dover i przezywanym przez wszystkich Małym. Mały po-wiedział, że podsłuchał, jak szyper mówił panu McGregorowi w kabinie, że jutro odpływają do Saint Lucia ładować limony, a potem hajda do domu. Skłamałby, gdyby powiedział, że się nie cieszy; zobaczy znowu poczciwą starą Anglię i zejdzie wreszcie z tej zafajdanej łajby. Joe odparł, że co jemu z tego przyjdzie, jego dom to Waszyngton. – Chciałbym raz rzucić to pieprzone życie, dostać jakąś robotę, z której bym coś miał. Żeby każdy parszywy turysta nie wyobrażał sobie, że za głupie parę dolarów może robić z człowiekiem, co mu się podoba. Opowiedział Małemu o mężczyźnie, który się przedstawił jako Jones, i Mały śmiał się do rozpuku. – Pięćdziesiąt dolarów to dziesięć funtów. Za dziesięć funtów dobrze bym się zastanowił, czy nie pozwolić takiemu nadzianemu facetowi zrobić ze sobą, co by chciał. Mimo nocy nie było zupełnie czym oddychać. Moskity zaczynały się dobierać do gołego karku i ramion Joego. Nad stojącą wodą basenów portowych podniósł się gorący słodkawy opar przesłaniając światła nabrzeża. Przeszli kilka razy tam i z powrotem nie odzywając się do siebie. – Co on właściwie chciał z tobą zrobić, Jankes? – zapytał Mały i zarechotał. – Diabli z nim! Rzucę chyba to życie – odrzekł Joe. – Co by nie zrobić, gdzie by nie po-płynąć, marynarz zawsze bierze w dupę. Źle mówię, Mały? - Wiadomo! Dziesięć funtów! Nie powinien to taki nadziany facet mieć odrobiny wstydu? Demoralizacja, to mu tylko w głowie. Powinieneś pójść do niego z paroma kumplami i przycisnąć panicza do muru. U nas w Dover niejeden taki nadziany bubek buli forsę za mniejsze świństwa. Przyjeżdża sobie taki jeden z drugim na wakacje i dobiera się do chłop-ców kąpielowych. Mówię ci, Jankes, ja bym na twoim miejscu pocisnął gościa zdrowo. Joe nic nie odpowiedział. Po chwili rzekł: – Rany, a jak byłem szczeniakiem, to nic tylko chciałem jechać do tropików. – Jakie to tam tropiki. Zafajdana dziura i tyle. Zrobili jeszcze parę tur po pokładzie. Potem Joe pochylił się przez burtę i spojrzał w tłustą ciemność. Cholera by wzięła te moskity! Wypluta prymka tytoniu plusnęła lekko w wodę. Zszedł do kubryku, wdrapał się na koję i naciągnąwszy koc na głowę leżał zlany potem. Szlag by to trafił, chciał przecież tylko zobaczyć wyniki rozgrywek baseballowych. Nazajutrz brali węgiel, a następnego dnia, kiedy „Argyle” sunął z powrotem przez Boca, między śliskozielonymi paprociowymi wyspami, Joego zapędzono do malowania kabin ofi-cerskich. Był wściekły, bo miał patent starszego marynarza, a tutaj orali w niego, jakby był zwykłym majtkiem. Na domiar złego szli do Anglii i nie wiedział, co z nim zrobią. Koledzy marynarze mówili, że kto wie, czy go nie internują, jak wyląduje w Anglii bez paszportu, jest przecież obcokrajowcem, a tu wojna, wszędzie pełno szpiegów i w ogóle. Ale tymczasem wiała bryza pachnąca solą, przez iluminator widać było błękit oceanu zamiast brudnej sa-dzawki basenu portowego, latające ryby ocierały się całymi setkami o burtę statku. Port na Saint Lucia, otoczony zewsząd lądem, był czysty, z białymi domkami o czerwonych dachach pod palmami kokosoyryrni. Okazało się, że mają ładować banany, i następne półtora dnia spędzili na zbijaniu przegród w ładowni rufowej i mocowaniu żerdzi do wieszania kiści. Było już ciemno, kiedy przycumowali do nabrzeża bananowego, wyrzucili dwie kładki i ustawili niewielki żuraw do spuszczania kiści do ładowni. Nabrzeże roiło się od kolorowych kobiet, które piszczały, chichotały i wykrzykiwały do załogi, i od młodych ro-słych Murzynów, którzy stali i nic nie robili. Ładowanie należało do kobiet, które po chwili zaczęły się wspinać gęsiego po kładce, każda z wielką kiścią zielonych bananów na karku i ramionach. Były wśród nich stare czarne wiedźmy i młode ładne Mulatki, ich twarze świeci-ły od potu w blasku wielkich reflektorów o wielu żarówkach, ich majtające się piersi wyglą-dały z łachmanów, raz po raz w szczelinie rękawa błyskało czarne ciało. Kiedy kobieta wdra-pała się na szczyt kładki, dwaj wielcy Murzyni zdejmowali banany miękko z jej ramion, nad-zorca dawał jej kartkę i kobieta zbiegała po drugiej kładce na nabrzeże. Z wyjątkiem obsługi żurawia załoga nie miała nic do roboty. Marynarze tłoczyli się niespokojnie dokoła i patrzyli na kobiety, na błyski ich zębów i białek, na ciężkie chybotanie piersi, na pracowite sprężenia ud. Stali, gapili się, drapali, przestępowali z nogi na nogę; nie bardzo nawet świnili. Noc była ciemna, nieruchoma, zapach bananów i smród czarnego babskiego potu osaczał ich gorącą falą, czasami tylko zaleciał świeższy powiew od sterty skrzynek z limonami spiętrzonych na nabrzeżu. W pewnej chwili Joe spostrzegł, że Mały kiwa na niego. Zanurzył się za nim w mrok. Mały przyłożył mu usita do ucha: Na nabrzeżu jest kupa dziwek, Jankes. Idziemy. Wdrapali się na dziób i spuścili po linie na nabrzeże. Lina poparzyła im dłonie, więc Mały popluł w nie i roztarł. Joe zrobił samo. Potem dali nura do jakiegoś składu. Między nogami przewinął im się szczur. Był to skład guana, cuchnął nawozem, skrzypiał piaszczysto pod stopami. Z wyjątkiem małych drzwiczek w głębi panowała wszędzie gęsta ciemność; tylko górą sączy-ło się trochę blasku latarni z nabrzeża. Słychać było kobiece głosy, stłumiony śmieszek. Mały gdzieś zniknął. Joe wyczuł dłonią nagie kobiece ramię. – Najpierw musisz mi dać szylinga – powiedział słodki dziewczęcy głos o dziwnym ni to londyńskim, ni karaibskim akcencie. Jego własny głos zrobił się nagle chrapliwy. – Ma się rozumieć, dam, ślicznotko. Kiedy oczy przywykły mu do mroku, nabrał pewności, że nie są sami. Dokoła słychać by-ło chichoty, chrapliwe oddechy. Od strony statku dochodziło nieregularne skrzypienie wind i pomieszany gwar kobiet ładujących banany. Dziewczyna domagała się pieniędzy. – No, biały panie, teraz daj, co obiecałeś. Obok niego stał Mały zapinając spodnie. – Wracamy na jednej nodze, dziewczęta. – Jasne, zostawiliśmy forsę na statku. Puścili się pędem przez skład, z dziewczynami depcącymi im po piętach, wdrapali po sztormtrapie, który ktoś wyrzucił za burtę, i wylądowali na pokładzie bez tchu, ale pokładając się ze śmiechu. Spojrzawszy w dół zobaczyli kobiety miotające się po nabrzeżu, pomstujące i prychające w ich stronę jak kotki. – Do widzenia, panienki! – zawołał Mały zdejmując czapkę. Złapał Joego za ramię i pociągnął w głąb pokładu. Zatrzymali się na chwilę przy kład-kach. – Mały, ale ta twoja to była zupełna starucha – szepnął Joe. – Niech mnie jasny gwint, je-śli nie mogła być twoją babką. – Patrzcie go, babką. Moja była ta ładna. – Gadaj sobie zdrów. Miała jak nic sześćdziesiątkę. – Łżesz w żywe oczy. Moja była ta ładna – powiedział Mały i odszedł wściekły. Zza postrzępionych wzgórz wychynął czerwony księżyc. Kiście bananowe wnoszone przez kobiety po kładce mieniły się w świetle reflektorów jak wijący zielony wąż. Joego ogarnęła nagle senność i obrzydzenie. Zszedł do kubryku i umywszy się dokładnie wodą i mydłem, wpełzł na koję. Zasypiając słyszał szkockie i angielskie głosy majtków rozprawia-jących o dziewczynach na nabrzeżu, ile który miał i ile razy, i jakie były w porównaniu z Argentyną, Durbanem czy Singapurem. Ładowanie trwało całą noc, a następnego dnia w południe statek wziął kurs na Liverpool i pruł pełną parą do portu przeznaczenia. Na dole palacze walili pod kotły, mało im ręce nie odpadły, na pokładzie marynarze nie mówili o niczym innym jak o domu. Bananów mieli po czubek głowy przez cały rejs, bo superkargo codziennie wyciągał z ładowni przejrzałe kiście i wieszał w kambuzie. Wszyscy psioczyli, że statek jest nie uzbrojony, ale kapitan i pan Mc-Gregor sprawiali wrażenie bardziej przejętych bananami niż niebezpieczeństwem korsarskie-go ataku. Wciąż tylko zaglądali pod płócienną pokrywę luku, pod którą zainstalowano wenty-lator, i sprawdzali, czy banany nie dojrzewają za szybko. Śmiechu było co niemiara w kubryku z powodu tych bananów. Minąwszy zwrotnik wpadli w parszywy północny sztorm, który wiał przez cztery dni. Odtąd pogoda była podła już do końca rejsu. Po swoich czterech godzinach przy sterze Joe nie bardzo miał co robić. Chłopcy w kubryku psioczyli, dlaczego armator nie wykadził tej łajby, żeby wytępić pluskwy i karaluchy, i dlaczego idą nie uzbrojeni ani nie przyłączą się do konwoju. Potem rozeszła się wieść, że koło Lizard Head buszują niemieckie Ubooty, i wszyscy od Starego w dół zrobili się, jakby ich giez ukąsił. Jeden po drugim czepiali się Joego, czemu Ameryka nie przystępuje do wojny, i Joe długo spierał się z Małym i z jednym starszym marynarzem z Glasgow, którego nazywali Haigiem . Powiedział, że nie rozumie, po kiego Stany miałyby przystępować do wojny, i o mały włos nie doszło do bójki. Widać już było światła wysp Scilly, kiedy radiotelegrafista oznajmił, że nawiązali kontakt z konwojem i otrzymają do wyłącznej dyspozycji kontrtorpedowiec, który ich będzie eskor-tował przez całe Morze Irlandzkie aż do bezpiecznego wejścia w rzekę Mersey. Brytyjczycy odnieśli wielkie zwycięstwo pod Mons . Kapitan wydał z tej okazji załodze po miarce rumu i wszyscy byli w świetnych humorach z wyjątkiem Joego, który się gryzł, co z nim zrobią, jak wyląduje w Anglii bez paszportu. Na dobitek dzwonił przez cały czas zębami, bo nie miał nic ciepłego do założenia na grzbiet. Pod wieczór wychynął nagle z mglistej szarówki kontrtorpedowiec górujący jak kościół nad białą grzywą kłębiących się u dziobu fal. Napędził im na mostku nielichego stracha, bo myśleli w pierwszej chwili, że to Szwab. Ale kontrtorpedowiec pomachał im brytyjską flagą i zwolnił do szybkości „Argyle”, ustawiając sią trochę z boku i z przodu. Cała załoga wysypa-ła się na pokład i posłała kontrtorpedowcowi trzy hurra. Niektórzy chcieli nawet odśpiewać „Boże, chroń króla”, ale oficer na mostku kontrtorpedowca zwymyślał Starego pytając przez megafon, czemu, u h... ojca, nie idzie zygzakiem, i czy, u h... ojca, nie wie, że podczas wojny nie wolno wyprawiać żadnych hałasów na morzu. Był akurat ósmy dzwon i zmiana wachty, i Joe idąc z Małym przez pokład parsknął śmie-chem w chwili, kiedy koło nich przemykał pan McGregor z purpurową twarzą. Zastąpił drogę Joemu i spytał, co go tak śmieszy. Joe nie odpowiedział. Pan McGregor zmierzył go złym okiem i wycedził swoim nic dobrego nie wróżącym głosem, że ma wątpliwości, czy Joe jest w ogóle Amerykaninem, pewno raczej jakimś szpiegiem, i kazał mu się na następną wachtę zameldować w kotłowni. Joe odpalił na to, że się zamustrował jako starszy marynarz, więc nie mają prawa używać go jako palacza, i pan McGregor wybuchnął, że jak służy trzydzieści lat na morzu, nigdy nikogo nie uderzył, ale niech Joe piśnie jeszcze słówko, to go zamaluje, aż się nakryje nogami. W Joem wszystko się gotowało, ale stał bez słowa, zaciskając tylko pięści. Przez kilka sekund pan McGregor mierzył go wzrokiem, czerwony jak indyk. Obok przechodziło akurat dwu marynarzy z wachty, która objęła służbę. – Zaprowadzić go do bosmana, niech go zakuje w kajdany. Wygląda, że to szpieg. A wy lepiej idźcie spokojnie, bo będzie jeszcze gorzej. Noc spędził Joe przykuty za nogi, skulony w małej komórce cuchnącej zęzą. Rano bos-man go wypuścił i dość łagodnie kazał mu iść do koka, to dostanie owsianki; ale żeby się nie włóczył po pokładzie. Powiedział, że mają go przekazać Komisji Kontroli Obcokrajowców, jak tylko zacumują w Liverpoolu. Przemykając się przez pokład do kambuza, na nogach sztywnych od kajdanów, Joe stwierdził, że są już w ujściu Mersey. Był rześki słoneczny ranek. Dookoła stały na kotwicy statki, przysadziste czarne żaglówki i łodzie patrolowe pruły pomarszczone zielonkawe lustro wody. Całun brunatnego dymu nad głową podchodził tu i ówdzie żywą bielą pary mieniącej się w słońcu. Kok dał mu trochę owsianki i kubek gorzkiej, ledwo letniej herbaty. Kiedy wyszedł z kambuza, płynęli w górę rzeki, po obu stronach były osiedla, a niebo zasnuło się zupełnie brunatnym dymem i mgłą. „Argyle” sunął na małych obrotach. Joe zszedł do kubryku i wyciągnął się na koi. Koledzy patrzyli na niego w milczeniu, a kiedy odezwał się do Małego, który miał koję pod nim, ten nie odpowiedział. Joe odczuł to boleśniej niż wszystko inne. Odwrócił się do ściany, naciągnął koc na głowę i usnął. Obudził się potrząsany przez kogoś za ramię. – Pójdziecie ze mną – powiedział wysoki angielski policjant w granatowym kasku z lakierowanym rzemykiem zapiętym pod brodą. – Dobra, chwileczkę – odparł Joe. – Chciałbym się trochę opłukać. Policjant potrząsnął głową. – Im szybciej i spokojniej pójdziecie, tym lepiej dla was. Joe nasunął czapkę na oczy, wyciągnął spod materaca pudełko po cygarach i wyszedł z policjantem na pokład. „Argyle” stał już przycumowany do nabrzeża. Tak więc bez poże-gnania i bez łonu Joe zszedł po trapie ze statku, z policjantem idącym pół kroku za nim i trzymającym go silnie za ramię. Po flizach nabrzeża doszli do wielkiej żelaznej bramy, za którą czekała karetka policyjna. Dookoła tłumek gapiów, twarze czerwone od mgły, brudne czarne ubrania. – Patrzcie go, łobuza jednego – powiedział jakiś mężczyzna. Jedna z kobiet syknęła, rozległo się parę gwizdów, okrzyk i czarne lśniące drzwi zatrza-snęły się za Joem. Karetka ruszyła gładko, pomknęła po kocich łbach. Joe siedział skulony w ciemności. Dobrze przynajmniej, że jest sam, łatwiej będzie się wziąć w kupę. Ręce i nogi miał lodowate, z ledwością opanowywał drżenie. Żeby był chociaż przyzwoicie ubrany. Ale wszystko, co na sobie miał, to koszula, utytłane farbą spodnie i brudne filcowe pantofle. Nagle karetka stanęła. Dwaj policjanci kazali mu wysiadać i powlekli go pobielanym ko-rytarzem do małego pokoiku, w którym za żółtym politurowanym biurkiem siedział wysoki cywil o długiej twarzy. Na widok Joego cywil poderwał się zza biurka i ruszył w jego stronę z zaciśniętymi pięściami, jakby go miał zaraz zdzielić. Znienacka rzucił coś, jak Joe się do-myślił, po niemiecku. Joe potrząsnął głową i wyszczerzył zęby, bo wydało mu się to czemuś śmieszne. – Nie kapuję – powiedział. – Co jest w tym pudełku? – ryknął nagle na policjantów cywil, który już zdążył usiąść z powrotem za biurkiem. – Macie rewidować tych typów, zanim ich tutaj sprowadzicie. Jeden z policjantów wyszarpnął Joemu spod pachy pudełko po cygarach. Otworzył je i na jego twarzy odmalowała się ulga, że nie ma w nim bomby zegarowej. Wysypał zawartość na biurko. – Więc podajecie się za Amerykanina? – wrzasnął cywil na Joego. – Jasne. Jestem Amerykanin – odparł Joe. – I po kiego diabła pchacie się do Anglii w czasie wojny? – Wcale się nie pchałem... – Zamknij się! – wrzasnął cywil. Dał ręką znak policjantom, że mogą odejść, po czym do-rzucił: – I przyślijcie mi kaprala Eakinsa. – Tak jest, panie inspektorze – odpowiedzieli policjanci karnym chórem. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, inspektor w cywilu podszedł do Joego, znowu zaci-snąwszy pięści. – Lepiej od razu powiedz wszystko, bratku. My mamy potrzebne informacje. Joe musiał z całej siły zaciskać zęby, żeby mu nie dzwoniły. Miał mojra. – Byłem na biczu w Buenos Aires, rozumie pan. Musiałem się zamustrować na pierwszy statek, jaki się trafił. Chyba pan sobie nie wyobraża, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach pchałby się na parszywą angielską łajbę, jakby miał co innego do wyboru? Joego zaczynała ogarniać złość; aż mu się zrobiło ciepło. Inspektor wziął ołówek i postukał groźnie w biurko. – Bezczelnością niedaleko zajedziecie. Lepiej trzymaj język na wodzy, bratku. Zabrał się do przeglądania fotografii, marek i wycinków wysypanych z pudełka Joego. Weszło dwu mężczyzn w mundurach khaki. – Rozebrać i zrewidować – powiedział mężczyzna za biurkiem, nie podnosząc głowy. Joe patrzył nierozumiejącymi oczyma na żołnierzy; wyglądali mu na łapiduchów. – No, ruszajcie się – powiedział jeden do Joego. – Nie zmuszajcie nas do użycia siły. Joe ściągnął koszulę. Był wściekły, bo się zaczerwienił ze wstydu, że nie ma bielizny. – Dobra, ściągajcie spodnie. Stał nagi, tylko w pantoflach, a mężczyźni w mundurach khaki przeszukiwali jego koszu-lę i spodnie. Znaleźli trochę czystych pakuł w jednej kieszeni, poobijane pudełko po cygarach „Prince Albert” z prymką tytoniu do żucia i niewielki składany nóż ze złamanym ostrzem w drugiej kieszeni. Ten, który oglądał pas, pokazał drugiemu miejsce, gdzie był zszywany. Wypruł nożem szew i obaj skwapliwie zajrzeli do środka. Joe uśmiechnął się pod nosem. – Trzymałem tam kiedyś forsę – powiedział. Żołnierze zachowali sztywną powagę na twarzach. – Otwórzcie usta. – Jeden z nich położył ciężką łapę na brodzie Joego. – Wyjąć mu plom-by, panie inspektorze? Ma dwie, trzy plomby z tyłu. Mężczyzna za biurkiem potrząsnął głową. Jeden z żołnierzy wyszedł i po chwili wrócił z nasmarowaną tłuszczem gumową rękawicą na ręce. – Wypnij się – rozkazał drugi kładąc Joemu rękę na karku i przyginając głowę do ziemi, podczas gdy pierwszy wpychał mu palec w gumowej rękawiczce do odbytnicy. – Aj, rany boskie! – syknął Joe przez zęby. – Już, już, bracie, to na razie wszystko – powiedział ten, który go trzymał, zwalniając uścisk. – Trudno, musimy to robić. Rregulamin. Kapral podszedł do biurka i stanął na baczność. – Melduję, że nie znaleźliśmy nic przy więźniu. Joe był przeraźliwie zmarznięty. Nie mógł opanować szczękania zębów. – A pantofle nie łaska obejrzeć? – warknął inspektor. Joemu nie uśmiechało sią zdejmowanie pantofli, bo miał brudne nogi, ale co było robić. Kapral pokrajał je kozikiem na kawałiki, po czym obaj żołnierze wyprażyli sią na baczność i czekali, aż inspektor podniesie wzrok znad biurka. – Melduję, że nic nie znaleźliśmy, panie inspektorze. Czy mogą więźniowi przynieść pled? Wygląda na bardzo zmarzniętego. Mężczyzna za biurkiem potrząsnął głową. Kiwnął na Joego. – Chodźcie no tutaj. Jeśli odpowiecie zgodnie z prawdą na nasze pytania i nie będziecie stawiali oporu, najgorsze, co was czeka, to internowanie na czas trwania wojny. Ale jak się będziecie stawiali, to sprawy mogą przybrać dla was poważny obrót. Pamiętajcie, obowiązuje Ustawa o Ochronie Królestwa. Nazwisko? Kiedy Joe podał mu nazwisko, miejsce urodzenia, imiona rodziców, nazwy statków, na których pływał, inspektor rzucił mu raptem jakieś pytanie po niemiecku. Joe potrząsnął gło-wą. – Co pan, ja nie rozumiem po niemiecku. – Zamknąć gagatka. I tak wszystko o nim wiemy. – Wydać mu sorty? – zapytał trwożnie jeden z żołnierzy. – Nic mu po sortach, jeśli nie zmądrzeje diablo szybko. Kapral wydobył pęk kluczy i otworzył ciężkie drewniane drzwi w kącie pokoju. We-pchnęli Joego do małej celki z ławką, ale bez okna. Drzwi się za nim zatrzasnęły i Joe został sam, trzęsąc się w ciemności z zimna. – No, Joe Williams, toście na dobre wylądowali w pierdlu – powiedział na głos. Stwierdził, że może się trochę rozgrzać robiąc ćwiczenia gimnastyczne i rozcierając ręce i nogi; ale stopy miał nadal skostniałe. Po chwili usłyszał klucz w zamku; ktoś w mundurze wrzucił do celi pled i zatrzasnął drzwi z powrotem, nie dając mu czasu na powiedzenie słowa. Owinął się w pled i skulony spróbował zasnąć na ławce. Obudził go koszmarny strach. Było zimno. Ogłoszono zmianę wachty. Porwał się z ławki. Ciemno, choć oko wykol. Przez mgnienie myślał, że oślepł w nocy. Potem przypo-mniał sobie, gdzie jest i co zaszło od czasu, gdy zobaczył światła Scilly. Spacerował chwilę po celi, od jednej ściany do drugiej, po czym zawinął się znowu w pled. Był to dobry, czysty pled, pachniał lizolem czy czymś takim. Zasnął z powrotem. Obudził sią głodny jak diabli; potrzebował się odlać. Długo błąkał się omackiem po kwa-dracie celi, nim wreszcie znalazł pod ławką emaliowany kibel. Ulżył sobie i zaraz poczuł sią lepiej. Rad był, że kibel ma pokrywę. Nie wiedząc, jak zabić czas, jął rozmyślać o Georgetown, o dobrych czasach spędzonych z Alekiem i Janey, o bandzie, którą spotykał w klubie bilardowym Mulvaneya, o dziewczynach przygadanych podczas księżycowych rej-sów w dół rzeki na parowcu „Charles McAlister”; potem przeszedł w myśli wszystkich do-brych baseballistów, których kiedyś widział lub o których czytał, i starał się przypomnieć sobie przeciętną trafień każdego gracza wszystkich drużyn waszyngtońskich. Cofnął się do rozpamiętywania baseballowych rozgrywek gimnazjalnych, mecz po meczu, kiedy w zamku zachrzęścił klucz. Kapral, który go rewidował, otworzył drzwi i podał mu jego koszulę i spodnie. – Możecie się umyć, jak chcecie. Lepiej się wyporządźcie, jak się patrzy. Mam rozkaz zaprowadzić was do kapitana Cooper Traska. – Rany, nie mógłby mi pan wykombinować coś do jedzenia i trochę wody. Umieram z głodu. A w ogóle jak długo ja tu siedzą? Joe mrugał oczami w jaskrawym świetle wpadającym z pokoju. Naciągnął koszulę i spodnie. – Chodźcie – zakomenderował kapral. – Nie wolno mi odpowiadać na żadne pytania, do-póki nie zostaniecie przesłuchani przez kapitana. – A co z moimi pantoflami? – Trzymajcie język na wodzy i odpowiadajcie na wszystko, o co was zapyta, tak będzie dla was najlepiej. No, idziemy. Kiedy szedł za kapralem tym samym korytarzem, co poprzednio, spotykani żołnierze w angielskich mundurach patrzyli na jego bose nogi. W latrynie był wypolerowany mosiężny kran z zimną wodą i kostka mydła. Joe pociągnął najpierw długi haust. W głowie mu się krę-ciło, kolana się pod nim uginały. Zimna woda, którą obmył twarz, ręce i nogi, trochę go otrzeźwiła. Jedyny ręcznik, przymocowany na obrotowych rolkach, był szary od brudu. – Potrzebowałbym się ogolić – powiedział. – Musimy już iść – odparł kapral surowo. – Miałem gdzieś żyletkę. Kapral zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Weszli w drzwi eleganckiego gabinetu, wy-słanego grubym dywanem bordo. Za mahoniowym biurkiem siedział starszy mężczyzna o siwych włosach i okrągłej krwistej jak befsztyk twarzy, z mnóstwem odznaczeń na mundu-rze. – Czy to...? – zaczął Joe i urwał widząc, że kapral stuknąwszy obcasami zasalutował i zastygł na baczność. Starszy pan podniósł głowę i zlustrował ich niebieskimi ojcowskimi oczami. – Ach, tak, tak – powiedział. – Podprowadźcie go bliżej, kapralu, niech go obejrzę... Ależ on jest w opłakanym stanie, kapralu. Wystarajcie się temu biedakowi o jakieś buty i skarpety. – Tak jest, panie kapitanie – huknął kapral złym tonem i wyprężył się znowu na baczność. – Spocznijcie, kapralu, spocznijcie – powiedział starszy pan i założywszy okulary zaczął oglądać jakieś papiery na biurku. – Więc to jest, ee, Zentner... Podaje się za obywatela ame-rykańskiego, ee? – Nazywam się Williams, panie kapitanie. – A, tak, tak. Joe Williams, marynarz. – Zmierzył Joego porozumiewawczo swoimi nie-bieskimi oczami. – To twoje prawdziwe nazwisko, chłopcze? – Tak jest, panie kapitanie. – No, a jak do tego doszło, Williams, że próbujecie się dostać do Anglii w czasie wojny bez paszportu ani żadnego innego świadectwa tożsamości? Joe odparł, że przecież ma amerykański patent starszego marynarza i że znalazł się na bi-czu w B. A., znaczy się, w Buenos Aires. – A dlaczego to znaleźliście się, ee, w takiej sytuacji w Argentynie? _ No, wie pan. Pływałem na Linii Mallory’ego i statek odbił beze mnie. Wie pan kapitan, podgazowałem sobie trochę, a tu szyper wyszedł w morze przed czasem, no i zostałem na biczu. – Taka słodka lumpka w starym porcie, ee? – Starszy pan się roześmiał, ale zaraz zmarsz-czył brwi. – A na jakim to statku Linii Mallory’ego podróżowaliście, co? – Na „Patagonii”, panie kapitanie. Ale nie podróżowałem, byłem za marynarza. Starszy pan pisał coś dłuższą chwilę na arkuszu papieru, po czym wyjął z szuflady pudeł-ko Joego i zaczął przeglądać wycinki i fotografie. Wybrał jedno zdjęcie i obrócił je tak, żeby Joe mógł zobaczyć. – Niczego sobie dziewuszka. To wasza najmilsza, Williams? Joe oblał się purpurą. – Siostra, panie kapitanie. – Wygląda na szampańską dziewuszkę. Nie uważacie, kapralu? – Tak jest, panie kapitanie – odparł kapral bez entuzjazmu. – Posłuchaj no, chłopcze. Jeśli wiesz coś o działalności niemieckich agentów w Południowej Ameryce... wielu z nich jest Amerykanami albo podszywa się pod Ameryka-nów... to będzie znacznie lepiej dla ciebie, jak mi od razu powiesz. – Jak Boga kocham, panie kapitanie, nie mam zielonego pojęcia. Byłem wszystkiego parę dni w B. A. – Czy wasi rodzice żyją, Williams? – Ojciec jest bardzo chory. Ale mam matkę i siostry w Georgetown. – Georgetown, Georgetown, zaraz... Czy to nie będzie przypadkiem w Brytyjskiej Guja-nie? – To część Waszyngtonu. Dystrykt Kolumbia w Stanach. – Oczywiście, oczywiście. A, widzę, że byliście w Marynarce Wojennej? Starszy pan podniósł do góry zdjęcie Joego z dwoma innymi marynarzami. Joe poczuł niemoc w nogach; myślał, że upadnie. – Nie, panie kapitanie. To Rezerwa Marynarki. Starszy pan włożył wszystko z powrotem do pudełka po cygarach. – Możesz sobie to wziąć z powrotem, chłopcze. Dajcie mu coś na śniadanie, kapralu, i wyprowadźcie go na podwórze. Chłopak się słania na nogach. – Rozkaz, panie kapitanie. Kapral zasalutował i wyprowadził Joego. Na śniadanie dali mu wodnistą owsianką, zatęchłą herbatę i dwie kromki chleba z margaryną. Zjadłszy Joe poczuł się głodniejszy niż przedtem. Ale przyjemnie było znaleźć się na świeżym powietrzu, mimo że mżyło i flizy małego podwórka, na które go wypuścili, kąsały w bose stopy jak lód przez cienką warstwę czarnego szlamowatego błota. Na podwórku był drugi więzień, niski jegomość o pełnej twarzy, w melonie i brązowym paltocie, który w te pędy podbiegł do Joego. – Amerykanin? – zapytał. – Jasne – odparł Joe. – Zentner się nazywam. Kupiec z Chicago, handluję urządzeniem do restauracji. To jest gwałt, to jest rozbój. Ja przyjeżdżam do tego przeklętego kraju kupować ich przeklęte towary, ja chcę płacić dobre amerykańskie piniądze... Nie ma trzy dni, jak ja zrobiłem zamówienie na dziesięć tysięcy dolarów w Sheffield... A oni mnie aresztują, całą noc mnie trzymają, dopiero dzisiaj rano mnie pozwalają telefonować do konsulatu. To gwałt, ja mam paszport, ja mam wizę, co oni jeszcze chcą? Ja im wytoczę proces o rozbój, ja trafię do samego Waszyngtonu, ja zażądam od rządu brytyjskiego sto tysięcy dolarów za zniesławienie. Ja jestem obywatel amerykański od czterdzieści lat, mój tatuś, on wcale nie przyjechał z Niemiec, on przyjechał z Polski... Ale ty biedny chłopak, ty nie masz wcale butów. Jak oni tyle gadają o niemieckim barbarzyństwie, to ja się pytam: co to jest, jak nie barbarzyństwo? Joe trząsł się z zimna, dla rozgrzewki biegał truchcikiem dookoła podwórka. Pan Zentner zdjął swój brązowy paltot. – Ty masz, ty to załóż. – Rany, to za dobre. To bardzo ładnie z pana strony. – Człowiek człowiekowi musi pomóc w biedzie. – Kurczę, jak to jest ich wiosna, to strach pomyśleć, jak wygląda ich zima. Oddam panu palto, jak będę wracał. Rany boskie, ale mi zmarzły nogi! Pana też rewidowali? Pan Zentner podniósł oczy ku niebu. – Rozbój – parsknął. – Zniewaga spokojnego kupca z zaprzyjaźnionego neutralnego kra-ju. Ja wszystko powiem ambasadorowi, ja wytoczę proces, ja będę żądał odszkodowanie. – To tak samo jak ja – powiedział Joe i parsknął śmiechem. W drzwiach ukazał się kapral. – Williams! – zawołał. Joe zwrócił paltot i potrząsnął pulchną dłonią pana Zentnera. – Na miłość boską, niech pan tylko nie zapomni powiedzieć konsulowi, że tu jest jeszcze jeden Amerykanin. Oni coś przebąkują o internowaniu na czas trwania wojny. – Ty chłopak, ty się nic nie martw. Ja ciebie stąd wyciągnę – powiedział pan Zentner i wypiął pierś. Tym razem zaprowadzili Joego do normalnej celi, która miała trochę światła dziennego i nieco miejsca do przespacerowania się w kółko. Kapral dał mu buty i parę wełnianych skar-pet pełnych dziur. Buty w ogóle na niego nie weszły, ale skarpety trochę rozgrzały mu nogi. W południe dostał coś, co się nazywało gulaszem, a w czym było więcej kartofli z oczkami niż mięsa, i znowu trochę chleba z margaryną. Trzeciego dnia, wraz z południowym gulaszem, strażnik przyniósł mu rozwiniętą paczkę w szarym papierze. W środku był garnitur, koszula, flanelowe kalesony, skarpety, nawet kra-wat. – Był jeszcze list, ale zatrzymali, że nieregulaminowo – powiedział strażnik. – No, będzie z was goguś, jak się w to wystroicie. Późnym popołudniem strażnik przyszedł go zabrać, więc Joe założył czysty kołnierzyk, który był na niego za ciasny, zawiązał krawat, podciągnął spodnie, które były o wiele za ob-szerne w pasie, i pomaszerował za strażnikiem korytarzami i przez pełne żołnierzy podwórko do małego gabinetu z wartownikiem przy drzwiach i sierżantem za biurkiem. Siedział tu na krześle zaaferowany młody człowiek ze słomkowym kapeluszem na kolanach. – Jest pański podopieczny – powiedział sierżant nie spojrzawszy nawet na Joego. – Może pan z nim porozmawiać. Zaaferowany młody człowiek wstał i podszedł do Joego. – Toście mi narobili kłopotu. Ale przejrzałem wasze akta i mam wrażenie, że jesteście rzeczywiście tym, za kogo się podajecie. Jak imię waszego ojca? – Tak samo jak moje: Joseph P. Williams. To pan jest konsulem amerykańskim? – Jestem z konsulatu. Człowieku, po kiego wy się pchacie na ląd bez paszportu? Myślicie, że nie mamy tutaj nic lepszego do roboty, jak skakać koło bandy głupców, którzy sami szuka-ją guza? Diabli was nadali! Zamiast grać po południu w golfa, siedzę tutaj od dwu godzin i czekam, żeby was wyciągnąć z ula. – Rany, ja się wcale nie pchałem na ląd. Przyszli i ściągnęli mnie ze statku. – Mam nadzieję, że to was nauczy rozumu. Następnym razem miejcie lepiej papiery w porządku. – Jasne, że będę miał. W pół godziny później Joe znalazł się na ulicy, z pudełkiem po cygarach i starym ubra-niem zwiniętym w węzełek pod pachą. Było słoneczne popołudnie. Rumiane gęby ciemnou-branych mężczyzn, końskie twarze kobiet w pociesznych kapeluszach, ulice zatłoczone wiel-kimi autobusami i wysokimi tramwajami, wszystko to wydawało mu się śmieszne, dopóki sobie nie przypomniał, że to przecież Anglia, gdzie nigdy dotąd nie był. Czekał długo w pustym lokalu konsulatu, podczas gdy zaaferowany młody człowiek wy-pisywał kupę papierów. Był głodny, marzył mu się befsztyk z frytkami. W końcu został przywołany do biurka, by odebrać zaświadczenie i usłyszeć, że jest dla niego koja na amery-kańskim parowcu „Tampa” z Pensacoli; tylko niech idzie zaraz do agenta załatwić formalno-ści, a potem prosto na statek, bo jak go jeszcze raz zatrzymają w Liverpoolu, może być z nim kiepsko. – A nie mógłbym dostać coś do zjedzenia, panie konsulu? – Co wy sobie wyobrażacie, że to restauracja? Niestety, nie mamy funduszów na zapo-mogi. Powinniście być wdzięczni za wszystko, cośmy dla was zrobili. – Bo mi nie wypłacili łonu na tym parszywym „Argyle”, a w więzieniu mało mnie nie za-głodzili. – No, to macie szylinga. Ale to absolutnie wszystko, co mogę dla was zrobić. Joe rzucił okiem na monetę. – Co to za jeden? Król Jerzy? Dziękuję, panie konsulu. Ruszył ulicą z adresem agenta w jednej ręce, a szylingiem w drugiej. Był rozgoryczony i słaby, czuł mdlące ssanie w dołku. Nagle zobaczył po drugiej stronie ulicy pana Zentnera. Przebiegł przez zator pojazdów i podszedł do niego z wyciągniętą ręką. – Dostałem pańską paczkę, panie Zentner. To diablo ładnie, że pan mi przysłał ubranie i wszystko. Pan Zentner szedł z małym mężczyzną w mundurze oficerskim. Zrobił nieokreślony ruch pulchną dłonią, rzucił: „Miło pomóc krajanowi w biedzie” – i pomaszerował dalej. Joe wszedł do smażalni ryb i wziął porcję za sześć pensów, a drugą sześciopensówkę wy-dał na kufel piwa w knajpie obok, gdzie miał nadzieję dojeść darmową zakąską, ale nic nie znalazł. Nim się dopytał drogi, agent zamknął biuro i tak Joe został w mglistym mroku na ulicy, nie wiedząc, co z sobą począć. Próbował pytać różnych ludzi w porcie, gdzie cumuje „Tampa”, ale nikt nie wiedział, przy tym wszyscy mówili takim śmiesznym językiem, że le-dwo ich rozumiał. Zapalały się akurat latarnie i Joe zaczynał tracić resztki nadziei, gdy zapuściwszy się w boczną uliczkę zauważył przed sobą trzech Amerykanów. Dogonił ich i zapytał, czy nie wiedzą, gdzie stoi „Tampa”. Co mieli nie wiedzieć, dopiero co z niej zeszli obejrzeć trochę to cholerne miasto, więc niech Joe z nimi idzie. Aż mu się ciepło zrobiło, że wreszcie trafił na swojaków po tych dwu miesiącach na parszywym wyspiarzu, po więzieniu i po wszystkim. Weszli do knajpy, wypili kolejkę i Joe opowiedział im, jak te ich cholerne gliny przyszły po niego na „Argyle” i zapakowały go do ula, nie wypłacili mu nawet łonu ani nic. Chłopaki postawili mu jeszcze parę głębszych, a jeden – Will Stirp się nazywał i był z Norfolk w Wirginii – wyciągnął papierek pięciodolarowy i powiedział, żeby Joe brał, zwróci, jak bę-dzie mógł. Joe poczuł się, jakby był z powrotem w Ojczyźnie Pana Boga; z takimi chłopakami! Wy-pili pod to. Było ich czterech Amerykanów w tym parszywym mieście na parszywej wyspie, więc każdy postawił kolejkę, bo czy nie było ich czterech Amerykanów, już oni pokażą świa-tu! Wprawdzie Olaf jest Szwedem, ale wystąpił już o naturalizację, więc i on się liczy, a ten trzeci nazywa się Maloney. Barmanka o ostrych rysach wydała im za mało reszty, więc ją wzięli w obroty; wydała im do piętnastu szylingów z funta zamiast do dwudziestu, ale ją przycisnęli do muru i musiała oddać pięć szylingów. Poszli znowu do smażalni ryb – na tej parszywej wyspie nie było chyba w ogóle nic do jedzenia prócz smażonych ryb – a potem wypili jeszcze parę kolejek, bo było ich czterech Amerykanów i czuli się już całkiem jak u siebie w domu w tym zawszonym mieście na zawszonej wyspie. W knajpie przyczepił się do nich naganiacz, bo wszystko się już zamykało z powodu wojny, nie było ani jednego otwartego lokalu, na ulicach paliło się bardzo mało latarni i każda miała śmieszny mały kap-turek ze względu na zeppeliny . Naganiacz, blady szczeniak o twarzy szczurka, powiedział, że zna pewien dom, gdzie dostaną piwa i gdzie są klasa panienki, na pewno spędzą miło czas. W salonie domu stała wielka lampa z malowanymi czerwonymi różami, panienki były skóra i kości i miały końskie zęby, pod nogami pętali się jacyś mendowaci Anglicy, którym już nic nie brakowało, no i było ich czterech Amerykanów. Anglicy zaczęli się czepiać Olafa, że jest Fryc, a Olaf powiedział, że jest Szwedem, ale wolałby już być Frycem niż takim wyspiarskim wymoczkiem jak oni. Potem ktoś komuś dał w nos i Joe sam nie wiedział, jak zaczął się napa-rzać z większym od siebie facetem i zaraz w uszach zaświdrowały mu policyjne gwizdki, i raz dwa załadowano całe towarzystwo do karetki. Will Stirp powtarzał w kółko, że jest ich czterech Amerykanów, przyjemnie sobie spędza-li czas i jakim prawem gliny się w to mieszają. Ale nikt go nie słuchał, zawlekli ich na komi-sariat, spisali dane i ich czterech Amerykanów zamknęli w jednej celi, a Anglików w drugiej. Komisariat był pełen wrzeszczących i śpiewających pijaków. Maloney miał rozkwaszony nos, Olaf zaraz zasnął. Joe nie mógł spać; raz po raz mówił do Willa Stirpa, że ma pietra, tym ra-zem na pewno internują go do końca wojny, a Will odpowiadał, że jest ich czterech Amery-kanów, są wolnymi obywatelami amerykańskimi i guzik im mogą zrobić. Niech żyje wolność mórz, jak Boga jedynego kocha! Następnego dnia zaprowadzili ich z rana do sądu i byłoby to śmieszne jak diabli, gdyby Joe nie miał cały czas duszy na ramieniu. Wszystko było takie uroczyste, cisza jak na kwa-kierskim zebraniu , sędzia miał na głowie małą peruczkę i wrzepił każdemu trzy szylingi i sześć pensów grzywny plus koszty. Wypadało to mniej więcej po dolarze na głowę, całe szczęście, że zostało im trochę forsy. Na zakończenie sędzia w peruczce palnął im kazanie, że jest wojna i nie mają prawa upijać się i awanturować na terytorium brytyjskim, że powinni walczyć ramię w ramię ze swoimi braćmi, Anglikami, w których żyłach płynie ta sama krew i którym Ameryka zawdzięcza wszystko ze swoją potęgą włącznie, więc powinni bronić cy-wilizacji, demokracji i dzielnej małej Belgii przed germańskim najeźdźcą, który gwałci kobie-ty i topi spokojne statki handlowe. Kiedy sędzia skończył, woźni sądowi wymamrotali pod nosem: „Rzeczone, postanowio-ne” – i wszyscy mieli bardzo uroczyste i groźne miny. Potem ściągnęli z czterech Ameryka-nów grzywny, sierżant policji obejrzał im papiery i zwolnili ich. Joego trzymali najdłużej, bo miał tylko zaświadczenie z konsulatu, i to bez stempla właściwego komisariatu policji, ale w końcu i jego puścili z ostrzeżeniem, żeby nie schodził więcej na ląd, bo jak go jeszcze raz złapią, to będzie z nim krucho. Joemu spadł kamień z serca, kiedy rozmówił się w końcu z kapitanem i został zamustro-wany. Wyporządził sobie zaraz koję, po czym pobiegł odebrać swój węzełek pozostawiony poprzedniego wieczora na przechowanie miłej płowowłosej barmance w pierwszej knajpie, do której zaszedł. Był wreszcie na amerykańskiej łajbie. Statek miał na obu burtach wymalo-wane flagi amerykańskie i biały napis „Tampa”, Pensacola, Florida. Kok był Murzynem i pierwsza rzecz dał im do jedzenia gęsty klej z mąki kukurydzanej z syropem klonowym i kawę zamiast lurowatej herbaty. W ogóle żarcie było klasa, koje czyste i Joe nie czuł się tak dobrze od czasu wyjazdu z domu. Radość go rozpierała, kiedy „Tampa” pohukując odbiła od pirsu i wolno popłynęła z nurtem łupkowoszarej Mersey ku morzu. Piętnaście dni do Hampton Roads, przy słonecznej pogodzie i morzu gładkim jak lustro, wyjąwszy dwa ostatnie dni, kiedy wiał ostry północnozachodni wiatr i koło Virginia Capes zaczęło solidnie kołysać. Za cały ładunek mieli kilka beli drukowanego perkalu, które wyła-dowali na Nabrzeżu Połączonych Kolei w Norfolk, i dla Joego nastał wielki dzień, gdy ode-brał lon i poszedł obejrzeć miasto, oprowadzany przez Willa Stirpa, który się tutaj wychował. Odwiedzili rodzinę Willa, obejrzeli mecz baseballowy, a portem wsiedli w tramwaj z dwiema znajomymi Willa i pojechali do Virginia Beach. Jedna z dziewczyn miała na imię Delia i była bardzo czarna; Joemu od razu wpadła w oko. Kiedy we dwóch z Willem zakładali kostiumy kąpielowe w kabinie, Joe zapytał, jak Will myśli, czy ona... no rozumie, na co Will się zaperzył i powiedział, że Joe ma chyba źle w głowie, jeśli już nie potrafi odróżnić porząd-nej dziewczyny od lafiryndy. Joe odparł, że w dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo. Poszli się kąpać, a potem baraszkowali w kostiumach na plaży, rozpalili ognisko i opiekali panieńską skórkę. Kiedy odwieźli dziewczęta do domu, Delia pozwoliła mu się po-całować na dobranoc i Joe zaczął sobie roić, że będzie jego stałą sympatią. Znalazłszy się z powrotem w mieście, nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Mieli ochotę się napić i pójść na dziewczynki, ale bali się zalać i przepuścić całą forsę. W końcu poszli na partyjkę do klubu bilardowego, który Will znał z dawnych czasów. Okazało się, że Joe jest znacznie lepszy od miejscowych chłopaków i dobrze ich oskubał. Zaprosił Willa na jednego, ale zbliżała się już godzina zamknięcia i raz dwa znaleźli się z powrotem na ulicy. Nigdzie nie widać było żadnych dziewczynek, więc Will powiedział, że zna jedno takie miej-sce, ale łupią tam z człowieka niemiłosiernie skórę. W rezultacie postanowili iść do domu spać, kiedy napatoczyły się dwie Mulatki, które puściły do nich oko. Szli za nimi długo, aż skręciły w jakąś boczną uliczkę, gdzie nie było prawie świateł. Dzidzie były gorące, ale oni się denerwowali, żeby ich ktoś nie zobaczył. W końcu znaleźli pusty dom z werandą z tyłu, gdzie było ciemno choć oko wykol, więc wzięli je tam, a później pojechali na noc do rodziny Willa. „Tampa” poszła do doków reperacyjnych w Newport News dla uszczelnienia obluzowa-nego poszycia, a Joe i Will Stirp wziąwszy resztę łonu obijali się od rana do wieczora po Nor-folk nie mając nic do roboty. W sobotę po południu i w niedzielę Joe grał trochę w baseballa w przypadkowej drużynie chłopców ze stoczni Marynarki Wojennej, a wieczorami spotykał się z Delią Matthews. Delia była stenotypistką w Pierwszym Banku Narodowym i mówiła zawsze, że nigdy by nie wyszła za chłopca, który pływa, bo marynarzom nie można wierzyć, a poza tym to ciężkie życie i nie rokujące widoków na przyszłość. Joe przyznawał jej rację, dorzucał jednak, że ostatecznie raz się żyje i czy to w końcu takie ważne. Delia rozpytywała go o rodziców i czemu nie pojedzie do Waszyngtonu zobaczyć się z nimi, szczególnie że tatuś taki chory, aż Joe powiedział, że dla niego stary może się choćby udławić, ani go to ziębi, ani grzeje, nienawidzi go i tyle. Delia orzekła, że jest okropny. Tego wieczora Joe postawił jej po kinie lody z wodą sodową. Wyglądała morowo i pulchnie w mechatej różowej sukience, jej małe czarne oczy błyszczały z podniecenia. Joe poprosił, żeby więcej o tym nie rozmawiali, to przecież nieważne, ale ona rzuciła mu mściwe gniewne spojrzenie i powiedziała, że miałaby go ochotę złapać i wytargać, to i owszem bar-dzo ważne, wstyd nawet mówić takie rzeczy, jest przecież porządnym chłopcem, pochodzi z porządnej rodziny, został wychowany na porządnego człowieka i powinien myśleć o przyszłości, żeby do czegoś dojść w świecie, nie być do końca życia nicponiem i próżniakiem. Joego to dotknęło, powiedział: „Taak?” – i odprowadził ją bez słowa do domu. Nie widział jej potem przez cztery czy pięć dni, w końcu jednak poszedł któregoś wieczo-ru pod jej biuro i czekał, aż wyjdzie. Chcąc nie chcąc myślał o niej i o tym, co mu powiedzia-ła, przez cały ten czas. W pierwszej chwili chciała go minąć bez słowa, ale uśmiechnął się do niej szeroko i mimo woli odpowiedziała uśmiechem. Był iuż w tym czasie prawie zupełnie goły, ale wziął ją do sklepu i kupił bombonierkę. Zaczęli mówić, że takie okropne upały, po czym Joe zaprosił ją na mecz w przyszłym tygodniu. Powiedział jej, że „Tampa” odpływa do Pensacoli ładować tarcicę, a stamtąd za Atlantyk. Czekali na tramwaj do Virginia Beach spa-cerując tam i z powrotem, bo komary cięły okropnie. Delia bardzo się przejęła, że Joe płynie za Atlantyk, i Joe zaczął jej bez zastanowienia obiecywać, że wcale się nie zaokrętuje na „Tampę”, tylko zostanie i postara się o jakąś pracę tutaj, w Norfolk. Wieczorem był księżyc w pełni. Długo dokazywali w kostiumach na plaży koło małego ogniska, które Joe rozpalił dla odstraszenia komarów. Joe siedział po turecku, a Delia leżała z głową na jego kolanach. Głaskał ją cały czas po włosach albo pochylał się i całował, a ona mówiła, jak śmiesznie wygląda jego odwrócona twarz, kiedy ją tak całuje do góry nogami. Powiedziała, że się pobiorą, jak tylko dostanie stałą pracę, i na pewno we dwoje dojdą do czegoś. Zawsze, odkąd ukończyła szkołę jako prymuska, uważała, że musi nad sobą praco-wać, żeby dojść do czegoś. – Bo tutaj ludzie są przeważnie nic niewarci, Joe. Sami nie wiedzą, po co żyją. – Wiesz co, Del, cholernie mi przypominasz moją siostrę Janey. Psiakręć, ta to wyszła na ludzi! A jaka bestia ładna! Delia wyraziła nadzieję, że ją kiedyś pozna, więc Joe powiedział, jasne, że pozna, po czym podniósł ją na nogi i przygarnąwszy mocno do siebie jął ściskać i całować. Zrobiło się późno, na plaży było chłodno i pusto w blasku wielkiego księżyca. Delię chwyciły dreszcze, powiedziała, że musi się czym prędzej ubierać, bo się przeziębi na śmierć. Potem popędzili łapać ostatni tramwaj. Szyny jęczały przy każdym szarpnięciu tramwaju mknącego przez zalane księżycem so-snowe nieużytki pełne muzykujących muszek i pasikoników. Nagle Delia skuliła się i zaczęła płakać. Joe próbował pytać, co jej jest, ale nie odpowiadała, tylko beczała i beczała. Niemal z ulgą pożegnał ją przed domem jej rodziców i ruszył sam na piechotę parnymi wyludnionymi ulicami do domu noclegowego, gdzie miał pokój. Przez cały następny tydzień szlifował bruki Norfolk i Portsmouth, rozglądając się za pra-cą rokującą jakieś nadzieje. Przeprawił się nawet na drugą stronę do Newport News. Wracając miał za mało pieniędzy na prom i musiał ubłagać biletera, żeby mu pozwolił przepłynąć za zamiecenie pokładu. Gospodyni też się zaczęła upominać o komorne za następny tydzień. We wszystkich miejscach, gdzie się ubiegał o pracę, szukano ludzi z przygotowaniem zawodo-wym, praktyką albo przynajmniej ukończoną szkołą średnią, zresztą i takich zajęć było nie-wiele, dość że w końcu musiał się zamustrować na morską barkę czekającą na holownik, któ-ry miał ją poprowadzić na północowschód do Rockport z ładunkiem węgla. Płynęli w pięć barek na holu i rejs okazał się wcale nie taki najgorszy. Na pokładzie był tylko on, szyper nazwiskiem Gaskin i jego syn, chłopak może piętnastoletni, którego też wo-łali Joe. Raz tylko mieli kłopoty podczas szkwału koło Cape Cod, kiedy pękł hol, ale kapitan holownika nie stracił głowy i podał im nowy, nim zdążyli zakotwiczyć. W Rockport wyładowali węgiel i czekali na kotwicy w basenie portowym, aż ich podho-lują do nabrzeża, gdzie mieli ładować bloki granitu na rejs powrotny. Któregoś wieczoru, gdy Gaskin z synem zeszli na ląd, a Joe trzymał wachtę, do rufy podpłynął drugi mechanik z holownika, osobnik o zapadłych policzkach nazwiskiem Hart, i zapytał szeptem, czy Joe nie miałby ochoty trochę sobie potęgo. Joe leżał wyciągnięty na nadbudówce paląc fajkę i rozmyślając o Delii. Wzgórza, port i skaliste brzegi nikły powoli w różowym zmierzchu. Hart miał zacinający się nerwowy sposób mówienia. Joe ociągał się z początku, w końcu jed-nak powiedział: – No, to sprowadź dzidzie. – A karty masz? – zapytał Hart. – Mam talię. Joe zszedł na dół posprzątać w kabinie. Trochę się z nimi podroczy, myślał. Nie może się łajdaczyć z dziwkami teraz, kiedy ma się żenić z Delią. Usłyszał plusk wioseł, więc wyszedł na pokład. Od morza nasuwała się ławica mgły. Pod rufą czekał Hart z dwiema dziewczyna-mi. Dzidzie chwiały się, chichotały i napierały na niego całym ciałem, kiedy im pomagał przeleźć przez burtę. Przywiozły ze sobą butelki, parę funtów wołowiny na klopsiki i trochę sucharów. Nie były za urodziwe, ale tak w sobie dziewuchy jak się patrzy, z wielkimi musku-larnymi rękami i ramionami. A już pić to umiały, że Joe nigdy nie spotkał takich dziewczyn. W ogóle do kompanii były pierwsza klasa. Piły razem z nimi kubkami, wysuszyli do spółki cztery flaszki po ćwierć galona każda. Dwie sąsiednie barki nadawały sygnały przeciwmgłowe co dwie minuty, ale Joemu nie to było w głowie. Mgła była bielutka, iluminatory w kabinie wyglądały jak zabite białym płót-nem. Grali w rozbieranego pokera, ale szybko dali spokój. Tej nocy trzy razy zamieniali z Hartem dziewczyny, były zupełnie zwariowane, wszystkiego im było mało. Ale umiały się znaleźć, koło dwunastej usmażyły klopsiki i zrobiły kolację. Zjedli staremu Gaskinowi cały chleb i masło. Potem Harta zamroczyło i dziewczyny zaczęły się martwić, jak wrócą do domu w taką mgłę i w ogóle. Zarykując się jak głupi wyciągnęli go we troje na pokład i wylali mu na łeb kubeł wody. Woda w Maine była taka lodowata, że ocknął się w trymiga, zły jak chrzan, i chciał prać Joego. Dziewczyny jakoś go udobruchały, sprowadziły do łódki i cała trójka od-płynęła we mgłę śpiewając „Tipperary”. Joe sam ledwo trzymał się na nogach. Wsadził głowę w kubeł z wodą, posprzątał w kabinie, powyrzucał flaszki za burtę i zabrał się do regularnego nadawania sygnałów mgłowych. Do diabła ze wszystkimi, powtarzał sobie, nie będzie dla niczyjej przyjemności gipsowym świętym. Czuł się świetnie, zły był tylko, że nie ma nic lepszego do roboty jak kręcenie tej cholernej syreny. O szarym świcie wrócił na pokład stary Gaskin. Musiał coś zwąchać, bo od tej pory od-zywał się do Joego tylko wydając rozkazy, a chłopakowi też zabronił z nim rozmawiać. Dość że kiedy wyładowali bloki granitu we Wschodnim Nowym Jorku, Joe oświadczył, że ma dość służby, i poprosił o łon. Stary warknął, że rad się go pozbędzie, nie myśli tolerować chlania i łajdaczenia się na swojej barce. W ten sposób Joe znalazł się z czterdziestoma dziewięcioma dolarami w Red Hook i ruszył na poszukiwanie noclegu. Po kilku dniach czytania anonsów i włóczenia się po całym Brooklynie za pracą stwier-dził, że jest chory. Poszedł do konowała, którego mu polecił pewien bywalec z domu nocle-gowego. Doktor, mały Żydek z kozią bródką, powiedział, że to tryper i że Joe musi przycho-dzić codziennie na zabieg. Gwarantuje mu całkowite wyleczenie za pięćdziesiąt dolarów, po-łowa płatna z góry, ale radzi zrobić badanie krwi dla upewnienia się, czy Joe nie ma także syfa, co będzie kosztowało dodatkowo piętnaście dolarów. Joe zapłacił dwadzieścia dolarów zaliczki, a nad badaniem krwi obiecał się zastanowić. Po skończonym zabiegu wyszedł na ulicę. Doktor zalecił mu stanowczo jak najmniej chodzić, ale Joemu nie uśmiechało się wcale wracać do śmierdzącego domu noclegowego i powlókł się dudniącymi ulicami Brooklynu. Było upalne popołudnie i pot lał się po nim strumyczkami, kiedy tak szedł bez celu. Jeśli się za to wziąć zaraz pierwszego albo drugiego dnia, to jeszcze pół biedy, powtarzał sobie. Wy-szedł na jakiś most pod wiaduktem kolei nadziemnej; chyba to Brooklyn Bridge. Na moście było trochę chłodniej. Widziane poprzez pajęczynę stalowych lin, sylwetki statków i bryły drapaczy odcinały się czarno od iskrzących się basenów portowych. Joe usiadł na ławce przy pierwszym pirsie i wyciągnął przed siebie nogi. Ledwo zdążył trochę popraco-wać, już złapał trypa. Czuł się okropnie. Co on teraz napisze Delii; życie kosztuje, trzeba się rozglądać za jakimś zajęciem, a tutaj te zabiegi. Jezuniu, ale parszywie się czuł! Nawinął się gazeciarz, więc Joe kupił „Journal” i rozłożywszy gazetę na kolanach, zaczął przeglądać nagłówki: WIĘCEJ WOJSKA NA GRANICĘ MEKSYKAŃSKĄ. Co, u licha, zrobić z sobą? Nie może nawet wstąpić do Gwardii Narodowej i pójść na tę granicę, bo cho-rego go nie przyjmą, a gdyby nawet przyjęli, toby znowu było to samo co w Marynarce. Sie-dział i czytał anonse o pracy, reklamy łatwych sposobów dorobienia sobie dwugodzinną przy-jemną pracą wieczorową w domu, ogłoszenia pelmanizmu i różnych kursów koresponden-cyjnych. Za co, cholera, się wziąć? Siedział, dopóki się nie ściemniło, po czym dojechał kole-ją nadziemną do Atlantic Avenue, wdrapał się na drugie piętro do pokoiku, gdzie miał łóżko pod oknem, i poszedł zaraz spać. W nocy rozszalała się burza z piorunami. Błyskało się i grzmiało gdzieś cholernie blisko. Joe leżał płasko na wznak i gapił się, jak oślepiające błyskawice migają po suficie zaćmiewa-jąc blask latarni ulicznych. Sprężyny drugiego łóżka skrzypiały, ilekroć współlokator Joego przewrócił się we śnie. Do pokoju zaczął zacinać deszcz, ale Joe czuł się taki słaby i chory, że nieprędko zebrał się, by usiąść na łóżku i zamknąć okno. Rano gospodyni, wielka sucha Szwedka o kosmykach konopnych włosów opadających na kościstą twarz, jęła go rugać, że łóżko mokre. – Moja wina, że deszcz padał? – burknął patrząc na jej wielkie nogi, dopóki nie spostrzegł błysku w jej oku i nie połapał się, że to żarty; parsknęli oboje śmiechem, W ogóle była to faj-na kobita. Nazywała się pani Olsen i miała sześcioro dzieci, trzech chłopaków, którzy już podorastali i poszli na morze, dorosłą dziewczynę, która była nauczycielką w Saint Paul, i dwie bliźniaczki w wieku siedmiu, ośmiu lat, które bez przerwy coś psociły. „Jeszcze jaki rok – mawiała – i poślę je do Olgi do Milwaukee. Już ja znam marynarzy”. Papo Olsen przed laty osiadł na mieliznie gdzieś na morzach południowych. „I lepiej niech nie wraca. W Brooklynie nic tylko siedział w kreminale. Nie było tygodnia, żebym go nie musiała wy-kupować”. Joe zaczął jej trochę pomagać koło domu, sprzątał, malował, robił co nieco stolarki. Gdy forsa mu się skończyła, pani Olsen pozwoliła mu zostać, a nawet pożyczyła dwadzieścia pięć kółek na doktora, bo jej powiedział, że złapał paskudne choróbsko. Klepnęła go po plecach, kiedy jej dziękował. – Każdy chłopak, któremu pożyczę pieniędzy, wychodzi na wielkiego łobuza – powie-działa i zaśmiała się; fajna z niej była kobita. Zrobiła się paskudna zimowa plucha. Rankami Joe przesiadywał w parnej kuchni kując kurs nawigacji, który dostawał pocztą z Instytutu Aleksandra Hamiltona . Po południu wier-cił się na krześle w brudnej, pachnącej karbolem poczekalni doktora, przerzucając postrzępio-ne egzemplarze „National Geographic” z 1909 roku i czekając na swoją kolejkę. Czekający razem z nim siedzieli z ponurymi gębami, rzadko który się odezwał. Parę razy Joe spotykał na ulicy osobników, z którymi zamienił kilka zdań w poczekalni, ale wszyscy mijali go nie wi-dząc. Wieczorem jeździł czasami na Manhattan pograć w warcaby w Instytucie Marynarza albo pokręcić się po Związku i przewąchać trochę, na jaki statek się najlepiej zamustrować, kiedy doktorek go wreszcie wyleczy. W ogóle był to parszywy okres; tylko pani Olsen była dla niego dobra, tak że Joe polubił ją bardziej niż własną matkę. Żydek konował próbował go naciągnąć jeszcze na dwadzieścia pięć dolarów, żeby do-prowadzić kurację do końca, ale Joe powiedział, pal to licho, i zamustrował się jako starszy marynarz na nowiutki tankowiec towarzystwa Standard Oil, który się nazywał „Montana” i szedł pusty w dziewiczy rejs do Tampico, skąd miał wziąć ładunek na Wschód, jedni mówi-li, że do Adenu, drudzy, że do Bombaju. Zbrzydły mu już zupełnie zimna, pluchy i brudne ulice Brooklynu, tablice logarytmiczne w kursie nawigacyjnym, który ani rusz nie chciał mu wchodzić do głowy, i wesołe dunderowanie pani Olsen, która zaczęła się zachowywać tak, jakby chciała decydować o przyszłości Joego. Owszem, fajna z niej była kobita, ale Joe wi-dział, że najwyższy czas zabierać się w świat. „Montana” minęła Sandy Hook przy paskudnej północnozachodniej burzy śnieżnej, ale trzy dni później kołysali się już na długiej martwej fali Golfsztromu na południe od Cape Hat-teras, a na sznurach umocowanych do want suszyły się koszule i drelichy całej załogi. Dobrze było znaleźć się znów na błękitnej gładzi wód. Tampico okazało się cholernym miejscem. Wszyscy ostrzegali, żeby nie pić za dużo me-skalu , bo się może rzucić na mózg. W wielkich tancbudach tłoczyli się Meksykańcy tańczą-cy w kapeluszach i z pukawkami na biodrach, w każdej knajpie ogłuszająco rżnęła orkiestra albo pianola i ciągle wybuchały bójki. Wszędzie było pełno pijanych Teksańczyków z pól naftowych. Wzdłuż ulicy siedziały w koronkowych halkach śniade dziewczyny o szerokich twarzach, przez otwarte drzwi ich klitek widać było łóżka z białymi poduszkami, obrazki Ma-donny nad nimi i lampy z wymyślnymi abażurami i ozdobami z kolorowego papieru. Ale wszędzie było tak diabelnie drogo, że raz dwa rozeszła im się forsa i o północy musieli wra-cać na pokład. Do kubryku dostały się moskity, nad ranem zleciały się jeszcze mustyki, a w ogóle był taki gorąc, że nikt nie mógł spać. Wyszedłszy z napełnionymi zbiornikami na Zatokę Meksykańską „Montana” wpadła pro-sto w północny sztorm, który omywał pokłady i spryskiwał mostek ostrymi bryzgami. Nie minęły dwie godziny, gdy z pomostu zmyło za burtę marynarza, a jungowi nazwiskiem Hig-gins, który mocował obluzowaną prawą kotwicę, zmiażdżyło nogę. W kubryku zrobił się szum, że kapitan nie spuścił łodzi, chociaż paru wygów tłumaczyło, że łódź nie utrzymałaby się ani chwili na takiej fali. Dość że Stary obszedł szerokim łukiem miejsce, gdzie zmyło ma-rynarza, i dostał parę takich uderzeń bocznych, jakie już w niejednym statku dziurawiły sta-lowy kadłub. Nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się już podczas tego rejsu, tylko raz w nocy, kiedy Joe miał wachtę przy sterze i ciszę mącił jedynie chwilami szum długiej płaskiej fali rozgar-nianej przez dziób idącego wschodnim kursem statku, ni z tego, ni z owego rozszedł się za-pach róż czy może kapryfolium. Niebo było sinawe jak zsiadłe mleko w fasce, z wypływającym od czasu do czasu opiłkiem księżyca. Tak, to był zapach kapryfolium zmie-szany z zapachem użyźnionej ziemi ogrodowej i wilgotnego listowia, jaki bije w zimie z otwartych drzwi cieplarni. Zrobiło mu się dziwnie ciepło na duszy, jakby miał koło siebie dziewczynę, jakby na mostku stała koło niego Delia z włosami pachnącymi jakąś perfumą. Śmieszne, jak silnie pachną włosy brunetek. Wziął lornetkę, ale nic nie dostrzegł na horyzon-cie prócz roztrzepańca chmur dryfujących na zachód w nikłym blasku księżyca. W porę się połapał, że schodzi z kursu. Szczęście, że oficer wachtowy nie wybrał akurat tego momentu do obejrzenia się na kilwater. Wyrównał na wschodnio-północny wschód z poprawką pół rumba na wschód. Skończywszy wachtę długo leżał na koi nie śpiąc i myśląc o Delii. Rany, kiedy się wreszcie dochrapie forsy, dobrego zajęcia i własnej dziewczyny zamiast tych cho-lernych dziwek w każdym porcie. Trzeba będzie chyba wrócić do Norfolk, zaczepić się gdzieś na dobre i ożenić. Następnego dnia zobaczyli koło południa szarą głowę cukru na Pico, z obwódką białych chmur tuż pod wierzchołkiem, i poszarpane niebieskie zarysy Faialu na północy. Przeszli między obiema wyspami. Morze zrobiło się bardzo błękitne; pachniało zupełnie jak na po-lnych dróżkach pod Waszyngtonem, kiedy w rowach kwitnie kapryfolium i wawrzyny. Błę-kitno – i żółtozielone pólka pokrywające strome zbocza wyglądały jak staroświecka zszywana z różnobarwnych kawałków kołdra. W nocy wyłoniły się i znikły na wschodzie następne wy-spy. Pięć dni przykrej fali dennej i znaleźli się w Cieśninie Gibraltarskiej. Potem osiem dni parszywej chwiejby i zimnego zacinającego deszczu i znaleźli się u wybrzeży Egiptu. Cie-płym słonecznym rankiem podchodzili na wolnych obrotach do portu w Aleksandrii i z żółte-go pasma mgły przed dziobem wyłaniały się zarysy masztów, nabrzeży, magazynów i palm. Ulice cuchnęły jak śmietnik, knajpy, w których pili arak, były prowadzone przez Greków znających Amerykę i w jednej zapłacili po dolarze za obejrzenie trzech Żydóweczek, które w pokoju za barem tańczyły nago taniec brzucha. W Aleksandrii również widzieli w porcie pierwsze okręty w barwach ochronnych, trzy brytyjskie krążowniki zwiadowcze pasiaste jak zebry i transportowiec cały pomalowany w niebiesko-zielone plamy wodne. Ujrzawszy to cała wachta pokładowa zleciała się do burty i pokładała ze śmiechu. Kiedy miesiąc później wziął lon w Nowym Jorku, rozpierała go duma, że może pójść do pani Olsen i zwrócić dług. Ale pani Olsen nie bardzo się nim interesowała, bo miała już no-wego podopiecznego, jasnowłosego szwedzkiego wyrostka, który nie mówił ani słowa po angielsku. Joe pokręcił się trochę po kuchni, rozpytał ją o nowiny, opowiedział to i owo o chłopcach z „Montany”, po czym pojechał na Dworzec Pensylwański dowiedzieć się o pociąg do Waszyngtonu. Przez pół nocy siedział w palarni wagonu osobowego, trochę drzemiąc, ale głównie przypominając sobie dawne czasy w Georgetown: jak był szczeniakiem i chodził do szkoły, jak potem przesiadywał z kolegami w klubie bilardowym na Czwartej i Pół Ulicy, jak robił wycieczki po rzece z Alekiem i Janey. Był wietrzny skrzący się słońcem ranek, kiedy się wygramolił z wagonu na Dworcu Połą-czonych Kolei w Waszyngtonie. Nie miał najmniejszej ochoty jechać do Georgetown, spoty-kać się z rodziną. Pokręcił się trochę po stacji, kazał się ogolić i wypucować sobie buty, wypił filiżankę kawy, przeczytał „Washington Post”, potem policzył pieniądze; miał jeszcze pięć-dziesiąt dolarów z hakiem, ładna sumka jak na jego możliwości. Zdecydował, że poczeka, spróbuje się najpierw zobaczyć z Janey; pokręci się pod jej biurem, może ją złapie, jak będzie wychodziła w południe na lunch. Obszedł naokoło Kapitolu, potem ruszył Pennsylvania Ave-nue w stronę Białego Domu. Na Pennsylvania Avenue minął kiosk werbunkowy Marynarki Wojennej, w którym kiedyś się zaciągnął do służby. Aż go ciarki przeszły. Doszedł do Lafay-ette Square i przysiadł w zimowym słoneczku na ławce, gapiąc się na wystrojone jak laleczki dzieci, na guwernantki, na tłuste szpaki skaczące po trawie, na pomnik Andrew Jacksona, aż zdecydował, że chyba czas już rozejrzeć się za Janey. Serce waliło mu tak, że nic nie widział przed sobą. Ale musiało być później, niż sądził, bo w żadnej z dziewcząt wysiadających gru-pami z windy nie rozpoznał Janey, chociaż sterczał z godzinę w hallu Gmachu Riggsa. W końcu podszedł do niego jakiś szemrany tajniak i zapytał, po kiego licha się tutaj kręci. W rezultacie nie pozostało mu nic innego, jak pojechać do Georgetown i dowiedzieć się, gdzie szukać Janey. Zastał mamę i młodsze siostry w domu. Jedna przez drugą opowiadały, jak przebudują dom za te dziesięć tysięcy premii ubezpieczeniowej po tatusiu, i koniecznie chciały, żeby jechał do Oak Hill na jego grób, ale Joe odparł, że co komu z tego przyjdzie,– i szybko się wyniósł. Zasypywały go gradem pytań, jak mu się powodzi i w ogóle, i nie bar-dzo wiedział, co ma mówić. Powiedziały mu, gdzie Janey mieszka, ale o której wychodzi z biura, nie wiedziały same. Wstąpił po drodze do Belasco kupić bilety na wieczorne przedstawienie, po czym wrócił do Gmachu Riggsa. Wpadł prosto na Janey, która akurat wysiadała z windy. Była ślicznie ubrana, brodę miała uniesioną nie znanym mu ruchem pewnej siebie kokieterii. Był taki uszczęśliwiony, że o mały włos się nie rozbeczał na jej widok. Głos też miała jakiś inny. Na-brała szybkiego chłodnego sposobu mówienia i kpiącego tonu, którego nigdy przedtem u niej nie słyszał. Wziął ją na kolację i do teatru, i przez cały czas opowiadała, jak dobrze jej się powodzi u Dreyfusa i Carrolla i jakich poznaje interesujących ludzi. Czuł się w jej towarzy-stwie jak ostatni lump. Odprowadziwszy ją pod dom, gdzie odnajmowała mieszkanie do spółki z koleżanką, wsiadł w tramwaj i pojechał z powrotem na stację. Usadowił się w wagonie i zapalił cygaro. Był w pieskim nastroju. Nazajutrz odszukał w Nowym Jorku jednego znajomka i poszli się razem napić, potem znaleźli sobie jakieś dzidzie i rezultat był taki, że następnego dnia siedział z pękającą głową na Union Square, bez złamanego centa przy duszy. Znalazł w kieszeni od-cinki biletów z przedstawienia w Belasco, na które zabrał Janey, i schował je starannie z resztą rupieci w pudełku po cygarach. Następnym statkiem, na który się zamustrował, była „Gwiazda Polarna” idąca do Saint-Nazaire z ładunkiem figurującym na liście jako konserwy, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, że są to czepce do pocisków artyleryjskich, i załoga miała otrzymać specjalne gratyfikacje za żeglugę w strefie zagrożenia. Była to wysłużona łajba, z kadłubem obłym jak grzbiet wielory-ba, która kiedyś woziła rudę po Wielkich Jeziorach i przeciekała tak, że przez połowę rejsu musieli pompować wodę, ale załoga dobrała się jak rzadko, żarcie dawali palce lizać, a kapitan Perry był morowym starym wilkiem morskim, jakiego tylko można sobie wyma-rzyć. Spędził ostatnie parę lat na lądzie w Atlantic Highlands, ale wrócił na morze ze względu na wysoki lon, bo chciał zebrać mały kapitalik dla córki; a w razie gdyby co, dostanie dziew-czyna premię asekuracyjną, usłyszał go kiedyś Joe, jak mówił z chrapliwym śmieszkiem do pierwszego oficera. Zimowy rejs był gładki, przez cały czas aż do Zatoki Biskajskiej mieli tylny wiatr. Było bardzo mroźno i gładź morza zupełnie jak martwa, kiedy na horyzoncie ukazało się niskie piaszczyste wybrzeże Francji u ujścia Loary. Podnieśli banderę i flagi sygnałowe z nazwą statku, radiotelegrafista nadawał bez przerwy i wszyscy mieli dusze na ramieniu, żeby się nie nadziać na minę, dopóki nie pojawiła się francuska łódź patrolowa i nie wprowadziła ich krę-tym torem między polami minowymi w gardło rzeki. Na widok strzelistych wież, długich rzędów szarych domów i lasu smukłych kominów na dachach Saint-Nazaire w przedwieczornych dymach chłopcy zaczęli się klepać po plecach i powtarzać, że niech ich szlag, jak nie będą dzisiaj chodzić na rzęsach. Ale wyszło zupełnie inaczej. Zakotwiczyli na środku nurtu i kapitan Perry z pierwszym oficerem popłynęli szalupą na brzeg; do portu weszli dopiero po dwu dniach, bo nie było dla nich miejsca przy nabrzeżach. Kiedy wreszcie mogli zejść na ląd – na mamzele i vin rouge – każdy musiał przed opuszczeniem portu okazać paszport strażnikowi w granatowym mundu-rze z czerwonymi galonami i o czerwonej gębie, u której sterczały ogromne czarne kręcone wąsy. Palacz Flannagan przykucnął za nim i któryś z chłopców już miał go pchnąć, żeby fik-nął kozła przez plecy Flannagana, kiedy z drugiej strony ulicy ryknął na nich pierwszy me-chanik: – Nie widzicie, palanty jedne, że to glina? Chcecie trafić prosto do pierdla? Joe i Flannagan oddzielili się od reszty i poszli we dwóch obejrzeć miasto. Uliczki bru-kowane kocimi łbami były diablo wąskie i śmieszne, starsze kobiety chodziły w obcisłych białych koronkowych czepkach, a w ogóle wszystko wyglądało, jakby się za chwilę miało rozpaść. Nawet psy były jakieś wynędzniałe, widać było, że to psy żabojadów. Wylądowali w knajpie, która miała szyld American Bar, ale nie przypominała żadnego znanego im baru w Stanach. Wzięli na początek flaszkę koniaku. Flannagan powiedział, że miasto przypomina mu trochę Hoboken, ale Joe uważał, że przypomina raczej Villefranche, gdzie był podczas służby w Marynarce. Za amerykańskiego dolara można było dostać kupę, jeśli się człowiek nie dał naciąć. Do knajpy przyszedł trzeci Amerykanin, zaczęli z nim gadać i dowiedzieli się, że został storpedowany na „Oswego” w samiutkim ujściu Loary. Poczęstowali go koniakiem i wszystko im dokładnie opowiedział, co i jak było. Uboot rąbnął ich tak, że poczciwy stary „Oswego” wyskoczył jak ryba z wody i nim dym opadł, pękł na dwie połowy i złożył się jak scyzoryk. Wypili pod to jeszcze jedną flaszkę koniaku, po czym ten Amerykanin zaprowadził ich do pewnego lokalu, gdzie już zastali paru chłopców ze swojej paczki popijających piwo i tańczących z mamzelami. Joe bawił się pierwsza klasa parlując z jedną z dziewczyn – poka-zywał jej coś, a ona mu mówiła, jak to się nazywa po francusku – kiedy szast-prast zaczęła się bójka, przyleciały znowu francuskie gliny i całą paczką musieli brać nogi za pas. Wpadli na statek przed żabojadami, którzy stali potem na nabrzeżu i trajkotali jeszcze może z pół godzi-ny, dopóki nie nadjechał fiakrem stary kapitan Perry i nie powiedział im, gdzie go mogą poca-łować. Rejs powrotny dłużył się paskudnie, ale nie był taki najgorszy. Stali wszystkiego tydzień w Hampton Roads biorąc ładunek wlewków stalowych i materiałów wybuchowych, po czym wyszli znowu w morze, do Cardiff. Tym razem mieli denerwującą harówkę. Kapitan poszedł północnym kursem i wpadli w parszywe mgły. W końcu, po równym tygodniu lodowatych wichrów i olbrzymiej fali rufowej, dostrzegli Rockall. Joe był akurat przy sterze, gdy niedo-warzony majtek, który miał służbę w bocianim gnieździe, zawołał: „Pancernik z przodu!” – i stary kapitan Perry pokładał się na mostku ze śmiechu, patrząc przez lornetkę na skałę. Następnego ranka wyłoniły się na południu Hebrydy. Kapitan Perry właśnie wskazywał pierwszemu oficerowi Butt of Lewis, kiedy obserwator na dziobie wydał okrzyk przerażenia. Tym razem był to Uboot. Najpierw ukazał się peryskop ciągnący za sobą białe pióro piany, potem ociekająca wodą wieżyczka. Ledwo się wynurzywszy, Uboot zaczął ostrzeliwać dziób „Gwiazdy Polarnej” z małokalibrowego działka, przy którym Fryce zajęli pozycje, gdy po-kład był jeszcze omywany przez fale. Joe pobiegł na rufę wciągnąć na maszt banderę, chociaż na śródokręciu mieli po obu burtach wymalowane flagi amerykańskie. W maszynowni roz-dzwoniły się dzwonki, bo kapitan Perry wydał rozkaz: cała wstecz! Fryce przestali strzelać i czterech z nich podpłynęło na składanym puncie. Wszyscy marynarze mieli już na sobie kamizelki ratunkowe i niektórzy biegli do kubryku po majdan, kiedy szwabski oficer, który wszedł na pokład, wrzasnął po angielsku, że mają pięć minut na opuszczenie statku. Kapitan Perry oddał mu papiery okrętowe i migiem spuszczono łodzie, bo bloki były dobrze naoli-wione. Joego coś tknęło i pobiegł na pokład łodziowy odciąć scyzorykiem tratwy ratunkowe, tak że w rezultacie opuścił „Gwiazdę Polarną” jako ostatni wraz z kapitanem Perrym i kotem okrętowym. Fryce podłożyli w maszynowni bomby i wiosłowali z powrotem do Ubootu, jak-by im sam diabeł deptał po piętach. Ledwo łódź kapitana zdążyła odbić od burty, wybuch trzepnął ją w bok dziobu. Łódź nabrała wody i nim się mogli połapać, co ich tak trzepnęło, pływali w lodowatej wodzie wśród kawałków poszycia i różnych rupieci. Ale dwie pierwsze łodzie utrzymały się na powierzchni. Staruszka „Gwiazda Polarna” tonęła cicho z banderą na maszcie i flagami sygnałowymi powiewającymi malowniczo w lekkiej bryzie. Byli w wodzie pół godziny, może godzinę. Kiedy statek poszedł na dno, udało im się wy-gramolić na tratwy ratunkowe, które łodzie pierwszego oficera i pierwszego mechanika wzię-ły wkrótce na hol. Kapitan wywołał wszystkich po nazwisku. Nie brakowało żywej duszy. Uboot zanurzył się i dawno znikł. Marynarze w łodziach zaczęli wiosłować w stronę lądu. Aż do wieczora silna fala przypływu niosła ich szybko ku Pentland Firth, tak że w gęstniejącej szarówce widzieli już wysokie brzegi Orkadów. Ale kiedy prąd się odwrócił, utknęli w miejscu. Chociaż ci z łodzi i ci z tratw zmieniali się raz po raz przy wiosłach, nie mogli dać rady potwornej sile odpływu. Ktoś powiedział, że fala pływu ma tutaj szybkość ośmiu wę-złów na godzinę. Była to parszywa noc. Ale skoro świt zobaczyli kuter zwiadowczy idący prosto na nich. Błysnął im nagle reflektorami w oczy, tak że wszystko dookoła pogrążyło się z powrotem w ciemności. Brytyjczycy wzięli ich na pokład i czym prędzej sprowadzili do maszynowni, żeby się rozgrzali. Po chwili zszedł do nich steward o rumianej twarzy i przyniósł wiadro parującej herbaty z rumem, którą rozlewał chochlą. Kuter dowiózł ich do Glasgow, wymordowanych chwiejbą na Morzu Irlandzkim, i wysadził na pirsie, gdzie stali i czekali długo w przenikliwym kapuśniaczku, podczas gdy kapitan Perry poszedł szukać konsula amerykańskiego. Joemu nogi skostniały od stania w miejscu, więc przespacerował się do żelaznej bramy naprzeciwko budynku przystani i chciał wyjrzeć na ulicę, ale musiał się cofnąć, bo podtatusiały wartownik w mundurze szturchnął go bagnetem w brzuch. Wrócił do swoich i powiedział, że trzymają ich tu pod stra-żą, jakby byli co najmniej Frycami. Mało ich krew nie zalała. Flannagan zaczął zaraz opowia-dać, jak go żabojady kiedyś zamknęły w Marsylii, bo się pobił w knajpie z oranżystą , i gotowi go byli stawiać pod ścianką twierdząc, że jako Irlandczyk na pewno trzyma ze Szwabami. Na to Joe opowiedział, jak go Anglicy przyskrzynili w Liverpoolu. Psioczyli na parszywe traktowanie, kiedy nadszedł Ben Tarbell, pierwszy oficer, z jakimś starszym jego-mościem z konsulatu i kazali im iść z sobą. Przegonili ich na piechotę przez pół miasta, ciemniuteńkiego w obawie przed atakami ae-roplanów i tonącego w błocie, i zostawili w obitym papą baraku za ogrodzeniem z drutu kol-czastego. Ben Tarbell oznajmił im, że muszą tu niestety na razie zostać, ale będzie naciskał konsula, żeby coś zrobił w tej sprawie, a kapitan depeszował już do armatora, żeby wydębić dla nich część łonu. Jakieś panny z Czerwonego Krzyża przyniosły im trochę żarcia, ale nic do podjedzenia naprawdę, tylko chleb, powidła, pasztet, no i cienkie koce do przykrycia. Sie-dzieli w tej przeklętej budzie pełne dwanaście dni, grając w pokera, opowiadając niestworzo-ne historie, czytając stare gazety. Czasami wieczorem przemknęła się koło staruszka strażnika jakaś niechlujna podpita lafirynda i wsadzała głowę do baraku, żeby wyciągnąć któregoś chłopaka w ciemności i mgłę za latryny. Niektórzy się brzydzili i wcale nie chcieli iść. Siedzieli za tymi drutami tyle czasu, że kiedy w końcu pierwszy oficer przyszedł im ob-wieścić, że wracają do domu, nie mieli nawet siły na wiwatowanie. Powlekli się z powrotem przez miasto pełne pojazdów i migocących we mgle gazowych latarni i zaokrętowali na no-wiutki sześciotysięcznik „Vicksburg”, który właśnie skończył wyładunek bawełny. Dziwnie się czuli przez cały rejs powrotny, wylegując się od rana do wieczora jak pasażerowie. Pierw-szego słonecznego dnia, kiedy Joe leżał wyciągnięty na pokrywie luku, podszedł do niego stary kapitan Perry. Joe poderwał się na nogi. Kapitan Perry powiedział, że nie miał dotąd okazji wyrazić mu uznania za przytomność umysłu, jaką wtedy wykazał odcinając tratwy ratunkowe; na dobrą sprawę połowa załogi zawdzięcza mu życie. Joe jest bystrym chłopcem, ciągnął, i powinien się zacząć uczyć, żeby raz na zawsze wydostać się z kubryku. Amerykań-ska flota handlowa będzie się teraz rozrastać z każdym dniem ze względu na tę wojnę i będzie potrzebowała wielu zdolnych młodych ludzi na oficerów. – Przypomnij mi, chłopcze, w Hampton Roads – powiedział – zobaczę, co będę mógł dla ciebie zrobić na następnym statku. Wystarczy, żebyś się trochę podszkolił na lądzie, i z miej-sca dostaniesz patent trzeciego oficera. Joe pokazał wszystkie zęby w uśmiechu i powiedział, że byłby wcale nie od tego. Duma rozpierała go do końca rejsu. Nie mógł się doczekać, kiedy powie Delii, że już nie będzie pływał w kubryku. Rany gorzkie, wcale mu się nie uśmiechało być poszturchiwanym przez całe życie jak jaki kryminalista. „Vicksburg” przycumował w Newport News. Joe nigdy nie widział tylu statków na wo-dach Hampton Roads. W porcie wszyscy mówili o niemieckim Uboocie „Deutschland” , który właśnie wyładował w Baltimore ładunek farb. Odebrawszy lon, Joe nie poszedł nawet z chłopcami na jednego, tylko pognał na przystań łapać prom do Norfolk. Chryste Panie, ależ ten prom się wlókł. Była sobota, koło piątej po południu, gdy wysiadł w Norfolk. Idąc ulicą bał się, że Delii nie będzie jeszcze w domu. Ale już była i chyba się ucieszyła na jego widok. Powiedziała, że ma wieczorem randkę, ale zaczął jej dogadywać i zgodziła się randkę odwołać. W końcu są przecież zaręczeni, nie? Poszli do lodziarni na melbę i Delia opowiedziała mu o nowej posadzie u Dupontów . W ogóle wszyscy znajomi chłopcy, a nawet parę dziewcząt pracuje teraz w fabrykach zbroje-niowych i niektórzy zarabiają po piętnaście dolarów dziennie, kupują sobie automobile, ten chłopiec, z którym się dzisiaj umówiła, ma Packarda. Dużo czasu minęło, zanim Joe miał jej okazję powiedzieć o obietnicy starego kapitana Perry. Dostała wypieków z przejęcia, że Joe został storpedowany, i chciała, żeby szedł pracować do stoczni w Newport News, tam dopiero można zarobić, a zresztą wcale jej się to nie podoba, że Joe może zostać każdej chwili storpe-dowany. Ale Joe odrzekł, że ani myśli rzucać morza teraz, kiedy mu się trafia okazja promo-cji. Zapytała, ile będzie miał jako trzeci oficer na frachtowcu, a on powiedział, że sto dwa-dzieścia pięć miesięcznie, ale do tego dojdą jeszcze gratyfikacje za żeglugę w strefie zagroże-nia, a w ogóle buduje się teraz kupę nowych statków i są duże widoki na przyszłość. Delia ściągnęła usta i odparła, że wcale jej się nie uśmiecha mieć męża, którego nigdy nie będzie w domu, ale poszła do budki telefonicznej i odmówiła tego chłopca, z którym miała randkę. Wrócili do jej domu i Delia upichciła coś na kolację. Jej rodzice byli zaproszeni do Fort Monroe do jakiejś ciotki. Joemu ciepło się robiło na sercu, gdy patrzał na nią uwijającą się w fartuszku po kuchni. Pozwoliła mu się cmoknąć raz i drugi, ale kiedy zaszedł ją z tyłu, ob-jął i pocałował w usta, powiedziała, żeby więcej tego nie robił, bo jej to zapiera dech. Odurzy-ła go mroczna woń jej włosów i smak jej mlecznobiałej skóry. Poczuł niemal ulgę, gdy wyszli znowu na ulicę i uderzył w nich rześki północnozachodni wiatr. Kupił jej sobotnią bombo-nierkę w drogerii i poszli do Colonialu na program filmowo-rewiowy. Serwis belgijskich ob-razów wojennych był wstrząsający, Delia uważała, że to wszystko okropne, i Joe zaczął jej opowiadać o jednym swoim znajomym, który przeżył atak aeroplanów w Londynie. Ale go nie słuchała. Żegnając się z nią w przedpokoju był taki podniecony, że przyparł ją w kącie koło wie-szaka i próbował jej wsunąć rękę pod spódnicę, ale powiedziała, że dopiero jak się pobiorą. Z ustami na jej ustach zapytał, no dobrze, a kiedy się pobiorą, ona zaś odparła, że mogą się pobrać, jak tylko dostanie tę nową posadę. Akurat w tym momencie usłyszeli klucz w zamku i Delia pociągnęła go czym prędzej do salonu, szepcząc po drodze, żeby na razie nic nie mó-wił o tych zaręczynach. Byli to rodzice Delii i jej dwie młodsze siostry. Stary łypnął na niego spode łba, a smarkule chichotały tak, że Joe wyszedł wściekły. Było jeszcze wcześnie, zresztą i tak z podniecenia nie mógłby pewno zasnąć, więc trochę się powłóczył, po czym poszedł do Stirpów zapytać, czy przypadkiem nie ma w mieście Willa. Will pojechał do Baltimore szu-kać pracy, ale pani Stirp powiedziała, że jeśli Joe nie ma gdzie iść, może się przespać w jego łóżku, ona nie ma nic przeciwko temu. Ale nie mógł zasnąć, bo wciąż myślał o Delii: jaka z niej szyk dziewczyna, jak ją ściskał, jak odurzająco pachną jej włosy i jak cholernie chciał-by ją mieć. W poniedziałek pojechał z samego rana do Newport News zobaczyć się z kapitanem Per-rym. Stary kapitan był dla niego bardzo miły, dopytywał się o szkołę i o rodzinę, a usłyszawszy, że Joe jest synem starego kapitana Williamsa, powiedział, że nie ma rzeczy, której by dla niego nie zrobił. Za dawnych lat poczciwych starych kliprów pływał razem z ojcem Joego na „Albercie i Mary Smith” i będzie miał dla niego posadę młodszego oficera na „Henry B. Higginbothamie”, który jest na razie w stoczni remontowej. Tymczasem Joe musi się zapisać do szkoły w Norfolk, żeby mógł stanąć przed Komisją Licencyjną i dostać patent. Kapitan sam go podszkoli w co trudniejszych kwestiach. - Mój chłopcze – powiedział Joemu na odchodnym – jeśli jesteś synem swego ojca, jeśli się przyłożysz, no i jeśli ta wojna potrwa, to za pięć lat będziesz panem na swoim własnym statku. Ja ci to mówię! Joe nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy Delię i wszystko jej opowie. Wieczorem zabrał ją do kinematografu na „Czterech jeźdźców Apokalipsy” i przez cały czas trzymali się za ręce, a Joe przyciskał nogę do jej pulchnej małej nóżki. Uderzyło mu trochę do głowy to oglądanie razem obrazów wojennych skaczących przed nimi na ekranie, muzyka jak w kościele, jej włosy muskające go po policzku, no i w ogóle że tak siedzą przytuleni do sie-bie, lekko zgrzani w parnym mroku. Po skończonym filmie myślał, że oszaleje, jeśli jej zaraz nie będzie miał, i kiedy na dobitek zaczęła się z nim droczyć, rozzłościł się i powiedział, u diabła ciężkiego, albo się zaraz pobiorą, albo on z tym skończy. Wytrzymała go już dosyć długo. Rozpłakała się na to i podnosząc twarz całą we łzach oświadczyła, że jakby ją napraw-dę kochał, toby tak nigdy nie mówił, i jak może się tak w ogóle odzywać do porządnej dziew-czyny. Joemu zrobiło się okropnie głupio. Ale kiedy wrócili do jej domu i okazało się, że wszyscy już śpią, nie zapalając światła zaprowadziła go do spiżarni za kuchnią i pozwoliła się pieścić. Powiedziała, że słowo daje, kocha go tak, że chętnie pozwoliłaby mu na wszystko, ale nie może, bo straciłby dla niej cały szacunek. Ma już po czubek głowy mieszkania w domu, matka musi wiedzieć o każdym jej kroku, więc zaraz rano powie rodzicom, że Joe zostaje oficerem na statku i że chcą się pobrać, nim odpłynie, a on niech się tymczasem wystara o mundur. Joe był w siódmym niebie, gdy wreszcie wyszedł od niej i ruszył na poszukiwanie nocle-gu. Nie miał zamiaru żenić się tak wcześnie, ale co tam, mężczyzna musi mieć swoją dziew-czynę. Zaczął sobie łamać głowę, jak o tym napisać Janey, lecz doszedł do wniosku, że pew-no nie będzie tym zbytnio zachwycona, więc lepiej nie pisać wcale. Nie podobało mu się, że zaczęła tak zadzierać nosa, ale ostatecznie trudno się dziwić, robi przecież wielką karierę. Jak już zostanie kapitanem i będzie miał własny statek, wtedy i ona zmieni zdanie. Był tym razem na lądzie przez dwa miesiące. Chodził codziennie do szkoły, mieszkał w Ymce i nie brał do ust wódki, nie grał w bilard ani nic. Lon zaoszczędzony z dwu rejsów na „Gwieździe Polarnej” akurat mu wystarczył, żeby jakoś związać koniec z końcem. Raz na tydzień jeździł do Newport News pogadać z kapitanem Perrym, który mu mówił, o co pytają na egzaminie i jakie trzeba mieć papiery. Spędzał mu trochę sen z powiek ten pierwszy fał-szywy patent starszego marynarza, ale co, u licha, miał przecież nowy i rekomendacje kapita-nów, pod którymi służył. Zresztą już pływa cztery lata, więc powinien chyba mieć pojęcie o dowodzeniu statkiem. Czekający egzamin zatruwał mu zupełnie życie, ale gdy stanął w końcu przed komisją złożoną z samych starych wilków, poszło mu lepiej, niż się spodzie-wał. Kiedy ostatecznie dostał do ręki patent trzeciego oficera i przyniósł Delii, cieszyli się oboje jak dzieci. Mundur oficerski kupił sobie z zaliczki na najbliższy lon. Przez cały dzień był teraz zajęty w doku wypełniając polecenia starego kapitana Perry’ego, który jeszcze nie skompletował załogi. Wieczory spędzał na malowaniu małego pokoju z kuchenką i łazienką, który wynajął dla Delii i dla siebie, gdy będzie na lądzie. Rodzice Delii chcieli koniecznie, żeby ślub odbył się w kościele, i Joe ściągnął na drużbę Willa Stirpa, który zarabiał piętnaście dolarów dzien-nie w stoczni w Baltimore. Podczas ślubu Joe czuł się okropnie głupio. Will Stirp zaglądał już do kieliszka i jechało od niego jak z gorzelni, paru innych chłopaków też było pod muchą i rodziców Delii mało krew nie zalała, a Delia łypała na niego przez całe nabożeństwo, jakby go chciała zabić wzro-kiem. Joe tak się spocił, że rozmiękł mu cały kołnierzyk, a kiedy ceremonia wreszcie dobiegła końca, ojciec Delii zaczął dla odmiany odstawiać swoje kawały, jej siostrzyczki zaś rozchi-chotały się tak w swoich białych organdynowych sukieneczkach, że miał je ochotę złapać za kark i podusić. Pojechali do Matthewsów i wszyscy siedzieli okropnie sztywni, z wyjątkiem Willa i jego kumpli, którzy przynieśli ze sobą butelkę i ululali starego pana Matthewsa. W końcu pani Matthews wyrzuciła ich wszystkich za drzwi, a stare ropuchy z Komitetu Para-fialnego wywracały oczami i mówiły: „Coś takiego!” Potem Joe i Delia odjechali taksówką znajomego i wszyscy rzucali za nimi garściami ryżu, a Joe spostrzegł, że ma przypiętą na ple-cach kartkę z napisem „Młody żonkoś”. Delia przez całą drogę chlipała, a dojechawszy do domu zamknęła się w łazience i nie odpowiadała na wołania, aż w końcu obleciał go strach, czy przypadkiem nie zemdlała. Zdjął nową granatową serżową marynarkę, kołnierzyk i krawat i chodził nerwowo po mieszkaniu, nie wiedząc, co począć. Była szósta po południu. O północy musiał być na statku, bo skoro świt odpływali do Francji. Nie wiedział, co robić. Przyszło mu do głowy, że może będzie chciała coś zjeść, więc usmażył jajka na boczku. Jajka ostygły zupełnie, Joe zaś cho-dził tam i z powrotem po pokoju klnąc pod nosem, kiedy wreszcie wyszła z łazienki świeża i różowa jakby nigdy nic. Powiedziała, że nie będzie jadła, ale mogliby pójść do kinematogra-fu. – Ależ, rybko – odparł Joe – przecież wiesz, że muszę wyjść przed dwunastą. Rozbeczała się na nowo, a on aż poczerwieniał z wściekłości. Wówczas przytuliła się do niego mówiąc: – Nie zostaniemy na całym programie. Wrócimy wcześnie. Przygarnął ją i zaczął ściskać, ale go odsunęła zdecydowanym ruchem. – Później – powiedziała. Joe nie był w stanie patrzeć na film. Była dziesiąta, kiedy wrócili do domu. Delia pozwo-liła mu się rozebrać, ale zaraz wskoczyła do łóżka i owinęła się szczelnie prześcieradłem chli-piąc, że nie chce mieć dziecka i Joe musi poczekać, dopóki się nie dowie, jak się od tego uchronić. Wszystko, na co mu pozwoliła, to przyciskać się do siebie przez prześcieradło, aż nagle zrobiła się za dziesięć dwunasta i Joe musiał się w te pędy ubierać i biec na złamanie karku do portu. Stary Murzyn przewiózł go łódką do stojącego na kotwicy statku. Bezksięży-cowa wiosenna noc pachniała słodko. W górze rozległo się skrzeczenie i Joe podniósł wzrok, wypatrując na tle bladych gwiazd przelatujące ptaki. – Dzikie gęsi, szefie – powiedział cicho stary Murzyn. Kiedy Joe wdrapał się na pokład, wszyscy zaczęli mu dokuczać i orzekli, że wygląda, jakby miał zaraz nogi wyciągnąć. Joe nie wiedział, co mówić, więc jął się przechwalać, odcinać i łgać jak najęty. KRONIKA XXI Goodbye, Broadway, Bonjour, France! Dziesięć milionów to siła OŚMIOLETNI CHŁOPIEC ZASTRZELONY PRZEZ WYROSTKA Z FUZJĄ policja nas ostrzegła, że w Paryżu wszelkie zabawy muszą się odbywać po cichu i nie mogą trwać za długo i że już urządziliśmy więcej wieczorków tanecznych, niż wypada kapitalizacja wzrosła o 104 procent, podczas gdy obroty handlowe sięgają 520 procent NIEMCY TRACĄ KONTROLĘ NAD HAWAJSKIM CUKREM wysiłki rządu bolszewików, by w drodze rokowań o zawieszenie broni uzyskać wycofa-nie oddziałów amerykańskich i alianckich z Rosji, nie natrafiają na większe zainteresowanie BRYTYJSKI AWIATOR WALCZY Z SZEŚĆDZIESIĘCIOMA NIEPRZYJACIÓŁMI Serbowie Posunęli się o Dziesięć Kilometrów; Zajęli Dziesięć Miast; Prilep Zagrożony Dzień dobry, panie Ciach, Ciach, Ciach, Do twarzy panu, ach, ach, ach, Szanowny panie Ciach, Ciach, Ciach Z włosem obciętym tak, tak, tak, Obciętym krótko tak, tak, tak, Do gołej skóry tak, tak, tak, jak mój! POGŁOSKI, ŻE LENIN ŻYJE Publiczność Wiwatuje i Płacze na Mityngu w Hipodromie do moich uszu doszło kilka poświadczonych ponad wszelką wątpliwość relacji potwier-dzających niewiarygodną brutalność Hindenburga, są one jednak zbyt potworne do szczegó-łowego przytoczenia. Mówią o pohańbionych mężatkach i pannach, o samobójstwach i krwi niewinnych przelanej u stóp feldmarszałka WOJNA OBNIŻA ILOŚĆ MAŁŻEŃSTW I NARODZIN Z prochu, człecze, powstałeś I w proch się obrócisz. Albo szrapnel cię trzaśnie I o głowę skróci, Albo ogień mitraliez Na skon ci zanuci OKO KAMERY (29) raz po raz krople deszczu skapują z kasztanowca przez altaną na stolik w opuszczonym ogródku piwiarni kapią w rozmokły żwir i na moją ostrzyżoną głowę moje palce wędrują ostrożnie tam i z powrotem po kosmatych wypukłościach i wklęsłościach czaszki wiosna nie-dawno pływaliśmy w Marnie gdzieś daleko poza ławicą ciężkich chmur na horyzoncie deszcz dudni po blaszanym dachu podczas wiosennego deszczu po kąpieli w Marnie z tym dudnie-niem na północy wybijającym nam w uszach myśl o śmierci upojna myśl o śmierci burzy wiosenną krew pulsuje w opalonym karku krąży pod ciasno zapiętym paskiem wzbiera jak koniak w czubkach nóg w łukach uszu w koniuszkach palców gładzących kosmatą krótko-ostrzyżoną czaszkę świerzbiące koniuszki palców wymacują trwożnie pod skórą twarde zary-sy nieśmiertelnej czaszki w rzadkich tęczowych kroplach deszczu siedzi w altanie kościotrup ubrany w okulary w nowiutki.mundur khaki i w moje dwudziestojednoletnie ciało które nie-dawno pływało w Marnie w czerwonobiałym pasiastym kostiumie w Chalons wiosną RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Chociaż Dick, kiedy był mały, nigdy nie słyszał o swoim tatusiu, czasami wieczorem od-rabiając lekcje w pokoiku na poddaszu zaczynał o nim myśleć. Rzucał się na łóżko i leżąc na wznak próbował sobie przypomnieć Oak Park, tatusia i w ogóle wszystko, co było przedtem, nim mamusia zrobiła się taka nieszczęśliwa i musieli się przeprowadzić na Wschód do cioci Beatrice. W nozdrzach miał jeszcze zapach wody laurowej i cygar, siedział na oparciu wy-ściełanej kanapy, obok tęgiego mężczyzny w panamie, który swoim śmiechem wprawiał wszystko w drżenie; trzymał się jego barków i próbował muskułów na jego ramieniu, które było twarde jak krzesło albo stół, i czuł głuche dudnienie w jego plecach, kiedy tatuś się śmiał. „Dicky, nie depcz mi brudnymi nogami po jasnym ubraniu!” – i już klęczał na czwora-kach w słońcu, wpadającym z dworu przez koronkowe firanki, zrywał na dywanie wielkie szkarłatne róże. Potem wszyscy stali przed czerwonym automobilem, tatuś miał czerwoną twarz i pachniał pachami, a z automobilu wydobywały się kłęby białej pary i wszyscy mówili: „Klapa bezpieczeństwa”. Potem rodzice jedli kolację na dole w jadalni, byli goście, wino i nowy lokaj i musiało być bardzo wesoło, bo wszyscy się bez przerwy śmiali i raz po raz sły-chać było szczększczęk sztućców. Tatuś zobaczył go wyglądającego w nocnej koszuli zza portiery, wyleciał jakiś dziwnie podniecony i cały pachnący winem i zerżnął mu skórę, ale zaraz przybiegła mamusia i powiedziała: „Henry, nie bij dziecka”. Stali za portierą sycząc na siebie tłumionym głosem ze względu na gości, po czym mamusia złapała go na ręce i płacząc zaniosła na górę, cała fryzowana i koronkowa w swojej wieczorowej sukni z wielkimi bufia-stymi jedwabnymi rękawami; od dotknięcia jedwabiu cierpły mu zęby i zimny dreszcz cho-dził po krzyżu. Obaj z Henrym mieli beżowe paletka z dorosłymi kieszeniami i beżowe czap-ki i Dick zgubił guzik z czubka czapki. W ogóle było wietrznie i słonecznie w tych odległych czasach; Dicka ogarniała niemoc i zmęczenie, kiedy próbował sięgnąć pamięcią tak daleko w przeszłość, i potem nie mógł się skupić na jutrzejszych lekcjach, więc wyciągał „Dwadzie-ścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, które trzymał schowane pod materacem, bo mamusia zabierała książki, jeśli nie miały związku z nauką, i postanawiał, że poczyta tylko chwilkę, ale jak tylko zaczął czytać, zapominał o Bożym świecie i potem nie umiał lekcji następnego dnia. Mimo to radził sobie w szkole bardzo dobrze i nauczyciele go lubili, szczególnie anglist-ka panna Teazle, bo był dobrze wychowany i robił często drobne uwagi, które nie były zu-chwałe, a pobudzały wszystkich do śmiechu. Panna Teazle uważała, że w swoich wypraco-waniach wykazuje prawdziwy nerw narracyjny, więc kiedyś na Boże Narodzenie napisał jej wiersz o małym Chrystusku i Trzech Królach, po którym orzekła, że ma rzeczywiście talent. Ale im lepiej mu było w szkole, tym gorzej było w domu. Ciocia Beatrice gderała i zrzędziła od rana do wieczora, jakby bez tego nie wiedział, że obydwoje z mamusią jedzą jej chleb i mieszkają pod jej dachem. Ale przecież płacą za życie. A jeżeli nie płacą tyle co majo-rostwo Glehowie czy doktor Kern, to chyba zarabiają na siebie własną pracą. Dick sam kiedyś słyszał podczas wizyty wielebnego doktora Atwooda, gdy ciocia Beatrice wyszła na chwilę z pokoju, jak majorowa Glen powiedziała, że to wstyd, aby biedna pani Savage, córka genera-ła piechoty, taka porządna kobieta i taka gorliwa parafianka, musiała sobie urabiać ręce do łokci dla siostry, która jest w końcu tylko nieznośną starą panną i tak przeokropnie zdziera, chociaż trzeba to przyznać, prowadzi uroczy dom i ma wyśmienitą kuchnię, bardziej to przy-pomina uroczą wytworną prywatną rezydencję niż pensjonat; cóż to była za ulga znaleźć wreszcie odpowiednie lokum w takim skomercjalizowanym mieście jak Trenton, pełnym ro-botników i cudzoziemców, ale wszystko jedno to wstyd i hańba, żeby córki generała Ellswor-tha były zmuszone do przyjmowania lokatorów dla zarobku. Dick miał do majorowej Glen trochę żalu, że nie powiedziała nic o wynoszeniu przez niego popiołu, uprzątaniu śniegu i innych podobnych sprawach. Uważał, że gimnazjalista nie powinien być odrywany od nauki dla takich prozaicznych posług. Doktor Atwood był proboszczem Kościoła Episkopalnego Świętego Gabriela, gdzie Dick musiał co niedziela śpiewać przez dwie msze w chórze, podczas gdy jego starszy o trzy lata brat, Henry S., który pracował w biurze inżynieryjnym w Filadelfii i przyjeżdżał do domu tylko na niedzielę, siedział z mamusią wygodnie w ławce. Mamusia uwielbiała kościół Świę-tego Gabriela, bo miał obrządek taki zbliżony do katolickiego, z procesjami, nawet z kadzidłem, ale Dick go nienawidził za te próby chóru, za ciągłe napomnienia, żeby uważał na komżę, a najbardziej za to, że nigdy nie miał centa w kieszeni i nie mógł grać z chłopcami w kości pod ławką w zakrystii, tylko zawsze stał przy drzwiach i musiał wołać szeptem: „Chodu”, kiedy ktoś się zbliżał. Którejś niedzieli, krótko po swoich trzynastych urodzinach, wracał z mamusią i Henrym głodny z kościoła zastanawiając się przez całą drogę, czy na obiad będą pieczone kurczaki. Wchodzili właśnie po schodkach, mamusia lekko wsparta na jego ramieniu, w swoim wielkim kapeluszu z kołyszącymi się na nim w październikowym słońcu szkarłatnymi i zielonymi makami kiedy za szybą wejściowych drzwi zobaczył chudą twarz wyglądającej niespokojnie cioci Beatrice. – Leona – powiedziała ciocia pełnym wzburzenia i pretensji głosem – przyjechał tutaj. – Kto przyjechał, Beatrice, kochanie? – Wiesz dobrze. Nie wiedziałam, co robić. Mówi, że musi się z tobą zobaczyć. Kazałam mu zaczekać w suterenie ze względu na pensjo... ee, naszych gości. – O, Boże, Beatrice, czy jeszcze nie dość wycierpiałam się przez tego człowieka? Mamusia opadła na ławkę w hallu pod jelenimi rogami, które służyły za wieszak. Dick i Henry patrzyli na pobladłe twarze obu kobiet. Ciocia Beatrice wydęła wargi i powiedziała mściwym tonem: – Wy, chłopcy, idźcie się trochę przespacerować. Nie mogę pozwolić, żeby takie dwa sta-re konie obijały mi się w niedzielę po domu. Tylko żebyście byli z powrotem na obiad punk-tualnie o wpół do drugiej. A teraz zmykajcie. – Co ją znowu ugryzło? – zapytał Dick, kiedy odeszli kawałek ulicą. – Jeden z tych jej humorków – odparł Henry z wyższością. – Mam jej już powyżej uszu. Dick szedł w milczeniu, kopiąc nogami bruk. – Wiesz co, moglibyśmy zajrzeć do Dryera. Mają tam lody, że palce lizać. – A forsę masz? Dick potrząsnął głową. – Więc nie wyobrażaj sobie, że ci postawię. Rany gorzkie, Trenton to parszywa dziura. W Filadelfii widziałem w jednej drogerii kontuar długi na całą kamienicę. – E tam, z tobą tak zawsze. – Ty, Dick, to już pewno nie pamiętasz, jak mieszkaliśmy w Oak Parku. Chicago to było miasto. – Jasne, że pamiętam. Chodziliśmy obaj do przedszkola i tatuś był w domu, i w ogóle. – Psiakręć, zakurzyłbym sobie. – Mamusia zaraz poczuje, że paliłeś. – Mało mnie to wzrusza. Kiedy wrócili do domu, ciocia Beatrice czekała na nich przy drzwiach, zła jak chrzan. Powiedziała, żeby zeszli na dół do sutereny, mamusia tam na nich czeka. Kuchenne schody pachniały niedzielnym obiadem i szałwią z nadzienia do kurczaków. Schodzili, jak mogli najwolniej; to na pewno o to palenie Henry’ego. Mamusia stała w mrocznym przedsionku pod schodami. W blasku palnika gazowego na ścianie Dick nie poznał stojącego obok niej męż-czyzny. Mamusia podeszła do nich i zobaczyli, że ma oczy czerwone od płaczu. – Chłopcy, to jest wasz tatuś – powiedziała słabym głosem i łzy zaczęły jej ciec po po-liczkach. Mężczyzna miał bezkształtną szarą twarz, bardzo krótko ostrzyżone włosy, powieki za-czerwienione i zupełnie bez rzęs, oczy tego samego szarego koloru co twarz. Dicka obleciał strach. To był ktoś, kogo znał z dzieciństwa, ale to nie był tatuś. – Na miłość Boską, Leona, dość już tych szlochów – powiedział mężczyzna skomlącym głosem. Widocznie kolana się pod nim uginały, bo chwiał się lekko, zaglądając w twarze chłopców. – Ładne z nich chłopaki, jeden i drugi, Leona. Nie mają pewno zbyt dobrego wy-obrażenia o swoim biednym ojcu. Stali wszyscy milcząc w mroku pod schodami, w gęstym zawiesistym zapachu niedziel-nego obiadu dochodzącym z kuchni. Dick czuł, że powinien coś powiedzieć, ale gardło miał zupełnie ściśnięte. Stwierdził, że się jąka. – Bbyłeś chchory, tatusiu? Mężczyzna obrócił się do mamusi. – Powiedz im lepiej wszystko, jak wyjadę. Nie oszczędzaj mnie, nikt mnie nigdy nie oszczędzał. Nie patrzcie na mnie, chłopcy, jakbym był duchem. Nie zrobię wam żadnej krzywdy. – Po dolnej części jego twarzy przebiegł nerwowy kurcz. – Przez całe życie byłem tym, którego krzywdzono. No, wiele się zmieniło od czasów Oak Parku. Chciałem was tylko zobaczyć. Do widzenia. Tacy jak ja powinni chyba wychodzić kuchennymi drzwiami. Cze-kam na ciebie jutro w banku, Leona, punktualnie o jedenastej. To ostatnia rzecz, której od ciebie żądam. Płomień gazowy poczerwieniał, kiedy ciemność pod schodami rozświetlił przez otwarte drzwi odblask słońca. Dick drżał ze strachu, że mężczyzna go pocałuje, ale klepnął tylko każ-dego trzęsącą się ręką po ramieniu. Ubranie wisiało na nim, z trudem podniósł nogi w miękkich rozdeptanych trzewikach, wspinając się po pięciu kamiennych schodkach na uli-cę. Mamusia zatrzasnęła za nim głośno drzwi. – Wyjeżdża na Kubę – powiedziała – nie zobaczymy go więcej. Niech mu Bóg wybaczy, wasza biedna matka nigdy się na to nie zdobędzie. Dobrze, że przynajmniej wyszedł z tego okropnego miejsca. – A gdzie siedział, mamusiu? – zapytał Henry rzeczowo. – W Atlancie. Dick puścił się pędem po schodach i nie zatrzymał, aż w swoim pokoiku na poddaszu. Rzucił się na łóżko szlochając. Żadne z nich nie zeszło tego dnia na obiad, chociaż wszyscy troje byli głodni, a ze scho-dów dochodziła smakowita woń pieczonych kurczaków. Dopiero kiedy Pearl zmywała, Dick zszedł na palcach do kuchni i wyżebrał wielki czubaty talerz kurczaków z nadzieniem i patatami. Pearl kazała mu iść z jedzeniem na podwórko, bo miała po południu wychodne, a musiała przedtem pozmywać. Usiadł z talerzem na zakurzonej drabinie w pralni, ale z ledwością przełykał kęsy kurczaka, bo jakaś śmieszna sztywność ściskała mu gardło. Kiedy skończył, Pearl kazała mu pomóc przy wycieraniu. Tego lata wystarano mu się o posadę boya w małym hoteliku nadmorskim w Bay Head, prowadzonym przez parafiankę doktora Atwooda. Przed wyjazdem majorostwo Glenowie, którzy byli żelaznymi pensjonariuszami cioci Beatrice, dali mu pięć dolarów na drobne wy-datki i egzemplarz „Małego pasterza z Królestwa Niebieskiego” do czytania w drodze. Ostatniej niedzieli doktor Atwood kazał mu zostać po lekcji katechizmu i odczytał przypo-wieść o talentach , którą Dick znał na pamięć, bo służyła doktorowi Atwoodowi cztery razy do roku za temat kazania. Potem pokazał mu list od dyrektora szkoły w Kent , który obiecy-wał przyjąć Dicka w następnym roku szkolnym jako stypendystę, i upomniał, że Dick musi się przykładać do nauki, bowiem Bóg wymaga od każdego stosownie do jego uzdolnień. Na zakończenie powiedział mu parę rzeczy, które każdy dorastający chłopiec wiedzieć powinien, przykazał unikać pokus i zawsze służyć Bogu z czystą myślą i czystym ciałem i oczekiwać w niewinności na miłe słodkie dziewczę, z którym złączy się pewnego dnia węzłem małżeń-skim, bowiem wszystko inne prowadzi jedynie do choroby i szaleństwa. Dick wyszedł od niego z płonącymi policzkami. W hotelu Bayview nie było wcale tak źle, tylko wszyscy goście i służba byli okropnie sta-rzy. Młody był jeden Chudy Murray, drugi boy, wysoki lnianowłosy chłopak, który nigdy nic nie mówił; ale i on był o parę lat starszy od Dicka. Spali razem na dwu pryczach w małej dusznej klitce pod samym dachem, który był taki rozpalony od słońca, kiedy szli spać, że nie mogli go dotknąć ręką. Przez cienkie przepierzenie słyszeli z sąsiedniego pokoiku szelest po-ścieli i chichoty układających się do snu kelnerek. Dick nienawidził tych odgłosów, tak jak nienawidził zapachu dziewczyn i pudru przesączającego się przez szpary w ścianie. W najupalniejsze noce wyjmowali z Chudym siatkowe okno i wypełzali po rynnie na skrawek płaskiego dachu nad górną werandą. Dokuczały im tutaj komary, ale mimo wszystko było lepiej niż na pryczach w dusznym pokoiku. Raz dziewczyny wyjrzały przez okno i zobaczywszy ich pełznących po rynnie narobiły szumu, że podglądają i że już one poskarżą się kierowniczce. Przez całą noc umierali ze strachu i snuli plany, co zrobią, jeśli zostaną wy-lani z pracy; pojadą do Barnegat i zaciągną się na kuter rybacki. Ale następnego dnia dziew-czyny nie pisnęły słówka i Dick był nawet trochę zawiedziony, bo zaczynało mu już wyłazić bokiem ciągłe usługiwanie gościom i bieganie tam i z powrotem po schodach za każdym dzwonkiem. Chudy pierwszy wpadł na pomysł, że mogliby sobie trochę dorobić sprzedażą domowych wypieków, bo gdy raz Dick dostał od mamusi słodką paczkę, sprzedał jednej z kelnerek torcik czekoladowy za dwadzieścia pięć centów. Odtąd pani Savage przysyłała co tydzień pocztą paczkę świeżych torcików czekoladowych i orzechowych, które Dick z Chudym sprzedawali gościom w małych pudełkach. Wprawdzie to Chudy kupował pudełka i wykonywał lwią część pracy, ale Dick go przekonał, że byłoby nieładnie, gdyby brał więcej niż dziesięć pro-cent dochodu, gdyż on z matką inwestują cały początkowy kapitał. Następnego lata sprzedaż wypieków pani Savage rozkręciła się w spore przedsięwzięcie. Chudy brał na siebie coraz więcej pracy, bo Dick był przez całą zimę w prywatnej szkole i przyjaźnił się z bogatymi chłopcami, których rodzice mieli kupę pieniędzy. Szczęśliwie ża-den z nich nie przyjechał na lato do Bay Head. Dick opowiadał Chudemu dużo o szkole i deklamował ballady o świętym Janie Szpitalniku i świętym Krzysztofie, które ułożył i które zostały wydrukowane w gazetce szkolnej. Opowiadał mu o służeniu do mszy, o pięknie wiary chrześcijańskiej i o tym, jak raz wysforował się na pole zewnętrzne w szkolnym meczu base-ballowym. Zabierał także Chudego co niedziela na mszę do małej episkopalnej kapliczki Matki Boskiej Nadmorskiej. Po mszy Dick zwykle zostawał dłużej, przedyskutować rozmaite problemy wiary i obrządku z młodym pastorem, wielebnym Thurlowem, który go w końcu zaprosił do domu, żeby poznał jego żonę i zjadł z nimi obiad. Pastorostwo Thurlowowie mieszkali w nie malowanym parterowym domku o spiczastym dachu, na piaszczystej parceli niedaleko stacji. Pastorowa okazała się młodą dziewczyną o cienkim orlim nosie i ciemnej grzywce, palącą papierosy i nienawidzącą Bay Head. Ciągle opowiadała, jak okropnie się nudzi i jak gorszy swoim zachowaniem wszystkie starsze para-fianki, i Dick uznał, że jest cudowna. Była wierną czytelniczką „Eleganckiego Świata” , „Czarnego Kota” i książek mających opinię nowatorskich i kpiła z usiłowań Edwina wyjścia z pierwotnym chrześcijaństwem na deptak, jak to nazywała. Edwin mierzył ją swoimi wybla-kłymi oczami spod bezbarwnych rzęs i protestował pokornie: „Nie powinnaś mówić takich rzeczy, Hildo”; po czym zwracał się do Dicka i łagodnie tłumaczył: „Pies, który dużo szcze-ka, rzadko gryzie”. Z czasem zaprzyjaźnili się bardzo i Dick biegał do nich, ilekroć mógł się wyrwać na chwilę z hotelu. Raz i drugi zabrał ze sobą Chudego, ale ten, zdaje się, uważał ich rozmowy za zbyt głębokie dla siebie, bo nigdy nie chciał zostać dłużej, tylko zaraz uciekał tłumacząc, że musi się zająć sprzedażą torcików. Głównie nadzieja zobaczenia się z Thurlowami sprawiła, że następnego lata Dick jechał bez specjalnej przykrości do hotelu Bayview, gdzie pani Higgins zrobiła go portierem i dała mu podwyżkę w uznaniu jego dystyngowanych manier. Dick skończył szesnaście lat i przechodził mutację; po nocach śniły mu się historie z dziewczynami, rozmyślał ciągle o grzechu i żywił cichą słabość do Byczego Culbertsona, ryżowłosego kapitana szkolnej dru-żyny piłkarskiej. Nienawidził mnóstwa rzeczy w swoim życiu: cioci Beatrice i pensjonatowych zapachów, myśli o tatusiu i klombów na kapeluszach mamusi, wiecznego braku pieniędzy na przyzwoite ubranie i na ferie w modnych kurortach, do których jeździli koledzy z internatu. Wszystko wprawiało go teraz w przeokropne podniecenie, tak że trudno było to ukryć: kołyszące się biodra i piersi kelnerek podających do stołu, damska bielizna na wystawach, woń kabin kąpielowych na plaży, słone świerzbienie mokrych kąpielówek na ciele, ogorzała skóra facetów i dziewczyn wylegujących sfę w słońcu na piasku. Przez całą zimę pisał do Edwina i Hildy długie listy o wszystkim, co mu przyszło do gło-wy, znalazłszy się jednak oko w oko z nimi, poczuł się dziwnie skrępowany. Hilda używała jakichś nowych perfum, od których kręciło go w nosie, i przez cały lunch, siedząc z nimi przy stole, jedząc szynkę na zimno i sałatkę jarzynową z garmażerii i rozprawiając o ludowych litaniach i muzyce gregoriańskiej, nie mógł się powstrzymać od rozbierania ich w myśli i wyobrażania sobie gołych w łóżku; nienawidził się za te myśli. W każdą niedzielę Edwin jeździł po południu do Elberon odprawić nabożeństwo w tamtejszej letniej kaplicy. Hilda nigdy z nim nie jeździła i często zapraszała Dicka na spa-cer albo do domu na herbatę. Stopniowo stworzyli sobie mały wspólny świat, w którym nie było miejsca dla Edwina i jeśli już o nim mówili, to tylko żeby się zabawić jego kosztem. Jakoś w tym czasie Hilda zaczęła się pojawiać w owym dziwnym wstrętnym śnie Dicka. Rozwodziła się teraz często o tym, że są z Dickiem jakby rodzeństwem i że ludzie wyzuci z namiętności, którzy nigdy niczego naprawdę nie pragnęli, nie są w stanie pojąć istot takich jak oni. Dick nie bardzo mógł dojść do słowa, kiedy zaczynała perorować. Siedzieli we dwoje w cieniu na tylnym ganku i palili jeden po drugim „Egipskie Specjały”, aż im się w końcu robiło niedobrze. Hilda powtarzała z uporem, że co ją mogą obchodzić jacyś gapiący się para-fianie, i mówiła, mówiła, mówiła: jak bardzo by chciała, żeby coś się wreszcie wydarzyło w jej życiu, żeby miała pieniądze na swoje wydatki i mogła się elegancko ubierać i podróżować po obcych krajach, żeby nie musiała skakać przy kuchni i że czasami miałaby ochotę zabić Edwina za tę jego cielęcą potulność. Edwin wracał zwykle pociągiem dwudziesta druga pięćdziesiąt trzy, a że Dick w niedzielę po południu nie pracował w hotelu, zjadali we dwoje kolację, po czym szli się przespacerować wzdłuż plaży. Hilda brała go pod rękę, stąpając tuż koło niego, i Dick się zastanawiał, czy czuje przechodzący go dreszcz, ilekroć ich nogi się zetknęły. Rozmyślał po-tem przez cały tydzień o tych niedzielnych spacerach. Czasami obiecywał sobie, że już więcej nie pójdzie; zostanie w swoim pokoju i będzie czytał Dumasa albo wybierze się gdzieś z chłopakami. Zbyt parszywie się czuł po każdym takim sam na sam z Hildą. Aż wreszcie pewnego bezksiężycowego wieczoru, gdy zapuścili się brzegiem daleko poza różowe ogniska wycieczkowiczów i usiadłszy ramię w ramię na piasku rozmawiali o indyjskiej poezji miło-snej, którą mu czytała przez całe popołudnie, Hilda raptem wskoczyła na niego, wbiła mu kolana w brzuch i jęła czochrać włosy i wodzić palcami po gołym ciele pod koszulą. Była silna jak na dziewczynę, ale jakoś udało mu się ją zepchnąć, chociaż musiał ją w tym celu złapać za ramiona i przewrócić na siebie. Leżeli na piasku dysząc ciężko i żadne się nie od-zywało. W końcu Hilda powiedziała szeptem: – Dick, nie mogę mieć dziecka. Nie stać nas na to. Dlatego Edwin ze mną nie śpi. Niech to diabli, chcę ciebie, Dick! Nie rozumiesz, jakie to wszystko okropne? Mówiąc to wodziła mu palącymi dłońmi po piersiach, po żebrach, po wypukłości brzu-cha. – Nie, Hilda, nie! Nad głowami brzęczały im komary, długa sycząca niewidzialna fala przyboju sięgała niemal stóp. Tego wieczora Dick nie był w stanie wyjść jak zwykle po Edwina na stację. Wrócił na uginających się nogach do hotelu i rzucił się na łóżko w swojej dusznej klitce na poddaszu. Rozważał, czy nie powinien się zabić, ale bał się pójść do piekła. Usiłował się modlić, potem odmawiać „Ojcze nasz” i ogarnął go paniczny strach, gdy nie mógł sobie przypomnieć Modli-twy Pańskiej. Może to, co zrobili, to właśnie grzech przeciwko Duchowi Świętemu? Niebo szarzało i ptaki zaczynały ćwierkać na dworze, kiedy wreszcie zasnął. Przez cały następny dzień, siedząc w recepcji z podkrążonymi oczami i posyłając na górę wodę mrożoną i ręczniki albo odpowiadając na pytania o wolne pokoje i godziny odjazdu pociągów, układał w myśli wiersz o szkarłacie mego grzechu i szkarłacie twego grzechu, o czarnych ptakach krzyczących nad wzburzoną wodą i duszach potępionych, choć umarłych młodo. Kiedy wiersz był gotów, pokazał go Thurlowom i Edwin, jakkolwiek rad, że wiara i Kościół w końcu triumfują, zapytał, skąd mu przychodzą do głowy takie chorobliwe myśli, Hilda zaś dostała histerycznego śmiechu i powiedziała, że dziwny z niego chłopak, ale może wyrośnie na pisarza. Potem przyjechał Chudy zastąpić przez czas swego dwutygodniowego urlopu jednego z nowych boyów, który się rozchorował, i Dick jął przed nim zadzierać nosa i opowiadać cu-da o kobietach, o grzechu i o swojej miłości do pewnej mężatki. Chudy odparł, że to nie ma najmniejszego sensu, mało to jest łatwych dziewczyn, które mu chętnie dadzą, kiedy tylko będzie chciał. Pokazało się jednak, że Chudy, chociaż o dwa lata starszy, sam nigdy nie miał kobiety, Dick zaś tak się ciągle rozwodził o swoim doświadczeniu i o grzechu, że któregoś wieczora, gdy wstąpili na wodę sodową do drogerii, Chudy przygadał dwie dziewczyny i poszli we czwórkę na plażę. Dziewczyny miały po trzydzieści pięć lat, jeśli nie więcej, i Dick nie próbował nic robić ze swoją, tylko przez cały czas opowiadał o swej nieszczęśliwej miłości i o tym, że musi dochować wiary ukochanej, chociaż ona może go zdradza w tej chwili. Dziewczyna odparła na to, że jest za młody, żeby się tak przejmać, a ta pannica wsty-du nie ma, żeby dręczyć takiego miłego kawalera. – Rany, ja to bym wiedziała, jak kawalerowi dogodzić – rzekła i wybuchnęła płaczem. W drodze powrotnej do hotelu Chudy był niespokojny, czy czego nie złapał, ale Dick oświadczył, że dolegliwości ciała się nie liczą, a skrucha jest kluczem do zbawienia wieczne-go. Okazało się później, że Chudy się jednak zaraził, bo jeszcze tego lata napisał Dickowi, że płaci pięć dolarów tygodniowo za leczenie i okropnie go to wszystko wzięło. Dick zaś grze-szył nadal z Hildą w niedzielne wieczory, gdy Edwin odprawiał nabożeństwo w Elberon, i wracając na jesieni do internatu, czuł się światowcem do szpiku kości. Wakacje Bożego Narodzenia spędził u Thurlowów w East Orange, gdzie Edwin został wikarym parafii Świętego Jana Apostoła. Tam, na herbatce u proboszcza, poznał pana Hirama Halseya Coopera, adwokata i polityka z Jersey City, który interesował się wpływami katolic-kimi w Kościele Episkopalnym oraz pierwszymi wydaniami Huysmansa i zaprosił Dicka do siebie. Gdy Dick się zjawił, pan Cooper poczęstował go kieliszkiem sherry, pokazał mu pier-wodruki Beardsleya , Huysmansa i Austina Dobsona , powzdychał trochę nad swoją minio-ną młodością, po czym zaproponował Dickowi pracę u siebie po ukończeniu szkoły. Okazało się, że nie żyjąca już żona pana Coopera była z domu panną Ellsworth i kuzynką matki Dicka. Dick obiecał mu przysłać odpisy wszystkich swoich wierszy oraz artykuły, które drukował w gazetce szkolnej. Przez cały tydzień swego pobytu u Thurlowów usiłował zostać sam na sam z Hildą, która wszelkimi sposobami starała się tego uniknąć. Słyszał o kondomach i chciał się z nią podzie-lić tym odkryciem, ale dopiero ostatniego dnia Edwin poszedł złożyć parę wizyt parafianom i zostali sami. Tym razem to Dick był zdobywcą, a ona się broniła, ale w końcu namówił ją do rozebrania się i kochali się ze śmiechem i chichotem. Nie mieli już takich skrupułów, że grze-szą, i gdy Edwin wrócił do domu na kolację, byli w takich szampańskich humorach, że zapy-tał, czemu im tak wesoło. Więc Dick zaczął opowiadać jakieś bajeczki o cioci Beatrice i jej pensjonariuszach i zanosili się wszyscy ze śmiechu jeszcze rozstając się na stacji. Tego lata odbywał się zjazd nominacyjny w Baltimore . Pan Cooper wynajął dom w mieście i przyjmował mnóstwo ludzi. Zadaniem Dicka było siedzenie w poczekalni, grzeczne witanie interesantów i zapisywanie nazwisk. Nosił granatowe serżowe ubranie i robił na wszystkich doskonałe wrażenie swoimi falistymi czarnymi włosami, o których Hil-da mawiała, że są jak skrzydło kruka, swoimi szczerymi niebieskimi oczami i swoją bladoró-żową cerą. Rozgrywające się sprawy przekraczały jego rozumienie, ale rychło się połapał, z kim pan Cooper chce się widzieć, a kogo należy tylko zwodzić. Kiedy zostawali w końcu sami, pan Cooper wyjmował flaszkę amontillado , nalewał po kieliszku sobie i Dickowi, wyciągał się w wielkim skórzanym fotelu i trąc czoło, jakby chciał wymazać z pamięci całą politykę, zaczynał rozprawiać o literaturze, o latach dziewięćdziesiątych i o tym, że chciałby znowu być młody. Choć się o tym nie mówiło, było rzeczą wiadomą, że pan Cooper sfinansu-je Dickowi studia na Uniwersytecie Harvarda. Ledwo Dick zdążył wrócić do internatu na ostatni rok, otrzymał od mamusi depeszę: KOCHANIE PRZYJEŻDŻAJ NATYCHMIAST STOP BIEDNY TATUŚ NIE ŻYJE Nie czuł żadnego żalu, tylko jakby wstyd i obawę, że koledzy i nauczyciele zaczną mu zadawać pytania. Na stacji zdawało mu się, że pociąg nigdy nie nadejdzie. Była sobota i na peronie czekało kilku kolegów z klasy. Aż do nadejścia pociągu myślał tylko o tym, żeby się na nich nie nadziać, potem siedział sztywno w pustym wagonie osobowym, ze wzrokiem utkwionym w brunatnych jesiennych wzgórzach za oknami, drżąc przez całą drogę, żeby ktoś go nie zagadnął. Z ulgą wybiegł z dworca Grand Central na tłumne ulice nowojorskie, gdzie nikt go nie znał, gdzie on nie znał nikogo. Na promie poczuł się radośnie i buńczucznie. Za-czynał się jednak bać powrotu do domu i naumyślnie spóźnił się na najbliższy pociąg do Trenton. Poszedł do starej restauracji na Dworcu Pensylwańskim, gdzie zamówił na lunch smażone ostrygi i kukurydzę oraz kieliszek sherry, niepewny, czy czarny kelner poda mu tru-nek. Siedział długo przy stole, czytał „Elegancki Świat” i cedził sherry czując się jak świato-wiec, który nie takie podróże już odbywał. Ale w jakimś zakamarku pamięci miał przez cały czas bladą drżącą nieszczęśliwą twarz tego człowieka i jego ciężkie kroki tamtego dnia na kuchennych schodkach. Restauracja powoli pustoszała. Kelnerowi musi się wydawać dziwne, że tak długo siedzi. Zapłacił rachunek i chcąc nie chcąc znalazł się po chwili w pociągu do Trenton. W domu cioci Beatrice wszystko wyglądało i pachniało jak dawniej. Mamusia leżała na łóżku przy zapuszczonych roletach, z chusteczką zmoczoną wodą kolońską na czole. Pokaza-ła mu fotografię, którą on przysłał z Hawany: wychudzony mężczyzna tonący w wielkim tro-pikalnym ubraniu i panamie. Pracował aż do śmierci jako urzędnik w konsulacie, zostawił jej premię asekuracyjną w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. W trakcie rozmowy nadszedł Henry z przejętą rozdrażnioną miną. Wyszli we dwóch na papierosa za dom. Henry oznajmił, że zabiera mamusię do Filadelfii, dość się już nasłuchała gderania cioci Beatrice i naharowała w tym cholernym pensjonacie. Chciał, żeby Dick też z nimi zamieszkał i zapisał się na Uni-wersytet Pensylwański, ale Dick powiedział, że nie, wybiera się na Harvard. Henry zapytał, skąd ma zamiar wziąć tyle pieniędzy, i Dick odparł, że to już jego zmartwienie, na pewno nie z tej zasmarkanej premii asekuracyjnej. Henry zapewnił, że on tego też nie tknie, to są pienią-dze mamusi, i wrócili na górę wściekli, gotowi sobie skoczyć do oczu. Ale Dickowi spadł przynajmniej jeden ciężar z serca: będzie teraz mógł mówić w szkole, że jego tatuś był konsu-lem w Hawanie i umarł na febrę tropikalną. Następnego lata Dick pracował u pana Coopera za dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo przygotowując prospekt Muzeum Sztuk Pięknych, które pan Cooper chciał ufundować w Jersey City. Tak dalece ujął sobie starszego pana dedykując mu rymowane tłumaczenie wiersza Horacego o Mecenasie, ułożone z rybki, że pan Cooper obiecał mu wyasygnować tysiąc dolarów na ukończenie studiów; dla przyzwoitości i żeby Dick był świadom ciążących na nim obowiązków, miał to uczynić w formie pożyczki zwrotnej w ciągu pięciu lat i obciążonej czterema od sta rocznie. Dwutygodniowe ferie spędził Dick u Thurlowów w Bay Head. Przez całą podróż nie mógł usiedzieć w pociągu z niepokoju, jak go przyjmie Hilda. I rzeczywiście, wszystko było inaczej niż poprzednio. Edwin nie miał już takiej pergaminowej cery. Otrzymał nominację na wikarego w bogatej parafii na Long Island, gdzie martwiło go jedynie to, że część parafian była bardzo tradycjonalistyczna i nie godziła się na śpiewy ani palenie kadzidła w kościele. Pocieszał się, że wolno mu przynajmniej palić świece na ołtarzu. Hilda też się zmieniła. Od razu przy kolacji Dick zauważył ze zgrozą, że trzyma się z Edwinem za ręce, a gdy zostali potem sam na sam, powiedziała, że jest teraz bardzo szczęśliwa z Edwinem, spodziewa się dziecka i w ogóle, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Dick jął krążyć wielkimi krokami po pokoju, wyrywając sobie włosy z głowy i plotąc coś mrocznie o śmierci, o piekle na ziemi i o tym, że się wyniesie do wszystkich diabłów. Ale Hilda tylko się śmiała i powiedziała, żeby nie gadał głupstw, jest przystojnym interesującym chłopcem i zobaczy, jak wszystkie najład-niejsze dziewczyny będą traciły dla niego głowę. Przed wyjazdem odbyli we troje długą roz-mowę o religii, podczas której Dick oświadczył patrząc gorzko na Hildę, że utracił wiarę i odtąd jedynymi jego bogami będą Pan i Bachus, starożytni bożkowie zmysłów i wina. Edwin był dość zbulwersowany, ale Hilda orzekła, że to wszystko brednie i szczenięce wy-skoki. Wyjechawszy od nich Dick napisał bardzo mętny wiersz pełen klasycznych aluzji, któ-ry zatytułował „Do pospolitej ladacznicy” i posłał Hildzie z dopiskiem, że odtąd poświęci życie Pięknu i Grzechowi. Miał powtórkowy egzamin z geometrii, którą oblał na wiosnę, i egzamin z wyższej łaci-ny, którą chciał zdać nadprogramowo, więc pojechał do Cambridge na tydzień przed rozpo-częciem roku akademickiego. Wysiadłszy na Dworcu Południowym w Bostonie nadał kufer i walizkę na bagaż, sam zaś pojechał dalej metrem. Miał na sobie nowy popielaty garnitur i nowy popielaty pilśniowy kapelusz i przez całą drogę drżał, żeby nie zgubić certyfikowane-go czeku na bank w Cambridge. Ceglanoczerwony Boston i kapitol stanowy ze złotą kopułą na tle łupkowoszarej rzeki Karola, gdy pociąg wypadł spod ziemi na most, wyglądały jak miasta w obcych krajach, o których marzyli z Hildą. Kendall Square, Central Square, Harvard Square. Pociąg nie szedł dalej, trzeba było wysiadać. Dreszcz przebiegł mu po krzyżu na wi-dok turnikietu z napisem: DO UNIWERSYTETU. Ale wystarczyły dwie godziny w Cambridge na przekonanie się, że jego pilśniowy kapelusz powinien być brązowy i stary, a nie popielaty i nowy, i że wynajęcie pokoju w obrębie Dziedzińca było poważnym błędem dla pierwszoroczniaka. Zapewne właśnie zamieszkanie na Starym Dziedzińcu sprawiło, że poznał samych nie-właściwych ludzi: paru socjalizujących Żydków na pierwszym roku prawa, magistra ze Środ-kowego Zachodu doktoryzującego się z języka gockiego, Ymkarza z Dorchester, który co dzień rano biegał na mszę do kaplicy. Próbował się zająć wioślarstwem, ale nie dostał się do żadnej z załóg i w rezultacie pływał sam na skiffie przez trzy popołudnia w tygodniu. Kole-dzy, których spotykał na przystani, byli dla niego uprzejmi, ale większość mieszkała w Złotym Brzegu albo w Beck i znajomość z nimi nie wychodziła daleko poza Dzieńdobry i Dowidzenia. Chodził na wszystkie wieczorki koleżeńskie, spotkania przy piwie, oblewanie meczów rugby, ale nigdy nie udawało mu się odczepić od któregoś ze znajomych Żydków czy jakiegoś magistranta i w rezultacie nigdy nie mógł poznać nikogo, kto by coś znaczył. Dopiero na wiosnę wpadł pewnego niedzielnego ranka w Bratniaku na Freddiego Wi-ggleswortha; obaj przyszli na śniadanie, więc usiedli przy jednym stoliku. Freddie, starszy kolega z Kent, był obecnie na trzecim roku. Zaczął wypytywać Dicka, z kim się przyjaźni i jak mu się w ogóle żyje, i wydawał się przerażony tym, co usłyszał. – Mój drogi – powiedział – teraz nie pozostaje ci nic innego, jak wydrukować coś w „Miesięczniku” albo „Adwokacie”. Bo wątpię, żeby ci leżał „Kryminał” . – Od dawna chciałem zanieść coś do redakcji, ale jakoś nie mogłem się zdobyć na odwa-gę. – Trzeba było przyjść do mnie od razu na jesieni. Mój Boże, zapewniłoby ci się dobry start przez wzgląd na starą budę. I nikt ci nie powiedział, że na Dziedzińcu mieszkają tylko staruchy? Kręcąc smętnie głową Freddie dopijał kawę. Poszedł z Dickiem do jego pokoju i Dick przeczytał mu kilka swoich wierszy. – Wcale nie najgorsze – zawyrokował Freddie Wigglesworth między jednym a drugim pociągnięciem papierosa. – Chociaż trochę efekciarskie. Przepisz kilka na maszynie, to poka-żę R.G. Czekaj na mnie w Bratniaku o ósmej wieczorem od jutra za tydzień, zabiorę cię do Copiego... No, to na razie, muszę lecieć. Po jego wyjściu Dick z łomoczącym sercem spacerował długo po pokoju. Czuł potrzebę porozmawiania z kimś, ale miał po czubek głowy wszystkich uniwersyteckich znajomków. W końcu usiadł i napisał do Hildy i Edwina długi list z wierszowanymi wstawkami o tym, jak świetnie sobie radzi w Cambridge. W końcu nadszedł oczekiwany poniedziałek. Z góry uzbrajając się na wypadek, gdyby Freddie Wigglesworth zapomniał o spotkaniu, Dick wyszedł z domu całą godzinę za wcze-śnie. Przepastne odgłosy i zapachy Memorial Hallu, gdzie jadł kolację, głupawe historyjki półgłówków jedzących z nim przy stoliku, spocona łysa czaszka pana Kanricha wyskakująca co chwila spomiędzy instrumentów dętej orkiestry na galerii, wszystko wydawało mu się tego wieczora wyjątkowo żałosne. W schludnych ogródkach Cambridge kwitły tulipany, wietrzyk przynosił od czasu do cza-su zapach bzu. Ubranie łachotało Dicka, nogi mu ciążyły, kiedy krążył uliczkami wśród do-brze znanych drewnianych żółtych domków z trawnikami przed wejściem. Zdawało mu się, że nie zniesie dłużej szybkiego gorącego pulsowania krwi w żyłach. Ucieknie z Cambridge albo zwariuje. Oczywiście gdy punkt o ósmej wchodził powoli po stopniach Bratniaka, Wi-ggleswortha nie było. Poszedł na piętro do biblioteki i wziął z półki jakąś książkę, ale był tak zdenerwowany, że nie zauważył nawet tytułu. Zszedł z powrotem na dół i obijał się po hallu. Podszedł do niego kolega pracujący przy sąsiednim stole w laboratorium fizycznym pierw-szym i zaczął coś mówić, ale Dick nie był w stanie wykrztusić słowa. Kolega zmierzył go podejrzliwie i odszedł. Ma się rozumieć, nie przyjdzie. Niech go jasny gwint! A on, dureń, uwierzył, że taki nadęty paniczyk jak Wigglesworth przyjdzie na spotkanie z takim zerem jak on. Przed nim stał Freddie Wigglesworth z rękami w kieszeniach. – To co, idziemy Copiować? – zapytał. Był w towarzystwie drugiego studenta, marzycielskiego chłopca o puszystych złotych włosach i bardzo błękitnych oczach, tak ślicznego, że Dick nie mógł od niego oderwać wzro-ku. – To mój młodszy brat, Blake. Jesteście na jednym roku. Blake Wigglesworth ledwo spojrzał na Dicka podając mu rękę i kąciki ust uniosły mu się w krzywym uśmieszku. Kiedy szli przez Stary Dziedziniec w wiosennym zmroku, z okien wychylali się studenci wołając: „Rinehart, o, Rinehart!” , na gałęziach wiązów hałasowały gwarki, z Massachusetts Avenue dobiegał zgrzyt tramwajów. Za to absolutna cisza panowała w niskim, oświetlonym świecami pokoju, w którym mały, niepozorny osobnik czytał jakieś opowiadanie, jak się okazało, „Człowieka, który chciał być królem” Kiplinga. Wszyscy sie-dzieli na podłodze i słuchali z nabożeństwem. Dick zdecydował, że zostanie pisarzem. Na drugim roku Dick i Blake Wigglesworth stali się nierozłączni. Dick miał teraz pokój w Ridgely i Blake stale u niego przesiadywał. Dick nagle stwierdził, że polubił Cambridge i dni zlatują mu jak z bicza trząsł. Tej zimy zarówno „Adwokat”, jak „Miesięcznik” wydru-kowały mu po wierszu. Po południu we dwóch z Nedem, jak zaczął nazywać Blake’a Wiggle-swortha, nauczyli się pić herbatę i prowadzić przy świetle świec długie rozmowy o książkach i poetach. Prawie nie jadali już w Memorial Hałlu, chociaż Dick miał tam wikt. Po zapłaceniu życia, czesnego i pokoju w Ridgely nie zostawało mu nic na drobne wydatki, ale Ned dosta-wał duże kieszonkowe, z powodzeniem wystarczające na dwóch. Wiggleswcrthowie byli w ogóle ludźmi zamożnymi; w niedzielę często zapraszali Dicka na obiad do siebie do Na-hant. Ojciec Neda, który nosił siwą szpicbródkę, pisywał kiedyś dużo o sztuce, ale wycofał się z czynnego życia. W salonie mieli marmurowy włoski kominek, nad którym wisiało ma-lowidło przedstawiające madonnę z dwoma aniołami i liliami. Wigglesworthowie twierdzili, że wyszło ono spod pędzla Botticellego, ale B.B. ze zwykłej przekory, wyjaśniał pan Wi-gglesworth, upierał się, że to Botticini. W sobotnie wieczory Dick i Ned nauczyli się jadać kolację w hotelu Thorndike w Bostonie i lekko się wstawiać perlistym Nebbiolo . Potem szli do teatru albo na rewię do Old Howard . Następnego lata pan Hiram Halsey Cooper prowadził kampanię na rzecz Woodrowa Wil-sona . Pomimo drwiących listów Neda Dick zaczynał się entuzjazmować hasłami Nowej Wolności, Dumy Nie Pozwalającej Walczyć, Neutralności w Myśli i w Czynie, Harmonii Kapitału i Pracy w Przemyśle i harował dwanaście godzin na dobę wystukując komunikaty dla prasy, przekonując redaktorów prowincjonalnych gazet do lepszego eksponowania prze-mówień pana Coopera, piętnując Przywileje, chłoszcząc Zyski. Trudno było mu potem wrócić do obumierających wiązów na Starym Dziedzińcu uniwersyteckim, wykładów, które o nic nie walczyły i niczego nie zwalczały, „Wzgórza snów” i popołudniowych herbatek. Dostał sty-pendium Wydziału Anglistyki i wspólnie z Nedem wynajęli pokój w jednym z domów na Garden Street. Mieli kupę przyjaciół interesujących się literaturą, sztuką i tym podobnymi rzeczami, którzy schodzili się u nich późnym popołudniem i siedzieli do późnej nocy, popija-jąc przy świetle świec herbatę, jedząc ciasto i rozmawiając w kłębach dymu papierosowego i kadzidła palonego przed brązowym Buddą, którego Ned kupił kiedyś po pijanemu w chińskiej dzielnicy. Ned nie odzywał się nigdy słowem, chyba że rozmowa schodziła na trunki lub żaglowce; kiedy natomiast zaczynano dyskutować o polityce lub wojnie, miał zwy-czaj zamykać oczy, odrzucać w tył głowę i głośno powtarzać „Plepleple...” W dniu wyborów Dick był tak podekscytowany, że w ogóle nie poszedł na wykłady. Po południu długo spacerowali z Nedem po Północnej Stronie, aż zaszli na sam koniec Pirsu T. Dzień był szary, przejmujący wilgocią. Próbowali rozmawiać o swoim ulubionym projekcie, z którym nie zdradzali się nigdy przed ludźmi: zdobycia po dyplomie jolki albo małego keczu i pożeglowania wzdłuż wybrzeża na Florydę i dalej do Indii Zachodnich, i przez Kanał Pa-namski na Pacyfik. Ned już nawet kupił podręcznik nawigacji i zaczął go studiować. Tego dnia był wściekły na Dicka, który nie mógł utrzymać myśli przy żeglarstwie i co chwila wy-skakiwał z pytaniem, za kim będzie głosował ten czy ów stan. W ponurym milczeniu zjedli w Wenecji, gdzie było tłoczno jak nigdy, kolację złożoną z zimnych scallopine i spaghetti. Obsługa była pod zdechłym psem i Ned czekając zamawiał nową butelkę białego Orvieto , zanim zdążyli wypić poprzednią, tak że wyszli z restauracji ostrożnie i sztywno, podpierając się nawzajem. Koło nich, w różowozłotym mroku Hanover Street, migały bezosobowe twa-rze. Znaleźli się na Plantach , na skraju tłumu śledzącego biuletyny prasowe na gmachu „Bo-ston Heralda”. – Zwycięstwo! Kupą, panowie! Niech żyją nasi! – pokrzykiwał Ned. – Brak wam piątej klepki? Nie wiecie, że to wybory? – zapytał przez zaciśnięte wargi sto-jący za nimi mężczyzna. – Plepleple – zakwakał mu Ned prosto w twarz. Dick z ledwością odciągnął go między drzewa dla uniknięcia’ bójki. – Rany, przymkną nas, jak będziesz wyprawiał takie historie – szepnął mu ostrzegawczo w ucho. – Chcę zobaczyć wyniki. Wilson może zwyciężyć. – Chodź lepiej do Franka Locke, golniemy sobie po jednym. Dick wolał stać w tłumie i śledzić biuletyny; był podniecony, nie miał chęci więcej pić. – To by znaczyło, że nie przystąpimy do wojny. Nedowi plątał się język. - Dla mnie mmoże być wojna, będzie bbycza zabawa. Ale wwojna czy nie, mmożemy się napić. Barman u Franka Locke nie chciał ich obsłużyć, chociaż robił to już nieraz, więc mamro-cząc pod nosem ruszyli Washington Street do innego baru, kiedy obok przebiegł gazeciarz z dodatkiem nadzwyczajnym. Nagłówek złożony wielkim czarnym dubelmitelem głosił: HUGHES WYBRANY. – Hurraa! – ryknął Ned. Dick zatkał mu ręką usta i zaczęli się mocować na ulicy. Po chwili otoczyła ich grupa wrogich mężczyzn i Dick usłyszał niechętne głosy: „Studenci. Z Harvardu...” Spadł mu kape-lusz, więc Ned zwolnił uścisk, żeby się mógł schylić. Przez tłum przepychał się do nich poli-cjant. Poprawili ubrania i odeszli wytrzeźwieni, z pałającymi twarzami. – To wszystko jedno wielkie pleple – szepnął Ned półgłosem. Szli w kierunku Scollay Square. Dick był obrażony. Tłum w okolicy Scollay Square nie podobał mu się i chciał wracać do Cambridge, ale Ned wdał się w rozmowę z osobnikiem o wyglądzie rzezimieszka i towarzyszącym mu marynarzem, który się ledwo trzymał na no-gach. – Te, Klops, chodź, zabierzemy ich do cioci Bly – powiedział ten o wyglądzie rzezi-mieszka i szturchnął marynarza łokciem w żebra. – Wolnego, bracie, wolnego – mamrotał marynarz niewyraźnie. – Chodźmy byle gdzie, aby dalej od tego pleple – wykrzykiwał Ned kołysząc się z nogi na nogę. – Słuchaj, Ned, jesteś pijany, wracajmy lepiej do Cambridge – jęczał mu rozpaczliwie nad uchem Dick, próbując go odciągnąć za ramię. – Oni cię chcą upić i zabrać forsę. – Nie mogą mnie upić, jestem pijany, plepleple – zarżał Ned i wziąwszy białą czapkę ma-rynarza nasadził sobie na głowę. – Więc rób, co chcesz. Ja idę. Dick puścił raptownie ramię Neda i oddalił się szybkim krokiem. Szedł przez Beacon Hill z rozpaloną głową, szumem w uszach i łomotaniem w skroniach. Dowlókł się na piechotę do Cambridge, bliski płaczu, gdy zmęczony i drżący znalazł się w swoim pokoju. Położył się zaraz do łóżka, ale nie mógł zasnąć, tylko leżał przez całą noc nasłuchując każdego dźwięku z ulicy, nieszczęśliwy i szczękający zębami, mimo że prócz pledów narzucił na siebie dywan. Rano wstał z bólem głowy i uczuciem gorzkiej pustki w środku. Pił kawę z gorącą bułeczką w barze pod okrąglakiem „Paszkwilanta” , kiedy wszedł Ned, świeży i różowy, z uśmiechem na wargach. – No, politykierze, profesor Wilson wygrał wybory. Nici z naszych marzeń o szabelce i epoletach. Dick chrząknął nie przerywając jedzenia. – Martwiłem się o ciebie – ciągnął Ned swobodnie. – Gdzieś ty się zawieruszył? – A co sobie wyobrażasz? Poszedłem do domu spać – odburknął Dick. – Ten bandzior okazał się bardzo zabawnym facetem. Trener bokserski, byłby czampio-nem Nowej Anglii w wadze półciężkiej, gdyby mu nie wysiadło serce. Wylądowaliśmy w Łaźni Tureckiej, bardzo osobliwe miejsce. Dick miał ochotę dać mu w nos. – Mam do skończenia pracę laboratoryjną na okres – wycedził przez zęby i wyszedł. Ściemniało się, kiedy wrócił do Ridgely. W jego pokoju był ktoś. To Ned kręcił się w granatowym zmierzchu. – Dick – jął mamrotać, gdy tylko drzwi zamknęły się za Dickiem – nigdy się nie obrażaj. – Stał chwiejąc się pośrodku pokoju, z rękami w kieszeniach. – Nigdy się nie obrażaj, Dick, na kumpla, który jest pod muchą. Nigdy się nie obrażaj na kumpla, żeby nie wiem co zrobił. Bądź człowiekiem, zaparz mi filiżankę herbaty. Dick napełnił czajnik i zapalił płomień spirytusowej maszynki. – Człowiek robi kupę idiotyzmów, Dick. – Ale tacy faceci! To cholernie niebezpieczne wdawać się z marynarzami na Scollay Squ-are – protestował Dick słabo. Ned obrócił się do niego z wesołym beztroskim śmiechem. – Widzisz, a zawsze mówisz, że jestem bostoński snob. Tej zimy Ned był co wieczór pijany. Dick drukował w „Miesięczniku” i „Adwokacie”, dochrapał się paru wierszy w „Literary Digest” i „Wieży obserwacyjnej” , chodził na ze-brania Bostońskiego Towarzystwa Poetyckiego i został zaproszony przez Amy Lowell na obiad. Kłócili się z Nedem bez przerwy, bo Dick był pacyfistą, a Ned mówił, że co mu tam, chętnie wstąpi do Marynarki, wszystko to i tak jedno wielkie pleple. W czasie ferii wielkanocnych, po przejściu ustawy o uzbrajaniu statków handlowych , Dick miał długą rozmowę z panem Cooperem, który chciał mu się wystarać o posadę w Waszyngtonie, bo jak mówił, młody człowiek o takich zdolnościach jak on nie powinien narażać kariery służbą wojskową, a już się przebąkuje o poborze. Dick zaczerwienił się skromnie i odparł, że byłby w niezgodzie z sumieniem, gdyby w jakikolwiek sposób przyło-żył ręki do wojny. Dyskutowali długo o obowiązku wobec ojczyzny, dyscyplinie partyjnej i względach wyższych, ale do niczego nie doszli. Ostatecznie pan Cooper wymógł na nim jedynie obietnicę, że nie zrobi żadnego pochopnego kroku bez porozumienia się z nim. Kiedy Dick wrócił do Cambridge, wszyscy odbywali musztrę i biegali na wykłady przysposobienia wojskowego. Dick postanowił ukończyć czteroletnie studia w ciągu trzech lat i musiał kuć sumiennie, ale wszystko, czego się uczył, straciło nagle sens. Znalazł trochę czasu na wykoń-czenie cyklu sonetów zatytułowanego „Morituri Te Salutant”, który posłał na konkurs „Lite-rary Digest”. Sonety otrzymały nagrodę, ale redakcja napisała mu, że woleliby w ostatnich zwrotkach ostatniego sonetu widzieć nutkę nadziei. Dick wprowadził nutkę nadziei, a otrzymane sto dolarów posłał mamusi na wywczasy w Atlantic City. Dowiedział się, że jeśli zgłosi się do pracy wojennej, otrzyma na wiosnę dyplom bez składania egzaminów, i pewnego dnia nic nikomu nie mówiąc pojechał do Bostonu zaciągnąć się do Ochotniczego Korpusu Sanitarnego . Kiedy wieczorem powiedział Nedowi, że jedzie do Francji, okropnie się upili białym Orvieto i długo rozprawiali o fatum ciążącym nad Młodością, Pięknem, Miłością i Przyjaźnią warzoną w zarodku przez wczesną śmierć i o napuszonych durniach, którzy będą się natrzą-sać nad ich ścierwami. O perłowym świcie wyszli z domu z ostatnią flaszką i zasiedli na jed-nym ze starych nagrobków cmentarza na rogu Harvard Square. Siedzieli długo na zimnej pły-cie pijąc bez słowa, tylko po każdym hauście odrzucając w tył głowy i becząc cichym unisono „Plepleple”. Odpływając na początku czerwca na pokładzie „Chicago” do Francji miał uczucie, jakby musiał nagle odłożyć nie doczytaną książkę. Ned, mamusia, pan Cooper, znacznie od niego starsza literatka, z którą przespał się kilka razy bez przyjemności w jej dwupiętrowym apar-tamencie na Central Park South, przyjaciele pacyfiści, jego wiersze, światła Esplanady odbija-jące się chwiejnie w rzece Karola, wszystko to bladło w jego pamięci jak akapity nie skoń-czonej powieści. Dokuczała mu trochę choroba morska, onieśmielał go parowiec z hałaśliwą podchmieloną ciżbą i wydłużone twarze pań z Czerwonego Krzyża spędzających sobie na-wzajem sen z powiek opowieściami o rozniesionych na szablach belgijskich dzieciach, ukrzy-żowanych kanadyjskich oficerach i zgwałconych zakonnicach nie pierwszej młodości. W środku miał wszystko ściśnięte jak sprężyna zbyt mocno nakręconego zegara, z niepokoju, co go czeka po tamtej stronie. Bordeaux, czerwona Garonna, pastelowe uliczki wysokich starych domów z mansardowymi dachami, delikatne błękity i żółcie światłocienia, nazwy stacyjek wszystkie prosto z Szekspira, kioski pełne powieści w żółtych okładkach, flaszki wina w bufetach, wszystko było nie takie, jak sobie wyobrażał. Przez całą drogę do Paryża błękitnawa zieleń pól była nakrapiana szkarłatem maków jak pierwsze wiersze poematu, małe wagoniki dudniły daktylami, wszystko zdawało się układać w rymy. Do Paryża przyjechali za późno, żeby się zameldować w biurze Nortona Harjesa. Dick zostawił sakwojaż w hotelu Mont Thabor, gdzie im przydzielono pokój na trzech, i wyszedł z kolegami na miasto. Był jeszcze dzień, ale na ulicach nie było prawie ruchu, tylko bulwary w sinym czerwcowym zmierzchu roiły się od spacerowiczów. W miarę jak się ściemniało, zza wszystkich drzew zaczęły się ku nim wychylać kobiety, dziewczęce ręce łapały ich za ramio-na, raz po raz spośród śpiewnej nosowej francuszczyzny jak śmierdzące jajo wystrzelało plu-gawe słowo angielskie. Szli ramię w ramię, wszyscy trzej lekko wystraszeni i bardzo sztywni, z dźwięczącymi im jeszcze w uszach słowami pogadanki o niebezpieczeństwie zarażenia sią syfilisem i tryprem wygłoszonej ostatniego wieczora przez oficera sanitarnego na statku. Wrócili wcześnie do hotelu. Ed Schuyler, który znał francuski, bo był w internacie w Szwajcarii, potrząsnął głową czyszcząc zęby nad miednicą i nie wyjmując szczoteczki powiedział: – C’est la guerre. – Tak, pierwsze pięć lat będzie najcięższe – odrzekł Dick ze śmiechem. Fred Summers, który był mechanikiem automobilowym z Kansas, siedział w wełnianej bieliźnie na łóżku. – Chłopaki – oświadczył spoglądając uroczyście na jednego i na drugiego – to nie jest wojna. To jeden wielki burdel. Rano wstali wcześnie, w pośpiechu łyknęli kawę z bułkami i oblewając się zimnym i gorącym potem z emocji, pobiegli się zameldować na Rue Francois Premier. Powiedziano im, gdzie mają iść po mundury, ostrzeżono, żeby się wystrzegali kobiet i wina, i kazano się zgłosić po południu. Po południu kazano im przyjść rano po legitymacje. Czekali na nie przez cały następny dzień. W przerwach odbyli przejażdżkę fiakrem po Lasku Bulońskim, zwiedzili Notre Dame, Conciergerie i Sainte Chapelle i pojechali tramwajem do Malmaison. Dick chciał trochę odświeżyć swoją szkolną znajomość francuskiego, więc usiadł w mdłym sło-neczku wśród odrapanych białych posągów w Ogrodzie Tuileryjskim i próbował czytać „Les dieux ont soif” i „L’lle des Pingouins” . Trzymali się nadal razem, on, Ed Schuyler i Fred. Co wieczór fundowali sobie wyśmienity obiad w obawie, że to może być ich ostatni posiłek w Paryżu, po czym szli powłóczyć się w sinym zmierzchu zatłoczonymi bulwarami. Posuwali się już do odpowiadania nagabującym dziewczynom i droczenia się z nimi. Fred Summers kupił sobie zestaw profilaktyczny i serię sprośnych pocztówek. Zapowiedział, że ostatniego wieczora przed wyjazdem puści się na całego, bo jeszcze zginie na froncie i co? Dick odparł, że on i owszem może się podroczyć z dziewczynami, ale wszystko inne jest takie skomercja-lizowane, że mu się rzygać chce. Natomiast Ed Schuyler, który nabrał takich kontynentalnych manier, że go zaczęli przezywać Francuzikiem, uważał, że dziewczyny uliczne są zbyt prymi-tywne. Ostatniej nocy przed wyjazdem świecił jasny księżyc i przyleciały Gothasy . Jedli w małej restauracyjce na Montmartrze, kiedy kasjerka i kelner kazali im zejść do piwnicy, bo syreny zaczęły buczeć po raz drugi. W piwnicy poznali trzy młode jeszcze kobiety imieniem Suzette, Minette i Anette. Kiedy ulicą przejechała mała sikawka strażacka trąbiąc na znak, że rajd się skończył, była już godzina zamykania i przy barze nie chcieli im sprzedać nic do pi-cia. Wobec tego dziewczyny zabrały ich do domu ze szczelnie zamkniętymi okiennicami, gdzie ich wprowadzono do wielkiego salonu o tapetach bordo w zielone róże. Starszy męż-czyzna w zielonym bajowym fartuchu przyniósł szampana i po chwil dziewczyny zaczęły im siadać na kolanach i czochrać włosy. Summers zaciągnął najładniejszą do alkowy, w której nad całą długością łóżka było lustro, i nie czekając zasunął portierę. Dickowi przypadła w udziale najstarsza i najgrubsza. Ogarnęło go obrzydzenie, bo miała ciało jak guma, więc zostawił jej dziesięć franków i wyszedł. Zbiegając w dół ciemną pochyłą uliczką wpadł na grupę australijskich oficerów, którzy dali mu pociągnąć whisky z flaszki i zabrali do innego domu, gdzie kazali sobie urządzić ba-let. Ale burdelmama powiedziała, że są za bardzo pijani na oglądanie czegokolwiek, zresztą wszystkie panienki są zajęte, i Australijczycy zabrali się do demolowania lokalu. Dickowi udało się wymknąć tuż przed przybyciem żandarmów. Ruszył na nosa w stronę swojego hote-lu, kiedy ogłoszono nowy alerte i grupa Belgów wciągnęła go do podziemnego pasażu. Była tam bardzo ładna dziewczyna i Dick zaczął ją przekonywać, że powinna z nim pójść do hote-lu, ale nadszedł jej towarzysz, pułkownik spahisów w czerwonej szamerowanej złotem pele-rynie, z woskowanymi wąsami zjeżonymi z wściekłości. Dick wyjaśnił, że to tylko małe nie-porozumienie, i wszyscy zaczęli się przepraszać i zapewniać nawzajem, że są braves allies . Obeszli razem parę ulic w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie by się mogli pod to napić, ale wszystko było zamknięte i musieli się z żalem rozstać przed hotelem Dicka. Dick wrócił na górę w znakomitym humorze i zastał swoich współtowarzyszy smarujących się ponuro argyrolem i maścią Miecznikowa. Wykroił ze swoich przygód ucieszną historyjką, ale tamci orzekli, że zachował sią jak ostatni gbur, zostawił kobietą raniąc jej delikatne uczucia. – Chłopaki – zaczął Fred Summers zaglądając im po kolei w twarze okrągłymi oczkami – to nie jest wojna, to jedno wielkie... Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, więc Dick zgasił światło. KRONIKA XXII NADCHODZĄCY ROK ZAPOWIADA ODRODZENIE KOLEI DEBS SKAZANY NA TRZYDZIEŚCI LAT WIĘZIENIA Oj, długo, długo mego wędrowania Do kraju ziszczonych snów, Gdzie nocą dźwięczą słowicze kląskania I wschodzi srebrzysty nów przyszłe pokolenia powstaną, by pobłogosławić tych, którzy mają odwagę własnych przekonań, upatrują w istnieniu ludzkim wartość wyższą od materialnych korzyści, a przeniknięci duchem braterstwa korzystają z nadarzającej się wielkiej okazji OBLIGACJE KUPUJĄ KULE KUPUJ OBLIGACJE NIEPEWNA SYTUACJA ODBIJA SIĘ NA MIEDZI Kobiety Głosują Jak Wytrawni Politycy przywróćmy do łask tradycyjne kombinacje róż-nych gatunków mięsa, w rodzaju gulaszu, siekaniny, pasztecików czy wątróbki z boczkiem. Każdy żołnierz niemiecki nosi w kieszeni szczoteczkę do ubrania i gdy tylko zamkną się za nim drzwi celi, wyciąga przede wszystkim szczoteczkę i zaczyna czyścić na sobie odzież PRACODAWCA MUSI UDOWODNIĆ, ŻE PRACOWNIK JEST NIEZBĘDNY Oj, długo, długo mojego czekania Na spełnienie wszystkich próśb AGITATORZY NIE MOGĄ OTRZYMYWAĆ AMERYKAŃSKICH PASZPORTÓW dwaj Tfanswalczycy wyrazili w czasie podróży opinię że flagi brytyjska i amerykańska nie znaczą dla nich nic i mogłyby się równie dobrze znaleźć na dnie Atlantyku, po czym przyzna-li, że są tak zwanymi nacjonalistami, a więc czymś pod wieloma względami przypominają-cym naszych wobblisów. „Nie mam najmniejszego zamiaru”, napisał Hearst, „spotykania się z gubernatorem Smithem publicznie ani prywatnie, na gruncie politycznym ani towarzy-skim, gdyż nie sprawia mi żadnej przyjemności SAMOBÓJSTWO NA MORZU CROWDER PRZYJECHAŁ ROZPRAWIĆ SIĘ Z DEKOWNIKAMI Och, Wujcio Sam Ma infanterię, Ma kawalerię I artylerię. Jak Wujcia Sama Nadejdzie chwila, To niech Bóg broni Kaisera Wila! OKO KAMERY (30) nie zapomnisz szarych zakrzywionych palców gęstej krwi ściekającej po brezencie bul-gotania w płucach które usiłują oddychać zabłoconych płatów mięsa które wkładasz do am-bulansu żywe a wyjmujesz martwe. Rok siedzimy we trzech w obmurowaniu wyschniętej fontanny w małym ogródku za ró-żowym murem w Recicourt Nie musi być jakiś sposób przecież nas uczyli Kraj Ludzi Wolnych sumienie Dajcie mi wolność albo dajcie mi Tak dają nam śmierć słoneczne popołudnie poprzez lekki niesmak po iperycie czuję bukszpan białe róże i białe floksy ze szkarłatnym oczkiem trzy brązowo-białe pasiaste ślimaki zwisają z nieskończoną gracją z gałązki kapryfolium nad głową wysoko w górze balon na uwięzi pasie się sennie jak spętany koń na błękicie nieba pijane osy przysysają się do przejrzałych gruszek gruszki spa-dają i rozpryskują się ilekroć pobliskie działa wyplują swoje ciężkie pociski które suną po niebie z dudnieniem i furkotem który ci przypomina dzięcioła spłoszonego kiedyś podczas spaceru w lesie zamożni wieśniacy pieczołowicie budowali te mury i tę małą wygódkę za domem z wyszorowaną do czysta deską i półksiężycem w drzwiach zupełnie jak wygódki na starych farmach w kraju pieczołowicie pielęgnowali ogródek delektowali się owocami i kwiatami i pieczołowicie zaplanowali tę wojnę do diabla z nimi Patryk Henry w mundurze khaki staje na szwancparadę i lokuje ostatniego centa w Pożyczce Wolności albo dajcie mi arrives szrapnel brzdąknięciem swoich harf zaprasza nas z małych puchatych obłocz-ków dyskretnie do chwały my szczęściarze przyglądający się ostrożnym poruszeniem ślima-ków w popołudniowym słońcu rozmawiamy półgłosem „La Libre Belgique” „Listy Juniu-sa” „Areopagitica” Milton ślepnący w walce o wolność słowa jeżeli utrafić we właściwą strunę Demokracja zrozumie zrozumieją nawet bankierzy i kler ja ty my musimy Gdy trzech ze sobą trzyma, Królestwa są słabsze o trzech my szczęściarze rozmawiamy półgłosem w popołudniowym słońcu że apres la guerre nasze palce nasza krew nasze płuca nasze ciało pod brudnym mundurem khaki feldgrau bleu horizon będzie może trwało rosło cukrowało się aż dojrzejemy spadniemy z drzewa jak te przejrzałe gruszki arrives wiedzą i śpiewne eclats syczące pociski gazowe do nich należy po-tęga i chwała albo dajcie mi śmierć RANDOLPH BOURNE Randolph Bourne przybył na ten padół bez satysfakcji wybrania sobie powłoki cielesnej ani losu. Był garbusem, wnukiem kongregacjonalistycznego duchownego, urodzonym w 1886 w Bloomfield, w New Jersey, gdzie chodził do szkół elementarnych i średnich. W wieku siedemnastu lat przyjął pracę sekretarza u pewnego biznesmena w Morristown. O własnych siłach przebił się przez Uniwersytet Kolumbia pracując w fabryce taśm do pia-noli w Newark i jako korektor, stroiciel fortepianów, akompaniator w studio wokalistycznym przy Carnegie Hall . Na Kolumbii studiował pod Johnem Deweyem , uzyskał stypendium, które go zawiodło do Anglii, Paryża, Rzymu, Berlina i Kopenhagi, napisał książkę o szkołach w Gary. W Europie słuchał muzyki, dużo Wagnera i Skriabina, i kupił sobie czarną pelerynę. Wróbel, nie mężczyzna, mały bezkształtny strzęp ludzki w czarnej pelerynie, wiecznie schorowany i zbolały, włożył kamień w procą i ugodził Goliata prosto w czoło. Wojna, napisał, świadczy o stanie zdrowia państwa. Po trosze muzyk, po trosze teoretyk oświaty (ani słabe zdrowie, ani to, że był biedny, ułomnego ciała i skłócony ze swoim społeczeństwem, nie przesłoniło Randolphowi Bourne urody świata. Był szczęśliwym człowiekiem, lubił Meistersingerów, lubił grać Bacha swoimi długimi palcami z taką łatwością biegającymi po klawiaturze, lubił się otaczać ładnymi dziewczętami, dobrze zjeść, gawędzić do późnego wieczora. Gdy umierał na zapalenie płuc, jeden z przyjaciół przyniósł mu ajerkoniak; „Jaki śliczny żółty kolor” – powtarzał, a życie uchodziło z niego w majakach gorączki. Tak, był szczęśliwym człowiekiem), Bourne z gorączkową pasją chłonął idee krążące podówczas po Kolumbii i z mętnego patosu nauk Johna Deweya zmontował różowe okulary, przez które ostro i wyraźnie widać było jarzący się kapitol uzdrowionej demokracji, Wilsonowską Nową Wolność. Cóż, kiedy był zbyt tęgim rachmistrzem, musiał sam sprawdzić wszystkie równania, z wynikiem takim, że owej szalonej wiosny tysiąc dziewięćset siedemnastego zaczęto na nie-go patrzeć krzywym okiem w „Nowej Republice” , gdzie zarabiał na chleb i na masło; bo okazało się, że Nowa Wolność znaczy Pobór, Demokracja – Walcz do Zwycięstwa, Reformy – Broń Pożyczek Morgana, Postęp, Kultura, Oświata, Służba – Kupuj Pożyczkę Wolności, Bij Szwaba Pakuj Pacyfistów do Więzień. Więc podał się do dymisji w „Nowej Republice”; tylko „Siedem Sztuk” miało jeszcze odwagę publikować jego artykuły przeciwko wojnie. Ale protektorzy „Siedmiu Sztuk” zabrali swoje pieniądze gdzie indziej; przyjaciele woleli się nie pokazywać w jego towarzystwie; ojciec błagał go w listach, żeby nie hańbił nazwiska. Tęczowa przyszłość uzdrowionej demo-kracji prysła jak bańka mydlana. Liberałowie czmychali do Waszyngtonu; nawet przyjaciele namawiali go, by się przesiadł na szaraban belfra Wilsona; bo czyż nie byczo jest prowadzić wojenkę z obrotowych foteli biura pana Creela w Waszyngtonie. Był karykaturowany, śledzony przez wywiad i kontrwywiad; został aresztowany podczas spaceru z dwiema przyjaciółkami w Wood’s Hole; w Connecticut skradziono mu pełen kufer manuskryptów i listów. („Siła do końca” – grzmiał belfer Wilson.) Nie dożył wielkiego cyrku Pokoju Wersalskiego i purpurowej normalizacji kliki z Ohio . Umarł w sześć tygodni po zawieszeniu broni planując esej o założeniach przyszłego ra-dykalizmu w Ameryce. Jeśli czyjś duch błąka się po ziemi, to na pewno błąka się duch Bourne’a, drobny ułomny nieulękły duch w czarnej pelerynie, podrygujący między brudnymi starymi kamienicami z cegły i piaskowca zachowanymi jeszcze w Nowym Jorku i wykrzykujący z przenikliwym bezgłośnym rechotem: Wojna świadczy o stanie zdrowia państwa. KRONIKA XXIII Jeśli ci nie w smak Gwiaździsty Sztandar, Jeśli ci nie w smak czerwień, biel i błękit uśmiechy patriotycznego hrabstwa Essex będą fotografowane jutro po południu w Branch Brook Parku w Newark, stan New Jersey. Wielkie tłumy przemaszerują w radosnym pocho-dzie przy akompaniamencie orkiestr grających hymny i marsze wojskowe. Stawią się matki synów narodu; żony, niejedna z dziecięciem powitym po odpłynięciu ojca na front, zajmą należyte miejsce w malowniczym korowodzie hrabstwa Essex; krewni i przyjaciele bohate-rów, którzy ponieśli w świat posłannictwo Wolności, przedefilują z uśmiechem przed baterią kamer filmujących odcinek siódmy Orędzia Uśmiechów Przez Morze. Sygnałem do przy-ozdobienia twarzy w uśmiech będzie dla wszystkich wybicie godziny 2,30 MOTŁOCH PLĄDRUJE MIASTA KORESPONDENT PROWADZI PRZEZ ZAPORĘ OGNIOWĄ był to rozdzierający serce widok, gdy co dzień o zmroku cała ludność opuszczała miasto i szła spać na polu aż do świtu. Stare kobiety i drobne dzieci, kaleki wiezione na wózkach i taczkach, mężczyźni niosący na krzesłach chorych i starców niezdolnych poruszać się o własnych siłach ODDZIAŁ Z JERSEY UJĄŁ STRZELAJĄCE KOBIETY rozruchy miały swój początek w żądaniu dokerów ośmiogodzinnego dnia pracy Jeśli ci nie w smak Gwiaździsty Sztandar, Spakuj cokolwiek uciułałeś mienia I wróć do kraju swego urodzenia, Gdzie cię powita z kajdankami żandarm PRZYWÓDCA REPUBLIKAŃSKI OSKARŻONY O MACHINACJE POBOROWE Jeśli ci nie w smak czerwień, biel i błękit, Nie bądź jak wredny kundel z piosenki, Zdradziecko nie gryź karmiącej cię ręki EWELINA HUTCHINS Mała Ewelina mieszkała z Arget, Laidą i Gogiem na najwyższym piętrze domu z żółtej cegły na North Shore Drive. Arget i Laida to były siostry małej Eweliny, a Gogo był jej bra-ciszkiem, mniejszym od Eweliny; miał takie śliczne niebieskie oczy, a panna Matylda miała wstrętne niebieskie oczy. Piętro niżej mieścił się gabinet wielebnego doktora Hutchinsa, gdzie Wasztatuś musi mieć ciszę, i pokój, gdzie mamuńka spędzała całe przedpołudnia malując w lawendowym kitlu. Na parterze był salon i jadalnia, gdzie składali wizyty parafianie i gdzie małe dzieci może być widać, ale nie może być słychać, skąd podczas obiadu rozchodziły się smakowite wonie, szczękanie noży i widelców i cienkie głosygości i gdzie Wasztatuś dudnił przeraźliwym basem, a kiedy Wasztatuś dudnił basem, milkły cienkie głosy gości. Wasztatuś to był wielebny doktor Hutchins, a Ojczenasz był w niebie. Kiedy Wasztatuś stawał wieczo-rem przy łóżku, żeby posłuchać, jak małe dziewczynki odmawiają paciorek, Ewelina zamyka-ła szczelnie przerażone powieki. Dopiero gdy wskoczyła do łóżka i wsunęła się z nosem pod koce, zaczynała się czuć bezpieczniej. George był słodki, ale Adelaida i Margaret wiecznie się z nim drażniły mówiąc, że jest ich wikarym, tak jak wielebny Blessington był wikarym tatusia. George łapał pierwszy wszystkie choroby, a później one po kolei się zarażały. Wspaniale było całą czwórką mieć jednocześnie odrę i świnkę. Leżeli wszyscy w łóżkach, dostawali świnki morskie i hiacynty w doniczkach, mamuńka przychodziła na górę czytać na głos „Księgę dżungli” i rysować za-bawne obrazki. Wasztatuś robił z papieru ptaszki otwierające śmiesznie dzioby i układał z głowy rozmaite historyjki, a mamuńka raz powiedziała, że odprawił za was, dzieci, modły w kościele, i wszyscy czworo czuli się potem okropnie ważni i dorośli. Kiedy wstali i bawili się już w dziecinnym pokoju, George znowu zachorował, przeziębił sobie piersi i dostał monii, i Wasztatuś z bardzo uroczystą miną powiedział, że będą musieli się z tym pogodzić, jeśli Panbóg powoła ich małego braciszka do siebie, Ale Panbóg zwrócił im małego George’a, tylko że już na zawsze wątłego i noszącego okulary, i kiedy raz ma-muńka pozwoliła Ewelinie pomóc przy kąpaniu go, bo panna Matylda też dostała odry, Ewe-lina zobaczyła, że George ma coś śmiesznego tam, gdzie ona nie ma nic. Więc zapytała ma-muńki, czy to jest ta świnka, ale mamuńka się rozgniewała i powiedziała, że Ewelina jest bezwstydną małą dziewczynką, bo nie powinna w ogóle patrzeć. „Milcz, dziecko, nie zadawaj takich pytań”. Ewelina zrobiła sią cała czerwona i płakała, a Adelaida i Margaret nie chciały z nią potem rozmawiać przez parą dni, bo była bezwstydną małą dziewczynką. Na lato jeździli wszyscy z panną Matyldą do Maine. Mieli zarezerwowany osobny prze-dział i Ewelina spała z Georgem na górnym łóżku, a Adelaida z Margaret na dolnym; tylko pannie Matyldzie było niedobrze od jazdy i przez całą noc nie mogła zmrużyć oka na kanapce po drugiej stronie przejścia. Pociąg dudnił i sapał łup-czuk, łup-czuk, drzewa i domy przesu-wały sią za oknami, bliskie szybko, a dalsze bardzo powoli. W nocy lokomotywa gwizdała przeciągle i dzieci nie mogły zrozumieć, dlaczego silny sympatyczny wysoki konduktor jest taki miły dla panny Matyldy, która jest taka wstrątna i chora. Maine pachniało całe lasem i rodzice czekali już na nich na stacji, po czym wszyscy zakładali dżempry khaki i szli z tatusiem i przewodnikami biwakować w lesie. Ewelina nauczyła sią pływać szybciej niż inne dzieci. Kiedy wracali do Chicago, była jesień i mamuńka rozpływała sią nad ślicznymi jesien-nymi liśćmi, panna Matylda robiła się taka traurig z powodu nadchodzącej zimy, a trawa za cieniem pędzących wagonów była cała oszroniona, gdy wyjrzeli rano przez okno. W domu Sam szorował glazury, Phoebe zakładała z pomocą panny Matyldy firanki, a pokój dziecinny pachniał tak traurig kulkami naftaliny. Którejś jesieni tatuś zaczął im czytać co wieczór, kiedy już leżeli opatuleni w łóżkach, po kawałku „Idalii królewskich” i przez całą zimę Adelaida i Margaret były królem Arturem i królową Gniewrą. Ewelina chciała być Piękną Elaine, ale Adelaida powiedziała, że nie może być Piękną Elaine, bo ma rude włosy i buzię jak klucha, i musi być Dziewicą Ewelina. Wobec tego Dziewica Ewelina zaczęła się wkradać do pokoju panny Matyldy pod jej nie-obecność i przeglądać długo w lustrze. Wcale nie miała rudych włosów, tylko złote i byłyby bardzo ładne, gdyby jej pozwolili nosić loki zamiast tych okropnych mysich ogonków. Nie miała niestety takich niebieskich oczu jak George, ale miała za to zielone diabliki w oczach i szlachetne czoło. Któregoś dnia panna Matylda przyłapała ją zapatrzoną w lustro. Tak, patrz się, patrz w lustro, to zobaczysz diabła – powiedziała swoim złym twardym niemieckim głosem. Kiedy Ewelina miała dwanaście lat, przenieśli się do większego domu na Drexel Boulevard. Adelaida i Margaret pojechały na Wschód na pensję w New Hope, a mamuńka musiała wyjechać na zimą do przyjaciół w Santa Fe ze wzglądu na zdrowie. Zabawnie było siadać rano do śniadania tylko w towarzystwie tatusia, George’a i panny Matyldy, która za-czynała się starzeć i interesować więcej domem i powieściami sir Gilberta Parkera niż dziećmi. Ewelina nie lubiła szkoły, ale lubiła, kiedy tatuś pomagał jej wieczorami w łacinie i rozwiązywał za nią równania algebraiczne. Uważała, że jest cudowny, kiedy z taką dobrocią i łagodnością przemawia z kazalnicy, i co niedzielę na popołudniowej lekcji katechizmu roz-pierała ją duma, że jest córką pastora. Rozmyślała dużo o trójjedności Bożej, o kobiecie z Samarii , o Józefie z Arymatei , o Baldurze Pięknym , o Braterstwie Ludzkim i o umi-łowanym apostole Jezusa . Tego roku chodziła na Boże Narodzenie z koszami do wielu biednych domów. Nędza była rzeczą straszną, a biedacy tacy przerażający, więc czemu Bóg nie zrobi czegoś z niedomaganiami i bolączkami Chicago, i z tymi potwornymi warunkami, pytała tatka, a tatko się uśmiechał i mówił, że jest jeszcze za młoda, żeby sobie zaprzątać głowę takimi sprawami. Bo nazywała go teraz tatkiem i była jego kompanem. Na urodziny mamusia przysłała jej śliczne ozdobne wydanie „Błogosławionej dziewecz-ki” Dantego Gabriela Rossettiego , ilustrowane reprodukcjami obrazów samego Rossettiego oraz Burne Jonesa. Obracała teraz po wielekroć w myśli nazwisko Dante Gabriel Rossetti, jak dawniej traurig, tak jej się podobało. Zaczęła również malować i układać wiersze o chórach anielskich i biednych małych dzieciach w Boże Narodzenie. Pierwszym obrazkiem olejnym, jaki namalowała, był portret Pięknej Elaine, który posłała mamusi na Gwiazdkę. Wszyscy uważali, że wykazała wielki talent, i goście przychodzący do tatka na obiad pytali teraz, gdy ją przedstawiano: „Więc to jest ta utalentowana?” Adelaide i Margaret przyjęły to wszystko okropnie wzgardliwie, gdy wróciły ze szkoły. Oświadczyły, że dom ma okropnie pospolity wygląd, że wszystko jest takie niegustowne w Chicago i że to w ogóle okropne urodzić się w domu pastora. Ale oczywiście tatko nie był zwykłym pastorem w białej krawatce, tylko unitarianinem o bardzo liberalnych poglądach i wyglądał raczej na sławnego pisarza czy uczonego. George wyrastał na ponurego chłopaka z brudnymi paznokciami, który nigdy nie miał równo zawiązanego krawata i wiecznie tłukł okulary. Ewelina pracowała nad jego portretem, gdy był małym chłopcem i miał niebieskie oczy i złote jak żywica loki. Płakała często nad paletą, przepełniona miłością do niego i do małych biednych dzieci, które widywała na ulicy. Wszyscy mówili, że powinna koniecznie studiować Sztukę. Ale to Adelaida poznała pierwsza Sally Emerson. Którejś Wielkanocy wystawiały w kościele na cele dobroczynne „Aglavaine i Selizette” i panna Rodgers, nauczycielka francuskiego w szkole doktora Granta, która się opiekowała przedstawieniem, powiedziała, że w sprawie dekoracji i kostiumów powinny się poradzić pani Philipowej Paine Emerson, która widziała oryginalne przedstawienie w Europie. A poza tym zainteresowanie jej byłoby gwa-rancją powodzenia, bo wszystko, czym się zainteresuje Sally Emerson, chwyta. Dziewczynki były nieprzytomne z podniecenia, kiedy doktor Hutchins zatelefonował do pani Emerson za-pytać, czy Adelaida mogłaby do niej zajść któregoś przedpołudnia, żeby się poradzić w sprawie pewnego przedstawienia amatorskiego. Siedzieli już wszyscy przy lunchu, kiedy Adelaida wróciła z płonącymi oczami. Niewiele można się było od niej dowiedzieć poza tym, że pani Philipowa Paine Emerson jest osobistą przyjaciółką Matturlinka i że przyjdzie do nich na herbatę. – Jeszcze nigdy nie widziałam takiej wytwornej pani – powtarzała tylko w kółko. Przedstawienie wypadło niezupełnie tak, jak się spodziewały Hutchinsówny i panna Rod-gers, chociaż wszyscy mówili, że dekoracje i kostiumy projektu Eweliny dowodzą prawdzi-wego talentu. Ale któregoś rana po przedstawieniu Ewelina otrzymała wiadomość, że pani Emerson zaprasza ją, i tylko ją, na lunch. Adelaida i Margaret z wściekłości przestały się do niej w ogóle odzywać. Ewelina była cała roztrzęsiona, gdy wychodziła w kryształowo-mroźny dmący tumanami piasku dzień. W ostatniej chwili Adelaida pożyczyła jej kapelusz, a Margaret futrzany szal, żeby ich nie skompromitowała, jak powiedziały. Nim się dostała do domu państwa Emersonów, była przemarznięta do szpiku kości. Wprowadzono ją do małej gotowalni, gdzie leżały najróżniejsze szczotki i grzebienie i stały srebrne puzderka z pudrem a nawet różem oraz wody toaletowe w czerwonych, zielonych i różowych buteleczkach, i zostawiono samą, żeby się rozebrała. Przejrzawszy się w wielkim lustrze, o mało się nie rozbeczała ze złości, wyglądała tak młodo i pospolicie i miała taką okropną sukienczynę. Je-dyną twarzową rzeczą był szal z lisa, więc go zostawiła na szyi, gdy ją poprowadzono do wielkiego salonu na piętrze, który się mienił kolorami w słońcu wpadającym przez okna od podłogi do sufitu, z puszystym popielatym dywanem zapadającym się miękko pod nogami i czarnym błyszczącym fortepianem. Na wszystkich stolikach stały wielkie wazony frezji i leżały żółte i różowe francuskie i niemieckie albumy reprodukcji. Nawet kwartały pokrytych sadzą chicagoskich kamienic spłaszczone przez wiatr i mroźne słońce wydawały się bardziej interesujące i jakby egzotyczne przez kremowe koronkowe firanki o wielkich wzorach. Przez gęstą woń frezji przebijał delikatny luksusowy aromat dymu papierosowego. Sally Emerson weszła z zapalonym papierosem i słowami: „Przepraszam, moja droga”; jakaś nieszczęśliwa kobieta trzymała ją przez ostatnie pół godziny przyszpiloną jak motyla do słuchawki telefo-nicznej. Lunch jadły przy małym stoliku, który czarny służący w starszym wieku wniósł już nakryty, i Ewelina została potraktowana jak dorosła osoba, nalano jej nawet kieliszek portwe-inu. Odważyła się tylko zanurzyć wargi, ale wino było wyśmienite, a cały lunch chrupiący, wszystko ze śmietanką i posypane tartym serem, zjadłaby tego masę, gdyby nie była taka onieśmielona. Sally Emerson powiedziała, że kostiumy Eweliny były takie pomysłowe i Ewelina musi nadal pracować nad swoim rysunkiem, po czym zaczęła się rozwodzić o tym, że Chicago ma tyle samo ludzi o zdolnościach artystycznych co inne miasta na świecie, a czego mu brak, to milieu, atmosfery, moja droga, gdyż wszystkie czołowe osobistości są takimi karygodnymi nieukami, i wobec tego obowiązkiem tych nielicznych, którym naprawdę leży na sercu Sztuka, jest trzymać się razem, by stworzyć owo życiodajne miłujące piękno milieu. Potem opowiadała o Paryżu, o Mary Garden , o Debussym, tak że Ewelina wróciła do domu z głową wirującą od nazwisk, obrazów i urywków oper oraz z łechcącą wonią frezji w nozdrzach, zmieszaną z zapachem grzanek z serem i dymu papierosowego. W domu wszystko wydało jej się takie przeładowane, gołe i brzydkie, że wybuchnęła płaczem i nie chciała odpowiadać na żadne pytania sióstr, co doprowadziło je do jeszcze większej pasji. Tego roku w czerwcu, po zakończeniu szkoły, pojechali wszyscy do Santa Fe do mamusi. W Santa Fe Ewelina była przez cały czas okropnie przygnębiona. Słońce prażyło tak niemiło-siernie, nad toczonymi przez erozję wzgórzami unosiły się tumany suchego pyłu, mamusia jakby wyblakła, czytała książki teozoficzne i przez cały czas opowiadała o Bogu i o pięknie duszy indiańskiej i meksykańskiej w sposób, który przyprawiał dzieci o zakłopotanie. Eweli-na przez całe lato czytała i nie chciała w ogóle wychodzić na dwór. Przeczytała sir Waltera Scotta, Thackeraya, W. J. Locke’a i Dumasa, a znaleziony w domu egzemplarz „Trilby” połknęła trzy razy pod rząd. Odtąd zamiast rycerzy i dam widziała świat w kategoriach ilu-stracji Du Mauriera. Jeśli nie czytała, to leżała na wznak i układała długie opowieści o sobie i o Sally Emer-son. Przeważnie niezbyt dobrze się czuła i popadała w nie kończące się ohydne rojenia o ciele ludzkim, które ją przyprawiały o mdłości. Adelaida i Margaret uświadomiły ją, co ma robić na swoje comiesięczne przypadłości, ale nie zdradzała, jak okropnie się przy tym czuje. Czy-tywała Biblię i wyszukiwała w encyklopediach i słownikach hasła jak „uterus” i temu podob-ne. Aż wreszcie którejś nocy zdecydowała, że dłużej tego nie zniesie, i póty szukała w apteczce w łazience, póki nie znalazła flaszeczki z jakąś miksturą zawierającą laudanum i napisem: TRUCIZNA. Chciała jednak napisać przed śmiercią wiersz, bo czuła się tak roz-kosznie muzycznie traurig przed tym umieraniem, ale nie mogła jakoś znaleźć rymów i w końcu zasnęła z głową na papierze. Obudziła się o pierwszym świcie, skulona przy stoliku koło okna, cała skostniała i sztywna w cienkiej nocnej koszuli. Wsunęła się drżąc do łóżka. Ale zatrzyma tę flaszeczkę, obiecała sobie, i zabije się, jeśli kiedyś życie zrobi się nazbyt brudne i wstrętne. Dodało jej to trochę otuchy. Na jesieni Margaret i Adelaida pojechały do Vassar College . Ewelina też chciała jechać na Wschód, ale wszyscy orzekli, że jest za młoda, chociaż złożyła przed komisją kwalifika-cyjną większość wymaganych egzaminów. Więc została w Chicago i chodziła na lekcje ma-larstwa i rozmaite wykłady oraz zajmowała się pracą charytatywną w parafii. Była bardzo nieszczęśliwa tej zimy. Sally Emerson zapomniała o niej. Młodzi ludzie kręcący się koło pa-rafii byli tacy sztywni i konwencjonalni. Ewelina nienawidziła długich wieczorów na Drexel Boulevard i całego mętnego emersonizmu głoszonego przez tatka dźwięcznym pastorskim basem. Jedyne, co lubiła, to zajęcia w Domu Hulla , gdzie Eryk Egstrom prowadził wieczo-rowe lekcje rysunku. Spotykała go czasami palącego papierosa w zakamarku korytarza; wy-glądał bardzo po nordycku, uważała, gdy tak stał oparty o ścianę w swoim popielatym kitlu pełnym kolorowych plam świeżej farby. Wypalała z nim niekiedy papierosa i zamieniała parę słów o Manecie albo Claude Monecie z jego niezliczonymi stogami siana, wstydząc się przez cały czas, że rozmowa jest tak mało inteligentna i błyskotliwa, i umierając ze strachu, żeby ktoś nie nadszedł i nie zobaczył jej z papierosem. Panna Matylda powtarzała jej ciągle, że to niedobrze, gdy młoda panienka jest taka roz-marzona, i chciała, żeby Ewelina uczyła się szyć. Przez całą zimę Ewelina przemyśliwała tylko o chodzeniu do Instytutu Sztuki i malowaniu brzegów jeziora Michigan tak, by jej płótna miały tonację obrazów Whistlera, a pełnię i bogactwo rysunków Milleta. Eryk jej nie kochał, bo nie byłby taki koleżeński i pełen rezerwy. Przeżyła już swoją wielką miłość, jej życie jest skończone, musi się teraz poświęcić Sztuce. Zaczęła zwijać włosy w ciasny koczek na karku, a gdy siostry orzekły, że wcale jej z tym nie do twarzy, odparła, że chce, żeby jej było nie do twarzy. Szczęśliwym trafem właśnie w Instytucie Sztuki nawiązała się jej piękna przyjaźń z Eleonorą Stoddard. Ewelina miała tego dnia na sobie nowy popielaty kapelusz, który, sądziła, był zupełnie jak z portretu Maneta, gdy wdała się w rozmowę z niezwykle interesującą dziewczyną. Wróciła do domu tak podekscytowana, że musiała o tym napisać George’owi, który był w internacie. Poinformowała go, że po raz pierwszy w życiu spotkała dziewczynę, która naprawdę czuje malarstwo i z którą można naprawdę porozmawiać. A przy tym naprawdę coś robi i jest taka niezależna, i opowiada tak komicznie. Ostatecznie, skoro los odmówił jej miłości, może prze-cież oprzeć swoje życie na p i ę k n e j przyjaźni. Życie w Chicago zrobiło się teraz takie przyjemne, że Ewelina wcale nie miała ochoty wyjeżdżać z całą rodziną w roczną podróż po Europie, dokąd doktor Hutchins wybierał się od tylu lat. Ale Nowy Jork, zaokrętowanie na parowiec „Baltic”, wypełnianie etykietek na kufry i śmieszny zapach apartamentu na statku pozwoliły jej o wszystkim zapomnieć. Mieli niespo-kojny rejs, parowiec mocno bujał, ale jadali przy stole kapitańskim i kapitan, jowialny Anglik, podtrzymywał ich bardzo na duchii, tak że nie opuścili prawie żadnego posiłku. Wylądowali w Liverpoolu z dwudziestoma trzema sztukami bagażu, ale w drodze do Londynu zgubili podręczną apteczkę w rzemiennym uchwycie i całe pierwsze przedpołudnie stracili na odbie-ranie jej z Biura Rzeczy Znalezionych na Saint Pancras . W Londynie przez cały czas była mgła. Ewelina wybrała się z Georgem obejrzeć marmury Elgina i Tower , jedli lunche w restauracjach ABC i mieli masę frajdy z jeżdżenia metrem. Doktor Hutchins pozwolił im się zatrzymać tylko na dziesięć dni w Paryżu, gdzie większość czasu spędzili na wycieczkach za miasto dla obejrzenia katedr. Niewiele brakowało, by Notre Dame, Rheims, Beauvais i Chartres ze swymi kolorowymi witrażami, zapachem kadzidła w chłodzie kamiennych mu-rów i wysokimi szarymi posągami o długich twarzach nawróciły Ewelinę na katolicyzm. Z Paryża mieli zarezerwowany przedział pierwszej klasy aż do Florencji, zabrali z sobą kosz z kurczakami na zimno i całą baterię flaszek wody mineralnej Świętego Galmiera i gotowali w drodze herbatę na małej maszynce spirytusowej. W zimie dużo padało, willa była zimna, dziewczynki bez przerwy skakały sobie do oczu, a we Florencji nie było chyba nikogo prócz tabunów starych Angielek; tyle że Ewelina ryso-wała z natury i przeczytała Gordona Craiga . Nie miała żadnych adoratorów, bo nie cierpia-ła Włochów o nazwiskach jak z Dantego, którzy się kręcili koło Adelaidy i Margaret w złudnej nadziei, że są one posażnymi pannami. W sumie Ewelina była rada, że wraca z mamusią do domu trochę wcześniej od reszty rodziny, która miała jeszcze jechać do Grecji. Wsiadły we dwie w Antwerpii na parostatek „Kroonland”. Ewelinie zdawało się, że to naj-szczęśliwsza chwila w jej życiu, gdy poczuła pod nogami drżenie pokładu, a w uszach zabu-czała jej przeciągle syrena. Pierwszego wieczora mamusia nie zeszła do jadalni i Ewelina strasznie się wstydziła pod-chodząc sama do stołu, tak że dopiero przy zupie zorientowała się, iż siedzący naprzeciwko niej młodzieniec jest Amerykaninem, i to przystojnym. Miał niebieskie oczy i niechlujne kę-dzierzawokonopne włosy. Cudownie było usłyszeć, że jest z Chicago. Nazywał się Dirk McArthur i studiował rok w Monachium, ale jak sam mówił, czmychnął, żeby go nie zdążyli wyrzucić. Zaprzyjaźnili się z Ewelina od razu i odtąd cały statek do nich należał. Rejs mieli balsamiczny jak na kwiecień. Grali w krążki, w serso i spędzali dużo czasu na dziobie przy-glądając się, jak gładkie fale Atlantyku marszczą się i rozstępu ją przed parowcem. Pewnej księżycowej nocy, gdy księżyc podskakując za każdym susem walczącego z nieprzyjemną martwą falą „Kroonlandu” uciekał na zachód w nawiewanym od rufy pyle wodnym, wdrapali się we dwójkę na bocianie gniazdo. To dopiero była przygoda; Ewelina nie chciała się zdradzić, że ma duszę na ramieniu. Na górze nie było obserwatora, tylko oni dwoje kołysani zawrotnie w zacisznym brezentowym pokrowcu pachnącym lekko marynar-skimi fajkami. Kiedy Dirk objął ją ramieniem, Ewelinie zawirowało w głowie. Nie może mu pozwolić. – Raju, jesteś równa dziewczyna, Ewelino – powiedział zdławionym głosem. – Jeszcze nigdy nie spotkałem porządnej panienki, która by była dobrym kompanem. Sama nie wiedząc kiedy, obróciła ku niemu twarz. Ich policzki się zetknęły i nim się spo-strzegła, Dirk przysunął wargi i cmoknął ją twardo w usta. Żachnęła się i odepchnęła go z całej siły. – Co ty, chcesz mnie wyrzucić za burtę? – zapytał ze śmiechem. – Posłuchaj, Ewelino, nie dałabyś mi takiego małego, maciupeńkiego buziaczka na dowód, że się nie gniewasz? Tej nocy jesteśmy tylko sami we dwoje na całym wielkim Atlantyku. Cmoknęła go trwożnie w brodę. – Wiesz, lubię cię, Ewelino. Jesteś morowa dziewczyna. Uśmiechnęła się do niego i nagle znalazła się w jego ciasnym uścisku, na nogach miała jego twarde silne nogi, na plecach jego wędrujące palce, jego wargi próbowały rozchylić jej wargi. Udało jej się oderwać usta. – Nie, nie, proszę cię, nie – usłyszała swój cienki kruchy głosik. – Już dobrze, przepraszam. Nic więcej na siłę, jak babcię kocham, Ewelino. Ale sama ro-zumiesz, jesteś najładniejszą dziewczyną na statku... co ja mówię, na świecie... no i wiesz, co mężczyzna czuje. Zaczął schodzić pierwszy. Spuszczając się przez otwór w dnie bocianiego gniazda Eweli-na poczuła ogarniający ją zawrót głowy. Spadała. Jego ramię zacisnęło się silnie wokół jej pasa. – Nic się nie stało, dziecko, noga ci się obsunęła – słyszała nad uchem szorstki głos. – Nie bój się, trzymam cię. W głowie jej wirowało, ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa; z daleka dochodził jej pi-skliwy głosik: – Nie upuść mnie, Dirk, nie upuść mnie. Kiedy wreszcie zeszli po drabince na pokład, Dirk oparł się o maszt. – Uff – westchnął z głębi piersi – ale mi napędziłaś stracha, panienko. – Przepraszam – powiedziała. – To było głupie z mojej strony, zachowałam się jak smar-kula. Musiałam chyba zemdleć na chwilę. – Raju, nie powinienem cię był brać na górę. – Dobrze zrobiłeś – odparła Ewelina i czując, że się czerwieni, puściła się biegiem przez główny pokład i na dół do kabiny pierwszej klasy, gdzie musiała opowiedzieć mamusi ba-jeczkę, w jaki sposób podarła pończochę. Nie spała tej nocy, tylko leżała z otwartymi oczami na koi nasłuchując odległego rytmu maszyn, skrzypienia statku i dochodzącego przez otwarty iluminator chlupotu bełtanych fal. Na policzku ciągle czuła miękkie muśnięcie jego twarzy, na plecach nagłe sprężenie jego ra-mienia. Wiedziała już, że jest śmiertelnie zakochana w Dirku, i pragnęła, by jej się oświad-czył. Ale następnego przedpołudnia pochlebiło jej bardzo, gdy sędzia Ganch, wysoki szpako-waty jurysta z Salt Lake City, o młodej rumianej twarzy i pełnym werwy sposobie bycia, przysiadł w nogach jej leżaka i opowiadał przez długie godziny o swoich młodych latach na Zachodzie, o swoim nieszczęśliwym małżeństwie, o polityce, o Teddym Roosevelcie i o partii progresywnej . Wolałaby towarzystwo Dirka, ale czuła się ładna i podekscytowana widząc, jak Dirk przechadza się nie opodal z nosem na kwintę, podczas gdy ona słuchała historyjek sędziego Gancha. Pragnęła, żeby ta podróż nigdy się nie skończyła. Po powrocie do Chicago widywała często Dirka McArthura. Całował ją zawsze na dobra-noc, gdy ją odwoził do domu, tulił ją ciasno w tańcu, czasami brał ją za rękę i mówił, jaka z niej sympatyczna dziewczyna, ale jakoś nigdy nie wspominał o małżeństwie. Raz spotkała Sally Emerson na zabawie, na którą się wybrała z Dirkiem, i musiała przyznać, że zarzuciła malowanie, na co Sally Emerson zrobiła taką zawiedzioną minę, że Ewelina mało się nie za-padła pod ziemię ze wstydu i zaczęła czym prędzej opowiadać o Gordonie Craigu i o wysta-wie Matisse’a, którą widziała w Paryżu. Sally Emerson była już na wychodnym, obok czekał młody człowiek, który zaprosił Ewelinę do tańca. Sally Emerson ujęła Ewelinę za rękę ze słowami: „Ależ, Ewelino, nie zapominaj, jakie nadzieje w tobie pokładamy” – i gdy po chwili Ewelina zaczęła tańczyć, w głowie szumiały jej ideały głoszone przez Sally Emerson i myśl, za jaką cudowną osobę ona sama zawsze ją uważała. Jednakże później, gdy Dirk odwoził ją do domu, wszystkie te myśli wywietrzały jej z głowy w oślepiającym blasku reflektorów, w warkocie motoru, w potężnych zrywach wy-skakującego do przodu automobilu, w uścisku ramienia Dirka na plecach i przemożnej sile pchającej ich na siebie przy braniu wirażów. Była upalna noc, pędzili przez nie kończące się identyczne przedmieścia na zachód, w stronę prerii. Ewelina wiedziała, że powinna wracać do domu, bo wszyscy przyjechali już z Europy i na pewno zauważą jej spóźniony powrót, ale nic nie mówiła. Dopiero kiedy Dirk zatrzymał auto, spostrzegła, że jest bardzo pijany. Wyciągnął flaszkę i zaproponował jej łyczek. Potrząsnęła głową. Stali koło pobielanej stodoły. W odblasku reflektorów jego koszula, twarz, zwichrzone włosy, wszystko było kredowo bia-łe. – Nie kochasz mnie, Dirk – powiedziała. – Ależ kocham, kocham cię bardziej niż kogokolwiek... z wyjątkiem siebie. Widzisz, taka już ze mną bieda, że najbardziej kocham siebie. Przesunęła mu palcami po włosach. – Głuptas jesteś, wiesz? – Au! – syknął. Zaczynało padać, więc zawrócił i popędzili z powrotem w stronę Chicago. Nigdy potem Ewelina nie mogła sobie uzmysłowić, gdzie się roztrzaskali. Pamiętała tylko, jak się wyczoł-gała spod siedzenia – nie była ranna, ale suknię miała w strzępach – i podniósłszy oczy zoba-czyła strugi deszczu w światłach automobilów, które się zatrzymywały po obu stronach szosy. Dirk siedział na błotniku auta, które się pierwsze zatrzymało. – Nic ci się nie stało, Ewelino? – zawołał drżącym głosem. – Nic, tylko suknia jest do wyrzucenia. Krwawił z głębokiego cięcia na czole i tulił jedno ramię do ciała, jakby mu było zimno. Potem zaczął się jeden wielki koszmar, telefonowanie do tatka, odwożenie Dirka do szpitala, wymykanie się reporterom, dzwonienie do pana McArthura, żeby się zakrzątnął i nie dopuścił do opisania jej w porannych gazetach. Była ósma rano upalnego wiosennego dnia, gdy wresz-cie dotarła do domu w mackintoshu jednej z sióstr szpitalnych narzuconym na podartą wie-czorową suknię. Cała rodzina siedziała przy śniadaniu. Nikt się nie odzywał. W końcu tatko wstał i podszedł z serwetką w dłoni. – Moja droga, nie będę teraz mówił o twoim zachowaniu się, żeby nie wspomnieć już o bólu i wstydzie, jaki nam sprawiłaś. Powiem tylko tyle, że sprawiedliwości stałoby się za-dość, gdybyś doznała poważnych obrażeń w podobnej eskapadzie. Idź teraz na górę odpo-cząć, jeśli sumienie ci pozwoli. Ewelina poszła na górę, zamknęła się na dwa spusty i szlochając rzuciła na łóżko. Nim się obejrzała, mamusia i siostry wyekspediowały ją do Santa Fe, gdzie był tylko kurz i upał, których Ewelina nie cierpiała. Ciągle nie mogła zapomnieć o Dirku. Zaczęła opowia-dać na prawo i na lewo, że wierzy w wolną miłość, i godzinami leżała w pokoju na łóżku czy-tając Swinburne’a i Laurence’a Hope albo rojąc, że Dirk jest z nią. Doprowadziła się do tego, że czuła jego natrętne palce wędrujące po krzyżu i jego usta tak jak owego wieczora w bocianim gnieździe na „Kroonlandzie”. Doznała niemal ulgi, gdy zapadła na szkarlatynę i na osiem tygodni odizolowano ją od świata w zakaźnym skrzydle szpitala. Wszyscy przysy-łali jej kwiaty, a ona leżała i czytała książki o rysunku i dekoracji wnętrz albo malowała akwarele. Kiedy w październiku wróciła do Chicago na wesele Adelaidy, miała bladą dorosłą twarz. Całując ją na powitanie Eleonora wykrzyknęła: „Ależ, moja droga, zrobiłaś się oszałamiająco piękna!”. Ale Ewelinie jedno było w głowie: żeby się wreszcie zobaczyć z Dirkiem i mieć to już za sobą. Minęło jednak parę dni, nim doszło do spotkania, bo tatko zadzwonił do Dirka, żeby mu zabronić pokazywania się u nich w domu i okropnie się pokłócili przez telefon. Umówili się w hallu hotelu Drake i Ewelina od pierwszego spojrzenia nie miała wątpliwości, że Dirk się lampartuje, odkąd go ostatni raz widziała. Teraz też był trochę wstawiony. Miał tak niepewną chłopięcą minę, że Ewelinie łzy stanęły w oczach. – No, jak tam nasz Barney Oldfield ? – zapytała ze śmiechem. – Nędznie. Raju, ale ty wyglądasz, Ewelino. Oszałamiająco. Wiesz co, idą „Szaleństwa 1914”, wielki szlagier z Nowego Jorku. Mam bilety, nie poszłabyś ze mną? – Oczywiście, to pysznie. Zamówił najdroższe dania z karty, do tego szampana. Ewelinę dusiło coś za gardło, nie mogła nic przełknąć. Musi mu to powiedzieć, nim się do reszty upije. – Słuchaj, Dirk. Może kobiecie nie wypada zadawać takich pytań, ale to wszystko jest już dłużej nie do zniesienia. Sądząc po twoim zachowaniu się na wiosnę, myślałam, że mnie lu-bisz, więc... jak dalece mnie lubisz? Chcę wiedzieć. Dirk odstawił kieliszek, cały czerwony na twarzy. Zrobił głęboki wdech, po czym powie-dział: – Rozumiesz, Ewelino, ja nie jestem z tych, co się żenią. Zabawić się i cześć to bardziej w moim stylu. Nic na to nie poradzę, taki już jestem. – Och, nie chcę się przecież za ciebie wydawać. – Głos odmówił jej posłuszeństwa i załamał się piskliwie. Zachichotała. – Nie chcę wcale, żebyś mnie sprowadzał na uczciwą drogę. Bo niby dlaczego? – Mogła się teraz roześmiać bardziej naturalnie. – Zapomnijmy o tym. Nie będę ci już więcej dokuczała. – Morowa z ciebie dziewczyna, Ewelino. Od początku wiedziałem, że jesteś morowa dziewczyna. Gdy wchodzili do sali teatralnej, był taki wstawiony, że musiała go w przejściu ująć pod łokieć, żeby się nie zataczał. Orkiestra, blichtr kolorów, podrygi girlasek, wszystko zdawało się dotykać otwartej rany w jej ciele i całe przedstawienie było jak cukierek na bolący ząb. Na dodatek Dirkowi nie zamykały się usta. – Widzisz tę girlsę, drugą od lewej w tylnym rzędzie? To Kicia Frothingham, rozumiesz, Ewelino? Ale jedno ci mogę powiedzieć: nigdy pierwszy nie sprowadziłem dziewczyny na złą drogę. Czego jak czego, ale tego nie mam sobie do wyrzucenia. W końcu przyszła bileterka i poprosiła, żeby nie rozmawiał tak głośno, bo przeszkadza innym oglądać przedstawienie. Dał jej dolara i obiecał, że będzie już cicho jak myszka, jak mała myszka pod miotłą, po czym nagle zasnął. Po pierwszym akcie Ewelina powiedziała, że musi wracać do domu, bo lekarze kazali jej bardzo dużo spać. Uparł się odwieźć ją taksówką pod same drzwi, po czym pojechał z powrotem do teatru i do swojej Kici, a Ewelina leżała przez całą noc z otwartymi oczami i patrzyła w okno. Rano zeszła pierwsza na śniadanie i gdy tylko zjawił się tatko, oznajmiła, że musi zacząć pracować, i zapytała, czyby jej nie pożyczył tysiąca dolarów na założenie firmy dekoratorskiej. Firma, gdy ją założyła do spółki z Eleonorą Stoddard, nie przynosiła jednak spodziewa-nych dochodów, Eleonora zaś okazała się na dłuższą metę trudna we współżyciu. Ale pozna-wały mnóstwo interesujących ludzi, chodziły na przyjęcia, premiery i wernisaże, w ogóle Sal-ly Emerson dbała, żeby były w kursie życia towarzyskiego Chicago. Eleonora utyskiwała wprawdzie, że młodzi ludzie, którymi Ewelina się otacza, są z reguły bez centa i zamiast na dobro trzeba ich zapisywać na straty firmy, Ewelina jednak wierzyła, że się kiedyś wybiją i będą sławni, i gdy Freddie Seargeant, z którym było zawsze tyle kłopotów i któremu wciąż trzeba było pożyczać pieniędzy, rzeczywiście ściągnął je do Nowego Jorku do współpracy przy „Powrocie na rodzinną glebę” , Ewelina triumfowała tak, że była bliska zakochania się w nim. Freddie kochał się w niej od dawna bez pamięci i Ewelina nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Był poczciwy, bardzo go lubiła, jednak nie mogła sobie wyobrazić małżeństwa z nim, a nie porywał jej aż tak, by chciała z nim mieć pierwszy w życiu romans. Ale chętnie przesia-dywała w jego towarzystwie gadając do późna nad szprycerem z reńskiego z wodą selcerską w kawiarni u Brevoorta, gdzie zawsze było tyle ciekawych osób. Patrzyła na niego przez wi-jącą się smużkę dymu papierosowego i rozważała, czy zdecydować się na ten romans, czy też nie. Freddie był wysokim szczupłym mężczyzną koło trzydziestki, z lekko przyprószonymi siwizną gęstymi czarnymi włosami i pociągłą bladą twarzą. Miał dystyngowane maniery tro-chę jak z powieści i używał szerokiego angielskiego „a”, tak że ludzie często myśleli, iż jest z tych dobrych Seargeantów z Back Bay i wychowywał się w Bostonie. Któregoś wieczoru zaczęli snuć plany przyszłości własnej i amerykańskiego teatru. Jeśli zdobędą poparcie finansowe, otworzą teatr ze stałym repertuarem i będą wystawiali oryginal-ne sztuki amerykańskie. On będzie amerykańskim Stanisławskim, ona amerykańską lady Gregory , a może również amerykańskim Bakstem . Kiedy kawiarnię zamykano, Ewelina powiedziała mu, żeby wszedł tylnymi schodami do jej pokoju. Była okropnie przejęta, że bę-dzie w pokoju hotelowym sama z młodym mężczyzną, i napawała się myślą o zgorszeniu Eleonory, gdyby się o tym dowiedziała. Zapalili papierosa i rozmawiali chwilę z roztargnieniem o teatrze, zanim Freddie zdecydował się objąć ją wpół i pocałowawszy za-pytać, czy może zostać na noc. Pozwoliła mu się całować myśląc cały czas o Dirku i w końcu odparła, że nie, błaga go, nie tym razem, a on był cały skruszony i ze łzami w oczach prosił o przebaczenie, że zbrukał taką piękną chwilę. Odparła, że ona wcale tak nie myśli i żeby przyszedł rano, to zjedzą ra-zem śniadanie. Kiedy wyszedł, żałowała trochę, że mu nie kazała zostać. Ciało świerzbiało ją jak wtedy, gdy Dirk brał ją w ramiona, i strasznie chciała wiedzieć, jak to jest kochać się z mężczyzną. Wzięła zimną kąpiel i poszła do łóżka. Gdy się rano przebudzi i zobaczy Freddiego, zdecydu-je, czy się w nim kocha. Ale rano dostała depeszę wzywającą ją do domu. Tatko był bardzo chory na cukrzycę. Freddie wsadził ją do pociągu. Spodziewała się, że rozstanie z nim roz-stroi ją zupełnie, ale jakoś jej nie rozstroiło. Doktorowi Hutchinsowi polepszyło się wkrótce na tyle, że Ewelina mogła go zawieźć do Santa Fe na rekonwalescencję. Mamusia też była przeważnie cierpiąca, Margaret i Adelaida powychodziły już obie za mąż, George przyjął pracę za granicą w Hooverowskim Komitecie Pomocy dla Belgii , tak że Ewelinie nie pozostało nic innego, jak wziąć na siebie opiekę nad rodzicami. Rok spędzony w Santa Fe był nieszczęśliwy i senny pomimo rozległych widmo-wych krajobrazów, wycieczek konnych i malowania akwareli Meksykańczyków i indiańskich braci penitentów . Snując się po domu wydawała dyspozycje kucharce, doglądała gospodar-stwa, irytowała się na głupotę służących, spisywała bieliznę do prania. Jedynym poznanym w Santa Fe człowiekiem, w którego towarzystwie czuła, że żyje, był Jose O’Riely. Pomimo irlandzkiego nazwiska był to wysoki młody Hiszpan o tabaczkowej cerze i ciemnozielonych oczach, który z niewiadomych przyczyn ożenił się z tęgą Meksykan-ką rodzącą mu co dziewięć miesięcy nowego wrzeszczącego brązowego bachora. Był mala-rzem, ale utrzymywał się z dorywczych prac ciesielskich i pozowania, gdy się nadarzała oka-zja. Ewelina wdała się z nim w rozmowę, gdy któregoś dnia malował drzwi garażu, i poprosiła go o pozowanie. Przez cały czas zezował na pastel, nad którym pracowała i powtarzał, że to kicz, aż się w końcu pobeczała. Zaczął ją przepraszać swoją drętwą an-gielszczyzną i pocieszać, żeby się nic nie martwiła, bo ma talent i on ją nauczy rysować. Za-brał ją do swojego domu, brudnej ciasnej budy w meksykańskiej dzielnicy miasta, i przedstawiwszy żonie Loli, która zmierzyła ją spłoszonymi podejrzliwymi czarnymi oczami, pokazał jej swoje prace, wielkie malowane na tynku retablos przypominające włoskie pry-mitywy. – Widzi panienka, ja maluję martirów, ale nie chrześcijańskich – powiedział. – Ja maluję martirów eksploatacji klasy robotniczej. Lola tego nie rozumie. Ona chce, żeby ja malował bogate panie, takie jak panienka, i żeby ja zarabiał kupę piniędzy. Co panienka myśli jest lep-sze? Ewelina się zaczerwieniła. Nie miała ochoty być zaliczana do bogatych pań. Ale malowi-dła zrobiły na niej wielkie wrażenie i obiecała je zareklamować wśród swoich przyjaciół; była pewna, że odkryła geniusza. O’Riely był wdzięczny i nie chciał odtąd brać pieniędzy za pozowanie i korektę jej prac, natomiast pożyczał od czasu do czasu drobne sumy jako przyjaciel. Jeszcze nim się zaczął do niej zalecać, Ewelina zdecydowała, że tym razem musi przeżyć prawdziwy romans. Zwariuje, jeśli w najbliższym czasie nic jej nie spotka. Największą trudnością było znalezienie bez-piecznego miejsca do schadzek. Jej pracownia mieściła się tuż za domem i tatko, mamusia albo jacyś znajomi wpadający czasami z wizytą mogli ich w każdej chwili zaskoczyć. Poza tym Santa Fe było małym miastem i ludzie już zaczynali zwracać uwagę, że O’Riely tak czę-sto przychodzi do jej pracowni. Aż pewnej nocy, gdy szofer Hutchinsów gdzieś pojechał, wdrapali się do jego pokoiku nad garażem. Było tam ciemno choć oko wykol i pachniało zatęchłymi fajkami i brudną odzieżą. Ewelina z przerażeniem stwierdziła, że nie panuje nad sobą; czuła się jak pod narko-zą. Josego zaskoczyło, że była dziewicą, zachował się bardzo subtelnie i delikatnie, prawie ze skruchą. Ale leżąc w jego ramionach na łóżku szofera, Ewelina nie doznała nic z oczekiwanego uniesienia; miała uczucie, jakby to wszystko wydarzyło się już kiedyś przed-tem. Później leżeli długo rozmawiając intymnym szeptem. Jego stosunek zmienił się, trakto-wał ją teraz z pobłażliwą powagą jak małą dziewczynkę. Oświadczył, że nie życzy sobie wię-cej takich ukradkowych spotkań po kątach, to ubliża ich godności. Znajdzie jakieś miejsce, gdzie będą się mogli spotykać otwarcie, na powietrzu, w słońcu, nie jak przestępcy. Chce ją rysować, jej piękne smukłe ciało będzie natchnieniem dla jego malarstwa, no i te jej rozkosz-ne krągłe piersiątka. Potem obejrzał ją dokładnie, czy nie ma pogniecionej sukienki i kazał jej uciekać do domu, do łóżka. Tylko przedtem musi pomyśleć o koniecznych środkach ostroż-ności, jeśli nie chce mieć dziecka, chociaż on osobiście byłby dumny, gdyby mu urodziła dziecko, tym bardziej, że jest dość bogata, by je wychować. Myśl o dziecku sparaliżowała ją, uważała, że jest nieokrzesany i bez serca, żeby mówić o tym tak lekko. Przez całą zimę spotykali się kilka razy tygodniowo w małej opuszczonej chatce z dala od szlaku w zagłębieniu niewielkiego kanionu za miastem. Ona przyjeżdżała konno, on przycho-dził pieszo inną drogą. Nazywali to swoją bezludną wyspą. Aż któregoś dnia Lola zajrzała do jego teki i znalazła setki szkiców jednej i tej samej nagiej dziewczyny. Roztrzęsiona i jazgocząca, z włosami opadającymi na twarz, przyleciała w te pędy do Hutchinsów z pogróżkami, że jak złapie Ewelinę, to ją zakatrupi. Doktor Hutchins był jak rażony gromem, ale Ewelina, choć całkiem zdrętwiała z przerażenia, zdołała zachować spokój i powiedziała tatkowi, że tak, pozwoliła się rysować O’Riely’emu, ale nic więcej między nimi nie było, a jego żona jest głupią ciemną Meksykanką i nie mieści jej się w głowie, że mężczyzna i kobieta mogą być sami w pracowni i niekoniecznie musi dojść między nimi do jakichś zdrożności. Tatko złajał ją, że jest taka nierozważna, ale uwierzył i jakoś udało im się utrzy-mać wszystko w tajemnicy przed mamusią. Jednakże Josego widziała potem już tylko raz. Wzruszył ramionami i powiedział, że nic na to nie poradzi, nie zostawi przecież żony i dzieci na pastwę głodu; jest biedny i musi z nimi żyć, mężczyzna potrzebuje kobiety, żeby mu gotowała i pracowała na niego, nie będzie prze-cież żył samym rysowaniem romantycznych aktów, musi także jeść, a Lola mimo że taka głu-pia i brudna, jest w gruncie rzeczy poczciwą kobietą i przyrzekł jej, że nie zobaczy się więcej z Eweliną. Ewelina odwróciła się na pięcie, nim jeszcze skończył mówić. Rada była, że może wskoczyć na konia i odjechać galopem. OKO KAMERY (31) materac przykryty narzutą od Vantine’a tworzy sofę w atelier artystki fotografki siedzi-my wszyscy na sofie albo na poduszkach na podłodze i aktor Anglik o długiej szyi czyta ryt-micznie „Pieśń nad pieśniami” artystka fotografka w napierśnicach i jedwabnych pantalonach tańczy rytmicznie „Pieśń nad pieśniami” szczupła dziewczyna w różowym która jest tancerką klasyczną pląsa z piszczałkami a fotografka o włosach farbowanych henną tańczy rytmicznie „Pieśń nad pieśniami” w bardziej orientalnym stylu z podrygami pępka i szczękiem napier-śnic Obłóżcie mię kwieciem, osypcie mię jabłki; boć mdleję od miłości. Lewica jego pod głową moją, prawica jego obłapi mię . ustępująca ze sceny aktorka która mieszkała piętro wyżej wydała przeraźliwy krzyk po-tem drugi Włamywacze włażą przez okna O Boże napastują ją my mężczyźni wbiegamy po schodach biedna kobieta dostała ataku histerii Nie to mieszkanie na schodach pełno tajniaków pod dom podjeżdża tyłem policyjna karetka Dobrze dobrze mężczyźni na jedną stronę kobiety na drugą co to w ogóle za spelunka? Tajniaki wspinają się po drabinkach przeciwpożarowych tajniaki pakują się przez wszystkie okna tajniaki wysypują się z kuchenki fotografka o farbowanych włosach owinięta w portierę trzyma ich na dystans wymachuje telefonem Czy to biuro prokuratora okręgowego? Pan Wickersham? przykre nieporozumienie paru przyjaciół mała melorecytacja z tańcami w najbrutalniejszy sposób wybitna aktorka piętro wyżej dostała ataku histerii proszę panie komisarzu prokurator okręgowy chce z panem mówić on panu po-wie kim jestem i kim są moi przyjaciele tajniaki zmywają się cichcem karetka odjeżdża z brzękiem na drugą ulicę Anglik aktor peroruje Tylko najwyższym wysiłkiem woli hamowa-łem się od wybuchu świnie jedne jestem straszny kiedy wpadnę w gniew straszny konsul tu-recki z przyjaciółką którzy przyszli incognito strona walcząca Departament Sprawiedliwości szpiegostwo huzia na radykałów i germanofilów wymknęli się po cichu a my dwaj zbiegamy po schodach i pomaszerowaliśmy szybko w dół Manhattanu przeprawiliśmy się promem do Weehawken tej nocy była olbrzymia mgła wielkie ślepe cielska parostatków sunęły niezdar-nie w dole zatoki buczały syreny na dziobie promu wciągaliśmy w płuca zatęchły podmuch rzeki rozprawialiśmy głośno prychaliśmy śmiechem ze spokojnych ulic Weehawken pną się we mgłę niewiarygodne pochyłe wiadukty EWELINA HUTCHINS Myślała, że oszaleje, dopóki nie wsiadła wreszcie w pociąg mający ją zawieźć z powrotem na Wschód. Rodzice zgodzili się ją puścić dopiero, gdy im pokazała depeszę, o której wysłanie poprosiła telegraficznie Eleonorę. Kazała sobie w niej zaofiarować wysokie pobory w firmie dekoratorskiej Eleonory i powiedziała, że taka okazja nie trafi się drugi raz, więc musi korzystać; zresztą George przyjeżdża przecież niedługo na urlop, więc nie będą zupełnie sami. Pierwszej nocy leżała z otwartymi oczami na dolnym łóżku slipingu, nieprzy-tomna ze szczęścia w świście powietrza za oknami i spiesznym łomocie kół o szyny. Ale za Saint Louis zaczęła się truć myślą, że jest w ciąży. Przyjechała do Nowego Jorku w panicznym strachu. Dworzec Grand Central wydał jej się olbrzymi, pełen bezosobowych twarzy odprowadzających ją spojrzeniami, gdy się przepycha-ła przez tłum w ślad za czerwoną czapką bagażowego, który niósł jej sakwojaż. Bała się, że zemdleje, nim dojdzie do taksówki, potem podczas jazdy w dół Manhattanu podskoki auto-mobilu i dzwoniący w uszach ruch uliczny przyprawiały ją o zawrót głowy i mdłości. U Brevoorta napiła się przede wszystkim kawy. Rumiane słoneczko świeciło przez wysokie okna, sala miała ciepły restauracyjny zapach; poczuła się trochę lepiej. Poszła zatelefonować do Eleonory. Francuska służąca powiedziała jej, że mademoiselle jeszcze śpi, ale jak tylko się przebudzi, nie omieszka jej powiadomić, kto dzwonił. Potem zatelefonowała do Freddiego, który wydawał się bardzo uradowany jej powrotem i powiedział, że zaraz do niej przyjedzie, tylko niestety musi się dostać aż z Brooklynu. Ujrzawszy Freddiego, poczuła się, jakby w ogóle nie wyjeżdżała. Freddie miał już prawie ugadanego producenta baletu opartego na podaniach Majów, był w trakcie przygotowań no-wej komedii muzycznej i chciał, żeby Ewelina zaprojektowała do niej kostiumy. Ale był bar-dzo złej myśli co do perspektyw wojny z Niemcami i liczył się z tym, że jako pacyfista wylą-duje pewno w więzieniu, chyba żeby wybuchła rewolucja. Ewelina opowiedziała mu o swoich dyskusjach z Josem O’Riely, który jest wielkim malarzem, i oświadczyła, że sama jest chyba anarchistką. Freddie nachmurzył się i zapytał, czy aby się w tym O’Rielym nie zadurzyła, na co ona oblewając się rumieńcem zaprotestowała, że skądże znowu, i Freddie uznał, że jest sto razy ładniejsza niż przed rokiem. Pojechali razem do Eleonory, której dom na Trzydziestej Którejś Wschodniej Ulicy miał bardzo elegancki i dostatni wygląd. Eleonora, siedząc w łóżku, załatwiała korespondencję. Była starannie uczesana, miała na sobie różowy satynowy peniuar wykończony koronką i gronostajami. Wypili z nią kawę z gorącymi bułeczkami, które jej służąca z Martyniki sama piekła. Eleonora była zachwycona, że znowu widzi Ewelinę i że Ewelina tak dobrze wygląda, i bardzo tajemnicza co do swoich interesów i w ogóle. Powiedziała, że jest o krok od zostania producentką teatralną, i ciągle powtarzała, że jej doradca finansowy to, jej doradca finansowy tamto, aż Ewelina nie wiedziała, co o tym myśleć; ale było rzeczą oczywistą, że powodzi jej się znakomicie. Ewelina chciała ją spytać, co wie o świadomym macierzyństwie, ale jakoś do tego nie doszło, i może lepiej, bo gdy tylko rozmowa zeszła na wojnę, natychmiast się pokłó-ciły. Po południu Freddie wziął ją ze sobą na herbatę do podżyłej damy, która mieszkała na Ósmej Zachodniej Ulicy i była zagorzałą pacyfistką. Mieszkanie było pełne dyskutujących starszych państwa oraz młodych mężczyzn i kobiet szepczących coś do siebie z ważnymi mi-nami. Ewelina wdała się w rozmowę z młodym człowiekiem o zapadłych policzkach i błyszczących oczach, nazwiskiem Don Stevens. Freddie spieszył się na próbę, a ona została zagadana z Donem Stevensem i nagle okazało się, że wszyscy goście już powychodzili, a oni są sami z gospodynią, tęgą dychawiczną nadskakującą kobietą, którą Ewelina uznała za nie-znośną. Pożegnała się i wyszła, ale ledwo wydostała się na ulicę, gdy Stevens dopędził ją na swoich długich chudych nogach, wlokąc za sobą paltot. – Gdzie pani się wybiera na kolację, Ewelino Hutchins? Ewelina odrzekła, że jeszcze nie wie, i po chwili jadła z nim we włoskiej restauracji na Trzeciej Ulicy. Don Stevens, zmiatający szybko górę spaghetti i popijający zdrowo czerwo-nym winem, przedstawił ją kelnerowi imieniem Giovanni. – Giovanni jest maksymalistą tak jak ja – powiedział. – A ta młoda osoba podaje się za filozoficzną anarchistkę, ale szybko ją z tego wyleczymy. Stevens pochodził z Południowej Dakoty i od gimnazjalnych lat pracował w prowincjonalnych gazetach. Najmował się również jako robotnik rolny w rodzinnych stro-nach, brał udział w kilku akcjach wobblisowskich. Z niemałą dumą pokazał Ewelinie czerwo-ną kartę członka IWW. Do Nowego Jorku przyjechał pisać do „Calla” , ale właśnie złożył rezygnację, bo tak okropnie trzęsą portkami, oświadczył. Pisuje również do „Metropolitan Magazine” i do „Mas”, przemawia na mityngach antywojennych. Ale szkoda marzyć, żeby Ameryka wymigała się od udziału w tej wojnie; Niemcy zwyciężają, w całej Europie klasa robotnicza jest w stanie wrzenia, rewolucja w Rosji dała hasło do światowego przewrotu so-cjalnego i bankierzy dobrze o tym wiedzą, Wilson też; jedyny znak zapytania to, czy robotni-cy przemysłowi na Wschodzie oraz farmerzy i robotnicy sezonowi na Środkowym Zachodzie i Zachodzie przystaną na wojnę. Bo prasa jest przekupiona i ma zakneblowane usta, a Morganom nie pozostało nic innego jak doprowadzić do wojny albo zbankrutować. To naj-większy spisek w historii. Giovanni i Ewelina słuchali z zapartym tchem, Giovanni tylko rozglądał się od czasu do czasu nerwowo po sali, czy któryś z gości przy innych stolikach nie wygląda na szpicla. – Diabła tam, Giovanni, dawaj jeszcze jedną butelkę wina!– wykrzykiwał Don w środku długiej analizy lokat zagranicznych Kuhna, Loeba & Co , po czym pochylał się raptownie do Eweliny napełniając jej kieliszek. – Gdzie pani się kryła przez te wszystkie lata? Jak ja potrzebowałem takiej miłej dziewczyny jak pani! Zabawimy się dzisiaj na całego, to może być ostatnia kolacja w naszym życiu, za miesiąc może będziemy gnić w więzieniu albo stać pod ścianką, no nie, Giovanni? Giovanni zapomniał o gościach przy innych stolikach i w końcu gospodarz go objechał. Ewelina się zaśmiewała. Na pytanie Dona, z czego się tak śmieje, powiedziała, że sama do-brze nie wie, ale jest taki komiczny. – Kiedy to prawdziwy Armagedon , u diabła ciężkiego! – Ale zaraz potrząsnął głową. – Szkoda słów. Jeszcze się nie narodziła kobieta, która by miała zrozumienie dla idei. – Ależ ja wszystko doskonale rozumiem. To potworne. Nie wiem sama, co robić. – Ja też nie wiem, co robić – wybuchnął. – Nie wiem, czy walczyć przeciwko wojnie i iść do więzienia, czy też zaangażować się jako korespondent wojenny i obejrzeć sobie tę całą chryję. Gdyby człowiek mógł być pewny jakiegoś odzewu, to co innego, ale tak... A, diabła tam, chodźmy stąd. Kazał zapisać kolację na swój rachunek i poprosił Ewelinę o pożyczenie mu pół dolara na napiwek dla Giovanniego, bo nie ma centa przy duszy. Sama nie wiedząc kiedy, Ewelina wstąpiła z nim na ostatni kieliszek wina do zimnego zawalonego papierami pokoju na Patchin Place, do którego wchodziło się po trzech kondygnacjach brudnych drewnianych schodów. Po chwili Don zaczął się do niej dobierać, a na jej protesty, że przecież znają się dopiero od siedmiu godzin, wykrzyknął, że to jeszcze jeden głupi przesąd burżuazyjny, którego musi się raz na zawsze wyzbyć. Skorzystała z okazji i zapytała go o sposoby zapobiegania ciąży, na co on usiadł obok niej i przez pół godziny rozwodził się o tym, jaką wspaniałą kobietą jest Mar-garet Sanger i że świadome macierzyństwo to największe błogosławieństwo ludzkości od czasu wynalezienia ognia. Kiedy zaczął się do niej dobierać systematycznie po raz drugi, Ewelina chichocząc się i rumieniąc pozwoliła się rozebrać. Wróciła do swego pokoju u Brevoorta o trzeciej nad ranem, czując się słaba, grzeszna i zbrukana. Zażyła olbrzymią porcję rycyny i poszła do łóżka, ale nie zmrużyła oka do świtu, łamiąc sobie głowę, co powie Freddiemu; była z nim umówiona o jedenastej na małą kolacyjkę po próbie. Ale obawa, że jest w ciąży, zniknęła jak po przebudzeniu z koszmarnego snu. Wiosna była pełna snutych wespół z Eleonorą i Freddiem planów inscenizacji teatralnych i dekoracji wnętrz, z których nigdy nic nie wychodziło. Zresztą Ewelina coraz bardziej traciła serce do Nowego Jorku, bo przecież została wypowiedziana wojna, ulice roiły się od flag i uniformów i wszyscy dookoła dostawali patriotycznego hyzia wypatrując pod każdym łóż-kiem szpiegów i pacyfistów. Eleonora starała się o pracę w Czerwonym Krzyżu, Don Stevens zaciągnął się do Przyjacielskiej Pomocy . Freddie obwieszczał codziennie nowe postano-wienie, aż w końcu powiedział, że ostateczną decyzję poweźmie, gdy otrzyma kartę poboro-wą. Mąż Adelaidy pracował w Waszyngtonie w niedawno powołanej do życia Komisji Że-glugi . Tatko pisał Ewelinie co kilka dni, że Wilson jest największym prezydentem od cza-sów Lincolna. Czasami zaczynało jej się wydawać, że traci rozum, wszyscy dookoła byli tacy pomyleni. Kiedy podzieliła się tą myślą z Eleonorą, ta uśmiechnęła się z.wyższością i oznajmiła, że już zażądała nominacji Eweliny na zastępczynię w swoim biurze w Paryżu. – W twoim biurze w Paryżu? Eleonora skinęła głową. – Moja droga, godzę się bez względu na to, jaka to praca! – wykrzyknęła Ewelina. Eleonora odpłynęła pewnej soboty na pokładzie „Rochambeau”, a w dwa tygodnie póź-niej również Ewelina odpływała na „Touraine”. Był mglisty letni wieczór. Ewelinie było tak spieszno przeciąć więzy łączące ją z Ameryką, którą uważała za nie do zniesienia, że niemal szorstko przerwała pożegnania Adelaidy, Margaret oraz jej męża Billa, który dosłużył się właśnie majora szkoląc snajperów na Long Island. Parowiec miał już dwie godziny opóźnie-nia. Orkiestra grała w kółko „Tipperary”, „Aupres de ma blonde” i „La Madelon”. Po statku kręciło się mnóstwo młodych mężczyzn w najrozmaitszych uniformach, przeważnie pod do-brą datą. Niscy francuscy majtkowie z czerwonymi pomponami i dziecinnymi twarzami prze-krzykiwali się nawzajem gromkim nosowym bordelais . Ewelina spacerowała tam i z po-wrotem po pokładzie, aż ją rozbolały nogi. Zdawało jej się, że parowiec nigdy nie odbije. Z pirsu machał do niej bez przerwy Freddie, który się spóźnił, i Ewelina drżała, żeby nie zja-wił się przypadkiem Don Stevens. W ogóle obrzydzeniem napawało ją życie, które prowadzi-ła przez ostatnie lata. Zeszła do kabiny i zaczęła czytać „Le Feu” Barbusse’a , które przysłał jej Don. W końcu zasnęła, a kiedy szpakowata żylasta kobieta, która miała być jej towarzyszką podró-ży, obudziła ją swoją krzątaniną, od razu poczuła drżenie statku i stukot maszyn okrętowych. – Przespała pani kolację – powiedziała szpakowata kobieta. Nazywała się panna Eliza Felton i była ilustratorką książek dla dzieci. Do Francji jechała szoferować ciężarówkę. Z początku Ewelina uznała ją za nieznośną, ale w miarę jak upływały ciepłe dni rejsu, nawet ją polubiła. Panna Felton zadurzyła się w Ewelinie po uszy i zamęczała ją swoim towarzystwem, ale lubiła przy tym wino i wiedziała masę o Francji, gdzie przez długie lata uczyła się malarstwa w Fontainebleau za starych dobrych dni impresjonistów. Bardzo była rozgoryczona na Szwabów z powodu Rheims, Louvain i biednych małych dzieci belgijskich z poobcinanymi rączkami, zresztą miała w ogóle niskie mniemanie o męskich rządach i Wilsona nazywała tchórzem, Clemenceau – satrapą, a Lloyda Geor-ge’a – glistą. Śmiała się ze środków ostrożności przedsiębranych przeciwko atakowi Ubo-otów zapewniając, że statki Linii Francuskiej są absolutnie bezpieczne, bo podróżują nimi wszyscy niemieccy szpiedzy. Gdy wylądowały w Bordeaux, panna Felton okazała się bardzo pomocna. Zamiast jechać od razu do Paryża z całym personelem Czerwonego Krzyża i pracownikami organizacji cha-rytatywnych, zatrzymały się na dzień, by obejrzeć miasto. Szeregi popielatych osiemnasto-wiecznych kamieniczek były czarujące w nie kończącym się różanym letnim zmierzchu, i te wszystkie kwiaty na sprzedaż, grzeczna obsługa w sklepach, kraty o wyszukanych wzorach, wyśmienity obiad w Chapon Fin. Jedyną złą stroną trzymania się z Elizą Felton było to, że nie tolerowała żadnego mężczyzny. Nazajutrz pojechały dziennym pociągiem do Paryża i Ewelina ledwo powstrzymywała łzy uniesienia nad pięknem krajobrazu, domów, winnic i rzędów strzelistych topól. Na wszystkich stacjach było pełno małych żołnierzy w błękitnych uniformach, a uprzedzająco grzeczny starszy konduktor miał wygląd profesora uniwersytetu. Kiedy w końcu pociąg wśliznął się gładko w tunel, by wynurzyć się na Gare d’Orleans, Ewe-lina miała tak ściśnięte gardło, że nie mogła wykrztusić słowa. Zupełnie jakby po raz pierw-szy była w Paryżu. – Dokąd masz teraz zamiar jechać, moja droga? – zapytała panna Felton i dodała rzeczo-wo: – Widzisz, będziemy musiały same dźwigać swoje rzeczy. – No, chyba muszę się przede wszystkim zameldować w Czerwonym Krzyżu. – Dzisiaj już na to za późno, możesz mi wierzyć. – Więc spróbuję zadzwonić do Eleonory. – Możesz z równym powodzeniem próbować wskrzeszania zmarłych jak dzwonienia gdzieś w Paryżu podczas wojny. Co powinnaś zrobić, to pojechać ze mną do hoteliku, który znam na Quai Voltaire. Rano zameldujesz się w Czerwonym Krzyżu. Ja tak zrobię. – Nie chciałabym, żeby mnie odesłali z powrotem do kraju. – Nie połapią się przez całe tygodnie, że tu jesteś. Już ja znam te zakute łby. W rezultacie Ewelina została przy rzeczach, a Eliza Felton poszła po mały wózek. Zała-dowały manatki i potoczyły wózek przez stację i dalej do hotelu, ulicami wyludnionymi w resztkach bladofiołkowego zmierzchu. Na chodnikach było bardzo mało latarni palących się niebiesko pod osłoną blaszanych kapturków, żeby były niewidoczne z góry. Sekwana, stare mosty i długi masyw Luwru naprzeciwko majaczyły jak nierzeczywiste. Ewelina miała uczucie, że spaceruje po płótnie Whistlera. – Musimy się pospieszyć, żeby coś zjeść, nim wszystko pozamykają. Zaprowadzę cię do Adrienne – powiedziała panna Felton. Zostawiły bagaże na dole w hotelu du Quai Voltaire i pomaszerowały prędko gmatwaniną wąskich szybkomroczniejących uliczek. Dały nura pod ciężką żelazną żaluzją, którą ktoś za-czynał właśnie spuszczać, i znalazły się w małej restauracyjce. – Tiens, c’est mademoiselle Elise – rozległ się z głębi pełnej obić salki kobiecy głos i na spotkanie wybiegła im przysadzista Francuzka o wielkiej głowie i wielkich wyłupiastych oczach; jęła po wielekroć ściskać i całować pannę Felton. – Panna Hutchins – przedstawiła panna Felton swoim oschłym głosem. – Barrzo milo. Jaka ładna, śliczne oczy, hę? Ewelinie nie podobał się sposób, w jaki kobieta ją lustruje, ani jej wielka wypudrowana twarz wynurzająca się z kryz wysokiej bluzki jak jajko z kieliszka. Kobieta przyniosła im trochę zupy i zimnej cielęciny z chlebem, sumitując się bez końca, że nie ma masła ani cukru, i lamentując śpiewnie, że policja taka bezwzględna, że paskarze wszystko wykupują, że sytu-acja na froncie taka niedobra. Raptem urwała i wszystkie trzy podniosły równocześnie wzrok na napis na ścianie: MEFIEZ VOUS LES OREILLES ENNEMIES VOUS ECOUTENT – Enfin c’est la guerre – powiedziała Adrienne. Siedziała obok panny Felton głaszcząc jej chudą dłoń pulchnymi palcami z mnóstwem pierścionków o strasowych oczkach. Zrobiła im kawy, nalała do małych kieliszków Cointre-au. Pochyliła się i poklepała Ewelinę po karku. – Faut pas s’en faire, hein? Odrzuciła w tył głowę i wydała piskliwy histeryczny śmiech. Dolewała ciągle Cointreau do kieliszków i panna Felton zaczynała sprawiać wrażenie wstawionej. Adrienne nie przesta-wała głaskać jej dłoni. Ewelina też czuła, że ciemna duszna zamknięta salka restauracyjna zaczyna jej wirować przed oczami. Wstała oświadczając, że wraca do hotelu, bo ją boli głowa i chce jej się spać. Dwie kobiety próbowały ją namówić do zostania, ale nie słuchając dała nura pod żaluzją. Połowa ulicy była zalana księżycem, druga połowa okryta gęstym czarnym cieniem. Ewe-lina zdała sobie nagle sprawę, że nie zna drogi do hotelu. Ale nie mogła przecież wrócić do restauracji, na samą myśl o tej okropnej Francuzce dostawała gęsiej skórki. Ruszyła szybkim krokiem, trzymając się jasnej strony, przerażona ciszą, cieniami z rzadka przemykających się przechodniów i starymi ponurymi kamieniczkami o szerokich atramentowych sieniach. W końcu wyszła na bulwar, gdzie przechadzały się parki, odzywały głosy i od czasu do czasu przemknął cicho po asfalcie automobil z niebieskimi reflektorami. Nagle w oddali zabrzmiał koszmarny pisk syreny, potem drugi, trzeci. Zagubione gdzieś na niebie, rozległo się jakby ciche brzęczenie pszczoły, to silniejsze, to słabsze, to znowu wzbierające. Ewelina rozejrzała się po ludziach, ale nikt nie wydawał się spłoszony, nikt nie przyśpieszał spacerowego kroku. „Les avions, les boches” – obijały jej się o uszy spokojne głosy. Bezwiednie zatrzymała się przy krawężniku wpatrzona w mleczne niebo, nagle pocięte coraz liczniejszymi reflektorami. Obok niej stał oficer francuski o ojcowskim wyglądzie, z sumiastym wąsem i masą rozma-itych galonów na kepi. Niebo nad głową zaczęło się nagle mienić jak mika. Było to dalekie i piękne jak fajerwerki nad jeziorem Michigan na czwartego lipca. – Co to? – mimo woli zapytała na głos. – C’est le schrapnel, mademoiselle. To nasze kanony na aerroplan – dokończył niepewnie po angielsku, po czym podał jej ramię ofiarowując się odprowadzić ją do domu. Czuła, że pachnie silnie koniakiem, ale był taki miły, miał takie ojcowskie maniery i robił takie komiczne gesty pokazując, że może im coś spaść na głowę i muszą się schronić. Popro-siła, żeby ją odprowadził do Hotel du Quai Voltaire, bo zabłądziła. – Ah, charmant, charmant – odparł ojcowski oficer. Podczas kiedy tak stali rozmawiając, ulica niespodzianie opustoszała. Artyleria pomruki-wała teraz gniewnie ze wszystkich stron. Skręcili znowu w boczne uliczki, przemykając tuż pod murami. Raz wciągnął ją raptownie do sieni, a po drugiej stronie ulicy coś pacnęło z impetem o bruk. – To jest fragmenty szrapnel – powiedział bębniąc palcami po denku kepi. – Niedobre. Ale śmiał się i Ewelina też, w ogóle rozumieli się wyśmienicie. W końcu wyszli na bul-war nad rzeką. Pod gęstym listowiem drzew wydawało się jakoś bezpieczniej. W drzwiach hotelu wskazał nagle palcem na niebo. – Mademoiselle, patrz. C’est les Fokkers, ils s’en fichent de nous . Gdy to mówił, szwabskie aeroplany zataczały w górze krąg, błyskając skrzydłami w promieniach księżyca. Przez sekundę wyglądały jak siedem małych srebrnych ważek, po czym znikły. Równocześnie gdzieś za rzeką rozległo się rozdzierające chrapnięcie bomby. – Permettez, mademoiselle . Zanurzyli się w gęsty mrok hallu hotelowego i zeszli po omacku do piwnicy. Sprowa-dziwszy Ewelinę z ostatniego stopnia brudnych drewnianych schodów, oficer zasalutował z powagą w stronę mieszanej grupy gości w szlafrokach i paltotach narzuconych na nocne stroje, zebranych wokół paru świec. W piwnicy był kelner i oficer chciał zamówić po kieli-szeczku czegoś, ale kelner odrzekł: „Ah, mon colonel, c’est defendu ” – i pułkownik zrobił śmieszną minę. Ewelina przysiadła na jakimś stoliczku. Była taka przejęta widokiem tych wszystkich ludzi i dalekim pomrukiem spadających bomb, że nie zwracała uwagi na pułkow-nika, który ściskał ją za kolano bardziej, niż było trzeba. W ogóle jego rozbiegane dłonie za-czynały się robić kłopotliwe. Po skończeniu rajdu ulicą przejechało coś wydającego śmieszny falujący dźwięk, który przypominał ni to kwakanie kaczki, ni to ryk osła. Wydało się to Ewe-linie takie komiczne, że zaśmiewała się i zaśmiewała, aż pułkownik zdaje się nie wiedział, co o tym myśleć. Ale kiedy chciała się pożegnać i pójść spać, uparł się iść razem z nią na górę. Ewelina nie wiedziała, co robić. Był taki miły i uprzejmy, że nie chciała mu odpłacać nie-grzecznością, ale ani rusz nie mogła mu wytłumaczyć, że chce iść do łóżka spać; odpowiadał, że on też. Gdy mu powiedziała, że mieszka z przyjaciółką, zapytał, czy przyjaciółka jest tak samo charmante jak mademoiselle, bo jeśli tak, to będzie zachwycony. Ewelina wyczerpała już zupełnie zasoby swojej francuszczyzny i modliła się jedynie o pojawienie panny Felton. Konsjerż ani w ząb nie rozumiał, że chce klucz od pokoju i że mon colonel nie idzie z nią na górę, i Ewelina gotowa była usiąść i płakać ze złości, kiedy z cienia wysunął sią młody Ame-rykanin po cywilnemu z czerwoną twarzą i zadartym nosem i gestykulując szeroko zaczął bardzo złą francuszczyzną: - Monsieur, moi frere de madmazel . Nie widzisz pan, że dziewczyna jest fatiguee, chce powiedzieć bonsoir? – Ujął pułkownika pod ramię i zawołał: – Vive la France! Chodź pan do mnie na górę napić się. Pułkownik wyprostował się z wściekłą miną. Nie czekając, co będzie dalej, Ewelina wbiegła po schodach, wpadła jak bomba do pokoju i zamknęła się na dwa spusty. KRONIKA XXIV przechodzi wszelkie wyobrażenie, na jak kolosalną skalę Europa będzie musiała się zapo-życzyć dla powetowania szkód wojennych SAM JEDEN ZAGARNĄŁ 28 SZWABÓW Pogłoski o Zawieszeniu Broni Odbijają się na Południowym Hutnictwie MIEJSCOWY CHŁOPIEC BIERZE DO NIEWOLI OFICERA JEDNA TRZECIA PRZYDZIAŁÓW WOJENNYCH SPRZENIEWIERZANA Bywa uśmiech, co raduje duszę, Bywa uśmiech, co wyciska łzę wejrzyjmy jeszcze raz w sprawę taryf zakładając, że Stany Zjednoczone eksploatują po-między portami amerykańskimi a obcymi flotę liczącą 3 000 jednostek pasażerskich i towarowych HERSZT GANGSTERÓW ZAMORDOWANY NA ULICY I jest uśmiech, który łzę osusza, Tak jak na słoneczku ranna rosa schnie. Są uśmiechy skrywanej czułości, Którą tylko zakochany dojrzeć chce, GŁOSY ŻOŁNIERSKIE PRZESĄDZAJĄ O WYNIKU WYBORÓW załóżmy teraz, że we wrażliwy ośrodek praw ekonomicznych wprowadzimy faktor fer-mentu w postaci armatora jednej trzeciej światowego tonażu, który z obojętnością traktuje sprawę zysku czy straty, do kosztów eksploatacji nie dolicza odsetek od zainwestowanego kapitału, buduje statki nie oglądając się na możliwość ich zyskownej eksploatacji i pobiera taryfy nie dyktowane w żadnej mierze prawem popytu i podaży. Otóż jak wiele trzeba czasu, by w tej sytuacji transport morski załamał się całkowicie? NASTĘPCA TRONU W UCIECZCE Lecz przejmuje uczuciem błogości Tylko uśmiech, którym miła darzy cię uporczywe pogłoski o zawieszeniu broni są czynnikiem niepokoju, a epidemia influency odstrasza klientów z prowincji od odwiedzania większych skupisk. OKO KAMERY (32) a quatorze heures precisement Bosze dzień w dzień ostrzeliwali most z przysłowiową pruską pedanterią a quatorze heures precisement Dick Norton z nieodłącznym monoklem w oku ustawił swoją sekcję w pobliżu mostu żeby ją przekazać Amerykańskiemu Czerwone-mu Krzyżowi majorowie Czerwonego Krzyża byli krągli i bladzi w swoich nowiutkich uni-formach błyszczących koalicyjkach błyszczących obcisłych skórzanych sztylpach więc to tak jest za morzem tak jest na froncie no no Dick Norton poprawił monokl w oku i mówi że jako dżentelmenów ochotników zaciągnął nas do tej służby i jako dżentelmenów ochotników chce nas pożegnać łłup pierwszy pocisk arrive zapach migdałów złudzenie niedzielnej pustki na szosie jak okiem sięgnąć ani jednego poilu Dick Norton poprawia monokl w oku majorom z Czerwonego Krzyża spada na głowy deszcz błota w nozdrzach mają lyddit nagły smród latryn i stłoczonych żołnierzy łłup łłup łłup jak czwartego lipca gwiżdżą odłamki dzwoni w uszach most stoi jak stał Dick Norton stoi jak stał poprawia monokl w oku rozwodzi się kwieciście o dżentelmenach ochotnikach służbie sanitarnej i la belle France pusty automobil sztabowy stoi jak stał ale gdzie są majorowie którzy mieli przejąć dowództwo którzy mieli wygłosić mowę w imieniu Czerwonego Krzyża? Widać jeszcze tylko sztylpy najniezdarniej-szego najkrąglejszego najbledszego majora całe umazane w błocie kiedy się wczołguje na czworakach do abri i już nigdy więcej nie widzieliśmy majorów z Czerwonego Krzyża ani nie słyszeliśmy o dżentelmenach i ochotnikach SZCZĘŚLIWY WOJAK Rooseveltowie mieszkali od siedmiu sprawiedliwych pokoleń na Manhattanie; mieli wielką murowaną rezydencję na Dwudziestej Ulicy, posiadłość ziemską w Dobbs Ferry, par-cele w mieście, ławkę w Holenderskim Kościele Reformowanym i procenta, akcje, obligacje; uważali, że Manhattan do nich należy, uważali, że Ameryka do nich należy. Ich syn Teodor, był chorowitym chłopcem, cierpiał na astmę, był bardzo krótkowzroczny; dłonie i stopy miał takie małe, że z trudem uczył się boksu; ręce miał bardzo krótkie; jego ojciec był po trosze humanitarystą, wydawał gwiazdkowe przyjęcia dla gazeciarzy, ubolewał nad warunkami, slumsami, Wschodnią Stroną , Przedsionkiem Piekieł . Mały Teodor miał kucyki, odbywał za zachętą rodziców długie wędrówki po lasach, bi-wakował, brał lekcje boksu i fechtunku (amerykański dżentelmen powinien umieć się bronić), uczył katechizmu, podejmował działalność misyjną (amerykański dżentelmen powinien czy-nić wszystko dła podźwignięcia mniej od siebie fortunnych); cnota sprawiedliwości przynale-żała mu z urodzenia; pasjami lubił podpatrywać przyrodę, czytać o ptakach i dzikich zwierzę-tach, polować; wyrobił się na dobrego strzelca pomimo szkieł, na dobrego piechura i niezłego jeźdźca pomimo małych stóp i krótkich nóg, na zaczepnego boksera pomimo krótkich rąk, na zawołanego polityka pomimo że był synem jednej z rodzin pierwszych holenderskich posia-daczy Nowego Jorku. W 1876 pojechał do Cambridge studiować na Uniwersytecie Harvarda, bogaty gadatliwy ekscentryczny młodzian z bakami i własnym zdaniem o wszystkim pod słońcem; po Cam-bridge jeździł dwukółką, kolekcjonował ptaki, wypychał okazy upolowane w czasie wypraw w Adirondaki; chociaż nie pił, był trochę świętoszkiem i miał głowę nabitą dziwnymi pomy-słami reform i uzdrawiania nadużyć, dostał się do Porcellian, Dickey i innych klubów, w których należało mu się miejsce jako synowi jednej z rodzin pierwszych holenderskich po-siadaczy Nowego Jorku. Opowiadał przyjaciołom, że poświęci życie służbie dla społeczeństwa: Nie zamierzam głosić doktryny haniebnej gnuśności, lecz doktrynę życia wytężonego, życia w pocie i znoju, w pracy i walce. Od ukończenia jedenastego roku życia pisał mnóstwo, zapełniał pamiętniki, raptularze, luźne karty notując wielkim impetycznym pismem wszystko, co robił, myślał i mówił; stu-diował oczywiście prawo. Ożenił się młodo i pojechał do Szwajcarii zdobyć Matterhorn; śmierć pierwszej żony złamała go zupełnie. Usunął się na nieużytki zachodniej Dakoty, by zostać ranczerem nad Małą Missouri; wrócił na Manhattan jako Teddy, celny strzelec z Dzikiego Zachodu, łowca łosi, kowboj w szerokoskrzydłym kapeluszu, który łapał byki na lasso, mierzył się wręcz z misiem grizzly i piastował godność zastępcy szeryfa na Zachodzie; (kto nosi nazwisko Ro-osevelt, ma obowiązki wobec kraju; obowiązkiem Roosevelta jest krzepić mniej hojnie wypo-sażonych przez los i później przybyłych na nasz brzeg) zastępca szeryfa Teodor Roosevelt nie ugiął się pod brzemieniem białego człowieka, pomagał ścigać występnych i opryszków; by-czo było w służbie. A przez cały ten czas nie przestawał pisać, zasypywać magazynów opowieściami o swoich wyprawach myśliwskich i przygodach, wypełniać mityngów politycznych swymi opiniami, oskarżeniami, sloganami: Życie Wytężone, Osiągalne Ideały, Rząd Sprawiedliwy; gdy mężczyźni zaczynają się bać pracy i słusznej wojny, gdy kobiety zaczynają się bać macie-rzyństwa, stają na brzegu przepaści i zaprawdę lepiej, aby znikli z powierzchni Ziemi, gdzie są przedmiotem zasłużonego szyderstwa wszystkich ludzi silnych, mężnych i szlachetnej myśli. T. R. poślubił majętną kobietę i założył sprawiedliwą rodzinę w Sagamore Hill. Zasiadał przez jedną kadencję w Izbie Ustawodawczej stanu Nowy Jork, został powołany przez Grovera Clevelanda na nieintratne stanowisko komisarza reformy administracji pu-blicznej, był reformatorskim komisarzem policji nowojorskiej i ścigał występnych, twardo głosił, że białe jest białe, a czarne czarne, napisał „Historię wojny morskiej 1812”, został po-wołany na podsekretarza w Departamencie Marynarki, a kiedy pancernik „Maine” wyleciał w powietrze, złożył rezygnację, by poprowadzić swoich Twardych Jeźdźców w randze pod-pułkownika. To był Rubikon, Walka, Gwiaździsty Sztandar, Wojna Sprawiedliwa. Przed społeczeń-stwem amerykańskim nie tajono męstwa pułkownika, gdy wśród gwizdu kul wdzierał się sam jeden na górę San Juan i potem musiał wracać po swoich ludzi, i gdy wpakował kulę w zadek uciekającemu Hiszpanowi. Pech chciał, że górę San Juan wcześniej zdobyły od przeciwnej strony oddziały regularne i że w ogóle nie było potrzeby zdobywania góry San Juan. Santiago się poddało. Kampania była wygrana. Szarża na górę San Juan wyniosła T. R. na fotel guber-natora Stanu Imperialnego ; ale po skończonej walce ochotnicy, sprawozdawcy wojenni, korespondenci magazynów zaczęli się wyrywać z powrotem do domu; niebyczo było siedzieć skulonym pod małymi wojskowymi namiotami w tropikalnej ulewie albo piec się w południowym słońcu spalonych kubańskich gór i być dziesiątkowanym przez malarię i dyzenterię, z wiszącą stale nad głową groźbą żółtej febry. T. R. przygotował zbiorową petycję do prezydenta z prośbą o odesłanie ochotników do domu i pozostawienie brudnej roboty oddziałom regularnym, które kopały okopy, grzebały się w łajnie, toczyły bój z malarią, dyzenterią i żółtą febrą, by wymościć Kubę dla Trustu Cu-krowego i dla National City Bank. Po powrocie do kraju jako jednego z pierwszych przyjął Lemuela Quigga, zaufanego ka-cyka Platta , który głosy całej północnej części stanu miał w małej kieszonce kamizelki; z Plattem też się widział, ale o tym później zapomniał. Sprawy szły byczo. Napisał żywot Oliwera Cromwella, do którego, jak mówiono, był podobny. Jako gubernator wykołował całą machinę partyjną kacyka Platta (mąż sprawiedliwy może mieć krótką pamięć); Platt sądził, że go odstawi na boczny tor wysuwając jego kandydaturę na wiceprezydenta w 1900; Czolgosz zrobił go prezydentem . T. R. pędził jak szatan linijką w ulewnym deszczu po rozmokłych drogach z Mount Mar-cy w Adirondakach, by złapać pociąg do Buffalo, gdzie umierał McKinley. Jako prezydent przeniósł zdrowe szczęśliwe normalne amerykańskie życie rodzinne z Sagamore Hill do Białego Domu, zabierał zagranicznych dyplomatów i tłustych oficerów piechoty na włóczęgi po Rock Creek Parku, gdzie ich prowadził w morderczym korowodzie przez zarośla jeżynowe, po kamieniach przez potoki, w bród po wodzie, na czworakach po łupkowych zboczach, i wymachiwał Tęgą Pałką na występnych krezusów smarowania go-jącymi balsamami ran na honorze potentatów finansowych, sam zaś pojechał do Afryki polo-wać na grubego zwierza. Byczo było polować na grubego zwierza. Po każdym lwie i po każdym słoniu, co ugodzony celnie kulą dumdum walił się w poszycie dżungli, gazety zachłystywały się nagłówkami; gdy rozmawiał z Kaiserem sie-dząc w siodle, nie tajono przed światem, co powiedział, nie tajono również, gdy pouczał na-cjonalistów w Kairze, że świat należy do białego człowieka. Pojechał do Brazylii i przemierzył całe Mato Grosso płynąc czółnem z pnia drzewa po wodach rojących się od małych rybekludojadów piranii i kładąc tapiry, jaguary i okazy bia-łowargiej pekari. Spłynął po kataraktach Rzeki Wątpienia aż do rozlewisk Amazonki, na które dotarł chory, z zakażonym abscesem na nodze, leżąc pod tentem w czółnie z pnia, z oswojonym ptakiem trębaczem przy boku. Sprawy szły byczo. Wyreżyserował rewolucję panamską, w której cieniu odbył się sławny hokuspokus z żonglowaniem starymi i nowymi towarzystwami budowy kanału i w rezultacie czterdzieści milionów dolarów zniknęło w kieszeniach międzynarodowych bankierów , ale Gwiaździsty Sztandar załopotał nad Strefą Kanału i kanał został przekopany. Rozbił kilka trustów, zaprosił Bookera Washingtona na lunch do Białego Domu, na-kłaniał do ochrony przyrody. Otrzymał pokojową nagrodę Nobla za zmontowanie pokoju portsmouthskiego, który za-kończył wojnę rosyjsko-japońską, i wysłał Flotę Atlantycką w rejs dookoła świata, aby wszy-scy przekonali się naocznie, że Ameryka jest mocarstwem pierwszej wody. Po drugiej kaden-cji przekazał prezydenturę Taftowi, wraz z nią pozostawiając słoniowatemu juryście wdzięcz-ne zadanie. Po powrocie do Stanów stoczył swoją ostatnią kampanię, gdy jako progresista, orędownik Sprawiedliwego Ładu, adwokat Prostych Ludzi sięgnął w 1912 po nominację partii republi-kańskiej; prawdziwy Łoś Rosochaty , uskoczył spod Taftowskiej lawiny, by w chicagoskim Koloseum utworzyć w imię sprawiedliwości partię progresywną z delegatów pragnących przywrócić demokratyczne rządy, którzy kołysząc się śpiewali ze łzami w oczach: Na przód żołnierze Chrystusa Kroczący jak na bój Może jednak spływ Rzeką Wątpienia był ponad siły człowieka w tym wieku, może nie wszystko było już tak byczo; dość że T. R. utracił głos w toku trójstronnej kampanii. W Duluth jakiś szaleniec postrzelił go w pierś, życie ocalił mu tylko gruby manuskrypt mowy, którą miał wygłosić. T. R. wygłosił mowę z nie wyjętą kulą, wysłuchał trwożnych oklasków; wiedział, że prości ludzie będą się modlić o jego wyzdrowienie, ale czar jakby prysł. Na arenę wkroczyli demokraci, wojna światowa hukiem eksplodującego lydditu zagłuszy-ła sprawiedliwy głos Szczęśliwego Wojaka. Wilson nie chciał mu pozwolić na formowanie ochotniczej dywizji, ta wojna nie była dla amatorów (a może zawodowcy nie zapomnieli mu petycji napisanej w Santiago). Pozostało mu tylko pisanie artykułów przeciw Szwabom i wysłanie synów na front; Quentin poległ. To już nie był ten byczy świat amatorów. Nikt nie wiedział, że w dniu zawieszenia broni Teodor Roosevelt, szczęśliwy wojak amator szczerzący zęby i grożący palcem, przyrodnik, podróżnik, pisarz, nauczyciel szkółki niedzielnej, kowboj, moralista, polityk, sprawiedliwy mówca o krótkiej pamięci, lubiący wytykać kłamców (Klub Ananiasza ) i toczyć boje na poduszki ze swymi dziećmi, został zabrany do Szpitala Rooseveltow obłożnie chory z objawami infekcji reumatycznej. Nie było już wcale byczo; ale T. R. miał hart, znosił ból, odcięcie od świata, zapomnienie, tak jak kiedyś uciążliwe transporty łodzi z pnia dokoła katarakt podczas pionierskiego spływu Rzeką Wątpienia, żar lejący się z nieba, cuchnące bagna tropikalnej dżungli i zakażony absces na nodze, aż umarł cicho we śnie w Sagamore Hill 6 stycznia 1919 składając brzemię białego człowieka na barki swoich synów. OKO KAMERY (33) jedenaście tysięcy zarejestrowanych prostytutek plami dobre imię Marsylii powiedział oficer prasowy Czerwonego Krzyża Ford gasł trzy razy na Rue de Rivoli w Fontainebleau piliśmy cafe au lait w łóżku Lasek był do bólu czerwony żółty listopadowo-brązowy w drobnym lawendowym deszczyku dalej droga pięła się po gołąbkowoszarych wzgórzach w powietrzu wisiał zapach jabłek Nevers (Dumas nom de Dieu ), Atos Portos d’Artagnan zamówili w zajeździe une bisque zjechaliśmy powoli serpentynami do czerwonego Macon gdzie pachniało winobraniem i kamieniem winnym fais ce que voudras saute bourgu-ignon w dolinie Rodanu pierwsze słomkowe słońce smuży białą drogę cieniami gołych topoli na każdym postoju pijemy wino krwiste jak befsztyki uderzające do głowy jak pałac Franciszka I z bukietem jak ostatnie chłostane szarugą róże nie przejechaliśmy na drugi brzeg do Lyonu gdzie Jean Jacques cierpiał jako młodzik na blednicę pejzaże Prowansji były wszystkie jak wyjęte żywcem z „Wojen galickich” nazwy miast jak ze słownika łaciń-skich źródłosłowów Orange Tarascon Arles gdzie van Gogh obciął sobie ucho konwój coraz mniej przypominał wycieczkę krajoznawczą zatrzymywaliśmy się w każdym estaminet żeby pograć w kości chłopcy jedziemy na południe napić się czerwonego wina które papieże lubili najbardziej jeść tłuste od oliwy potrawy z czosnkiem na południe cepes provencales północny wiatr gwizdał cienko nad równiną Camargue przynaglali nas szybko do Marsylii gdzie owe jedenaście tysięcy pindrzyło się przed zaparowanymi zwierciadłami promenoiru w Apollu ostrygi i vin de cassis petite filie tellement brune tete de lunę cmi amait les Winter-sporte ale w końcu wszystkie były tylko automatami rozbierały się jak fokajskie posążki z rozkraczonymi nogami ustawiane wokół zbełtanych nurtów na mętnych krańcach najstar-szego portu Riwiera rozczarowywała dopiero za San Remo na każdym wzgórzu stał karmel-kowy kościół ze strzelistą wieżą Porto Maurizio niebieskie flaszki wody selcerskiej w cinzanowym słońcu obok kieliszków VERMOUTH TORINO Savona była dekoracją do „Kupca weneckiego” malowaną pędzlem Veronesego Ponte Decimo w Ponte Decimo ambu-lanse ustawiły się w zalanym księżycem kwartale ponurych robotniczych kamienic wszystko pokrywał szron w małej knajpce Wzięty Korespondent nauczył nas pić koniak pół na pół z maraskino jeszcze kieliszeczek okazało się że nie pisze wcale tego co czuje co by chciał pisać co można im tam w kraju powiedzieć o wojnie? okazało się że wcale nie chce pisać tego co pisze chce czuć koniak pół na pół z maraskino nie jest już taki młody (wściekło nas to jak cholera my żądni tego co czujemy chcemy im powiedzieć że wszyscy kłamią zobaczyć nowe miasta pojechać do Genui) jeszcze kieliszeczek? okazało się że chciałby być nagim brązo-wym pastuszkiem siedzącym w słońcu na wzgórku i grającym na fujarce pojechać do Genui nie było wcale trudno chodził tramwaj Genua nowe miasto którego nigdy nie widzieliśmy pełne marmurowych dożów karkołomnych schodków marmurowych lwów w świetle księżyca Genua czy to stare książęce miasto płonie? wszystkie marmurowe pałace i bryłowate kamien-ne domy i kampanile wieńczące szczyty wzgórz wszystkie miały jedną marmurową ścianę w ogniu pożoga w świetle księżyca knajpy były pełne Brytyjczyków wysztafirowanych cywi-lów spacerujących pod portykami na redzie płonęło morze w świetle genueńskiego księżyca agent Służby Wywiadowczej Jego Królewskiej Mości powiedział że to tankowiec wuja Sama wpadł na minę? został storpedowany? czemu go nie przedziurawią nie zatopią? Genua oczy błyskały ogniem płonącego tankowca Genua czego właściwie szukasz? ognia we krwi w świetle księżyca w dół nocnymi uliczkami w twarzach chłopców i dziewcząt Ge-nua w oczach pytanie w ich oczach przez kruszące się kamienne podwórka w świetle genueń-skiego księżyca w górę i w dół po karkołomnych schodkach błysk w oczach w świetle księży-ca za najbliższym rogiem prosto w twarz blask pożogi na morzu jedenaście tysięcy zareje-strowanych prostytutek plami dobre imię Marsylii powiedział oficer prasowy Czerwonego Krzyża JOE WILLIAMS Był to parszywy rejs. Joe martwił się przez cały czas o Delię i gryzł swoimi niepowodze-niami, załoga pokładowa na wszystko kręciła nosem, pod pokładem psuły się bez przerwy maszyny. „Henry B. Higginbotham” miał budowę serownicy z wojny secesyjnej i był taki powolny, że często z ledwością robili trzydzieści, czterdzieści mil dziennie przy umiarkowa-nym wietrze od. dziobu. Jedyną przyjemnością były lekcje boksu, którego uczył Joego drugi mechanik nazwiskiem Glen Hardwick, mały żylasty osobnik, który był wcale niezłym bokse-rem jak na amatora, chociaż musiał mieć już czterdziestkę. Zanim zawinęli do Bordeaux, Joe wyrobił się na dobrego partnera sparingowego. Był cięższy, miał dłuższe ręce i Glen powta-rzał, że ma potężny prawy prosty, który mógłby go daleko zaprowadzić w wadze lekkiej. W Bordeaux pierwszy urzędnik portowy, który wszedł na pokład, chciał ucałować kapi-tana Perry’ego w oba policzki. Prezydent Wilson wypowiedział właśnie wojnę Niemcom i w całym mieście nic nie było za dobre pour les Americains. Wieczorami, kiedy nie mieli wach-ty, Joe i Glen Hardwick włóczyli się we dwóch po mieście. Dziewczyny były szelmy ładne w tym Bordeaux. Któregoś popołudnia udało im się przygadać w parku dwie, i to wcale nie ulicznice. Były elegancko ubrane i wyglądały na panny z dobrych domów, ale co tam, prze-cież jest wojna. Z początku Joe uważał, że powinien wybić sobie z głowy przygody, skoro jest żonaty, ale ostatecznie, co u licha, czyż Delia nie wystrychnęła go na dudka. Niech sobie nie wyobraża, że będzie gipsowym świątkiem! W rezultacie dziewczęta zaprowadziły ich do znajomego hoteliku na kolację, pili beaucoup, beaucoup wina i champagne i w ogóle zrobili sobie wspaniałą ucztę. Joe nie bawił się tak nigdy z żadną dziewczyną. Jego dzidzia miała na imię Marcelinę i kiedy się obudzili rano, pokojówka przyniosła im do numeru kawę i bułeczki i zjedli śniadanie siedząc obok siebie w łóżku. Joe zaczął łapać trochę francuskiego, nauczył się mówić „Cest la guerre”, „On les aura” i „Je m’en fiche” i Marcelina oświadczyła, że będzie jej chłopczykiem za każdym pobytem w Bordeaux. Nazywała go petit lapin . Stali w Bordeaux tylko cztery dni, razem z czekaniem w kolejce na wyładunek, ale przez cały czas pili wino i koniak i żarli jak nigdy w życiu, noszeni przez wszystkich na rękach z radości, że Ameryka przystąpiła do wojny. Morowe były te cztery dni. Ale w rejsie powrot-nym „Higginbotham” dostał takich przecieków, że stary kapitan Perry przestał w ogóle zwa-żać na Ubooty. Nie wiadomo było, czy w ogóle dopłyną do Halifaxu. Statek był lekki, rzucało nim jak korkiem, tak że mimo krat ochronnych nie mogli utrzymać żadnego naczynia na stole w messie. Pewnej słotnej nocy, w dryfującej mgle, gdzieś na południe od Cape Race, Joe spa-cerował z brodą w kołnierzu kurtki po śródokręciu, kiedy raptem rzuciło go o pokład. Nigdy potem nie wiedzieli, czy nadziali się na minę, czy na torpedę i w ogóle uszli z życiem tylko dzięki temu, że łodzie były w diablo dobrym stanie, a morze spokojne. Ale cztery szalupy oczywiście odbiły się od siebie i nawet nie widzieli, jak „Higginbotham” tonie, chociaż fale omywały już główny pokład, kiedy ostatni raz wychynął z mgły. Byli zmarznięci i mokrzy. W szalupie Joego nikt się nie odzywał bez potrzeby. Maryna-rze przy wiosłach musieli się dobrze zwijać, żeby utrzymać szalupę dziobem do fali. Każdy nadbiegający grzywacz był większy od poprzedniego i moczył ich coraz bardziej lodowatymi bryzgami. Chociaż mieli na sobie wełniane swetry i kamizelki ratunkowe, chłód przenikał ich do kości. W końcu mgła zbielała trochę i wstał dzień. Szalupy Joego i kapitana zdołały się jakoś utrzymać razem aż do późnego popołudnia, kiedy wyłowił ich wielki szkuner rybacki wraca-jący do Bostonu z połowu dorsza u wybrzeży Nowej Funlandii. Ale z kapitanem Perrym było kiepsko i chociaż szyper szkunera robił, co mógł, dowieźli go po czterech dniach nieprzytom-nego do Bostonu; umarł w drodze do szpitala. Lekarze powiedzieli, że było to zapalenie płuc. Następnego dnia rano Joe poszedł z pierwszym oficerem do biura agentów armatora, Per-kinsa i Ellermana, żeby wydostać lon dla siebie i załogi. Zamiast tego dowiedzieli się, że ktoś zrobił jakiś szachermacher i zatopiony statek zmienił właściciela pośrodku Atlantyku. Faceta nazwiskiem Rosenberg, który kupił łajbę na spekulację, nie można było nigdzie znaleźć, Cha-se National Bank zgłaszał pretensję do premii asekuracyjnej, towarzystwo ubezpieczeniowe robiło wielkie larum. Agent jednak zapewniał, że lon dostaną, bo pan Rosenberg wpłacił kau-cję, tylko że to musi potrwać. No dobrze, a co mają przez ten czas robić, jeść trawę? Urzędnik odparł, że mu bardzo przykro, ale z tym będą się już musieli zwrócić bezpośrednio do pana Rosenberga. Joe postał chwilę z pierwszym oficerem na chodniku przed biurem agenta klnąc w żywy kamień, po czym oficer pojechał zakomunikować nowinę pierwszemu mechanikowi, który mieszkał w Południowym Bostonie. Było ciepłe popołudnie czerwcowe. Joe ruszył w obchód biur okrętowych, żeby się rozejrzeć, w jakim charakterze mógłby się zamustrować. Wkrótce go to zmęczyło, więc usiadł na Plantach pogapić się trochę na wróble, na wałęsających się majtków, na panny sklepowe wracające z pracy ze stukotem małych obcasików po asfaltowa-nych dróżkach. Obijał się tak goły po Bostonie przez kilka tygodni. Rozbitkami zaopiekowała się Armia Zbawienia karmiąc ich fasolą, waser-zupką i nie kończącymi się hymnami w fałszywej tona-cji, które jakoś nie trafiały do Joego w jego pieskim nastroju. Stawał na głowie, żeby zdobyć trochę forsy na pojechanie do Norfolk i zobaczenie się z Delią. Pisał do niej co dzień, ale od-powiedzi, które przychodziły na Poste Restante, były jakieś chłodne. Martwiła się o komorne, chciała sobie sprawić stroje wiosenne, umierała ze strachu, co powiedzą w biurze, jeśli wyj-dzie na jaw, że jest mężatką. Joe przesiadywał na Plantach, pętał się między klombami w parku publicznym i chodził regularnie do biura agenta pytać o obiecane miejsce trzeciego oficera. W końcu sprzykrzyło mu się to i zamustrował się w charakterze sternika na łajbę Uni-ted Fruit „Callao”. Liczył, że rejs nie potrwa długo i lon będzie akurat czekał, gdy wróci za parę tygodni. W rejsie powrotnym musieli stać parę dni zakotwiczeni na redzie portu Roseau na Domi-nice, bo limony, które mieli zabrać, były nie zapakowane do wysyłki. Wszyscy psioczyli na władze portowe, bandę brytyjskich Negrów, z powodu kwarantanny, nie przygotowanych limon i nie spieszących się lichtug, które podpływały od nabrzeża. Ostatniego wieczoru po-stoju w porcie Joe i Larry, też sternik, wdali się w gadkę z czarnymi szczeniakami w czółnie pod rufą, którzy sprzedawali załodze owoce i trunki, i sami nie wiedząc kiedy, zaproponowali im po dolarze za przewiezienie na ląd i wysadzenie gdzieś na plaży, tak żeby oficerowie się nie dowiedzieli. Miasto cuchnęło Negrami. Na ulicach prawie nie było świateł. Podbiegł do nich czarny jak węgiel pętak i zapytał, czy nie chcieliby spróbować górskich kurek. – To muszą być dzikie kobietki z gór – powiedział Joe. – Przepadliśmy. Smark zaprowadził ich do knajpy, w której królowała tęga Mulatka, i coś do niej powie-dział wyspiarskim dialektem, którego nie rozumieli. Kobieta odrzekła, że muszą parę minut poczekać, więc usiedli i zamówili kilka piw z kukurydzówką. – Wygląda, że to burdelmama – powiedział Larry. – Ale jak dziewczynki nie będą palce lizać, to mogą się zabierać do diabła, jeśli o mnie chodzi. Nie przepadam zbytnio za czarnym mięskiem. Z zaplecza dochodziło skwierczenie i zapach jakiejś smażeniny. – Rany, przekąsiłbym coś – odezwał się Joe. – Te, mały, powiedz jej, że chcemy coś do jedzenia. – Zaraz będą kurki górskie. – Co u diabła? Dopijali ostatnie szklaneczki, gdy Mulatka wróciła z wielkim talerzem czegoś smażone-go. – Co to jest? – zapytał Joe. – Kurki górskie, panie. Tak tu nazywamy żabie udka, ale one nie takie jak w Stanach. By-łam w Ameryce, to wiem. Takie coś jak tam, nikt by u nas nie wziął do gęby. Toto są czy-ściutkie żabki, nie przymierzając jak kuraki. Spróbujcie, panowie, zobaczycie, jakie to pysz-ności. Ryknęli śmiechem. – Jezuniu, aleśmy zapłacili frycowe – wykrztusił Larry ocierając łzy z oczu. Potem postanowili rozejrzeć się za dziewczynkami. Spostrzegli parę wychodzących z domu, gdzie grała muzyka, i ruszyli za nimi ciemną ulicą. Zagadali do nich i dziewczyny zaczęły szczerzyć zęby, chichotać i wić się w swoich sukienczynach. Ale zaraz zjawiło się trzech czy czterech rozjuszonych Negrów i jęło coś szwargotać wyspiarskim dialektem. – Rany boskie, Larry, uważajmy lepiej – wycedził Joe przez zęby. – Facety mają brzytwy. Stali pośrodku bandy wielkich gardłujących czarnuchów, kiedy z tyłu rozległ się amery-kański głos: – Ani słowa więcej, chłopcy. Ja to załatwię. Przez ciżbę przeciskał się niski mężczyzna w bryczesach khaki i panamie, przez cały czas mówiąc coś miejscowym dialektem. Był to starszy jegomość o trójkątnej popielatej twarzy zakończonej wiechciem szpicbródki. – Nazywam się Henderson, DeBuque Henderson z Bridgeport w Connecticut. Uścisnął im po kolei ręce. – No, co to za historia, chłopcy? Sprawa już załatwiona, oni mnie tu wszyscy znają. Trze-ba uważać na tej wyspie, chłopcy, tu ludzie są cholernie drażliwi, cholernie. No, zabieram was do siebie na jednego. – Ujął ich obydwu pod ramiona i poprowadził szybkim krokiem w górę ulicy. – Cóż, ja też byłem kiedyś młody, jeszcze jestem młody. Uparłem się obejrzeć tę wyspę, i słusznie, bo to najciekawsza wyspa na całych Karaibach, tylko cholernie opusz-czona. Ani jednej białej twarzy. Doszedłszy do swojego domu, wyprowadził ich przez wielki pobielany pokój na taras pachnący kwiatami waniliowymi. W dole widniało miasto z nielicznymi światłami, ciemne wzgórza, biały kadłub „Callao” na redzie i uwijające się dookoła, rozjarzone światłami lich-tugi. Czasem dochodził uszu terkot wind pokładowych, skądś dobiegały dźwięki szalonego dżiga. Starszy jegomość nalał im po szklaneczce rumu, potem po drugiej. Miał na żerdzi pa-pugę, która nie przestawała skrzeczeć. Od lądu zerwała się bryza pełna odurzającej woni kwiatów górskich i zwiewała starszemu jegomościowi strąki siwych włosów na oczy. Wska-zał palcem „Callao” w wianuszku oświetlonych lichtug. – United Fruit Company, banda rabusiów! Mają monopol, jak się nie zgodzisz na ich ce-ny, to niech ci limony gniją w porcie. Tak, to monopol, a wy, chłopcy, pracujecie dla tych bandytów. Ale ja wiem, to nie wasza wina. No, wasze zdrowie! Joe i Larry ani się spostrzegli, jak zaczęli śpiewać. Starszy jegomość rozwodził się o zgniatarkach trzciny cukrowej i przędzarkach bawełny i dolewał im co chwila rumu z flaszki. Zalali się w drobny mak. Nie mieli zielonego pojęcia, jak wrócili na pokład. Joe pamiętał tylko czarne wnętrze kubryku z wibrującym chrapaniem dochodzącym z koi i słodkomdlący smak rumu w ustach, po czym sen zwalił go jak obuchem w głowę. Parę dni później dostał gorączki i okropnego bólu w stawach. Był nieprzytomny i majaczył, gdy go wysadzali na Saint Thomas. Miał dengę, leżał dwa miesiące bez życia, nim odzyskał dość sił, by przynajmniej napisać Delii, gdzie jest. Łapiduch powiedział mu, że był nieprzytomny przez pięć dni i wszyscy postawili już na nim krzyżyk. Doktorzy byli na niego wściekli, bo to przecież szpital garnizonowy; ale w końcu jest białym człowiekiem, do tego był nieprzytomny, więc nie mogli go rzucić rekinom na pożarcie. Był czerwiec, gdy mógł się wreszcie wypuścić na przechadzkę stromymi wąskimi pełny-mi koralowego pyłu uliczkami miasta. Ze szpitala go wypisano i byłby w nie lada kłopocie, gdyby nie kucharz z koszar piechoty morskiej, który mu skombinował wyrko w nieużywanej części budynku. Żar lał się z nieba, nigdy ani jednej chmurki i Joe miał rychło dość widoku Negrów, gołych wzgórz i niebieskiego zamkniętego ze wszystkich stron portu. Spędzał dużo czasu siedząc na starym nabrzeżu węglowym, gapił się przez szpary w deskach w głęboką przezroczystą niebieskozieloną wodę albo obserwował ławice ryb żerujących dokoła pali. Zaczynał myśleć o Delii, o tej Francuzeczce z Bordeaux, o wojnie i o tym, że United Fruit to banda złodziei, i myśli mąciły mu się, wirowały w głowie jak te małe srebrne, niebieskie i żółte rybki krążące wśród wodorostów falujących na palach, aż w końcu zapadał w sen. Wreszcie do portu zawinął idący na północ owocowiec i Joe opowiedział swoją smutną historię jednemu z oficerów, którego wypatrzył na nabrzeżu. Dali mu koję do Nowego Jorku, gdzie Joe spróbował się przede wszystkim skontaktować z Janey. Jeśli ona uzna, że powinien to zrobić, rzuci raz na zawsze to pieskie życie na morzu i poszuka sobie stałego zajęcia na lądzie. Zadzwonił do agencji reklamowej J. Ward Moorehouse’a, gdzie pracowała, ale telefo-nistka po drugiej stronie linii powiedziała mu, że panna Williams jako sekretarka osobista szefa pojechała z nim służbowo na Zachód. Wobec tego pojechał do Redhook przytulić się u pani Olsen, gdzie wszyscy opowiadali o poborze, o obławach ulicznych na dekowników i zatrzymywaniu każdego, kto nie ma karty rejestracyjnej. I rzeczywiście, ledwo Joe wyszedł któregoś ranka z metra na Wall Street, przy-stąpił do niego policjant i zapytał o kartę. Joe powiedział, że jest marynarzem i nie podlega poborowi, a karty nie ma, bo właśnie wrócił z rejsu i nie zdążył się jeszcze zarejestrować, ale policaj odburknął, że tłumaczyć się będzie przed sądem, i pognali go razem z gromadą męż-czyzn Broadwayem w dół Manhattanu. Z tłumu subiektów i kancelistów na chodnikach coraz to jakiś mądrala pokrzykiwał za nimi: „Dekownicy, dekownicy!”, a dziewczęta sykały i prychały. Zapędzili ich do Komory Celnej i zamknęli w suterenach. Był upalny dzień sierpniowy. Joe przepchał się łokciami przez tłumek spoconych sarkających mężczyzn do okna. Byli to po większej części cudzoziemcy, ale także trochę dokerów i szlifibruków portowych. Wielu rzu-cało się udając ważniaków, ale Joe pamiętając Marynarkę Wojenną wolał trzymać język za zębami i nadstawiać ucha. Przesiedział się cały dzień. Gliny nie pozwalały nikomu telefono-wać i był tylko jeden klozet, do którego chodzili pod strażą. Pod Joem uginały się nogi, nie odzyskał jeszcze sił po tej dendze. Był bliski omdlenia, kiedy dostrzegł znajomą twarz. Niech go szlag, jeśli to nie Glen Hardwick! Okazało się, że Glen został wyłowiony przez jakąś bry-tyjską łajbę i wysadzony w Halifaxie. Zamustrował się właśnie jako drugi na „Chemanga”, który idzie z ładunkiem mułów do Bordeaux i z drobnicą do Genui, uzbrojony w trzycalowe działko obsługiwane przez chłopców z Marynarki Wojennej. Czemu Joe nie miałby się zamu-strować razem z nim? – Rany, myślisz, że mnie wezmą? – zapytał Joe. – Jasne, szukają na gwałt oficerów nawigacyjnych. Wzięliby cię, gdybyś nawet nie miał patentu. Bordeaux uśmiechało im się, pamiętali obaj te Francuzeczki. Uradzili, że jak tylko Glen się wydostanie, zadzwoni do pani Olsen, żeby przyniosła patent Joego, który jest w pudełku po cygarach w głowie łóżka. Wreszcie wzięto ich na przesłuchanie i inspektor za biurkiem zwolnił Glena z miejsca, a Joego obiecał zwolnić, jak tylko dostarczy papiery. Ale, oświad-czył, muszą się bezzwłocznie zarejestrować, mimo że nie podlegają poborowi. – Pamiętajcie, chłopcy, jest wojna – powiedział zza biurka. – Nikt tego nie wie lepiej od nas – odparł Joe. Pani Olsen przyleciała rozgorączkowana z papierami Joego i Joe popędził do biura okrę-towego we Wschodnim Nowym Jorku, gdzie go zamustrowano jako bosmana. Kapitanem był ten sam Ben Tarbell, który kiedyś pływał jako pierwszy oficer na „Higginbothamie”. Joe miał ochotę pojechać jeszcze do Norfolk i zobaczyć się z Delią, ale, u licha ciężkiego, to nie była odpowiednia pora do siedzenia na lądzie. Skończyło się na tym, że jej posłał pięćdziesiąt do-larów pożyczone od Glena. Zresztą nie miał czasu łamać sobie nad tym długo głowy, bo na-stępnego dnia wychodzili z portu z zapieczętowanymi dyspozycjami, gdzie mają się przyłą-czyć do konwoju. Płynąć w konwoju nie było wcale źle. Rozkazy wydawali oficerowie z kontrtorpedowców i prowadzącego konwój „Salem”, ale kapitanowie frachtowców często sobie z nich podrwi-wali przy pomocy sygnałów semaforowych. Było na co popatrzeć, kiedy przez środek Atlan-tyku sunął taki sznureczek frachtowców upstrzonych przez mistrzów kamuflażu szarymi i białymi plamami wodnymi jak słupki przed razurami . W konwoju szły stare balie, który-mi w czasie pokoju nikt by się nie odważył przeprawić na Staten Island, a jedna z nowych drewnianych łajb Komisji Żeglugi, sfuszerowana ze świeżego drewna – ktoś chciał widocznie zbić forsę w trymiga – ciekła tak haniebnie, że trzeba ją było opuścić i zatopić w połowie oceanu. Joe często zachodził do kabiny Glena na fajeczkę i pogaduszki. Zgadzali się co do tego, że wszystko, co się dzieje na lądzie, to jedna cholerna granda i jedyne miejsce dla nich to wielka słona woda, chociaż Joemu zaczynało już wychodzić bokiem ciągłe użeranie się z bandą lumpów, którą miał zamiast załogi. Kiedy weszli w strefę zagrożenia i statki jęły iść zygzakiem, wszyscy jak jeden mąż zaczęli na dodatek robić w portki ze strachu. Joe nie klął tyle nigdy w życiu. Co parę godzin był fałszywy alarm, bo komuś się przywidziało, że zoba-czył Uboot, i hydroplany rzucały bomby głębinowe, a rozhisteryzowane działony pruły z działek do starych beczek, kiści wodorostów i refleksów na wodzie. Poczuli się pewniej dopiero gdy weszli nocą w rozlewisko Żyrondy, pełne krzyżujących się świateł reflektorów, migotania lamp sygnalizacyjnych i warkotu uwijających się łodzi patrolowych. Ulgą było wyładować wreszcie brudne kopiące muły z ich fetorem i pozbyć się z pokładu wrzeszczących i klnących bez przerwy stajennych. Joe z Glenem zeszli na ląd ledwie na parę godzin i nie mogli nigdzie znaleźć Marceliny ani Loulou. Garonna zaczynała się upodabniać do Delaware ze swymi nowymi żelazo-betonowymi pirsami amerykańskiej konstrukcji. Wy-szedłszy z portu musieli zakotwiczyć na kilka godzin w nurcie rzeki dla załatania nieszczel-nego przewodu pary i widzieli łódź patrolową prowadzącą na holu pięć wyładowanych po brzegi szalup ratunkowych – znak, że Fryce buszowali dalej na francuskich wodach. Tym razem szli bez konwoju. Wymknęli się pod osłoną mglistej nocy i kiedy jeden z majtków wyszedł z kubryku na pokład z papierosem w kąciku ust, pierwszy oficer zdzielił go na odlew i zapowiedział, że po powrocie do domu każe go aresztować jako parszywego szwabskiego szpiega. Obeszli Hiszpanię aż do przylądka Finisterre i kapitan kazał właśnie wziąć kurs południowy, kiedy za rufą ukazał się wyraźnie peryskop. Kapitan złapał sam za ster i ryknął w dół do maszynowni o całą naprzód – tak Bogiem a prawdą, nie było jej wiele – a działon zaczął pruć po wodzie. Peryskop zniknął, ale parę godzin później dogonili jakiś baryłkowaty kecz sztormujący na motyla w gwałtownym fordewindzie z zachodo-północo-zachodu, widocznie hiszpańskich rybaków wracających z połowu do Vigo. Ledwo przecięli kilwater keczu, gdy statkiem wstrząsnął wielki huk i w powietrze uniósł się słup wody mocząc ich doszczętnie na mostku. Szczęściem wszystko pracowało jak w zegarku. Numer pierwszy był jedynym zalanym po-mieszczeniem. Trzeba trafu, że cała załoga wyszła właśnie z kubryku i stała w kamizelkach ratunkowych na śródokręciu. „Chemang” osiadł tylko trochę na dziobie, to wszystko. Chłop-cy z działonu nie mieli wątpliwości, że to była mina rzucona przez ten parszywy kecz, który im przeciął drogę, i posłali za nim parę pocisków, ale statek tak bujał na sztormowej fali, że pudłowali raz po raz. Zresztą kecz wkrótce zniknął za wyspą zamykającą wejście na redę por-tu Vigo, a „Chemang” wlókł się na wolnych obrotach i nim wszedł w kanał na wysokości miasta, woda zaczynała zalewać pompy w numerze drugim i sięgała czterech stóp w maszynowni. Nie mieli innego wyjścia, jak osadzić statek na ławicy twardego piachu na prawo od Vigo. Tak znaleźli się znowu na lądzie i stali z workami przed konsulatem czekając, aż konsul znajdzie im kwatery. Konsul był Hiszpanem i nie mówił po angielsku tak, jak powinien, ale traktował ich bardzo dobrze. Partia liberalna miasta Vigo zaprosiła oficerów i załogę na walki byków, które miały się odbyć po południu. Tymczasem znowu odchodził jakiś szacherma-cher, bo wkrótce kapitan otrzymał depeszę, że ma przekazać statek agencji Gomez & Ca. z Bilbao, która go kupiła, jak stał, i miała mu zmienić banderę. Kiedy przyszli na walki byków, połowa widzów dookoła areny wiwatowała na ich cześć: „Viva los Aliados!”, a druga połowa gwizdała i krzyczała: „Viva Maura !” Już myśleli, że dojdzie do bójki, gdy na arenę wypuszczono byka i wszyscy się uciszyli. Walka była mocno krwawa, ale faceci upstrzeni cekinami, którzy wychodzili na arenę, okazali się rzeczywiście zręczni w nogach, a widzowie siedzący dookoła częstowali Amerykanów bez przerwy winem z małych skórzanych bukłaczków i puszczali w obieg flaszki koniaku, tak że chłopcy szybko sobie podochocili i Joe musiał przez cały czas myśleć tylko o tym, żeby ich utrzymać w karbach. Potem miejscowe Towarzystwo Popierania Aliantów urządziło dla oficerów ban-kiet i kupa jakichś bubków, każdy z czarnymi mostachos , wygłaszała ogniste mowy, któ-rych nikt nie rozumiał, a Amerykanie wiwatowali i śpiewali „Przybyli Jankesi”, „Niech nie zagasną domowe ogniska” i „Na jubel w Hamburgu nam spieszno”. Pierwszy mechanik, star-szy facet nazwiskiem McGillicuddy, pokazywał sztuczki karciane i w ogóle wieczór był bar-dzo udany. Joe i Glen dostali razem pokój w hotelu, gdzie była pokojówka buzi dać, ale po-wiedziała, że na żadne takie nie pozwoli. – No co, Joe – zapytał Glen przed zaśnięciem – może nie bycza ta wojna? – Jeśli chodzi o mnie, to zostałem przyuważony trzeci raz – odparł Joe. – E, takie przyuważenie to mięta – orzekł Glen. Czekali w Vigo przez dwa tygodnie, bo urzędnicy kłócili się o ich status prawny. Mieli tego czekania po dziurki w nosie, kiedy ich wreszcie załadowano w pociąg do Gibraltaru, gdzie mieli się zaokrętować na jakąś łajbę Komisji Żeglugi. Tłukli się pociągiem trzy doby śpiąc przez cały czas na twardych ławkach. Hiszpania była nie kończącym się ciągiem wiel-kich suchych łańcuchów górskich wyłaniających się jeden po drugim. Przesiadali się raz w Madrycie, drugi raz w Sewilli i za każdym razem zjawiał się jegomość z konsulatu, żeby się nimi zaopiekować. W Sewilli dowiedzieli się, że wcale nie jadą do Gib, tylko do Algeci-ras. W Algeciras okazało się z kolei, że nikt tu o nich nie słyszał. Rozłożyli się biwakiem w konsulacie i czekali, a konsul telegrafował na prawo i lewo, aż w końcu wysłał ich dwiema wynajętymi ciężarówkami do Kadyksu. To był dopiero kraj ta Hiszpania, nic tylko skały, wi-no, czarnookie piersiaste kobiety, drzewa oliwkowe. W Kadyksie wyszedł im na spotkanie agent konsularny z depeszą w ręku: mieli się zaokrętować na tankowiec „Złota muszla”, który czekał na nich w Algeciras. Nie było rady, musieli się ładować z powrotem na ciężarówki i trząść dalej stłoczeni na twardych ławkach, z pyłem pokrywającym skorupą twarze, włażą-cym w usta i bez centa w kieszeni na coś do picia. Kiedy wreszcie koło trzeciej nad ranem jasnej księżycowej nocy wdrapali się na „Złotą muszlę”, niektórzy chłopcy byli tak wypom-powani, że zwalili się prosto na pokład i zasnęli z głowami na swoich workach. „Złota muszla” wysadziła ich pod koniec października w Perth Amboy. Joe odebrał zale-gły lon i złapał pierwsze połączenie kolejowe do Norfolk. Nosem wyłaziło mu już ciągłe uże-ranie się z tą bandą skurwieli w kubryku. Diabła tam, skończy raz na zawsze z morzem; osie-dli się na lądzie, zakosztuje małżeńskiego życia. Rozpierała go radość, kiedy przeprawiał się promem z Cape Charles. Minęli Tłucznie i z pełnej białych grzywaczy zatoki wpłynęli na gładkie brunatne wody Hampton Roads rojące się od statków – cztery potężne pancerniki na kotwicy, uwijające się w tę i wewtę ścigacze łodzi podwodnych, biały kuter celny, frachtowce i węglowce w barwach ochronnych, stadko zakotwiczonych oddzielnie czerwonych barek amunicyjnych. Był roziskrzony dzień jesienny. Joe czuł się klasa; w kieszeni miał trzysta pięćdziesiąt dolarów, na sobie odświętne ubranie, był opalony, podjadł sobie zdrowo. Rany, teraz przydałoby się trochę miłości. A może będą mieli dziecko? W Norfolk wszystko wyglądało inaczej. Ulice roiły się od nowiutkich uniformów, na ro-gu Main i Granby przemawiali dwuminutowi mówcy , wszędzie pełno było plakatów Po-życzki Wolności, rżnęły orkiestry. Idąc od przystani promu ledwo poznawał miasto. Napisał Delii, że przyjeżdża, ale był niespokojny, jak wypadnie spotkanie, bo dawno nie miał od niej listu. Zachował przez cały czas klucz od zatrzasku, ale najpierw zapukał, nim zaczął otwierać drzwi. W mieszkaniu nie było nikogo. W wyobraźni widział zawsze, jak mu wybiega na spotkanie. Ale przecież jest dopiero czwarta, nie wróciła jeszcze z pracy. Aha, wzięła sobie współlokatorkę; ale porządek to coś nie bardzo utrzymują. Na sznurze suszyła się bielizna, na krzesłach walały się rozmaite części garderoby, na stole stała bombonierka z ponadgryzanymi czekoladkami. Rany boskie, wi-docznie miały wczoraj gości! Zostało pół tortu, szklaneczki z resztkami alkoholu, talerz z niedopałkami papierosów, a nawet z jednym niedopałkiem cygara. Och, pewno przyjmowa-ła jakichś znajomków. Poszedł do łazienki ogolić się i trochę odświeżyć. Tak, Delia miała zawsze powodzenie, pewno odwiedza ją ciągle kupa kolegów, może grają w karty i różne takie. W łazience stał słoik różu, leżały szminki do warg, krany były zasypane pudrem do twarzy. Joe czuł się dziwnie, goląc się wśród tych babskich przyborów. Usłyszał jej śmiech na schodach i męski głos; w zatrzasku szczęknął klucz. Joe zamknął walizkę i wyprostował się. Delia obcięła włosy. Przyfrunęła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję. – Któż to, jeśli nie mój mężuś? Joe poczuł róż na jej wargach. – No, no, ale wychudłeś, Joe. Mój biedny chłopczyk, musiał się okropnie przechorować. Jakbym miała za co, tobym wskoczyła na statek i przyjechała do ciebie bez namysłu. Aha, to jest Wilmer Tayloe... chciałam powiedzieć, porucznik Tayloe, właśnie wczoraj dostał nomi-nację. Joe zawahał się chwilę, nim wyciągnął rękę. Tamten miał krótko ostrzyżone rude włosy i piegowatą twarz. Był wysztafirowany, w gabardynowym uniformie, błyszczącej koalicyjce i sztylpach. Na ramionach miał srebrne belki podporucznika, na nogach ostrogi. – Wyjeżdża jutro do Europy. Wstąpił, żeby mnie zabrać na obiad. Och, Joe, kochany, mam ci tyle do opowiedzenia. Joe i porucznik Tayloe stali mierząc się niepewnie wzrokiem, a Delia krzątała się robiąc trochę ładu w pokoju i bez przerwy mówiąc do Joego: – To okropne, nigdy nie mam chwili czasu, żeby coś zrobić w domu. Tak samo Hilda. Pamiętasz Hildę Thompson, Joe? Mieszka ze mną, bo inaczej nie dałabym rady z komornem. Pracujemy obie wieczorami w kantynie Czerwonego Krzyża, chcemy też mieć swój udział w tej wojnie, a ja poza tym sprzedaję Pożyczkę Wolności. Czy ty też nienawidzisz Szwabów, Joe? Bo my obie z Hildą tak ich nienawidzimy, Hilda nawet chciała zmienić imię, że szwab-skie, i musiałam obiecać, że będę ją nazywała Gloria, ale ciągle zapominam. Wiesz, Wilmer, Joe został już dwa razy storpedowany. – No cóż, pierwsze sześć razy jest podobno najgorsze – mruknął porucznik Tayloe. Joe chrząknął. Delia weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. – Rozgośćcie się, chłopcy. Przebiorę się tylko, za minutkę będę gotowa. Żaden się nie odezwał. Słychać było tylko skrzypienie butów, gdy porucznik Tayloe prze-stępował z nogi na nogę. W końcu wyciągnął z tylnej kieszeni flaszkę. – Napije się pan? – zapytał. – Mój oddział odpływa po północy za morze. – Myślę, że dobrze mi to zrobi – odparł Joe bez uśmiechu. Kiedy Delia wyszła z łazienki cała wystrojona, wyglądała rzeczywiście, że buzi dać. Wy-ładniała jeszcze od czasu, kiedy Joe ją widział. Przez cały czas się zastanawiał, czy nie powi-nien podejść i zamalować tego oficerka. W końcu ten zabrał się i poszedł. Delia powiedziała mu na odchodnym, żeby po nią przyszedł do kantyny. Kiedy zostali sami, usiadła Joemu na kolanach i zaczęła go rozpytywać o wszystko: czy dostał już patent drugiego oficera i czy bardzo za nią tęsknił, i kiedy zacznie trochę lepiej za-rabiać, bo już jej się znudziło mieszkanie z drugą dziewczyną, ale inaczej nie starczyłoby jej na komorne. Wypiła trochę whisky, której porucznik zapomniał wziąć ze stołu, po czym za-częła Joemu czochrać włosy i tulić się do niego. Joe spytał, czy Hilda wróci szybko, a ona odpowiedziała, że nie, ma randkę, umówiły się w kantynie. Mimo to Joe wstał zamknąć drzwi na zasuwkę i po raz pierwszy byli naprawdę szczęśliwi leżąc ciasno spleceni na łóżku. Joe nie bardzo miał co ze sobą począć w Norfolk, bo Delia pracowała przez cały dzień w biurze, a wieczory spędzała w kantynie Czerwonego Krzyża. Joe leżał już zwykle w łóżku, kiedy wracała, przeważnie odprowadzana przez tego czy innego parszywego oficerka. Joe słyszał, jak rozmawiają i śmieją się pod drzwiami, i wyobrażał sobie leżąc tak w łóżku, że facet ją tam ściska i całuje. Miał ochotę rwać z niej pasy, kiedy wreszcie wchodziła, i zaczynał jej wymyślać, robiła się kłótnia i wielki wrzask, po czym ona zawsze mówiła na zakończenie, że Joe jej nie rozumie i że jest niepatriotyczny, bo przeszkadza jej wnosić wkład w wysiłek wojenny. Później czasami się godzili i Joe myślał, że oszaleje z miłości do niej, gdy robiła się taka słodka mała w jego ramionach i obsypywała go tak długo buziakami, że był bliski łez ze szczęścia. Stawała się z każdym dniem ładniejsza; w ogóle była z niej szyk dziewczyna. W niedzielę rano była zbyt zmęczona, żeby się zwlec z łóżka, więc Joe robił śniadanie i jadł siedząc razem z nią w łóżku jak wtedy z Marceliną w Bordeaux. Delia mówiła mu w takich chwilach, że za nim szaleje, jest takim przystojnym chłopcem, koniecznie musi sobie znaleźć dobrą posadę na lądzie i zarabiać masę pieniędzy, tak żeby ona nie potrzebowała pra-cować; kapitan Barnes, który pochodzi z milionerskiej rodziny, chciał, żeby się rozwiodła z Joem i wyszła za niego, a pan Canfield od Dupontów, który zarabia ni mniej ni więcej tylko pięćdziesiąt tysięcy rocznie, chciał jej podarować naszyjnik z pereł, ale nie przyjęła, bo uwa-żała, że to nie wypada. Po każdej takiej przemowie Joe czuł się jak ostatni dziad. Czasami zaczynał mówić, co by było, gdyby mieli dzieci, ale Delia robiła zawsze głupią minę i zabraniała mu opowiadać takie rzeczy. Joe rozglądał się za pracą i o mały figiel byłby dostał posadę majstra w stoczni remonto-wej Marynarki Wojennej, ale w ostatniej chwili wtrynił się jakiś bubek i sprzątnął mu gratkę sprzed nosa. Kilka razy wybrał się na zabawę z Delią, Hildą Thompson, paroma oficerami piechoty i pewnym podchorążym z kontrtorpedowca, ale oficerowie traktowali go z góry, Delia pozwalała się całować wszystkim mężczyznom i zamykała się w kabinach telefonicz-nych z każdym facetem, który nosił mundur, a Joego przez cały czas zalewała krew. W końcu znalazł klub bilardowy, gdzie zbierało się trochę chłopaków, można było dostać kukurydzanej samogonki, i zaczął zdrowo zalewać robaka. Delia się wściekała, kiedy wracając wieczorem do domu zastawała go pod muchą, ale jemu było już wszystko jedno. Aż wreszcie podgazowawszy sobie pewnego wieczoru z kumplami, z którymi był na me-czu bokserskim, Joe wracał do domu, gdy ujrzał na ulicy Delię z jakimś mydłkowatym pod-porucznikiem. Było już dobrze ciemno, mało ludzi na chodnikach i parka przystawała w każdej bramie całując sią i migdaląc. Joe doprowadził ich do latarni, a upewniwszy się, że to Delia, podszedł i zapytał, co sobie, u diabła ciężkiego, wyobrażają. Delia musiała wypić parę głębszych, bo zaczęła chichotać cienkim głosikiem, który doprowadził Joego do pasji, tak że złapał oficerka za hals i wyrżnął go przepisowym lewym prostym w szczękę. Zabrzę-czały ostrogi i zamroczony podporucznik wyciągnął się jak długi na małym spłachetku traw-nika pod latarnią. Joemu wydało się to nawet śmieszne, ale Delia, wściekła jak osa, zaczęła wrzeszczeć, że go każe aresztować za obrazę munduru, za napad, za uszkodzenie ciała i że jest śmierdzącym tchórzem, dekuje się w domu, kiedy wszyscy przyzwoici chłopcy jadą na front bić Fryców. Joe wytrzeźwiał trochę, podniósł faceta na nogi i powiedział, że mogą się oboje powiesić. Odwrócił się i odszedł, zanim poruczniczek, który zresztą musiał być też pod dobrym gazem, zdołał cokolwiek wybełkotać. Poszedł prosto do domu spakować walizkę i wynieść się. Will Stirp był w mieście, więc go wyciągnął z łóżka, powiedział, że skończył z małżeństwem, i poprosił, żeby Will mu po-życzył dwadzieścia pięć kółek na dojechanie do Nowego Jorku. Will odparł, że mądrze zrobił, przespać się i cześć to jedyna zdrowa polityka dla takich jak oni. Gadali o tym i owym do białego rana, po czym Joe zasnął i spał do późnego popołudnia. Obudził się w samą porę, żeby złapać statek waszyngtoński. Nie wziął kajuty, tylko obijał się całą noc po pokładzie. Słuchając chlupotania wody o dziób i obserwując ruchliwy biały palec reflektora wymacujący boje i latarnie morskie, zbierał się powoli do kupy. Zaczął dowcipkować z jednym oficerem i poszedł z nim do sterówki pachnącej przyjemnie starymi zeszłorocznymi fajkami. Powie-dział, że jedzie do Nowego Jorku zobaczyć się z siostrą i starać o patent drugiego oficera w Komisji Żeglugi. Jego opowieści o tym, jak został storpedowany, zrobiły furorę wśród chłopców na „Dominion City”, bo żaden z nich nie pływał nigdy na drugą stronę wielkiego stawu. O rześkim listopadowym świcie poczuł się jak za dawnych czasów, gdy wyszedłszy na dziób wciągnął w nozdrza znajomą słoną woń Potomaku i objął okiem przesuwającą się czerwonoceglaną Alexandrie i Anacostię, Arsenał, stocznię Marynarki Wojennej i sterczącą w oddali z porannych mgieł różowawą Iglicę Waszyngtona . Pirsy wyglądały mniej więcej tak samo, po przeciwnej stronie cumowały jachty i motorówki, statek z Baltimore właśnie przybijał do przystani, stały wysłużone parowce wycieczkowe, na nabrzeżu skrzypiały pod nogami muszle ostryg i wałęsali się czarni robotnicy portowi. Po chwili Joe wskoczył w tramwaj i ani się obejrzał, jak maszerował znajomą uliczką z czerwonej cegły. Naciskając dzwonek zastanawiał się, po co właściwie przyjechał do domu. Mama postarzała się, ale wyglądała dobrze i była ogromnie przejęta pensjonariuszami i tym, że obie dziewczynki są zaręczone. Powiedziały, że Janey robi wielką karierę, ale bar-dzo się zmieniła, odkąd mieszka w Nowym Jorku. Joe odparł, że właśnie jedzie do Nowego Jorku starać się o patent drugiego oficera, więc z pewnością się z nią zobaczy. Ale kiedy go spytały o wojnę, o Ubooty i w ogóle wszystko, nie bardzo wiedział, co mówić, i w rezultacie zbył je żartami. Rad był, kiedy musiał wracać na pociąg, chociaż były dla niego miłe i zdaje się uważały, że on też robi wielką karierę, dostaje przecież tak młodo patent drugiego oficera. O swoim małżeństwie nic im nie powiedział. Przez całą drogę do Nowego Jorku siedział w palarni i gapił się przez okno na farmy, dworce, szyldy, brudne uliczki fabrycznych miast New Jersey w zacinającym deszczu i wszystko przypominało mu czemuś Delię i okolice Norfolk, i dobre dawne czasy dzieciń-stwa. Wysiadłszy z pociągu na Dworcu Pensylwańskim w Nowym Jorku oddał przede wszystkim walizkę do przechowalni, po czym doszedł błyszczącą od deszczu Ósmą Aleją do rogu ulicy, na której mieszkała Janey. Przyszło mu do głowy, że może lepiej najpierw za-dzwonić, więc wszedł do jakiejś trafiki. Głos Janey brzmiał dziwnie sztywno w słuchawce; powiedziała, że jest bardzo zajęta i może się z nim zobaczyć dopiero jutro. Wyszedłszy z kabiny telefonicznej powlókł się dalej ulicą, sam nie wiedząc dokąd. Pod pachą ściskał paczkę z dwoma szalami hiszpańskimi, które kupił dla Delii i dla Janey podczas ostatniej po-dróży. Był w takim pieskim nastroju, że miał ochotę wyrzucić szale do rynsztoka i skończyć ze wszystkim, ale się opamiętał, odniósł szale do przechowalni, po czym usiadł w poczekalni i palił przez jakiś czas fajkę. Niech to wszystko szlag trafi, musi się napić! Wyszedł na Broadway i ruszył w stronę Union Square wstępując po drodze do każdego lokalu, który wyglądał na knajpę, ale nigdzie nie chcieli mu podać wódki. Union Square był iluminowany i pełen plakatów werbunkowych Marynarki Wojennej. Całą jedną stronę placu zajmował wielki tekturowy model pancernika. Obok, otoczone tłumem ludzi, dziewczę w przebraniu majtka perorowało o patriotyzmie. Znowu zaczął zacinać drobny deszczyk i tłum się rozproszył. Joe skręcił w boczną ulicę i wszedł do lokalu z szyldem Stara Farma. Musiał przypominać któregoś z bywalców, bo barman powiedział „Czołem” i bez pytania nalał mu żytniówki. Joe wdał się w gadkę z dwoma facetami z Chicago, którzy popijali whisky piwem. Twierdzili oni, że cały ten szum koło wojny to jedna wielka szemrana propaganda i gdyby wszyscy robociarze rzucili pracę w fabrykach zbrojeniowych zamiast produkować pociski, które urywają głowy takim samym robociarzom, toby był razdwa koniec z wojną. Joe odparł, że mają świętą rację, ale jak człowiek przy tym zarabia! Na to ci z Chicago powiedzieli, że sami robili w fabryce zbrojeniowej, ale jak rany, skończyli z tym raz na zawsze, bo jeśli robo-ciarze zarobią przy tym lekko parę dolarów, to spekulanci wojenni zarobią lekko parę milio-nów. Rosjanie wiedzieli, jak sobie z tym poradzić, zrobili rewolucję i wystrzelali wszystkich parszywych spekulantów, a amerykańscy skończą tak samo, jeśli się w porę nie opamiętają, i będzie mała szkoda. Słysząc to barman przechylił się przez bar i zaseplenił, żeby nie opo-wiadali takich szeczy, bo ich lucie wezmą za niemieckich szpionów. – Przecież ty sam jesteś Niemiec, George? – zapytał jeden z mężczyzn. Barman się zaperzył. – Nazwisko nie znaczy nic. Ja jestem amerykański patriot. Mówię, szeby wam zrobić dobsze. A jak wy kcecie lądować w ciupie, to nie moje zmartfienie. Ale postawił im po głębszym na koszt firmy i Joe odniósł wrażsenie, że w głębi duszy zgadza się z nimi. Po wypiciu jeszcze jednej kolejki Joe powiedział, że to wszystko prawda, ale co oni, u licha ciężkiego, mogą na to poradzić? Ci z Chicago odparli, że wstąpić do IWW, ot co, nosić w kieszeni czerwoną kartę i być uświadomionym robotnikiem. Joe uważał, że to dobre dla cudzoziemców; jakby kto założył partię godną białego człowieka, zwalczającą spe-kulantów i krwiopijców bankierów, to co innego, sam by pierwszy wstąpił. Tamtych krew zalała i zaczęli wykrzykiwać, że wobblisi są takimi samymi białymi ludźmi jak on, partie po-lityczne to jedna wielka granda, a wszyscy Południowcy to śmierdzące łamistrajki. Joe się cofnął o krok i zmierzył okiem, którego pierwszego rąbnąć, gdy zza baru wyszedł barman i stanął między nimi. Był tłusty, ale miał tęgie bary i niebezpieczne błyski w niebieskich oczach. – Tylko gszecznie, lapserdaki jedne – powiedział. – Wy słuchacie: ja jestem Niemiec, ale czy ja stoję za Kaisera? Nie, ja jestem socjalist, a on jest Schweinhund. Ja mieszkam czydzie-ści lat w Union City, ja mam dom, ja płacę podatki, ja jestem dobry Amerykan, ale to nie zna-czy, sze ja idę walczyć za bankier Morgan, długo nie. Ja znam czydzieści lat amerykańskie robotniki z socjalpartii, oni nic nie robią, tylko się kłócą. Kaszdy jeden skurczybyk uwasza się za lepszy od drugiego. No, jazda stąd, prószniaki, zamykamy. Zamykam interes i jadę do do-mu. Jeden z mężczyzn z Chicago zaczął się śmiać. – No, zdaje się, że to nasza kolejka, Oskar. Po rewolucji wszystko się zmieni. Joego świerzbiało nadal do bitki, ale zapłacił ostatnim banknotem za następną kolejkę. Barman, z twarzą czerwoną po przemowie, podniósł do ust kufel piwa i zdmuchnął pianę. – Z pracy mnie wyleją za takie gadanie. Uścisnęli sobie wszyscy dłonie i Joe wyszedł w zacinający z północo-wschodu deszczyk. Był podochocony, ale nie czuł się dobrze. Wrócił na Union Square. Mowy werbunkowe były skończone, model pancernika ciemny. Paru obdartych wyrostków kuliło się pod osłoną na-miotu werbunkowego. Joe czuł się piesko. Zszedł do metra i złapał pociąg brooklyński. U pani Olsen było ciemno. Joe zadzwonił i po chwili pani Olsen w różowym pikowanym szlafroku zeszła otworzyć drzwi. Była zła, że ją obudził, zwymyślała go od pijaków, ale go przenocowała, a nazajutrz pożyczyła mu piętnaście dolarów na przetrwanie, póki się nie za-mustruje na jakąś łajbę Komisji Żeglugi. Wyglądała na zmęczoną, postarzała się bardzo, mó-wiła, że ją łamie w krzyżach i nie może podołać tej harówce. Rano Joe porobił jej półki w spiżarni i powynosił sterty śmieci przed pójściem do biura werbunkowego Komisji Żeglugi. Miał nadzieję dostać się do szkoły oficerskiej, ale mały Żydek za biurkiem, który nigdy nie pływał, zaczął mu zadawać kupę kretyńskich pytań i w końcu kazał się zgłosić w przyszłym tygodniu po odpowiedź. Joe się wściekł, powiedział Żydkowi, żeby go pocałował w dupę, i wyszedł. Wieczorem wziął Janey na kolację i na przedstawienie, ale i ona gadała to samo co wszy-scy, objechała go, że klnie, i Joe nie bawił się za dobrze. Ale szale bardzo jej się podobały i Joe był rad, że jego siostra tak dobrze sobie radzi w Nowym Jorku. Jakoś nie zdobył się na powiedzenie jej o Delii. Odprowadziwszy ją do domu, nie wiedział, co ze sobą począć. Miał się ochotę napić, ale kolacja z Janey i wszystko nadszarpnęły zdrowo pożyczone od pani Ol-sen piętnaście dolarów. Ruszył w kierunku zachodnich nabrzeży do znajomej knajpy na Dzie-siątej Alei, ale knajpa była zamknięta – prohibicja wojenna. Wobec tego powlókł się z powrotem na Union Square; może ten kumpel Tex, którego spotkał przechodząc z Janey, będzie tam jeszcze siedział, to sobie pogadają. Usiadł na ławce naprzeciwko tekturowego modelu pancernika i zaczął się przyglądać. Niczego sobie robótka! „Rany, gdybym nie wi-dział wnętrza pancernika”, pomyślał, gdy obok cicho usiadł Tex i położył mu rękę na kolanie. Poczuwszy jego dotknięcie Joe od razu wiedział, że nigdy nie lubił faceta – za ciasno osadzo-ne oczy. – Coś taki przegrany, Joe? Słuchaj, dostaniesz ten patent? Joe kiwnął głową i pochyliwszy się splunął starannie między nogi. – Jak ci się podoba ten model? Cacko, nie? Jezuniu, ale z nas szczęściarze, że nie siedzi-my teraz w jakichś okopach za morzem i nie pierzemy Fryców. – Ee, ja tam mógłbym siedzieć – burknął Joe. – Wisi mi to. - Wiesz, Joe, mam byczą robótkę. Nie powinienem o tym paplać, ale ty jesteś swój chłop, nikomu nie powtórzysz. Jestem na bruku od dwóch tygodni, żołądek mi coś nawala. Bracie, chory jestem, że okropność, mówię ci. Nie mam już sił do żadnej harówki. Jeden znajomy szczeniak pracuje w restauracji, podwędza mi trochę żarła. Więc uważasz, siedzę sobie które-goś dnia na ławce, na tym skwerze, aż tu przysiada się jakiś facet, nawet elegancki, i nuż się ze mną kumać. Wyglądał mi na jednego z tych amatorów szukających szczęścia, kapujesz, więc myślę sobie, co u diabła, obciacham go na parę kółek, co innego człowiekowi zostało, jak chory i nie może pracować? Joe siedział rozparty, z wyciągniętymi nogami i rękami w kieszeniach, z twardym nieru-chomym wzrokiem utkwionym w sylwetce pancernika na tle gmachów. Tex mówił szybko, przysuwając twarz coraz bliżej do Joego. – Aż tu okazuje się, sukinsyn jest szpikiem. Gówno, myślałem, że narobię w portki. Taj-niak, kapujesz, Burnsa ma za szefa. Ale szuka czerwonych, dekowników, szpiegów nie-mieckich, typków, którzy nie umieją trzymać języka za zębami. I facet do mnie, preponuje mi robótkę, dwadzieścia pięć kółek tygodniowo, jak mały Willy się postara. A cała robótka to kręcić się i słuchać, co faceci mówią, kapujesz? Jak tylko usłyszę coś nie na sto procent, mam zaraz szepnąć słówko szefowi, już on się tym zajmie. Dwadzieścia pięć okrągłych tygodnio-wo za służenie krajowi i jeszcze gwarancja, że jak się wpakuję w jaki smród, to Burns mnie wyciągnie. No, może nie gratka, co, Joe? Joe się podniósł z miejsca. – No, będę chyba wracał do Brooklynu. – Hej, poczekaj. Zawsze byłeś dobrym kumplem. Jesteś równy gość, ja wiem, Joe. Spiknę cię z tym facetem, jak chcesz. To swój chłop, wykształcony i w ogóle, wie, gdzie można do-stać wódzi i kobietki, jak będziesz miał ochotę. – Rany, ja tam wracam na morze, byle dalej od tego całego bajzla – powiedział Joe. Odwrócił się i odszedł w stronę stacji metra. OKO KAMERY (34) jego głos dochodził z odległości trzech tysięcy mil wciąż próbował wstawać z łóżka po-liczki mu pałały oddech miał zdławiony Nie bratku leż spokojnie nie możemy dopuścić żebyś się jeszcze bardziej przeziębił dlatego mnie tu właśnie posadzili żebym ci nie pozwolił wstać z łóżka pokój jest sklepiony jak beczka pachnie cały gorączką wapnem karbolem chorymi makaroniarzami na dworze wyje syrena koszmarnym (Mestre to stacja wyładunkowa nad Brentą świeci księżyc nad szpitalem wojskowym i nad placem gdzie składują amunicję karbo-liczny bladoniebieski księżyc) bez przerwy chciał wstawać z łóżka Nie bratku leż spokojnie jego głos dochodzi z Minnesoty zrozumwreszcieżemuszęwstać mam spotkanie ważnąsprawę-dozałatwienia chodzioteparcele niemogęsiędłużejwylegiwaćwłóżku przepadniemizadatek ranygorzkie nie rozumiesz, że i bez tego dość straciłem? Leż bracie spokojnie jesteś w szpitalu w Mestre masz trochę gorączki i roją ci się różne rzeczy w głowie Daszmiwreszciespokój? Jesteśznimiwzmowie otocałatajemnica wiemwiem chcąmniewykończyć uważająmniezaostatniegofrajera bowpłaciłemtenzadatek alejaimpokażę zobaczysz łebcirozwalę na beczkowym sklepieniu mój cień ogromniasty niezdarny chwieje się i podskakuje w rozświetlonej jedną czerwonoskwierczącą świecą rześkiej zimowej karbo-licznoszpitalnej czerni nad cieniem na polowym łóżku muszę mu przyciskać ramiona do po-słania krzepki chłop z tego mojego Kędziora mimo że (w górze słyszę teraz ich motory zeni-tówki zaczynają swoje pukanie wspaniale musi być tam w górze w świetle księżyca z dala od zapachu karbolu latryn i chorych makaroniarzy) możesz teraz usiąść wygodniej zapalić „Ma-cedonię” od świecy Kędzior zdaje się zasnął oddech ma taki ciężki oddech chorego na zapa-lenie płuc słyszę swój własny, oddech i wodę kapiącą z kranu doktorzy i sanitariusze zeszli wszyscy do schronu nie słyszą nawet jęków chorych makaroniarzy. Chryste Panie facet umiera? tamci w górze zamknęli motory cisza bębni mi w uszach pewnie dlatego nazwali to bębenkami (tam w górze austriacki obserwator sięga w niebieskim świetle księżyca do linki żeby zrzucić ładunek) płomień świecy zamiera na moment jeszcze nie tym razem ale łłup w bok głowy obudziło Kędziora i brzęk szkła w oknach na piętrze świeca podskoczyła ale nie zgasła sklepienie kołysze się razem z moim cieniem i cieniem Kędziora rany ale on mocny głowa zieje mu fetorem gorączki Bracie nie możesz wstawać z łóżka (z góry zwalili nielichy ładuneczek nie ma co) odłamki bębnią za oknami jak grad Bracie wracaj szybko do łóżka Kiedymamumówionespotkanie och słodkijezuchryste nie mo-że mi pan przypadkiem wskazać drogi do mojego oddziału litości tatusiu niechciałemzrobić-niczłego chodzimitylkooteparcele głos przechodzi w skomlenie podciągam mu znowu koce pod brodę zapalam znowu świecę zaciągam się znowu „Macedonią” spoglądam znowu na zegarek musi być już blisko rana dziesiąta godzina zluzują mnie dopiero o ósmej gdzieś dale-ko rozlega się głos i rośnie rośnie jak syrena alarmowa ejjejjuuTU KRONIKA XXV Oddziały generała Pershinga zajęły dzisiaj farmę Belle Joyeuse oraz południowy skraj Bois des Loges. Amerykanie napotkali jedynie niewielki opór nieprzyjacielskich mitraliez. Natarcie w tych punktach miało na celu wyrównanie linii frontu. Poza tym działalność na całej linii ograniczała się w zasadzie do obstrzału artyleryjskiego i bombardowania z aeroplanów W okolicach Belluno zanotowano działalność patroli poprze-dzającą przerzut znacznych sił alianckich przez przełęcz Quero w rejonie Grappy ZBUNTOWANI MARYNARZE OPIERAJĄ SIĘ ALIANTOM Bonjours ma cherie, Comment ca va? Bonjours ma cherie, Jak się panna ma? po dłuższej konferencji z sekretarzem wojny i sekretarzem stanu prezydent Wilson po-wrócił dziś po południu do Białego Domu najwyraźniej zadowolony, iż wypadki niezmiennie przyjmują obrót, który przewidział Avez vous fiance? Cela ne lait iien. Voulez vous coucher avec moi ce soii? Łi, łi, com-bien? POMAGAJCIE URZĘDOWI APROWIZACJI PRZEZ WSKAZYWANIE SPEKULANTÓW WOJENNYCH Lord Roberts, który jest prawą ręką ministra spraw zagranicznych Balfoura , dodał: „Po odniesionym zwycięstwie odpowiedzialność za losy Ameryki i Wielkiej Brytanii będzie spo-czywała nie na barkach mężów stanu, lecz narodów”. Pojawienie się czerwonego sztandaru na pryncypalnych ulicach wydaje się symbolem narastającego zagrożenia i zachętą do pomia-tania prawem i do anarchii, bowiem czerwony sztandar ucieleśnia to wszystko, co nam naj-bardziej wrogie LENIN ZBIEGŁ DO FINLANDII leżę sobie jak u Pana Boga za piecem w tym trzecim dniu października. A zaczęło się wszystko w niedzielę, gdy podczas wypadu przed nasze linie otrzymałem postrzał z mitraliezy powyżej lewego kolana. Leżę więc w szpitalu wojskowym i jest mi bardzo do-brze. Piszę to lewą ręką, bo prawą mam pod głową PAPIERY WARTOŚCIOWE ZWYŻKUJĄ PRZY NIEWIELKIM ZBYCIE Aż kiedyś wreszcie trębacza zaciukam, Daremnie rano będą go szukać. Potem zdepczę trąbkę, Wrażę w nią obcasy I pójdę się wyspać Za wszystkie czasy DONKISZOT Z INDIANY HIBBEN, Paxton, dziennikarz, ur. 5 XII 1880 w Indianapolis, Indiana, syn Thomasa En-trekina i Jeannie Merrill H. z d. Ketcham; dyplom: Princeton 1903, magisterium: Harvard 1904. W latach gdy Hibben był chłopcem, ludzie myślący trapili się na Środkowym Zachodzie, że coś niedobrego dzieje się z Republiką Amerykańską; czy przyczyną był Parytet Złota, Przywileje, Kapitały, Wall Street? Bogacze bogacili się coraz bardziej, a biedacy biednieli, drobni farmerzy tracili ojcowi-znę, robotnicy musieli harować dwanaście godzin dziennie na opędzenie podstawowych po-trzeb, zyski były dla bogaczy, prawo było dla bogaczy, policja była dla bogaczy; czyż po to Ojcowie Pielgrzymi chylili karku przed burzami, faszerowali pierzchających Indian siekań-cami z garłaczy i uprawiali kamieniste poletka Nowej Anglii; po to pionierowie przedzierali się przez Appalachy z długą fuzją przerzuconą przez żylaste ramię i garścią kukurydzy w kieszeni kamizeli z koźlej skóry; po to chłopcy z farm Indiany wylegli bić konfederatów w imię wolności czarnego człowieka? Paxton Hibben był zadziornym malcem, synem jednej z najlepszych rodzin (Hibbenowie mieli w Indianapolis hurtownię towarów łokciowych); dzieci bogaczy nie lubiły go w szkole, bo się kumał z dziećmi biedaków, a dzieci biedaków – bo jego rodzice byli bogaczami; ale był prymusem gimnazjum w Short Ridge, redagował gazetkę szkolną, zwyciężał we wszyst-kich turniejach krasomówczych. W Princeton był młodym akademikiem, redaktorem „Tygrysa” , pił dużo, bez żenady uganiał się za spódniczkami, miał olśniewające wyniki w nauce i był solą w oku wszystkich nabożnisiów. Naturalną rzeczą dla inteligentnego młodzieńca jego klasy i pozycji społecznej byłoby studiować prawo, ale Hibbenowi roiły się podróże i romanse a la Byron i de Musset, wytworne przygody w obcych krajach, więc jako synowi jednej z najlepszych rodzin w Indianie, zaprzyjaźnionej z senatorem Beveridgem , wystarano mu się o miejsce w służbie dyplomatycznej: 3–ci i 2–gi sekr. Ambasady Amer. w St. Petersburgu i Mexico City 1905–06; sekr. i chargó d’affaires Poselstwa w Bogocie, Kolumbia 1908–09; w Hadze i Luksemburgu 1909–12; w Santiago de Chile 1912 (wystąpił ze służby dypl.) Puszkin zamiast de Musseta; Sankt Petersburg był dla młodego gogusia romansem z bajki: złociste kopuły pod platynowym niebem, lodowoszara Newa rwąca głębokim by-strym nurtem pod mostami, na których brzęczą dzwonki sań; powrót z Wysp do domu w towarzystwie metresy Wielkiego Księcia, najpiękniejszej najbardziej romansowej odtwór-czyni neapolitańskich piosenek; gra o piramidki rubli w wysokiej sali mieniącej się żyrando-lami, monoklami, brylantami spływającymi z białych ramion; biały śnieg, białe obrusy, biała pościel; kachetyńskie wino, wódka rześka jak świeżo skoszone siano, kawior astrachański, jesiotr, fiński łosoś, lapońskie pardwy i najpiękniejsze kobiety świata; ale był rok 1905, pew-nego wieczora wyszedłszy z Ambasady Hibben ujrzał błysk czerwieni na zdeptanym śniegu Newskiego i czerwone sztandary, krew zamarzniętą w koleinach, krew płynącą po szynach tramwajowych; ujrzał kulomioty na balkonach Pałacu Zimowego, kozaków szarżujących na bezbronny tłum, który pragnął pokoju, strawy i odrobiny wolności, usłyszał gardłowy pomruk rosyjskiej „Marsylianki”; jakaś żyłka przekory wezbrała buntowniczo w szacownym amery-kańskim ciele i przez całą noc przemierzał ulice wraz z rewolucjonistami, aż podpadł w Ambasadzie i został przeniesiony do Mexico City, gdzie jeszcze nie było rewolucji, tylko peoni, księża i cisza wielkich wulkanów. Cientificos wprowadzili go do Jockey Clubu, w którego wspaniałym gmachu z błękitnych płyt puebłańskich przegrał w ruletkę wszystkie pieniądze i pomógł gospodarzom osuszyć ostatnie skrzynki szampana pozostałe z łupów Cortesa. Jako charge d’affaires w Kolumbii (nigdy nie zapomniał, że zawdzięcza karierę Beverid-ge’owi; wierzył żarliwie w Roosevelta, w sprawiedliwość i reformy, w ustawodawstwo anty-trustowe i Tęgą Pałkę, która odstraszy łapowników i występnych krezusów i odda prostemu człowiekowi to, co jego) przyłożył ręki do reżyserowanej rewolucji, która odebrała biskupowi Bogoty Strefę Kanału; później bronił Roosevelta w Pulitzerowskim procesie o oszczerstwo ; był progresistą, wierzył w Kanał i T. R. Został przeniesiony do Hagi, gdzie drzemał podczas mglistych debat Międzynarodowego Trybunału. W 1912 wystąpił ze służby dyplomatycznej i wrócił do kraju prowadzić kampanię na rzecz Roosevelta; zdążył do Chicago w samą porę, by usłyszeć delegatów śpiewających w Koloseum „Naprzód, żołnierze Chrystusa”; w ich tłumnych okrzykach i wiwatach posły-szał tętent rosyjskiej „Marsylianki”, posępne milczenie meksykańskich peonów i kolumbijskich Indian czekających na oswobodziciela, w gromkim hymnie dosłuchał się od-mierzanych kadencji „Deklaracji Niepodległości”. Rozprawianie o sprawiedliwości społecznej do niczego nie doprowadziło; T. R. okazał się takim samym frazesowiczem jak wszyscy, Łoś Rosochaty – nafaszerowany tymi samymi tro-cinami co Wielka Stara Partia . Paxton Hibben kandydował do Kongresu z listy partii progresywnej w Indianie, ale wojna europejska zajęła już w umysłach wyborców miejsce sprawiedliwości społecznej. Korespondent wojenny „Collier’s Weekly” 1914–15; korespondent europ. „Associated Press” 1915–17; korespondent wojenny „Leslie’s Weekly” na Bliskim Wschodzie i sekr. Sek-cji Rosyjskiej Pomocy dla Bliskiego Wschodu VIXII 1921. W latach wojny zapomniał doszczętnie o fioletowych jedwabnych szlafrokach dyplomaty, o przyborach toaletowych z kości słoniowej i rozkosznych tete-a-tete z wielkimi księżnymi; pojechał do Niemiec jako sekretarz Beveridge’a i widział Parademarsch niemieckich oddzia-łów w Brukseli, widział Poincarego kroczącego między dwoma szeregami rozgoryczonych szemrzących żołnierzy w błękitnych mundurach podczas inspekcji nie kończących się for-tecznych korytarzy Verdun, nad którymi wisiała klątwa, widział zgangrenowane rany, chole-rę, tyfus, małe dzieci z brzuszkami wzdętymi od głodu, toczone przez czerwie trupy na szlaku serbskiego odwrotu, pijanych oficerów alianckich uganiających się za gołymi chorymi dziew-czętami po piętrach burdelu w Salonikach, żołnierzy łupiących sklepy i kościoły, knajpiane bójki francuskich i brytyjskich majtków flaszkami od piwa; podczas bombardowania Aten przechadzał się z królem Konstantynem po tarasie, stoczył pojedynek z francuskim komi-santem, który ostentacyjnie wyszedł, gdy do stołu w sali jadalnej Grande Bretagne zasiadł Niemiec; Hibben sądził, że z tym pojedynkiem to żarty, dopóki jego przyjaciele nie zaczęli nakładać jedwabnych cylindrów; ale stanął i pozwolił Francuzowi oddać do siebie dwa strza-ły, po czym sam strzelił w ziemię; w Atenach tak jak wszędzie był stale w opałach, zadziorny mężczyzna niepozornej budowy, który przez całe życie toczył boje o przyjaciół, o poszkodowanych pechowców, o idee, zbyt lekkomyślny, by skrupulatnie odmierzać kamie-nie milowe szacownej kariery. Nominowany por. art. poi. 27 XI 1917; kpt. 31 V 1919; służba w zbiorczym obozie wo-jennym Grant; we Francji z 332 p. p. Armii Europejskiej; w Biurze Rachmistrza Intendentu-ry,– w Kwaterze Gł. w Biurze Insp. Gen. Amer. Sił Ekspedycyjnych; zdemobilizowany 21 VIII 1919; kpt. Korp. Ofic. Rez. 7 II 1920; ponownie 7 II 1925; Wojna w Europie była krwawa, brudna i nudna, ale wojna w Nowym Jorku odsłoniła ta-kie oślizłe otchłanie podłości i hipokryzji, że człowiek, który raz to zobaczył, nigdy nie będzie już tym samym człowiekiem. W wojskowych obozach szkoleniowych było inaczej, chłopcy wierzyli, że idą ratować świat w imię Demokracji, Hibben wierzył w Wilsonowskie Czterna-ście Punktów, wierzył w Wojnę dla Położenia Kresu Wojnom. Z Misją Wojsk, w Armenii VIII-XII 1919; korespondent specj. „Chicago Tribune” w Europie; w Pomocy dla Bliskiego Wschodu 1920–22; sekr. Ros. Komitetu Czerw. Krzyża w Ameryce 1922; wicedyr. Amer. Misji Pomocy Nansena 1923; sekr. delegacji Amer. Misji Pomocy Dzieciom Ros. IV 1922. W roku głodu, roku cholery, roku tyfusu Paxton Hibben pojechał do Moskwy z misją charytatywną. W Paryżu ciągle jeszcze targowano się o cenę krwi, handryczono o chorągiewki na ma-pach plastycznych, o rzeki graniczne, o historyczne przeznaczenie narodów, gdy tymczasem za kulisami wytrawni gracze, Deterdingowie , Zaharowowie , Stinnesowie , zagarniali po cichu światowe surowce. W Moskwie był porządek, w Moskwie była praca, w Moskwie była nadzieja; „Marsy-lianka” z 1905, „Naprzód, żołnierze Chrystusa” z 1912, posępna bierność amerykańskich In-dian i piechurów oczekujących frontowej śmierci złożyły sią na mocarny zew marksowskiej „Międzynarodówki”. Hibben wierzył w nowy świat. Gdy wrócił do Ameryki, ktoś postarał się o fotografię kapitana Paxtona Hibbena składa-jącego wieniec na grobie Jacka Reeda; próbowano go usunąć z Korpusu Oficerów Rezerwy; w Princeton na zjeździe koleżeńskim w dwudziestą rocznicę promocji dawni kumple chcieli go zlinczować; wprawdzie byli pijani i może zebrało im się tylko na spóźniony o dwadzieścia lat studencki kawał, ale założyli mu już pętlą na szyją, powiesić cholernego czerwieńca, w Ameryce nie ma już miejsca na zmiany, nie ma już miejsca na te odgrzewane numery ze sprawiedliwością społeczną, progresizmem, buntem przeciw uciskowi, demokracją; spławić czerwonych, nie ma dla nich pieniędzy, nie ma dla nich pracy. Członek Ligi Autorów Amer., Tow. Wojen Kolonialnych, Tow. Weteranów Wojen Za-granicznych, Legionu Amer., Królewskiego i Amer. Tow. Geograficznego. Odznaczenia: kawaler Orderu Św. Stanisława (ros.), oficer Orderu Zbawiciela (gr.), Orderu Najświętszego Skarbu (jap.). Kluby: Princetoński, Dziennikarski, Obywatelski (Nowy Jork). Autor: „Konstantyn i lud grecki”, 1920; „Głód w Rosji”, 1922; „Henry Ward Beecher : portret Amerykanina”, 1927. Zm. 1929. KRONIKA XXVI EUROPA NA OSTRZU NOŻA Tout le long de la Tamise Nous sommes alles tous les deux Gouter l’hewe exquise czyż w tych warunkach należy sią dziwić, że Departament Sprawiedliwości spogląda niemal z czułością na uchylających sią od służby wojskowej, z pobłażliwością na przysię-głych anarchistów i ze swoistą obojętnością ignoruje fakt, że przeważająca ich większość nie została jeszcze uwięziona ani deportowana w wiele lat po założeniu Amerykańskiej Korporacji Stali Wall Street wciąż zajmuje sią problemem mierzenia w jardach kubicznych wody wstrzykniętej w posiadłość GOTOWA STAL CIESZY SIĘ WIĘKSZYM POPYTEM Który do domu w jakie wraca strony, Chłopcy, który w jakie strony? DZIKIE GĘSI NAD PARYŻEM WOJNA OŻYWIŁA PRODUKCJĘ NAWOZÓW Kto do Harlemu, kto do Jersey City, A kto do Arizony? zwycięstwo w tej wojnie zależy w równej mierze od robotników przemysłowych, co od żołnierzy. Nasze wspaniałe osiągnięcie wodowania stu statków na Święto Niepodległości dowodzi, co można zdziałać, gdy w patriotycznym porywie wszyscy razem przyłożymy ra-mienia, by pchać wspólnie wózek WEZBRANE NURTY SEKWANY ZALAŁY ŁAŹNIE SAMARITAINE Nie mam pojęcia, O co ta wojna, Lecz ja to sprawdzą, Głowa spokojna. Więc, moja duszko, Żyj bez frasunku, Króla ci przywiozę Z wojny w podarunku. Przywiozę ci Turka, No i Kaisera, Więcej w pojedynkę Chyba nie nazbieram POWOJENNE PLANY FABRYKI MATERIAŁÓW WYBUCHOWYCH ETNA WIEKOWE MIASTO W ŻAŁOBIE DZWONY KOŚCIELNE MILCZĄ NAWET W NIEDZIELĘ Który do domu w jakie wraca strony, Chłopcy, który w jakie strony? RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Szare ambulanse Fiata, na których mieli jeździć, zobaczyli po raz pierwszy w Fontainebleau ustawione rządkiem na skwerze przed pałacem Franciszka I. Schuyler wrócił po rozmowie z francuskimi szoferami, od których przejmowali ambulanse, z wiadomością, że tamci są na nich źli jak diabli, bo to oznacza dla nich powrót na front. Pytają, po kiego licha Amerykanie pchają się, gdzie ich nikt nie prosi, i przejmują wszystkie dobre zajęcia em-busgues zamiast siedzieć spokojnie w domu i pilnować swoich nosów. Wieczorem sekcja została zakwaterowana w śmierdzących karbolem barakach z papy w małym miasteczku w Szampanii. Okazało się, że przypada akurat czwarty lipca, wobec czego marechal des logis wyfasował wszystkim szampana do kolacji i przyszedł jakiś gene-rał z sumiastym białym wąsem palnąć mówkę o tym, jak to z pomocą de l’Amerique heroique la victoire jest pewna, i wznieść toast pour le president Wilson. W odpowiedzi podniósł się niepewnie szef sekcji, Bill Knickerbocker, i wzniósł toast pour la France heroique, l’heroique Cinquieme Armee i la victoire przed Gwiazdką. Fajerwerków dostarczyli Bosze przysyłając aeroplany i wszyscy popędzili hurmem do abri. Na dole Fred Summers oznajmił, że ziemianka śmierdzi jak licho, a w ogóle mogliby się napić, i we dwóch z Dickiem wygramolili się poszukać jakiegoś estaminet. Przemykali się pod okapami domów dla ochrony przed spadającymi raz po raz odłamkami szrapneli z zenitówek, aż znaleźli małą knajpkę pełną dymu tytoniowego i francuskich poilus śpiewają-cych „La Madelon”, gdzie wszyscy zaczęli wiwatować na ich cześć i wyciągnęło się do nich tuzin szklaneczek. Wypalili tutaj swojego pierwszego „Caporal ordinaire”, a że każdy poczy-tywał sobie za punkt honoru postawić im głębszego, po zamknięciu lokalu, gdy trąbki odegra-ły francuski capstrzyk, bardzo chwiejnie powlekli się z powrotem ciemnymi choć oko wykol uliczkami, w towarzystwie dwóch poilus, którzy obiecali ich odprowadzić na kwaterę. Poilus uważali, że la guerre c’est une saloperie, a la victoire c’est une sale blague , i niecierpliwie dopytywali się, czy les Americains nie wiedzą przypadkiem czegoś o la revolution en Russie. Dick oświadczył, że on osobiście jest pacyfistą i głosuje za każdym rozwiązaniem, które po-łoży kres wojnie, po czym wszyscy wymienili znaczące uściski dłoni i zaczęli rozmawiać o la revolution mondiale. Kiedy układali się do snu na polowych łóżkach, owinięty już kocem Fred Summers usiadł nagle prosto jak struna i oznajmił na swój komicznie uroczysty sposób: – Chłopaki, to nie jest wojna, to jeden wielki dom wariatów. W sekcji było jeszcze dwóch chłopców, którzy lubili popijać wino i popisywać się kiep-ską francuszczyzną: Steve Warner, były wolny słuchacz z Harvardu i Ripley, pierwszorocz-niak z Kolumbii. Prowadzali się w pięciu po okolicznych wioskach wyszukując miejsca, gdzie można było dostać omelettes i pommes frites , i obchodząc co wieczór wszystkie es-taminets, aż zaczęto ich nazywać birbantierami gwardii . Kiedy sekcja została przesunięta na Voie Sacree za Verdun i pozostawiona przez trzy deszczowe tygodnie w zrujnowanej wiosce, która się nazywała Erize la Petite, ustawili sobie wszyscy razem prycze w jednym kącie starego walącego się spichrza, który im przydzielono na kwaterę. Lało bez przerwy dzień i noc i dzień i noc przez rozmiękły głęboki kit drogi przed spichrzem przeżynały się kamionetki wożące ludzi i amunicję pod Verdun. Dick siedząc na pryczy przyglądał się czę-sto przez otwarte drzwi spryskanym błotem, podskakującym twarzom wiezionych na front młodych żołnierzy francuskich, pijanych, zdesperowanych i wykrzykujących: „A bas la guer-re, mort aux vaches, a bas la guerre” . Kiedyś wpadł nagle do spichrza Steve, z twarzą po-bladłą nad ociekającym poncho i pałającymi oczami. - Teraz wiem, jak wyglądali skazańcy wiezieni pod gilotynę w czasach terroru – powie-dział zdławionym głosem. – Właśnie tak! W końcu przesunięto ich w zasięg obstrzału i Dick stwierdził z ulgą, że nie boi się bar-dziej niż inni. Wyjechawszy pierwszy raz w pole zabłądzili we dwóch z Fredem w zrytym pociskami lasku i właśnie próbowali zawrócić ambulans na małym wzniesieniu nagim jak łysina księżyca, gdy tuż obok trzasnęły jak z bicza trzy pociski z austriackiej osiemdziesiątki ósemki. Sami nie wiedzieli, kiedy dali nura z szoferki do rowu, ale faktem było, że gdy roz-wiał się rzadki błękitny pachnący migdałami dymek, leżeli obaj plackiem w błocie. Fred za-łamał się zupełnie i Dick musiał go objąć ramieniem i szeptać mu przez dłuższą chwilę do ucha: „Weź się w kupę, chłopie, musimy się stąd wydostać. Weź się w kupę, Fred, jakoś się wykpimy”. Wydało mu się to potem śmieszne i rechotał przez cały czas w ambulansie, aż droga doprowadziła ich w spokojniejszy odcinek lasu, gdzie inteligentnie urządzono punkt opatrunkowy tuż przed baterią czterysta piątek, tak że podmuch omal nie zmiatał rannych z noszy za każdym odpaleniem działa. Powróciwszy do sekcji po odwiezieniu ładunku do triage , pokazywali potem w pudle ambulansu trzy postrzępione dziury po odłamkach. Następnego dnia zaczęła się ofensywa z nieprzerwanym ogniem zaporowym i odporowym i gwałtownym obstrzałem gazowym. Sekcja pełniła służbę przez trzy okrągłe doby i potem wszyscy byli rozdygotani i mieli dyzenterię. Jeden z chłopców dostał szoku, chociaż go wcale nie wysyłano na linię, bo robił od początku w portki, i trzeba go było ode-słać do Paryża. Paru innych musiano ewakuować z powodu dyzenterii. Birbantierzy gwardii wyszli ze wszystkiego obronną ręką, tylko Steve i Ripley łyknęli pewnej nocy w P2 ekstra dozę iperytu i rzucali później wszystko, co wzięli do ust. W czasie dwudziestoczterogodzinnych okresów wolnych od służby spotykali się w małym ogródku w Recicourt, gdzie sekcja miała swoją bazę. O ogródku tym nie wiedział nikt prócz nich. Należał on kiedyś do różowej willi, która została starta na proch, jakby zmiażdżona nogą olbrzyma. Ogródek natomiast był nietknięty, tylko trochę zaniedbany, i akurat kwitły w nim róże, a wśród kwiatów latały motyle i brzęczały w słoneczne popołu-dnia pszczoły. Z początku brali brzęczenie pszczół za świst odległych arrives i rzucali się co chwila na ziemię. Pośrodku ogródka znajdowała się obmurowana fontanna, w której siadywa-li, gdy Niemcom wpadło do głowy ostrzeliwać drogę i pobliski most. Regularne ostrzeliwanie powtarzało się trzy razy dziennie, ale prócz tego zdarzało się czasami trochę rozproszonego ognia. Jeśli było spokojnie, któryś z nich szedł postać w kolejce u Copego i kupić melonów z południowej Francji oraz czteroipółfrankową flaszkę szampana. Potem ściągali koszule, żeby podpiec sobie trochę plecy i ramiona, jeśli było słonecznie, i siedząc w wyschniętej fon-tannie zajadali melony, popijali ciepłego zatrącającego cydrem cienkusza i rozprawiali o tym, jak to po powrocie do Stanów zaczną wydawać tajną gazetkę na wzór „La Libre Belgique”, żeby uświadomić ludziom, jak naprawdę wygląda wojna. Ale najbardziej ze wszystkiego Dick lubił wygódkę przypominającą do złudzenia podob-ne przybytki na farmach w Nowej Anglii, z wyszorowaną do czysta deską i półksiężycem w drzwiach, przez który w słoneczne dni pracowicie fruwały tam i z powrotem osy gnieżdżą-ce się na suficie. Przesiadywał tu często z rżnięciem w brzuchu nasłuchując przyciszonych głosów przyjaciół, którzy rozmawiali w wyschniętej fontannie. Ich głosy napełniały go po-czuciem szczęścia i bezpieczeństwa, gdy wstawał podetrzeć się pożółkłymi ze starości pro-stokącikami „Petit Journalu” z 1914, które jeszcze wisiały na gwoździu. Pewnego razu wrócił do nich zapinając pasek i oznajmił: – Wiecie co? Przyszło mi do głowy, jakby to było dobrze, gdyby człowiek potrafił prze-organizować komórki swego ciała w jakąś inną formę bytu. To wstrętne być człowiekiem. Ja bym chciał być kotem, miłym leniwym kotem domowym wylegującym się przy ogniu. - Ładna historia – powiedział Steve sięgając po koszulę i naciągając ją na grzbiet. Chmura przesłoniła słońce i zrobiło się nagle chłodno. Działa dudniły monotonnie gdzieś w oddali. Dick poczuł się raptem zmarznięty i samotny. – Ładna historia, jeśli człowiek musi się wsty-dzić przynależności do swojego gatunku. Ale jak Boga kocham, ja się wstydzę, wstydzę się, że jestem człowiekiem. Trzeba będzie olbrzymiego zastrzyku nadziei, rewolucji czy czegoś podobnego, żebym odzyskał szacunek dla samego siebie. Mój Boże, czym my jesteśmy, jeśli nie parszywym okrutnym złośliwym tępym gatunkiem małpy bezogoniastej? – No, skoro tak pragniesz zarobić na szacunek własny, Steve, i na szacunek nas, pozosta-łych małp, to może byś skoczył korzystając, że nie ma obstrzału, i kupił butelczynę wody szampańskiej? – odezwał się Ripley. Po ataku na Wzgórze 304 dywizja została – wycofana na parę tygodni en repos za Bar-le-Duc, a potem odkomenderowana na spokojny odcinek w Argonnach zwany le Fourde Pa-ris , gdzie Francuzi grali z Boszami na linii frontu w szachy i gdzie jedna strona zawsze ostrzegała drugą, nim wysadziła minę na przedpolu. Po skończonej służbie mogli tu zawsze pójść do nie zniszczonego i zamieszkałego miasteczka Sainte Menehoulde na świeże cia-steczka, zupę dyniową i pieczone kurczaki. Kiedy sekcja została ostatecznie rozwiązana, a oni odesłani z powrotem do Paryża, Dick z żalem żegnał soczyste jesienne lasy Argonnów. Kor-pus Sanitarny przydzielony Francuzom przejmowała Armia Amerykańska. Każdy z nich do-stał odbitkę rozkazu dziennego ze wzmianką pochwalną o sekcji, a Dick Norton wygłosił do chłopców pod obstrzałem mowę, żegnając ich jako dżentelmenów ochotników, przy czym ani na chwilę nie wypuścił monokla z oka. Taki był koniec sekcji. Jeśli nie liczyć spadającego od czasu do czasu pocisku z Grubej Berty , Paryż był przy-jemny i spokojny tego listopada. Było zbyt mglisto na rajdy aeroplanów. Dick wynajął do spółki ze Stevem Warnerem taniutki pokoik za Panteonem i po całych dniach czytali po fran-cusku, a wieczorami włóczyli się po kawiarniach i knajpach. Fred Summers dostał w Czerwonym Krzyżu pracę za dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo i zaraz drugiego dnia po przyjeździe do Paryża znalazł sobie stałą dziewczynkę. Ripley i Ed Schuyler zamieszkali z szykiem nad barem Henry’ego. Co wieczór zjadali razem późny obiad i kłócili się do upa-dłego, co z sobą począć. Steve mówił, że niech to szlag, on wraca do domu i zadeklaruje się jako oponent moralny , natomiast Ripley i Schuyler gotowi byli stawać na głowie, byleby uniknąć wcielenia do Armii Amerykańskiej, i zastanawiali się nad wstąpieniem do Legii Cu-dzoziemskiej albo Escadrille Lafayette . – Chłopcy, ta zwariowana wojna to złota żyła stulecia – dowodził Fred Summers. – Ja tam mam zamiar z niej korzystać, no i z siostrzyczek Czerwonego Krzyża, rozumie się. Pod koniec pierwszego tygodnia miał już w Czerwonym Krzyżu dwie posady po dwa-dzieścia pięć dolarów każda i był na utrzymaniu starzejącej się francuskiej marraine , boga-tej kamieniczniczki z Neuilly. Kiedy Dickowi skończyły się pieniądze, Fred pożyczył dla niego coś od swojej marraine, ale żadnemu z przyjaciół nie chciał jej pokazać. – Nie chcę, chłopaki, żebyście wiedzieli, w co wdepnąłem – mówił. Któregoś dnia Fred Summers wpadł w porze lunchu powiedzieć, że wszystko jest zała-twione, ma dla nich zajęcie. Makaroniarze, wyjaśnił, nie mogą się pozbierać po Caporetto i wyzbyć zgubnej skłonności do odwrotów, wobec czego postanowiono im wysłać dla podre-perowania morale Sekcję Sanitarną Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. A że on prowadzi zapisy kandydatów, więc wciągnął ich wszystkich czterech na listę. Dick natychmiast oznaj-mił, że mówi po włosku, więc na pewno będzie w stanie podnieść wydatnie morale Włochów, i następnego dnia stawili się jak jeden mąż w biurze Czerwonego Krzyża przed rozpoczęciem urzędowania. Zostali przyjęci do 1 Sekcji Amerykańskiego Czerwonego Krzyża we Wło-szech, lecz oczekiwanie na wyjazd przeciągnęło się jeszcze parę tygodni. W tym czasie Fred Summers zaczął się prowadzać z tajemniczą serbską damą, którą przygadał w jakiejś kafejce za Place Saint Michel i która chciała ich nauczyć palenia haszyszu, Dick zaś zaprzyjaźnił się z trunkowym Czarnogórcem, który był barmanem w Nowym Jorku i obiecał, że zostaną wszyscy odznaczeni przez króla Czarnogóry Nikolę . Jednakże w dniu, w którym mieli zo-stać przyjęci w Neuilly i odznaczeni, sekcja opuściła Paryż. Konwój dwunastu Fiatów i ośmiu Fordów wyjechał po gładkim makadamie szosy na po-łudnie przez lasek Fontainebleau i pomknął na wschód po drogach środkowej Francji, wiją-cych się między czerwonymi wzgórzami. Dick prowadził samodzielnie Forda i był tak zaab-sorbowany pamiętaniem, co ma robić z nogami, że ledwo dostrzegał krajobraz. Następnego dnia pozostawili za sobą górki i zjechali w dolinę Rodanu, bogatą krainę winnic, platanów i cyprysów, pachnącą winobraniem, późnojesiennymi różami i Południem. Kiedy dotarli do Montelimar, wojna, rozmowy o buntach i protestach, obawy przed więzieniem, wszystko wy-dawało im się jakby koszmarem z innego stulecia. W spokojnym biało-różowym miasteczku zjedli wspaniałą kolację z grzybami cepes z czosnkiem i mocnym czerwonym winem. „Chło-paki – powtarzał Fred Summers – to nie jest wojna, to wycieczka Cooka”. Spali klasa w wielkich obitych brokatem łożach hotelowych, a kiedy rano odjeżdżali, mały uczeń puścił się biegiem za ambulansem Dicka z okrzykiem „Vive l’Amerique” i wręczył mu pudełko miejscowego specjału, nugatu; było to istne Eldorado. Tego dnia konwój rozsypał się zupełnie przy wjeździe do Marsylii, cała dyscyplina wzię-ła w łeb, kierowcy zatrzymywali się przed każdą winiarnią przy zalanej słońcem szosie na szklaneczkę i partyjkę kości. Oficer prasowy Czerwonego Krzyża z głośnym autorem Mont-gomerym Ellisem, który był korespondentem „Saturday Evening Post”, urżnęli się szkaradnie i słychać było, jak śpiewają i pokrzykują w tyle wozu sztabowego, podczas gdy mały tłusty poruczniczek za każdym zatrzymaniem biegał czerwony wzdłuż konwoju posapując histe-rycznie. W końcu pozbierał ich wszystkich i wjechali do Marsylii w zwartym szyku, ale led-wo zdążyli zaparkować ambulanse rządkiem na głównym placu i zaczynali się rozchodzić po okolicznych knajpkach i kafejkach, gdy jeden z chłopców nazwiskiem Ford wpadł na genial-ny pomysł zajrzenia do baku przy świetle zapałki i wysadził ambulans w powietrze. Zajechała z szykiem straż pożarna i kiedy ambulans numer 8 dopalił się elegancko, strażacy skierowali swoje wysokoprężne hydranty na następne. Trzeba było dopiero odciągnąć od konwersacji z panienką sprzedającą papierosy w narożnej kafejce Schuylera, który najlepiej z całej sekcji mówił po francusku, żeby na miłość Boską ubłagał szefa straży o zostawienie reszty ambu-lansów w spokoju. Tego dnia birbantierzy gwardii jedli z szykanami w Bristolu w towarzystwie jeszcze jed-nego chłopca nazwiskiem Sheldrake, który był znawcą tańców ludowych i służył we Francji w sławnej Sekcji 7. Dalszą część wieczoru spędzili na promenoirze w Apollu, tak pełnym wszelkich możliwych petites femmes w świecie, że wcale nie widzieli przedstawienia. W ogóle był jeden wielki szał, wszędzie roiło się od kobiet, na krzykliwych jaskrawych pryn-cypalnych ulicach z ich kafejkami i kabaretami i w mrocznych parnych tunelach zaułków portowych pełnych zmiętoszonych łóżek, matrosów, czarnych i brunatnych twarzy, podrygu-jących brzuchów, majtających się fioletowo-białych piersi, wywijających ud. Nad ranem Steve i Dick znaleźli się sami w małej restauracyjce, gdzie zamówili jaja na szynce i kawę. Byli pijani i śpiący, kłócili się sennie. Płacąc, o mało nie pospadali z krzeseł, gdy nie naj-młodsza kelnerka kazała im położyć napiwek na rogu stolika i najspokojniej w świecie pod-winąwszy spódnicę zgarnęła monety kroczem. – Ale numer, nie z tej ziemi! Seks to maszynka – powtarzał Steve i czemuś wydawało im się to kosmicznie śmieszne, takie śmieszne, że wszedłszy do otwierającej się właśnie knajpy, próbowali wszystko opowiedzieć mężczyźnie za kontuarem, który ich ani w ząb nie rozumiał i wypisał im na świstku papieru adres zakładu, gdzie będą mogli sobie potentego, une maison propre, convenable et de haute moralite . Kwicząc ze śmiechu, zataczając się i potykając jęli się wspinać po nie kończących się schodkach. Ciął zimny jak diabli wiatr. Znaleźli się przed frontonem jakiejś zwariowanej katedry, w dole leżał port, widać było parostatki i rozległą połać platynowego morza zamkniętego przez popielate góry. – Jak Boga jedynego, toż to Morze Śródziemne! Wytrzeźwieni lodowatymi porywami wiatru i szerokim metalicznym rozbłyskiem świtu, trafili do hotelu akurat w porę, żeby poderwać kolegów z pijanego snu i zameldować się jako pierwsi przy zaparkowanych na placu ambulansach. Ale Dick był taki senny, że zapomniał, co robić z nogami, stuknął swoim Fordem wóz z przodu i potłukł reflektory. Tłusty porucznik objechał go piskliwym głosem, po czym odebrał mu ambulans i kazał się przesiąść do Fiata Sheldrake’a. Odtąd Dick nie miał przez cały dzień nic do roboty, tylko gapił się między jedną drzemką a drugą na la Corniche , na Morze Śródziemne, na miasteczka o czerwonych da-chach i na idące sznurkiem na wschód parowce, które trzymały się tuż przy brzegu w obawie przed Ubootami, z rzadka konwojowane przez francuski kontrtorpedowiec z kominami w najdziwniejszych miejscach. Na granicy włoskiej zostali powitani przez gromadę dzieci szkolnych z palmami i koszami pomarańczy oraz przez operatora z kamerą filmową. Sheldrake gładził się po bród-ce, kłaniał i salutował w takt wiwatów „Evviva gli americani!”, aż tu trach, dostał pomarańczą między oczy, że o mało nie poszła mu krew z nosa. Innemu chłopcu nieprzytomny z radości mieszkaniec Vintimiglii o mały włos nie wykłuł oka rzuconą gałązką palmy. W ogóle przyję-cie było wspaniałe. Wieczorem w San Remo rozentuzjazmowani makaroniarze co chwila podbiegali na ulicy ściskać chłopcom dłonie i gratulować prezydenta Wilsona, co nie prze-szkodziło komuś świsnąć wszystkie zapasowe opony z kamionetki, jak również walizkę ofi-cera prasowego pozostawioną nieopatrznie w wozie sztabowym. Witano ich wylewnie i wydawano za mało reszty w barach. Evviva gli alleati! Wkrótce cała sekcja zaczęła kląć Włochy z ich gumowatym spaghetti i octowatym wi-nem, tylko Dick i Steve zagustowali raptem w Italiańcach i kupili sobie gramatykę, żeby się nauczyć języka. Zresztą Dick już udawał przed oficerami Czerwonego Krzyża, że umie po włosku, zręcznie dodając „o” do wszystkich znanych słów francuskich. W ogóle niczym się zbytnio nie przejmował. Ważne, że świeciło słoneczko, wermut był klasa, a miniaturowe ko-ściółki na szczytach wzgórz, winnice, cyprysy i błękitne morze przypominały jeden nie koń-czący się ciąg dekoracji ze staromodnej opery. Budowle też były teatralne i pompatyczne że boki zrywać; ci paradni Italiańcy na każdej ślepej ścianie malowali okna, kolumnady i balkony z wychylającymi się pulchnymi tycjanowskimi pięknościami albo chmurki i tabuny kupidynków z dołeczkami na brzuszkach. Następnego dnia konwój zaparkował na noc na głównym placu zapomnianego przez Bo-ga i ludzi przedmieścia Genui. Wdepnęli z Sheldrakem na jednego do baru i znaleźli się w towarzystwie korespondenta „Saturday Evening Post”, który rychło się wstawił i zaczął pleść, że zazdrości im urody, ufnej młodości i idealizmu. Steve czepiał się każdego jego sło-wa dowodząc gorzko, że młodość to najpodlejszy okres życia i tamten powinien być diablo rad, że ma czterdziestkę na karku i może pisać o wojnie zamiast się bić. Ellis zwrócił mu do-brodusznie uwagę, że przecież oni się też nie biją, i Steve naraził się okropnie Sheldrake’owi odpalając: – Oczywiście, my jesteśmy parszywi embusques. Potem Dick i Steve wymknęli się z baru i puścili kłusem, żeby zgubić Sheldrake’a. Za ro-giem zobaczyli tramwaj z napisem „Genova” i Steve wskoczył bez słowa. Dickowi nie pozo-stało nic innego, jak pójść za jego przykładem. Tramwaj okrążył kwartał domów i wyjechał nad brzeg morza. – Rany koguta, Dick – powiedział Steve – to cholerne miasto płonie. Za czarnymi kadłubami wyciągniętych na brzeg łodzi woda mieniła się jaskrawą smugą od różowego jęzora ognia buzującego na horyzoncie jak płomień gigantycznej lampy. – Boże, Steve, myślisz, że Austriacy zajęli miasto? Tramwaj mknął z dudnieniem przed siebie; konduktor, który przyszedł pobrać za bilety, wydawał się zupełnie spokojny. – Inglesi? – zapytał. – Americani – odrzekł Steve. Konduktor uśmiechnął się, poklepał ich po plecach i powiedział, że il presidente Wilson coś tam, czego nie zrozumieli. Wysiedli na wielkim placu otoczonym olbrzymimi arkadami, pod którymi hulał ostry gorzko-słodki wiatr. Po czystych mozaikowych chodnikach przecha-dzali się tam i z powrotem wysztafirowani cywile w paltotach. Miasto było całe marmurowe, wszystkie zwrócone ku morzu fasady różowe od blasku łuny. – Tenorzy, barytoni, soprany, wszyscy są gotowi do rozpoczęcia przedstawienia – powie-dział Dick. Steve chrząknął. – Chórem będą pewno ci diabelni Austriacy. Zmarzli, więc wstąpili na grog do połyskującej niklem i zwierciadłami kawiarni, gdzie kelner wyjaśnił im łamaną angielszczyzną, że ta łuna to z amerykańskiego tankowca, który wpadł na minę i pali się już trzeci dzień. Od baru podszedł angielski oficer o końskiej twarzy i szepnął, że jest tutaj w tajnej misji. Cholerna historia z tym odwrotem – opowiadał – który się zresztą jeszcze nie zakończył; w Mediolanie mówi się o utworzeniu frontu na linii Padu i jeśli ci cholerni Austriacy nie zajęli dotąd całej Lombardii, to tylko dlatego, że są prawie tak samo zdezorganizowani szybkim marszem naprzód jak makaroniarze odwrotem. Cholerni Włosi przebąkują teraz o oddaniu Czworoboku i gdyby za włoskimi liniami nie było od-działów francuskich i brytyjskich, już dawno dobiliby targu z Austriakami. Zresztą morale Francuzów jest też niewarte funta kłaków. Wobec tego Dick opowiedział mu, jak im giną narzędzia za każdym razem, gdy się odwrócą plecami do ambulansu, na co Anglik odparł, że w ogóle złodziejstwo jest w tych stronach niewiarygodne i jego misja dotyczy właśnie tej sprawy: ma odnaleźć wagon butów, który zniknął między Vintimiglia a San Raphael. – Cały cholerny wagon kolejowy rozpływa się w ciągu jednej nocy, nadzwyczajne! A widzicie tych typków tam przy stoliku? Jeden w drugiego szpiedzy austriaccy! Czego ja nie robiłem, żeby ich łaskawie zechcieli aresztować, i nic nie wskórałem. Nadzwyczajnie, istna operetka, zupełnie jak w Drury Lane . Szczęście, że przynajmniej wy, Amerykanie, przystą-piliście do wojny, bo inaczej szwabska flaga powiewałaby w tej chwili nad Genuą. Raptem spojrzał na zegarek, poradził im kupić jakąś butelczynę przy barze, jeśli chcą mieć coś do picia, bo zaraz się wszystko zamyka, po czym wypadł z kawiarni rzuciwszy im „No to cześć!” na pożegnanie. Wobec tego wyszli i oni w pustkę marmurowego miasta i powlekli się ciemnymi zaułkami i długimi kamiennymi schodkami, a blask łuny na wystają-cych ścianach w górze stawał się coraz jaskrawszy i czerwieńszy w miarę, jak się zbliżali do portu. Raz i drugi zgubili drogę, ale w końcu wyszli na nabrzeże najeżone szczeciną masztów stłoczonych feluk, z drobnymi szkarłatnymi falami portu w tyle oraz z falochronem i masą płomieni palącego się tankowca w głębi na redzie. Podnieceni i pijani szli i szli coraz dalej, a Dick powtarzał co chwilę: – Jak Boga kocham, te miasta są starsze niż świat. Przyglądali się marmurowemu lwu o psim ciele przez stulecia wypolerowanym dłońmi do szklistego połysku, który stał u stóp jakiegoś ciągu schodów, gdy usłyszeli amerykański głos wołający, czy nie znają przypadkiem drogi w tym przeklętym mieście. Był to jakiś młody marynarz z amerykańskiej łajby, która zawinęła do portu z ładunkiem mułów. Odparli, że co mają nie znać, i dali mu pociągnąć kupionego w kawiarni koniaku. Potem przysiedli na ka-miennej balustradzie koło lwa o psim ciele i popijając wdali się z nim w rozmowę. Marynarz pokazał im jakieś jedwabne pończochy, które znalazł na płonącym tankowcu, i opowiedział, jak przerobił jedną Włoszkę i jak ona potem zasnęła, a jemu się odechciało i dał cichcem no-gę. – Ta wojna to jeden wielki burdel, co? – zapytał i wszyscy prychnęli śmiechem. – Wy-glądacie mi, chłopcy, na równych gości – ciągnął. Podali mu flaszkę i marynarz łyknął zdro-wo. – Królowie z was, chłopaki – perorował pryskając śliną – niech tam, powiem wam, co myślę. Ta wojna to jeden wielki kant, szwindel, granda od A do Z. Wszystko jedno, jak się skończy, tacy jak my wylądują z gównem w garści, kapujecie? Więc wysiadka, każdy zdycha sam, do trzech razy sztuka, kapujecie? Dopili resztę koniaku i marynarz wyśpiewując wściekle „Niech ich wszystkich dunder świśnie” szmyrgnął z całej siły flaszką w głowę kamiennego lwa. Genueński lew patrzył dalej nieruchomo swymi szklanymi oczami psa, ale skądś zaczęli się nagle wynurzać gapie z groźnymi minami, więc Dick i Steve oddalili się przezornie za wywijającym jedwabnymi pończochami marynarzem. Znaleźli mu jego łajbę przycumowaną do pirsu i długo ściskali sobie dłonie przy trapie. Teraz Dickowi i Steve’owi pozostało jeszcze wrócić piętnaście kilometrów do Ponte De-cimo. Śpiący i skostniali szli i szli, aż im nogi mdlały, nim w końcu złapali włoską ciężarów-kę. Brukowce na placu i dachy ambulansów były pokryte szronem, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Układając się na noszach koło Sheldrake’a Dick narobił hałasu i Sheldrake się obu-dził. – Co, u licha? – zapytał. – Zamknij dziób odrzekł Dick – budzisz ludzi. Następnego dnia dojechali do Mediolanu, wielkiego lodowatego miasta z katedrą obrosłą pinaklami jak poduszeczka na szpilki, z zatłoczoną ludźmi Galerią , z restauracjami, gaze-tami, ulicznicami, z Cinzano i Campari Bitters . Nastąpił znowu okres oczekiwania, który większość sekcji spędziła przy nie kończącej się partii kości w tylnej sali w Cova, aż wreszcie zostali odkomenderowani do miejscowości o nazwie Dolo nad zamarzniętym kanałem gdzieś na Równinie Weneckiej. Żeby się dostać do eleganckiej rzeźbionej i malowanej willi, w której ich zakwaterowano, musieli przejeżdżać przez Brentę. Most był zaminowany i strzeżony przez kompanię brytyjskich saperów, gotowych każdej chwili do wysadzenia go w powietrze, gdyby się znowu zaczął odwrót. Saperzy jednak obiecali w razie czego pocze-kać, aż sekcja przeprawi się z powrotem. W Dolo nie było prawie nic do roboty. Na dworze był ostry mróz i większość sekcji spędzała dnie na siedzeniu przy piecu i łupieniu sobie na-wzajem skóry w pokera, tylko birbantierzy gwardii robili na benzynowym palniku poncze rumowe, czytali po włosku Boccaccia i spierali się ze Stevem o anarchizm. Dick trawił dużo czasu na przemyśliwaniu, jakby się wyrwać do Wenecji. Szczęśliwym trafem tęgi porucznik zdradził się, że ma kłopoty, bo sekcji zabrakło kakao i w ogóle nie do-starczono im z magazynów Czerwonego Krzyża w Mediolanie żadnej strawy śniadaniowej. Dick skorzystał z okazji i podsunął mu myśl, że przecież jednym z wielkich centrów handlu kakao jest Wenecja, więc należałoby tam posłać kogoś, kto mówi po włosku. W ten sposób, zaopatrzony w odpowiednie papiery i stemple, znalazł się pewnego mroźnego ranka na sta-teczku odpływającym z Mestre. Lagunę powlekała cienka pianka lodu rozstępująca się z szelestem prutego jedwabiu przed strzelistym dziobem, na którym stał wychylony za reling, z oczami łzawiącymi od ostrego wiatru, wpatrzony w długie szeregi pali na horyzoncie i w różowe budynki wynurzające się pastelowo z zielonej wody i zwieńczone baniastymi kopu-łami lub prostokątnymi spiczasto zakończonymi wieżami odcinającymi się coraz ostrzej i ostrzej od cynkowego nieba. Garbate mosty, zielono-oślizłe schody, pałace, marmurowe nabrzeża, wszystko było puste. Całe życie koncentrowało się dokoła grupki łodzi torpedo-wych zakotwiczonych na Canale Grande. Dick zapomniał na śmierć o kakao wędrując po rzeźbionych placach, wąskich uliczkach i nabrzeżach nad ściętymi lodem kanałami wielkiego martwego miasta, pustego i kruchego, gdy tak leżało nad swoją laguną jak zrzucona przez węża skóra. Od północy dochodziły tamtamy dział znad odległej o trzydzieści kilometrów Piave. Kiedy wracał, zaczął prószyć śnieżek. Parę dni później sekcja została przeniesiona do Bassano za Monte Grappa, do póżnorene-sansowej willi całej malowanej w kupidynki, anioły i wymyślne draperie. Pod krytym most-kiem za willą dzień i noc szumiała Brenta. Spędzali teraz czas na ewakuowaniu żołnierzy z odmrożonymi nogami, na piciu gorących ponczów rumowych w Citadelli, gdzie był szpital dywizyjny i burdele, oraz na śpiewaniu „Mglista, mglista rosa” i „Czarny byczek schodzi z gór” nad gumowatym spaghetti, którym ich karmiono. Ripley i Steve zapałali nagłą chęcią nauczenia się rysunku i po całych dniach szkicowali detale architektoniczne i kryty mostek. Schuyler wprawiał się we włoskim dyskutując z italiańskim porucznikiem o Nietzschem. Fred Summers, który złapał trypra od pewnej paniusi w Mediolanie, należącej, jak twierdził, do jednej z najlepszych miejscowych rodzin, gdyż jeździła powozem i sama go zaczepiła, wcale nie on ją, spędzał gros wolnego czasu na pichceniu domowych leków w rodzaju wywaru z łodyżek wiśni. Dick, któremu doskwierała samotność, chandra i życie w gromadzie, zaczął pisać jeden po drugim listy do domu, ale po każdej otrzymanej odpowiedzi czuł się gorzej, niż gdyby nie miał w ogóle wiadomości. „Musicie zrozumieć, jak jest naprawdę – pisał do Thurlowów w odpowiedzi na entuzja-styczną tyradę Hildy o „wojnie dla położenia kresu wojnom”. – Nie jestem już wierzącym chrześcijaninem i trudno mi dyskutować z tego punktu widzenia, ale wy możecie, a przynajmniej Edwin, który powinien zdać sobie sprawę, że posyłając młodych ludzi na tę pomyloną wariacką wojnę robi wszystko dla podważania zasad i ideałów, w które święcie wierzy. Jak powiedział ten młody marynarz, z którym wdaliśmy się w rozmowę owej nocy w Genui, ta wojna to jeden wielki kant, granda od A do Z, szwindel odstawiany przez polity-ków i rządy dla ich własnych egoistycznych celów. Gdyby nie cenzura, mógłbym wam opisać rzeczy, które by was przyprawiły o mdłości”. Potem mijała mu nagle chęć do dyskusji i wszystkie kłębiące się w głowie komunały o wolności i cywilizacji zaczynały się wydawać beznadziejnie głupie. Zapalał wówczas pal-nik benzynowy, robił poncz i po chwili ożywiał się rozprawiając ze Stevem o książkach, ob-razach lub architekturze. W księżycowe noce przypominali im o sobie Austriacy urządzając rajdy bombowe. Dick nie zawsze schodził do wykopu, by dać im szansę trafienia się, co jak stwierdził, sprawiało mu rodzaj gorzkiej satysfakcji; zresztą wykop i tak nie chronił przed ugodzeniem wprost. Jakoś w lutym Steve wyczytał w kurierze, że umarła cesarzowa Abisynii Taitu, i urządzili na jej cześć stypę. Wyciągnęli cały zapas rumu i zawodzili żałobne pienia, aż reszta sekcji myślała, że zbzikowali. Wysuszywszy rum owinęli się kocami i siedząc w ciemności przy otwartym oknie, przez które świecił księżyc, popijali ciepłe zabaglione . Brzęczące nad głową austriackie aeroplany wyłączyły nagle motory i zrzuciły tuż przed nimi ładunek bomb. Zenitówki pomrukiwały już od dłuższego czasu i na mglisto roziskrzonym niebie rozpryski-wały się szrapnele, lecz oni byli zbyt pijani, by zwracać na to uwagę. Jedna bomba pacnęła plump do Brenty, następne rozbłysły skoczną czerwienią tuż przed oknem i trzy gniewne chrapnięcia wstrząsnęły willą. Z sufitu posypał się tynk, nad głowami załomotały spadające dachówki. – Chryste Panie, o mały włos byłoby po nas – powiedział Fred Summers. Steve jął wyśpiewywać: „Odsuń się od okna, światłości mego życia”, ale pozostali zagłu-szyli go fałszywym „Deutschland, Deutschland uber Alles”. Poczuli się nagle szaleńczo pija-ni. Ed Schuyler wlazł na krzesło i jął deklamować „Erlkoniga” , gdy przez drzwi wetknął głowę Feldmann, syn szwajcarskiego hotelarza, który był obecnie dowódcą sekcji, i zapytał, co u jasnej cholery sobie wyobrażają. – Złaźcie lepiej do abri! Jeden z włoskich mechaników został już zabity, przechodzącemu drogą żołnierzowi urwało obie nogi. To nie pora na błazenady! Zaproponowali mu, żeby się z nimi napił, i odszedł pieniąc się z wściekłości. Potem pili Marsalę . Jakoś o pierwszej szarówce wstającego dnia Dick podniósł się chwiejnie i zatoczył do okna zwymiotować. Na dworze lało jak z cebra, spienione nurty Brenty bieliły się wyraźnie w migotliwych strumieniach deszczu. Tego dnia Dickowi i Steve’owi przypadała służba w Rova. O szóstej wyprowadzili ambu-lanse z dziedzińca, z głowami jak ogniste balony, ale cholernie radzi, że unikną skandalu, jaki musi wybuchnąć w sekcji. W Rova było spokojnie, do ewakuowania za linie mieli tylko parę wypadków zapalenia płuc i chorób wenerycznych oraz kilku nieboraków, którzy postrzelili się sami w nogi i których wiozło się do szpitala pod strażą; natomiast w messie oficerskiej, gdzie jadali, panowało niezwykłe podniecenie. Tenente Sardinaglia został skazany na areszt domowy za stawianie się colonnellowi i siedział od dwóch dni w swoim pokoju na górze układając przy akompaniamencie mandoliny piosenkę, którą nazwał „Marszem puł-kowników sanitarnych”. Opowiedział im to chichoczący w kułak Serrati, gdy czekali w messie na pojawienie się reszty oficerów. Poszło o głupią macchina do kawy. W messie były tylko trzy macchine, jedna zarezerwowana dla pułkownika, druga własność majora i trzecia, z której korzystali kolejno młodsi oficerowie. Otóż któregoś dnia w zeszłym tygo-dniu przekomarzali się z tą bella ragazza , bratanicą gospodarza, u którego kwaterują; a dziewczyna jest istna wariatka, nie daje się pocałować żadnemu oficerowi i wyskakuje ze skóry, kiedy ją uszczypnąć w pupę; więc pułkownik był wściekły, a wściekł się do reszty, kiedy Sardinaglia założył się z nim o pięć lirów, że on ją pocałuje, po czym szepnął coś dziewczynie do ucha i ta pozwoliła mu się pocałować; pułkownik zrobił się cały purpurowy na twarzy i rozkazał, żeby ordinanza nie wydawał panu tenente macchiny, kiedy przyjdzie jego kolejka, ale Sardinaglia spoliczkował ordinanzę i zrobiła się wielka awantura, w wyniku której Sardinaglia został skazany na areszt domowy; Amerykanie sami widzą, jaki to wszyst-ko cyrk. W tym momencie musieli szybko przybrać poważne miny, bo do messy wkroczyli z brzękiem pułkownik, major i dwaj kapitanowie. Zaraz zjawił się ordinanza i salutując za-meldował: „Pronto spaghetti” , po czym wszyscy usiedli. Przez jakiś czas oficerowie w milczeniu wciągali długie tłuste sznureczki spaghetti w sosie pomidorowym i podawali sobie z ręki do ręki wino, a kiedy wreszcie pułkownik odchrząknął, by przystąpić do opowia-dania jednej ze swoich anegdotek, z których wszyscy musieli się śmiać, z góry dobiegły dźwięki mandoliny. Pułkownik poczerwieniał na twarzy i powściągając słowa wpakował całą furą spaghetti do ust. Ponieważ była niedziela, obiad trwał dłużej niż zwykle, a przy deserze macchina w dowód uznania dla gli americani została wręczona Dickowi i ktoś wyciągnął bu-telkę Strega . Pułkownik kazał ordinanzy pójść i sprowadzić tę bella ragazza, żeby wypiła z nim kieliszek, co ordinanzy było nie bardzo w smak, jak zauważył Dick; ale poszedł i wykonał rozkaz. La bella ragazza okazała się przystojną tęgą dziewczyną wiejską o oliwkowej cerze. Z pałającymi policzkami zbliżyła się trwożnie do pułkownika i powiedziała, że ona bardzo dziękuje, ale za pozwoleniem, nigdy nie pije takich mocnych trunków. Pułkownik jednak capnął ją za rękę, posadził sobie na kolana i próbował zmusić do wypicia swojego kieliszka, chociaż się opierała zaciskając ładne alabastrowe zęby. Skończyło się na tym, że kilku oficerów przytrzymywało ją i łachotało, a pułkownik lał jej Stregę po brodzie. Wszyscy zarykiwali się ze śmiechu z wyjątkiem ordinanzy, który zbladł jak ściana, oraz Steve’a i Dicka, którzy nie wiedzieli, gdzie podziać oczy. Podczas gdy starsi oficerowie dowcipkowali, łachotali ją i wsadzali jej ręce za bluzkę, młodsi oficerowie trzymali ją za nogi i gmerali łapami pod spódnicą, dopóki pułkownik nie pohamował na tyle śmiechu, że zdołał wykrztusić: – Basta, teraz panienka musi mi dać buziaka. Ale dziewczyna wyrwała się i uciekła z pokoju. – Idź i sprowadź ją z powrotem – rozkazał pułkownik ordinanzy. Ordinanza wrócił po chwili i stając na baczność oznajmił, że nie może jej znaleźć. – Ma chłopak szczęście – szepnął Steve do Dicka. Dick zauważył, że pod ordinanza drżą nogi. – Nie możesz znaleźć, co? – ryknął pułkownik i pchnął ordinanzę. Jeden z poruczników podstawił mu równocześnie nogę i ordinanza runął jak długi. Wszy-scy parsknęli śmiechem, a pułkownik wymierzył mu kopniaka. Ordinanza podniósł się na czworaki, ale pułkownik kopnął go ponownie w tyłek i ordinanza przejechał się znowu twarzą po podłodze. Oficerowie się zarykiwali, ordinanza czołgał się w stronę drzwi, a pułkownik biegł za nim i kopał go to w jeden pośladek, to w drugi jak futbolista piłkę. Wprawiło to wszystkich w dobry humor, więc wypili jeszcze po kieliszku Stregi. Dopiero gdy wyszli, Ser-rati, który się zarykiwał razem ze wszystkimi, złapał Dicka za ramię i syknął mu w ucho: – Bestie, sono tutti bestie ! Kiedy pozostali oficerowie się rozeszli, Serrati wziął ich na górę do Sardinaglii, wysokie-go młodzieńca o długiej twarzy, który lubił mawiać o sobie, że jest futurista. Serrati opowie-dział mu o zajściu dodając, że obawia się, iż musiało to przejąć Amerykanów niesmakiem. – Nic nie może przejąć niesmakiem futuristy z wyjątkiem głupoty i słabości – odrzekł Sardinaglia sentencjonalnie. Następnie poinformował ich, że wie, z kim sypia ta bella ragazza: z ordinanza. To właśnie jest rzecz, która przejmuje niesmakiem, gdyż dowodzi, że wszystkie kobiety to świnie. Potem kazał im usiąść na łóżku, to im zagra „Marsza pułkowników sanitarnych”. Orzekli, że marsz jest bardzo udany. – Futurista musi być silny i nic go nie powinno przejmować niesmakiem – powiedział, wciąż brzdąkając na mandolinie. – Dlatego właśnie podziwiam Niemców i amerykańskich milionerów. Wszyscy się roześmieli, po czym Dick i Steve poszli dalej wozić feriti do szpitala. Za szopą, pod którą parkowali ambulanse, ujrzeli ordinanzę siedzącego na kamieniu z głową w dłoniach; łzy żłobiły mu długie smugi na brudnej twarzy. Steve podszedł, poklepał go po plecach i dał mu paczkę papierosów „Mecca”, które dostali z Ymki. Ordinanza uściskał mu dłoń z taką miną, jakby ją chciał ucałować. Oświadczył, że po wojnie pojedzie do Ameryki, gdzie ludzie są cywilizowani, nie jak te bestie. Dick zapytał go, co się stało z dziewczyną. – Poszła sobie – usłyszał w odpowiedzi. – Andata via. Kiedy wrócili do sekcji, okazało się, że jest jakiś smród. Przyszedł rozkaz, że Savage, Warner, Ripley i Schuyler mają się zameldować w centrali Czerwonego Krzyża w Rzymie w związku z powrotem do Stanów. Feldmann nie chciał im powiedzieć nic więcej, ale zauwa-żyli, że reszta sekcji patrzy na nich wilkiem i nie bardzo chce z nimi rozmawiać, z wyjątkiem Freda Summersa, który oświadczył, że nic z tego nie rozumie, ale ta pieprzona wojna to jeden wielki dom wariatów. Sheldrake, który wyniósł się z łóżkiem i całym majdanem do innego pokoju, przyszedł z „A mówiłem” wypisanym na twarzy i powiedział, że dowiadywał się o nich ktoś z włoskiego kontrwywiadu i że obiły mu się o uszy słowa „wywrotowe wypowie-dzi”. Ledwo raczył dodać, że mu przykro i że im życzy szczęścia. Wyjechali nie żegnając się z nikim z sekcji. Feldmann odwiózł ich z workami i pościelą kamionetką do Vicenza. Na sta-cji kolejowej wręczył im rozkazy podróży do Rzymu i nie podając ręki odszedł czym prędzej, mrucząc, że to przykra sprawa i życzy im powodzenia. – Sukinkoty – warknął Steve – myślałby kto, żeśmy nagle dostali trądu. Ed Schuyler studiował z promienną twarzą wojskowe rozkazy podróży. – Kumple i bracia, zamierzam palnąć mówkę – oznajmił. – To największa gratka, jaka nam się dotąd trafiła. Czy zdajecie sobie dżentelmeni sprawę, że Czerwony Krzyż, znany skądinąd jako kwoka, która niesie złote jajka, ofiarowuje nam na piękne oczy ni mniej, ni więcej tylko podróż dookoła Włoch. Przecież my możemy dojechać do Rzymu równie dobrze za rok! – Dojedziemy, jak wybuchnie rewolucja – podsunął Dick. – Albo wkroczymy razem z Austriakami – dokończył Ripley. Na stację wjechał pociąg. Władowali się do przedziału pierwszej klasy, a gdy konduktor próbował im tłumaczyć, że rozkazy podróży opiewają na drugą, nie rozumieli ani w ząb po włosku, tak że w końcu machnął ręką i poszedł. W Weronie wysiedli nadać worki i łóżka po-lowe do Rzymu. Była pora kolacji, więc postanowili zostać na noc i połazić trochę po mie-ście. Rano poszli zobaczyć starożytny amfiteatr i wielki kościół San Zeno z brzoskwiniowego marmuru. Potem siedzieli w kawiarni stacyjnej, dopóki nie nadszedł pociąg do Rzymu, zała-dowany do ostatniego miejsca wojskowymi w bladoniebieskich i bladozielonych pelerynach. Nim dojechali do Bolonii, znudziło im się siedzenie na podłodze w korytarzu, więc postano-wili wysiąść i obejrzeć pochyłe wieże . Stamtąd wybrali się do Pistoii, Lukki, Pizy, po czym wrócili na główną linię kolejową we Florencji. Kiedy konduktorzy kręcili głowami nad ich rozkazami podróży, wyjaśniali, że ich mylnie poinformowano, a ponieważ nie znają języka, wsiedli w zły pociąg. We Florencji, gdzie siąpił deszcz, było zimno i wszystkie budowle wy-glądały jak ich kopie, które widzieli w kraju, zawiadowca wsadził ich siłą do ekspresu rzym-skiego, ale kiedy pociąg ruszał, wyskoczyli na drugą stronę i przesiedli się w osobowy do Assyżu. Stamtąd przez upstrzone wieżami jak Nowy Jork San Gimignano dojechali wyna-jętą na cały dzień dryndą do Sieny, po czym pewnego pięknego wiosennego ranka, mając po dziurki w nosie malarstwa, architektury, oliwy, czosnku i krajobrazów, znaleźli się przed fre-skami Signorellego w Orvieto. Spędzili tu cały dzień gapiąc się na wielki „Sąd ostateczny”, pijąc wspaniałe wino i wygrzewając się na słoneczku przed katedrą. Kiedy wreszcie wysiedli w Rzymie na stacji koło Term Dioklecjana, byli zrozpaczeni perspektywą oddania rozkazów podróży i zaskoczeni, gdy urzędnik ostemplował je tylko i zwrócił ze słowami „Per il ritor-no” . Pojechali do hotelu, doprowadzili się do porządku, po czym zebrali do wspólnej kasy resztę pieniędzy i urządzili sobie birbantkę z wystawną kolacją, winem Frascati i Asti na deser, potem rewią i kabaretem na Via Roma, gdzie poznali młodą Amerykankę, którą prze-zwali baronówną i która obiecała im pokazać miasto. Ale pod koniec wieczoru żaden nie miał już pieniędzy, żeby pojechać do domu z baronówną czy którąś z jej uroczych koleżanek, więc wynajęli za ostatnie dziesięć lirów fiakra, żeby im pokazał Koloseum przy świetle księżyca. Wielki masyw ruin, ryte kamienie, obce nazwy, dumne rzymskie imiona, stary dryndziarz w ceratowym cylindrze i z zielonkawymi wąsiskami zachwalający burdele w ostatniej kwa-drze szczerbatego księżyca, wielkie zwaliska murów pełne łuków i kolumn wspinających się koliście w noc, głuche słowo Roma odpływające pompatycznym akordem w przeszłość, wszystko to sprawiło, że poszli tej nocy do łóżek z takim szumem w głowie i skroniami tak pulsującymi Rzymem, że nie mogli zasnąć. Rano Dick się zerwał, gdy tamci trzej chrapali jeszcze niepomni świata, i pobiegł do Czerwonego Krzyża ogarnięty nagłą paniką, która mu nie pozwoliła przełknąć śniadania. Tra-fił na korpulentnego bostończyka w randze majora, który zdawał się tu rządzić, i zapytał go prosto z mostu, o co ten cały krzyk. Major jąkał się i stękał, ale rozmawiał z nim uprzejmie, jak harvardczyk z harvardczykiem. Mówił coś o niedyskrecjach i przeczuleniu Włochów, napomknął, że cenzorowi nie podobał się ton niektórych listów et cetera, et cetera. Dick od-parł, że chętnie wyjaśni swoje stanowisko i że jeśli Czerwony Krzyż uzna, iż nie wywiązywał się należycie ze swoich obowiązków, to może go postawić przed sądem wojennym, ale prze-cież wielu ludzi o pacyfistycznych poglądach zgłasza się teraz, gdy ojczyzna prowadzi wojnę, tak jak on do służby, co jeszcze nie znaczy, że nagle stali się wszyscy zwolennikami wojny, i przysługuje im chyba prawo do wyłożenia swego stanowiska. Major odparł, że oczywiście, on to doskonale rozumie et cetera, et cetera, ale że młodzi ludzie powinni pamiętać o potrzebie dyskrecji et cetera, et cetera, bo przecież cała sprawa została wystarczająco wyja-śniona jako mimowolna niedyskrecja; w ogóle jeśli o niego chodzi, uważa incydent za za-mknięty. Dick powtarzał, że ma chyba prawo do wyłożenia swego stanowiska, a major, że uważa incydent za zamknięty et cetera, et cetera, aż w końcu sytuacja zrobiła się trochę ab-surdalna. Ostatecznie major obiecał mu przygotować rozkaz wyjazdu do Paryża, żeby Dick mógł przedstawić sprawę w tamtejszym Czerwonym Krzyżu, i Dick wyszedł skołowany i wściekły. Schuylera i Ripleya nie było już w hotelu, więc poszli we dwóch ze Stevem powłóczyć się po mieście i pogapić na prażone słońcem ulice pachnące smażoną oliwą, winem i starymi kamieniami, na kopulaste barokowe kościoły, na kolumny, na Panteon i na Tybr. Nie mieli ani centa w kieszeni na lunch czy coś do picia. Popołudnie spędzili drzemiąc tępo na ciepłej darni Monte Pincio i wrócili zgłodniali i przygnębieni do hotelu, gdzie zastali Schuylera i Ripleya w szampańskich humorach popijających wermut z wodą sodową. Okazało się, że Schuyler spotkał starego przyjaciela swego ojca, niejakiego pułkownika Andersona, który przyjechał na inspekcję Czerwonego Krzyża, i wypłakał mu wszystkie swoje żale oraz opo-wiedział kuchenne plotki o drobnych nadużyciach w oddziale mediolańskim. Pułkownik An-derson postawił mu lunch z whisky i sodą w Hotelu de Russie, pożyczył sto dolarów i załatwił ciepłą posadkę w Wydziale Prasowym w Rzymie. – A więc, kumple i bracia, evviva Italia i ci pieprzeni alleati. Wszyscy jesteśmy urządze-ni. – Tak? A co z naszą kartoteką? – zapytał wściekle Steve. – Och, skończ z tym, siamo tutti Italiani . I kto jest teraz defetystą? Schuyler zafundował im wyżerkę, zabrał ich automobilem sztabowym na wycieczkę do Tivoli i nad jezioro Nemi i w końcu wyekspediował pociągiem do Paryża z rangą kapitanów w rozkazach podróży. W Paryżu Steve poszedł zaraz pierwszego dnia do Czerwonego Krzyża i zgłosił się na powrót do domu. „Niech to wszystko szlag, zadeklaruję się jako oponent mo-ralny” – powtarzał wciąż. Ripley zapisał się do francuskiej szkoły artylerii w Fontainebleau. Dick zaś wynajął tani pokoik w małym hoteliku na Wyspie Świętego Ludwika i spędzał całe dnie na audiencjach u coraz to wyższych urzędników Czerwonego Krzyża, których nazwiska podsunął mu Hiram Halsey Cooper w bardzo ostrożnej odpowiedzi na depeszę wysłaną jesz-cze z Rzymu. Wyżsi urzędnicy odsyłali go kolejno do jeszcze wyższych, aż w końcu pewien łysy dygnitarz w luksusowym gabinecie w hotelu Crillon powiedział mu: – Młody człowieku, wasze opinie świadczą tylko o waszych absurdalnych i tchórzliwych skłonnościach, ale nikogo nic a nic nie obchodzą. Ameryka jest zdecydowana przetrzepać Kaiserowi skórę, cały naród wytęża w tym kierunku wszystkie mięśnie i nerwy i każdy, kto staje na drodze wielkiej machiny montowanej wysiłkiem i samozaparciem stu milionów pa-triotów dla nieskalanej sprawy ratowania cywilizacji przed germańskim wandalizmem, zosta-nie zdeptany jak robak. Dziwię się, że człowiek z wyższym wykształceniem nie ma więcej oleju w głowie. Nie igrajcie z rozpędzonym walcem parowym! Ostatecznie został odesłany do komórki wywiadu wojskowego, gdzie powitał go krzy-wym uśmieszkiem znajomy z uniwersytetu nazwiskiem Spaulding. – Stary – powiedział – w czasach takich jak obecne nie możemy puszczać wodzy osobi-stym widzimisię. Musisz przyznać, ze to zbrodnia pozwalać sobie na luksus osobistych prze-konań, czysta zbrodnia. Jest wojna i każdy musi spełniać swoje obowiązki, a tacy ludzie jak ty zachęcają tylko Szwabów do dalszego oporu, tacy ludzie jak ty i jak Ruscy. Przełożonym Spauldinga był młody kapitan o delikatnym profilu i surowej minie, w ostrogach i imponująco wyglansowanych sztylpach. Podszedł do Dicka, przysunął twarz tuż do jego twarzy i ryknął: – Co byście zrobili, gdyby Szwaby napadły waszą siostrę, co? Walczylibyście, prawda? Oczywiście jeśli nie jesteście nędznym tchórzliwym kundlem! Dick spróbował mu zwrócić uwagę, że przecież chce pełnić nadal obowiązki, które pełnił, chce wrócić z Czerwonym Krzyżem na front, a szuka tylko sposobności wyjaśnienia swojego stanowiska. Ale kapitan biegając wielkimi krokami tam i z powrotem nie przestawał mu wy-myślać wrzeszcząc, że człowiek, który pozostał pacyfistą po wypowiedzeniu wojny przez prezydenta jest kretynem albo jeszcze gorzej, zboczeńcem, Amerykańskie Siły Ekspedycyjne nie potrzebują takich ludzi i już jego w tym głowa, żeby Dick został odesłany do Stanów i żeby nie wrócił więcej w tym ani żadnym innym charakterze. Amerykańskie Siły Ekspedy-cyjne to nie miejsce dla dekowników. W końcu Dick dał za wygraną i poszedł do Czerwonego Krzyża po rozkaz powrotu; dano mu koję na „Touraine”, która odpływała za dwa tygodnie z Bordeaux. Ostatnie dwa tygodnie w Paryżu spędził pracując ochotniczo jako sanitariusz w amerykańskim szpitalu na Avenue du Bois de Boulogne. Był czerwiec i każdej pogodnej nocy aeroplany urządzały rajdy na mia-sto, a kiedy wiatr wiał od strony frontu, słychać było działa. Niemcy przypuścili ofensywę i front przysunął się tak blisko, że ambulanse zwoziły rannych wprost do szpitali paryskich. Szeroki chodnik przed szpitalem, z drzewami wypuszczającymi młode listki, zasłany był przez całą noc noszami z rannymi, które Dick pomagał wnosić po marmurowych schodach do sali przyjęć. Którejś nocy przydzielono mu służbę przed salą operacyjną i przez dwanaście godzin wynosił kubły pełne krwi i gazy, z której od czasu do czasu wystawała zmiażdżona kość albo kawałek ręki czy nogi. Wracając po służbie do domu wlókł się zmordowany do bólu 196 poziomkowo wonnymi, porannie świeżymi ulicami Paryża i w oczach miał wciąż twarze, błagalne spojrzenia, zlane potem włosy i zaciśnięte zlepione błotem i krwią palce przymilających się i żebrzących o papierosa chłopców, a w uszach bulgocące rzężenie ranionych w płuca. Pewnego dnia zobaczył na wystawie jubilera na Rue de Rivoli kieszonkowy kompas. Wszedł i kupił go; nagle w głowie ukształtował mu się szczegółowy plan nabycia cywilnego ubrania, pozostawienia zwiniętego munduru na pirsie w Bordeaux i ucieczki za hiszpańską granicę. Przy odrobinie szczęścia i wykorzystaniu wszystkich dawnych rozkazów podróży, które nosił w wewnętrznej kieszeni kurtki, był pewien, że mu się uda; byleby dać nura przez granicę, do kraju wolnego od koszmaru wojny, a potem zdecyduje, co dalej. Przygotował na-wet list do matki. Pakując potem książki i inne rupiecie do worka i dźwigając go na plecach bulwarami na Gare d’Orleans, przez cały czas obracał w myśli „Pieśń w czasie porządku” Swinburne’a: Gdy trzech ze sobą trzyma, Królestwa są słabsze o trzech. Na miły Bóg, musi powrócić do pisania poezji, ludziom potrzeba wierszy, które ich po-rwą i zagrzeją do buntu przeciw kanibalskim rządom. Usadowiwszy się w przedziale drugiej klasy, tak się zapamiętał w fantazji o zakopaniu się w jakimś prażonym słońcem hiszpańskim miasteczku i wysyłaniu stamtąd płomiennych wierszy i manifestów wzywających młodych ludzi do buntu przeciwko oprawcom, wierszy przedrukowywanych przez prasę podziemną całego świata, że ledwo zauważał przesuwające się za oknami przedmieścia Paryża i sinozielone żniwne pola. Niech nasza flaga łopoce na wietrze, Wywiesim znowu sztandar rouge. Rzadki nasz sze-reg jeszcze się zetrze, Było nas ośmiu, czterech jest już. Nawet miarowe łubudułubudu francuskiego pociągu zdawało się chórem deklamującym głucho w takt maszerującego tłumu: Gdy trzech ze sobą trzyma, Królestwa są słabsze o trzech. Dopiero w południe poczuł głód i poszedł do wagonu restauracyjnego na ostatni wystaw-ny posiłek. Usiadł przy stoliku naprzeciw przystojnego młodzieńca w mundurze francuskiego oficera. – W imię Ojca, Ned, czy to ty? Blake Wigglesworth odrzucił na swój komiczny sposób w tył głowę i zarżał. – Garcon – zawołał – un verre pour le monsieur . – Długo byłeś w Escadrille Lafayette? – wyjąkał Dick. – Niedługo. Nie chcieli mnie. – A w Marynarce? – Też mnie wykopali. Idioci, twierdzą, że mam suchoty. Garcon, une bouteille de cham-pagne. Ale gdzie ty właściwie jedziesz? – Wszystko ci wyjaśnię. – Bo ja wracam „Touraine” do domu. Ned odrzucił znowu głowę ze śmiechem i jego wargi ukształtowały się w zgłoskę „Ple-pleple”. Dick spostrzegł, że chociaż twarz ma bardzo chudą i bladą, skóra pod jego oczami i wyżej aż po skronie jest zaróżowiona, a oczy błyszczą nienaturalnie. – Coś takiego, ja też – usłyszał swój własny głos. – Wpakowałem się w kabałę – powiedział Ned. – Ja też – powiedział Dick. – Niewąską. Podnieśli kieliszki, spojrzeli sobie w oczy i wybuchnęli śmiechem. Przesiedzieli całe po-południe popijając w wagonie restauracyjnym i do Bordeaux dojechali ululani jak króliki. Ned wydał wszystkie pieniądze w Paryżu, Dickowi też niewiele zostało, tak że musieli sprze-dać pościel i ekwipunek dwu świeżo przybyłym amerykańskim porucznikom, których poznali w Cafe de Bordeaux. Czuli się prawie jak za dawnych bostońskich czasów włócząc się od knajpy do knajpy i szukając, gdzie by można dostać coś do picia po godzinie zamknięcia. W rezultacie większą część nocy spędzili w eleganckim wybijanym różowym atłasem maison publique rozmawiając z bajzelmamą, zasuszoną kobieciną o długiej jak u lamy górnej wardze, ubraną w czarną obwieszoną błyskotkami wieczorową suknię, która zapałała do nich sympa-tią i zatrzymała na zupę cebulową. Tak się z nią zagadali, że zapomnieli na śmierć o dziewczynkach. Dama ta przebywała w Transwalu podczas wojny burskiej i mówiła dziwną odmianą południowoafrykańskiej angielszczyzny. – Vous comprenez, my mieli barrzo eleganską clientele, co jeden to ofisjer, wszystkie barrzo eleganskie, barrzo przyzwoite. Jak przyszedł który bubek z buszu, to paszoł won, wszystko barrzo ekskluziwne jak kolera. My mieli dwa salony, jeden salon dla angielskie ofi-sjery, drugi salon dla burskie ofisjery, barrzo ekskluziwne, przez całą wojnę nie było ani jed-nej sakramenckiej awantury, ani jednej mordobici. Vos compatriotes les Americains ce n’est pas comme ca, mes amis . Beaucoup skurwysyny, ululają się, robią kolerne awantury, wo-mitują. Naturellement il y a aussi des gentils garcons comme vous, mes mignons, des verita-bies żentelmeny . Poklepała ich obu po policzkach swoimi zrogowaciałymi upierścienionymi palcami, a kiedy wychodzili, chciała ich ucałować i odprowadziła aż do drzwi ze słowami: – Bonsoir, mes jolis petits żentelmeny . Przez cały rejs powrotny nie byli ani razu trzeźwi po jedenastej w południe. Pogoda była spokojna, mglista. Byli bardzo szczęśliwi. Którejś nocy stojąc samotnie koło działka na rufie Dick jął szukać w kieszeni papierosów i namacał coś twardego pod podszewką kurtki. Okaza-ło się, że to kompas, który kupił na przeprawę przez hiszpańską granicę. Wyłowił go i wyrzucił jak złoczyńca za burtę. KRONIKA XXVII RANNY BOHATER WOJENNY OSZUSTEM, ZEZNAJE ŻONA NA ROZPRAWIE Wszędzie, gdzie płomień wojny rozbłyska, Czuwa siostrzyczka czerwonokrzyska. Różą jest ona ziemi niczyjej według relacji tysięcy widzów, którzy przybyli na wodowanie i byli świadkami katastro-fy, trybuna obróciła się jak przewrócony olbrzymi żółw i zebrani na niej ludzie runęli w ośmiometrową głębię. Zdarzyło się to dokładnie na cztery minuty przed przewidzianym czasem wodowania Och, ta bitwa paryska Siły ze mnie wyciska BRYTYJCZYCY ROZPOCZĘLI DZIAŁANIA NA GRANICY AFGANSKIEJ czołowa rola w handlu światowym, którą ufna Ameryka spodziewa się objąć, będzie zale-żała w znacznej mierze od inteligencji i zdolności wykorzystania i rozbudowy portów Ja chcę do domu, ja chcę do domu, Życia w okopach nie życzę nikomu. Kule tam gwiżdżą, armaty grają, Ja chcę za morze z powrotem do kraju, Gdzie żaden Almand nie zrobi mi krzywdy rozpoczynacie krucjatę przeciwko zabawkom, ale nawet gdybyście zarekwirowali i zniszczyli wszystkie niemieckie zabawki, to przecież nie położyłoby to jeszcze kresu impor-towi z Niemiec OBRABOWAŁ 2O KLIENTÓW W KAWIARNI NIE MOŻNA TOLEROWAĆ PODBURZAJĄCYCH ZEBRAŃ W KRYTYCZNYCH CZASACH, KTÓRE GROŻĄ PRZEWROTEM SOCJALNYM Jasna cholera, ja nie chcę umierać, Ja chcę do domu Mimo Rajdów Bombowych Nancy Nie Rezygnuje z Nocnego Życia TATUOWANA KOBIETA POSZUKIWANA W SPRAWIE TRUPA W KUFRZE ŻONA WOJSKOWEGO POKIERESZOWANA PRZEZ WIELBICIELA Młody człowiek podejrzany o przyjęcie łapówki za podanie oficera rezerwy do awansu. Ludzie ci okazali się chińskimi kupcami z Irkucka, Czity i innych miast, wracającymi do Harbinu z zyskami, które zamierzali ulokować w nowych towarach Och, ta bitwa paryska Siły ze mnie wyciska, Toujours la femme, toujours combien 300 000 SZLACHETNIE URODZONYCH OFIARAMI BOLSZEWIKÓW Bankierzy Amerykańscy, Brytyjscy i Francuscy Udzielą Gwarancji Inwestorom Zagra-nicznym trzy dzielne dziewczęta przybyły do Francji przed trzynastoma miesiącami i utworzyły pierwszy ansambl, który występował na froncie. W dniu, w którym rozpoczęło się wieczorne natarcie pod Chateau-Thierry , urządziły na platformie kolejowej mieszczącej wielkie działo morskie przedstawienie dla amerykańskich żołnierzy o trzy kilometry za linią. Następnie zostały przeniesione na tereny urlopowe w Aixles-Bains, gdzie za dnia pracowały w kantynie, wieczorami zaś występowały i tańczyły Bo bez kobietek przykrzy się. Więc beaucoup rumu i beaucoup szumu, Nie pozna mama synka, swojego beniaminka. Och, jeśli chcesz jeszcze gościć Pod Statuą Wolności, To co sił w nogach pryskaj Od tej bitwy paryskiej OKO KAMERY (35) dwa koty koloru gorącego mleka lekko zabarwionego kawą z akwamarynowymi oczami i smolistoczarnymi pyszczkami siedziały zawsze w oknie pralni naprzeciwko mleczarenki w której jadaliśmy śniadanie na Montagne Sainte Genevieve przycupniętej między stłoczo-nymi starymi łupkowoszarymi domami Dzielnicy Łacińskiej pochylonej nad stromymi za-cisznie zamglonymi uliczkami maleńkie uliczki świecące różnokolorową kredą pełne miniatu-rowych knajpek restauracyjek sklepików z farbami i starych druków łóżek bidetów spłowia-łych artykułów perfumeryjnych mikroskopijnego skwierczenia smażonego masła Berta gruchnęła nie głośniej niż duża petarda koło hotelu w którym umarł Oscar Wilde wbiegliśmy wszyscy po schodach zobaczyć czy dom się nie pali ale starucha której spaliła się słonina była zła jak chrzan wielkie nowe dzielnice koło Łuku Triumfalnego były zupełnie wyludnione lecz w wyświechtanym brukowym Paryżu Karmanioli Faubourg Saint Antoine Komuny myśmy śpiewali ‘suis dans 1’axe, ‘suis dans l’axe, ‘suis dans l’axe du gros canon kiedy Berta chlupnęła do Sekwany odbywał się akurat concours de peche między sta-rymi brodatymi rybakami na małych jaskrawozielonych skiffach wybierali z wody pełne siat-ki ogłuszonych wybuchem płotek. EWELINA HUTCHINS Ewelina zamieszkała u Eleonory, która jakimś cudem zdobyła elegancki appartement na Quai de la Tournelle. Mieścił się on na mansardzie szarej łuszczącej się kamienicy postawio-nej za Richelieuego, a przebudowanej za Ludwika XV. Wróciwszy z Rue de Rivoli, gdzie pracowały, po dniu spędzonym na wlepianiu fotografii zburzonych francuskich ferm, małych sierot i zagłodzonych wojennych niemowląt do albumów wykorzystywanych następnie pod-czas kampanii na rzecz Czerwonego Krzyża w kraju, piły prawie co wieczór herbatę przy małym inkrustowanym stoliku pod oknem. Ewelina mogła bez końca patrzeć przez delikatne desenie kutej balustrady balkonu na Sekwanę, na której walczyły z prądem miniaturowe ho-lowniki prowadzące wylakierowane do glansu berlinki z koronkowymi firankami i pelargoniami w oknach malowanych na zielono i na czerwono nadbudówek, i na wyspę na-przeciwko, na której obłe strome przypory wynosiły absydę Notre Dame zawrotnie wysoko ponad drzewa małego parku. Po herbacie Ewelina szła do kuchni przyjrzeć się, jak Yvonne gotuje. Yvonne prowadziła skomplikowany handel wymienny deputatami cukru i innych wiktuałów, które dostawały z Czerwonego Krzyża, dzięki czemu życie nie kosztowało ich prawie nic. Z początku Ewelina próbowała odwodzić ją od tego, ale Yvonne zalewała ją potokiem argumentów: czy mademo-iselle sądzi, że prezydent Poincare albo ministrowie czy generałowie, ces salauds de profi-teurs, ces salauds d’embusques obchodzą się bez brioszek ? To systeme D, ils s’en fichent des particuliers, des pauvres gens . Więc dobrze, jej panie nie będą jadły gorzej niż jakieś stare mamuty w generalskich mundurach; w ogóle gdyby to od niej zależało, toby postawiła wszystkich generałów pod ściankę, a dekowników ministrów i tych rondsdecuir razem z nimi. Eleonora mówiła, że biedna stara Yvonne jest trochę puknięta po tym, co przeszła, ale Jerry Burnham dowodził, że to reszta świata jest puknięta. Jerry Burnham był to ten Amerykanin z czerwoną twarzą, który wybawił Ewelinę owego wieczora po przyjeździe do Paryża od zalotów francuskiego pułkownika. Często się później z tego śmieli. Jerry był korespondentem United Press i pojawiał się u niej regularnie co parę dni w swoich obchodach rozmaitych agend Czerwonego Krzyża. Znał wszystkie paryskie restauracje i często zabierał Ewelinę na obiad do Tour d’Argent albo na lunch do Taverne Nicolas Flamel, skąd wracali spacerkiem przez stare uliczki Marais spóźniając się oboje do biura. Wieczorem, gdy się usadowili przy jakimś zacisznym stoliku w kawiarni, gdzie nikt ich nie mógł usłyszeć (kelnerzy to wszystko szpiedzy, twierdził), Jerry wypijał mnóstwo koniaku z wodą sodową i wypłakiwał jej swoje żale – że go mierzi to, co robi, że korespondent nie może już w ogóle nic zobaczyć, że stale ma na karku trzech albo czterech cenzorów, że musi wysyłać same spreparowane materiały, które są od A do Z stekiem śmierdzących kłamstw, że człowiek traci do reszty poczucie godności robiąc rok po roku takie rzeczy; dziennikarz to była nędzna kreatura i przed wojną, a teraz na określenie go nie ma już wystarczająco silnego epitetu. Ewelina próbowała go pocieszać mówiąc, że jak wojna się skończy, powinien napisać powieść w rodzaju „Le Feu”, w której powie całą prawdę o wszystkim. – Kiedy ta wojna się nigdy nie skończy, to za dobry interes, czy ty tego nie rozumiesz? U nas w kraju zbijają pieniądze, Brytyjczycy zbijają pieniądze, nawet Francuzi... rozejrzyj się po Bordeaux, po Tuluzie, po Marsylii... nawet Francuzi zbijają pieniądze, a politycy, sukinsy-ny jedne, mają wszyscy konta bankowe w Amsterdamie albo w Barcelonie. Potem zbierało mu się na płacz, ujmował Ewelinę za rękę i obiecywał, że jeśli wojna się kiedyś skończy, to się weźmie w garść i napisze tę wielką powieść, którą czuje w sobie. Późną jesienią, przyczłapawszy pewnego wieczora o mglistym zmierzchu po błocie do domu, Ewelina zastała Eleonorę z francuskim żołnierzem przy herbacie. Ucieszyła się, bo stale utyskiwała, że nie znają żadnych Francuzów, nikogo prócz zawodowych pracowników charytatywnych i paniuś z Czerwonego Krzyża, które są zupełnie niemożliwe, lecz minęła spora chwila, nim się połapała, że to Maurice Millet. Nie mieściło jej się w głowie, jak się w nim mogła zadurzyć nawet jako zupełna smarkula, taki był podtatusiały, bezbarwny i staropanieński w swoim poplamionym błękitnym uniformie. Pod wielkimi oczami o długich dziewczęcych rzęsach miał głębokie sińce. Eleonora najwyraźniej uważała go nadal za cu-downego i chłonęła z zachwytem jego gadaninę o l’elan supreme du sacrifice i 1’harmonie mysterieuse de la mort . Był sanitariuszem w szpitalu dywizyjnym w Nancy, zrobił się bar-dzo religijny i prawie zupełnie zapomniał angielskiego. Kiedy spytały o jego malarstwo, wzruszył ramionami i nie raczył w ogóle odpowiedzieć. Przy kolacji jadł bardzo mało i pił tylko wodę. Siedział do późnego wieczora opowiadając o cudownych nawróceniach niedo-wiarków, ostatnich namaszczeniach na linii ognia oraz widzeniu małego Chrystusa przecha-dzającego się wśród rannych, które miał na jednym z punktów opatrunkowych podczas ataku gazowego. Apres la guerre, oznajmił, wstąpi do klasztoru. Może do trapistów. Po jego wyj-ściu Eleonora powiedziała, że był to najpodnioślejszy wieczór w jej życiu; Ewelina nie pró-bowała z nią dyskutować. Maurice przyszedł jeszcze raz ostatniego popołudnia przed końcem swego perme przy-prowadzając ze sobą młodego pisarza nazwiskiem Raoul Lemonnier, który pracował na Quai d’Orsay . Był to wysoki Francuz o różowych policzkach i wyglądzie ucznia ekskluzywnej szkoły angielskiej, który zdawał się chętniej mówić po angielsku niż po francusku. Spędził dwa lata na froncie w Chasseurs Alpins i został reforme wskutek słabych płuc czy też interwencji stryja, który jest ministrem, sam dobrze nie wiedział. Wszystko to było okropnie nudne, oświadczył, natomiast tenis to morowa rzecz; jeździł również co dzień po południu do Saint Cloud wiosłować. W tym miejscu Eleonora odkryła, że czego jej brakowało przez całą jesień, to właśnie dobrej partii tenisa. Na to on powiedział, że uwielbia Angielki i Amerykanki za ich zamiłowanie do sportu, bo tutaj każda kobieta wyobraża sobie, że czło-wiek chce z nią iść prosto do łóżka; a miłość jest okropnie nudna, zakończył. Potem stali z Ewelina w oknie rozmawiając o cocktailach (uwielbia amerykańskie drinki) i patrząc, jak ostatnie szkarłatne strzępy zmierzchu opadają na Notre Dame i Sekwanę, podczas gdy Ele-onora siedziała z Mauricem w małym saloniku rozprawiając po ciemku o świętym Franciszku z Assyżu. Ewelina zaprosiła go na jutro na obiad. Rano Eleonora oznajmiła, że chyba przejdzie na katolicyzm. W drodze do biura kazała Ewelinie wstąpić ze sobą na mszę do Notre Dame i Matce Boskiej przy głównym wejściu, którą Ewelina uznała za nieznośnie frasobliwą, ofiarowały po świecy na intencję bezpieczeń-stwa Maurice’a na froncie. Mimo wszystko zrobiło to na Ewelinie wrażenie, te zawodzenia księży i światła, i mroźna woń kadzidła. Miała nadzieję, że biedny Maurice nie zginie na woj-nie. Tego dnia Ewelina zaprosiła na obiad Jerry’ego Burnhama, pannę Felton, która właśnie wróciła z Amiens, i majora Appletona, który przyjechał do Paryża w sprawie jakichś tanków. Obiad był wspaniały, z kaczką pieczoną w pomarańczach, tylko Jerry, wściekły, że Ewelina rozmawia cały czas z Lemonnierem, upił się oczywiście i używał nieparlamentarnego języka, a w dodatku zaczął opowiadać o Caporetto i oświadczył, że z aliantami jest w ogóle krucho. Słysząc to, major Appleton zrobił się cały czerwony i wybuchnął, że Jerry nie powinien mó-wić takich rzeczy, nawet jeśli to prawda. Eleonora też była oburzona i powiedziała, że Jerry powinien zostać aresztowany za takie gadanie, a po wyjściu gości pokłóciły się okropnie z Ewelina. – Co sobie o nas pomyśli ten młody Francuz? Jesteś kochana dziewczyna, moja Ewelino, ale masz nieprawdopodobnie wulgarnych przyjaciół. Nie wiem, skąd ty ich w ogóle bierzesz! Ta cała panna Felton wypiła cztery cocktaile, litr beaujolais i trzy koniaki, sama liczyłam. Ewelina parsknęła śmiechem i po chwili obie chichotały. Ale Eleonora oświadczyła, że ich życie zrobiło się już nazbyt cygańskie, to po prostu nieprzyzwoitość w czasie wojny, kie-dy takie straszne rzeczy dzieją się we Włoszech i w Rosji, biedni chłopcy siedzą w okopach i w ogóle. Tej zimy Paryż zaczął się stopniowo zapełniać amerykańskimi uniformami, automobilami sztabowymi i wiktuałami z magazynów Czerwonego Krzyża. Prosto z Waszyngtonu przyje-chał na inspekcję Wydziału Prasowego major Moorehouse, który jak się okazało, był dobrym znajomym Eleonory. Wszyscy mówili o nim na długo przed przyjazdem, był bowiem przed wojną jednym z najgłośniejszych nowojorskich speców od reklamy; nie było nikogo, kto by nie słyszał o J. Ward Moorehousie. Kiedy w końcu nadeszła wieść, że wylądował w Breście, na całe biuro padł blady strach, na kim się skrupi. W dniu jego przyjazdu Ewelina zauważyła przede wszystkim, że Eleonora zrobiła sobie ondulację. Tuż przed południem cały Wydział Prasowy został wezwany do gabinetu majora Wooda na spotkanie z majorem Moorehousem, który okazał się postawnym mężczyzną o błękitnych oczach i włosach tak jasnych, że sprawiały wrażenie siwych. Mundur leżał na nim jak ulał, koalicyjka i sztylpy błyszczały jak szkło. Ewelina pomyślała od razu, że tak jak w tatku jest w nim coś sympatycznego i szczerego, co jej się podoba. Wyglądał przy tym młodo mimo pełnego podbródka i miał lekko południowy akcent, kiedy zaczął mówić. Wy-głosił krótkie przemówienie o wadze działalności Czerwonego Krzyża dla podtrzymania mo-rale żołnierzy i ludności cywilnej i o dwóch kierunkach, w jakich powinna zmierzać ich pro-paganda – rozbudzania ofiarności publicznej w kraju i szerokiego informowania społeczeń-stwa o swojej pracy. Obecnie jest z tym kłopot, że społeczeństwo za mało wie o ofiarnych wysiłkach personelu Czerwonego Krzyża i podaje wskutek tego łatwo ucha podszeptom ger-manofilów działających pod pokrywką pacyfizmu oraz wszelkiego rodzaju malkontentów i dekowników zawsze gotowych utyskiwać i krytykować. Dlatego właśnie trzeba uprzytomnić zarówno społeczeństwu amerykańskiemu, jak wyniszczonym wojną narodom alianckim ofiarne wysiłki funkcjonariuszy Czerwonego Krzyża, równie w swoim rodzaju wspaniałe, co poświęcenie naszych dzielnych chłopców w okopach. – I w tej chwili, drodzy przyjaciele, znajdujemy się na linii ognia, zawsze gotowi ponieść tę najwyższą ofiarę, ażeby cywilizacja nie zniknęła z powierzchni ziemi. – W tym momencie major Wood odchylił się w swoim obrotowym fotelu i wydał zdławiony dźwięk, aż wszyscy drgnęli i podnieśli na niego wzrok, po czym niektórzy spojrzeli w stronę okna, jakby oczeku-jąc, że zaraz gruchnie w nich pocisk z Grubej Berty. – Widzicie – podjął skwapliwie major Moorehouse, z błyskiem w błękitnym oku – do tego właśnie musimy doprowadzić: żeby lu-dzie doznali tego dławienia w gardle, tego skurczu zaciśniętych zębów, tej determinacji trwa-nia na posterunku. Wbrew sobie Ewelina poczuła ogarniające ją wzruszenie. Rzuciła spod oka szybkie spoj-rzenie na Eleonorę, która wyglądała chłodno i lilijnie jak podczas opowiadania Maurice’a o małym Chrystusie przechadzającym się wśród rannych w czasie ataku gazowego. Nigdy nie wiadomo, co ona właściwie myśli, powiedziała Ewelina do siebie. Kiedy po południu J. W., jak Eleonora nazywała majora Moorehouse’a, przyszedł do nich na herbatę, Ewelina przez cały czas czuła, że jest pod uważną obserwacją, i miała się staran-nie na baczności. Więc to jest ten tajemniczy doradca finansowy, chichotała w duchu. Wyglą-dał trochę mizernie, niewiele się odzywał i drgnął dostrzegalnie, gdy zaczęły mówić o rajdach bombowych w każdą księżycową noc i o tym, jak prezydent Poincare codziennie rano przy-jeżdża osobiście zobaczyć zburzone domy i złożyć kondolencje ocalałym mieszkańcom. Nie siedział długo, bo jechał wozem sztabowym na konferencję z jakimś dygnitarzem czy kimś. Ewelina zauważyła, że był niespokojny i zdenerwowany i zdaje się chętniej zostałby z nimi. Eleonora odprowadziła go na podest schodów i nie było jej przez dłuższą chwilę. Ewelina zmierzyła ją uważnie, gdy wróciła, lecz jej twarz nosiła zwykły wyraz misternie rzeźbionego spokoju. Ewelina miała na czubku języka pytanie, czy major Moorehouse jest jej... no tym... ale nie wiedziała, jak to sformułować. Eleonora nie odzywała się przez jakiś czas, po czym pokręciła głową i powiedziała: – Biedna Gertruda! – O kim ty mówisz? Głos Eleonory był odrobinę zbyt drewniany. – O jego żonie. Jest w sanatorium dla nerwowo chorych. Rozstrój, moja droga, ta okropna wojna. Major Moorehouse pojechał wkrótce reorganizować służbę prasową Amerykańskiego Czerwonego Krzyża we Włoszech, a po paru tygodniach przyszedł z Waszyngtonu rozkaz przeniesienia Eleonory do oddziału rzymskiego. W ten sposób Ewelina została w mieszkaniu sam na sam z Yvonne. Była to chłodna samotna zima, a ciągłe obcowanie z pracownikami organizacji charyta-tywnych dawało się Ewelinie bardzo we znaki. Mimo to zdołała jakoś nie tylko utrzymać swoją posadę, lecz nawet rozerwać się od czasu do czasu z Raoulem, który wpadał wieczora-mi zabrać ją do jakiejś petite boite , o której zawsze mówił, że jest okropnie nudna. Najczę-ściej chodzili do Noctambules, gdzie można było czasami dostać coś do picia po godzinach, albo do małej restauracyjki na samym szczycie Montmartre’u, gdzie pewnej chłodnej księży-cowej nocy styczniowej stojąc pod portykiem Sacre Coeur widzieli przelatujące zeppeliny. Paryż leżał zimny i martwy w dole, jakby kondygnacje zstępujących dachów i kopuł były wszystkie wyrzeźbione w śniegu, a nad głową mroźnie migotały rozpryskujące się szrapnele i reflektory obmacywały mleczną ciemność jak czułki olbrzymich owadów. Co jakiś czas wybuchały czerwone chrapliwe błyski bomb zapalających. Na mgnienie oka dojrzeli w górze dwa małe srebrzyste cygara; zdawały się zawieszone wyżej niż księżyc. Równocześnie Ewe-lina poczuła, że ręka Raoula opasująca dotąd jej kibić podnosi się wyżej i zatrzymuje na jej piersi. – Cest fou, tu sais. Cest fou, tu sais – powtarzał śpiewnie; zdaje się, że zapomniał an-gielskiego. Potem rozmawiali już po francusku i Ewelina zdecydowała, że go kocha do szaleństwa. Kiedy la breloque przejechała ulicami, ruszyli przez cichy mroczny Paryż do domu. Na którymś rogu podszedł do nich żandarm i poprosił Lemonniera o papiery. Czytał je mozolnie w mdłym sinym blasku narożnej latarni, a Ewelina stała obok z zapartym tchem i serce waliło jej młotem. W końcu żandarm zwrócił papiery, zasalutował i odszedł przeprosiwszy wylew-nie. Chociaż nie było między nimi o tym mowy, Raoul zdawał się uważać za rzecz samą przez się zrozumiałą, że zostanie u niej na noc. Maszerowali raźnym krokiem po zimnych ciemnych ulicach, a ich obcasy stukotały ostro o bruk. Ewelina szła uwieszona u jego ramie-nia i było coś kurczowego, elektryzującego i niepokojącego w sposobie, w jaki ocierali się o siebie biodrami za każdym krokiem. Jej dom należał do nielicznych w Paryżu, które nie miały konsjerżki. Ewelina otworzyła bramę z klucza i drżąc zaczęli się wspinać po lodowatych kamiennych schodach. Szepnęła mu, żeby się zachowywał cicho ze względu na dziewczynę. - To okropnie nudne – szepnął w odpowiedzi i jego wargi otarły się ciepło o jej ucho. – Mam nadzieję, że cię to zbytnio nie znudzi. Czesząc się potem przed jej toaletą, obwąchując z miną konesera flaszeczki z perfumami, mizdrząc się bez pośpiechu i bez żenady, powiedział ni z tego, ni z owego: – Charmante Eveline, czy chciałabyś zostać moją żoną? To by się dało załatwić, wiesz? Mój stryj, który jest głową rodziny, bardzo lubi Amerykanów. Oczywiście, byłoby to okrop-nie nudne, zaręczyny i wszystko. – O nie, to zupełnie nie w moim guście – odparła Ewelina szeptem, chichocząc i szczękając zębami w zimnym łóżku. Raoul posłał jej wściekłe obrażone spojrzenie, powiedział sztywno „Dobranoc” i wyszedł. Kiedy drzewa przed jej oknami zaczęły wypuszczać pąki, a na targach pojawiły się nar-cyzy i żonkile, wiosenne nastroje sprawiły, że długie samotne miesiące paryskie wydały się Ewelinie jeszcze smutniejsze. Jerry Burnham wyjechał do Palestyny, Raoul Lemonnier nie zjawił się więcej. Major Appleton, który przychodził ją emablować za każdą bytnością w Paryżu, był zupełnie nieznośny. Eliza Felton, szoferująca ambulans szpitala amerykańskie-go na Avenue du Bois de Boulogne, zjawiała się w każdą wolną od służby niedzielę i suszyła Ewelinie głowę, że nie jest tą wolną duszą pogańską, za jaką ją miała z początku. Mówiła, że nikt jej nie kocha i że się modli o przeznaczony jej pocisk z Berty, który by raz z tym wszyst-kim skończył. Doszło do tego, że Ewelina nie mogła w niedzielę posiedzieć spokojnie w domu i często spędzała popołudnie w biurze czytając Anatola France’a. Miała również krzyż pański z humorami Yvonne, która uważała się za powołaną do wtrącania swoich mru-kliwych trzech groszy w jej prywatne sprawy. Toteż jak błogosławieństwo przyjęła Dona Stevensa, który przyjechał na urlop w szarym mundurze jakiejś organizacji kwakierskiej i z jeszcze bardziej zapadłymi policzkami. Po za-stanowieniu Ewelina doszła do wniosku, że chyba się w nim jednak kochała. Powiedziała Yvonne, że jest jej kuzynem i wychowali się razem jak brat z siostrą, i ulokowała go w pokoju Eleonory. Don był ogromnie podekscytowany sukcesem bolszewików w Rosji, jadł potężnie, wypił cały zapas wina i ciągle rzucał tajemnicze wzmianki o podziemnych siłach, z którymi jest w kontakcie. Mówił, że wszystkie armie są zrewoltowane i to, co się wydarzyło pod Caporetto, nastąpi niedługo na całym froncie; żołnierze niemieccy są też o krok od buntu, który doprowadzi do rewolucji światowej. Opowiedział jej o buntach pod Verdun i o całych eszelonach wojska, które sam widział wiezione na front, wznoszące okrzyki: „A bas la guer-re” i strzelające w przejeździe do żandarmów. – Jesteśmy w przededniu gigantycznych wydarzeń, Ewelino. Klasa robotnicza świata nie będzie dłużej tolerować tego absurdu. U diabła, ta wojna może się jeszcze okazać prawie opłacalna, jeśli wykluje się z niej nowa socjalistyczna cywilizacja. Pochylił się przez stół i cmoknął ją tuż pod spiczastym nosem Yvonne, która akurat wnio-sła naleśniki z palącym się na nich koniakiem. Pogroził Yvonne palcem i o mały włos nie wydusił z niej uśmiechu, gdy z komiczną miną powiedział: – Apres la guerre finie. Tej wiosny i lata wszystko zdawało się rzeczywiście walić, tak jakby Don miał rację. Po całych nocach Ewelina słyszała gigantyczny przybój huraganowego ognia artylerii z bliskiego załamania frontu. Biuro trzęsło się od fantastycznych plotek – Piąta Armia Brytyjska zrobiła w tył zwrot i rzuciła się do ucieczki, zbuntowani Kanadyjczycy obsadzili Amiens, szpiedzy unieszkodliwili wszystkie amerykańskie aeroplany, Austriacy przełamali znowu front włoski. Czerwony Krzyż otrzymywał trzykrotnie rozkaz pakowania akt i czekania w gotowości do ewakuacji. W tych okolicznościach trudno było o zbyt optymistyczny ton w przygotowywanych do druku materiałach, chociaż z drugiej strony podnosiły na duchu co-raz liczniej pojawiające się w Paryżu amerykańskie twarze, amerykańska żandarmeria, ame-rykańskie konserwy i koalicyjki. W lipcu zjawił się w biurze wracający prosto ze Stanów major Moorehouse z bezpośrednią relacją o Chateau-Thierry i oświadczył, że za rok będzie po wojnie. Zaraz pierwszego wieczora zaprosił Ewelinę na obiad do Cafe de la Paix i Ewelina musiała odwołać randkę z Jerrym Burnhamem, który akurat wrócił z Bliskiego Wschodu i Bałkanów pełen opowieści o klęskach i cholerze. J. W. zamówił wspaniałe menu i oznajmił, że Eleonora kaza-ła mu wybadać, czy Eweliny nie trzeba trochę pocieszyć. Opowiadał o erze gigantycznej eks-pansji, która otworzy się przed Ameryką po wojnie: Ameryka – miłosierna Samarytanka le-cząca rany rozdartej wojną Europy! Brzmiało to, jakby przepowiadał sobie mowę, którą ma wygłosić, a skończywszy posłał Ewelinie uśmiech pełen komicznej dezaprobaty i powiedział: – A najzabawniejsze, że to wszystko prawda. Ewelina roześmiała się stwierdzając nagle, że J. W. bardzo jej się podoba. Miała na sobie nową suknię kupioną u Paquina za pieniądze, które tatko przysłał jej na urodziny, i czuła się świetnie po tym wiecznym mundurze. Skończyli jeść, zanim się na dobre rozgadali. Ewelina chciała, żeby jej opowiedział coś o sobie. Po obiedzie poszli do Maxima, gdzie było pełno pijanych awanturujących się awiatorów i harmider jakby spłoszył J. W., więc Ewelina zapro-ponowała, że mogliby pojechać do niej na kieliszek wina. Dojechawszy na Quai de la Tour-nelle, w momencie gdy wysiadali z wozu sztabowego J. W., Ewelina spostrzegła oddalające-go się ulicą Dona Stevensa. Przez sekundę łudziła się, że ich nie zauważy, ale odwrócił się i podbiegł do nich. Był w towarzystwie młodzieńca w mundurze prostego piechura, który się nazywał Johnson. Weszli wszyscy na górę i rozsiedli się posępnie w salonie. Z J. W. nie mo-gła Ewelina znaleźć innego tematu do rozmowy poza Eleonorą, a tamci dwaj siedzieli po-chmurnie w fotelach, z niepewnymi minami, dopóki J. W. się nie podniósł i nie odjechał au-tem sztabowym. – Cholera jasna, jeśli czegoś nie znoszę, to majorów Czerwonego Krzyża – wybuchnął Don, ledwo drzwi się za nim zamknęły. Ewelina była wściekła. – Tak, ty się wolisz podszywać pod kwakra – powiedziała lodowato. – Proszę nam wybaczyć najście, panno Hutchins – bąknął piechur o wyglądzie jasnowło-sego Szweda. – Chcieliśmy cię zabrać do jakiejś kawiarni, ale teraz już za późno – zaczął poirytowany Don, lecz piechur mu przerwał: – Mam nadzieję, że nie weźmie nam pani za złe naszego najścia, panno Hutchins... To jest, mojego najścia. Ubłagałem Dona, żeby mnie przyprowadził, bo opowiada tyle o pani, a ja już od roku nie widziałem naprawdę sympatycznej amerykańskiej dziewczyny. Miał uprzedzająco grzeczne maniery i śpiewny akcent z Minnesoty, który z początku de-nerwował Ewelinę, ale nim młodzieniec się pożegnał i wyszedł, przekonała się do niego i stanęła w jego obronie, kiedy Don powiedział: – To całkiem miły chłopiec, ale jakiś trochę niedowarzony. Bałem się, że ci się nie będzie podobał. Don chciał u niej zostać na noc, ale mu nie pozwoliła i wyszedł z bardzo zawiedzioną mi-ną. W październiku wróciła Eleonora z mnóstwem zabytkowych malowanych włoskich pan-neaux, kupionych za pół darmo. W biurze było teraz więcej personelu niż roboty, więc J. W. zabrał je obie autem sztabowym w objazd kantyn Czerwonego Krzyża we wschodniej Francji. Wycieczka była cudowna, pogoda dopisała nad podziw, przypominała zupełnie amerykański październik, lunche i obiady jedli wszędzie w kwaterach dowództwa pułku, dywizji, korpusu, młodzi oficerowie byli dla nich tacy mili, J. W. był w takim szampańskim humorze, że ciągle się musiały śmiać, widziały baterie polowe w akcji, pojedynek aeroplanów i balon na uwięzi, słyszały świst arrive. Ale w czasie tej podróży Ewelina zaczęła dostrzegać po raz pierwszy coś chłodnego w zachowaniu Eleonory; dotknęło ją to tym bardziej, że były takimi dobrymi przyjaciółkami przez pierwszy tydzień po przyjeździe Eleonory z Rzymu. Po powrocie do Paryża zrobił się raptem ogromny ruch, zjechało się tylu znajomych, brat Eweliny, George, który był tłumaczem w Kwaterze Głównej Intendentury, przyjaciel J. W. nazwiskiem Robbins, który chodził bez przerwy pijany i miał taki śmieszny sposób mówie-nia, Jerry Burnham i kilku innych korespondentów, major Appleton, który awansował na puł-kownika. Urządzały dla nich przyjęcia i obiadki, miały tylko utrapienie z odpowiednim łącze-niem rang i doborem gości, którzy się lubili. Na szczęście wszyscy znajomi byli oficerami bądź korespondentami uznawanymi za równych oficerom. Tylko raz Don Stevens zjawił się akurat, gdy czekały z obiadem na pułkownika Appletona i brygadiera Bynga, i fakt, że Eweli-na go zatrzymała, doprowadził do głupiej sytuacji, bo brygadier wyraził opinię, że kwakrzy to dekownicy najgorszego gatunku, na co Don się uniósł i powiedział, że pacyfista może być lepszym patriotą od oficera sztabowego na miękkim stołku, a w ogóle patriotyzm to zbrodnia przeciw ludzkości. Mogłoby się to skończyć nieprzyjemnie, gdyby od tej wymiany zdań nie odwrócił uwagi pułkownik Appleton, który po wypiciu niezliczonej ilości cocktaili złamał pod sobą kruche pozłacane krzesełko, na co brygadier jął się zarykiwać ze śmiechu i wykłuwać mu oczy kiepskimi kalamburami o tym, że waga to jeszcze nie równowaga. Ele-onora była wściekła z powodu Dona i po rozejściu się gości, skoczyły sobie z Eweliną do oczu. Następnego rana Eleonora się do niej nie odzywała i Ewelina poszła szukać innego mieszkania. KRONIKA XXVIII Wysoko orły fruwają W Ohio, w Ohio Amerykanie przepływają szeroką rzekę i wdzierają się na wysoki brzeg kanału w porywającym szturmie Dun. Jest rzeczą zastanawiającą, iż przez cały czas trwania wojny Compagnie Generale Transatlantique, bardziej znana pod nazwą Linii Francuskiej, nie utraci-ła ani jednego statku regularnej obsługi pasażerskiej. PERSHING ODRZUCA NIEPRZYJACIELA CORAZ DALEJ Nie Została Rozstrzelana za Szpiegostwo; Śpiewa Rannym Żołnierzom Je donnerais Versailles, Paris et Saint Denis, Les tours de Notre Dame, Les clochers de mon pays POMAGAJCIE URZĘDOWI APROWIZACJI PRZEZ WSKAZYWANIE SPEKULANTÓW WOJENNYCH całkowita zgodność osiągnięta w większości punktów wywołała zadowolenie, ale i pewne zaskoczenie wśród uczestników konferencji CZERWONI ZMUSZAJĄ OKRĘTY HANDLOWE DO UCIECZKI FRYCE W ODWROCIE Aupres de ma blonde Qu’il fait bon, fait bon, fait bon, Aupres de ma blonde Qu’il iait bon dor mir CZERWONA FLAGA NAD BAŁTYKIEM „Przemierzyłem cały Egipt dla połączenia się z Allenbym ”, powiedział. „Fruwałem na aeroplanie przebywając w ciągu dwóch godzin przestrzeń, której pokonanie zajęło dzieciom Izraela czterdzieści lat. Jest to wyczyn zmuszający każdego do zastanowienia się nad postę-pem współczesnej nauki.” Krowy szczęściem nie fruwają W Ohio, w Ohio CHEZ LES SOCIALISTES LES AVEUGLES SONT ROIS Rząd Niemiecki prosi Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki o podjęcie kroków dla przywrócenia pokoju, powiadomienie o tej inicjatywie wszystkich stron walczących oraz skłonienie ich do wyznaczenia mandatariuszów dla rozpoczęcia rokowań. Rząd Niemiecki przyjmuje za podstawę do rokowań program sformułowany przez Prezydenta Stanów Zjedno-czonych w jego orędziu do Kongresu z dnia 8 stycznia 1918 oraz w jego późniejszych wypo-wiedziach, w szczególności w mowie z 27 września 1918. W celu uniknięcia dalszego rozle-wu krwi Rząd Niemiecki prosi Prezydenta Stanów Zjednoczonych o doprowadzenie do nie-zwłocznego zawieszenia broni na lądzie, na morzu i w powietrzu . JOE WILLIAMS Przez dłuższy czas Joe obijał się po Nowym Jorku i Brooklynie pożyczając forsę od pani Olsen i zalewając się dzień w dzień, aż w końcu pani Olsen się zeźliła i wyrzuciła go na bruk. Był akurat cholerny ziąb i Joe musiał przez parę dni nocować w przytułku. Bał się, że go któ-regoś pięknego dnia przyskrzynią jako dekownika, i w ogóle wychodziło mu to wszystko bo-kiem, więc się w końcu zamustrował jako zwykły majtek na „Appalachijczyka”, wielki nowy frachtowiec idący do Bordeaux i Genui. Cóż, trzeba było sobie jeszcze raz przypomnieć, jak to przyjemnie, kiedy człowieka traktują niczym kryminalistę i każą mu po całych dniach szo-rować pokłady albo skrobać farbę. W kubryku zebrały się po większej części wiejskie wy-rostki, które nigdy nie widziały morza, oraz paru starych obiboków, z których nie było żadnej pociechy. Czwartego dnia po wyjściu w morze dostali się w paskudny szkwał i wzięli nie-wielką falę pływu, która zgruchotała dwie szalupy na sterburcie; potem konwój się rozbił i wyszło na jaw, że pokład jest źle uszczelniony i woda leje im się na głowy. Pokazało się również, że Joe jest jedynym człowiekiem w kubryku, któremu kapitan może spokojnie po-wierzyć ster; zwolniono go od skrobania farby i miał odtąd długie czterogodzinne wachty na rozmyślanie o swoim pieprzonym szczęściu. Liczył, że w Bordeaux odszuka Marcelinę, ale nikogo z załogi nie puszczono na ląd. Po-szedł tylko bosman, zaprawił się z jakimiś piechurami i wrócił z butelką koniaku dla Joego, do którego od początku zapałał sympatią, oraz z kupą kuchennych plotek, jak to żabojady biorą w kuper, a wyspiarze razem z makaroniarzami jeszcze gorzej, w ogóle wszystko wisi na włosku i gdyby nie oni, Amerykanie, Kaiser już by wjeżdżał do cud Parii. Ziąb był jak diabli, więc poszli we dwóch do kambuza wysuszyć koniak wespół z kokiem, starym wyjadaczem, który pamiętał gorączkę złota w Klondike. Mieli statek dla siebie, bo oficerowie zeszli całą paczką na ląd rozejrzeć się za mamzelami, a reszta chłopców chrapała w kubryku. Bosman mówił, że to koniec cywilizacji, a kok, że ma w dupie cywilizację. Joe też miał w dupie cywi-lizację i bosman naskoczył na nich, że są obaj bolszewiki, ale wypił widać za dużo, bo zaraz go zamroczyło. Płynąc dookoła Hiszpanii i przez Cieśninę, a potem wzdłuż wybrzeży francuskich do Ge-nui mieli zabawy co niemiara. Przez całą drogę ciągnęły gęsiego frachtowce w barwach ochronnych, Grecy, Brytyjczycy, Norwegowie, Amerykanie, wszyscy noga za nogą, tuż przy brzegu, ze stosami pasów ratunkowych na pokładzie i szalupami wychylonymi na żurawikach za burtę. Z powrotem szły sznureczkiem z Włoch i Salonik puste transportowce i węglowce, białe statki-lazarety, najprzeróżniejsze stare łajby pościągane z siedmiu mórz, zardzewiałe frachtowce ze śrubami sterczącymi tak wysoko nad wodą, że słyszało się ich młócenie jeszcze długie godziny potem, jak zniknęły za horyzontem. Płynąc przez Morze Śródziemne po ster-burcie mieli bez przerwy francuskie i brytyjskie pancerniki albo kretyńskie kontrtorpedowce z długimi ogonami dymu, które ciągle ich zatrzymywały i przysyłały na pokład oficera dla sprawdzenia papierów. Natomiast na lądzie nie widać było najmniejszych śladów wojny. Od-kąd minęli Gibraltar, pogoda zrobiła się słoneczna. Wybrzeża Hiszpanii były zielone, z różowymi i pomarańczowymi górami w głębi lądu, i całe upstrzone małymi białymi dom-kami jak kostki cukru, zbiegającymi się tu i ówdzie w miasteczka. Przecinając w gęstym ka-puśniaczku i dryfującej mgle przy paskudnej zbitej fali Zatokę Lwią, o mały włos nie stara-nowali wielkiej feluki załadowanej antałkami z winem. Potem pomknęli w gwiżdżącym pół-nocno-zachodnim wietrze wzdłuż Francuskiej Riwiery z jej krytymi czerwoną dachówką mia-steczkami skrzącymi się jaskrawo w słońcu, ze sterczącymi skaliście w głębi suchymi pagór-kami i z ostrymi zarysami ośnieżonych szczytów piętrzących się wysoko na niebie. Za Monte Carlo był już zupełny cyrk, domy wszystkie różowe, niebieskie, żółte, strzeliste topole, wyso-kie spiczaste wieże kościołów w każdej dolince. Tej nocy wypatrywali dużej latarni, która według mapy miała wskazywać Genuę, kiedy przed dziobem ukazała się czerwona łuna. Zaraz rozeszła się plotka, że Szwaby zdobyły i podpaliły miasto, i drugi oficer postawił się kapitanowi przy wszystkich na mostku, że nie mogą płynąć prosto w łapy Frycom, tylko powinni zawrócić i zawinąć do Marsylii. Stary ob-jechał go, że to nie jego zatabaczony interes i żeby trzymał gębę na kłódkę, bo nikt nie jest ciekaw jego zdania. Tymczasem łuna robiła się coraz jaśniejsza w miarę, jak się zbliżali. Po-kazało się, że to płonie na redzie przed falochronem wielki nowy tankowiec Standard Oil o przechylonym lekko do przodu dziobie, z którego wylewa się i rozpływa coraz dalej po wo-dzie ogień. W szkarłatnym blasku łuny widać było falochron, latarnie morskie, zatłoczony statkami port i rozsiadłe w głębi na wzgórzach miasto błyskające czerwono oknami. Gdy zakotwiczyli, bosman wypłynął z Joem i jeszcze paroma chłopcami łódką zobaczyć, czy tankowiec nie potrzebuje pomocy. Rufa sterczała wysoko z wody, ale wyglądało, że na pokładzie nie ma nikogo. Podpłynęli do nich motorówką Italiańcy szwargocąc coś, czego wygodniej im było nie rozumieć. W pobliżu kręcił się statek pożarniczy, ale i on niewiele mógł pomóc. – Czemu oni go, u diabła, nie zatopią? – powtarzał w kółko bosman. Joe spostrzegł zwisający do wody sztormtrap, przyciągnął łódkę i nim chłopcy narobili krzyku, był w połowie burty. Zeskoczywszy z relingu na pokład zastanowił się, czego, u licha, szuka. „Rany, chciałbym, żeby teraz wyleciał w powietrze” – powiedział do siebie na głos. Na pokładzie było jasno jak w dzień. Przednia połowa statku i woda dookoła paliły się jak pochodnia. Tankowiec nadział się widać na minę albo na torpedę i załoga opuściła pokład w popłochu, bo na rufie przy żurawikach, z których pospuszczano łodzie, leżały porozrzucane części garderoby i parę worków marynarskich. Joe wybrał sobie ładny nowy sweter, po czym zszedł do kajuty. Na stole znalazł pudełko cygar hawańskich. Wziął jedno i zapalił. Byczo było tak stać i zapalać cygaro, gdy te cholerne zbiorniki mogły lada chwila wybuchnąć i wyekspediować go prościutko do Abrahama na piwko. Dobre to cygaro. Zapakowane w bibułkę leżało na stole siedem par jedwabnych damskich pończoch. Fajnie, weźmie do do-mu dla Delii, było jego pierwszą myślą. Ale zaraz przypomniał sobie, że skończył z nią raz na zawsze. Mimo to wetknął pończochy w kieszeń spodni i wyszedł z powrotem na pokład. Bosman wrzeszczał na niego z łódki, żeby złaził jak rany Boga, bo go zostawią. Zdążył jesz-cze podnieść portfel leżący na kapie. - To nie benzyna, tylko ropa naftowa. Może się tak palić przez tydzień – zawołał do chłopców w dole, schodząc bez pośpiechu po trapie i zatrzymując się raz po raz, żeby pocią-gnąć cygara i popatrzeć na port z lasem sterczących masztów, kominów i żurawi i na wielkie marmurowe budowle, stare wieże, portyki i wzgórza w głębi, wszystko czerwone od ognia. – Ale co, u licha ciężkiego, stało się z załogą? – Pewnie chodzi na rzęsach gdzieś w porcie – odparł bosman. – Też bym sobie chętnie wyskoczył na jednego. Joe podzielił się cygarami, ale jedwabne pończochy zostawił sobie. W portfelu nie było nic. – Jak pragnę zdrowia – burknął bosman – czy ci makaroniarze nie mają żadnych chemi-kalii? – Nawet jakby mieli, toby skubani nie wiedzieli, co z nimi zrobić – odparł jeden z chłopców. Powiosłowali z powrotem w stronę „Appalachijczyka” i zameldowali Staremu, że tanko-wiec został opuszczony przez załogę, więc niech władze portowe łamią sobie o niego głowę. Tankowiec płonął przez cały następny dzień przed falochronem. Jakoś o zmroku wybuchł jak raca następny zbiornik i ogień jął się coraz bardziej rozlewać po wodzie. Wobec tego „Appa-lachijczyk” podniósł kotwicę i schronił się do portu. Wieczorem Joe wyszedł z bosmanem obejrzeć miasto. Uliczki były wąskie i miały schodki prowadzące w górę do szerokich bulwarów z kawiarniami, ustawionymi na chodniku pod kolumnadą małymi stoliczkami i brukami z polerowanego marmuru układanego we wzo-ry. Było diablo chłodno, więc weszli do baru, gdzie dostali grzany różowy napój z rumem. Poznali tu makaroniarza imieniem Charlie, który mieszkał dwanaście lat w Brooklynie i zaprowadził ich do jakiejś knajpy, gdzie jedli fury spaghetti ze smażoną cielęciną i pili białe wino. Charlie biadolił, że w italiańskiej armii traktują człowieka jak psa i dają żołdu pięć cen-tów za dzień, a i tego nie płacą. Był duszą i ciałem za il presidente Wilson i jego czternastoma punktami i powiedział, że w Italia będzie szybko duża revoluzione i zrobią szybko duża woj-na na Francese i Inglese, którzy traktują Italianów jak duże łajno. Potem Charlie sprowadził dwie dziewczyny, Neddę i Dorę – jego kuzynki, powiedział – i jedna z nich usiadła Joemu na kolanach. Rany, jak ta dziewczyna umiała jeść spaghetti! Pili wszyscy masę wina i w rezulta-cie calutka flota, jaką Joe miał w kieszeni, poszła na zapłacenie kolacji. Prowadząc Neddę do łóżka po schodach biegnących wkoło podwórza na zewnątrz domu Joe widział na ślepych ścianach i dachówce domów łunę płonącego na redzie tankowca. Na górze Nedda nie chciała się rozebrać, dopóki nie zobaczy pieniędzy Joego. Joe nie miał pie-niędzy, więc wyciągnął jedwabne pończochy. Zrobiła na to zawiedzioną minę i potrząsnęła głową. Ale taka była szelma ładna ze swoimi wielkimi czarnymi oczami, a Joe taki rozognio-ny, że zaczął wrzeszczeć na Charliego. Charlie przybiegł w te pędy, poszwargotał coś po ita-liańsku i powiedział, że ma się rozumieć, kuzynka weźmie jedwabne pończochy, bo Ameryka to duży kraj, bo są tutti alleati, bo il presidente Wilson to wielki człowiek dla Italia. Ale dziewczyna upierała się dalej i Charlie musiał dopiero sprowadzić jakąś staruchę z kuchni, która wdrapała się sapiąc po schodach i pomacawszy pończochy orzekła widać, że to praw-dziwy jedwab i wart kupę forsy, bo Nedda zarzuciła Joemu zaraz ramię na szyję, a Charlie powiedział: – Widzisz, brat, ona śpi z tobą cała noc. Ona robi klasa miłość. Ale koło północy, kiedy dziewczyna zasnęła, Joemu znudziło się leżeć. Z podwórza do-chodził smród latryny, jakiś kogut darł się jak opętany nad samym uchem. Joe wstał, ubrał się i ruszył na palcach do drzwi. Jedwabne pończochy wisiały na krześle, więc wsunął je z powrotem do kieszeni. Buty skrzypiały mu jak wściekłe. Brama od ulicy była zaryglowana i zaparta wielką sztabą, tak że musiał się zdrowo naszarpać, żeby ją otworzyć. Ledwo wyszedł na ulicę, doleciało skądś ujadanie psa, więc wziął czym prędzej nogi za pas. Zgubił się w tysiącu małych wąskich kamiennych uliczek, ale wykalkulował, że jak będzie szedł ciągle w dół, to w końcu trafi do portu. Potem na niektórych ścianach pojawił się znowu odblask płonącego tankowca i odtąd Joe orientował się przy jego pomocy. Na jakichś stromych schodkach nadział się na dwóch Amerykanów w mundurach khaki. Zapytał ich o drogę, a oni dali mu pociągnąć koniaku z flaszki i powiedzieli, że jadą na włoski front, ale front się załamał i wszystko się pochrzaniło, i teraz nie wiedzą, gdzie jest ten po-chrzaniony front, więc będą siedzieć i czekać, aż ten pochrzaniony front ich dogoni. Joe opo-wiedział im w zamian o jedwabnych pończochach i tamci orzekli, że to byczy kawał, po czym pokazali mu drogę do pirsu, przy którym cumował „Appalachijczyk”. Długo ściskali sobie dłonie na pożegnanie i tamci mówili, że Italiańcy to świnie, a Joe, że za to oni królowie, bo mu pokazali drogę, ale oni się upierali, że to Joe jest król. Więc wypili pod to resztę koniaku, po czym Joe wrócił na statek i zwalił się na koję. Gdy „Appalachijczyk” wychodził z portu, tankowiec ciągle jeszcze płonął na redzie. W rejsie powrotnym Joe stwierdził, że ma trypra. Nie mógł później nic pić przez parę miesię-cy i trochę się jakby ustatkował po przyjeździe do Brooklynu. Chodził do szkoły oficerskiej prowadzonej przez Komisję Żeglugi w Instytucie Platta , aż w końcu dostał patent drugiego oficera i przez cały następny rok pływał między Nowym Jorkiem a Saint-Nazaire na nowo zbudowanej w Seattle drewnianej łajbie, która się nazywała „Owanda”. Dała im ta balia do wiwatu, bo dała. Pisywali teraz z Janey często do siebie. Janey, która była z Czerwonym Krzyżem w Europie, zrobiła się cholerną patriotką i Joe zaczynał sam chwilami myśleć, że może to i lepiej. Bądź co bądź, jeśli wierzyć gazetom, Fryce dostawali tęgie cięgi, a ta wojna była dla młodego człowieka znakomitą odskoczną, jeśli tylko nie podpadł jako germanofil albo bol-szewik czy jaki inny czort. Trzeba było przecież, jak pisała Janey, ratować cywilizację, a kto to miał zrobić jak nie Amerykanie. Więc – Joe otworzył sobie konto w Kasie Oszczędnościo-wej i kupił obligację Pożyczki Wolności. Wieczór zawieszenia broni zastał Joego w Saint-Nazaire. Miasto szalało. Calutka załoga była na lądzie, piechurzy wylegli z obozów, żabojady z koszar, wszyscy klepali się nawzajem po plecach, odpieczętowywali flaszki, częstowali się trunkami, strzelali z korków od szampa-na, całowali każdą przystojną dziewczynę, dawali się całować starym babom i cmokać z dubeltówki wąsatym francuskim weteranom. Joe, pierwszy oficer, Stary, pierwszy mecha-nik razem z jakimiś oficerami Marynarki Wojennej, których nigdy przedtem nie widzieli na oczy, urządzili sobie wyżerkę w szantanie, ale skończyło się na zupie, bo w kuchni wszyscy już pląsali i poili kucharza tak, że się zalał w trupa. Więc siedzieli tylko przy pustym stole śpiewając, pijąc kubkami szampana i wiwatując, ilekroć przez salę przechodziły dziewczyny obnoszące flagi alianckie. W końcu Joe się podniósł, żeby poszukać Jeanette, która była jego dziewczyną, kiedy za-wijał do Saint-Nazaire. Chciał ją znaleźć, póki chodził prosto, bo Jeanette obiecała z nim co-uchować wieczorem, zanim się zrobiło to zawieszenie broni. Zaklinała się, że nie couchuje z nikim innym, kiedy „Owanda” stoi w porcie, i Joe traktował ją dobrze, przywoził jej beau-coup prezentów de l’Amerique, du sukr i du kafe. Czuł się byczo, w kieszeni miał gruby zwi-tek banknotów, a amerykańskie pieniądze były coś warte we Francji; zresztą jeszcze lepiej niż za pieniądze można się było zabawić z mamzelami za te parę funtów cukru, które miał w kieszeniach trencza. Wszedł do tylnej sali, gdzie był kabaret, wszystko wybijane czerwonym pluszem, dookoła lustra, i gdzie orkiestra grała „Gwiaździsty sztandar”, wszyscy krzyczeli „Vive l’Amerique” i podtykali mu pod nos kieliszki, w którą tylko stronę się obrócił. Ani się obejrzał, jak tańczył z tęgą dziewczyną, a muzyka rżnęła jakiegoś zwariowanego fokstrota czy inne licho. Ale za-raz puścił tęgą dziewczynę, bo zobaczył Jeanette z amerykańską flagą udrapowaną na pier-siach. Tańczyła z wielkim dwumetrowym czarnym Senegalczykiem. Joego zalała krew. Od-ciągnął ją od Negra, jak się okazało, francuskiego oficera w mundurze pełnym złotych galo-nów. Jeanette zawołała: „Co ty robi, cheri?”, ale on nie patrzył, tylko złapał parszywego Ne-gra za hals i wyrżnął z całej siły w szczękę. Negr ani drgnął, tylko na jego twarzy pojawił się uśmiech czarnego zdziwienia, jakby chciał Joego o coś spytać. Podbiegł zaraz kelner i paru żabojadów w mundurach i wszyscy zaczęli odciągać Joego. Wrzeszczeli przy tym i trajkotali jeden przez drugiego. Jeanette spróbowała się wsunąć między Joego i kelnera i dostała w szczękę, aż się nakryła nogami. Joe rozłożył kilku żabojadów i wycofywał się tyłem do drzwi, gdy zauważył w lustrze drągala w bluzie, który zamierzał się na niego oburącz flaszką. Zrobił unik, ale było za późno. Flaszka rozłupała mu głowę. Był gotów. KRONIKA XXIX nadejście wiadomości wywołało powódź telefonów, która zablokowała linie Y fallait pas, Y fallait pas, Y fallait pasaaaayaller W HAMBURGU UŻYTO CIĘŻKICH DZIAŁ w Komorze Celnej tłum śpiewał „Gwiaździsty Sztandar” pod batutą poborcy portowego, Byrona R. Newtona MORGAN BIJE SIĘ PIĘTAMI RZUCAJĄC Z PARAPETU W TŁUM SKRAWKI TAŚMY TELEGRAFICZNEJ gdy tylko wieść dotarła do Battery na statku pożarniczym „Nowy Jork” zabuczała sy-rena i w mgnieniu oka na całym nadbrzeżu zaczęło się istne pandemonium O, powiedz mi, czy widzisz dziś o pierwszym brzasku ZA POCAŁOWANIE MODYSTKI KOBIETY O MAŁO NIE UDUSIŁY NASTĘPCY TRONU Allons enfants de la patrie, Le jour de gloire est arrive To nie jest sposób z Mary się droczyć, Nie, tym sposobem nie zyskasz nic „Stoczyliśmy wojnę z szatanem i dobrze zrobiliśmy pomimo bezmiaru cierpień, jakie to za sobą pociągnęło”, powiedział wczoraj wieczorem William Howard Taft na bankiecie zwy-cięstwa O, Kkaty, Kkaty, moje ty kkochanie, O tobie jednej marzę w mych snach, Co noc, gdy kksiężyc UNIPRES, NOWY JORK PARYŻ PILNE STOP ADMIRAŁ WILSON Z BRESTU KTÓRY POWIADOMIŁ 16.00 (4 PO POŁUDNIU) MIEJSCOWĄ PRASĘ O PODPISANIU ROZEJMU INFORMUJE OBECNIE WIADOMOSC NIE POTWIERDZONA STOP TYMCZASEM BREST SZALEJE REWOLWEROWIEC OBRABOWAŁ DWA TRAMWAJE W QUEENS Nad stodołą wstanie, Będę cię czekał przy kkuchni drzwiach ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH ORZEKNIE, CZY BOLSZEWICY ZOSTANĄ POSTAWIENI PRZED SĄDEM jedyny barwniejszy akcent nadali obchodom żołnierze i marynarze, którzy chcąc się za-bawić całą gębą, podchmielili sobie zdrowo, pomimo że byli w mundurach. W rezultacie gru-pa powracających wojaków o mało nie wywołała rozruchów, gdy złapawszy za kamienie pró-bowała potłuc napis świetlny na rogu Broadwayu i Czterdziestej Drugiej Ulicy, który głosił: WITAJCIE W DOMU, BOHATEROWIE O, powiedz mi, czy widzisz dziś o pierwszym brzasku, Co nas wczoraj na duchu krzepiło przed nocą, Że wśród ognia wystrzałów, wśród bomb świstu i trzasku Nasze flagi wciąż dumnie na szańcu łopocą. OKO KAMERY (36) wylawszy wonności przez reling po zawietrznej przystawaliśmy zawsze wieczorem po ostatniej inspekcji żeby zachłysnąć się na chwilę listopadową wichurą poczuć na karku ostro-chłoszczące bryzgi rzucić okiem na pianę strzępioną na kipiących grzywaczach które rozbija-ją okręty topią ludzi (w ich wielkich sinych odmętach cicho wznoszą się i opadają miny rów-no suną Ubooty) żeby popatrzeć w niebo przesłonięte pędzącymi chmurami odjąć na chwilę dłonie od lepkich rączek kubłów pełnych pomyj nie zjedzonych resztek (dziewięć posiłków dziennie i co dzień dziewięciokrotne wynoszenie pomyj dziewięciokrotne handryczenie się z mówiącym cockneyem stewardem który próbuje szachrować na kompocie morelowym co dzień inspekcje BaaCZNOSĆ stuk stuk obcasami Spocznij i świecenie latarką w każdy rożek blaszanych rondli dziewięciokrotnie w rozkołysanym dusznym korytarzu kolejka wymiotują-cych przerażonych morzem piechurów z menażkami w ręku) Hej bracie to prawda że podpisali zawieszenie broni prawda że już jest po wojnie że nas zawiozą z powrotem do kraju klozetowe pogaduszki co ty nie powiesz teraz ja ci zasunę gad-kę znosimy puste kubły po trzech żelaznych drabinkach do rozkołysanej mdlącej ładowni zaczynamy się wspinać z powrotem z pełnymi za każdym przechyłem statku trochę pomyj wylewa się z kubła MIISTER WIILSON W roku, w którym Buchanan został wybrany prezydentem , na plebanii w Staunton w Dolinie Wirgińskiej, na której siedziała stara szkockoirlandzka rodzina, córka prezbiteriań-skiego pastora powiła Tomasza Woodrowa Wilsona, którego ojcem był również prezbiteriań-ski pastor i wykładowca retoryki w seminariach teologicznych; Wilsonowie żyli w świecie sklepionym przez dwa wieki znoju kalwińskich duchownych w niewzruszony firmament, na którym Bóg był Słowem, a Słowo było Bogiem. Doktor Wilson był człowiekiem poważanym, kochał dom, dzieci, dobre książki, żonę oraz poprawną składnię i co dzień podczas rodzinnych modłów rozmawiał z Bogiem; wy-chował swoich synów z Biblią w jednej ręce, a słownikiem w drugiej. Lata wojny secesyjnej, lata bębnów, piszczałek, palby plutonem i proklamacji, Wilsono-wie spędzili w Auguście, w Georgii; jako dziecko Tom był opóźniony w rozwoju, dopiero w wieku dziewięciu lat nauczył się rozróżniać litery, ale gdy się nauczył czytać, zagustował w lekturze plebana Weemsa „Żywota Waszyngtona” . W 1870 doktor Wilson został powołany do Seminarium Teologicznego w Columbii w Południowej Karolinie, i Tom wstąpił do Davidson College , gdzie zabłysnął ładnym gło-sem; stąd poszedł do Princetonu, gdzie brał udział w konkursach krasomówczych i redagował „Princetończyka”. Pierwszym artykułem, jaki wydał drukiem w „Nassauskim Magazynie Li-terackim” , była pochwała Bismarcka. Potem studiował prawo na Uniwersytecie Wirgińskim; młody Wilson chciał zostać Wiel-kim Człowiekiem jak Gladstone i osiemnastowieczni parlamentarzyści angielscy, chciał zniewalać słowem zatłoczone ławy w służbie Prawdy; praktyka adwokacka irytowała go, znacznie pewniej czuł się w książkowej atmosferze bibliotek, sal wykładowych i kaplicy uni-wersyteckiej, więc z ulgą rzucił kancelarię w Atlancie, by przyjąć stypendium historyczne na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa ; tutaj napisał „Rządy kongresowe”. Mając dwadzieścia dziewięć lat poślubił pannę z zamiłowaniami malarskimi (zalecając się do niej uczył Ją równocześnie wymawiać szerokie angielskie „a”) i dostał posadę w Bryn Mawr , gdzie uczył panienki historii i ekonomii politycznej. Uzyskawszy doktorat z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa przyjął profesurę na Uniwersytecie Wesleyańskim, pisał artykuły, rozpoczął „Dzieje Stanów Zjednoczonych” i głosił z katedry Prawdę, Reformy, Rządy Odpowiedzialne, Demokrację, wspinając się po szczeblach błyskotliwej kariery uni-wersyteckiej, aż w 1901 rada nadzorcza Princetonu zaproponowała mu stanowisko rektora; więc zabrał się do reformowania uniwersytetu, porobił sobie zagorzałych przyjaciół i wrogów, skłócił całe ciało pedagogiczne, ale Amerykanie zaczęli na pierwszych stronach gazet znajdować nazwisko Woodrowa Wilsona. W 1909 wygłosił pochwały Lincolna i Roberta E. Lee , a w 1910 kacykowie partii de-mokratycznej stanu New Jersey, przypierani do muru przez gnojodłubów i reformatorów, wpadli na genialny pomysł zaofiarowania kandydatury na urząd gubernatora nieposzlakowa-nemu rektorowi uniwersytetu, który ściągał takie tłumy publicznie orędując za Sprawiedliwo-ścią. Przemawiając na zjeździe nominacyjnym w Trenton, który go wysunął na stanowisko gu-bernatora, Mister Wilson wyznał swoją wiarę w prostego człowieka (prowincjonalne kacyki i pieski partyjne popatrzyły po sobie i podrapały się w głowę); a on ciągnął coraz to mocniej-szym głosem: w tego człowieka, którego zdaniem pragnę się przede wszystkim kierować, aby-śmy w miarę zwielokrotniania się zadań, gdy nadejdą dni, które nas wszystkich wtrącą w pomieszanie i przerażenie, abyśmy mogli wówczas wznieść wzrok z tych mrocznych jarów pod nawisami nie zasłużonych przywilejów, zaćmiewających i przesłaniających nasze dróżki, na turnie w górze, gdzie przez urwiska skalnego przesmyku przeziera słońce, to słońce Boże, słońce mające odrodzić rasę ludzką, oswobodzić ją od namiętności i rozpaczy i wznieść nas na wyżyny, które są ziemią obiecaną każdego, kto pragnie wolności i postępu. Prowincjonalne kacyki i pieski partyjne popatrzyły po sobie, podrapały się w głowę i zaczęły wiwatować; Wilson przechytrzył wszystkich przecherów, wyprowadził w pole bon-zów partyjnych i został wybrany przytłaczającą większością głosów; więc zostawił Princeton na pół zreformowany, by objąć urząd gubernatora New Jersey, i pojednał się z Bryanem na bankiecie w rocznicę zwycięstwa Jacksona pod Nowym Orleanem; na uwagę Bryana: „Oczywiście wiem, że nie podzielał pan mego stanowiska w sprawie waluty” Wilson odparł: „Wszystko, co mogę powiedzieć, to że jest pan prawdziwie wielkim człowiekiem”. Został przedstawiony pułkownikowi House’owi , temu samozwańczemu Merlinowi po-lityki snującemu swe pajęcze sieci w hotelu Gotham, i rezultat był taki, że na zjeździe nomi-nacyjnym w Baltimore w lipcu następnego roku kontredans marionetek poruszanych zza kulis dla zmęczenia delegatów przez Hearsta i House’a oraz basowe dunderowanie w kuluarach Bryana z chusteczką do nosa zatkniętą za rozmiękły kołnierzyk doprowadziło do mianowania Woodrowa Wilsona kandydatem na prezydenta. Odejście progresistów w Chicago od Tafta do T. R. zapewniło mu zwycięstwo, więc po-zostawił stan New Jersey na pół zreformowany (rozgłos za wszelką cenę był dewizą kampanii Cienistej Murawy ) i przeniósł się do Białego Domu jako dwudziesty ósmy prezydent Sta-nów Zjednoczonych. Kiedy Woodrow Wilson przejeżdżał Pennsylvania Avenue w towarzystwie baryłkowa-tego prezydenta Tafta, który za swojej kadencji dobrodusznie odkręcał reakcyjne zabiegi T. R. poddania kapitału kontroli rządu, J. Pierpont Morgan układał pasjansa w swoim prywat-nym gabinecie na Wall Street, wypalając po dwadzieścia czarnych cygar dziennie i klnąc sza-leństwa demokracji. Wilson chłostał kapitał i piętnował przywileje, odmówił uznania Huerty i wysłał mili-cję nad Rio Grande obierając politykę wyczekującej czujności. Wydał „Nową Wolność” i osobiście wygłaszał orędzia do Kongresu jak rektor przemawiający do profesorów i studentów. W Mobile powiedział: Pragnę skorzystać z tej okazji, by zapewnić, że Stany Zjednoczone nigdy więcej nie sięgną w drodze podboju po dodatkową piędź ziemi; i wysłał piechotę morską do Veracruz. Jesteśmy świadkami odrodzenia ducha obywatelskiego, otrzeźwienia opinii publicznej, odnowienia władzy ludu, początków ery rozumnej odbudowy... lecz losy świata zaczynały się już kręcić dokoła Sarajewa. Najpierw była neutralność w myśli i w czynie, potem duma nie pozwalająca walczyć, gdy zaalarmowane zatopieniem „Lusitanii”, zagrożeniem pożyczek Morgana i historyjkami bry-tyjskich i francuskich propagandzistów wszystkie centra finansowe Wschodu podniosły krzyk o wojnę; ale siła atrakcyjna werbli i armat była zbyt wielka, najlepsi ludzie stroili się w paryskie piórka i naśladowali szerokie londyńskie „a” za wzorem T. R. i Domu Bankowego Morgana. W pięć miesięcy po swoim ponownym wyborze pod hasłem: On nas ustrzegł od wojny, Wilson przeforsował w Kongresie ustawę o uzbrajaniu statków handlowych i ogłosił stan wojny między Stanami Zjednoczonymi a Państwami Centralnymi: Siła bez miary i bez granic, siła do końca. Wilson stał się państwem (wojna świadczy o stanie zdrowia państwa), Waszyngton jego Wersalem; obsadził uspołecznione agendy rządowe jednodolarowymi organizatorami po-ściąganymi z wielkich korporacji i poprowadził do Francji wielki korowód ludzi, broni, żyw-ności, mułów i automobilów. Co dzień o zachodzie słońca pięć milionów mężczyzn prężyło się na baczność przed krytymi papą barakami, kiedy orkiestry grały „Gwiaździsty sztandar”. Wojna przyniosła ośmiogodzinny dzień pracy, prawo wyborcze kobiet, prohibicję, przy-musowy arbitraż przemysłowy, wysokie zarobki, wysoką stopę procentową, umowy sprze-dażne za koszt plus procent oraz luksus zostania Złotogwiezdną Matką . Kto się sprzeciwiał ratowaniu świata za cenę kosztu plus demokracji, szedł wraz z Debsem do więzienia. Nieomal za szybko zabawa się skończyła, książę Maksymilian Badeński prosił o pokój w oparciu o Czternaście Punktów, Foch obsadzał przyczółki na Renie, zasapany Kaiser w cylindrze i, jak twierdzili niektórzy, z fałszywymi faworytami gonił pociąg po peronie w Poczdamie. Z pomocą Boga Wszechmogącego, Słuszności, Prawdy, Sprawiedliwości, Wolności, De-mokracji, Samostanowienia Narodów (Żadnych Reparacji, Żadnych Zaborów) oraz kubań-skiego cukru, kaukaskiego manganu, pszenicy z Północnego Zachodu, bawełny z Południa, brytyjskiej blokady, generała Pershinga, paryskich taksówek i siedemdziesięciopięciomilimetrowego działa wygraliśmy tę wojnę. 4 grudnia 1918 Woodrow Wilson opuścił jako pierwszy prezydent terytorium Stanów podczas swojej kadencji; odpływając do Francji na pokładzie parowca „George Washington” był najpotężniejszym człowiekiem świata. W Europie ludzie znali zapach gazu, słodkomdlący odór za płytko pogrzebanych trupów i ziemistą cerę zagłodzonych dzieci; czytali w gazetach, że Miister Wiilson jest za pokojem, za wolnością, za konserwami, za masłem i za cukrem. Kiedy po burzliwym rejsie na parowcu „George Washington” wylądował w Breście ze swoim sztabem ekspertów i doradców, la France heroique oczekiwała go z mowami powital-nymi, śpiewającą dziatwą szkolną i merami w czerwonych szarfach. (Czy Miister Wiilson widział w Breście żandarmów rozpędzających demonstrację robotników stoczniowych, którzy przyszli go witać z czerwonymi sztandarami?) Na dworcu w Paryżu wysiadł z pociągu na szeroki czerwony dywan, który prowadził szpalerem palm, cylindrów, legii honorowych, torsów w dekorowanych mundurach, w anglezach, z rozetkami i kwiatami w butonierkach prosto do RollsRoyce’a. (Czy Miister Wiilson widział kobiety w żałobie, inwalidów w wózkach, niespokojne blade twarze na chod-nikach? Czy słyszał rozpaczliwą udrękę w powitalnych okrzykach, gdy go pospiesznie wie-ziono wraz z nową żoną do Hotel de Murat, gdzie już czekał prezydencki apartament o pokojach pełnych brokatów, złoconych zegarów, inkrustowanych sekretarzyków i brązowych amorków?) Podczas gdy eksperci omawiali procedurę konferencji pokojowej, rozpościerali zielone sukno na stołach, uzgadniali protokół obrad, prezydent Wilson z żoną wyruszył w objazd kra-jów alianckich, żeby się przekonać na własne oczy, jak to wszystko naprawdę wygląda; dru-giego dnia świąt Bożego Narodzenia byli podejmowani w Buckingham Palace , w Nowy Rok złożyli wizyty papieżowi oraz maleńkiemu królowi włoskiemu w Kwirynale . (Czy Miister Wiilson wiedział, że w osmalonych przez wojnę chałupach nad Brentą i nad Piawą chłopi palili świeczki przed jego fotografiami wyciętymi z pism ilustrowanych?) (Czy Miister Wiiłson wiedział, że w jego Czternastu Punktach ludy Europy wyczytały wyznanie rzucone siłom ucisku, tak jak przed wiekami wyczytały wyzwanie rzucone siłom ucisku w dziewięćdziesięciu pięciu tezach przybitych przez Marcina Lutra na drzwiach kościoła w Wittenberdze?) 18 stycznia 1919, w asyście zwartego tłumu uniformów, trójgraniastych kapeluszy, zło-tych galonów, epoletów, zdobytych i dziedzicznych odznaczeń szlacheckich, Wysokie Ukła-dające się Strony, Alianci i Państwa Stowarzyszone, zebrały się w Salon de l’Horloge na Quai d’Orsay, aby podyktować pokonanym warunki pokoju; ale plenarne zgromadzenie kon-ferencji pokojowej było zbyt publicznym forum do zawierania pokoju, więc Wysokie Układa-jące się Strony utworzyły Radę Dziesięciu i zamknąwszy się w Sali Gobelinowej, z „Historią Marii Medycejskiej” Rubensa na ścianach, zabrały się do dyktowania warunków pokoju. Ale Rada Dziesięciu była zbyt publicznym forum do zawierania pokoju, więc utworzyli Radę Czterech. Orlando w szewskiej pasji pojechał do domu i zostało ich trzech: Clemenceau, Lloyd George i Woodrow Wilson. Trzech starszych panów tasujących i rozdających karty: Nadrenia, Gdańsk, Korytarz Pol-ski, Ruhra, samostanowienie małych narodów, Saara, Liga Narodów, mandaty, Mezopotamia, wolność mórz, Transjordania, Szantung, Fiume, wyspa Jap; ogień mitraliez i pożary, głód, wszy, cholera, tyfus; atutem była nafta. Woodrow Wilson wierzył w Boga swoich ojców, jak powiedział parafianom kongrega-cjonistycznego kościółka na Lowther Street w Carlisle w Szkocji, gdzie jego dziad był kiedyś kaznodzieją, w dniu tak zimnym, że towarzyszący mu dziennikarze siedzieli w starych ławach nie zdejmując paltotów. 7 kwietnia wydał rozkaz, by „George Washington” czekał w Breście pod parą, gotów za-brać w każdej chwili delegację amerykańską w drogę powrotną do kraju; ale nie odpłynął. 19 kwietnia szuler Clemenceau i szuler Lloyd George wciągnęli go w niewinną przyja-cielską grę w trzy karty, którą nazwali Radą Czterech. 28 czerwca traktat wersalski był gotów i Wilson musiał wracać do kraju, by zdać polity-kom, którzy tymczasem zmawiali się przeciwko niemu w Senacie i w Izbie Reprezentantów, oraz trzeźwej opinii publicznej i Bogu swoich ojców sprawę z tego, jak dał się wykołować i na ile zdołał zabezpieczyć świat w imię demokracji i Nowej Wolności. Od dnia gdy zszedł na ląd w Hoboken, zaczęto go przypierać do muru Białego Domu; więc mówił, mówił, mówił: by ratować swoją wiarę w słowa, by ratować swoją wiarę w Ligę Narodów, by ratować wiarę w samego siebie i w Boga swoich ojców. Wytężał każdy nerw swego ciała i umysłu, napinał każde ogniwo podległego mu rządu (kto się z nim nie zgadzał, był szalbierzem lub bolszewikiem; nie było pardonu dla Debsa). W Seattle wobblisi, których przywódcy gnili w więzieniach, w Seattle wobblisi, których przywódcy byli linczowani, wystrzeliwani jak psy, w Seattle wobblisi obstawili trasę przejaz-du Wilsona na przestrzeni czterech przecznic i stali milczący, z założonymi rękami, piorunu-jąc wzrokiem wielkiego liberała wiezionego spiesznie w automobilu, otulonego w paltot, z policzkami zapadłymi z wyczerpania, z tikiem w jednej połowie twarzy. Po długich ulicach patriotycznych oklasków i owacji witali go milczeniem chłopcy w drelichach, czarnoroboczy. W Pueblo, w stanie Kolorado, był siwym starcem ledwo trzymającym się na nogach, z tikiem w połowie twarzy: Teiaz gdy rozwiały się mgły wielkiej niewiadomej, wierzę, że ludzie dostrzegą Prawdę, staną z nią oko w oko i twarz w twarz. Jeśli istnieje prawda, przed którą Naród Amerykański zawsze powstanie i do której zawsze wyciągnie rękę, to jest nią sprawa sprawiedliwości, wol-ności i pokoju. Przyjęliśmy tę sprawę i będziemy się nią kierować, a ona nas wywiedzie, i z nami cały świat, na błonia błogostanu i pokoju, o jakich ludzkości nigdy się nie śniło. Była to jego ostatnia mowa; w drodze do Wichity dostał w pociągu apopleksji i musiał przerwać podróż, która miała zmobilizować kraj na rzecz Ligi Narodów. Sparaliżowany, led-wo zdolny mówić, był odtąd skończonym człowiekiem; w dniu, w którym przekazywał pre-zydenturę Warrenowi Hardingowi, wspólny komitet Senatu i Izby Reprezentantów wyznaczył jego długoletniego wroga, Henry Cabot Lodge’a , do złożenia mu protokolarnej wizyty w gabinecie prezydenckim na Kapitolu i zadania sakramentalnego pytania, czy Pan Prezydent ma coś do zakomunikowania zgromadzonym na wspólnej sesji Izbom. Wilson zdołał wstać, z ledwością unosząc się na obu poręczach fotela. „Dziękuję, senato-rze – odparł – nie mam nic więcej do powiedzenia. Żegnam”. W 1924 umarł 3 lutego. KRONIKA XXX CZY USUNIĘTO MONSTRUALNE DZIAŁA? Klechy uczą ludzi co dnia, Co jest cnota, a co zbrodnia. Lecz gdy wspomnieć im o głodzie, Słodziuteńko prawią co dzień PREZYDENT PRZEZIĘBIŁ SIĘ LEKKO NA MORZU Szef kuchni oraz cały sztab kelnerów i kucharzy wypożyczony z Hotelu Biltmore Wszel-kie wygody zapewnione Orkiestra ma przygrywać przy posiłkach, a kapela Stoczni Marynarki Wojennej koncertować na pokładzie Już niedługo się najecie Na tym drugim, lepszym świecie miasto przedstawia obraz najstraszniejszego zniszczenia, szczególnie zaś okolice wypa-lonej do cna Poczty Głównej, z której pozostały tylko ruiny Pracuj żwawo, Żyw się trawą ZGROMADZONO TRZY CIĘŻARÓWKI AKT jedenastu ludzi zginęło, a dwudziestu trzech zostało rannych, w tym wielu ciężko, w wyniku eksplozji piorunianu rtęci w kapiszonowni Zakładów Zbrojeniowych E. I. du Pont de Nemoursa wieczorem pani Wilson wypuściła gołębie pocztowe a przez cały czas, jakiż wspaniały duch panował w narodzie, jaka jedność celów, jaka niestrudzona gorliwość, jaka szlachetność poczynań cechowała ten wzniosły popis siły i imponujących osiągnięć. Niech mi wolno będzie powiedzieć, iż my, którzy pozostaliśmy w kraju przy pracach organizacyjnych i zaopatrzeniowych, nigdy nie przestaniemy żałować, żeśmy nie byli razem z chłopcami, któ-rych żywiliśmy i odziewaliśmy swoim trudem, z drugiej jednak strony nigdy nie będziemy się musieli wstydzić rozrywki w jadalni dostarczał kwartet marynarzy Sytość ciebie Czeka w niebie Po pogrzebie GORGAS CHCE ZAKWATEROWAĆ ŻOŁNIERZY W BARAKACH 800 Żołnierzy wiwatuje na cześć bolszewików Wszystkie przygotowania były zapięte na ostatni guzik, ale ludzi nie dopuszczono w pobliże. Zgromadzony na otaczających wzgórzach tłum wydał wielki okrzyk, kiedy łódź prezydenta podpływała do pirsu. Z Pól Elizejskich ka-walkada pojechała okrężną drogą, ażeby przebyć Sekwanę po moście Aleksandra III, nazwa-nym tak na pamiątkę owych historycznych dni, gdy Paryż przechodził sam siebie dla uhono-rowania samowładcy cara . MOWA Z PAŁACOWEGO BALKONU DO 1400 BURMISTRZÓW NIKT NIE PRZEŚCIGNIE FLOTY BRYTYJSKIEJ, OŚWIADCZYŁ CHURCHILL OKO KAMERY (37) alfabetycznie według rangi wystukuję dwoma zgrabiałymi pal.cami na kompanijnej Co-ronie Potrącenia Gr. A i B składki asekur. C. i D BaaCZNOSC poderwać się na nogi oczy wlepione w moją grdykę aż mi się ściska jabłko Adama pod połączonym autorytetem armii Stanów Zjednoczonych i kaduceusza Spocznij przed oknami musztra w sinej mżawce zimowego popołudnia w Ferrieres en Ga-tinais Abbaye wzniesionej przez Chlodwiga na resztkach doczesnych trzech uczniów du notre seigneur JesusChrist 3–cia Poż. Woln. Skarbu Państwa Alcjana Policjana i Hermacjana 4–ta Poż. Woln. Skarbu Państwa powinna być na formularzu Gr. E lub tp. Kwatermistrzostwa 138–ego Korp. leje teraz strumieniami aż słychać bulgotanie w rynnach i ciurkanie małych szklistozielonych strużek Alkuin był tu niegdyś opatem za omszałymi kamiennymi murami kręcą się koła młyńskie jest tu pochowana Klotylda i Chlodomer notowania zaznaczać tylko w razie zwyżek sennie wystukuję na zardzewiałej Coronie na kwaterze Wędrownego Cyrku O’Rielly’ego sam na sam z wylegującym się na pryczy gra-barzem i sucho pokasłującym gruźlikiem który nie może się doczekać kiedy lekarz kompanij-ny wytrzeźwieje i zbada go Uszczęśliwi cię jodyna I uzdrowi cię jodyna czwarta trzydzieści nabiera mocy przepustka którą mam w kieszeni razem z pigułkami przeczyszczającymi w mieniącym się światłami deszczyku p. o. kwatermistrza i sierżant szef wychodzą w ceratowych pelerynach za bramę bazy Korpusu Sanitarnego Armii S. Z. A. P. i idą bez centima w kieszeni do Cheval Blanc naciągać szewronami i parlowaniem na parę głębszych i omelettes avec pommes frites i droczyć się z Madeleine o pyzach rumianych jak jabłuszka czy pozwoli im potęgo w ciemnym korytarzu za szynkiem chłopcy czekają w kolejce do nietutejszej dziewczyny w czerni rzucają jej dziesięciofrankówki i lecą w te pę-dy na punkt profilaktyczny infek. na przep. chór. zak. zwol. od sl. lin. rozk. 41/14 sąd dor. areszt za oknami siąpi na kocie łby my w sali pijemy vin rouge parlujemy z Francuzeczkami możemy couchować avec vous starszy facet z armee territoriale pije przy sąsiednim stoliku trefny pernod i peroruje Tout est bien fait dans la nature a la votre aux Americains Apres la guerre finie Do Stanów wracać mi Dans la mort il n’y a rien de terrible Quand on va mourir on pense a tout mais vite pierwszego dnia nowego roku zwolniony po apelu poszedłem z pewnym filadelfijczykiem powłóczyć się po rdzawych zrytych mroźnymi koleinami drogach pod rdzawym haftem splą-tanych gałęzi pełnych drących się gawronów poprzez rdzawe wzgórza do wsi na dobre winko przed nami długi marsz mnóstwo merowińskich nazw kół młyńskich szklistozielonych stru-żek ciurkających z bulgotem ze starych kamiennych rzygaczy jabłuszek rumianych jak pyzy Madeleine zapachu bukowego listowia popijemy sobie dobrego winka filadelfijczyk ma be-aucoup forsy zimowego czerwonego winka słońce przeziera.przez chmury pierwszego dnia nowego roku w pierwszej wsi stajemy jak wryci scena z muzeum figur woskowych starszy mężczyzna zastrzelił dorodną wiejską dziewczynę podobną do Madeleine tylko młodszą leży we krwi na rozjeżdżonej drodze z postrzałem w lewej piersi dorodna i pulchna jak młoda przepiórka zastrzeliwszy ją starszy mężczyzna zdjął but podsunął lufę strzelby pod brodę po-ciągnął wielkim paluchem za cyngiel i rozwalił sobie łeb stoimy i patrzymy na bosą nogę na but na nogę w bucie na zabitą dziewczynę na starszego mężczyznę z głową nakrytą workiem i na brudny bosy palec którym pociągnął za cyngiel Faut pas toucher aż przyjdzie le comissa-ire procesverbal pierwszego dnia nowego roku świeci słońce KRONIKA XXXI umywszy się i ubrawszy pośpiesznie, zeszli na dół przynaglani obcesowym pokrzykiwa-niem przybyszów, którzy ich spędzili do jednej z tylnych izb sutereny. Ustawiono ich tutaj w półkole pod ścianą. Młodociane wielkie księżne drżały przerażone niezwykłością padają-cych rozkazów i nocną porą. Wszyscy domyślali się po trosze, z czym tamci przyszli. Wkrót-ce Jarocki, zwracając się do cara, obwieścił im, że muszą umrzeć, i to zaraz. Rewolucja jest zagrożona, oznajmił, a fakt, że członkowie rodziny panującej pozostają przy życiu, jeszcze zwiększa zagrożenie. W tej sytuacji obowiązkiem rosyjskich patriotów jest ich usunąć. „Wa-sze życie dobiegło kresu”, zakończył. „Ja jestem gotów”, oznajmił po prostu car, a przytulona do niego caryca rozluźniła na chwilę uścisk, by uczynić znak krzyża; za jej przykładem poszli wielka księżna Olga i doktor Botkin. Zmartwiały z przerażenia carewicz stał otępiały koło matki, bez słowa błagania czy protestu, jego trzy siostry zaś i pozostałe wielkie księżne osunęły się drżąc na ziemię. Jarocki wyjął rewolwer i oddał pierwszy strzał. Inni poszli w jego ślady i więźniowie zwalili się na ziemię. DZIDKA Trentowie mieszkali na Pleasant Avenue, najelegantszej ulicy Dallas, największego i najszybciej się rozwijającego miasta Teksasu, największego stanu Ameryki, o najczarniejszej glebie i najbielszych mieszkańcach w całych Stanach, największym kraju świata, w którym Dzidka była najsłodszą najjedyńszą dziewczynką tatusia. Naprawdę nazy-wała się Ann Elizabeth Trent po biednej drogiej mamie, która umarła, kiedy ona była jeszcze taką małą maciupką dziewczynką, ale tatuś i chłopcy nazywali ją Dzidką. Bratek też nazywał się naprawdę William Delaney Trent po tatusiu, który był sławnym adwokatem, a Chwatek – Spencer Anderson Trent. W zimie chodzili do szkoły, a w lecie wisusowali się na rancho, które dziadek wytyczył sobie w pionierskich czasach. Kiedy byli zupełnie mali, rancho nie miało jeszcze ani jednego płotu, a łożyskami potoków błąkała się często jakaś nie cechowana sztuka bydła, ale w czasie gdy Dzidka chodziła do gimnazjum, wszystko było już ogrodzone, zaczęto budować maka-damową szosę z Dallas i tatuś jeździł wszędzie Fordem, a nie jak dawniej na pełnokrwistym arabskim ogierze Mulle, którego dostał na Wystawie Tuczników w Waco od pewnego zban-krutowanego hodowcy, który nie miał na zapłacenie mu honorarium. Dzidka miała kremowe-go kuca imieniem Kawka, który kiwał łbem i grzebał kopytem, kiedy chciał dostać kostkę cukru, ale niektóre znajome dziewczęta miały automobile, więc Dzidka wraz z chłopcami zamęczała tatusia, żeby też kupił automobil, prawdziwy automobil, zamiast tego żałosnego grata, którym jeździ po rancho, i nie posiadała się ze szczęścia, gdy tatuś kupił wreszcie wiel-ki kabriolet Pierce Arrow wiosną roku, w którym kończyła gimnazjum. W dniu uroczystej promocji, siedząc za kierownicą w powiewnej białej sukience i czekając przed domem na tatusia, który wrócił przed chwilą z kancelarii i poszedł się przebrać, w wyobraźni widziała siebie siedzącą tego nie nadto upalnego czerwcowego przedpołudnia w połyskliwym czarno-lśniącym aucie wśród lśniących mosiężnych i niklowych okuć pod rozległym błękitnolśnią-cym teksaskim niebem pośrodku rozległej urodzajnej teksaskiej równiny ciągnącej się nie-przerwanie dwieście mil w każdą stronę. Połówka twarzy, którą widziała w małym owalnym lusterku na błotniku, wydawała jej się czerwona i ogorzała pod piaskowożółtą czupryną. Żeby tak mieć rude włosy i mlecznobiałą cerę jak Susan Gillespie, westchnęła sobie, gdy nagle ujrzała nadchodzącego ulicą Joego Washburna, bardzo smagłego i dystyngowanego w panamie na głowie. Zdążyła ułożyć wargi w skromny uśmiech w samą porę, by mógł po-wiedzieć: – Jak ty uroczo wyglądasz, Dzidka. Wybacz, że ci to mówię. – Czekam na tatusia i na chłopców, jedziemy wszyscy na promocję. Och, Joe, spóźnimy się, jestem taka zdenerwowana. Czuję się jak strach na wróble. – No, to wesołej zabawy. Minął ją bez pośpiechu nakładając z powrotem panamę gdy się trochę oddalił. Jego czar-ne jak węgle oczy oparzyły ją spojrzeniem gorętszym niż czerwcowe słońce, aż się oblała rumieńcem i fala ciepła spłynęła jej po szyi za gors powiewnej sukienki, na rysujące się od niedawna małe piersi, o których starała się nigdy nie myśleć. W końcu wyszedł z domu tatuś i chłopcy, wszyscy trzej tacy jasnowłosi, opaleni i wystrojeni, Tatuś kazał jej się przesiąść na tylne siedzenie do Bratka, który siedział sztywno, jakby kij połknął. Gwałtowny wiatr, który się zerwał, miótł im piaskiem w twarze. Gdy tylko ujrzała murowane zabudowania szkolne, tłum ludzi, powiewne sukienki, podium i wielki pa-siasty sztandar trzepoczący na tle nieba, ogarnęło ją takie podniecenie, że nie pamiętała póź-niej nic z tego, co nastąpiło. Dopiero wieczorem na zabawie, na którą dostała pierwszą balową suknię, otrzeźwiała pod wrażeniem tiulów, pudru i tłumu chłopców sztywnych i wystraszonych w czarnych marynar-kach i dziewcząt tłoczących się jedna przez drugą do garderoby, żeby sobie nawzajem poka-zać suknie. Tańcząc nie odzywała się przez cały czas słowem, tylko się uśmiechała, prze-krzywiała lekko głowę i czekała, kiedy ją ktoś odbije. Płynęła tak uśmiechnięta w obłoku ró-żowego tiulu pośród różnobarwnych świateł, przez pół wieczoru nie wiedząc nawet, z kim tańczy. Przed nią podskakiwały twarze chłopców, jedne próbujące wygłaszać błyskotliwe uwodzicielskie uwagi, inne milczące, sparaliżowane onieśmieleniem, różnobarwne twarze przytwierdzone do jednakowo sztywnych ciał. Była szczerze zdumiona, kiedy Susan Gillespie podeszła do niej przy odbieraniu okryć z szatni i powiedziała z chichotem: „Moja droga, byłaś królową balu”. Ale gdy następnego ranka potwierdzili to Bratek i Chwatek, a potem przyszła z kuchni stara czarna Emma, która ich wszystkich wychowywała po śmierci mamy, i wykrzyknęła: „Jezusku, panienko, ludzie rozpowiadają po całym mieście, że była panienka wczoraj królową balu!” – Dzidka poczuła, że kraśnieje ze szczęścia. Emma dodała, że słysza-ła to od tego gałgana Mulata, co rozwozi mleko, a jego ciotka służy u pani Washburn, po czym postawiła na stole ciepłe maślane bułeczki i wyszła pokazując wszystkie zęby w uśmiechu szerokim jak klawiatura fortepianu. – No, Dzidko – powiedział tatuś swoim niskim zrównoważonym głosem, stukając ją pal-cem po wierzchu dłoni – i mnie się tak wydawało, ale bałem się, że może nie jestem bez-stronny. Tego lata Joe Washburn, który właśnie ukończył prawo w Austin i miał od jesieni rozpo-cząć aplikanturę u tatusia, spędził z nimi dwa tygodnie na rancho. Dzidka była dla niego przez cały czas nieznośna, kazała staremu Hildrethowi dać mu pod wierzch narowistego wysłużo-nego jednookiego konia, wkładała mu do łóżka rogate jaszczurki, podawała przy stole ostry sos paprykowy zamiast ketchupu i podsuwała przy kawie sól zamiast cukru. Chłopcy byli na nią w końcu tacy cięci, że przestali się do niej w ogóle odzywać, a tatuś powiedział, że za-chowuje się jak skończona koza. Ale ona nie mogła się w żaden sposób pohamować. W końcu któregoś wieczora wybrali się wszyscy zjeść kolację nad Clear Creek i popływać przy księżycu na głębinie pod urwiskiem. W pewnej chwili w Dzidkę wstąpił dia-beł, wdrapała się na szczyt urwiska i zawołała, że da nurka. Woda wyglądała z góry tak nie-winnie, przeglądał się w niej drżący księżyc. Krzyczeli na nią wszyscy, żeby nie skakała, ale ona już dała eleganckiego nurka z samego szczytu. Coś się stało. Uderzyła o coś głową, zabo-lało przeraźliwie. Łykając wodę, walczyła z wielkim ciężarem, który ją pchał w głąb. To Joe! Księżyc rozpłynął się w wirze, ogarnęła ją ciemność, tylko jej ręce opasywały szyję Joego, jej palce wpijały się w żylaste ramiona. Gdy odzyskała przytomność, nad sobą miała jego twarz, księżyc był znowu na niebie, po czole ciekło jej coś ciepłego. Spróbowała powiedzieć: „Joe, chciałabym, chciałabym, Joe...”, ale słowa odpłynęły w ciepłą lepką ciemność, usłyszała jesz-cze tylko jego głos, niski, niski: „O mało mnie nie utopiła!” i głos tatusia ostry i gniewny jak w sądzie: „A mówiłem, żeby nie skakała!” Obudziła się ponownie w łóżku, głowa pękała jej z bólu, obok stał doktor Winslow. Pierwszą myślą było, gdzie jest Joe i czy się nie zachowała jak głupia siksa i nie wypaplała, że za nim szaleje. Ale nikt nic o tym nie wspominał i wszyscy byli dla niej okropnie mili z wyjątkiem tatusia, który przyszedł i palnął jej swoim gniewnym sądowym głosem kazanko, że jest wariatka i postrzelona koza i o mały włos byłaby utopiła również Joego, bo go tak kur-czowo trzymała, że ledwo ich wyciągnęli z wody. Miała pękniętą czaszkę i musiała leżeć przez resztę lata w łóżku, ale Joe był dla niej bardzo miły, chociaż zmierzył ją jakoś dziwnie swoimi bystrymi czarnymi oczami, gdy pierwszy raz przyszedł odwiedzić ją w pokoju. Do końca swego pobytu na rancho przychodził jej czytać co dzień po lunchu. Przeczytał jej całą „Lornę Doone” i pół „Nicholasa Nickleby”, a ona leżała rozkosznie w łóżku, z głową roz-paloną od gorączki, chłonąc przez pulsujący ból dudnienie jego niskiego głosu i cały czas zaciskając zęby, żeby nie wybuchnąć, że go kocha do szaleństwa i dlaczego on jej nie lubi choć troszeczkę. Kiedy wyjechał, nie było już wcale zabawnie chorować. Tatuś i Bratek przy-chodzili jej czasami czytać, ale przeważnie wolała czytać sama. Przeczytała całego Dickensa, „Lornę Doone” po raz drugi i „Port” Poole’a ; po tej ostatniej lekturze koniecznie chciała pojechać do Nowego Jorku. Następnej jesieni tatuś wysłał ją na pensję do Lancaster w Pensylwanii. Miała spędzić rok na Północy i przez całą drogę była okropnie podekscytowana, a wszystko w pociągu wpra-wiało ją w zachwyt. Ale na pensji u panny Tynge było okropnie, dziewczęta pochodziły wszystkie z Północy i były podłe, śmiały się bez przerwy z jej sukienek i nie mówiły o niczym innym jak o Newport, Southampton i amantach teatralnych, których nigdy nie widziała. Nienawidziła wszystkiego i codziennie wieczorem płakała w łóżku powtarzając sobie, jak bardzo nie cierpi tej pensji i że teraz Joe Washburn nigdy jej już nie polubi. Kiedy nadeszły ferie Bożego Narodzenia i została sama z dwiema pannami Tynge i jeszcze paroma nauczycielkami mieszkającymi jak ona zbyt daleko, by jechać na święta do domu, zdecydo-wała, że dłużej nie wytrzyma, i wymknąwszy się pewnego ranka, gdy wszyscy jeszcze spali, poszła pieszo na stację, kupiła bilet do Waszyngtonu i wsiadła w pierwszy idący na zachód pociąg z koszulą nocną i szczoteczką do zębów w torebce za cały bagaż. Z początku umierała ze strachu sama jedna w pociągu, dopóki po przesiadce w Havre de Grace nie nawiązała zna-jomości z bardzo sympatycznym młodym Wirgińczykiem, kadetem z West Point . Bawiła się i zaśmiewała rozmawiając z nim aż do Waszyngtonu, gdzie młody człowiek zapytał w najmilszy pod słońcem sposób, czy może zostać jej przewodnikiem. Oprowadzał ją potem wszędzie, pokazał jej Kapitoł, Biały Dom, Instytut Smithsonowski, wziął ją na lunch do New Willard i wieczorem wsadził w ekspres do Saint Louis. Nazywał się Paul English i Dzidka obiecała, że będzie do niego pisywała codziennie do końca życia. Z podniecenia nie mogła zasnąć, tylko leżała w slipingu i patrzyła przez pkno na drzewa, na obracające się wkoło wzgórza całe w bladej poświacie śniegu i na przemykające od czasu do czasu światła. Pamię-tała dokładnie każdy szczegół jego wyglądu aż do przedziałka na głowie i długi śmiały uścisk jego dłoni, kiedy się żegnali na stacji. Z początku onieśmielał ją trochę, ale okazał się taki uprzejmy i rycerski, że bardzo szybko poczuła się jak ze starym przyjacielem. Był to jej pierwszy podbój. Kiedy w dwa dni później wkroczyła słonecznego zimowego ranka do domu, tatuś i chłopcy siedzieli przy śniadaniu. Dopiero było zdumienie! Tatuś próbował ją trochę łajać, ale wiedziała dobrze, że jest równie zadowolony jak ona. Zresztą było jej wszystko jedno. Rozpierało ją szczęście, że jest w domu. Po Świętach pojechała z tatusiem i chłopcami na tygodniowe polowanie w okolice Cor-pus Christi. Zabawy było co niemiara i Dzidka zastrzeliła pierwszą w życiu sarnę. Po powro-cie do Dallas oświadczyła, że nie wróci już na pensję, ale co by chciała, to pojechać do Ady Washburn, która studiuje na Kolumbii w Nowym Jorku, i chodzić na jakieś wykłady, z których by rzeczywiście coś korzystała. Ada była siostrą Joego Washburna i starą panną, ale miała umysł jak żywe srebro i robiła doktorat z pedagogiki. Z tatusiem nie poszło tak łatwo, bo nabił sobie okropnie głowę, że powinna skończyć tę pensję, ale w końcu Dzidka go prze-konała i wyruszyła znów w drogę, do Nowego Jorku. W pociągu czytała przez cały czas „Les Miserables” albo patrzyła na szaro-brunatny zimowy pejzaż zupełnie pozbawiony życia, odkąd pozostawili za sobą rozległe wzgórza Tek-sasu, bladozielone od ozimej pszenicy i lucerny. Była coraz bardziej podniecona i przerażona w miarę, jak godzina za godziną zbliżali się do Nowego Jorku. W Little Rock wsiadła do po-ciągu zażywna opiekuńcza matrona, która niedawno straciła męża i nie przestawała się roz-wodzić o niebezpieczeństwach i zasadzkach czyhających na młode kobiety w wielkim mie-ście. Tak bez przerwy pilnowała Dzidki, że ta nie zdołała zamienić ani jednego słowa z interesującym młodym człowiekiem o przenikliwych czarnych oczach, który wsiadł w Saint Louis i siedział przez cały czas z nosem w brązowej teczce z jakimiś papierami. Uważała, że przypomina trochę Joego Washburna. Kiedy jechali przez New Jersey i za oknami coraz czę-ściej ukazywały się brudne miasta fabryczne, serce zaczęło walić Dzidce jak młotem. Nie mogła usiedzieć na miejscu i co chwila wychodziła na korytarz, gdzie musiała przytupywać nogami w ostrym mroźnym powietrzu, aż tęgi siwy konduktor zapytał ją w końcu, czy czeka na nią w Nowym Jorku kawaler, że się tak niecierpliwi. Przejeżdżali właśnie przez Newark. Jeszcze tylko jedna stacja. Niebo nad mokrymi ulicami pełnymi automobilów było ołowiane, rzadki deszczyk znaczył szarymi plamkami spłachetki śniegu. Pociąg jechał teraz przez wiel-kie puste słone mokradła, poznaczone gdzieniegdzie nieregularnymi czworobokami zabudo-wań fabrycznych albo czarną rzeką z płynącymi po niej parostatkami. Nigdzie nie było ludzi i wszystko miało taki mroźny wygląd na tych mokradłach, że Dzidkę z samego patrzenia ogarnął lęk i samotność; pragnęła w tej chwili być w domu. Nagle pociąg wpadł w tunel i posługacz zaczął wynosić bagaże do wyjścia. Dzidka nałożyła futro, które dostała od tatusia na gwiazdkę, i naciągnęła rękawiczki na ręce lodowate ze strachu, czy Ada Washburn dostała jej depeszę i czy wyjdzie po nią na dworzec. Ale wyszła, czekała na peronie staropanieńska jak zawsze w swoich binoklach i mackintoshu, w towarzystwie nieco młodszej dziewczyny, która jak się okazało, pochodziła z Waco i studiowała historię sztuki. Jechały długo taksówką przez tłumne ulice z topniejącą breją na jezdni i pryzmami brunatnoszarego śniegu na chodnikach. – Gdybyś przyjechała tydzień wcześniej, Ann Elizabeth – powiedziała Ada – zobaczyła-byś prawdziwą zamieć śnieżną. – A ja zawsze myślałam, że śnieg wygląda tak jak na kartach pocztowych – wtrąciła Este-ra Wilson, interesująca dziewczyna o czarnych oczach, podłużnej twarzy i głębokim tragicz-nie brzmiącym głosie. – Okazało się to złudzeniem jak tyle innych rzeczy. – W Nowym Jorku nie ma miejsca na złudzenia – rzuciła ostro Ada. – A mnie się tu wszystko wydaje złudzeniem – powiedziała Dzidka wyglądając przez okno taksówki. Ada i Estera miały śliczne duże mieszkanie na Wzgórzach Uniwersyteckich . Dzidkę urządziły w jadalni. Ale Nowy Jork nie podobał jej się, chociaż musiała przyznać, że jest fa-scynujący. Wszystko tu było szare i brudne, ludzie po większej części wyglądali na cudzo-ziemców, nikt na nikogo nie zwracał uwagi, tylko czasami jakiś mężczyzna próbował ją za-czepiać na ulicy albo ocierał się o nią w metrze, co było wstrętne. Immatrykulowała się jako wolna słuchaczka i chodziła na wykłady ekonomii, literatury angielskiej i historii sztuki. Nie-kiedy zamieniała parę słów z jakimś chłopcem, który usiadł przy niej na wykładzie, ale rzad-ko, bo była o tyle młodsza od wszystkich i nie umiała mówić o rzeczach, które ich intereso-wały. Lubiła czasami pójść z Adą na jakiś poranek albo okutana od stóp do głów pojechać z Esterą piętrowym autobusem do muzeum w niedzielę po południu, tylko że obie były takie dorosłe i poważne i gorszyły się wszystkim, cokolwiek powiedziała czy zrobiła. Kiedy zadzwonił Paul English, żeby ją zaprosić którejś soboty na poranek, nie posiadała się z radości. Wymienili parę listów, ale nie widzieli się od owego pobytu w Waszyngtonie. Zbałamuciła całe rano na przymierzaniu jednej sukienki po drugiej i próbowaniu coraz to in-nego uczesania i w rezultacie była w wannie, gdy przyszedł, tak że Ada musiała go bawić w nieskończoność. Ledwo go ujrzała, odechciało jej się od razu wszystkiego, taki był sztywny i nadęty w galowym mundurze. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła mu wtykać szpileczki i stroić fumy, tak że nim wysiedli z metra, był zły jak chrzan. W hotelu Astor, dokąd ją zabrał na lunch, zostawiła go samego przy stoliku i poszła do toalety spróbować uczesać się jakoś bardziej twarzowo, a potem wdała się w rozmowę ze starszą Żydówką w brylantach, która zgubiła portfel, i kiedy wróciła, lunch stał zimny na stole, a Paul English zerkał niespokojnie na zegarek. Sztuka jej się nie podobała, w taksówce, gdy wracali Riverside Drive na górny Manhattan, Paul English zaczął sobie za wiele pozwalać, chociaż był jeszcze jasny dzień, i w rezultacie dała mu po buzi. Powiedział jej, że jeszcze nie spotkał takiej przewrotnej dziew-czyny jak ona, więc niewiele myśląc odpaliła, że widać sprawia jej to przyjemność, a jeśli jemu się nie podoba, to sam wie, co może zrobić. Już przedtem była zdecydowania spisać go na straty. Wróciwszy do domu nie chciała jeść kolacji, tylko poszła się wypłakać w swoim pokoju. Czuła się okropnie zawiedziona, że z Paula Englisha wyszło takie ziółko. Była sama, nie mia-ła się z kim umówić, nie miała nawet nadziei na poznanie kogokolwiek, dopóki będzie musia-ła chodzić wszędzie z tymi starymi pannami. Leżała na wznak na podłodze przyglądając się od spodu meblom jak za dziecinnych lat i rozmyślała o Joem Washburnie. Nagle weszła Ada i zastała ją w tej idiotycznej pozycji, leżącą na ziemi z zadartymi do góry nogami. Porwała się czym prędzej na nogi i zaczęła ściskać Adę i obcałowywać ją po całej twarzy mówiąc, że za-chowała się jak idiotka, ale już jej przeszło i czy w lodówce nie zostało nic do jedzenia. W jakiś czas potem na jednym z coniedzielnych przyjęć Ady, na których się rzadko poka-zywała, bo wszyscy siedzieli tak sztywno z filiżankami kakao i babeczkami w rękach i rozprawiali tak mądrze i serio, poznała Edwina Vinala i wszystko się od razu zmieniło, za-częło jej się nawet podobać w Nowym Jorku. Edwin był kościstym młodzieńcem uczęszcza-jącym na wykłady z socjologii. Siedział na twardym krześle, jakby nie wiedział, gdzie po-dziać nogi, niepewnie balansował filiżanką z kakao i przez cały wieczór nie odezwał się sło-wem. Dopiero na odchodnym podchwycił wypowiedź Ady o wartościach i zaczął gadać jak najęty, powołując się bez przerwy na jakiegoś Veblena . Dzidka poczuła do niego pewną sympatię i zapytała go, kto to jest ten Veblen. Obrócił się do niej i chociaż nie rozumiała nic z jego wywodów, serce poczęło jej bić żywiej, że mówi tylko do niej. Miał jasne włosy, czar-ne brwi i rzęsy i bardzo blade szare oczy ze złotymi plamkami w środku. Podobał jej się tro-chę niezgrabny sposób, w jaki stawiał swoje długie nogi. Następnego dnia przyszedł wieczo-rem, przyniósł jej „Teorię klas próżniaczych” i zaproponował, żeby się z nim wybrała na łyż-wy do Saint Nicholas Parku. Poszła do drugiego pokoju się przebrać i zaczęła się guzdrać pudrując twarz i przeglądając się w lustrze. – Hej, Ann, nie mamy przecież całej nocy – zawołał przez drzwi. Nigdy w życiu nie miała łyżew na nogach, ale umiała jeździć na wrotkach, więc podtrzy-mywana przez Edwina objechała jakoś wokół wielkiej hali z przygrywającą orkiestrą oraz sznurem świateł i przyglądających się z balkonu twarzy. Nie miała takiej frajdy od wyjazdu z domu. Edwin Vinal był społecznikiem i pracował w domu opiekuńczym , dopóki nie do-stał stypendium na Kolumbii, ale był zdania, że profesorowie są nastawieni zbyt teoretycznie, tak jakby nie brali zupełnie pod uwagę, że mają do czynienia z takimi samymi żywymi ludź-mi jak Dzidka czy on. Dzidka uczestniczyła kiedyś w pracach parafialnych i nosiła na Boże Narodzenie kosze do rodzin białych biedaków, więc powiedziała, że chętnie zajęłaby się tutaj w Nowym Jorku działalnością społeczną. Zdejmowali akurat łyżwy i Edwin zapytał ją, czy mówi serio. Uśmiechnęła się do niego i odparła: – Serio, niech skonam. Wobec tego zabrał ją następnego wieczora na dolny Manhattan, trzy kwadranse jazdy me-trem, a potem jeszcze kawał w bok, do domu opiekuńczego na Grand Street, gdzie musiała czekać, podczas gdy on prowadził lekcję angielskiego z grupą nie domytych Litwinów, Pola-ków czy kogoś w tym rodzaju. Potem spacerowali po ulicach i Edwin objaśniał jej miejscowe warunki. Przypominało to meksykańską dzielnicę w San Antonio czy w Houston, tyle że wszędzie było pełno przeróżnych cudzoziemców wyglądających jeden w drugiego, jakby nig-dy w życiu nie widzieli wanny. Ulice cuchnęły śmieciami, wszędzie suszyła się bielizna i wisiały szyldy w różnych zabawnych językach. Edwin wyszukał parę rosyjskich i żydowskich, jeden ormiański i dwa arabskie. Na ulicach był okropny tłok, wzdłuż chodni-ków stały ręczne wózki i kręciło się pełno przekupniów, z restauracji dochodziły dziwne za-pachy kuchenne i cudaczna muzyka gramofonowa. Edwin pokazał jej dwie zmęczone uszminkowane dziewczyny, o których powiedział, że to ulicznice, pijaków wychodzących chwiejnie z knajp, młodego człowieka w kraciastej czapce, którego nazwał naganiaczem do-mu rozpusty, i kilku wyrostków o szarych twarzach, których określił mianem rewolwerow-ców i handlarzy narkotyków. Dzidce ulżyło dopiero, gdy wysiedli z powrotem z metra daleko na górnym Manhattanie, gdzie rześki wiatr dął szerokimi pustymi ulicami przesiąkniętymi zapachem Hudsonu. – No, Ann, jak ci się podobała nasza maleńka wyprawa na niziny? – Owszem – powiedziała po namyśle – ale następnym razem pojadę z rewolwerem w torebce. Co za ludzie, Edwin, jak ich wychować na obywateli? Nie powinniśmy wpuszczać tych wszystkich cudzoziemców, żeby nam bruździli w kraju! – Mylisz się z gruntu – zaperzył się Edwin. – Byliby wszyscy porządnymi ludźmi, gdyby-śmy im dali szansę. A my bylibyśmy akurat tacy jak oni, gdybyśmy się szczęśliwym trafem nie urodzili w szacownych rodzinach na zamożnej amerykańskiej prowincji. – Och, jak możesz opowiadać takie głupstwa, Edwin. Przecież to nie są biali ludzie i nigdy nie będą białymi. Są akurat tyle warci co Meksykańcy albo Negry. Opamiętała się za późno, żeby połknąć ostatnie słowo. Tuż za nią drzemał na ławce mały czarny windziarz. – No, no, jeśli ty nie jesteś ostatnią poganką – powiedział ironicznie Edwin. – Uważasz się za chrześcijankę, prawda, a czy przyszło ci kiedy do głowy, że Chrystus był Żydem? – Oczy mi się kleją ze zmęczenia i trudno mi z tobą dyskutować, ale wiem, że nie masz racji. Weszła do windy, więc czarny windziarz wstał z ławki przeciągając się i ziewając. Tracąc Edwina z oczu w szybko kurczącym się paśmie światła między podłogą windy a sufitem we-stybulu, zobaczyła, jak jej grozi pięścią. Niewiele myśląc posłała mu całusa. W domu Ada, która czytała w salonie, jęła ją łajać, że tak późno wraca, ale Dzidka odparła, że jest zbyt zmęczona i senna na wymówki. – Co sądzisz o Edwinie Vinalu, Ado? – zapytała. – No cóż, moja droga, sądzę, że jest wspaniałym młodym człowiekiem, trochę może nie-spokojnym, ale się ustatkuje... Dlaczego? – Och, nie wiem – odparła krótko Dzidka. – Dobranoc, kochanie. Wzięła gorącą kąpiel i zlała się obficie perfumami przed pójściem do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Nogi bolały ją od chodzenia po śliskich brukach, przed oczami miała ziejące chucią i brudem ściany czynszowych kamienic, dusiła się pod naporem smrodliwych ciał osaczają-cego ją tłumu; mimo perfum miała wciąż w nozdrzach fetor gnijących śmieci, a oczy kłuły ją od migotania świateł ulicznych i twarzy przechodniów. Kiedy wreszcie zasnęła, przyśniło jej się, że ma uszminkowane wargi i spaceruje tam i z powrotem, tam i z powrotem po ulicy z rewolwerem w torebce; obok przeszedł Joe Washburn, próbowała go zatrzymać, czepiała się jego ramienia, ale on szedł dalej, nawet na nią nie spojrzał, a za nim tatuś i żaden nie ra-czył się odwrócić, kiedy zaczął się do niej zbliżać wielki brodaty Żyd, cuchnący okropnie Wschodnią Stroną, czosnkiem i latrynami; chciała wyjąć rewolwer, żeby go zastrzelić, ale już ją oplótł ramionami i przyciągał jej twarz do swojej, a ona nie mogła wydostać rewolweru i poprzez łoskot metra dudnił jej w uszach głos Edwina Vinala: „Uważasz się za chrześcijan-kę, co? Za chrześcijankę? Jesteś w grubym błędzie! Czy pomyślałaś kiedy, że Chrystus byłby taki sam jak oni, gdyby nie urodził się szczęśliwym trafem w porządnej rodzinie? I ty się uważasz za chrześcijankę?” Nad nią stała Ada w nocnej koszuli i potrząsała ją za ramię. – Co ci się stało, dziecko? – Śniły mi się jakieś koszmary. Czy to nie idiotyczne? – odpowiedziała Dzidka podrywa-jąc się sztywno na łóżku. – Wrzeszczałam pewnie jak głupia? – Oj, dzieciaki, dzieciaki! Poszliście i objedliście się pewno grzanek z serem, dlatego tak późno wróciliście – powiedziała Ada ze śmiechem i wróciła do swego pokoju. Tej wiosny Dzidka trenowała żeńską drużynę koszykówki w jednym z oddziałów Ywki w Bronxie i zaręczyła się z Edvinem Vinalem. Powiedziała mu, że nie ma zamiaru wychodzić za mąż przez najbliższe parę lat, a on odparł, że sprawy cielesne go nie interesują, ważne jest zaplanowanie sobie wspólnej pracy na resztę życia. Kiedy pogoda się ustaliła, jeździli w niedzielę po południu do Palisades Parku , smażyli we dwójkę befsztyki, a potem siedzie-li patrząc między drzewami na zapalające się w poszczerbionym skalnym zwalisku miasta światła i rozprawiając o dobru i złu albo zastanawiając się, czym jest prawdziwa miłość. W drodze powrotnej stali ramię w ramię w tłumie skautów, wycieczkowiczów i piknikowiczów na dziobie promu, przyglądając się wielkiemu łukowi oświetlonych budowli majaczących w czerwonej mgle w dole North River i rozmawiając o potwornych warun-kach panujących w mieście. Edwin całował ją w czoło na dobranoc i Dzidka wsiadała do windy z takim uczuciem, jakby ten pocałunek był konsekracją. Pod koniec czerwca pojechała na wakacje do domu, ale była bardzo nieszczęśliwa przez te trzy letnie miesiące na rancho. Jakoś do końca nie mogła się zdobyć na powiedzenie tatu-siowi o swoich zaręczynach. Kiedy przyjechał na tydzień Joe Washburn, chłopcy doprowa-dzali ją do rozpaczy przycinkami i opowiadaniami o jego zaręczynach z jakąś panną z Oklahoma City, tak że z bezsilnej złości przestała się do nich w końcu odzywać, a dla Joego ledwo raczyła być uprzejma. Uparła się jeździć na narowistym małym srokaczu, który lubił stawać dęba i zrzucił ją raz i drugi, a któregoś wieczora przejechała przez zamkniętą bramę automobilem rozbijając w drobny mak oba reflektory. Gdy tatuś beształ ją za te wybryki, od-paliła, żeby się nic nie martwił, i tak pojedzie niedługo na Wschód zarabiać na życie, to się jej pozbędzie. Joe Washburn traktował ją z tą samą życzliwą powagą co zawsze, tylko czasami, gdy zaczynała się zachowywać jak idiotka, spostrzegała w jego przenikliwych oczach iro-niczny porozumiewawczy błysk, od którego robiło jej się głupio i słabo. Ostatniego wieczora przed jego wyjazdem chłopcy wypatrzyli grzechotnika na kupie kamieni za corralem i Dzidka zaczęła judzić Joego, żeby go złapał i urwał mu głowę. Joe pobiegł po rozwidloną gałąź, na-dział węża tuż za łbem i cisnął z całej siły o ścianę pobliskiej wędzarni. Później, gdy wąż le-żał ze złamanym grzbietem wijąc się w trawie, Bratek odrąbał mu motyką głowę. Grzechotnik miał na ogonie sześć grzechotek i jeden guzek. – Wiesz co, Dzidka – wycedził Joe wpatrując się ironicznym uśmiechniętym wzrokiem w jej twarz – czasami się zachowujesz, jakby ci brakowało piątej klepki. – Tchórz cię obleciał, ot co! – odpaliła. – Wariatka jesteś, przeproś Joego! – wrzasnął Bratek podbiegając z czerwoną twarzą i nieżywym wężem w dłoni. Odwróciła się na pięcie, poszła do domu i rzuciła się na łóżko. Wyszła z pokoju dopiero, gdy Joe wyjechał następnego dnia rano. Ale przez ostatni tydzień przed powrotem na Kolumbię była słodka, że przyłóż ją do rany, starając się pieczeniem ciast i doglądaniem gospodarstwa wynagrodzić tatusiowi i chłopcom całe lato wybryków i kwasów. Z Adą spotkała się w Dallas i wzięły wspólny przedział w slipingu. Dzidka miała nadzieję, że Joe przyjdzie pożegnać je na stację, ale wyjechał w interesach naftowych do Oklahoma City. W drodze na Północ napisała do niego długi list tłumacząc, że sama nie wie, co w nią wstąpiło z tym grzechotnikiem, i prosząc, żeby jej wy-baczył. Tej jesieni zabrała się solidnie do pracy. Postarała się o przyjęcie na dziennikarstwo po-mimo dezaprobaty Edwina, który chciał, żeby się kształciła na nauczycielkę albo społecznicę; ona jednak uważała, że dziennikarstwo daje większe możliwości. O mało nie zerwali z tego powodu i chociaż nadal często się widywali, nie mówili już tyle o swoim narzeczeństwie. Na dziennikarstwie poznała chłopca nazwiskiem Webb Cruthers, z którym się bardzo zaprzyjaź-niła, chociaż Ada uważała go za ladaco i nie pozwalała przyprowadzać do domu. Webb był od niej niższy, miał czarne włosy i wyglądał na piętnaście lat, twierdził jednak, że ma dwa-dzieścia jeden. Miał mlecznobiałą cerę, z powodu której przezywano go Buziakiem, i komicznie konfidencjonalny sposób mówienia, jakby sam nie brał zbyt poważnie tego, co mówi. Podawał się za anarchistę i rozprawiał bez przerwy o polityce i o wojnie. Zabierał ją także na Wschodnią Stronę, lecz było to znacznie zabawniejsze niż wyprawy z Edwinem, bo Webb musiał za każdym razem wejść gdzieś na jednego i wdać się w rozmowy z ludźmi. Prowadzał ją po knajpach, rumuńskich winiarniach, arabskich restauracjach i rozmaitych lo-kalach, o których istnieniu nigdy jej się nie śniło. Wszędzie miał znajomych i umiał wzbudzać do siebie w jakiś dziwny sposób zaufanie, bo rzadko kiedy był przy gotówce i gdy wydali wszystko, co Dzidka miała przy sobie, resztę trzeba było zapisywać na rachunek. Dzidka wy-pijała co najwyżej lampkę wina, a gdy zaczynał się robić niesforny, kazała mu się po prostu odprowadzić do najbliższej stacji metra i wracała do domu. Nazajutrz był zawsze lekko chwiejny i osłabiony, skarżył się na katzenjammer i opowiadał zabawne historyjki o swoich przygodach po pijanemu. W kieszeniach nosił zawsze socjalistyczne i syndykałistyczne bro-szury oraz egzemplarze „Matki Ziemi” i „Mas”. Po Bożym Narodzeniu Webb zaangażował się po uszy w strajk włókniarzy w jednym z miasteczek w New Jersey. Którejś niedzieli wy-brali się za Hudson zobaczyć, jak to wygląda. Wysiedli z pociągu na brudnej murowanej sta-cyjce w samym sercu wyludnionej dzielnicy handlowej. Puste sklepy były zamknięte z powodu niedzieli, kilka osób stało przed jadłodajniami, w ogóle wydawało się, że w miasteczku nie dzieje się nic nadzwyczajnego, dopóki nie zbliżyli się do ceglanych niskich prostokątnych zabudowań fabrycznych, z grupkami policjantów w granatowych mundurach na błotnistej drodze dojazdowej oraz tęgich młodych byczków w uniformach koloru khaki za drucianą siatką ogrodzenia. – To chłopcy szeryfa do specjalnych poruczeń, sukinsyny jedne – mruknął Webb przez zęby. Poszli poszukać znajomej Webba, która prowadziła w komitecie strajkowym sprawy pra-sowe. Wdrapawszy się na szczyt brudnych schodów, zatłoczonych mężczyznami i kobietami o wyblakłych cudzoziemskich twarzach i wyblakłych wyszarzałych ubraniach, weszli do lo-kalu biurowego pełnego zgiełku rozmów i stukotu maszyn do pisania. Sień była zawalona stosami ulotek, które zmęczony młody mężczyzna rozdawał całymi paczkami chłopcom w obszarpanych swetrach. Webb znalazł Sylwię Dalhart, młodą dziewczynę w okularach na długim nosie, stukającą wściekle na maszynie za biurkiem zasłanym gazetami i wycinkami. Pomachała do niego ręką. – Zaczekaj na mnie na zewnątrz, Webb. Mam oprowadzić jakichś dziennikarzy, to pój-dziesz z nami. W sieni wpadli na jeszcze jednego znajomego Webba, wysokiego młodego człowieka o spiczastym cienkim nosie i czerwonych oczach, nazwiskiem Ben Compton, który oznajmił, że będzie przemawiał na mityngu, i zapytał, czy Webb nie powiedziałby także paru słów. – Rany, cóż ja mogę powiedzieć tym ludziom? Jestem tylko nędznym studentem, tak jak ty, Ben. – Powiedz im, że robotnicy muszą podbić świat, że ten strajk to cząstka wielkiego histo-rycznego boju. Mówienie to najłatwiejsza strona naszej działalności. Prawda jest dość wy-mowna. Gwałtownie wyrzucał zdania i po każdym robił pauzę, jakby potrzebował czasu, żeby je wydobyć gdzieś z głębi siebie. Dzidka uznała, że jest interesujący, chociaż prawdopodobnie był Żydem. – No, spróbuję coś wydukać o demokracji w przemyśle – powiedział Webb. Sylwia Dalhart popychała ich już w dół schodów. Była w towarzystwie młodego czło-wieka w mackintosh™ i czarnym pilśniowym kapeluszu, żującego w zębach zgasłą połówkę cygara. – Towarzysze, to jest Joe Biglow z „Globu” – Miała gardłową zachodnią wymowę, od której Dzidce zrobiło się ciepło na sercu. – Pokażemy mu to i owo. Obeszli całe miasto zachodząc do domów strajkujących, gdzie zmęczone kobiety w swetrach z dziurami na łokciach gotowały mizerne niedzielne obiady, peklowaną wołowinę z kapustą albo gulasz z kartoflami, a gdzieniegdzie samą kapustę z chlebem albo same karto-fle. Potem wstąpili do jadłodajni na lunch, za który zapłaciła Dzidka, bo nikt inny jakoś nie miał pieniędzy, i już był czas jechać na mityng. W tramwaju tłoczyli się strajkujący robotnicy z żonami i dziećmi. Mityng miał się odbyć w sąsiednim mieście, gdyż objęte strajkiem miasteczko było w całości własnością fabryki i nie można było wynająć żadnej sali. Zaczął sypać mokry śnieg i nim dobrnęli w rozmiękłej brei do nędznego drewniaka wynajętego na mityng, mieli zupełnie przemoczone nogi. Dostęp do drewniaka zagradzała konna policja. Na rogu policjant informował: – Sala pełna. Nikogo więcej nie wpuszczamy. Stali w topniejącym śniegu czekając na kogoś z organizatorów. Zebrały się tysiące straj-kujących, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta. Starsi ludzie rozmawiali półgłosem w obcych językach. Webb powtarzał w kółko: – Rany Jezusa, to oburzające. Ktoś coś powinien zrobić. Dzidce skostniały nogi, chciała wracać do domu. W końcu zza drewniaka wynurzył się Ben Compton. Słyszała, jak ludzie szepczą: „O, jest Ben. Jest Compton. Dobry chłopak z naszego Bena”. Przez tłum jęli się przepychać młodzi mężczyźni mówiąc półgłosem: „Pchajcie się na siłę, ludzie. Nie dajcie się rozproszyć”. Ben, uwiesiwszy się jedną ręką latar-ni, jął przemawiać: – Towarzysze, to jeszcze jedna zniewaga rzucona w twarz klasie robotniczej. W sali nie ma więcej niż czterdzieści osób, a oni zamykają wejście i mówią, że nie ma miejsc... Tłum chwiał się to w jedną, to w drugą stronę, wśród mokrych płatków śniegu falowały kapelusze i parasolki. Nagle Dzidka zobaczyła dwu policjantów ściągających Comptona z latarni i usłyszała dzwonienie karetki policyjnej. „Hańba, hańba!” – krzyczano ze wszyst-kich stron, ale powoli zaczynano się cofać przed policją. Pod naporem konnego kordonu tłum odpływał od drewniaka, apatyczni przygnębieni ludzie sunęli ulicą w stronę tramwaju. Nagle Webb szepnął Dzidce do ucha: „Pozwól mi się oprzeć na ramieniu” – i wskoczył na hydrant przeciwpożarowy. – To oburzające! – krzyknął. – Przecież dostaliście, ludzie, pozwolenie na mityng, wyna-jęliście salę i żadna ziemska siła nie może wam zabronić wstępu do niej. Precz z kozakami! Dwaj konni policjanci wjechali kłusem w tłum, torując sobie drogę w jego kierunku. Webb zeskoczył z hydrantu, złapał Dzidkę za rękę sycząc: „Nogi za pas!” – i puścił się pę-dem, lawirując między rozbiegającymi się na wszystkie strony ludźmi. Pobiegła za nim zdy-szana i rozbawiona. Główną ulicą nadjeżdżał tramwaj. Webb wskoczył w biegu, ale ona nie zdążyła i musiała czekać na następny. Policjanci jeździli przez cały czas wolno tam i z powro-tem, rozpraszając tłum. Dzidkę bolały nogi od taplania się przez całe popołudnie w topniejącym śniegu, pragnęła się czym prędzej znaleźć w domu, zanim się przeziębi na śmierć. Na stacji spostrzegła wśród czekających na pociąg Webba. Miał śmiertelnie przerażoną minę. Ściągnął czapkę na oczy, brodę owinął szalikiem i udawał, że jej nie zna, gdy się zbliżyła. Dopiero gdy wsiedli w przegrzany pociąg, przysunął się ukradkiem i przysiadł koło niej na ławce. – Bałem się, żeby jakiś szpicel nie rozpoznał mnie na stacji – szepnął. – No, i co ty o tym myślisz? – Myślę, że to okropne. Ci ludzie to śmierdzące tchórze. Tak na oko podobali mi się tylko chłopcy pilnujący fabryki, wyglądali przynajmniej jak biali ludzie. A co do ciebie, Webbie Cruthers, to czmychałeś jak spłoszony zając. – Nie tak głośno! Więc uważasz, że powinienem był czekać, aż mnie zaaresztują tak jak Bena? – To już nie mój interes. – Nie masz pojęcia o taktyce rewolucyjnej, Ann. Płynąc promem przez rzekę, byli zmarznięci i głodni. Webb powiedział, że ma klucz od pokoju kolegi, który mieszka na Ósmej Ulicy, i że mogliby tam wpaść wysuszyć nogi i napić się gorącej herbaty, zanim pojadą na górny Manhattan. W ponurym milczeniu dowlekli się od przystani promu do domu kolegi. Pokój, brudny i cuchnący terpentyną, okazał się wielkim atelier ogrzewanym palnikiem gazowym. Było tu zimno jak na biegunie, więc owinęli się w koce i zdjąwszy buty i skarpety, grzali sobie nogi przy ogniu. Dzidka zdjęła pod kocem spódniczkę i powiesiła ją nad palnikiem. – No, jak teraz wróci ten twój kolega, to będziemy oboje skompromitowani – powiedzia-ła. – Nie wróci, pojechał do Cold Spring na weekend. Webb kręcił się na bosaka po atelier gotując wodę na herbatę i robiąc grzanki. – Lepiej zdejmij spodnie, Webb, stąd widzę, jak ociekają wodą. Webb się zaczerwienił, ale zdjął spodnie i owinął się w koc jak rzymski senator. Przez dłuższy czas się nie odzywali i jedynym dźwiękiem zakłócającym odległy szum uliczny był syk palnika i bulgotanie wody, która się zaczynała gotować. Nagle Webb jął mówić załamu-jącym się z podniecenia głosem: – Więc uważasz, że jestem tchórzem, tak? No cóż, może masz i rację, gwiżdżę na to! To znaczy, chciałem powiedzieć, że są chwile, kiedy trzeba być tchórzem, i są chwile, kiedy trzeba być mężczyzną. Nie, nie mów nic, pozwól mi skończyć. Jestem diabelnie zaintereso-wany tobą i... i tylko przez tchórzostwo nic ci o tym nie mówiłem, rozumiesz? Nie wierzę w miłość ani żadne takie, wszystko to burżuazyjne przesądy, ale uważam, że jak ludzie czują do siebie pociąg... uważam, że to ostatnie tchórzostwo nie... nie... No, sama rozumiesz. – Nie, ani w ząb nie rozumiem – odrzekła Dzidka po chwili. Webb zmierzył ją dziwnym wzrokiem. Podał jej filiżankę herbaty i parę grzanek z masłem i serem i przez jakiś czas jedli w milczeniu. Było tak cicho, że jedno słyszało, jak drugie łyka małymi haustami herbatę. – Rany Chrystusa, co ty właściwie chciałaś przez to powiedzieć? – wykrzyknął raptem Webb. Dzidkę ogarnęła pod kocem ciepła senność, gorąca herbata rozgrzała ją od środka, suchy strumień palnika lizał jej podeszwy stóp. – Ba, czego ludzie nie chcieliby powiedzieć – mruknęła sennym głosem. Webb odstawił filiżankę i zaczął krążyć tam i z powrotem po atelier ciągnąc za sobą koc. – Gówno! – wyrwało mu się nagle, bo stanął na pluskiewkę. Stojąc na jednej nodze jął oglądać podeszwę drugiej, czarną od brudu podłogi. – Jak rany Chrystusa, Ann! Ludzie po-winni być radośni i nieskrępowani w sprawach płci. Chodź, pozwól mi... Na twarzy miał wypieki, czarne włosy proszące się o fryzjera sterczały mu na wszystkie strony. Wciąż jeszcze stał na jednej nodze i zerkał na podeszwę drugiej. Dzidka parsknęła śmiechem. – Jak ty komicznie wyglądasz, Webb! – Czuła rumiane ciepło w całym ciele. – Dolej mi herbaty i zrób jeszcze parę grzanek. Wypiwszy herbatę i zjadłszy grzanki powiedziała: – No, najwyższy czas wracać do domu. – Rany Chrystusa, Ann! Ależ ja ci tu robię nieprzyzwoite propozycje! – pisnął nienatural-nym głosem, niby to się śmiejąc, ale naprawdę bliski łez. – Jak Boga kocham, słuchaj, co do ciebie mówię! Już ja cię nauczę słuchać, ty mała diablico! Upuścił koc i rzucił się w jej stronę. Widziała, że jest doprowadzony do białej gorączki. Porwał ją z fotela i pocałował w usta. Musiała się z nim dobrze natarmosić, bo był żylasty i silny, ale w końcu udało jej się wsunąć mu łokieć pod brodę i odepchnąć na tyle, że mogła mu wymierzyć kuksańca w nos. Puściła mu krew. – Nie wygłupiaj się, Webb – powiedziała łapiąc dech. – Nie mam ochoty na żadne takie, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Idź umyć twarz. Podszedł do zlewu i jął opłukiwać twarz. Dzidka wciągnęła czym prędzej spódnicę, poń-czochy i buty, po czym podeszła do zlewu. – Przepraszam, Webb, zachowałam się paskudnie. Zawsze mnie coś podjudzi do robienia przykrości ludziom, których lubię. Webb nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Nos mu ciągle krwawił. – Wracaj do domu, ja tu zostanę – powiedział w końcu. – Nie ma o czym mówić, sam je-stem sobie winien. Włożyła ociekający paltot i wyszła na skąpaną w wieczornej poświacie ulicę. Zeszła do metra i przez cały czas jazdy ekspresem czuła w piersi ciepłą tkliwość dla Webba, tak jak dla tatusia czy chłopców. Nie widziała go przez kilka dni. W końcu zadzwonił któregoś wieczora i zapytał, czy nie pojechałaby z nim jutro rano pikietować fabryki. Nie rozwidniło się jeszcze, gdy się spotkali na przystani promu. Byli oboje zmarznięci i śpiący, prawie się nie odzywali przez cały czas jazdy pociągiem. Od stacji musieli biec śliskimi ulicami, żeby zdążyć na czas pod fabrykę. W błękitnym świetle poranka twarze ludzi sprawiały wrażenie zziębniętych i zapadłych. Ko-biety były w szalach na głowach, rzadko który spośród mężczyzn i chłopców miał paltot. Dziewczęta trzęsły się w krzyczących tanią elegancją jesioneczkach, nie dających żadnego ciepła. Policja zaczęła już rozpędzać pierwszy szereg pikietujących. Część robotników śpie-wała „Solidarni na wieki”, druga część wykrzykiwała „Łamistrajki, łamistrajki” i wydawała komiczne przeciągłe pokwikiwania. Dzidka była zdezorientowana i podniecona. Nagle wszyscy dookoła niej zrobili w tył zwrot i rzucili się do ucieczki. Dzidka została sama na pustym odcinku ulicy niedaleko siatkowego ogrodzenia fabryki. O parę metrów przed nią jakaś młoda kobieta poślizgnęła się i upadła. Dzidka dostrzegła w jej okrągłych czarnych oczach wyraz przerażenia. Zrobiła krok naprzód, żeby jej pomóc, ale uprzedziło ją dwu wymachujących pałkami policjantów. Dzidka myślała, że chcą dziewczynie pomóc wstać, i zamarła na moment, gdy jeden z policjantów zamachnął się do kopnięcia. Wymierzył dziewczynie kopniaka prosto w twarz. Dzidka nigdy nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, co nastąpiło potem. Pamiętała tylko, że chciała mieć w tej chwili rewolwer i jak okładała pię-ściami wielką czerwoną gębę policjanta i guziki, i grube twarde sukno jego płaszcza. Coś ją łupnęło w tył głowy i już ją wpychano w czeluść karetki policyjnej. Kręciło jej się w głowie, było jej niedobrze. Przed sobą miała krwawiącą zapadłą twarz dziewczyny. W ciemnym wnę-trzu karetki jacyś mężczyźni i kobiety klęli i chichotali, ale ona i ta dziewczyna patrzyły na siebie oszołomione i nie odzywały się słowem. Potem zatrzaśnięto za nimi drzwiczki i wszystko spowiła ciemność. Przy rejestracji oskarżono ją o udział w zamieszkach, opór władzy, chuligański napad i podżeganie do buntu. W więzieniu nie było wcale tak źle. Oddział kobiecy był zatłoczony robotnicami, wszystkie cele pełne śmiejących się, pytlujących i śpiewających dziewcząt, które opowiadały sobie nawzajem, jak zostały aresztowane, jak długo już siedzą i jak wygrają strajk. W celi dziewczęta zbiły się ciasną gromadką dokoła Dzidki dopytując jedna przez dru-gą, w jaki sposób się tutaj dostała. Dzidka zaczynała się czuć niemal bohaterką. Pod wieczór wywołano ją po nazwisku i przy biurku dyżurnego sierżanta zobaczyła Webba, Adę i adwokata. Ada była wściekła. – Czytaj, moja panienko. Ciekawam, co na to powiedzą w domu – oznajmiła podtykając jej pod nos popołudniową gazetę. TEKSASKA PIĘKNOŚĆ OKŁADA PIĘŚCIAMI POLICJANTA – głosił jeden z tytułów, po którym następował opis, jak to lewym hakiem znokautowała przedstawiciela władzy. Zwolniono ją za tysiącdolarową kaucją. Przed więzieniem wysunął się z grupy repor-terów Ben Compton i podbiegł do niej. – Moje gratulacje, panno Trent – powiedział. – Morowo się pani spisała. To zrobiło bar-dzo dobre wrażenie na prasie. Wraz z nim była Sylwia Dalhart. Wzięła Dzidkę w ramiona i ucałowała. – Klasa się pani spisała. Wie pani co? Wysyłamy właśnie delegację do prezydenta Wilso-na do Waszyngtonu i chcemy, żeby pani pojechała. Prezydent odmówi przyjęcia delegacji, będzie pani miała okazję do pikietowania Białego Domu i pozwoli się pani znowu zaareszto-wać. – No, coś podobnego – powiedziała Ada, kiedy znalazły się bezpiecznie w pociągu. – Po-stradałaś chyba rozum? – Zrobiłabyś to samo, kochanie, gdybyś widziała to, co ja. Kiedy opowiem o tym tatu-siowi i chłopcom, ręczę, że ich krew zaleje. Nigdy nie słyszałam takiej oburzającej historii. I wybuchnęła płaczem. Wróciwszy do mieszkania Ady zastały od tatusia depeszę następującej treści: PRZYJEŻDŻAM NIEZWŁOCZNIE STOP NIE SKŁADAĆ DO PRZYJAZDU ŻADNYCH ZEZNAŃ. Późną nocą nadeszła druga depesza: TATUŚ POWAŻNIE CHORY STOP PRZYJEŻDŻAJ NATYCHMIAST STOP NIECH ADA WEŹMIE NAJLEPSZEGO ADWOKATA. Rankiem Dzidka wsiadła drżąca i przerażona w najbliższy pociąg na Połu-dnie. W Saint Louis otrzymała depeszę tej treści: NIE MARTW SIĘ STOP STAN NIEGROŹNY STOP OBUSTRONNE ZAPALENIE PŁUC. Ale nieco ukoił jej skołatane nerwy dopiero widok rozległej teksaskiej równiny z zieleniącymi się polami i gdzieniegdzie niebieszczącym łubinem. Na stacji czekał na nią Chwatek. – No, Dzidka – powiedział odebrawszy od niej sakwojaż – o mały włos byłabyś zabiła ta-tusia. Chwatek miał szesnaście lat i był kapitaneim gimnazjalnej drużyny rugby. Wioząc ją ze stacji nowym Stutzem opowiadał, co słychać w domu. Bratek tak się rozbijał na uniwerku, że mu groziło wydalenie, i wplątał się w awanturę z jakąś panną z Galveston, która go próbowa-ła szantażować. Tatuś miał ostatnio mnóstwo kłopotów, bo się uwikłał niefortunnie w spekulacje naftowe, i opisanie Dzidki na pierwszej stronie gazety za pobicie policjanta zu-pełnie go zwaliło z nóg. Stara Emma podupadła bardzo, nie jest już w stanie prowadzić go-spodarstwa, więc Dzidka powinna sobie teraz wybić z głowy wszystkie szaleństwa i zająć się trochę domem. – Widzisz ten wóz? Cacko, co? Sam go kupiłem. Zacząłem dla zabawy spekulować tro-chę na własną rękę opcjami naftowymi w okolicach Amarillo i wyobraź sobie, zgarnąłem pięć tysięcy. – No, no, obrotny z ciebie chłopak. Wiesz co, Chwatek, dobrze znaleźć się z powrotem w domu. Ale co do tego policjanta, to zachowałbyś się tak samo jak ja albo nie jesteś moim bratem. Opowiem ci kiedyś wszystko ze szczegółami. Wierz mi, przyjemnie jest spojrzeć znowu na teksaskie twarze po tych obleśnych wschodnich fizjonomiach. Wchodząc do domu natknęli się w hallu na doktora Winslowa. Uścisnął jej serdecznie rę-kę i powiedział, że wspaniale wygląda i żeby się nie martwiła, już on wyciągnie z tego tatusia, choćby sam miał to przypłacić życiem. Ale atmosfera choroby w pokoju tatusia i jego niespo-kojna rozgorączkowana twarz wywarły na Dzidce straszne wrażenie; zbulwersowało ją rów-nież odkrycie, że w domu rządzi dyplomowana pielęgniarka. Gdy tylko tatuś zaczął trochę wstawać, pojechała z nim dla zmiany powietrza na parę tygodni do jego przyjaciół w Port Arthur. Tatuś obiecał jej kupić automobil na własność, jeśli zostanie w domu, i powiedział, że jakoś wyciągnie ją z tej idiotycznej historii, w którą się wplątała na Północy. Zaczęła znów grać regularnie w tenisa i golfa i udzielać się towarzysko. Joe Washburn ożenił się tymczasem i zamieszkał w Oklahomie, gdzie się bogacił na spekulacjach nafto-wych. Oddychała swobodniej, gdy go nie było w Dallas, bo każde spotkanie z nim wytrącało ją z równowagi. Następnej jesieni pojechała do Austin kończyć dziennikarstwo, głównie zresztą w nadziei, że jej bliskość powstrzyma Bratka od nowych wybryków. W piątkowe po-południa wracali razem na weekend do domu jej zamkniętym Buickiem. Tatuś kupił pod mia-stem nowy dom w stylu Tudorów i cały wolny czas schodził jej na dobieraniu mebli, zawie-szaniu firanek i urządzaniu pokojów. Miała teraz tylu adoratorów, którzy ciągle przychodzili i zabierali ją gdzieś, że musiała zaprowadzić karnecik. Po wypowiedzeniu wojny życie towa-rzyskie zrobiło się jeszcze bardziej gorączkowe. Każdą minutę miała teraz zajętą, nie starcza-ło jej czasu na spanie. Wszyscy dostawali promocje na oficerów albo wyjeżdżali do oficer-skich obozów szkoleniowych. Dzidka zgłosiła się do Czerwonego Krzyża i zorganizowała kantynę, ale nie wystarczało jej to i raz po raz składała podania o przydział za granicę. Bratek pojechał do San Antonio uczyć się latać na aeroplanach, Chwatek zaś, który należał do mili-cji, podał zełgany wiek, zaciągnął się jako prosty żołnierz i stacjonował obecnie w koszarach Jeffersona. W kantynie żyła w ustawicznym kołowrotku i miała co najmniej jedną, dwie ofer-ty małżeńskie tygodniowo, ale wszystkim odpowiadała, że nie ma ochoty zostać wojenną wdową. Aż któregoś ranka nadszedł telegram z Departamentu Wojny. Tatuś był akurat za intere-sami w Austin, więc otworzyła. Bratek się zabił, nie żyje. Pierwsze, co jej przyszło do główy, to jaki to będzie cios dla tatusia. Zadzwonił telefon; mówiła zamiejscowa, głos z San Antonio przypominał Joego. – To ty, Joe? – zapytała słabo. – Dzidka, chcę mówić z twoim tatusiem – powiedział poważnie, przeciągając po swojemu słowa. – Wiem wszystko... Och, Joe! – Poleciał pierwszy raz w pojedynkę. Morowy był z niego chłopak. Nikt nie wie, co się właściwie stało. Widocznie jakiś defekt konstrukcyjny. Zadzwonię do Austin. Wiem, jak zła-pać tatusia. Znam numer. Do zobaczenia, Dzidka. Odwiesił słuchawkę. Dzidka wróciła do swojego pokoju i rzuciła się twarzą na rozgrze-bane łóżko. Przez chwilę wyobrażała sobie, że jeszcze nie wstała i że wszystko jej się przyśni-ło, zamiejscowy telefon i głos Joego w słuchawce. Potem przed oczami stanął jej Bratek tak wyraźnie, jakby wszedł do pokoju – usłyszała jego śmiech; poczuła jego długie szczupłe pal-ce ściskające twardo jej dłonie, jak wówczas na kierownicy, gdy przy wjeździe do San Anto-nio wpadli na zakręcie w poślizg, kiedy go odwoziła z ostatniej przepustki; zobaczyła niepo-kój na jego czystej szczupłej twarzy nad obcisłym kołnierzykiem munduru khaki. Nagle za-brzmiał jej w uszach głos Joego mówiący, że to był defekt konstrukcyjny. Zbiegła na dół i wskoczyła w automobil. Na stacji benzynowej, gdzie się zatrzymała dla nabrania benzyny i oliwy, mechanik zapytał, jak się chłopcom podoba w wojsku. Nie miała czasu opowiadać mu teraz, więc rzuciła: „Byczo, chwalą sobie” – z uśmiechem, który ją za-bolał jak policzek. Zadepeszowała, na adres wspólnika tatusia, że przyjeżdża, i ruszyła w kierunku Austin. Szosy były w bardzo złym stanie, ale jakoś sprawiało jej ulgę drżenie au-tomobilu przeżynającego się przez błotniste koleiny i rozpryskującego na obie strony fontan-ny wody, gdy brała kałuże z szybkością pięćdziesięciu mil. Wyciągnęła przeciętną czterdzieści pięć i zajechała do Austin przed zmrokiem. Ale tatuś odjechał już do San Antonio pociągiem. Śmiertelnie zmęczona, ruszyła za nim. Po drodze miała pęknięcie dętki i dużo czasu zajęła jej reperacja, tak że dopiero o północy zajechała przed hotel Menger. Nim weszła, machinalnie przejrzała się w lusterku. Miała pasma brudu na twarzy i czerwone oczy. Tatusia zastała siedzącego z Joem Washburnem w hallu. Ich twa-rze z zagasłymi cygarami w ustach wydały jej się trochę podobne do siebie. To widocznie z powodu tych zapadłych policzków. Pocałowała obu. – Tatusiu, najwyższy czas kłaść się do łóżka – powiedziała energicznie. – Wyglądasz na zupełnie skonanego. – Rzeczywiście mogę iść do łóżka. Nie pozostało mi nic innego do zrobienia – odparł. – Zaczekaj, Joe, aż ułożę tatusia – szepnęła w przejściu. Pojechała z tatusiem na górę, zajęła dla siebie sąsiedni pokój, poczochrała mu trochę wło-sy i pocałowała bardzo delikatnie, po czym go zostawiła, żeby się kładł. Kiedy wróciła do hallu, Joe siedział na tym samym miejscu z tym samym wyrazem twarzy. Ogarnęła ją na ten widok pasja. Była sama zaskoczona ostrym szorstkim tonem swego głosu. – Wyjdź ze mną na chwilę, Joe, chcę się trochę przespacerować. Deszcz oczyścił powietrze. Była przejrzysta noc wczesnego lata. – Słuchaj, Joe. Kto jest odpowiedzialny za stan aeroplanów? Muszę wiedzieć. – Dzidka, jak ty dziwnie mówisz. Powinnaś też się przespać. Jesteś przedenerwowana. – Joe, odpowiedz na moje pytanie. – Ależ, Dzidka, nie rozumiesz, że nikt nie jest odpowiedzialny? Wojsko to wielka machi-na. Błędy są nieuniknione. Kontrahenci różnego pokroju zbijają ciężkie pieniądze. Ale co-kolwiek byśmy powiedzieli, lotnictwo jest jeszcze w powijakach. Wiedzieliśmy, na co się narażamy wstępując. – Gdyby Bratek poległ we Francji, nie czułabym się tak paskudnie. Ale tutaj? Joe, ktoś jest bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć mojego brata. Chcę do niego pójść i porozmawiać, to wszystko. Nie zrobię żadnego głupstwa. Będziesz uważał, że jestem pomy-lona, wiem, ale nie mogę nie myśleć o tych wszystkich dziewczętach, których bracia uczą się latać. Człowiek, który przyjmował te aeroplany, jest zdrajcą swojej ojczyzny i powinien zo-stać zastrzelony jak pies. – Posłuchaj, Dzidka – powiedział Joe zawracając ją z powrotem w stronę hotelu. – Pro-wadzimy teraz wojnę i pojedyncze życie ludzkie nie ma znaczenia. To nie czas, żeby się uno-sić osobistą krzywdą i wyskakiwać z kłopotliwą dla władz krytyką. Jak złoimy skórę Szwa-bom, będzie dość czasu, żeby się zabrać do oszustów i fuszerów. Takie jest moje przekonanie. – Taak. To dobranoc, Joe. Uważaj teraz na siebie. Kiedy spodziewasz się promocji na pi-lota? – Och, w najbliższych tygodniach. – Jak tam Gladys i Bunny? – Dobrze, dobrze – odrzekł Joe z dziwnym przymusem w głosie i zaczerwienił się. – Są w Tulsie u pani Higgins. Położyła się i leżała nieruchojmo, z uczuciem beznadziejnego spokoju i chłodu; była zbyt zmęczona, żeby spać. Kiedy się rozwidniło, zeszła do garażu po auto. Pomacała, czy torebka, w której zawsze trzymała swój mały rewolwer z perłową rączką, jest w kieszonce na drzwiach, po czym pojechała do bazy lotniczej. Strażnik przy bramie nie chciał jej wpuścić, więc posłała karteczkę do zaprzyjaźnionego z tatusiem pułkownika Morisseya, że musi się z nim natychmiast zobaczyć. Kapral na wartowni był dla niej bardzo uprzejmy, usadowił ją w maleńkim kantorku i po paru minutach oznajmił, że pan pułkownik jest przy telefonie. Za-częła z nim rozmawiać, ale miała pustkę w głowie, nie wiedziała, co chce powiedzieć. Biurko, wartownia, kapral zaczęli jej wirować przed oczami i zemdlała. Obudziła się w sztabowym automobilu, z Joem Washburnem, który ją odwoził do hotelu. Głaszcząc ją po ręku powtarzał: „Wszystko w porządku, Dzidka” – a ona tuliła się do niego i zanosiła płaczem jak mała dziewczynka. W hotelu zapakowali ją do łóżka, dali jej bromu i doktor pozwolił jej wstać dopiero po pogrzebie. Od tej pory miała opinię trochę postrzelonej. Została w San Antonio. Życie było tutaj we-sołe i nerwowe. Przez cały dzień pracowała w kantynie, a wieczorami chodziła na kolacyjki i na dancingi, coraz to z innym oficerem lotnictwa. Wszyscy pili bardzo dużo. Czuła się zu-pełnie jak na gimnazjalnych zabawach; płynęła w oszałamiającym oślepiającym korowodzie kolacyjek, świateł, tańców, szampana, różnobarwnych twarzy i jednakowo sztywnych ciał partnerów, tyle że teraz umiała się z nimi droczyć i pozwalała się ściskać i całować w taksówkach, budkach telefonicznych i w ogródkach za domami. Pewnego razu spotkała Joego Washburna na wieczorku pożegnalnym urządzonym przez Idę Olsen dla kilku chłopców odjeżdżających za morze. Po raz pierwszy widziała go wówczas pijącego. Nie był pijany, ale znać było po nim, że wypił dużo. Wyszli i usiedli we dwoje w ciemności na kuchennych schodkach. Była jasna gorąca noc z chmarami muszek, mocny duszący wiatr szeleścił suchymi gałązkami drzew. Nagle ujęła Joego za rękę. – Och, Joe, to wszystko takie okropne. Joe zaczął opowiadać, jaki jest nieszczęśliwy z żoną, jak zbija grube pieniądze na dzier-żawach naftowych i nic go to nie obchodzi, jak ma po dziurki w nosie tego całego wojska. Zrobili go instruktorem i nie chcą go puścić za morze, a on już dostaje kręćka w tym obozie. – Och, Joe, ja bym też chciała pojechać za morze. Prowadzę tu takie idiotyczne życie. – Tak, prowadzisz dość szalone życie od śmierci Bratka – wycedził swoim niskim mięk-kim głosem. – Och, Joe, chciałabym umrzeć – powiedziała i opierając mu głowę na kolanach rozpłaka-ła się. – Nie płacz, Dzidka, nie płacz – powtarzał i nagle zaczął ją całować. Jego pocałunki były twarde, szalone i Dzidkę opuściły w jego ramionach wszystkie siły. – Kocham tylko ciebie, Joe – powiedziała niespodziewanie spokojnie. Ale on już ochłonął. – Wybacz, Dzidka – rzekł odmierzanym adwokackim głosem. – Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, na mózg mi się rzuca. Ta wojna doprowadza nas wszystkich do obłędu. Dobra-noc... I słuchaj... wykreśl to z pamięci, dobrze? Tej nocy nie zmrużyła oka. O szóstej rano wsiadła w auto, wzięła benzynę i oliwę i ruszyła do Dallas. Był jasny jesienny ranek, błękitne mgły kładły się w kotlinach. Suche łodygi kukurydzy szeleściły na rozległych stokach, po jesiennemu czerwone i żółte. Zrobiło się późno, nim dojechała do domu. Tatuś siedział w piżamie i szlafroku czytając komunikaty wojenne. – No, to już niedługo potrwa, Dzidka – oznajmił. – Linia Hindenburga zaczyna się kru-szyć. Wiedziałem, że nasi chłopcy przesądzą sprawę, jak im się dobiorą do skóry. Na twarzy tatusia pojawiły się nowe zmarszczki, włosy mu zbielały. Zagrzała puszkę zu-py Campbella, bo w drodze nie chciała tracić czasu na jedzenie. Zjedli we dwoje miłą kolację, a potem czytali komiczny list Chwatka z obozu Merritt, gdzie jego jednostka czekała na za-okrętowanie. Kładąc się do łóżka w swoim własnym pokoju czuła się jak mała dziewczynka. Zawsze lubiła, gdy trafiała się okazja miłej pogawędki sam na sam z tatusiem. Zasnęła ledwo przyłożywszy głowę do poduszki. Została w Dallas opiekując się tatusiem i tylko czasami, gdy pomyślała o Joem Washbur-nie, zdawało jej się, że dłużej nie wytrzyma. Nadeszła fałszywa wiadomość o zawieszeniu broni, potem zawarto rozejm naprawdę i wszyscy szaleli przez tydzień jak na ostatki w Nowym Orleanie. Chwatek wrócił do domu opalony i pełen wojskowych wyryżeń. Dzidka zdecydowała, że zostanie starą panną i będzie tatusiowi prowadziła dom. Zaczęła uczęszczać na Południowy Uniwersytet Metodystyczny , zajmować się pracą parafialną, wypożyczać książki z biblioteki, piec biszkopty. Kiedy do domu przychodziły młode koleżanki Chwatka, występowała w charakterze przyzwoitki. W Dziękczynienie na obiad przyszedł Joe Washburn z żoną. Stara Emma była chora, więc Dzidka sajna upiekła indyka. Dopiero gdy siadali wszyscy do stołu ubranego różowymi i wiśniowymi liśćmi klonu, z żółtymi świecami palącymi się w srebrnych świecznikach i słonymi orzeszkami wyłożonymi na małe srebrne tacki, przypomniał jej się nagle Bratek. Poczuła, że robi jej się słabo, i uciekła do swego pokoju. Leżała z twarzą ukrytą w poduszce słuchając ich poważnych głosów, aż Joe podszedł do drzwi, zobaczyć, co jej się stało. Zerwa-ła się ze śmiechem i omal go nie przyprawiła o apopleksję cmokając prosto w usta. – Nic mi nie jest, Joe – powiedziała. – A tobie? Po czym podbiegła do stołu i zaczęła wszystkich bawić, tak że w rezultacie obiad bardzo się udał. Kiedy przeszli do drugiego pokoju na kawę, oznajmiła, że zapisała się na półroczny wyjazd z Pomocą dla Bliskiego Wschodu, do której rekrutowano na Uniwersytecie. Tatuś wpadł w szał, a Chwatek powiedział, że powinna siedzieć w domu, skoro wojna się skończy-ła, lecz ona odparła, że jeśli inni oddali życie dla ratowania świata przed Niemcami, to ona może chyba poświęcić pół roku na pracę charytatywną. Przypomniało to wszystkim Bratka i nikt już nic nie powiedział. Właściwie nieprawdą było, że się zapisała na wyjazd, ale uczyniła to zaraz następnego dnia rano i tak ujęła sobie pannę Frazier, misjonarkę, która niedawno powróciła z Chin i przeprowadzała rekrutację, że ta przed upływem tygodnia wyekspediowała ją do Nowego Jorku z rozkazem niezwłocznego wyjazdu za morze, na początek z przydziałem do Rzymu. Była cały tydzień nieprzytomna z podniecenia i taka pochłonięta załatwianiem paszportu i szyciem uniformu, że ledwo zauważała ponure miny tatusia i Chwatka. W Nowym Jorku zatrzymała się tylko dzień. Kiedy parostatek z buczeniem syreny odbił tyłem od pirsu i jął pruć w dół North River, stała z powiewającymi na wietrze włosami na pokładzie dziobowym wciągając w nozdrza nieznajomy zamorski zapach portu i parowca i czując się jak nowo na-rodzona. KRONIKA XXXII BOSKI CARUSO WZNOSI PIEŚŃ ZWYCIĘSTWA PRZED ULICZNYM TŁUMEM Oj, wojenka to jest raj, Być żołnierzem w to mi graj! od Pic Umbral po północnej stronie przełęczy Stelvio pobiegnie szczytami Alp Retyckich aż do źródeł Adygi i Isarco, przechodząc następnie przez przełęcze Reschen i Brenner oraz szczyty Otz i Boaller, skąd skieruje się na południe przez górę Toblach Ledwo zadźwięczy pobudka, Nim oczy przetrę ze snu, Sierżant mi niesie do łóżka Poranną herbatę co tchu ZAHIPNOTYZOWANY PRZEZ NIEŚLUBNĄ ŻONĘ włącznie z 318 poległymi bądź ranionymi dzisiaj straty naszych wojsk sięgają już 64.305 ludzi; z tego 11.760 poniosło najwyższą ofiarę w boju, a 6.193 jest ciężko rannych Oj, wojenka to jest raj, Być wojakiem w to mi graj! Aż mi wstyd pobierać żołd we wsiach chłopi przyjmują Amerykanów jak gości i umieszczają ich w najlepszych izbach, gospodynie zaś oddają im do użytku odświętne błyszczące samowary i dzbanki do herbaty Le chef de gare il est cocu w gęsto zaludnionych okręgach dodawały blasku uroczystościom grupy cudzoziemców w strojach narodowych i wszędzie panował iście karnawałowy nastrój BRYTYJCZYCY ZNOSZĄ SOWIETY Le chef de gare il est cocu. Qui est cocu? Le chei de gare, Sa iemme elle l’a voulu nie ma najmniejszego powodu do przypuszczeń, że urzędnicy renomowanej agencji in-formacyjnej obsługującej gazety w całym kraju nie docenili swej odpowiedzialności w momencie tak wielkiej wagi dla każdego Amerykanina. Nawet uprzedzenie wydarzeń by-łoby w tak krytycznej sprawie samowolą, za którą wszyscy winni musieliby zostać pociągnię-ci do odpowiedzialności Może coś się nie podoba? Nie podoba? Nie nam, bracie! Komu szkodzi, że cebula Pływa sobie w herbacie? BRYLANTOWY GOŁĄB POKOJU W PREZENCIE DLA PANI WILSON i dział wodny Cols di Polberdo, Podlaniscam i Idrii. Od tego punktu linia graniczna skręci na południowy wschód w kierunku Schneebergu, z wyłączeniem jednak Sawy i jej dopły-wów. Od Schneebergu pobiegnie w dół do morza, w taki sposób, by objąć swym zasięgiem Castnę, Mattuglię i Voluske OKO KAMERY (38) podpisany ostemplowany odebrany całe Tours pachnie kwitnącymi lipami jest upał uni-form lepi się do ciała kołnierz ociera mi podbródek wszystkiego cztery dni temu urwałem się bez przepustki przeczołgałem pod wagonami towarowymi na stacji Saint-Pierredes-Corps czekałem w bufecie aż pilnujący żandarm się odwrócił żeby wyślizgnąć się z papierosem w ustach (i sercem w gardle) potem w maleńkim jak pudełko pokoiku hotelowym przerobiłem datę na starym rozkazie podróży a dzisiaj z podpisanym ostemplowanym odebranym rozka-zem demobilizacji który skrzy mi się jak raca w kieszeni mijam spacerkiem Intendenturę Hej wy tam macie rozpiętą kurtkę (Pieprz ci w oko bucu jeden) i idę ocienioną lipami ulicą do łaźni z ukwieconym podwórkiem pośrodku gorąca woda tryska zielono z mosiężnych łabę-dzioszyich kurków do metalowobiałej wanny rozbieram się do naga namydlam od stóp do głów kwaśnym różowym mydłem i wsuwam do ciepłej głębokozielonej wanny popołudniowe słońce kładzie się przez białe firanki długim palcem na suficie ręcznik jest suchy i ciepły pachnie parą w walizce mam pożyczony od znajomego cywilny garnitur szary szeregowiec drugiego rzutu Korpusu Sanitarnego Wuja Sama (numer seryjny... nigdy nie mogłem zapa-miętać swego numeru zresztą i tak go już wrzuciłem do Loary) spływa z sykiem i bulgotem spuszczanej wody do rynsztoka żegnany porozumiewawczym mrugnięciem tęgiej kąpielowej której wsunąłem suty napiwek gdy zgarniała ręczniki wychodzę w pachnące lipami lipcowe popołudnie i idę spacerkiem do kawiarni przy której małych stoliczkach na powietrzu tylko oficerom wolno plasować opięte gabardyną tyłki zamawiam koniak którego się nie podaje osobnikom w mundurach i sadowię się pewnie w żelaznym fotelu na czas oczekiwania do paryskiego pociągu anonimowy cywil w długich spodniach KRONIKA XXXIII „NIE PRZYPOMINAM SOBIE, BYM ZABIŁ SIOSTRĘ”, TWIERDZI O suchym gardle, o suchym gardle, O suchym gardle chandra mnie żre GROZI KATASTROFALNY BRAK MYDŁA wraz z wesołym słoneczkiem i wznowieniem wyścigów Paryż powraca do normalnego życia. Tysiące flag wszystkich narodów, które powiewają rozwieszone między masztami, tworzą nastrój feerii, dla którego brak słów UJAWNIONO LISTY Z POGRÓŻKAMI Ja dla ojczyzny wyrzekłbym się duszy, Ale ta wojna tylko mnie suszy. Bić się i owszem, moje powołanie, Lecz na tej wojnie gdzie tu wojowanie? policja zastała przedpokój zawalony tajemniczymi pakami, które po rozwinięciu okazały się pełne broszurek w językach żydowskim, rosyjskim i angielskim oraz legitymacji człon-kowskich IWW WICHURA CORAZ GROŹNIEJSZA DLA LUDZI Wśród Toczących się Rozmów Pokojowych Wojna Szaleje na Całym Świecie agenci oświadczyli, że polecenie dokonania aresztowań otrzymali z Departamentu Stanu. Całą akcję przeprowadzili tak niespodziewanie, że żaden z aresztowanych nie zdążył odebrać bagażów ze statku. Wkrótce wpłynęła błagalna petycja od dwóch kupców z Lure; towar nadszedł i po otwarciu worków okazało się, że zawierają one zwykły gips sztukatorski. Wielki automobil zawisł do góry nogami na jakichś drzewach, a jego pasażerowie spadli z wysokości dwudzie-stu stóp w odmęty Boże, ta wojna jest gorsza od piekła, Odkąd z kretesem wódzia nam się wściekła GWAŁT SZALEJE W SEULU O suchym gardle chandra mnie żre Według Prokuratora Generalnego Palmera , Departament Sprawiedliwości Ma w Ręku Dowody przeciwko Pakierom L’Ecole du Malheur Nous Rend Optimistes Jedność Wolnych Narodów Zapobiegnie Niesprawiedliwym Postanowieniom Paryskiej Konferencji Pokojowej jest aż nazbyt jasne, że Liga Narodów legła w gruzach na posadzkach hotelu Crillon , a skromne przymierze, które mogłoby z powodzeniem zająć jej miejsce, znajduje się jeszcze w powijakach. JAK SOBIE PORADZIĆ Z BOLSZEWIKAMI? POD ŚCIANKĘ ICH! Tłumy Żądnych Zobaczenia Forda Gromadzą się w Hamburgu POGŁOSKI O WIELKIM KARTELU DLA ROZWOJU AZJI Gdy Hoover zaczął zaglądać nam w talerz, Przystałem na to bez jednego ależ. Karnie liczyłem się później z opałem, Ale przy wódzi to się zbuntowałem Allonsnous Assister a la Panique des Sots? kamienie grzechotały po dachu i wybijały szyby, a oszaleli mężczyźni wykrzykiwali przez dziurkę od klucza w momencie, gdy od ich zimnej krwi i trzeźwości umysłu zależały sprawy olbrzymiej wagi przynajmniej Prezydent nie dyskutował z liderami organizacji demokratycznych LIEBKNECHT ZAMORDOWANY W DRODZE DO WIĘZIENIA EWELINA HUTCHINS Ewelina przeprowadziła się do małego mieszkanka na Rue de Bussy, gdzie odbywał się codziennie targ uliczny. Eleonora, w dowód, że nie żywi do niej urazy, podarowała jej parę swoich włoskich panneaux do ozdobienia mrocznego saloniku. Na początku listopada zaczęły krążyć pogłoski o zawieszeniu broni i w końcu któregoś popołudnia do gabinetu, który Ewe-lina dzieliła z Eleonorą, wpadł jak bomba major Wood, porwał je obie zza biurek i wycałował każdą wśród okrzyków: „No, nareszcie koniec!” Nim Ewelina się spostrzegła, całowała z kolei majora Moorehouse’a prosto w usta. W biurach Czerwonego Krzyża zrobił się rwetes jak w bursie akademickiej po zwycięskim meczu rugby: było to zawieszenie broni. Każdy skądś wyciągał butelkę koniaku i wszyscy śpiewali „Oj, długo, długo mego wędrowania” albo „La Madellon pour nous n’est pas severe” . Ewelina z Eleonorą, J.W. i majorem Woodem wsiadła w taksówkę, żeby pojechać do Ca-fe de la Paix, ale nie wiedzieć czemu co chwila wysiadali, a do opróżnionej taksówki natych-miast ładowali się jacyś inni ludzie. Chcieli się koniecznie dostać do Cafe de la Paix, ale wszystkie taksówki utykały kolejno w tłumie, a szoferzy gdzieś ginęli. Kiedy w końcu doje-chali, okazało się, że wszystkie stoliki są zajęte, a wszystkimi drzwiami wali w jedną i drugą stronę nieprzerwany sznur rozśpiewanych roztańczonych ludzi. Byli wśród nich jacyś Grecy, polscy legioniści, Rosjanie, Serbowie, Albańczycy w białych spódniczkach, góral szkocki z kobzą i gromada dziewcząt w alzackich strojach. Zirytowało ich, że nie ma wolnego stolika, i Eleonora powiedziała, że może lepiej będzie pójść gdzie indziej. J.W. był zatopiony w myślach i koniecznie chciał znaleźć telefon. Tylko major Wood zdawał się bawić wyśmie-nicie. Był to siwy pan o szpakowatych wąsikach, który powtarzał w kółko: – No, zabawa dzi-siaj na całego! We dwoje z Eweliną poszli zobaczyć, czy nie znajdą przypadkiem miejsca na górze, i natknęli się na dwu Anzaków siedzących na zastawionym flaszkami od szampana stole bilardowym. Wkrótce popijali wszyscy czworo z Anzakami. Ale nie mogli dostać nic do je-dzenia, chociaż Eleonora powtarzała, że umiera z głodu, a gdy J.W. chciał skorzystać z kabiny telefonicznej, zastał w niej wciśniętego włoskiego oficera z dziewczyną. Anzakowie byli już pod dobrą datą i jeden dowodził, że to zawieszenie broni to na pewno drański wymysł zakłamanej propagandy, więc Eleonora zaproponowała, żeby pójść do niej coś zjeść. J.W. odparł, że dobrze, tylko wpadnie po drodze na Giełdę nadać kilka depesz, bo musi się bezwa-runkowo skontaktować ze swoim maklerem. Anzakom nie bardzo poszło w smak, że chcą wyjść, i zachowali się dość ordynarnie. Wyszedłszy utknęli na dłuższą chwilę w wirującym tłumie przed operą. Na ulicach paliły się latarnie, szary masyw opery stał w migotliwej koronie z płomyków gazowych na gzym-sach. Tłum potrącał ich i popychał na wszystkie strony. Nie było autobusów ani automobilów, tylko od czasu do czasu mijali taksówkę zagubioną w tłumie jak kamień w potoku. Dopiero w jakiejś bocznej uliczce zrównali się z pustym wozem sztabowym Czerwonego Krzyża i niezbyt trzeźwy szofer poinformował ich, że ma odprowadzić auto do garażu, ale może ich przedtem odwieźć na Quai de la Tournelle. Ewelina już stawiała nogę na stopniu, gdy nagle wydało jej się to wszystko idiotyczne. W następnej chwili kroczyła pod rękę z małym francuskim majtkiem w grupie jakichś ludzi przeważnie w polskich mundurach, którzy maszerowali w ślad za grecką flagą śpiewając „La Brabanconne” . Gdy po minucie stwierdziła, że straciła z oczu wóz sztabowy i przyjaciół, ogarnął ją strach. Nie poznawała ulic w tym nowym Paryżu pełnym łukowych latarni, sztan-darów, orkiestr i pijanych ludzi. Sama nie wiedząc kiedy, zaczęła tańczyć z małym majtkiem na asfaltowym placu przed jakimś kościołem o dwu wieżach, potem z francuskim oficerem kolonialnym w czerwonej pelerynie, potem z polskim legionistą, który mówił trochę po an-gielsku, bo mieszkał w Newark, New Jersey. Nagle znalazła się w kole młodych francuskich żołnierzy, którzy tańczyli trzymając się za ręce; trzeba było pocałować któregoś żeby się wy-dostać z koła. Połapawszy się w regułach gry, pocałowała jednego i wszyscy zaczęli klaskać, wiwatować i wołać „Vive l’Amerique!” Ale zaraz nadbiegła nowa gromada i jęła tańczyć i krążyć wokół niej, aż ją znowu zdjął strach. W głowie jej wirowało, gdy na brzegu tłumu dostrzegła raptem amerykański uniform. Rozerwała koło wpadając z impetem na okrągłego Francuzika i rzuciwszy się Amerykaninowi na szyję cmoknęła go. Wszyscy zaczęli się śmiać, wiwatować i wołać „Bis!”, tylko piechur miał zakłopotaną minę. Okazało się, że jest w towarzystwie Paula Johnsona, kolegi Dona Stevensa. – Rozumie pan, musiałam kogoś pocałować – wyjaśniła Ewelina oblewając się rumień-cem. Piechur się roześmiał, wyraźnie zadowolony. – Mam nadzieję, że nie wzięła sobie pani tego zbytnio do serca, panno Hutchins – powie-dział Paul Johnson. – Nie trzeba sobie nic robić z tego tłumu i w ogóle. Tancerze znów wirowali pokrzykując koło nich i Ewelina musiała pocałować również Paula Johnsona, żeby ich wypuścili. Ten jął się znowu rozpływać w przeprosinach, po czym rzekł: – Swoją drogą to cudowne oglądać Paryż w dniu zawieszenia broni, oczywiście jeśli człowiek sobie nic nie robi z tego tłumu i w ogóle. Ale oni są wszyscy tacy dobroduszni, na-prawdę, panno Hutchins, nie ma żadnych bójek ani nic... Ale, ale, Don jest w tej kafejce. Don stał za małym obitym blachą cynkową barem u wejścia do kafejki i mieszał cocktaile dla wielkiej ciżby pijaniuteńkich oficerów – Kanadyjczyków i Anzaków. – Nie mogę go stąd w żaden sposób wyciągnąć – szepnął Paul. – Wypił więcej, niż powi-nien. Wyciągnęli Dona zza baru. Nikt się jakoś nie kwapił do płacenia za cocktaile. W drzwiach Don zdjął swoją szarą czapkę i wykrzyknął: „Vivent les quakers! A bas la guer-re!” – więc wszyscy zaczęli wiwatować. Wałęsali się przez jakiś czas bez celu. Raz po raz zamykał się wokół nich korowód tancerzy i Don całował ją, żeby móc iść dalej. Był po pijac-ku hałaśliwy i Ewelinę irytowało, że traktuje ją, jakby była jego dziewczyną. Nim doszli do Placu Zgody, poczuła ogarniające ją zmęczenie i zaproponowała pójście na drugą stronę rzeki i wpadnięcie do niej na zimną cielęcinę i sałatkę, której ma trochę w domu. Paul jął się nie-zręcznie plątać, że on chyba nie pójdzie, gdy nagle Don puścił się w pogoń za grupą alzackich dziewcząt sunących w podskokach Polami Elizejskimi. – Teraz musi pan pójść, żeby mnie chronić przed zbytnim obcałowywaniem przez obcych mężczyzn – rzekła Ewelina. – Nie myśli pani chyba, że ta nagła ucieczka Dona coś znaczy. On jest okropnie impul-sywny, kiedy sobie popije. Roześmiała się i ruszyli w stronę jej domu nie rozmawiając więcej. Kiedy doszli na miej-sce, z dyżurki przykuśtykała stara konsjerżka i jęła im obojgu ściskać ręce. – Ah, madame, c’est la victoire – powiedziała. – Ale co z tego, nie przywróci mi to syna. Zakłopotanej Ewelinie nie przyszło nic stosowniejszego do głowy, jak dać jej pięć fran-ków, i konsjerżka odeszła mrucząc śpiewnie pod nosem: – Merci, m’sieur, madame. Na górze, w małym mieszkanku Eweliny, Paul zachowywał się okropnie sztywno. Zjedli wszystko do ostatniego okruszka czerstwego chleba, ale rozmowa nie bardzo się kleiła. Paul siedząc na brzeżku krzesła opowiadał o swoich podróżach kurierskich z meldunkami. Unosił się nad tym, jaką wspaniałą okazją jest dla niego ta służba za granicą, oglądanie miast euro-pejskich, poznawanie ludzi takich jak ona i Don Stevens. Ewelina musi mu wybaczyć, że niewiele wie o tych wszystkich sprawach, o których przywykła rozmawiać z Donem. – Jeśli to naprawdę początek pokoju, to ciekaw jestem, co z sobą dalej zrobimy, panno Hutchins. – Och, mów mi po imieniu, Paul. – Ja naprawdę wierzę, Ewelino, że to będzie pokój oparty na czternastu punktach Wilso-na. Uważam Wilsona za wielkiego człowieka wbrew wszystkiemu, co mówi Don. Wiem, Don jest ode mnie o całe niebo mądrzejszy, a jednak... może to będzie naprawdę ostatnia wojna. Rany, pomyśl tylko! Ewelina miała nadzieję, że ją pocałuje na odchodnym, ale podał jej tylko niezdarnie rękę i wyrecytował jednym tchem: – Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że cię odwiedzę, jak zawadzę następnym razem o Paryż? Na czas konferencji pokojowej J.W. miał do dyspozycji w hotelu Crillon apartament, z blond sekretarką panną Williams urzędującą za biurkiem w małym westybuliku i angielskim lokajem Mortonem podającym późnym popołudniem herbatę. Ewelina lubiła tam wpadać po biurze i przechadzce pod arkadami Rue de Rivoli. Staroświeckie korytarze hotelu zawsze peł-ne były wchodzących i wychodzących Amerykanów. W wielkim salonie J.W. tłoczyli się panowie w uniformach i żakietach. Morton roznosił dyskretnie herbatę, gęste od dymu papie-rosowego powietrze wibrowało pełnymi niedopowiedzeń anegdotami. Ale Ewelinę intrygo-wał przede wszystkim sam J.W. w szarych tweedowych szkockich garniturach z zawsze nie-nagannym kantem na spodniach (przestał już nosić mundur majora Czerwonego Krzyża) i z chłodno uprzejmym sposobem bycia, często kłócącym się z jego zaaferowaną miną człowieka rozrywanego, którego wciąż odwołują do telefonu, któremu sekretarka ciągle przynosi depe-sze i memoranda, który co chwila zaszywa się z kimś na poufną konferencję we framudze wychodzącego na Plac Zgody okna i którego raz po raz proszą o wpadnięcie na momencik do pułkownika House’a. Mimo to, gdy jej podawał cocktail z szampana przed wspólnym wyj-ściem na kolację, jeśli nie miał wieczorem jakiegoś oficjalnego przyjęcia, albo gdy ją pytał, czy nie napiłaby się jeszcze herbaty, Ewelina napotykała na sekundę otwarte spojrzenie jego błękitnych chłopięcych oczu z dziwnym błyskiem ni to sympatii, ni drwiny. Pragnęła go le-piej poznać, ale czuła wzrok Eleonory obserwującej ich bez przerwy jak kotka śledząca mysz. A przecież, powtarzała sobie, nie ma do niego żadnych praw. Nie wygląda na to, żeby coś naprawdę było między nimi. Kiedy J.W. miał zajęty wieczór, wychodziły często w towarzystwie Edgara Robbinsa, który był czymś w rodzaju zastępcy J.W. Eleonora go nie znosiła, gdyż uważała, że w jego cynizmie jest coś uwłaczającego, ale Ewelina lubiła słuchać, jak mówi. A mówił, że pokój zapowiada się jeszcze upiorniej od wojny i całe szczęście, że nikt go nigdy nie pyta o zdanie, bo z pewnością wylądowałby w więzieniu. Jego ulubionym lokalem była restauracyjka Fred-diego wysoko na Montmartrze. Przesiadywali tam całymi wieczorami słuchając, jak Freddie, który miał wielką białą whitmanowską brodę, śpiewa akompaniując sobie na gitarze. Freddie upijał się czasami i zaczynał wszystkim stawiać kolejki na koszt lokalu. Wówczas z pokoju na zapleczu wychodziła jego żona, wściekła baba o wyglądzie Cyganichy, która zaczynała kląć i wymyślać. U Freddiego był zwyczaj, że goście wstawali od stolików i recytowali poematy o La Grande Route, La Misere, L’Assassinat albo śpiewali stare francuskie piosenki w rodzaju „Les Filles de Nantes” . Jeżeli występ chwytał, wszyscy obecni bili im unisono brawo; nazywało się to robieniem klaki. Z czasem Freddie zaczął je poznawać i robił wiele szumu witając je okrzykami: „Ah, les belles Americaines!” Robbins siedział zwykle markot-ny pijąc calvados za calvadosem i z rzadka rzucając jakiś dowcip o wydarzeniach dnia na konferencji. Twierdził, że ten lokal to kpiny, calvados parodia, Freddie nędzna kreatura, i nie wiadomo było, dlaczego właściwie tutaj przychodzi. Parę razy wybrał się z nimi do Freddiego J.W., a niekiedy przyprowadzali ze sobą jakie-goś delegata na konferencję pokojową, któremu chcieli zaimponować swoją znajomością prawdziwego Paryża. J.W. zachwycał się starymi francuskimi piosenkami, ale mawiał, że u Freddiego muszą być pchły, bo gdy tylko wejdzie, zaczyna go wszystko swędzić. Ewelina lubiła się przyglądać, jak słucha piosenek z na pół przymkniętymi oczyma i odrzuconą w tył głową. Była zdania, że Robbins nie docenia jego bogatej natury, i przerywała mu zawsze w pół słowa, gdy się szykował do zrobienia jakiejś sarkastycznej uwagi o „naszej szyszce”, jak nazywał J.W. Uważała za nietakt ze strony Eleonory, że się śmieje z podobnych dowci-pów, tym bardziej że J.W. jest jej taki oddany. Kiedy Jerry Burnham wrócił z Armenii, był na Ewelinę oburzony, że się afiszuje z J. Ward Moorehousem. Zabrał ją na lunch do grillu Medicis na lewym brzegu Sekwany i nie szczędził jej wymówek. – A ja cię, Ewelino, miałem za osobę, która się nie da nabrać takiemu pozerowi. Przecież ten facet to zwykła tuba. Słowo daję, Ewelino, nie mówię dlatego, żebym się spodziewał sam cię zdobyć. Wiem dobrze, że na mnie gwiżdżesz, bo na cóż innego zasługuję? Ale na miłość Boską, toż to zwykły agent reklamowy! – Och, Jerry – powiedziała Ewelina ustami pełnymi hors d’oeuvres – wiesz dobrze, że cię lubię. Ale robisz się nieznośny, kiedy zaczynasz prawić kazania. – Nie lubisz mnie tak, jakbym sobie tego życzył. Ale do diabła z tym! Napijesz się wina czy piwa? – Wybierz jakiegoś dobrego burgunda, Jerry, coś na rozgrzewkę. Ale przecież ty sam na-pisałeś artykuł o J.W. Widziałam przedruk w „Heraldzie”. - No, dalej, wykłuwaj mi oczy. Rany Chrystusa, Ewelino, rzucę ten parszywy zawód w diabły! Przecież to była ordynarna dziennikarska blaga i kto jak kto, ale ty powinnaś mieć dość oleju w głowie, żeby się na tym poznać. Co, pyszna ta płastuga. – Yhm, palce lizać. Ale, Jerry, to przede wszystkim ty powinieneś mieć więcej oleju w głowie. – Bo ja wiem. Myślałem, że jesteś inna od tych wszystkich burżujek. Zarabiasz sama na życie i w ogóle. – Czy my się musimy wiecznie sprzeczać, Jerry? Nie lepiej się trochę pośmiać? Jesteśmy w Paryżu, wojna się skończyła, jest piękny zimowy dzień i wszyscy są... – Aha, wojna się skończyła! – przerwał jej Jerry szorstko. Ewelina uznała, że jest niemożliwy, i zaczęła wyglądać oknem na rumiane zimowe sło-neczko, na fontannę Medyceuszów i na delikatną siną koronkę nagich gałęzi za wysokimi żelaznymi sztachetami Ogrodu Luksemburskiego. Potem spojrzała na czerwoną żywą twarz Jerry’ego z zadartym nosem i kędzierzawymi skręconymi w chłopięce loki włosami przypró-szonymi tu i ówdzie siwizną. Pochyliła się i poklepała go po ręce. - Rozumiem, Jerry, widziałeś rzeczy, o których mi się nie śni, naprawdę jestem pod de-moralizującym wpływem Czerwonego Krzyża. Uśmiechnął się i dolawszy jej wina powiedział z westchnieniem: – Jesteś najbardziej pociągającą kobietą, jaką w życiu spotkałem, Ewelino, ale jak wszystkie kobiety wielbisz siłę. Kiedy pieniądz jest siłą, wielbisz pieniądz, kiedy sława, sła-wę, kiedy sztuka, stajesz się wielbicielką sztuki. Cóż, ja w gruncie rzeczy jestem taki sam, tylko bardziej się oszukuję. Ewelina zacisnęła wargi i nie odpowiedziała. Ogarnął ją nagły chłód, lęk i samotność; nie wiedziała, co powiedzieć. Jerry wychylił duszkiem lampkę wina i zaczął się odgrażać, że rzu-ci posadę i pojedzie do Hiszpanii pisać książkę. Wie, nie pozostało mu już wiele godności, ale mimo wszystko praca korespondenta zaczyna w obecnej sytuacji przerastać jego siły. Ewelina odparła, że co do niej, to nie ma ochoty nigdy wracać do Ameryki, czuje, że życie po wojnie będzie tam nieznośne. Wypiwszy kawę, ruszyli spacerkiem przez ogród. Koło Senatu jacyś starsi panowie grali w krokieta w ostatnich fioletowych promieniach zachodzącego słońca. – Och, ci Francuzi są bajeczni – powiedziała Ewelina. – Zdziecinniali starcy – burknął Jerry. Wlekli się bez celu ulicami czytając seledynowe, żółte i różowe afisze teatralne na kio-skach i oglądając wystawy antykwarni. – Powinniśmy być oboje w biurze – odezwał się Jerry. – Ja już nie wrócę do biura – odrzekła Ewelina. – Zadzwonię, że jestem zaziębiona i idę się położyć do łóżka. I chyba to naprawdę zrobię. – Och, nie rób tego. Urządzimy sobie labę, zabawimy się klasa. Weszli do kawiarni naprzeciwko Saint-Germain-des-Pres. Nim Ewelina wróciła od tele-fonu, Jerry kupił jej bukiecik fiołków i zamówił koniak i wodę selcerską. – Ewelino, musimy to oblać – oznajmił. – Depeszuję sukinsynom, że składam rezygnację. – Czy aby dobrze robisz, Jerry? W końcu to wspaniała okazja do obejrzenia konferencji pokojowej i wszystkiego. Po paru minutach zostawiła go i poszła na piechotę do domu, nie pozwalając się nawet odprowadzić. Mijając szybę, za którą siedział, zajrzała do wnętrza kawiarni; zamawiał na-stępny kieliszek. Targ na Rue de Bussy wyglądał bardzo wesoło w świetle gazowych latarni, cała ulica pachniała świeżą zieleniną, masłem i serem. Ewelina kupiła parę bułeczek na śniadanie i trochę drobnych ciasteczek na wypadek, gdyby ktoś wpadł na herbatę. Jej mały biało-różowy salonik robił bardzo przytulne wrażenie w blasku płonących na kominku brykietów. Opatuliła się pledem i wyciągnęła na kanapie. Spała, gdy zabrzęczał dzwonek. Była to Eleonora z J.W. Przyszli zapytać, jak się czuje, bo J.W. ma akurat wolny wieczór i chce je zabrać do opery na „Kastora i Polluksa” . Eweli-na powiedziała, że się czuje okropnie, ale mimo to pójdzie. Nastawiła dla nich herbatę i pobiegła do sypialni się przebrać. Była taka szczęśliwa, że nie mogła się powstrzymać od nucenia, gdy usiadła przed toaletką i spojrzała w lustro. Cerę miała bardzo bladą, co nadawało jej lekko tajemniczy wygląd, z którym jej było nader do twarzy. Ostrożnie nałożyła na wargi odrobinę szminki i zaczesała włosy w węzeł na karku. Denerwowały ją te włosy, nie falowały się zupełnie i były jakieś bezbarwne. Przez minutę myślała nawet, że może lepiej nie iść, ale akurat weszła Eleonora z filiżanką herbaty, żeby ją przynaglić do pośpiechu, bo muszą jesz-cze wpaść do niej i zaczekać, aż ona się przebierze, a spektakl zaczyna się wcześnie. Ewelina nie miała żadnego naprawdę wieczorowego okrycia i musiała założyć na wieczorową suknię stare futro z królików. U Eleonory zastali pana Robbinsa czekającego w mocno podniszczo-nym smokingu. J.W. miał na sobie mundur majora Czerwonego Krzyża i Ewelina doszła do wniosku, że zaczął widocznie uprawiać jakieś ćwiczenia, bo podbródek nie wżyna mu się już tak jak dawniej w wysoki ciasnoopięty kołnierzyk. Zjedli w pośpiechu kolację u Poccardiego i wypili mnóstwo źle przyrządzonych Martini. Zarówno Robbins, jak J.W. byli w szampańskich humorach, tak że bez przerwy się śmiały, i Ewelina zaczynała rozumieć, dlaczego tym dwu tak dobrze się razem pracuje. W operze, do której się spóźnili, było bajecznie, wszystko błyszczało od żyrandoli i uniformów. W loży zastali już sekretarkę J.W., pannę Williams. Ewelina pomyślała, jak cudownie musi być u niego pracować, i na moment ogarnęła ją gorzka zazdrość o pannę Williams mimo jej tle-nionych włosów i zimnego ostrego sposobu mówienia. Panna Williams przechyliła się do nich i powiedziała, że dużo stracili, bo przed chwilą przyjechał prezydent Wilson z żoną i zgotowano im wielką owację; jest również marszałek Foch i zdaje się prezydent Poincare. Po pierwszym akcie przepchali się jakoś do zatłoczonego westybulu. Ewelina znalazła się w towarzystwie Róbbinsa. Przechadzała się z nim tam i z powrotem, z zazdrością wyławiając od czasu do czasu w tłumie postacie Eleonory i J.W. – Mamy tutaj lepsze przedstawienie niż na scenie – odezwał się Robbins. – Nie podoba się panu spektakl? Uważam, że wystawa jest wspaniała. – No, z fachowego punktu widzenia może tak... Ewelina obserwowała Eleonorę, której właśnie przedstawiano francuskiego generała w czerwonych spodniach; wyglądała dziś wyjątkowo ładnie na swój zimny sztywny sposób. Robbins zaczął sterować w stronę małego baru, ale szybko dał za wygraną, bo zbyt wiele było przed nimi ludzi. Ni z tego, ni z owego jął się rozwodzić o Baku i przemyśle naftowym. – Koń by się uśmiał – powtarzał. – My tu siedzimy i handryczymy się pod przewodem belfra Wilsona, a tymczasem John Bull kładzie łapę na wszystkich złożach naftowych świata, żeby przypadkiem nie wpadły w ręce bolszewików. Ma już Persję i Mezopotamię, a niech tak będę zdrów, jeśli nie ostrzy sobie teraz zębów na Baku. Ewelina, znudzona, myślała w duchu, że Robbins znowu zagląda za bardzo do kieliszka, gdy rozległ się dzwonek. Wróciwszy na górę, zastali w głębi loży ubranego nie po wieczoro-wemu mężczyznę o zapadłych policzkach, który przyciszonym głosem tłumaczył coś J.W. Eleonora przysunęła się do Eweliny i szepnęła jej w ucho: – To był generał Gouraud . Gasły światła i sama nie wiedząc kiedy Ewelina pogrążyła się w majestacie muzyki. Na następnej pauzie pochyliła się do J.W. i zapytała, jak mu się podoba. – Wspaniałe – odrzekł i Ewelina ze zdumieniem spostrzegła w jego oczach łzy. Wdała się w dyskusję o muzyce z nim i z panem bez fraka, który się nazywał Rasmussen. W wysokim przeładowanym ozdobami westybulu było gorąco i tłoczno. Panu Rasmussenowi udało się otworzyć oszklone drzwi i wyszli na balkon z widokiem na zwarty rząd latarni roz-mazujący się w głębi alei w czerwonawej poświacie mgły. – Tak, to były czasy, w których chciałbym żyć – powiedział J.W. marzycielsko. – Na dworze Króla Słońce? – zapytał pan Rasmussen. – Nie, musiał tam panować pie-kielny ziąb i głowę dam, że urządzenia sanitarne były poniżej wszelkiej krytyki. – O, to były wspaniałe czasy – powtórzył J.W., jakby w ogóle nie słyszał pana Rasmusse-na, po czym zwrócił się do Eweliny: – Czy ty się nie przeziębisz? Powinnaś coś na siebie na-rzucić. – Więc jak już mówiłem – odezwał się pan Rasmussen zupełnie odmiennym tonem – mam całkowicie pewne wiadomości, że Baku jest nie do utrzymania, o ile nie nadejdą solidne posiłki. A któż ich może dostarczyć prócz nas? Znów zabrzmiał dzwonek i spiesznie wrócili do loży. Po spektaklu pojechali na szampana do Cafe de la Paix, z wyjątkiem pana Róbbinsa, któ-ry zaofiarował się odwieźć pannę Williams do hotelu. Ewelina i Eleonora usiadły po obu bo-kach J.W. na wyściełanej kanapce, a pan Rasmussen naprzeciwko nich na krześle. Mówił głównie on, między jednym a drugim zdaniem popijając krótkimi haustami szampana albo wodząc palcami po szorstkich czarnych włosach. Był inżynierem i pracował w Standard Oil. Opowiadał o Baku, Mohamerze, Mosulu i o tym, jak Towarzystwa Anglo-Perskie i Królewsko-Holenderskie dystansują Stany na Bliskim Wschodzie i usiłują im wcisnąć w charakterze mandatu splądrowaną przez Turków do ostatniego źdźbła trawy Armenię, z której nie pozostało nic prócz gromady głodujących nędzarzy do karmienia. – Cóż, tak czy tak będziemy ich pewnie musieli karmić – powiedział J.W. – Ależ na miłość Boską, drogi panie, trzeba temu jakoś zaradzić. Nawet jeśli prezydent tak dalece zapomina o interesach Ameryki, że pozwala się we wszystkim wodzić za nos Bry-tyjczykom, to pozostaje jeszcze opinia publiczna. Jak tak dalej pójdzie, to gotowiśmy utracić pierwszeństwo w światowej produkcji nafty. – No, sprawa mandatów nie jest jeszcze rozstrzygnięta.. – A co jeśli Brytyjczycy postawią konferencję przed fait accompli? Jak kto raz położy na czym łapę, to już jej nie zdejmie. Słowo daję, lepiej byłoby dla nas, żeby Francuzi zajęli Ba-ku. – A jeśli zajmą je Rosjanie? – spytała Ewelina. – Jak Boga kocham – odparł Rasmussen – wolałbym już, żeby je zajęli czerwoni niż Bry-tyjczycy; nie wierzę oczywiście, żeby się długo utrzymali. – Oczywiście. Mam pewne wiadomości, że między Leninem a Trockim doszło do rozła-mu i że w ciągu trzech miesięcy w Rosji zostanie przywrócona monarchia. Kiedy skończyli jedną butelkę szampana, pan Rasmussen zamówił następną. Ewelinie szumiało w uszach, gdy nadeszła godzina zamknięcia kawiarni. – Bawimy się dziś do rana – powtarzał pan Rasmussen. Pojechali taksówką do L’Abbaye na Montmartrze, gdzie były tańce i śpiewy, roiło się od mundurów i wszędzie wisiały alianckie flagi. J.W. poprosił Ewelinę pierwszą do tańca i Eleonora z dosyć kwaśną miną musiała odpłynąć w ramionach pana Rasmussena, który tań-czył naprawdę bardzo kiepsko. Ewelina rozmawiała z J.W. o muzyce Rameau i J.W. powtó-rzył, że chciałby żyć w epoce dworu w Wersalu. Ewelina odparła na to, że cóż może być bar-dziej fascynującego niż znajdować się w Paryżu teraz, gdy przed ich oczami przetasowuje się cała mapa Europy, i J.W. przyznał jej rację. Oboje byli zgodni co do tego, że orkiestra jest niżej wszelkiej krytyki i właściwie trudno przy niej tańczyć. Następny taniec Ewelina tańczyła z panem Rasmussenem, który unosił się nad jej urodą i opowiadał, jak by chciał, żeby w jego życiu pojawiła się wartościowa kobieta. Całą młodość spędził gdzieś w buszu na grzebaniu za złotem albo badaniu próbek oleju skalnego i ma już tego powyżej czubka głowy. Jeśli na domiar złego prezydent Wilson pozwoli Brytyjczykom po tym, jak wygraliśmy za nich wojnę, wykwitować się ze wszystkich złóż naftowych świata, to on z tym raz na zawsze skończy. – Ale czemuż pan czegoś w tej sprawie nie zrobi, czemu nie przedstawi pan swoich po-glądów opinii publicznej? – zapytała Ewelina opierając się lekko o niego; w głowie musował jej szampan. – To specjalność Moorehouse’a, nie moja. Zresztą opinia publiczna nie istnieje, odkąd zaczęła się ta wojna. Mój Boże, dzisiaj społeczeństwo robi to, co mu się powie, a przy tym Ameryka jest tak daleko. Co by trzeba zrobić, to uświadomić powagę sytuacji paru kluczo-wym osobistościom. Moorehouse jest właśnie kluczem do kluczowych osobistości. – A kto jest kluczem do Moorehouse’a? – spytała zuchwale Ewelina. – Mój Boże, żebym ja to wiedział – odparł trzeźwo Rasmussen przyciszając głos, bo mu-zyka przestała właśnie grać. – Nie pani, co? Ewelina potrząsnęła głową z uśmieszkiem na zaciśniętych jak u Eleonory ustach. Po zjedzeniu zupy cebulowej i odrobiny zimnego mięsa J.W. zaproponował: – Chodźcie, pojedziemy do Freddiego posłuchać tych starych piosenek. – Zdawało mi się, że nie lubisz tego lokalu – rzekła Eleonora. – Bo nie lubię, moja droga – odparł J.W. – ale uwielbiam stare francuskie piosenki. Eleonora miała złą i zmęczoną minę. Ewelina wcale by się, nie obraziła, gdyby sobie po-szła razem z panem Rasmussenem. Czuła, że J.W. okazałby się taki interesujący, gdyby tylko mogła z nim zostać sam na sam. U Freddiego było prawie pusto i bardzo chłodno. Zabrakło szampana, a nikt jakoś nie kwapił się do picia zamówionego likieru. Pan Rasmussen oświadczył, że Freddie przypomina mu starego poszukiwacza złota, którego poznał w górach Sangre de Cristo, po czym jął opo-wiadać jakąś długą historię o Dolinie Śmierci, której nikt nie słuchał. Jadąc z powrotem przez Paryż starą pachnącą stęchlizną dwucylindrową taksówką milczeli wszyscy, zmarznięci i senni. J.W. chciał się napić kawy, ale nigdzie nie widać było żadnej otwartej kafejki. Następnego dnia pan Rasmussen zadzwonił do Eweliny do biura z naleganiem, żeby z nim zjadła lunch, i Ewelina się z ledwością wymówiła. Ale odtąd pan Rasmussen chodził za nią krok w krok, zasypywał ją kwiatami i biletami do teatrów, podjeżdżał automobilami za-bierać ją na przejażdżki i przysyłał jej pocztą pneumatyczną małe niebieskie liściki pełne czu-łych słówek. Eleonora drwiła sobie niemiłosiernie z jej nowego Romea. Potem w Paryżu pokazał się Paul Johnson, który uzyskał odkomenderowanie na Sorbonę i zaczął wpadać późnym popołudniem na Rue de Bussy, gdzie przesiadywał wpatrzony w Ewelinę w posępnym milczeniu. Często siedzieli we dwóch z panem Rasmussenem roz-mawiając o pszenicy albo o rzeźniach, podczas gdy Ewelina ubierała się do wyjścia z kimś innym, przeważnie z Eleonorą i J.W. Ewelina wiedziała, że J.W. chętnie ją zabiera, gdy idzie gdzieś wieczorem z Eleonorą; ale to tylko dlatego, tłumaczyła sobie, że w Paryżu trudno jest o eleganckie młode Amerykanki, a J.W. lubi się pokazywać z kobietami i chce je mieć oby-dwie, gdy bierze kogoś ważnego na kolację. Traktowały się teraz z Eleonorą ze sztywnym nerwowym sarkazmem, chyba że czasami zostawały same i zaczynały rozmawiać jak za daw-nych lat, zaśmiewając się wspólnie z ludzi i wydarzeń. Ale Eleonora nie przepuściła żadnej okazji do drwinek z jej Romeów. Któregoś dnia zjawił się w biurze jej brat George z dwiema srebrnymi kapitańskimi bel-kami na ramionach. Gabardynowy uniform opinał go jak rękawiczka, sztylpy lśniły, na butach brzęczały ostrogi. Trafił do Służby Wywiadowczej przy Armii Brytyjskiej i wracał właśnie z Niemiec, gdzie był tłumaczem w sztabie generała McAndrewsa. Jechał na semestr wiosenny do Cambridge i wyrażał się o wszystkich per łapserdaki lub gałgany, a o jedzeniu w restauracji, do której Ewelina zabrała go na lunch, powiedział, że jest tip-top. Kiedy wy-szedł oświadczywszy na pożegnanie, że jej poglądy są nie fair, Ewelina wybuchnęła płaczem. Wracając po południu z biura, pogrążona w niewesołych myślach o tym, jaki okropny nadęty oficerek wyrósł z George’a, wpadła pod arkadami Rue de Rivoli na pana Rasmussena, który niósł mechanicznego kanarka. Kanarek był wypchany i po nakręceniu sprężyny pod spodem klatki zaczynał trzepotać skrzydełkami i śpiewać. – Wysyłam go dzieciakom – powiedział pan Rasmussen. – Żyjemy z żoną w separacji, ale bardzo kocham swoje dzieci. Mieszkają w Pasadenie. Nieszczęśliwie mi się życie ułożyło. Zaprosił Ewelinę na cocktail do baru u Ritza, gdzie spotkali Robbinsa z rudą dziennikarką z San Francisco. Usiedli razem z nimi przy wiklinowym stoliku i zamówili Aleksandry . W barze było tłoczno. – Co komu po Lidze Narodów, jeśli będzie ona pod supremacją Wielkiej Brytanii i jej ko-lonii? – powiedział pan Rasmussen cierpko. – Nie uważa pan, że lepsza jakaś Liga niż żadna? – spytała Ewelina. – Nie o to chodzi, jak rzecz nazwiemy, tylko kto się pod nią podpisze – powiedział Rob-bins. – To bardzo cyniczna wypowiedź – zaprotestowała dziennikarka z Kaliforni. – W naszych czasach nie ma miejsca na cynizm. – W naszych czasach tylko cynizm nas trzyma przy życiu – odparł Robbins. – Inaczej musielibyśmy sobie palnąć w łeb. W marcu przypadał Ewelinie dwutygodniowy urlop. Eleonora została w tym samym cza-sie oddelegowana do pomocy przy zwijaniu oddziału w Rzymie, więc postanowiły pojechać jednym pociągiem i spędzić parę dni razem w Nicei. Pragnęły trochę wygrzać kości po prze-nikliwych wilgotnych chłodach Paryża. Ewelina była podekscytowana jak mała dziewczynka, gdy wreszcie któregoś popołudnia wyruszały w drogę, z zapakowanymi sakwojażami, zarezerwowanymi miejscami w wagonlit i rozkazami podróży w torebkach. Pan Rasmussen, który uparł się ją odprowadzić, zamówił w restauracji na Gare de Lyon obfity obiad, którego Ewelina nie była w stanie przełknąć para-liżowana zapachem dymu parowozowego i myślą, że jutro przebudzi się w ciepłym słonecz-nym miejscu. W połowie obiadu zjawił się Paul Johnson oznajmiając, że przyszedł pomóc w dźwiganiu bagaży. Zgubił guzik od munduru, był jakiś wymięty i przybity. Nie chciał nic jeść, natomiast wychylił jedną po drugiej parę lampek wina. Obaj z panem Rasmussenem wyglądali jak gradowe chmury, kiedy na horyzoncie ukazał się Jerry Burnham, pijaniuteńki i z wielkim bukietem róż. – Róże? Czy to przypadkiem nie noszenie wody do studni, Jerry? – zapytała Ewelina. – Nie znasz Nicei. Będziesz tam pewno jeździć na łyżwach, wywijać piękne ósemki na lodzie. – Jerry – powiedziała Eleonora swoim chłodnym głosem – masz chyba na myśli Sankt Moritz. – I tobie się przypomni Sankt Moritz – odparł Jerry – jak tylko poczujesz ten lodowaty wiatr. Tymczasem Paul i pan Rasmussen zbierali bagaże. – Najwyższy czas się ruszać – powiedział Paul, nerwowo przestawiając sakwojaż Eweli-ny. – Pociąg zaraz odchodzi. Popędzili wszyscy wzdłuż peronu. Tylko Jerry Burnham zapomniał kupić peronówki i został kłócąc się z kolejarzem przy wejściu i przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu karty prasowej. Paul wniósł sakwojaże do przedziału i spiesznie uścisnął dłoń Eleonorze. Ewelina napotkała jego spojrzenie skrzywdzonego psa. – Nie będziesz tam chyba siedziała długo, co? – spytał. – Zostało nam niewiele czasu. Ewelina miała go ochotę ucałować, ale pociąg właśnie ruszył i Paul rzucił się do wyjścia. Pan Rasmussen zdążył jedynie podać przez okno parę pism oraz róże Jerry’ego i pomachać im melancholijnie kapeluszem z peronu. Ewelina odetchnęła z ulgą, że wreszcie jedzie. Ele-onora zaśmiewała się oparta o poduszki. – Słowo daję, Ewelino. Przekomiczna jesteś z tymi swoimi Romeami. Mimo woli Ewelina roześmiała się także. Pochyliła się i położyła Eleonorze rękę na ra-mieniu. – Postarajmy się, żeby to był wspaniały urlop – powiedziała. Obudziwszy się następnego dnia wczesnym rankiem, zobaczyła przez okno, że pociąg stoi w Marsylii. Zrobiło jej się nieswojo, bo miała ochotę zatrzymać się po drodze i zwiedzić miasto, ale Eleonora uparła się jechać prosto do Nicei twierdząc, że nie cierpi portów, gdyż wszystkie są jednakowo obskurne. Jednakże po kawie wypitej w wagonie restauracyjnym, patrząc przez okno na suche wzgórza, sosny i cyple wrzynające się w niebieskie połacie mo-rza, Ewelina poczuła powracające radosne podniecenie. W Nicei dostały dobre pokoje w hotelu, przespacerowały się w chłodnym słoneczku uli-cami pełnymi rannych żołnierzy i oficerów wszystkich armii alianckich, przeszły pod popiela-tymi palmami Promenade des Anglais i stopniowo Ewelinę zaczęło ogarniać chłodne uczucie rozczarowania. Doczekała swoich dwu tygodni urlopu i ma je zmarnować w Nicei? Eleonora, która była wciąż świeża i pogodna, zaproponowała wstąpienie do wielkiej kawiarni na placu, gdzie grała dęta orkiestra, i wypicie po kieliszeczku Dubonneta przed lunchem. Kiedy chwilę posiedziały przyglądając się mundurom i rojowi krzykliwie ubranych kobiet określo-nej konduity, Ewelina wyprostowała się nagle w fotelu i zapytała: – No dobrze, a teraz gdy tu jesteśmy, co my na miłość Boską będziemy robiły? Następnego dnia obudziła się późno; nie chciało jej się wstawać, nie miała pojęcia, jak spędzi cały długi dzień. Leżąc wpatrzona w pasma przesączającego się przez żaluzje słońca na ścianie, usłyszała męski głos w sąsiednim pokoju zajętym przez Eleonorę. Zesztywniała zamieniona w słuch. Głos był jakby J.W. Wstała i zaczęła się ubierać z sercem walącym jak młot. Naciągała najlepszą parę przezroczystych czarnych jedwabnych pończoch, gdy do po-koju wkroczyła Eleonora. – Wyobraź sobie, kto się zjawił. J.W. przyjechał wozem sztabowym, żeby mnie pożegnać przed wyjazdem do Włoch. Mówi, że już się dusi w atmosferze konferencji pokojowej i musiał trochę zmienić powietrze. Pośpiesz się, kochanie, to wypijemy razem kawę. Nie może ukryć nutki triumfu, pomyślała Ewelina. Jakie te kobiety głupie! – To cudownie, zaraz przychodzę, kochanie – powiedziała najdźwięczniejszym, na jaki ją było stać, głosem. J.W. miał jasnopopielaty flanelowy garnitur, szafirowy krawat i twarz zaróżowioną od długiej jazdy. Był w świetnym humorze. Przyjechał z Paryża w piętnaście godzin, jedynie z czterogodzinną drzemką po kolacji w Lyonie. Pijąc mnóstwo gorzkiej kawy z gorącym mlekiem, planowali wycieczkę. Był piękny dzień. Wielki Packard niósł ich gładko po la Corniche. Lunch zjedli w Monte Carlo, obejrzeli po południu kasyno i pojechali dalej na herbatę w angielskiej herbaciarni w Mentonie. Następnego dnia urządzili sobie wycieczkę w góry do Grasse, gdzie obejrzeli fabryki perfum, i trzeciego dnia wsadzili Eleonorę w ekspres rzymski. J.W. miał zaraz potem wracać do Paryża. Ewelina zauważyła, że uśmiech na szczupłej białej twarzy Eleonory był dość markotny, gdy rozmawiała z nimi z okna wagonu. Potem pociąg odjechał, a Ewelina i J.W. zostali sami na pustym peronie, w skłębionym obłoku dymu białego jak mleko w prószącym przez szklany dach stacyjny słoneczku. Spojrzeli po sobie nieco skrępowani. – Wspaniała dziewczyna – odezwał się J.W. – Tak, bardzo jestem do niej przywiązana – odparła Ewelina głosem, który jej samej za-brzmiał fałszywą nutką. – Szkoda, że nie mogliśmy z nią pojechać. Wrócili powoli do auta. – Gdzie cię odwieźć, Ewelino, nim wyruszę w drogę powrotną? Do hotelu? Ewelinie zabiło serce. – A co gdybyś zjadł ze mną lunch przed odjazdem? Zapraszam cię na lunch. – To bardzo miło z twojej strony. Może to i niegłupia myśl, przecież muszę gdzieś zjeść lunch, a stąd aż do Lyonu nie ma ani jednej restauracji godnej białego człowieka. Jedli w kasynie nad morzem. Woda była bardzo niebieska, trzy łodzie z łacińskimi ża-glami płynęły w kierunku wejścia do portu. W oszklonej restauracji było ciepło i przyjemnie, pachniało winem i smażonymi na maśle potrawami. Ewelinie zaczynało się podobać w Nicei. J.W. wypił więcej wina niż zwykle i zaczął jej opowiadać o swoim dzieciństwie w Wilmington, a nawet zanucił fragment piosenki, którą skomponował w młodości. Ewelina była podekscytowana. Potem jął się rozwodzić o Pittsburghu i o swoich poglądach na kapitał i pracę. Na deser jedli brzoskwinie flambees z rumem; Ewelina bezczelnie zamówiła butelkę szampana. Rozumieli się cudownie. Potem rozmowa zeszła na Eleonorę. Ewelina opowiedziała mu, jak się poznały w Instytucie Sztuki i czym Eleonora była dla niej w Chicago – pierwszą napotkaną dziewczy-ną interesującą się tym samym co ona, a przy tym taką utalentowaną i z taką głową do intere-sów. J.W. powiedział jej, ile Eleonora znaczyła dla niego w bolesnych latach z drugą żoną Gertrudą w Nowym Jorku; tylko że ludzie zawsze tłumaczyli sobie opacznie ich piękną przy-jaźń, całkowicie wolną od czegokolwiek niskiego i zmysłowego. – Naprawdę? – zapytała Ewelina spoglądając mu nagle prosto w oczy. – A ja myślałam, że jesteście z Eleonorą kochankami. J.W. oblał się rumieńcem. Na sekundę Ewelina przeraziła się, że go zmroziła. Ale zmarszczki koło oczu sfałdowały mu się w komicznym chłopięcym wyrazie. – Nie, słowo honoru. Zbyt ciężko harowałem przez całe życie, żeby mieć czas na rozbu-dzenie tej strony swojej natury. Dzisiaj ludzie inaczej na to patrzą jak kiedyś. Ewelina przytaknęła głową. Na widok jego głębokiego rumieńca i ona oblała się pąsem. – A teraz – podjął J.W. kiwając smętnie głową – mam czterdziestkę na karku i jest za późno. – Dlaczego za późno? Siedziała patrząc na niego z lekko rozchylonymi wargami i płonącymi policzkami! – Trzeba było dopiero wojny, żeby nas nauczyć sztuki życia – powiedział. – Interesowali-śmy się wyłącznie pieniędzmi, sprawami materialnymi, dopiero Francuzi pokazali nam, jak żyć. Gdzież w Stanach znaleźlibyśmy taką cudowną atmosferę jak tutaj? Uczynił ręką szeroki gest obejmujący morze za oknami, stoliki z tłoczącymi się przy nich kobietami w jaskrawych strojach i mężczyznami w galowych uniformach i ostre błękitne bły-ski światła na kieliszkach i sztućcach. Garson mylnie odczytał jego ruch i usłużnie zamienił pustą butelkę w kubełku na pełną. – Mój Boże, Ewelino, jesteś taka czarująca, że zapomniałem zupełnie o godzinie, o powrocie do Paryża, o wszystkim. To jest właśnie rzecz, której mi brakowało przez całe życie, dopóki nie poznałem ciebie i Eleonory. Oczywiście, z Eleonorą wszystko rozgrywa się na wyższej płaszczyźnie. Wypijmy zdrowie Eleonory, pięknej utalentowanej Eleonory! Ewe-lino, kobiety były przez całe życie moim natchnieniem, piękne czarujące subtelne kobiety. Wiele swoich najlepszych pomysłów zawdzięczam kobietom, oczywiście pośrednio, dzięki ich pobudzającemu wpływowi intelektualnemu. Ludzie mnie nie rozumieją, Ewelino, szcze-gólnie niektórzy dziennikarze wypisują o mnie bardzo bolesne rzeczy. No cóż, sam kiedyś byłem dziennikarzem. Pozwól sobie powiedzieć, Ewelino, że wyglądasz czarująco i jesteś taka pełna zrozumienia. Ta choroba mojej żony, obawiam się, że biedna Gertruda już nigdy nie będzie sobą... Rozumiesz, postawiło mnie to w bardzo nieprzyjemnej sytuacji, bo jeśli ktoś z jej krewnych zostanie wyznaczony kuratorem jej majątku, to bardzo znaczne kapitały zainwestowane przez rodzinę Staple w mojej firmie mogą zostać wycofane, co by mi narobiło masę kłopotów. Musiałbym zwinąć swoje interesy w Meksyku, a przemysł naftowy potrzebu-je człowieka, który by umiał przedstawić jego punkt widzenia opinii meksykańskiej i amerykańskiej, i moim zamierzeniem było przekonanie wielkiego kapitału, żeby się zwrócił wprost... Ewelina napełniła mu kieliszek. W głowie trochę jej szumiało, ale czuła się cudownie. Miała ochotę pochylić się i pocałować go, na dowód jak doskonale go rozumie i jak bardzo podziwia. A on ciągnął dalej, z kieliszkiem w ręce, niemal jakby przemawiał w Rotary Clu-bie: – ...żeby się zwrócił wprost do opinii publicznej. Ale musiałem to wszystko odłożyć na bok, kiedy się okazało, że rząd mnie potrzebuje. Cóż, kiedy moja pozycja w Paryżu jest też bardzo trudna, Ewelino! Prezydent jest otoczony chińskim murem, obawiam się, że jego do-radcy nie rozumieją wagi propagandy, dialogu z opinią publiczną za każdym nowym posunię-ciem. To jest historyczny moment, Ameryka stoi na rozdrożu. Bez nas wojna zakończyłaby się zwycięstwem niemieckim lub trudnymi rokowaniami pokojowymi, a teraz nasi właśni sprzymierzeńcy próbują za naszymi plecami monopolizować zasoby naturalne całego świata. Pamiętasz, co mówił Rasmussen? To święta prawda, prezydent jest otoczony ponurymi intry-gami. Ale cóż, skoro nawet prezesi wielkich koncernów nie rozumieją, że w takiej chwili nie można żałować pieniędzy, trzeba je wydawać pełnymi garściami. Przy odpowiednich środ-kach mógłbym mieć w ciągu tygodnia całą prasę francuską w kieszeni, a myślę, że i do an-gielskiej znalazłbym drogę, gdybym się odpowiednio zabrał do rzeczy. W dodatku mamy za sobą wszystkie narody, lud ma wszędzie dość samowładztwa i tajnej dyplomacji, gotów jest z otwartymi rękami powitać amerykańską demokrację i demokratyczne amerykańskie metody handlowe. Jedynym sposobem zapewnienia światu dobrodziejstw pokoju jest zapewnienie sobie przez nas dominacji. Prezydent Wilson nie zdaje sobie sprawy z potęgi nowoczesnej naukowej kampanii propagandowej. Ni mniej, ni więcej, tylko trzy tygodnie staram się u niego o audiencję, a jeszcze nie tak dawno w Waszyngtonie mówiłem mu, no, prawie po imieniu. Przecież na jego osobistą prośbę rzuciłem z całym samozaparciem wszystkie swoje sprawy w Nowym Jorku, przywiozłem ze sobą znaczną część własnego personelu... Ale, Ewelino, moja droga, przecież ja ciebie zagadam na śmierć. Ewelina pochyliła się i poklepała jego leżącą na brzegu stołu dłoń. Oczy jej błyszczały. – Ależ to cudowne! – powiedziała. – Czyż nie bawimy się cudownie? – Ach, Ewelino, chciałbym być wolny, żeby się w tobie zakochać. – Czyż nie jesteśmy oboje wolni, J.W.? Zresztą jest wojna. Moim zdaniem te wszystkie konwencjonalne brednie o małżeństwie i tak dalej są nieznośne. Nie uważasz? – Ach, Ewelino, gdybym tylko był wolny! Chodź, wyjdziemy trochę na powietrze. Sie-dzimy tu całe popołudnie. Ewelina uparła się zapłacić za lunch, chociaż pochłonęło to wszystkie pieniądze, które miała przy sobie. Obojgu plątały się trochę nogi, gdy wychodzili z restauracji. Ewelinie za-kręciło się w głowie, więc oparła się na ramieniu J.W., który poklepał ją po ręce. – No, no, przejedziemy się trochę – rzekł. O zachodzie słońca wjechali zza załomu zatoki do Cannes. – Czas się wziąć w garść – powiedział J.W. – Nie masz chyba ochoty zostać tutaj sama, co, mała kobietko? Więc może wrócisz ze mną do Paryża? Będziemy się zatrzymywali w malowniczych miasteczkach, urządzimy sobie wycieczkę. Bo tutaj jest za duże prawdopo-dobieństwo spotkania kogoś znajomego. Odeślę wóz sztabowy, wynajmiemy francuski auto-mobil. Lepiej nie ryzykować. – Dobrze, Nicea jest nieznośna. J.W. zawołał do szofera, by zawracał do Nicei. Odwiózł ją do hotelu i obiecał przyjechać po nią wpół do dziesiątej rano, więc niech się dobrze wyśpi. Poczuła się okropnie zawiedzio-na po jego odjeździe. Kazała sobie przysłać na górę filiżankę herbaty, jak się okazało zimnej i o smaku mydła, i poszła do łóżka. Leżała myśląc, że zachowuje się jak nędzna mała dziwka; ale za późno było się cofać. Nie mogła zasnąć, w całym ciele czuła nerwowe igiełki. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie jutro wyglądała jak strach na wróble. Wstała i zaczęła przewracać w sakwojażu, aż znalazła aspirynę. Łyknąwszy parę pastylek wróciła do łóżka i leżała bez ruchu, ale przed oczami wciąż wyłaniały jej się i rozpływały w oparach półsnu jakieś twarze, a w uszach dźwięczały długie kadencje bezsensownych zdań. Z mgły wykwitała przed nią na przykład twarz Jerry’ego Burnhama, by po chwili przeobrazić się w twarz pana Rasmussena, Edgara Robbinsa, Paula Johnsona czy Freddiego Seargeanta. W końcu Ewelina wstała i dygocąc jęła się przechadzać po pokoju. Nieprędko wróciła do łóżka, ale jak zasnęła, to obudziło ją dopiero pukanie pokojówki, która przyszła oznajmić, że jakiś pan czeka na nią na dole. Kiedy Ewelina zeszła, J.W. spacerował tam i z powrotem w słońcu przed hotelem. Koło klombu pelargonii pod palmami stał długi włoski automobil o niskim podwoziu. Prawie się nie odzywając wypili kawę przy małym żelaznym stoliku na dworze. J.W. powiedział, że tra-fił mu się nędzny pokoik w jakimś hotelu o wyjątkowo podłej obsłudze. Gdy tylko Ewelina zniosła sakwojaż, ruszyli z szybkością sześćdziesięciu mil. Szofer pę-dził jak szalony w zawodzącym północnym wietrze, który się wzmagał w miarę podróży wzdłuż wybrzeża. Do Marsylii dojechali sztywni i oblepieni kurzem na późny lunch w restauracji rybnej na skraju starego portu. Ewelinie kręciło się w głowie od pędu, chłostania wiatru, tumanów kurzu i przemykających obok winnic, oliwek i skalistych szarych wzgórz przeplatanych widokami jakby wyciętych laubzegą skrawków łupkowoniebieskiego morza. – Wiesz co, J.W. – powiedziała. – Wojna była straszna, ale mimo wszystko wspaniale jest żyć w obecnych czasach. Nareszcie coś się dzieje. J.W. mruknął coś półgębkiem o wielkiej fali idealizmu i dalej zajadał bouillabaisse . Nie był dzisiaj zbyt rozmowny. – W Ameryce nie zostawiliby tych wszystkich ości w rybie – powiedział. – Jak sądzisz, co będzie z tymi terenami naftowymi? – spróbowała Ewelina jeszcze raz. – Żebym ja to wiedział – odrzekł. – No, czas w drogę, jeśli chcemy dojechać do tego mia-steczka przed nocą. Kazał szoferowi kupić dodatkowy pled, kiedy jedli lunch, i owinęli się nim szczelnie pod budą na tylnym siedzeniu auta. J.W. objął Ewelinę ramieniem, utykając brzegi pledu. – Będzie nam teraz jak u Pana Boga za piecem – powiedział. Zachichotali zgodnie. Mistral wzmógł się tak, że topole gięły się we dwoje na piaszczystej równinie, z której zaczęli się wspinać serpentynami do Les Baux . Walka z wiatrem zmniejszała szybkość automobilu i zapadł zmrok, nim wjechali do zrujnowanego miasteczka. Byli jedynymi gośćmi w hotelu, w którym panował nieznośny ziąb, bo oliwne sęki palące się na kominkach nie da-wały nic ciepła, tylko kłęby popielatego dymu buchające do pokoju, ilekroć podmuch wiatru wpadł do komina. Ale zjadłszy pyszny obiad z winem grzanym na korzeniach poczuli się znacznie lepiej. Przed powrotem do pokoju musieli wciągnąć palta. Wdrapując się po scho-dach J.W. pocałował ją za ucho i szepnął: – Ewelino, kochana mała kobietko, przy tobie czuję się znów jak chłopak. Kiedy J.W. zasnął, Ewelina długo leżała koło niego słuchając z otwartymi oczami, jak wiatr stuka okiennicą, wyje w załomach dachu, zawodzi nad gołą równiną w dole. Dom pach-niał suchym kurzem i przenikał zimnem. Ewelina nie mogła się w żaden sposób rozgrzać, mimo że tuliła się do J.W. ze wszystkich sił. W głowie wirowała jej ta sama skrzypiąca karu-zela twarzy, planów i strzępów rozmów, nie pozwalająca myśleć logicznie ani zapaść w sen. Rano, stwierdziwszy, że będzie się musiał myć w miednicy, J.W. skrzywił się i powiedział: – Mam nadzieję, że nie przeraża cię ten prymityw, moja mała kobietko. Na lunch pojechali do Nimes, zahaczając po drodze o Arles i Awinion, po czym wrócili na drugą stronę rzeki i późnym wieczorem dotarli do Lyonu. W hotelu kazali sobie podać kolację do numeru, wzięli gorącą kąpiel i znowu pili grzane wino. Kiedy garson zabrał tacę, Ewelina osunęła się J.W. na kolana i zaczęła go całować. Nieprędko pozwoliła mu zasnąć. Następnego dnia lał deszcz. Czekali parę godzin, aż ustanie. J.W. był zamyślony, próbo-wał telefonować do Paryża, ale nie dostał połączenia. Ewelina siedziała w żałosnym salonie hotelowym i czytała stare numery „L’lllustration” . Też chciała znaleźć się już jak najprę-dzej w Paryżu. W końcu zdecydowali się wyruszyć. Ulewa przeszła w kapuśniaczek, ale drogi były w bardzo złym stanie, tak że o zmroku do-jechali zaledwie do Nevers. J.W. dostał kataru i zaczął łykać chininę, żeby się uchronić przed przeziębieniem. W hotelu w Nevers wziął dwa sąsiednie pokoje ze wspólną łazienką i spali tej nocy w osobnych łóżkach. Przy kolacji Ewelina spróbowała go wciągnąć w rozmowę o konferencji, ale uciął sprawę krótko: – Po cóż mówić o sprawach zawodowych? Już niedługo do nich wracamy. Lepiej mów-my o sobie. W miarę zbliżania się do Paryża J.W. zaczął się robić coraz bardziej nerwowy. Z nosa mu się lało. W Fontainebleau zjedli wspaniały lunch, po czym J.W. wsiadł w pociąg, każąc szofe-rowi odwieźć Ewelinę na Rue de Bussy, a następnie dostarczyć jego bagaże do hotelu Crillon. Ewelina czuła się okropnie opuszczona jadąc sama przez przedmieścia Paryża. Przypomniała sobie swoje podniecenie, gdy przed paroma dniami wszyscy odprowadzali ją na Gare de Ly-ons, i zdecydowała, że jest okropnie nieszczęśliwa. Następnego dnia po południu wybrała się o zwykłej porze do hotelu Crillon. W przedpokoju apartamentu J.W. nie było nikogo prócz jego sekretarki, panny Williams, któ-ra zmierzyła ją takim zimnym złym wzrokiem, iż Ewelinie od razu przyszło do głowy, że mu-si coś wiedzieć. Oznajmiła, że pan Moorehouse jest bardzo przeziębiony, ma gorączkę i nikogo nie przyjmuje. – Wobec tego zostawię mu karteczkę – odrzekła Ewelina. – Nie, zadzwonię później. Nie sądzi pani, że tak będzie najlepiej? Panna Williams kiwnęła oschle głową. – Jak pani chce – powiedziała. Ewelina ociągała się z odejściem. – Widzi pani, wróciłam właśnie z urlopu. Wróciłam parę dni wcześniej, bo mam tyle do zwiedzenia w Paryżu. Ale pogoda zrobiła się taka okropna. Panna Williams zmarszczyła czoło w namyśle i postąpiła krok w jej stronę. – Taak. To bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności, że pan Moorehouse akurat teraz się przeziębił, proszę pani. Mamy na warsztacie wiele ważnych spraw. Sytuacja na konferencji pokojowej zmienia się z minuty na minutę, trzeba nieustannie trzymać rękę na pulsie. Uwa-żamy, że to pod każdym względem szczególnie ważny moment. Fatalnie, że pan Moorehouse musiał się akurat położyć do łóżka. Bardzo jesteśmy tym wszyscy zmartwieni, a najbardziej on sam. – Ja także – odrzekła Ewelina. – Mam nadzieję, że mu się poprawi do jutra. – Doktor też robi nadzieję, ale mimo wszystko to bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczno-ści. Ewelina zawahała się, co powiedzieć. Nagle wpadła jej w oko mała złota gwiazdka na broszce panny Williams. Chciała jakoś odzyskać jej przychylność. – Och, nie wiedziałam, że pani straciła kogoś bliskiego – powiedziała. Twarz panny Williams ścięła się jeszcze większym chłodem. Ewelina odniosła wrażenie, że nie wie, co odpowiedzieć. – Ttak, miałam brata w marynarce – wykrztusiła i wróciwszy za biurko, jęła bardzo szyb-ko stukać na maszynie. Ewelina stała chwilę bez ruchu patrząc na migające po klawiszach palce panny Williams. Potem powiedziała słabym głosem: „Tak mi przykro” – odwróciła się i wyszła. Kiedy wróciła Eleonora z kufrem pełnym starego włoskiego adamaszku, J.W. był już z powrotem na nogach. Ewelinie wydało się, że w stosunku Eleonory do niej pojawiła się nutka wzmożonego sarkazmu, jakiej przedtem nie było. Kiedy Ewelina wpadła na herbatę do hotelu Criłlon, panna Williams ledwo się do niej odzywała, wychodziła natomiast z siebie, by okazać uprzejmość Eleonorze. Nawet lokaj Morton zdawał się robić to samo rozróżnienie. J.W. ściskał jej niekiedy ukradkiem dłoń, ale nigdy nie udało im się wyjść nigdzie sam na sam. Ewelina zaczęła się nawet zastanawiać, czyby nie wrócić do Ameryki, ale myśl o zagrzebaniu się znowu w Santa Fe lub o powrocie do życia, jakie prowadziła w Nowym Jorku, napawała ją obrzydzeniem. Codziennie pisała do J.W. długie rozpaczliwe liściki o tym, jak jest nieszczęśliwa, ale nigdy nie wspominał o nich ani słowem, gdy się spotykali. Wresz-cie spytała go kiedyś, czemu jej nigdy nie odpisze, na co spiesznie odparł: „Ja nigdy nie piszę prywatnych listów” – i zmienił temat. W końcu kwietnia pojawił się w Paryżu Don Stevens. Był po cywilnemu, zrezygnował z pracy w drużynach odbudowy. Poprosił Ewelinę, żeby go przytuliła na jakiś czas, bo jest zupełnie spłukany. Ewelina bała się trochę konsjerżki i co sobie pomyślą Eleonora i J.W., jeśli się dowiedzą, ale była taka załamana i rozgoryczona, że machnęła na wszystko ręką i powiedziała, dobrze, przytuli go pod warunkiem, że się nie będzie przyznawał, gdzie miesz-ka. Don drwił okropnie z jej burżuazyjnych przesądów dowodząc, że tym podobne względy nie będą się liczyły po rewolucji, a pierwsza próba sił nadchodzi właśnie pierwszego maja. Dawał jej do czytania „L’Humanite” i zabrał ją na Rue du Croissant do małej restauracyjki, w której zamordowano Jauresa . Pewnego dnia przyszedł do biura wysoki młody mężczyzna o pociągłej twarzy, w nieznanym Ewelinie uniformie. Okazało się, że to Freddie Seargeant, który dostał się do Pomocy dla Bliskiego Wschodu i jest okropnie przejęty, bo jedzie do Konstantynopola. Ewe-lina przyjęła go z otwartymi ramionami, ale po spędzonym w jego towarzystwie popołudniu stwierdziła, że dawne dyskusje o teatrze, dekoracjach, stylach, kolorach i formie niewiele ją już obchodzą. Freddie był w siódmym niebie, że jest w Paryżu, entuzjazmował się małymi dziećmi puszczającymi łódki na stawie w Ogrodzie Tuileryjskim i kaskami Garde Republica-ine czyniącej honory belgijskiej parze królewskiej, którą widział przejeżdżającą akurat Rue de Rivoli. Ewelinę podkusiło, żeby mu wsadzić szpileczkę, i przypomniała jego pogróżki zade-klarowania się jako oponent moralny. Freddie jął się gęsto tłumaczyć, że sam nie wie, kiedy jeden z przyjaciół zadekował go w służbie pomocniczej, a w ogóle polityką specjalnie się nie interesuje i nim zdążył coś w tej sprawie zrobić, wojna się skończyła i został zdemobilizowa-ny. Chcieli wyciągnąć z sobą na kolację Eleonorę, lecz okazało się, że ma tajemniczy bankiet z J.W. i jakimiś szyszkami z Quai d’Orsay i nie może. Wobec tego Ewelina poszła z Freddiem do Opera Comique na „Peleasa” , ale ledwo wysiedziała do końca i o mało go nie spoliczkowała ujrzawszy podczas finału, że płacze. Jedząc potem lody pomarańczowe w Cafe Neapolitain zgorszyła go okropnie stwierdzeniem, że Debussy już dawno się przeżył. Odwiózł ją w ponurym milczeniu taksówką i dopiero w ostatniej chwili, dojeżdżając do do-mu, Ewelina się zreflektowała i zrobiła dla niego miła. Obiecała wybrać się z nim w niedzielę do Chartres. Było jeszcze ciemno, gdy Freddie się zjawił w niedzielę rano. Wyszli sennie na kawę do staruszki, która prowadziła bufet w bramie naprzeciwko. Do pociągu mieli jeszcze godzinę, więc Freddie zaproponował, żeby wstąpić po Eleonorę. Tak liczył, że się wybiorą do Chartres całą trójką jak za dawnych dobrych czasów, powiedział; smutno mu się robi na myśl, że życie ich tak od siebie odsunęło. Wsiedli w taksówkę i pojechali na Quai de la Tournelle. Główną trudność stanowiło dostanie się do domu, bo drzwi od ulicy były zamknięte, a dom nie miał konsjerżki. Freddie dzwonił i dzwonił, aż mieszkający pod Eleonorą Francuz wy-szedł wściekły w szlafroku i wpuścił ich. Zaczęli się dobijać do mieszkania Eleonory, przy czym Freddie pokrzykiwał przez drzwi: – Wyskakuj z łóżka, Eleonoro Stoddard, jedziesz z nami do Chartres! Po jakimś czasie w uchylonych drzwiach ukazała się chłodna blada opanowana twarz Eleonory i skrawek jej oszałamiającego niebieskiego negliżu. – Eleonoro, mamy pół godziny na złapanie pociągu do Chartres. Taksówka czeka na dole i jak nie pojedziesz, będziesz tego żałowała do końca życia, a my z tobą. – Ależ jestem nie ubrana. Jeszcze tak wcześnie. – Wyglądasz czarująco, możesz jechać tak, jak stoisz. – Freddie wpakował się przez uchylone drzwi i wziął ją w objęcia. – Musisz z nami pojechać, Eleonoro. Wyjeżdżam jutro wieczorem na Bliski Wschód. Ewelina postąpiła za nimi w stronę salonu. Mijając nie domknięte drzwi sypialni rzuciła okiem i znalazła się twarzą w twarz z J.W., który siedział wyprostowany jak struna w łóżku, w piżamie w szafirowe pasy. Jego błękitne oczy patrzyły poprzez nią, jakby jej nie widziały. Pod wpływem impulsu Ewelina zamknęła drzwi. Zauważyła to Eleonora. – Dziękuję ci, kochanie – powiedziała chłodno. – Taki tam bałagan. – Och, jedź z nami, Eleonoro – jęczał Freddie błagalnie. – Nie zapomniałaś chyba daw-nych czasów tak jak ta nieczuła Hannah – dorzucił wskazując na Ewelinę. – Pozwól mi chwilę pomyśleć – odparła Eleonora stukając się spiczastym białym palcem w brodę. – Powiem wam, co zrobimy, kochani. Wy dwoje jedźcie tym rozklekotanym pocią-giem, skoro jesteście gotowi, a ja jak tylko się ubiorę, pobiegnę zadzwonić do J.W. do Crillo-nu i może przyjedziemy autem. Wrócilibyśmy razem. Co wy na to? – To byłoby cudownie, kochanie – powiedziała Ewelina słodkobrzmiącym głosem. – Wspaniale, Eleonoro, och, od razu wiedziałam, że przyjedziecie. No, na nas czas. Jeśli się rozminiemy, to będziemy na was czekać o dwunastej przed katedrą, dobrze? Schodziła po schodach jak we śnie. Przez całą drogę do Chartres Freddie robił jej gorzkie wymówki, że jest nieprzytomna i nie ma serca dla starych przyjaciół. Nim dojechali do Char-tres, zaczęło lać. Spędzili ponury dzień. Witraże w katedrze, wyjęte dla zabezpieczenia na czas wojny, nie zostały jeszcze wprawione z powrotem. Wysocy dwunastowieczni święci wyglądali mokro i oślizgło w zacinającym deszczyku. Freddie powiedział, że warto było przyjechać dla samego zobaczenia obstawionej świecami czarnej Marii Panny w krypcie, ale Ewelina nie podzielała jego zdania. Eleonora i J.W. oczywiście się nie pokazali. – Zrozumiałe, na taki deszcz – powiedział Freddie. Ewelina niemal z ulgą stwierdziła, że zaczyna być przeziębiona i musi się jak najszybciej położyć do łóżka. Freddie odwiózł ją taksówką pod dom, ale na górę nie pozwoliła mu wejść w obawie, że zastanie Dona. Don rzeczywiście był na górze i okazał jej dużo serca, opatulił ją w łóżku i zrobił jej gorącej lemoniady z koniakiem. Miał pełne kieszenie pieniędzy, bo wła-śnie udało mu się sprzedać jakieś artykuły i został zaangażowany na korespondenta londyń-skiego „Daily Heralda” w Wiedniu. Szykował się do wyjazdu zaraz po pierwszym maja, „chyba że się wszystko zawali”, powiedział znacząco. Wyniósł się jeszcze tego wieczora do hotelu dziękując jej za przytulenie go w imię starej przyjaźni, skoro go już nie kocha. W mieszkaniu zrobiło się pusto po jego wyjściu. Ewelina niemal żałowała, że go puściła. Le-żała w łóżku nieszczęśliwa i rozgorączkowana, aż w końcu zasnęła z uczuciem strachu, osa-motnienia i niemocy. Pierwszego maja rano przyszedł Paul Johnson, zanim zdążyła wstać. Był po cywilnemu, włosy miał jakby jaśniejsze i wydawał się w ogóle młodszy, szczuplejszy, milszy i przystojniejszy. Powiedział, że Don Stevens tak go nastraszył nadchodzącymi wydarzenia-mi, strajkiem powszechnym i w ogóle, że przyszedł jej dotrzymać towarzystwa, jeśli Ewelina nie ma nic przeciwko temu. – Uważałem, że lepiej nie pokazywać się w mundurze, więc pożyczyłem garnitur od ko-legi – wyjaśnił. – Ja też chyba dzisiaj zastrajkuję – powiedziała Ewelina. – Mam już tak dosyć Czerwone-go Krzyża, że mogłabym usiąść i płakać. – Jejku, to cudownie, Ewelino. Może wyjdziemy obejrzeć tę ruchawkę? Nie będę się nic bał z tobą. Rozumiesz, będę miał spokojną głowę wiedząc, gdzie jesteś. Zuch dziewczyna z ciebie, Ewelino. – Do twarzy ci w tym ubraniu, Paul. Nie widziałam cię nigdy po cywilnemu. Paul się zaczerwienił i schował niepewnie ręce do kieszeni. – Mój Boże, jak ja bym chciał już być naprawdę w cywilu, mimo że to oznacza powrót do pracy. Nic a nic nie korzystam z tych wykładów na Sorbonie, bo wszyscy są tacy podekscy-towani! Mam już po czubek głowy słuchania, jacy z tych Boszów dranie, a ci francuscy pro-fesorowie ani rusz nie potrafią mówić o niczym innym. – Na razie wyjdź poczytać sobie jakąś książkę, żebym mogła wstać. Nie zauważyłeś, czy ta staruszka z przeciwka ma już gotową kawę? – I owszem, ma! – krzyknął Paul z salonu, do którego się schronił, gdy tylko Ewelina wy-tknęła czubek nogi spod kołdry. – Mam iść i przynieść? – Bądź taki dobry. Mam w domu brioszki i masło. Weź tę emaliowaną bańkę na mleko z kuchni. Przejrzała się w lustrze, nim zaczęła się ubierać. Miała sińce pod oczami i pierwsze ślady kurzych łapek. Myśl o starości zmroziła ją bardziej niż wilgoć paryskiego pokoju. Wydała jej się tak namacalna, że wybuchnęła płaczem. Z lustra patrzyła na nią gorzka brudna od łez twarz starej wiedźmy. Wcisnęła wierzchy dłoni z całej siły w oczy. – Och, jakież ja prowadzę idiotyczne życie – szepnęła półgłosem. Wrócił Paul. Słyszała, jak niepewnie spaceruje po salonie. – Zapomniałem ci powiedzieć. Don mówi, że Anatol France ma maszerować z mutiles de la guerre ... Cafe au lait czeka, jak tylko będziesz gotowa. – Chwileczkę – zawołała znad miednicy, w której spryskiwała twarz zimną wodą. – Ile ty masz lat, Paul? – spytała wychodząc z sypialni, wyelegantowana, uśmiechnięta i świadoma, że wygląda ślicznie.. – Jestem wolny, biały i mam skończone dwadzieścia jeden lat. Może wypijemy tę kawę, nim ostygnie? – Nie wyglądasz na tyle. - Ale swój rozum mam – odparł czerwieniąc się jak rak. – Jestem od ciebie o pięć lat starsza – powiedziała Ewelina. – Och, jak ja się nie chcę ze-starzeć! – Pięć lat to nic nie jest – bąknął Paul. Ze zdenerwowania wylał solidny chlust kawy na nogawkę spodni. – O, diabli, co za osioł ze mnie – prychnął. - Wyczyszczę ci to zaraz – zawołała Ewelina wybiegając po ręcznik. Kazała mu usiąść na krześle i klęknąwszy przed nim, zaczęła mu trzeć ręcznikiem we-wnętrzną stronę uda. Siedział sztywny, czerwony jak burak, z zaciśniętymi wargami. Pode-rwał się z krzesła, nim skończyła. – No, to chodźmy zobaczyć, co się właściwie dzieje. Szkoda, że tak kiepsko się w tym wszystkim orientuję. – Mógłbyś przynajmniej podziękować – powiedziała Ewelina podnosząc na niego wzrok. – Wielkie dzięki, Ewelino. To bardzo ładnie z twojej strony. Miasto wyglądało jak w niedzielę. Tylko niektóre sklepy na bocznych ulicach były otwar-te, ale i one miały do połowy spuszczone żaluzje. Dzień był szary, idąc bulwarem Saint-Germain mijali grupki przechadzających się ludzi w odświętnych ubraniach. Przedsmak wi-szącego w powietrzu napięcia poczuli dopiero, gdy ze stukotem kopyt minął ich szwadron Garde Republicaine w lśniących kaskach z kitami trójkolorowych piór. Po drugiej stronie Sekwany było więcej ludzi, stały grupki żandarmów. Na skrzyżowaniu kilku ulic zobaczyli gromadę starych robotników w drelichach, z czerwoną flagą i wielkim napisem: L’UNION DES TRAVAILLEURS FERA LA PAIX DU MONDE . Ruszył na nich kordon Gwardii Republikańskiej z wyciągniętymi szablami i błyskami słońca na ka-skach. Starzy robotnicy rzucili się do ucieczki lub rozpłaszczyli w sieniach. Na wielkich bulwarach stały wokół ustawionych w kozły karabinów kompanie poilus w hełmach i wyszmelcowanych błękitnych mundurach. Przesuwające się fale ludzkie wznosi-ły na ich cześć okrzyki, wszyscy wydawali się pogodni i życzliwi. Ewelina i Paul byli już zmęczeni. Łazili tak od rana, powoli tracili nadzieję, że gdzieś dostaną lunch. Na domiar złe-go zaczynało padać. Mijając Giełdę wpadli na Dona Stevensa, który wychodził z urzędu tele-graficznego. Był zmęczony i zły, od piątej włóczył się po mieście. – Jeśli mają być zamieszki, to czemu, u licha, nie mogą się zacząć, póki jest jeszcze czas na depesze prasowe? No, ale widziałem przynajmniej Anatola France’a w pochodzie zaata-kowanym przez policję na Place d’Alma. Wykroiłaby się z tego niezła historia, żeby nie ta przeklęta cenzura. W Niemczech sytuacja jest bardzo poważna, myślę, że powinno do czegoś dojść. – A tutaj w Paryżu nie dojdzie do niczego, Don? – spytał Paul. – Ba, żebym ja wiedział! Jakieś szczeniaki rozebrały kratki wokół drzew i obrzuciły nimi gliny na Avenue Magenta. Burnham powiedział mi przed chwilą w urzędzie telegraficznym, że na Place de la Bastille ustawiono barykady, ale niech mnie diabli, jeśli tam pojadę, dopóki czegoś nie przegryzę. Zresztą nie wierzę w to i w ogóle ledwo trzymam się na nogach. Ale co wy, burżuje, robicie w taki dzień na ulicy? – Nie strzelajcie, towarzyszu – zawołał Paul podnosząc ręce do góry. – Poczekajcie z tym, aż coś zjemy – zaśmiała się Ewelina i pomyślała, o ile sympatycz-niejszy jest Paul od Dona. Długo błądzili w zacinającym deszczyku po bocznych ulicach, aż wreszcie natrafili na małą restauracyjkę, z której dochodziły głosy i zapach jedzenia. Dali nura pod na pół opusz-czoną żaluzją. W środku było ciemno i tłoczno od robociarzy i szoferów taksówek. Wcisnęli się za róg marmurowego stołu, na którym dwóch starszych mężczyzn grało w szachy. Noga Eweliny dotknęła nogi Paula. Ewelina jej nie cofnęła, ale Paul zrobił się cały czerwony na twarzy i odsunął się po chwili z krzesłem. – Przepraszam – bąknął. Wzięli wszyscy wątróbkę z cebulką i Don wdał się swoją złą, lecz płynną francuszczyzną w rozmowę z szachistami. Byli oni zdania, że dzisiejsza młodzież jest do niczego. Za daw-nych lat, kiedy młodzi wychodzili na ulice, to wyrywali brukowce z jezdni, a żandarmów ściągali za nogi z koni. A dzisiaj miał być strajk powszechny i co? Nic, kilku uliczników ci-snęło parę kamieni i zbiło szybę w kawiarni. Nie w ten sposób broni się wolności i godności klasy robotniczej. Mężczyźni wrócili do swoich szachów. Don postawił im butelkę wina. Ewelina, wygodnie oparta, słuchała jednym uchem, zastanawiając się jednocześnie, czyby nie wpaść po południu do J.W. Nie widziała ani jego, ani Eleonory od owego niedzielnego ranka, ale co to szkodzi. Pomyślała, czy Paul by się z nią ożenił i jakby to było mieć z nim gromadę dzieci o takim samym szczeniakowatym rozwichrzonym wyglądzie jak on. Dobrze było tak siedzieć w tej ciemnej restauracyjce pachnącej jadłem, winem i „Caporal ordinaire”, słuchając, jak Don wykłada Paulowi kanony rewolucji. – Po powrocie do kraju powłóczę się chyba trochę – powiedział w końcu Paul. – Będę się najmował do żniw i tym podobnych prac, żeby się trochę rozeznać w tych sprawach. Bo jak dotąd, to wiem tyle, co usłyszę od ludzi. Zjedli i siedzieli nad lampkami wina, gdy usłyszeli amerykańskie głosy. Byli to dwaj żandarmi, którzy wstąpili napić się czegoś przy cynkowym barze. – Nie rozmawiajcie po angielsku – szepnął Paul. Siedzieli sztywno starając się upodobnić do Francuzów, dopóki dwa uniformy khaki nie zniknęły z powrotem na ulicy. – Uff, ale miałem pietra – odezwał się Paul. – Zaaresztowaliby mnie jak nic, gdyby mnie capnęli bez munduru. Pojechałbym na Rue Saint Anne i adiu Fruziu. – Mój biedny chłopiec, rozstrzelaliby cię o świcie – powiedziała Ewelina. – Biegnij do domu przebrać się. Ja jeszcze wpadnę na chwilę do Czerwonego Krzyża. Don doszedł z nią do Rue de Rivoli. Paul skręcił kłusem w jedną z ulic, żeby znaleźć się jak najprędzej w domu i przebrać w mundur. – Bardzo miły chłopiec z tego Paula Johnsona. Skąd tyś go wytrzasnął, Don? – zapytała Ewelina od niechcenia. - Ee, dość naiwny. Niewypierzony szczeniak, ale poza tym nie można mu nic zarzucić. Poznałem go, kiedy służył w kolumnie transportowej stojącej obok nas nad Marną. Potem zadekował się w Służbie Kurierskiej, a teraz studiuje na Sorbonie. I jak Boga kocham, przyda mu się to, nie ma ani krzty uświadomienia społecznego. Ten chłopak do dziś dnia wierzy w bociana. – Zdaje się, że pochodzi z tych samych stron co ty, a w każdym razie z tej samej części Ameryki. – Tak, jego papcio ma elewator zbożowy w jakiejś zakazanej dziurze. Petit bourgeois, takie męty. Ale mimo wszystko niezły z niego chłopak. Szkoda tylko, że nie zna Marksa ani nic, co by utwierdziło jego poglądy. – Don zrobił do niej minę. – To samo dotyczy ciebie, Ewelino, tylko że na tobie już dawno położyłem krzyżyk. Jesteś dekoracyjna, i owszem, ale bezużyteczna. Zatrzymali się rozmawiając pod arkadami na rogu. – Och, Don, te twoje poglądy są nieznośne – zaczęła, ale jej przerwał: – Do zobaczenia, bo nadjeżdża mój autobus. Nie powinienem jeździć autobusami, kiedy jest strajk, ale to piekielny kawał drogi na piechotę do Bastylii. – Posłał jej całusa. – Nie sierdź się już na mnie. Ewelina pomachała mu ręką. – Baw się dobrze w Wiedniu, Don. Wskoczył na pomost przelatującego z hukiem autobusu. Ewelina zobaczyła jeszcze, jak konduktorka próbuje go bezskutecznie wypchnąć, bo autobus był przeładowany. Poszła do biura z taką miną, jakby urzędowała przez cały dzień. Na krótko przed szóstą ruszyła spacerkiem do hotelu Crillon. Na górze u J.W. wszystko było jak zwykle. Chłodna płowowłosa panna Williams siedziała za swoim biurkiem; Morton roznosił dyskretnie herbatę i ptifurki; J.W., pogrążony w rozmowie z jakimś dostojnikiem w żakiecie, stał we framudze okna na pół ukryty za ciężką draperią koloru szampana; Eleonora, w perłowoszarej popołu-dniowej sukni, którą Ewelina widziała po raz pierwszy, szczebiotała przed kominkiem z trzema młodymi sztabowcami. Ewelina wypiła filiżankę herbaty, zamieniła z Eleonorą parę słów, po czym powiedziała, że jest umówiona, i wyszła. W przedpokoju napotkała wzrok panny Williams, więc zatrzymała się na chwilę. – A pani jak zwykle zajęta? – zapytała. - Całe szczęście, że mam zajęcie – odparła panna Williams. – To jedno chroni człowieka od głupstw. W Paryżu ludzie trwonią za dużo czasu, jak na mój gust. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może istnieć miejsce, gdzie ludzie siedzą i zbijają bąki przez większą część dnia. – Tak, Francuzi cenią sobie nade wszystko swobodę. – Swoboda to dobra rzecz, jeśli człowiek wie, co z nią zrobić. Ale takie życie towarzyskie to zwykłe marnotrawstwo czasu. Ludzie przychodzą na lunch i zostają na resztę popołudnia. Doprowadza to do bardzo przykrych sytuacji, często nie wiadomo, co robić. – Panna Wil-liams posłała Ewelinie surowe spojrzenie. – Pani też pewno nie ma teraz wiele do roboty w Czerwonym Krzyżu, prawda? Ewelina uśmiechnęła się słodko. – Nie, my też żyjemy głównie myślą o rozerwaniu się, tak jak Francuzi. Nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć, minęła wielkie asfaltowe połacie Placu Zgody i skręciła w Pola Elizejskie, na których właśnie kwitły kasztany. Strajk powszechny rozcho-dził się chyba po kościach, bo na ulicach zaczęły się pokazywać taksówki. Usiadła na ławce, lecz zaraz przysiadło się do niej trupioblade indywiduum w anglezie, próbując nawiązać roz-mowę. Wstała i ruszyła szybkim krokiem, ale przy Rond-Point musiała się zatrzymać i poczekać, aż przejedzie oddział francuskiej artylerii konnej z dwiema siedemdziesiątkami piątkami. Osobnik o wyglądzie trupa dogonił ją; zwracając się do niej wyciągnął dłoń i uchylił kapelusza, jakby był starym znajomym. Ewelina żachnęła się: „Och, to nieznośne!” – i wsiadła do stojącego przy chodniku fiakra. Przez chwilę myślała, że wsiądzie za nią, ale tylko stał przyglądając się spod oka, jak dorożka rusza w ślad za działami, jakby należała do oddziału. Znalazłszy się w domu zrobiła sobie na gazowym palniku kakao i położyła się do łóżka, sama jedna z książką. Kiedy następnego dnia wróciła wieczorem do domu, zastała czekającego Paula w nowiutkim uniformie i z wypucowanymi na glanc sękatymi buciorami. – Wyglądasz, Paul, jakbyś wyszedł prosto z pralni. – Mam kolegę sierżanta w magazynach kwatermistrzostwa. Wyfasował mi nowe sorty. – Wyglądasz nad wszelki podziw. – To ty wyglądasz nad podziw pięknie, Ewelino. Poszli na bulwary do Noela Petersa, gdzie zjedli obiad przy posuwistych dźwiękach skrzypiec, pośród pompejańskich kolumn i wyściełanych łososiowym pluszem mebli. Paul miał w kieszeni miesięczny żołd i diety, które dostawał zamiast racji, więc czuł się bogaczem. Rozmawiali o tym, co będą robić po powrocie do Stanów. Paul powiedział, że ojciec chce go oddać na praktykę do maklera zbożowego w Minneapolis, ale on postanowił spróbować szczęścia w Nowym Jorku. Uważał, że młody człowiek powinien spróbować różnych zajęć, żeby się przekonać na własnej skórze, do czego ma dryg, zanim sobie wybierze zawód. Ewe-lina odrzekła, że jeśli o nią chodzi, to sama nie wie, co chce robić w życiu. Ale wie przynajm-niej jedno: nie chce robić nic z rzeczy, które robiła dotychczas. Więc może zostanie w Paryżu. – Z początku nie bardzo mi się podobało w Paryżu – powiedział Paul. – Dopiero teraz, jak chodzę wszędzie z tobą, zaczęło mi się podobać. Ewelinę ogarnął duch przekory. – Nie wydaje mi się, żebyś mnie zbytnio lubił, Paul. Nigdy mi tego nie okazujesz. – Ależ, Ewelino, wiesz tyle różnych rzeczy, byłaś w tylu różnych miejscach. To bardzo ładnie z twojej strony, że chcesz się ze mną w ogóle zadawać. Naprawdę, nigdy ci tego nie zapomnę. – Czy ty nie potrafisz być inny? – wybuchnęła Ewelina ze złością. – Nie cierpię pokory! Pochylili się w milczeniu nad jedzeniem. Jedli szparagi z tartym serem. Paul wypił parę łyków wina, zanim podniósł na nią pełen niemej boleści wzrok, którego nie znosiła. – Mam się dzisiaj ochotę zabawić – odezwała się po jakimś czasie. – Byłam taka nie-szczęśliwa przez cały dzień, Paul. Opowiem ci to kiedyś. Znasz uczucie, kiedy wszystko, czego człowiek pragnął, zaczyna się nagle rozsypywać w palcach? – Więc dobrze – wykrzyknął Paul uderzając pięścią w stół – zabawimy się dziś na całego, Ewelino! Pili kawę, gdy orkiestra zaczęła grać polkę i zachęcani okrzykami skrzypka: „Polka, po-lka!” – goście jęli się puszczać w tany. Aż miło było popatrzeć, jak pary nie pierwszej młodo-ści obiadowiczów wywijają pod rozpromienionym wzrokiem zażywnego maitre d’hotela, który zdawał się nie posiadać ze szczęścia, że nareszcie la gaiete powraca do cud Parii. Paul i Ewelina, rozochoceni, też zaczęli tańczyć. Paul tańczył niezdarnie, ale mimo to Eweli-na poczuła się jakoś pewniej w jego ramionach, wyzwolona od przerażającego uczucia pustki, które jej nie opuszczało. Kiedy polka na chwilę przycichła, Paul zapłacił słony rachunek i wyszli pod ramię, przytuleni do siebie jak wszyscy paryscy kochankowie, na bulwary pach-nące w ten majowy wieczór winem, gorącymi bułeczkami i poziomkami. Szli z lekkimi gło-wami i Ewelina się uśmiechała. – Zabawimy się dziś na całego – od czasu do czasu powtarzał szeptem Paul, jakby dla dodania sobie odwagi. – Przyszło mi do głowy, co by sobie pomyśleli moi przyjaciele, gdyby mnie spotkali spa-cerującą po bulwarach pod rękę z pijanym żołnierzem – powiedziała Ewelina. – Nie jestem pijany, słowo honoru – odrzekł Paul. – Mogę wypić znacznie więcej, niż myślisz. I nie będę już długo żołnierzem, jeśli tylko ten traktat pokojowy dojdzie do skutku. – Och, nie dbam o to – oświadczyła Ewelina. – Nie dbam o to, co będzie. Usłyszeli muzykę w mijanej kawiarni i zobaczyli cienie tańczących w oknach na piętrze. – Wejdźmy tu – powiedziała Ewelina. Weszli przez kawiarnię na piętro, do długiej pełnej luster sali tanecznej. Ewelina oświad-czyła, że chce się napić reńskiego. Długo studiowali kartę, aż w końcu patrząc filuternie na Paula, Ewelina zaproponowała Liebfraumilch . Paul się zaczerwienił. – Chciałbym mieć taką liebe Frau – powiedział. – I pewnie masz... w każdym porcie inną – odparła Ewelina. Potrząsnął głową. Ale w następnym tańcu przytulił ją mocno do siebie. Jakoś nie był już taki niezdarny jak przedtem. – Taka się czuję samotna w ostatnich czasach – powiedziała, gdy usiedli. – Ty samotna? Przecież szaleje za tobą cała konferencja pokojowa z Amerykańskimi Si-łami Ekspedycyjnymi na dokładkę. Don mówił, że jesteś niebezpieczną kobietą. Wzruszyła ramionami. – Kiedyż to Don doszedł do takiego wniosku? Ty możesz też być niebezpieczny, Paul. W następnym tańcu przytuliła się do niego policzkiem. Gdy muzyka przestała grać, zrobił taki ruch, jakby ją chciał pocałować; ale nie pocałował. – To jest najcudowniejszy wieczór w moim życiu – powiedział. – Szkoda, że nie jestem mężczyzną, z jakim naprawdę chciałabyś się pokazywać. – Możesz nim bardzo łatwo zostać, Paul. Robisz wielkie postępy... Ale serio, zachowuje-my się niemądrze. Nie uznaję wywracania oczami ani salonowych flirtów. Marzy mi się chy-ba gwiazdka z nieba. A może chcę po prostu wyjść za mąż i mieć dzieci. Paul był zakłopotany. Siedzieli przyglądając się w milczeniu tańczącym. Ewelina zoba-czyła, jak młody żołnierz francuski pochyla się i całuje w usta drobną dziewczynę, z którą tańczył; zwarci w pocałunku, płynęli dalej. Ewelinie zrobiło się żal, że to nie ona jest tą dziewczyną. – Napijmy się jeszcze trochę wina – powiedziała do Paula. – Nie myślisz, że już dość? A, pal to licho! Jak się bawić, to się bawić. Wsiadając do taksówki, Paul był pod dobrą datą. Śmiał się, ściskał ją. Znalazłszy się w mrocznym wnętrzu taksówki, zaczęli się od razu całować. Ewelina odsunęła go na moment. – Może lepiej pojedziemy do ciebie zamiast do mnie – powiedziała. – Boję się konsjerżki. – Dobrze, tylko że u mnie taka ciasnota – odparł Paul z chichotem. – Ale mnie ma o to głowa boleć? Koń ma wielką głowę, niech się martwi. Prześlizgnęli się pod taksującym spojrzeniem zgorzkniałego starucha pełniącego funkcje portiera w hotelu Paula i wdrapali się chwiejnie po długich zimnych kręconych schodach do małego pokoiku od podwórza. – Życie jest piękne, tylko nie można się dawać – powiedział Paul z szerokim gestem, za-mknąwszy uprzednio drzwi na klucz i na zasuwkę. Zaczęło znowu padać, deszcz szumiał jak wodospad na szklanym dachu w studni po-dwórka. Paul cisnął czapkę i kurtkę w kąt pokoju i podszedł do niej z błyszczącymi oczyma. W łóżku zasnął natychmiast z głową na jej ramieniu. Ewelina wysunęła się, żeby zgasić świa-tło i otworzyć okno, po czym wtuliła się drżąca w jego ciepłe ciało, bezwładne jak ciało dziecka. Na dworze deszcz bębnił o szklany dach w dole. Gdzieś w budynku zamknięty był szczeniak, który bez przerwy skomlał i ujadał rozpaczliwie. Ewelina nie mogła zasnąć. W piersi skomlało jej coś jak ten uwięziony szczeniak. Za oknem coraz wyraźniej majaczył na tle blednącego szafiru nieba szczyt jakiegoś dachu ze smukłymi kominami. W końcu za-snęła. Następny dzień spędzili razem. Ewelina zadzwoniła zwykłym trybem do Czerwonego Krzyża, że jest niedysponowana, a Paul w ogóle zapomniał o Sorbonie. Całe rano przesiedzie-li w nikłym słoneczku w jakiejś kafejce koło Madeleine, snując plany na przyszłość. Postarają się o odkomenderowanie do kraju, jak tylko to będzie możliwe, znajdą sobie zajęcie w Nowym Jorku i pobiorą się. Paul będzie w wolnych chwilach studiował inżynierię. W New Jersey jest firma handlu ziarnem i paszą, w której będzie mógł dostać pracę, bo to przyjaciele jego ojca. Ewelina rozkręci na nowo firmę dekoratorską. Paul był szczęśliwy i ufny, wyzbył się zupełnie skruszonego sposobu bycia. Ewelina powtarzała sobie, że jest w nim materiał na męża, że go kocha i wyprowadzi go na ludzi. Przez resztę maja chodzili obydwoje od rana do wieczora lekko nieprzytomni. W ciągu paru pierwszych dni wydali wszystkie pieniądze i do końca miesiąca musieli się stołować przy table d’hote w pełnych studentów, robotników i drobnych urzędników jadłodajniach, gdzie się kupowało książeczki bonów po dwa, dwa i pół franka za posiłek. Pewnej czerwcowej niedzieli pojechali do Saint-Germain i poszli na spacer do lasu. Ewe-linę chwytały co chwilę mdłości i zawroty głowy i musiała kilka razy odpoczywać na trawie. Paul był szary z niepokoju. W końcu doszli do małej osady nad Sekwaną. Popołudniowe słońce kładło się zielonymi i lila pasami na płynącej szybko wodzie, rzeka występowała z niskich brzegów, wzdłuż których ciągnęły się dwoma rzędami niebosiężne topole. Przeje-chali na drugą stronę małym promem obsługiwanym przez starego przewoźnika, którego Ewelina ochrzciła Ojcem Charonem. W połowie rzeki powiedziała do Paula: – Czy wiesz, co mi jest, Paul? Będę miała dziecko. Paul wypuścił ze świstem powietrze. – No, tego nie planowałem. Co, świnia jestem, że się z tobą dotąd nie ożeniłem. Ale nic, pobierzemy się natychmiast. Muszę się tylko dowiedzieć, co trzeba zrobić, żeby dostać z dowództwa pozwolenie na ślub. Jakoś się to wszystko ułoży, Ewelino, ale rany, to zupełnie zmienia moje plany. Wysiedli na drugim brzegu i ruszyli przez Conflans w stronę stacji, żeby złapać pociąg do Paryża. Paul miał strapioną minę. – Nie uważasz, że moje plany to też zmienia? – zapytała Ewelina oschle. – To jest wy-prawa w beczce przez Niagarę, jeśli chcesz wiedzieć. – Ewelino – powiedział Paul poważnym tonem, ze łzami w oczach – jakże ja ci to kiedy-kolwiek wynagrodzę? Wierz mi, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Na peron wpadł z gwizdem i łoskotem pociąg, ale oni byli tak pochłonięci swoimi my-ślami, że ledwo go zauważyli. Wsiedli do przedziału trzeciej klasy i siedzieli sztywno naprze-ciwko siebie, dotykając się kolanami. Patrzyli w okno, nie widząc przesuwających się przed-mieść Paryża i nie odzywając się słowem. W końcu Ewelina wykrztusiła przez ściśnięte gar-dło: – Chcę donosić tego malucha, Paul. Musimy przejść przez wszystko w życiu. Paul pokiwał głową. Potem jego twarz zniknęła jej z oczu. Pociąg wpadł w tunel. KRONIKA XXXIV ŚWIAT CIERPI NA BRAK PLATYNY II Serait Criminel de Negliger les Interets Francais dans les Balkans SAMOBÓJSTWO W CELI notowania Zjednoczonych Rezerw Tytoniowych wynoszące w tym miesiącu 167 dolarów za akcję odpowiadają 501 dolarom za akcję dawnych wkładów, od których obecni akcjonariu-sze otrzymują 27 procent wkładu pierwotnego. W czasie wojny i pokoju akcje te utrzymują i zwiększają wypłacane dywidendy. 6 OSÓB UWIĘZIONYCH NA GÓRNYM PIĘTRZE Nie wrócą już na farmę ci, Co raz poznali cud Parii Jeśli Wall Street pragnęła zawarcia traktatu, to znaczy, jeśli wielki kapitał naszego kraju chciał słusznie wiedzieć, w jakiej mierze angażujemy się w sprawy, które nas nie dotyczą, to po co owe zachody w celu skorumpowania hołoty stanowiącej świtę pana Wilsona w Paryżu? ALIANCI NAKŁANIAJĄ MADZIARÓW DO OBALENIA REŻIMU BELI KUNA JEDENASTA ZAGINIONA KOBIETA W PROCESIE SINOBRODEGO Enfin la France Achete les Stocks Americains Prędzej ich spotkasz na Times Square W wirze hulanek, uciech, gier bulwary przedstawiały po południu niezwykły widok. Tarasy większości kawiarni były puste i ogołocone ze stolików i krzeseł. Do niektórych kawiarni wpuszczano wprawdzie poje-dynczo stałych klientów, jednakże obsługujący ich wierni garsoni nie nosili tego dnia fartu-chów Z IMIENIEM DAWNEGO WIELBICIELA NA USTACH KANCELISTKA MARYNARKI SZUKA ŚMIERCI W LOKALU WERBUNKOWYM ŻĄDANIA HEDŻAZU OBURZAJĄ KRYTYKÓW W PARYŻU ażeby przedwcześnie nie zdradzić prawdziwych zamiarów pozoruje się rozwiązanie paru formacji; w rzeczywistości jednak przekazuje się całe oddziały pod rozkazy Kołczaka SPISEK WOBBLISOW NA ŻYCIE PREZYDENTA WILSONA Odkryto 10.000 Worków Zgniłej Cebuli UPADEK ZE SCHODÓW POWODEM ŚMIERCI MAJĘTNEGO OBYWATELA chociaż wskutek mglistej pogody kanonierka zniknęła z oczu zaraz po odbiciu od pirsu, uśmiechnięty Prezydent machał kapeluszem przez całą drogę do „George’a Washingtona” OBALENIE WŁADZY SOWIECKIEJ RZECZĄ PEWNĄ DOM BANKOWY MORGANA Oddając duszę w ręce mego Zbawiciela, pisał John Pierpont Morgan w swoim testamen-cie, z pełną ufnością, że odkupiwszy i obmywszy ją w Swej drogocennej krwi, poprowadzi ją nieskalaną przed oblicze Ojca niebieskiego, błagam dzieci moje, by nie bacząc na niebezpie-czeństwa i koszty ponoszonych ofiar broniły błogosławionej doktryny całkowitego odkupienia grzechów przez przelaną krew Jezusa Chrystusa, i tylko przez nią; a w ręce swego syna jako dyrektora Domu Bankowego Morgana oddał, umierając w Rzymie w 1913, kontrolę nad Morganowskimi interesami w Nowym Jorku, Paryżu i Londynie, nad czterema bankami kra-jowymi, trzema towarzystwami powierniczymi, trzema asekuracyjnymi, dziesięcioma kole-jowymi, trzema tramwajowymi, jednym transportowym i nad Międzynarodowym Towarzy-stwem Żeglugi Handlowej oraz władzę na zasadzie równowagi sił, przez zazębiające się rady nadzorcze, nad osiemnastoma dalszymi kolejami, Amerykańską Korporacją Stali, General Electric, Amerykańskim Towarzystwem Telefoniczno-Telegraficznym i pięcioma kluczowy-mi przemysłami; splątana nić interesów grupy Morgana – Stillmana – Bakera była siłą nośną kredytu, jak kable są siłą nośną mostu wiszącego, trzynastu procent zasobów bankowych ca-łego świata. Pierwszym Morganem, który dokonał fuzji, był Joseph Morgan, hotelarz z Hartfordu w Connecticut, który założył linie pocztowe i wykupił akcje Towarzystwa Asekuracyjnego Etna w czasie paniki spowodowanej wielkimi pożarami lat osiemset trzydziestych w Nowym Jorku; jego syn Junius poszedł w jego ślady, najpierw jako kupiec towarów łokciowych, póź-niej jako wspólnik George’a Peabody , bankiera z Massachusetts, który stworzył olbrzymią firmę asekuracyjnohandlową w Londynie i zaprzyjaźnił się z królową Wiktorią; Junius poślu-bił córkę Johna Pierponta , bostońskiego kaznodziei, poety, oryginała i abolicjonisty; i tak najstarszy ich syn, John Pierpont Morgan, po odbyciu edukacji w Anglii, pobycie w szkole w Vevey i wsławieniu się talentem rachmistrzowskim na uniwersytecie w Getyndze, przybył jako ponury chudy dwudziestoletni młodzian zrobić fortunę w Nowym Jorku tuż przed paniką pięćdziesiątego siódmego roku. (Wojny, paniki na giełdzie, bankructwa, pożyczki wojenne były zawsze pożywką dla Domu Bankowego Morgana.) Kiedy pod Fortem Sumter zagrały armaty, młody Morgan uzyskał niezłe zyski na po-średnictwie w sprzedaży Armii Stanów Zjednoczonych przeznaczonych na złom muszkietów i zaczął się liczyć w Złotej Sali ; handel złotem dawał większe zyski niż handel muszkieta-mi; tyle jeśli idzie o wojnę secesyjną. Podczas wojny francusko-pruskiej Junius Morgan puścił w obieg olbrzymią emisję po-życzki rządu francuskiego w Tours. W tym samym czasie młody Morgan targował się z Jay Cookem oraz niemieckimi i żydowskimi bankierami we Frankfurcie o spłaty amerykańskiego długu wojennego (nigdy nie pałał miłością do Niemców ani Żydów). Panika roku siedemdziesiątego trzeciego doprowadziła Jay Cooke’a do ruiny i uczyniła J. Pierponta Morgana pierwszym krupierem na Wall Street; sprzymierzywszy się z filadelfijskimi Drexelami wybudował Gmach Drexela, gdzie przez trzydzieści lat, rumia-ny i butny, urzędował w szklanym kantorze, pisząc przy biurku i kurząc wielkie czarne cyga-ra, oraz układał pasjanse w prywatnym gabinecie, gdy ważyły się doniosłe sprawy; znany był ze swej małomówności (Tak lub Nie), z nagłych wybuchów w obecności interesantów i z owego charakterystycznego gestu, którym pytał: A co ja będę z tego miał? W siedemdziesiątym siódmym, gdy Junius wycofał się z interesów, J. Pierpont pozwolił się wybrać do rady nadzorczej Nowojorskiej Kolei Centralnej i spuścił na wodę pierwszego „Korsarza”. Pasjonował się jachtingiem i lubił, żeby ładne aktoreczki tytułowały go koman-dorem. Ufundował szpital położniczy na Stuyvesant Square i chętnie zachodził do kościoła Świę-tego Jerzego śpiewać solo hymny w popołudniowej ciszy. Podczas paniki dziewięćdziesiątego trzeciego, nie bez znacznych korzyści osobistych, uratował skarb państwa. Rezerwy złota malały, kraj był w ruinie, farmerzy wołali o parytet srebra, a Grover Cleveland i jego ministrowie spacerowali po Sali Błękitnej Białego Domu, niezdolni podjąć decyzji; w Kongresie wygłaszano mowy, a rezerwy złota topniały coraz bar-dziej w skarbcach; biedacy głodowali, na Waszyngton maszerowała armia Coxeya , a Grover Cleveland wciąż nie mógł się zdecydować na wezwanie wysłannika potentatów z Wall Street i Morgan siedział w swym apartamencie w hotelu Arlington paląc cygara i spokojnie układając pasjanse; gdy prezydent przysłał w końcu po niego, stawił się z gotowym planem zahamowania krwotoku złota. Odtąd, co powiedział Morgan, było święte; gdy Carnegie się wyprzedawał, kupił Trust Stalowy. Był wybuchowym mężczyzną o byczym karku i oczach sroki, z naroślą na nosie; pozwa-lał swoim wspólnikom zapracowywać się na śmierć ślęczeniem nad znojnymi szczegółami procedury bankowej, a sam siedział w swoim gabinecie i kurzył czarne cygara; kiedy trzeba było powziąć decyzję, mówił „Tak” lub „Nie”, albo po prostu odwracał się plecami i pochylał nad swoim pasjansem. Co roku na Boże Narodzenie kazał swemu bibliotekarzowi czytać sobie „Opowieść wigi-lijną” Dickensa z oryginalnego rękopisu. Lubił kanarki i pekińczyki, lubił zapraszać ładne aktoreczki na swój jacht. Każdy następ-ny „Korsarz” był wspanialszy od poprzedniego. Jedząc obiad z królem Edwardem, siedział po prawicy Jego Królewskiej Mości; z Kaiserem biesiadował tete a tete; lubił gawędzić z kardynałami i z papieżem i nie opuszczał żadnego zjazdu biskupów Kościoła Episkopalnego; Rzym był jego ulubionym miastem. Lubił wykwintną kuchnię, stare wina, ładne kobiety i jachting, lubił oglądać swoje zbiory, potrafił wziąć do ręki jakąś wysadzaną drogimi kamieniami tabakierę i gapić się w nią jak sroka w gnat. Kolekcjonował autografy monarchów francuskich, miał pełne gabloty babilońskich tabli-czek, pieczęci, pierścieni, statuetek, popiersi, galorzymskich brązów, merowińskich klejno-tów, miniatur, chronometrów, tkanin, porcelany, inskrypcji klinowych, malowideł starych mistrzów niderlandzkich, włoskich, flamandzkich, hiszpańskich, manuskryptów Ewangelii i Apokalipsy, zbiór dzieł Jean Jacquesa Rousseau i listów Pliniusza Młodszego. Jego plenipotenci skupowali wszystko, co było drogie, rzadkie lub nosiło blask cesarstwa, a on kazał sobie przynosić każdy nowy nabytek i gapił sią w niego jak sroka w gnat. Potem umieszczano go w gablocie. W ostatnim roku swego życia pojechał dahabiją w górę Nilu i przyglądał sią bez końca wielkim kolumnom świątyni w Karnaku. Panika 1907 i śmierć w 1909 Harrimana , jego największego konkurenta na polu kolej-nictwa, uczyniła go niezagrożonym władcą Wall Street i najpotężniejszym prywatnym oby-watelem świata. Zmęczony purpurą starzec, chory na podagrę, raczył się pofatygować do Waszyngtonu, by odpowiedzieć na pytania Komisji Pujo prowadzącej dochodzenie w sprawie trustu ban-kowego: Tak, zrobiłem, co mi się wydawało najkorzystniejsze dla interesów kraju. W tak podziwu godny sposób zbudował swoje imperium, że jego śmierć w 1913 prawie się nie odbiła na giełdach świata; purpura przeszła na jego syna, J. P. Morgana juniora , któ-ry się kształcił w Groton i w Harvardzie, polerował zaś w obcowaniu z brytyjską klasą pa-nującą, by wyrosnąć na bardziej konstytucyjnego monarchę: J. P. Morgan sugeruje... Do 1917 alianci zapożyczyli się za pośrednictwem Domu Bankowego Morgana na mi-liard dziewięćset milionów dolarów, więc wyruszyliśmy za morze bronić demokracji i sztandaru; a pod koniec konferencji pokojowej za słowami J. P. Morgan sugeruje stała potę-ga siedemdziesięciu czterech miliardów dolarów. J. P. Morgan jest milczącym mężczyzną, nieskłonnym do publicznych wypowiedzi, jed-nakże podczas wielkiego strajku hutników napisał do Gary’ego : Serdeczne gratulacje z racji pańskiej postawy wobec związków zawodowych, z którą, jak pan wie, całkowicie się zgadzam. Uważam, że zagrożona jest sama zasada amerykańskiej wolności, lecz zwyciężymy, jeśli będziemy twardo stali przy swoim. (Wojny i paniki na giełdzie, ogień mitraliez i pożary, głód, wszy, cholera i tyfus były zawsze wymarzoną pożywką dla Domu Bankowego Morgana.) KRONIKA XXXV rozegrane wczoraj po raz pięćdziesiąty drugi Grand Prix de la Victoire było wydarze-niem, które na długo pozostanie w pamięci widzów, bowiem nigdy w historii tej klasycznej gonitwy Longchamps nie przedstawiało tak świetnego obrazu Niech nie zagasną domowe ogniska, Aż nasi chłopcy powrócą z wojny LEWIATAN NIE NADAJE SIĘ DO SPUSZCZENIA NA WODĘ Bolszewicy Znoszą Marki Pocztowe ARTYSTA OTRUŁ SIĘ GAZEM W NEW HAVEN KREW NA BANKNOCIE DOLAROWYM Daleko rzucił ich los niespokojny POTAŻ PRZYCZYNĄ ZERWANIA ROKOWAŃ MAJOR ZATRUŁ SIĘ NA SMIERC ZAŻYWSZY PRZEZ POMYŁKĘ PROSZEK PRZECIW KARALUCHOM LENIN POSTRZELONY PRZEZ TROCKIEGO Znacie moje stanowisko w sprawie piwa, oświadczył szukający poklasku Brisbane Choć serce nam się żałością ściska, Że o nich tylko możemy śnić, Już ich powrotu chwila jest bliska, Promień nadziei zaczyna lśnić. PREZYDENT PRZYPOMINA KRZYK POLEGŁYCH LIST POSZLAKĄ W SPRAWIE ZAMACHU BOMBOWEGO Emile Deen w poprzednich odcinkach swego wywiadu opisał rywalizację między Royal Dutch i Standard Oil Company jako początek walki o kontrolę rynków światowych, która została jedynie zahamowana przez wojnę. „Istotnymi czynnikami”, powiedział, „są zazdrość, niezadowolenie, nieufność”. Niezwykły rozwój przemysłu w naszym kraju od czasów wojny secesyjnej, otwarcie nowych terytoriów, wzrost zasobów, szybki przyrost ludności, wszystko to przyczyniło się do nagłego powstania wielu krociowych fortun. Czy jest jakiś ojciec, mat-ka, ukochana, krewniak czy przyjaciel któregokolwiek z dwóch milionów chłopców walczą-cych na obcej ziemi, który by nie dziękował Bogu, że Wall Street użyczyła Czerwonemu Krzyżowi H. P. Davisona ? ZŁODZIEJ WALORÓW ZAMORDOWANY Rychło ujrzymy, jak zorza błyska, Powrócą chłopcy w domowe ogniska OKO KAMERY (39) dzień wstaje niepostrzeżenie z rumianej ciszy pulsowanie zamiera we mnie słodyczą ciemność rozwiera się czerwienią w cieple ciążącej ciepłosłodko powiekom krwi potem bły-ska ogromem błękitów żółci różów dzisiaj to Paryż różowy blask sączy się przez mgiełkę chmur z turkusowych prześwitów nieba buczy piskliwie miniaturowa syrena pojazdy dudnią klekoczą sennie po kocich łbach popiskują taksówki żółtość jest płaszczem za otwartym oknem Luwr między Sekwaną a niebem pyszni się stateczną bryłą różowawoszarego kamie-nia oczywistość Paryża połyskliwy czerwonozielony holownik sapie ciągnąc pod prąd trzy na czarno i mahoniowo lakierowane berlinki z zielonymi żaluzjami koronkowymi firaneczkami i doniczkami kwitnących pelargonii w oknach nadbudówek żeby przypłynął pod mostem tęgi ubrany na niebiesko marynarz przewraca na płask jego mały czarny komin Paryż wkracza do pokoju w oczach pokojówki i w ciepłych wzgórkach jej piersi pod szarym fartuchem w pachnącej cykorią kawie pasteryzowanym mleku i chrupkim połysku rogalików maźnię-tych oszczędnie bardzo słodkim nie solonym masłem i w żółtej okładce książki na wpół kry-jącej sympatyczną buzię mojej przyjaciółeczki Paryż 1919 parismutuel ruletka wirująca wokół wieży Eiffla czerwone czarne milion dolarów milion marek bilion rubli albo mandat dla Montmartre’u przeszkody w Cirque Medrano karkołomna stateczność wiolonczeli do-strajanych na estradzie Salle Gaveau obojów i triangułu la musique s’en fou de moi powia-da sędziwa markiza i dzwoniąc brylantami wychodzi demonstracyjnie ze Strawińskiego a nasz kasztanek wziął przeszkody na odwyrtkę i przegraliśmy ostatnie pieniądze la peintu-re naprzeciwko Madeleine Cezanne Picasso Modigliani Nouvelles Athenes poezja coraz to nowych drukowanych na tincie manifestów na kioskach i slogany gryzmolone kredą w pisuarach L’UfalON DES TRAVAILLEURS FERA LA PAIX DU MONDE rewolucja wirująca wokół wieży Eiffla przekreśla zeszłoroczne diagramy dni sfruwają z kalendarza stworzymy wszystko od nowa dziś rozpoczyna się rok pierwszy dziś słoneczny ranek pierw-szego dnia wiosny łykamy kawę spryskujemy się wodą ubieramy spiesznie zbiegamy po schodach i wychodzimy z szeroko otwartymi oczami w pierwszy ranek pierwszego dnia pierwszego roku KRONIKA XXXVI NA CHWAŁĘ FRANCJI NIEŚMIERTELNEJ Pruski oficer przekroczył Ren, Olalala NIEMCY POBICI POD RYGĄ WDZIĘCZNI PARYŻANIE WIWATUJĄ NA CZESC MARSZAŁKÓW FRANCJI Pruski oficer przekroczył Ren, Lubił kobietki tentegoten, Fi done, olalala. WE WZRUSZAJĄCYM POZWIE ŻONA OPISUJE PODSTĘPY RYWALKI Po powrocie Wilsona do Waszyngtonu zaczynają się kłopoty. Strajkujący paryżanie wy-brali się na majówkę, by wysłuchać przemówień. Zdemolowana kawiarnia i bomby na ulicach Fiume . Paryżanie płacą coraz więcej za mięso. II Serait Dangereux d’Augmemter les Vivres W Bethmannie-Hollwegu Burzy się Krew. Tajemnicze Siły Powstrzymują Marsz Antybolsze W SPISKACH WYCZUWA SIĘ NIEMIECKĄ RĘKĘ A madmazela spod Armentieres, Olalala, A madmazela spod Armentieres, Olalala, W czterdziestej wiośnie nigdy nie pier... Fi done, olalala czarnymi literami zapisał się ostatni dzień w La Baule; zrzeszeni pracownicy skorzystali z okazji, by zagrozić nie przygotowanym na żadne zmiany pracodawcom. SKŁADA WIENIEC NA GROBIE LAFAYETTE’A. Najbogatsza Murzynka nie żyje. Tłuszcza rozwścieklonych żołnierzy atakuje bursy stu-denckie w Yale. Kopalnia złota trudnym orzechem do zgryzienia. ZACIŚNIĘCIE ŚRUBY W BERLINIE Wziął ją na górę do swego łóżka I raz-dwa wyzuł z cnego wianuszka, Fi done, olalala POKÓJ NIE PRZYNIESIE SPADKU CEN, TWIERDZĄ HANDLOWCY SAMOBÓJSTWO PRZY SŁUŻBOWYM BIURKU Współczesny Sinobrody Padł z Kolei Ofiarą Melancholii Nie jest to nikt inny jak generał Minus z dawnego carskiego sztabu generalnego, który za rządów Kiereńskiego dowodził wojskami w rejonie Mińska. Paryscy policjanci grożą przy-łączeniem się do ruchu strajkowego i wpuszczeniem do Francji beczek z wypisanym na nich magicznym słowem Mistelle . Chodzą słuchy, że jeden ze spekulantów zarobił w ciągu ty-godnia bez mała pięć milionów franków na czysto. Przez trzy miesiące było okay, Potem jej urósł brzuszek że hej, Fi done, olalala wielkie zasoby finansowe, lepsze wyposażenie i obfitość surowców Ameryki winna do-pomóc francuskiemu geniuszowi w odbudowie i rozbudowie potencjału przemysłowego Francji, podać dłoń w czarującą scenerię, wspaniałe drogi, znakomite hotele, wyśmienitą kuchnię zapewnia położenie Targów Lyońskich na linii 45 równoleżnika. Dzięki wielkim zasobom mineralnym ich przyszłość rysuje się niewyobrażalnym splendorem. Każdy, kto spróbuje u nas przejąć funkcje municypalne, zostanie zastrzelony na miejscu, oświadczył burmistrz Ole Hanson . Chociaż mały wzrostem, jest on człowiekiem wielkiego umysłu, wielkich horyzontów i wielkich nadziei. Od pierwszego rzutu oka uderza jego podobieństwo do Marka Twaina. RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Dick i Ned niezbyt równo trzymali się na nogach, gdy któregoś ranka ukazał się ich oczom latarniowiec z napisem Fire Island. Dickowi nieśpieszno było wracać do Ojczyzny Pana Boga bez centa przy duszy i z perspektywą stawienia się przed komisją poborową, cho-ciaż niepokoił się trochę, jak sobie radzi mamusia. Jedyną troską Neda była wojenna prohibi-cja. Obaj czuli się mocno rozbici po nie skończonej ilości wypitych w czasie rejsu koniaków. Ale parowiec wpłynął już na łupkowozieloną płyciznę koło Long Island i nie pora była się rozklejać. Gęsta mgła na zachodzie, potem płaskie klocki wynurzających się z wody zabudo-wań, biała linia plaży na Rockaway, diabelska kolejka na Coney Island, szare drewniane domki z bielą stolarki wśród soczystej zieleni drzew na Staten Island – wszystko to chwytało za serce jak widok domu. Potem do statku podpłynął holownik z urzędnikami imigracyjnymi i Dick nie wierząc własnym oczom ujrzał wdrapującego się po trapie pana Hirama Halseya Coopera w mundurze khaki i sztylpach. Zapalił papierosa starając się przybrać trzeźwy wy-gląd. – No, mój chłopcze, kamień mi spadł z serca. Twoja matka i ja byliśmy, ee... Dick przerwał mu, przedstawiając Neda. Pan Cooper, w swoim uniformie majora, ujął go za rękaw i odciągnął w drugi koniec pokładu. – Lepiej, żebyś się ubrał w mundur przed zejściem na ląd – powiedział. – Dobrze, panie majorze. Tylko że jest okropnie zniszczony. – Tym lepiej. Tak, tam musi być piekło za oceanem. Nie ma czasu na flirty z muzami, co? Pojedziesz dzisiaj ze mną do Waszyngtonu. Byliśmy o ciebie bardzo niespokojni, no ale wszystko szczęśliwie minęło. Uświadomiło mi to, jakim jestem samotnym starcem. Ale, ale, mój chłopcze! Twoja matka jest córką generała Ellswortha, prawda? Dick kiwnął głową. – Oczywiście, skoro moja świętej pamięci żona była jego bratanicą. No, to leć się prze-brać w mundur i pamiętaj, mówienie pozostaw mnie. Przebierając się w uniform dawnego korpusu Nortona-Harjesa, Dick myślał, jak gwał-townie pan Cooper się postarzał, i zastanawiał się, jak go poprosić o pożyczenie piętnastu dolarów na pokrycie zaciągniętego w barze długu. Nowy Jork sprawiał dziwnie opuszczone wrażenie w żarze popołudniowego słońca. No, to jestem w domu, myślał Dick. Na Dworcu Pensylwańskim policjanci i tajniacy sprawdzali przy wejściach karty rejestracyjne wszystkich młodych ludzi bez mundurów. Biegnąc z panem Cooperem do pociągu Dick spostrzegł w kącie sali gromadkę zgnębionych mężczyzn otoczoną kordonem zgrzanych policjantów. Gdy się usadowili w wagonie klubowym Kongresowego , pan Cooper otarł chustką twarz. – Teraz już rozumiesz, dlaczego ci kazałem włożyć mundur. To musiało być pewnie pie-kło, co? – Owszem, bywały ciężkie chwile – odparł niedbale Dick. – Ale mimo wszystko nie chciałem wracać. – Wiem, że nie chciałeś, mój chłopcze. Pewnie nie spodziewałeś się zobaczyć swego sta-rego mentora w oficerskim mundurze? Cóż, musimy wszyscy przyłożyć ręki do pchania tego wózka. Jestem w Departamencie Zakupów Intendentury i widzisz, szefem naszego Biura Osobowego jest generał Sykes, który jak się okazuje, służył razem z twoim dziadkiem. Opo-wiedziałem mu o tobie, o twoich doświadczeniach na dwóch frontach, o twojej znajomości języków i... oczywiście bardzo go to zainteresowało. Sądzę, że uda ci się załatwić od ręki sto-pień oficerski. – Ależ, proszę ppana – zaczął się jąkać Dick – tto nadzwyczajne, to ddiablo ładnie, że pan się tak mną interesuje. – Mój chłopcze, sam nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi cię będzie brak. To zna-czy, naszych rozmów o muzach i innych starociach. Dopiero jak wyjechałeś... Głos pana Coopera utonął w łoskocie ekspresu. No, to jesteś w domu, dudniło w głowie Dicka. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Zachodniej Filadelfii, zaległa cisza, w której sły-chać było tylko równomierny szum elektrycznych wiatraczków. Pan Cooper pochylił się i stuknął Dicka w kolano. – Musisz mi tylko przyrzec jedno: że nie będziesz więcej mówił o pokoju, dopóki nie wy-gramy tej wojny. Jak nastanie pokój, będziemy go opiewać w wierszach. Wówczas będzie pora na zabiegi o trwały pokój. A co do tego incydentu we Włoszech, to nie ma o czym mó-wić, zapomnij o tym, nikt o niczym nie słyszał. Dick kiwnął głową. Zły był tylko na siebie, że się zaczerwienił. Nie rozmawiali już wię-cej, dopóki nie zjawił się kelner oznajmiając: – Podajemy już obiad w wagonie restauracyjnym na przodzie. W Waszyngtonie (No, to jesteś w domu, powtarzał głos w głowie Dicka) pan Cooper umieścił go na kozetce w swoim numerze w hotelu Willard, bo wszędzie było przepełnienie i nie można było dostać żadnego lokum. Leżąc owinięty prześcieradłem Dick usłyszał, jak pan Cooper podchodzi na palcach i pochyla się nad nim dysząc ciężko. Otworzył oczy, z szerokim uśmiechem na ustach. – No, mój chłopcze, dobrze, że jesteś znowu w kraju – powiedział pan Cooper. – Dobra-noc. – I wrócił do swego łóżka. Następnego dnia przedstawił Dicka generałowi Sykesowi. – Oto młody człowiek, który wzorem swego dziada chce służyć ojczyźnie – oznajmił z okrągłym gestem. – Był taki niecierpliwy, że pojechał na wojnę, zanim Ameryka do niej przystąpiła. Służył w Ochotniczym Korpusie Sanitarnym przy armii francuskiej, a potem wło-skiej. Generał Sykes, niski starszy jegomość o żywych oczach i orlim nosie, był prawie głuchy. – Tak, dobry był chłop z tego Ellswortha. Odbyliśmy wspólnie kampanię przeciw Gero-nimowi . Ach, ten dawny Zachód! Miałem wszystkiego czternaście lat pod Gettysbur-giem i niech mnie diabli, jeśli on tam w ogóle był. Przeszliśmy wspólnie całe West Point po wojnie, biedny stary Ellsworth. Więc powiadasz, że wąchałeś już proch, mój chłopcze? Dick zarumienił się i kiwnął głową. – Widzi pan, generale – jął wykrzykiwać pan Cooper – chłopiec chciałby się wykazać, hm, w jakiejś bardziej odpowiedzialnej służbie niż Korpus Sanitarny. – Tak, panie dziejku, Korpus Sanitarny to nie miejsce dla przedsiębiorczego młodzieńca. Zna pan Andrewsa, majorze? – Generał pisał coś pośpiesznie na kartce. – Niech pan go za-prowadzi z tą notatką do pułkownika Andrewsa, już on go gdzieś urządzi. Musi się zoriento-wać w jego kwalifikacjach et cetera, rozumie pan. No to powodzenia, chłopcze. Dick zasalutował wcale, wcale i wyszli na korytarz. Pan Cooper miał szeroki uśmiech na twarzy. – Załatwione. Muszę teraz lecieć do siebie do biura. A ty idź wypełnić te wszystkie for-mularze, potem na badanie lekarskie... czy też na badanie poślą cię może dopiero w obozie. W każdym razie przyjdź zjeść ze mną o pierwszej lunch w hotelu. Wal prosto na górę. Dick zasalutował z uśmiechem. Resztę przedpołudnia spędził na wypełnianiu blankietów, po lunchu zaś pojechał do Atlantic City zobaczyć się z mamusią. Nic się nie zmieniła. Miesz-kała w pensjonacie na samym krańcu miasta i okropnie przejmowała się szpiegami. Henry zaciągnął się jako zwykły piechur i dostał przydział do Francji. W mamusi krew się burzyła na myśl, że wnuk generała Ellswortha jest prostym szeregowcem, ale wierzy, powiedziała, że wkrótce awansuje na oficera. Dick od dzieciństwa nie słyszał od niej żadnej wzmianki o dziadku, więc zapytał o niego. Okazało się, że umarł, gdy była jeszcze małą dziewczynką, nie zostawiając rodzinie zaopatrzenia odpowiadającego jej pozycji społecznej. Pozostała jej jedynie w pamięci sylwetka wysokiego mężczyzny z siwą szpicbródką, w granatowym uni-formie i miękkim filcowym kapeluszu z jedną krezą podpiętą do góry. Gdy po raz pierwszy zobaczyła karykaturę wuja Sama, myślała, że to jej ojciec. W kieszeni zawsze nosił maleńką srebrną bombonierkę z cukierkami ślazowymi i miał wspaniały wojskowy pogrzeb, na którym miły dobroduszny oficer piechoty pożyczył jej swojej chusteczki do nosa. Bombonierkę prze-chowywała potem przez wiele lat, ale w końcu musiała się z nią rozstać jak z wieloma innymi rzeczami, kiedy ojciec Dicka, ee... kiedy mu się powinęła, biedakowi, noga. W tydzień potem Dick otrzymał z Departamentu Wojny list zaadresowany „Savage, Ri-chard Ellsworth, podporucznik intendentury” i zawierający nominację oraz rozkaz stawienia się w ciągu dwudziestu czterech godzin w obozie Merritt w New Jersey. Po przybyciu na miejsce okazało się, że ma dowodzić kompanią pomocniczą, i byłby zupełnie zgubiony, gdy-by nie sierżant. Poczuł się nieco pewniej dopiero po zaokrętowaniu na transportowiec „Le-wiatan”. Dostał kabinę pierwszej klasy do spółki z jeszcze dwoma podporucznikami i majorem, nad którym górował tym, że był już na froncie. Kiedy na horyzoncie zniknęło Sandy Hook, w Dicka wstąpił nowy duch i wysmażył do Neda długi list w formie dziadow-skiej pieśni zaczynającej się tak: Tatunio miał wyroczek, mamunia pustą kabzę, Synalek ciut zanadto lubił sią raczyć sznapsem. Teraz jest za państwowe dolce podporucznikiem, Mundurek jak ta lala z wrodzonym nosi szykiem. Czy mogło coś gorszego niż taki los w udziale Przypaść nieborakowi po dziadziu generale? Obaj koledzy podporucznicy, z którymi dzielił kabinę, okazali się bezbarwnymi szczenia-kami z Uniwersytetu Lelanda Stanforda , a major, absolwent West Point, był sztywny, jakby kij połknął. Ów nie pierwszej młodości oficer o żółtej pucołowatej twarzy i cienkich wargach, z cwikierem na nosie, rozkrochmalił się trochę w trzecim dniu podróży, gdy Dick za pośred-nictwem sierżanta, który zdążył się tymczasem pokumać ze stewardami, wystarał mu się o pół literka jako lekarstwo na nękającą go chorobę morską. Okazało się teraz, że major jest zapa-miętałym wielbicielem Kiplinga, że słyszał raz Copelanda czytającego „Danny Deevera” i że zrobiło to na nim wielkie wrażenie. Znał się ponadto na mułach i na hodowli koni i był autorem monografii „Koń hiszpański”. Kiedy Dick napomknął, że studiował u Copelanda, a w dodatku wyszło na jaw, że jest wnukiem nieboszczyka generała Ellswortha, major Thompson zainteresował się i jął go rozpytywać o osły używane przez Francuzów do przeno-szenia amunicji w okopach, o włoskie konie kawaleryjskie i o utwory Kiplinga. Ostatniej no-cy przed wejściem do Brestu, gdy wszyscy chodzili podminowani, a na statku obowiązywało zaciemnienie i bezwzględna cisza ze względu na strefę zagrożenia, Dick zamknął się w toalecie i przeczytał żartobliwy list, który napisał do Neda pierwszego dnia po zaokrętowa-niu, potem podarł go na drobne kawałki, wrzucił do muszli i starannie spuścił wodę – koniec z listami. W Breście wziął ze sobą do miasta trzech majorów i zamówił im w hotelu kolacyjkę z wyborowym winem. Major Thompson opowiadał przez cały wieczór historie o Filipinach i wojnie hiszpańskiej, a po czwartej butelce Dick nauczył ich wszystkich śpiewać „Madmaze-lę spod Armentieres”. W trzy dni później został zwolniony z dowództwa kompanii pomocni-czej i odkomenderowany do Tours; jak się okazało, przeniesienie załatwił major Thompson, który chciał mieć pod ręką kogoś do dyskutowania o Kiplingu i rozmawiania za niego po francusku. Dick z ulgą pożegnał Brest, gdzie wszyscy chodzili wiecznie wściekli z powodu deszczu, błota, dyscypliny, salutowania, musztry i obawy podpadnięcia którejś z szyszek. Tours było pełne uroczych budowli z kremowego kamienia tonących w gęstwie niebie-skawego późnoletniego listowia. Dick pobierał diety zamiast racji i mieszkał u sympatycznej starszej Francuzki, która codziennie rano przynosiła mu do łóżka cafe au lait. Zaprzyjaźnił się z pewnym oficerem z Biura Osobowego i za jego pośrednictwem zaczął się starać o wyreklamowanie Henry’ego z piechoty. Obiady jadał przeważnie w towarzystwie majora Thompsona, starego pułkownika Edgecombe’a i jeszcze paru oficerów; doszło do tego, że nie mogli się bez niego obyć, bo on jeden umiał zamówić menu comme il faut, wybrać wina naj-lepszych roczników, parlować z Francuzeczkami, układać limeryki, no a przy tym był wnu-kiem nieboszczyka generała majora Ellswortha. Kiedy wydzielono Służbę Kurierską jako odrębną jednostkę, pułkownik Edgecombe, któ-ry stanął na jej czele, sprzątnął go majorowi Thompsonowi i jego koniarzom mianując jed-nym ze swoich zastępców w randze kapitana. Teraz Dick załatwił od ręki przeniesienie Hen-ry’ego z oficerskiej szkoły piechoty do Tours, ale było już za późno na wyrobienie mu wyż-szej rangi niż porucznika. Porucznik Savage okazał się ogorzały, żylasty i wściekły, gdy pew-nego dnia zameldował się w gabinecie kapitana Savage’a. Po południu wypili we dwóch flaszkę białego wina w pokoju Dicka. Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, Henry od razu wy-buchnął: – No, jeśli to nie jest szczyt dekownictwa. Sam nie wiem, czy mam być dumny ze swoje-go małego braciszka, czy mu z miejsca rozkwasić nos. Dick nalał mu kieliszek. – To widocznie robota mamusi – powiedział. – Słowo daję, ja w ogóle zapomniałem, że dziadek był generałem. - Żebyś usłyszał, co chłopcy na froncie mówią o intendenturze. – Ktoś musi się jednak zajmować aprowizacją, uzbrojeniem... – ...i mamzelami, i białym winkiem – wpadł mu w słowo Henry. – Oczywiście, ale co do mnie, to prowadzę bardzo cnotliwe życie. Twój mały braciszek trzyma się w cuglach i haruje jak dziki osioł, słowo daję. - Pisząc majorom intendentury liściki miłosne? Rany, to szczyt wszystkiego! Ty zawsze wylądujesz nosem w marcepanach. Dobrze, że się znalazł chociaż jeden wydarzony członek rodziny do pielęgnowania chlubnych tradycji generała Ellswortha. – Co, ciężko było w Argonnach? – Jeszcze jak! Dopóki mnie nie wysłali do szkoły oficerskiej na tyły. – Bo myśmy mieli prima życie, kiedy byłem w siedemnastym roku z Korpusem Sanitar-nym. – Oo, ty wszędzie będziesz miał prima życie. Wypiwszy więcej wina Henry trochę się udobruchał. Ale raz po raz omiatał wzrokiem wielki pokój z koronkowymi firankami, wyszorowanymi do czysta płytami posadzki i łóżkiem pod baldachimem i cmokając wargami mruczał: „No, no, tym się żyje!” W końcu Dick wziął go na miasto, postawił mu pierwszorzędny obiad w swoim ulubionym bistrze, a potem umówił Minette, najprzystojniejszą dziewczynę w zakładzie madame Patou. Kiedy Henry zniknął z Minette na górze, Dick z okropną chandrą został jeszcze parę minut w salonie cedząc podły koniak w towarzystwie dziewczyny zwanej Rudą Trudą, bo miała farbowane marchewkowe włosy i wielkie miękkie szminkowane wargi. – Vous triste? – zapytała kładąc mu lepką rękę na czole. Dick kiwnął głową. – Fievre. Trop penser, penser niedobrze. Moi aussi... Po czym powiedziała, że już by się dawno zabiła, tylko się boi, ale nie dlatego, że wierzy w Boga, boi się przeraźliwej pustki śmierci. Dick próbował ją pocieszać, że bientót la guerre finie i tout le monde content wraca do domu, ale dziewczyna dostała spazmów i zaraz przy-leciała pani Patou jazgocząc i doskakując do niej z rozczapierzonymi jak mewa szponami. Była to tęga kobieta o wrednej gębie. Złapała dziewczynę za włosy i nuż ją tarmosić, co okropnie wzburzyło Dicka. Jakoś udało mu się wymóc na niej, żeby pozwoliła dziewczynie wrócić do swego pokoju, zostawił coś pieniędzy i wyszedł. Czuł się parszywie. Wróciwszy do domu myślał, że napisze wiersz. Próbował przywołać słodko-odurzające pulsowanie uczuć ogarniające go zazwyczaj, gdy siadał do pisania wierszy, ale jakoś nic z tego nie wychodziło, nie czuł nic prócz przygnębienia. Wobec tego położył się do łóżka. Przez pół nocy, ni to we śnie, ni na jawie, majaczyła mu twarz Rudej Trudy. Potem zaczął sobie przypominać słodkie chwile przeżyte z Hildą w Bay Head i wdał się z samym sobą w długi dyskurs o miłości. Wszystko jest takie plugawe i wstrętne; nosem mu już wychodzi to kurwienie się na przemian z abstynencją; chciałby wreszcie mieć prawdziwe przygody miło-sne. Zaczął się zastanawiać, co będzie robił po wojnie. Wróci pewnie do kraju i rozpocznie karierę polityczną w New Jersey; miła perspektywa. Leżał na wznak gapiąc się w sufit w sinym świetle świtu, gdy usłyszał z ulicy wołanie Henry’ego. Zszedł na palcach po zim-nych płytach schodów i wpuścił go do środka. – Po kiego licha pozwoliłeś mi pójść z tą dziwką, Dick? Czuję się jak ostatnia świnia. Chryste Panie! Użyczysz mi kawałka łóżka? Rano poszukam sobie jakiegoś lokum. Dick dał mu piżamę i skulił się jak mógł na swojej połowie łóżka. – Cała bieda z tobą, Henry – powiedział ziewając – że jesteś do szpiku kości purytani-nem. Musisz nabrać bardziej kontynentalnych przyzwyczajeń. – Jeśli się nie mylę, ty też nie poszedłeś z żadną z tych dziwek. – Ja nie mam oporów moralnych, mój drogi, jestem po prostu francuski piesek – wycedził Dick sennie. – Nieodrodne dziecię Epikura . – A, gówno! Ja tam czuję się jak ostatnia szmata – szepnął Henry. Dick zamknął oczy i wkrótce spał. Na początku października pułkownik Edgecombe wysłał Dicka do Brestu z papierami zbyt wielkiej wagi, żeby je powierzyć podoficerowi, jak powiedział. W Rennes Dick musiał czekać dwie godziny na połączenie i siedział przy lunchu w restauracji dworcowej, gdy zbli-żył się do niego piechur z ręką na temblaku i wykrzyknął: – Cześć, Dick, jak rany gorzkie! Był to Chudy Murray. – Rany, Chudy, cieszę się, że cię widzę. To już pięć albo sześć lat. Starzejemy się, co? Siadaj, bracie. Albo nie, nie możesz usiąść. – Powinienem był pewno zasalutować, panie kapitanie – powiedział Chudy sztywno. – Skończ z tym. Ale serio, musimy znaleźć jakieś miejsce, gdzie byśmy mogli spokojnie pogadać, jeśli masz trochę czasu do pociągu. Rozumiesz, żandarmi przyskrzyniliby przede wszystkim mnie, gdyby mnie zobaczyli jedzącego i pijącego z szeregowcem. Poczekaj, skoń-czę lunch, to poszukamy jakiejś knajpki koło stacji. To mogę zaryzykować. – Mam godzinę czasu. Jadę do centrum urlopowego w Grenoble. – Szczęściarz z ciebie. Byłeś poważnie ranny, Chudy? – Odłamkiem w ramię, panie kapitanie – zameldował Chudy prężąc się na baczność, bo do sali restauracyjnej wkroczył sztywnym krokiem sierżant żandarmerii. – Rany, nogi się pode mną uginają na widok tych facetów. Dick przełknął lunch, zapłacił i poszedł na drugą stronę placu przed stacją. W jednej z kafejek była tylna salka wyglądająca mrocznie i zacisznie. Już mieli usiąść, żeby pogawę-dzić przy piwie, gdy Dick przypomniał sobie teczkę z papierami. Została pod stolikiem. Szepnąwszy łamiącym się głosem, że zaraz wraca, przebiegł pędem przez plac i wpadł do restauracji. Przy stoliku siedziało trzech francuskich oficerów. – Pardon, messieurs. Teczka leżała pod stolikiem, tam gdzie ją zostawił. – Gdybym ją zgubił, musiałbym sobie chyba palnąć w łeb – powiedział Chudemu. Powspominali Trenton, Filadelfię, Bay Head i doktora Atwooda. Chudy się ożenił, miał dobrą posadę w banku w Filadelfii. Zgłosił się na ochotnika do tanków, ale dostał odłamkiem szrapnela, zanim poszli do szturmu; i całe szczęście, że dostał, bo jego załogę zmiotło ciężkie działo. Dzisiaj wyszedł ze szpitala i ma jeszcze bardzo miękkie nogi. Dick zapisał sobie jego przydział i obiecał, że załatwi mu przeniesienie do Tours; potrzebują takich jak on chłopców na kurierów. Zrobiło się późno i Chudy musiał biec na pociąg, a Dick, ściskając teczkę pod pachą, wyszedł się jeszcze przejść po przyjemnie pastelowym i dość wesołym mimo jesien-nego kapuśniaczku mieście. W dniu, w którym rozeszła się wiadomość o zawieszeniu broni, w Tours zaszumiało jak w ulu. Wszyscy pili i klepali się po plecach, oficerowie we wspólnym korowodzie z żołnierzami wylegli z biur wojskowych na ulice. Kiedy się okazało, że to fałszywy alarm, Dick doznał prawie ulgi. Przez parę następnych dni wszyscy w Komendzie Służby Kurier-skiej chodzili z tajemniczymi minami, jakby wiedzieli więcej, niż chcą powiedzieć. Wieczo-rem w dniu prawdziwego zawieszenia broni Dick zjadł trochę nieprzytomnie kolację z pułkownikiem Edgecombem i jeszcze paroma oficerami. Po kolacji spotkał pułkownika przypadkiem na podwórku. Pułkownik miał czerwoną twarz, a wąs mu się jeżył. – No, Savage, to wielki dzień dla naszej rasy – powiedział i parsknął śmiechem. – Jakiej rasy? – zapytał speszony Dick. – No, ludzkiej – huknął pułkownik, po czym odciągnął Dicka na stronę. – Chciałbyś po-jechać do Paryża, mój chłopcze? Konferencja pokojowa zbierze się w Paryżu i ponoć ma w niej wziąć osobisty udział prezydent Wilson, jakkolwiek to brzmi nieprawdopodobnie. Jed-nym słowem, dostałem rozkaz postawienia całej jednostki na usługi delegacji amerykańskiej, która przyjedzie dyktować warunki pokoju. Będziemy kurierami konferencji pokojowej. Ale gdybyś wolał wrócić do kraju, przypuszczam, że da się to załatwić. – Ależ nie, panie pułkowniku – odparł Dick spiesznie. – Właśnie zaczynałem się martwić, że będę musiał wracać do kraju i rozejrzeć się za pracą. Konferencja pokojowa to będzie do-piero heca, zresztą odpowiada mi każda okazja do pojeżdżenia trochę po Europie. Pułkownik zmierzył go zwężonymi oczyma. – Nie ujmowałbym tego w takich kategoriach. Służba winna być naszą pierwszą troską. I oczywiście to ściśle poufne. – Oczywiście – odparł Dick, ale nie mógł ukryć uśmieszku, wracając do kolegów przy stole. A więc znów Paryż, tym razem w nowiutkim gabardynowym uniformie ze srebrnymi belkami na ramionach i z pełnym pugilaresem. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił po przyjeździe, było wybranie się na małą uliczkę za Panteonem, gdzie mieszkał przed rokiem ze Stevem Warnerem. Wysokie kredowoszare kamienice, magazyny, bistra, wielkookie dzieci w czarnych fartuszkach, apasze w kaszkietach i jedwabnych szalikach na szyjach, śpiewny paryski argot, wszystko to wprawiło go w nieokreśloną melancholię. Ciekawe, co się dzieje ze Stevem. Z ulgą wrócił do kwatery Służby Kurierskiej, gdzie żołnierze ustawiali właśnie świeżo sprowadzone zasuwane biurka amerykańskie i żółto politurowane skrzynki kartotek. Sercem nowo poznawanego Paryża był Hotel de Crillon na Placu Zgody, jego tętnicą Rue Royale, którą raz po raz przejeżdżali przybyli dostojnicy, prezydent Wilson, Lloyd George, król i królowa Belgów, eskortowani przez oddział Garde Republicaine w kaskach z pióropuszami. Życie Dicka potoczyło się teraz wirem wypadów nocnymi ekspresami do Brukseli, popijanego burgundem Beaune czerwonego homara na krytych czerwonym pluszem kanapkach u Laruego, cocktaili z szampanem w barze u Ritza, naszpikowanych ploteczkami rozmów nad une demie w Cafe Weber. Przypominało mu to trochę dawne czasy zjazdu nominacyjnego w Baltimore, tyle że teraz gwizdał sobie na wszystko; wydawało mu się to śmiechu warte. Pewnego wieczora wkrótce po Bożym Narodzeniu pułkownik Edgecombe zabrał go na obiad do Voisina w towarzystwie głośnego nowojorskiego speca od kampanii reklamowych, o którym się mówiło, że stoi bardzo blisko pułkownika House’a. Zatrzymali się na chwilę przed restauracją, żeby rzucić okiem na kościół o baryłkowatej kopule po drugiej stronie uli-cy. – Widzisz, Savage, ten facet jest ożeniony z moją krewniaczką z pittsburskiej rodziny Staple’ow. Robi gładkie wrażenie, ale przyjrzyj mu się uważnie. Jak na tak młodego człowie-ka, masz bardzo bystre oko na ludzi. Pan Moorehouse okazał się postawnym błękitnookim mężczyzną o wydatnym podbródku i spokojnym sposobie mówienia zatrącającym czasami manieryzmem południowego senatora. Zjawił się w towarzystwie osobnika nazwiskiem Robbins i niejakiej Panny Stoddard, kruchej kobiety o przezroczystej alabastrowej cerze i ostrym szczebiotliwym głosie, która zwróciła od razu uwagę Dicka – swoją uderzającą elegancją. Restauracja przypominała trochę zanadto episkopalny kościół. Dick odzywał się rzadko, był uprzedzająco grzeczny dla panny Stoddard i cały czas, jedząc wielkoksiążęce dania i delektując się dojrzałym winem, którego nikt inny zdawał się nie doceniać, miał oczy i uszy szeroko otwarte. Panna Stoddard próbowała wszystkich wyciągać na słówka, ale jakoś nikt nie miał się ochoty angażować w wypowiedzi na temat konferencji pokojowej. Panna Stoddard nie bez uszczypliwości opowiedziała o umeblowaniu Hotel de Murat, o czarnej pannie służącej Wilsonów i o niemożliwych stro-jach prezydentowej, którą z uporem nazywała panią Galt. Dick z ulgą powitał chwilę, gdy dobrnęli do cygar i likierów. Po obiedzie pułkownik Edgecombe zaofiarował się podrzucić pana Moorehouse’a do Crillonu, gdyż właśnie podjechał po niego wóz sztabowy, Dick zaś wraz z panem Robbinsem odwieźli pannę Stoddard taksówką pod jej dom na lewym brzegu vis-a-vis Notre Dame. – Może pan wpadnie któregoś popołudnia na herbatkę, panie kapitanie – powiedziała, gdy ją żegnali przed bramą. Taksówkarz nie chciał ich wieźć dalej, oświadczył, że jest już późno i musi wracać do domu do Noisy-le-Sec, po czym odjechał. Robbins ujął Dicka pod ramię. – Na miłość Boską, chodźmy się napić czegoś przyzwoitego. Mam już po dziurki w nosie tych wszystkich szyszek. – Zgoda, gdzie pójdziemy? – odrzekł Dick. Idąc zamglonym bulwarem, obok majaczącego ciemniejszą plamą masywu Notre Dame, wymieniali zdawkowe uwagi o Paryżu i o panującym zimnie. Robbins był niskim mężczyzną z czerwoną twarzą o impertynenckim apodyktycznym wyrazie. W kawiarni, do której weszli, było niewiele cieplej niż na ulicy. – Ten klimat wpędzi mnie do grobu – powiedział Robbins chowając brodę w kołnierz pal-tota. – Wełniana bielizna to jedyna rada – odparł Dick ze śmiechem. – Jeśli czegoś nauczyłem się w wojsku, to właśnie tego. Usadowili się na wyściełanej pluszem ławeczce koło pieca w samym końcu pełnej dymu cygarowego i złotych ozdóbek sali. Robbins zamówił flaszkę szkockiej whisky, szklaneczki, cytrynę, cukier i dużo wrzątku. Czekanie na wrzątek przeciągało się, więc na razie nalał sobie i Dickowi po ćwierć szklanki czystej whisky. Łyknął i zaraz jego zapadła zmęczona twarz wygładziła się, jakby mu ubyło dziesięć lat. – Jedyny sposób, żeby nie szczękać zębami w tym cholernym mieście, to być stale pod muchą. – Ja tam mimo wszystko chwalę sobie powrót do poczciwego starego Paryża – powie-dział Dick z uśmiechem, wyciągając nogi pod stołem. – To w obecnej chwili jedyne godne człowieka miejsce – przytaknął Robbins. – Pępek świata... jeśli oczywiście nie jest nim Moskwa. Na wzmiankę o Moskwie grający przy sąsiednim stoliku w warcaby Francuz podniósł wzrok znad szachownicy i zmierzył obu Amerykanów. Dick nie mógł rozszyfrować, co kryje się za tym spojrzeniem; poczuł się nieswojo. Zjawił się garson z wodą, która jednak nie była wcale gorąca, więc Robbins zrobił scenę i odesłał ją z powrotem. Nalał jeszcze po pół szkla-neczki nie rozcieńczonej whisky, dopóki garson nie wróci z wodą. – Czyżby prezydent miał zamiar uznać Sowietów? – sam nie wiedząc kiedy, zapytał Dick przyciszonym głosem. – Gotów jestem iść o zakład. Coś mi się zdaje, że wysyła nieoficjalną misję. To będzie zależeć po części od nafty i manganu. Kiedyś był król węgiel, teraz jest cesarzowa nafta i imperator mangan, książę małżonek stali. A wszystko to koncentruje się w czerwonej repu-blice Gruzji. Spróbuję się tam niedługo wyrwać, bo ponoć ci Gruzini mają najlepsze wina i najpiękniejsze kobiety świata. Jak Boga jedynego, muszę tam pojechać! A co do nafty, to niech to wszyscy diabli! Ten idealista Wilson nie może zrozumieć, że kiedy jego raczą ucztami w Buckingham Palace, figlarka armia brytyjska obsadza Mosul, rzekę Karun, Persję, a ostatnio chodzą nawet słuchy, że jest już w Baku, przyszłej naftowej metropolii świata. – Podobno tereny naftowe w Baku są na wyczerpaniu? – Niech pan w to nie wierzy. Rozmawiałem ostatnio z człowiekiem, który tam był. Ko-miczny facet, Rasmussen, powinien go pan poznać. Na uwagę Dicka, że przecież mamy chyba dosyć nafty w kraju, Robbins walnął pięścią w stół. - Nigdy nie ma się niczego dosyć, to pierwsze prawo termodynamiki. Ja nigdy nie mam dosyć whisky. Pan jest młodym chłopcem, ma pan kiedy dosyć dziewczynek? Tak samo ani Standart Oil, ani Królewsko-Holenderski Shell nie będzie miał nigdy dosyć ropy. Dick się zaczerwienił i zachichotał nie bez przymusu. Nie podobał mu się ten cały Rob-bins. Garson wrócił wreszcie z wrzątkiem i pan Robbins przyrządził coś w rodzaju grogu z whisky z wodą, cytryną i cukrem. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Warcabiarze od są-siedniego stolika wynieśli się tymczasem. Raptem Robbins obrócił się do Dicka i zajrzał mu w twarz mętnymi niebieskimi oczami pijaka. – A co wy, młodzi, myślicie o tym wszystkim? Co myślą chłopcy w okopach? – O czym pan właściwie mówi? – Diabła tam, o niczym. Ale jeśli im się wojna wydawała parszywa, to niech poczekają, zobaczą, jaki będzie pokój. Oj, bratku, zobaczą, jaki będzie pokój. – Nie sądzę, żeby w Tours ktokolwiek miał w tej sprawie zdanie. Ale nie sądzę również, żeby ktokolwiek zobaczywszy wojnę uważał ją za najprzedniejszy sposób rozwiązywania międzynarodowych zatargów. Wątpię, żeby sam Czarny Jack Pershing w to wierzył. – Patrzcie go. Nie wiem, czy ma więcej jak dwadzieścia pięć wiosen, a śpiewa jak z książki Woodrowa Wilsona. Ja jestem stary sukinsyn, dobrze o tym wiem, ale jak sobie podochocę, to walę, co myślę. – Nie widzę, co dobrego może wyniknąć z gardłowania. Jesteśmy świadkami wspaniałe-go, choć i tragicznego widowiska. Paryska mgła pachnie poziomkami. Bogowie nas nie ko-chają, ale mimo to umrzemy młodo . No i kto się odważy twierdzić, że ja jestem trzeźwy? Wypróżnili flaszkę do dna. Dick nauczył Robbinsa francuskiego dwuwiersza: Les marionettes font, font, font Trois petits tours et puis s’en vont . Kiedy kawiarnię zamykano, wyszli trzymając się pod ręce. Robbins podśpiewywał: Uszy do góry, Napoleonku, Hulaj wesoło dzionek po dzionku i zatrzymywał się na rozmówki z każdą spotkaną na Boul Michu panienką. Dick zostawił go w końcu pod fontanną na Place Saint-Michel zagada-nego z klępowatą ulicznicą w obwisłym kapeluszu i puścił się w długą wędrówkę do swojego hotelu vis-a-vis Gare Saint-Lazare. Szerokie asfaltowe ulice były puste w różowym świetle latarni łukowych, ale mimo przejmującej nocy znieczulone w miłosnym uścisku parki tuliły się jeszcze tu i ówdzie na ławkach pod gołymi ociekającymi drzewami na bulwarach wzdłuż Sekwany. Na rogu Boulevard de Sebastopol nadchodzący z przeciwka młodzian o bladej ce-rze zajrzał mu szybko w twarz i zatrzymał się. Dick zwolnił na moment kroku, ale zaraz ru-szył dalej na spotkanie sznura wozów dudniących po Rue de Rivoli w stronę Hal. Robił głę-bokie wdechy dla otrzeźwienia z oparów whisky. Długa jasnooświetlona aleja prowadząca do opery była zupełnie pusta, ale pod samym gmachem kręciło się parę osób. Uwieszona na ra-mieniu jakiegoś poilu gryzetka o aksamitnej cerze posłała mu przeciągły uśmiech. Dochodząc do hotelu natknął się twarzą w twarz na dziewczynę, która wydała mu się uderzająco ładna, i sam nie wiedząc kiedy, zapytał ją, co robi o tej porze na ulicy. Roześmiała się – uroczo, pomyślał – i odparła, że to samo co on. Zaprowadził ją do małego hoteliku na bocznej uliczce za hotelem, w którym mieszkał. Dano im zimny pachnący politurą numer z wielkim łóżkiem, bidetem i mnóstwem ciężkich draperii koloru bordo. Dziewczyna okazała się bardzo zmęczona i starsza, niż mu się na pierwszy rzut oka wydawało, ale miała ładną figurę i śliczną białą karnację ciała. Z przyjemnością patrzył na jej nienagannie czystą bieli-znę obszytą gustownie koronką. Siedzieli przez chwilę na brzegu łóżka rozmawiając półgło-sem. Ale kiedy ją zapytał o imię, uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. – Qu’estce que ca vous fait? – L’homme sans nom et la femme sans nom vont faire l’amour a l’hotel du neant – od-parł. – Oh, qu’il est rigolo, celuila – zachichotała. – Dis, tu n’est pas malade? Dick potrząsnął głową. – Moi non plus – powiedziała i zaczęła się ocierać o niego jak kotka. Po wyjściu z hotelu krążyli po mrocznych ulicach, aż znaleźli otwierany przed świtem bar kawowy. W sennym intymnym milczeniu pili kawę z rogalikami, oparci blisko siebie o kontuar. Potem zostawiła go kierując się w górę na Montmartre. Na odchodnym Dick spy-tał, czy nie mógłby jej jeszcze kiedyś zobaczyć. Wzruszyła tylko ramionami. Dał jej trzydzie-ści franków, pocałował i szepnął w ucho parafrazę owego francuskiego dwuwiersza: Les petites marionettes font, font, font Un p’tit peu d’amour et puis s’an vont. Roześmiała się, uszczypnęła go w policzek i oddalając się słyszał jeszcze jej chrapliwy chichot i słowa: – Oh, qu’il est rigolo, celuila. Wrócił do swego hotelu szczęśliwy i senny, powtarzając sobie: Czego mi brak w życiu, to swojej kobiety. Starczyło mu akurat czasu na umycie się, ogolenie i założenie czystej koszuli, po czym musiał pędzić do komendy, żeby zdążyć przed pułkownikiem Edgecombem, który miał zwyczaj diablo wcześnie wstawać. Zastał czekający na niego rozkaz wyjazdu nocnym pociągiem do Rzymu. Kiedy wsiadał wieczorem do ekspresu, oczy piekły go z niewyspania. Miał z towarzyszącym mu sierżantem zarezerwowany przedział na samym końcu wagonu pierw-szej klasy opatrzonego tabliczką Paris – Brindisi. Pociąg był przepełniony, ludzie stali w przejściach. Dick zdjął płaszcz i koalicyjkę i rozpinał sztylpy z zamiarem ułożenia się do snu na jednej z ławek, zanim jeszcze pociąg ruszy, gdy w drzwiach przedziału ukazała się ostra twarz jakiegoś Amerykanina. – Przepraszam bardzo, czy pan kkapitan Savage? Dick usiadł na ławce i kiwnął głową ziewając. – Nazywam się Barrow, panie kapitanie, G.H. Barrow, jestem związany z amerykańską delegacją pokojową. Muszę być jutro w Rzymie, a tu nie ma ani jednego wolnego miejsca w pociągu. Więc oficer transportowy na stacji był tak uprzejmy podszepnąc mi, że, ee, choć to nie jest ściśle według Hoyle’a , może pan kapitan byłby skłonny zrobić wyjątek i przytulić nas w swoim przedziale. Jestem w towarzystwie czarującej młodej osoby z Pomocy dla Bliskiego Wschodu. – To bardzo ładnie z pańskiej strony, panie kapitanie, że godzi się pan nas przytulić w swoim przedziale – rozległ się śpiewny teksaski głos i odsuwając mężczyznę, który się przedstawił jako Barrow, do przedziału wspięła się zaróżowiona dziewczyna w ciemnopopielatym uniformie. Długi jak tyka pan Barrow z wyłupiastymi oczami i wielkim drgającym jabłkiem Adama jął nie czekając wrzucać do przedziału torby i sakwojaże. Dick wściekły próbował protesto-wać: – Chyba państwo zdają sobie sprawę, że to jest absolutnie niezgodne z przepisami. – Ale słysząc swój własny nadęty głos, parsknął nagle śmiechem i powiedział: – O świcie postawią nas pewno obu z sierżantem Wilsonem pod ściankę, ale niech już będzie. W tym momencie pociąg ruszył. Dick niechętnie zgarnął swoje rzeczy i usadowiwszy się w kącie, natychmiast zamknął oczy. Był zbyt śpiący, żeby się silić na rozmowy z jakimiś cho-lernymi działaczami charytatywnymi. Sierżant ulokował się w drugim kącie, a pan Barrow i dziewczyna zajęli przeciwległą ławkę, W półśnie słyszał monotonne tonące chwilami w łoskocie ekspresu ględzenie pana Barrowa, który miał zacinający się sposób mówienia jak pykanie nierówno pracującej motorówki. Dziewczyna nie odzywała się, jeśli nie liczyć rzad-kich pomruków w rodzaju: „No, no” albo „Coś takiego”. Chodziło o sytuację europejską: prezydent Wilson sądzi... nowa polityka... nowa Europa... trwały pokój bez reparacji ani zabo-rów. Prezydent Wilson mówi... porozumienie na nowych zasadach między kapitałem a pracą. Prezydent Wilson apeluje... demokracja przemysłowa... prości ludzie całego świata stoją za prezydentem. Traktat. Liga Narodów. Dick zapadł w sen i śniła mu się dziewczyna, która się ocierała o niego piersiami i mruczała jak kotka, mężczyzna o wyłupiastych oczach, który wy-głaszał jakąś mowę, William Jennings Wilson przemawiający na baltimorskim zjeździe inkwizycyjnym, demokracja przemysłowa w pasiastym kostiumie w kabinie kąpielowej nad Marną, z młodym Teksańczykiem o zaróżowionych policzkach, który chciał... długi jak ty-ka... z drgającym jabłkiem Adama... Przebudził się z koszmarnym uczuciem, że ktoś go dusi. Pociąg stał. W przedziale nie by-ło czym oddychać. Lampę na suficie przyćmiewała niebieska umbrelka. Przedostał się przez trzy pary nóg, wyszedł na korytarz i otworzył okno. Zimne górskie powietrze ukłuło go w nozdrza. W świetle księżyca widział ośnieżone zbocza. Przy torze stał wsparty sennie na karabinie francuski wartownik. Dick ziewnął spazmatycznie. Nagle spostrzegł, że obok stoi dziewczyna z Pomocy dla Bliskiego Wschodu i przygląda mu się z uśmiechem. – Gdzie jesteśmy, panie kapitanie? Czy to już Włochy? – Zdaje się, granica szwajcarska. Postoimy tutaj zdrowo. Formalności graniczne zawsze trwają wieki. – Ojej! – wykrzyknęła dziewczyna podskakując. – Jeszcze nigdy w życiu nie przejeżdża-łam przez żadną granicę. Dick się roześmiał i wrócił na swoje miejsce. Po chwili pociąg wjechał na wyludnioną stację o wyglądzie remizy, ledwo-ledwo oświetloną, i cywilni pasażerowie zaczęli się wysy-pywać ze swymi bagażami. Dick posłał przez sierżanta papiery do kontroli wojskowej, a sam usadowił się z powrotem do snu. Zasnął kamieniem i spał aż do Mont Cenis. Potem była gra-nica włoska. Znowu zimne powietrze, ośnieżone góry i pasażerowie wysypujący się hurmem do pustej remizy stacji. Rozpamiętując z sennym rozczuleniem, jak pierwszy raz przekraczał z Sheldrakem granicę włoską w ambulansie Fiata, Dick poszedł drżąc do baru dworcowego, gdzie wypił flaszkę wody mineralnej i lampkę wina. Wziął ze sobą do przedziału parę butelek wody mineralnej i fiasco Chianti , którymi poczęstował pana Barrowa i dziewczynę, gdy wrócili senni i źli z kontroli celnej i paszportowej. Dziewczyna oświadczyła, że nie może pić wina, bo wstępując do Pomocy dla Bliskiego Wschodu musiała się zobowiązać do abstynencji od napojów alkoholowych i tytoniu, ale wypiła trochę wody mineralnej, o której się wyraziła, że kręci w nosie. Potem wszyscy wtulili się w swoje kąty i próbowali z powrotem zasnąć. Kiedy wreszcie dojechali do Stazione Termini w Rzymie, byli ze sobą wszyscy troje po imieniu. Dziewczyna z Teksasu miała na imię Ann Elizabeth. Spędzili we dwoje z Dickiem większą część dnia stojąc w korytarzu i wyglądając na miasteczka o szafranowych dachach, na wiejskie chaty wszystkie z niebieskimi plamami na pobiale pod pnącym winem nad wej-ściem, na oliwki i fantazyjne kształty winorośli na opadających czerwonymi terasami pól-kach, na cały pagórkowaty pejzaż włoski ze spiczastymi cyprysami odbijającymi tak ciemną zielenią od pastelowego tła, że robiły wrażenie rys na płótnie. Ann Elizabeth opowiedziała mu, jak od dnia wypowiedzenia wojny marzyła o wyrwaniu się za morze, jak jej brat zginął w czasie nauki pilotażu w San Antonio, jaki miły był dla niej pan Barrow przez całą podróż na statku i w Paryżu, dopóki nie zaczął się do niej zalecać i robić przez to różne głupstwa, które ją przyprawiają o ciągłe zakłopotanie, na co Dick odparł, że może to wcale nie są takie głupstwa. Czuł, że jej imponuje podróż do Rzymu w towarzystwie prawdziwego oficera, któ-ry był na froncie, mówi po włosku i w ogóle. W Rzymie musiał jechać z papierami prosto ze stacji do ambasady, ale umówił się z panną Trent, że ją złapie telefonicznie w Pomocy dla Bliskiego Wschodu. G.H. Barrow również uścisnął mu ciepło dłoń mówiąc, że ma nadzieję jeszcze się z nim spotkać; zależy mu na kontakcie z ludźmi, którzy naprawdę rozumieją, o co ten cały krzyk. Przez resztę dnia Dick nie myślał o niczym innym, tylko o doczekaniu jakoś wieczora i znalezieniu się wreszcie w łóżku. Następnego dnia rano zadzwonił do Czerwonego Krzyża do Eda Schuylera. Zjedli razem obfity podlany zdrowo winem lunch w eleganckiej restauracji koło ogrodu Pincio. Ed żył jak młody bóg. Miał mieszkanko przy Schodach Hiszpańskich, podróżował dużo, przytył. Ale ostatnio wplątał się w kabałę. Mąż pewnej Włoszki, z którą trochę romansował, groził mu pojedynkiem i Ed miał pietra, że jak się zrobi draka, to go wy-leją na zbitą twarz z Czerwonego Krzyża. „Wojna to była fraszka – powtarzał – dopiero ten pokój człowieka wykańcza”. Zresztą miał już po czubek głowy Włoch i Czerwonego Krzyża. Najchętniej wróciłby do kraju, gdyby nie to, że we Włoszech szykuje się rewolucja, więc chce jeszcze trochę posiedzieć, obejrzeć wszystko na własne oczy. – A co u ciebie, Dick? Jak na dawnego birbantiera gwardii wylądowałeś zdaje się niczego sobie. – Wszystko to szczęśliwe zbiegi okoliczności – odrzekł Dick marszcząc nos. – Wiesz, jak to jest, życie potrafi się zabawnie układać. – Mnie to mówisz? Ciekawym, co się dzieje z tym poczciwcem Stevem. Fred Summers, jak słyszałem, chciał się ostatnio zaciągnąć do Legionów Polskich. – Steve pewno siedzi w ciupie – powiedział Dick – a my powinniśmy siedzieć razem z nim. Nie, nie co dzień trafia się okazja obejrzenia takiej hecy. Zrobiła się czwarta, zanim wyszli z restauracji. Poszli do Eda i usadowiwszy się z butelką koniaku w oknie patrzyli na żółte i grynszpanowe dachy miasta i barokowe kopuły skrzące się w promieniach zachodzącego słońca, wspominali, jakie kolosalne wrażenie wywarł na nich Rzym, gdy zjechali tu poprzednim razem całą paczką, i zastanawiali się, co będą robić teraz, po zakończeniu wojny. Ed Schuyłer powiedział, że chciałby dostać posadę korespondenta gdzieś na wschodzie; nie wyobraża sobie powrotu do domu w zapadłym kącie stanu Nowy Jork; w każdym razie musi przedtem zobaczyć Persję i Afganistan. Roztrząsanie, co ze sobą zrobić, wprawiło Dicka w okropną chandrę. Zaczął spacerować tam i z powrotem po kaflowej posadzce, gdy zadźwięczał dzwonek i Ed wyszedł do przedpokoju. Dick słyszał jakieś szepty i wysoki sopran perorujący po włosku. Po chwili Ed wepchnął przed sobą do pokoju małą kobietkę o wydatnym nosie i wielkich czarnych oczach. – Otóż i Magda – powiedział. – Kapitan Savage, signora Sculpi. Musieli teraz rozmawiać pół po włosku, pół po francusku. – Mam nadzieję, że nie będzie padać – rzekł Ed. – Co byś powiedział, gdybym ci sproku-rował jakąś dziewczynkę i zabrał na kolację do Palazzo del Cesari. Może nie będzie za zimno. Dick przypomniał sobie Ann Elizabeth i zadzwonił do Pomocy dla Bliskiego Wschodu. Tek-saski głos w słuchawce zdawał się zachwycony, obwieścił, że to całe towarzystwo charyta-tywne jest okropne i że wprawdzie ma randkę z panem Barrowem, ale się jakoś z tego wykrę-ci. Tak, będzie gotowa, jeśli po nią podjadą za pół godziny. Po długich targach Signory Sculpi z fiakrem najęli dwukonne lando, wielce eleganckie i sfatygowane. Ann Elizabeth czekała na nich przed bramą. – Te stare kwoki doprowadzają mnie do rozpaczy – oświadczyła wskakując do landa. – Jedźmy szybko, żeby nie wpaść na pana Barrowa. Wyobraź sobie, te stare kwoki kazały mi wrócić przed dziewiątą. Słowo daję, rygor jak w szkółce niedzielnej. No, ale to bardzo ładnie, kapitanie, że mnie zabierasz na miasto ze swymi przyjaciółmi. Aż piszczałam, żeby się trochę wyrwać i coś zobaczyć. Czyż to nie cudowne? A propos, gdzie mieszka papież? Słońce już zaszło i zaczynało się robić chłodno. W Palazzo dei Cesari było pusto i zimno, więc wypili tylko wermut i wrócili na kolację do miasta. Po kolacji poszli na spektakl do Apolla. – No, to mi się dostanie – powiedziała Ann Elizabeth. – Ale gwiżdżę sobie, muszę prze-cież zobaczyć miasto. Wchodząc do teatru ujęła Dicka pod ramię. – Wiesz co, Dick? Czuję się strasznie opuszczona między tymi cudzoziemcami. Cieszę się, że mam przy sobie białego człowieka. W czasie studiów w Nowym Jorku jeździłam do New Jersey oglądać strajk włókniarzy. Interesowałam się takimi rzeczami. Miałam wtedy to samo uczucie. Ale nie oddałabym tego za żadne skarby. Może człowiek zawsze ma takie uczucie, kiedy przeżywa coś naprawdę emocjonującego? Dick był lekko wstawiony, ogarnęła go czułość. Ścisnął jej ramię, pochylając się w jej stronę. – Nie pozwolimy zrobić krzywdy małej dziewczynce z Teksasu – zaciągnął pieszczotli-wie. – Ty zdaje się myślisz, że ja mam nie bardzo dobrze w głowie – powiedziała Ann Eliza-beth zmieniając nagle ton. – Ale, jejku, jak ja wytrzymam w tej Metodystycznej Lidze Trzeź-wości i Czystości Moralnej? Nie znaczy, żebym nie doceniała ich pracy. To straszne pomy-śleć o maleńkich dzieciach głodujących w całej Europie. Wygraliśmy wojnę, teraz naszym obowiązkiem jest pomóc w łataniu najgorszych dziur we wszystkich krajach, jak powiedział prezydent. Kurtyna poszła w górę i Włosi dookoła zaczynali sykać. Ann Elizabeth umilkła. Dick spróbował ją wziąć za rękę, ale się odsunęła i dała mu prztyczka w dłoń. – Myślałam, że już wyrosłeś ze szkolnych nawyków – rzekła. Sztuka była nienadzwyczajna i Ann Elizabeth, która nie rozumiała ani słowa, coraz to osuwała głowę na ramię Dicka zapadając w drzemkę. Podczas przerwy, gdy wszyscy zeszli do baru na kieliszek, sumiennie zamówiła lemoniadę. Kiedy wracali po schodach na swoje miejsca, nagle zrobiło się zamieszanie. Niski Włoch z łysiną i w okularach rzucił się znienac-ka na Eda Schuylera z okrzykiem: „Traditore!” Wpadł na niego z takim impetem, że obaj stracili równowagę i jęli się staczać w dół po wyściełanych czerwonym chodnikiem schodach, przy czym mały Włoch przez cały czas kopał i okładał Eda pięściami, ten zaś starał się, jak mógł, utrzymać go na długość ramienia. W końcu Dick i Ann Elizabeth, która okazała się nad podziw silna, schwycili czupurnego Włocha, podnieśli go z podłogi i unieruchomili mu z tyłu ręce, podczas gdy signora Sculpi rzuciła mu się ze szlochem na szyję. Był to jej mąż. Ed tymczasem podniósł się na nogi, czerwony i z bardzo głupią miną. Zanim się zjawiła włoska policja, incydent został zażegnany. Dyrektor teatru nerwowo czyścił Edowi uniform. Ann Elizabeth znalazła okulary małego Włocha, całe pogięte, i ten wyprowadził swoją szlo-chającą małżonkę. Wyglądał tak komicznie, gdy w powyginanych okularach na czubku nosa odwrócił się w drzwiach, żeby pogrozić Edowi pięścią, że Dick nie mógł pohamować śmie-chu. Ed przepraszał wylewnie dyrektora, który zdawał się trzymać jego stronę tłumacząc ka-rabinierom w błyszczących czapkach, że mąż tej pani to pazzo . Potem rozległ się dzwonek i wszyscy wrócili na widownię. – Ależ, Ann Elizabeth, widzę, że jesteś czampionem dżiudżitsu – szepnął Dick dotykając wargami jej ucha. Zaczęli się chichotać tak, że nie byli w stanie wysiedzieć dłużej na sztuce. Poszli do ka-wiarni. – Teraz pewnie nasi makaroniarze uznają mnie za ostatniego tchórza, jeśli nie wyzwę te-go nieboraka na pojedynek – powiedział Ed. – Jasne. Bronią będą korkowce na odległość trzydziestu kroków albo bakłażany na odle-głość pięciu metrów. Dickowi ze śmiechu ciekły łzy. Ed się zeźlił. – To wcale nie śmieszne. Paskudna historia. Że też człowiek nigdy nie może się zabawić bez wyrządzenia komuś krzywdy. Biedna Magda, przeżywa pewnie katusze. Panno Trent, mam nadzieję, że mi pani wybaczy to pożałowania godne widowisko. Ed wstał i poszedł do domu. – O co właściwie ta cała historia, Dick? – zapytała Ann Elizabeth, gdy wyszli na ulicę kierując się w stronę Pomocy dla Bliskiego Wschodu. – Jedno z dwojga: albo signor małżonek dostał ataku zazdrości, że Magda się włóczy z Edem, albo też to wstęp do małżeńskiego szantażyku. Biedny Ed wziął sobie to cholernie do serca. – Nie ma co, ludzie pozwalają sobie tutaj na rzeczy, na które nie pozwoliliby sobie nigdy w kraju. Czy to nie zastanawiające? – Jeśli chodzi o Eda, to wszędzie wpada w tarapaty. Ma do tego specjalny talent. – Widocznie ta wojna w połączeniu z kontynentalną atmosferą tak rozluźnia obyczaje. Ja nigdy nie byłam specjalną świętoszką, ale na miły Bóg, zatkało mnie, kiedy pan Barrow zaraz pierwszego dnia po wylądowaniu zaproponował mi pójście do swego hotelu. Rozmawiałam z tym człowiekiem może trzy, cztery razy na statku. W kraju nie odważyłby się na coś takiego po stu latach. Dick zajrzał Ann Elizabeth w twarz. – Kiedy wlazłaś między wrony, musisz krakać jak i one – rzekł z komicznym grymasem. Roześmiała się i popatrzyła mu badawczo w oczy, jakby niepewna, co chciał przez to powiedzieć. – No cóż, zapewne to też część życia – przyznała. W mroku bramy Dick próbował się zabrać na serio do całowania jej, ale cmoknęła go tyl-ko przelotnie w usta i potrząsnęła głową. Potem schwyciła go za rękę, ścisnęła mocno i powiedziała: – Pozostańmy lepiej przyjaciółmi. Wrócił do domu z głową oczadziałą od zapachu jej blond włosów. Miał przed sobą trzy lub cztery dni siedzenia w Rzymie. Na trzeci stycznia zapowiedzia-ny był przyjazd prezydenta i trzymano do jego dyspozycji kilku kurierów. Przez cały ten czas nie pozostawało mu do roboty nic prócz włóczenia się po mieście, słuchania orkiestr ćwiczą-cych „Gwiaździsty sztandar”, gapienia się na wznoszone trybuny i rozwieszane flagi. Pierwszego stycznia było święto, więc Dick, Ed, pan Barrow i Ann Elizabeth wybrali się wynajętym automobilem do willi Hadriana, a potem na lunch do Tivoli . Co chwila przela-tywały deszcze i drogi tonęły w błocie. Ann Elizabeth powiedziała, że falista Kampania, po zimowemu szarobura, przypomina jej okolice Dallas. Zamówili w restauracji nad wodospa-dem fritto misto , które obficie popijali delikatnym złocistym Frascati. Ed i Barrow odkryli, że łączy ich wspólny pogląd na imperium rzymskie i na sztukę życia starożytnych. Dick miał cały czas wrażenie, że Ann Elizabeth kokietuje pana Barrowa. Był na nią wściekły, że mu się pozwoliła przysunąć tak blisko z krzesłem, gdy pili potem kawę na tarasie, z którego rozta-czał się widok na wąwóz zamglony pyłem wodnym znad wodospadu. Siedział i pił w milczeniu, dopóki Ann Elizabeth nie skończyła kawy i nie poderwała się z miejsca ob-wieszczając, że idzie na drugą stronę wąwozu, gdzie jak na starym sztychu rysowała się okrą-gła świątyńka. Ed odparł, że to zbyt uciążliwa wspinaczka po jedzeniu. Pan Barrow jednak oświadczył bez entuzjazmu, że on, ee, pójdzie. Ann Elizabeth puściła się biegiem przez mo-stek i ścieżką w dół, a Dick pobiegł za nią ślizgając się po błocie i osuwając po ruchomym piargu. Na dnie wąwozu mokra zimna mgła kleiła się do twarzy. Tuż nad głową mieli wodo-spad, jego ryk dudnił w uszach. Dick obejrzał się, czy pan Barrow idzie za nimi. – Musiał chyba zawrócić! – krzyknął przez szum wody. – Nie cierpię ludzi, którzy nie chcą się nigdzie ruszyć – odkrzyknęła Ann Elizabeth. Wzięła go za rękę. – Chodź, biegniemy do świątyńki. Dotarli na szczyt zadyszani. Po przeciwnej stronie wąwozu widać było Eda i pana Barro-wa siedzących jak przedtem na tarasie restauracji. Ann Elizabeth zagrała im najpierw na no-sie, a potem pomachała ręką. - Och, przepadam za ruinami i widokami. Mogłabym jeździć po calutkich Włoszech i zwiedzać wszystko. Dokąd się wybierzemy po południu? Nie mam ochoty wracać i wysłuchiwać tych ich deklamacji o rzymskim imperium. – Może nad jezioro Nemi, wiesz, tam gdzie są te galery Kaliguli . Ale tam się chyba nie dostaniemy bez auta. – To i oni pojadą. Nie, chodźmy się lepiej przejść. – Może padać. – No to co? Nie jesteśmy z cukru. Poszli ścieżką przez wzgórza nad miastem i wkrótce znaleźli się wśród mokrych pastwisk i dąbrów. W dole pod nimi rozciągała się jasnobrunatna Kampania i dachy Tivoli pokreślone czarnymi wykrzyknikami cyprysów. Dżdżyste popołudnie pachniało wiosną. Widać było ulotne deszcze przemykające ołowianymi i białawymi płachtami nad Kampanią. Pod nogami kwitły różowo-pąsowe cyklameny. Ann Elizabeth zrywała je i podtykała Dickowi do wącha-nia. Miała zaróżowione policzki i zwichrzone włosy, szczęście rozpierało ją tak, że nie potra-fiła iść normalnie, tylko co parę kroków podbiegała i podskakiwała. Krótkotrwały deszczyk zmoczył ich trochę i zlepił jej kosmyk włosów na czole. Potem pokazało się rześkie słonecz-ko, więc przysiedli na korzeniu wielkiego buka i patrzyli w górę na długie spiczaste brązowo--rude pąki połyskujące na tle nieba. W nozdrzach mieli woń drobnych cyklamenów. Dick był zgrzany i odurzony wspinaczką, oparem mokrego poszycia, wypitym winem i zapachem cy-klamenów. Obrócił się i zajrzał jej w oczy. – I co? – zapytał. Złapała go za uszy i jęła obsypywać pocałunkami. – Powiedz, że mnie kochasz – powtarzała zduszonym głosem. Czuł zapach jej jasnych włosów i rozgrzanego ciała, i słodkich cyklamenów. Porwał ją na nogi, przycisnął do siebie i przywarł do jej ust; ich języki się spotkały. Przez szparę w żywopłocie Pociągnął ją na sąsiednie pole. Na ziemi było zbyt mokro, ale na drugim końcu pola stał chruściany szałas. Szli objęci wpół, potykając się i ocierając twardo udami. W szałasie suszyła się kukurydza na paszę. Osunęli się na suche szeleszczące za każdym po-ruszeniem łodygi. Ann Elizabeth leżała na wznak z ciasno zasznurowanymi ustami, Dick miał jedną rękę pod jej głową, drugą próbował jej się dostać pod ubranie. Nagle coś mu trzasnęło w palcach. Zaczęła go odpychać. – Nie, nie, Dick, nie tutaj. Musimy wracać. – Moja kochana kobietka. Muszę! Jesteś cudowna. Wyrwała mu się i wypadła z szałasu. Z nienawiścią usiadł na ziemi i jął otrzepywać suche źdźbła z uniformu. Na dworze rozpadało się na dobre. – Wracajmy, Dick. Szaleję za tobą, ale to jeszcze nie powód, żebyś mi darł majtki. Och, jesteś beznadziejny. Parsknęła śmiechem. – Nie powinnaś zaczynać, jeśli nie masz zamiaru doprowadzić czegoś do końca – powie-dział. – Kobiety są okropne! Z wyjątkiem prostytutek, po nich wiadomo przynajmniej, czego się spodziewać. Podeszła i pocałowała go. – Biedny mały chłopiec, taki okropnie zły. Przepraszam cię, Dick. Pójdę z tobą do łóżka, przyrzekam. Tylko widzisz, to nie takie proste. Może znajdziemy jakiś pokój w Rzymie. – Jesteś dziewicą? Jego głos zabrzmiał sztywno i nienaturalnie. Kiwnęła głową. – Śmieszne, prawda? Po wojnie. Wy, chłopcy, ryzykowaliście życie, to ja mogę chyba za-ryzykować to. – Przypuszczam, że będę mógł pożyczyć mieszkanie od Eda. Wspominał coś, że jedzie jutro do Neapolu. – Ale czy ty mnie naprawdę kochasz, Dick? – Oczywiście. Tylko trochę mi głupio ze względu na to. Kochać się jest tak cudownie. – Zapewne. Och, chciałabym umrzeć! Powlekli się w dół w ulewnym deszczu, który stopniowo przeszedł w zimny kapuśnia-czek. Dick czuł się zmęczony i przemoknięty; strumyczki wody zaczynały mu się lać za koł-nierz. Ann Elizabeth zgubiła swoje cyklameny. Dobrnąwszy z powrotem, dowiedzieli się od restauratora, że panowie pojechali do Villa d’Este , ale niedługo wrócą. Zamówili rum i gorącą wodę i zaczęli się w miarę możności suszyć przy żelaznym koszu z żarzącym się węglem drzewnym w kuchni. – Wyglądamy jak para zmokłych szczurów – zachichotała Ann Elizabeth. – Jak para skończonych idiotów – burknął Dick. Zanim tamci wrócili, zdążyli się rozgrzać, ale nie wysuszyć. Dickowi ulżyło, gdy mógł wyładować się trochę na panu Barrowie, który oświadczył, że gdyby dzisiejsze klasy panują-ce rozumiały sztukę życia tak jak ci dawni Włosi, to on nie byłby socjalistą. – Nigdy bym nie przypuszczała, że pan jest jeszcze socjalistą – wmieszała się Ann Eliza-beth. – Ja się z tego skutecznie wyleczyłam. Już pan zapomniał, jak niemieccy socjaliści za-chowali się podczas wojny? A teraz wypłakują swoje żale i próbują wmawiać wszystkim, że przez cały czas pragnęli pokoju. – Można ggodzić wierność socjalizmowi z wiarą w naszego prezydenta i, ee, w demokrację – wyjąkał pan Barrow przysuwając się tuż do niej. – Będziemy o tym musieli kiedyś wyczerpująco porozmawiać, Ann Elizabeth. Dick spostrzegł, jak na nią łypie. Ma na nią chrapkę, powiedział sobie. Ale kiedy wsiadali do auta, niewiele go obeszło, że Barrow sadowi się koło niej. Przez całą drogę do Rzymu je-chali w gęstym deszczu. Następne trzy dni Dick miał bardzo pracowite z powodu wizyty prezydenta w Rzymie. Dostał karty wstępu na różne oficjalne uroczystości i słuchał nie kończących się mów po wło-sku, francusku i angielsku, oglądał mnóstwo cylindrów i orderów, bez przerwy salutował i do bólu krzyża prężył się w sztywnej wojskowej posturze. Na Forum Romanum znalazł się tak blisko świty prezydenta, że słyszał, jak niski mężczyzna z czarnym wąsikiem, który pokazy-wał ruiny świątyni Romulusa, mówi sztywną angielszczyzną: – Wszystko tu ma związek z wydarzeniami wielkiej wojny. W grupkach otaczających dygnitarzy zapadła cisza i wszyscy nadstawili ucha, co odpo-wie prezydent Wilson. – To prawda – odparł odmierzanym głosem. – Musimy na te ruiny patrzeć nie jak na mar-twe kamienie, lecz jak na nieśmiertelne symbole. Szmerek aprobaty przeszedł po otoczeniu. Cylindry oczekujących repliki Włocha dygni-tarzy przechyliły się pod jednym kątem. Włoch przemówił tym razem nieco głośniej. – Ameryka – rzekł z lekkim ukłonem – ma znacznie większy skarb ukryty w sercach jej synów. Cylinder prezydenta uniósł się bardzo prosto na tle nadgryzionych zębem czasu kolumn i nie kończącej się perspektywy kamiennych ciosów. – Tak – odrzekł prezydent Wilson – Amerykanie poczytują sobie za największą chlubę, że mogli okazać niezmierne umiłowanie ludzkości kryjące się w ich sercach. Gdy prezydent to mówił, Dick dostrzegł na moment jego twarz przez kitę na czapie jakie-goś włoskiego generała. Była to zimna szara kamienna twarz, pobrużdżona jak otaczające kolumny i jak one podługowata pod zwieńczeniem jedwabnego cylindra. Uśmieszek błąkają-cy się koło ust sprawiał wrażenie domalowanego przez retuszera na fotografii. Grupka dostoj-ników ruszyła dalej i Dick nic więcej nie słyszał. Spotkawszy się o piątej po południu z Ann Elizabeth w mieszkaniu Eda, miał jej opowie-dzieć wszystko o oficjalnych uroczystościach. Powiedział, że nie widział nic prócz złotej ko-pii wilczycy karmiącej Romulusa i Remusa na Kapitolu, gdy prezydentowi nadawano hono-rowe obywatelstwo Rzymu, i jego twarzy na forum. – To była przerażająca twarz, twarz zimnokrwistego płaza czy też któregoś z tych staro-żytnych rzymskich polityków z grobowców na Via Appia. Wiesz, czym my jesteśmy, Ann Elizabeth? Jesteśmy Rzymianami dwudziestego wieku. – Prychnął śmiechem. – A ja zawsze chciałem być Grekiem. Ann Elizabeth, która była wielką wielbicielką Wilsona, żachnęła się na te słowa. Ale Dick był zdenerwowany i podniecony, nie przestawał perorować i perorować. Ann Elizabeth zła-mała tym razem swoje ślubowanie i wypiła z nim trochę gorącego rumu, gdyż w pokoju było nieznośnie zimno. W świetle latarni na małym skrawku Schodów Hiszpańskich widocznym z okna Eda falowały ciemne kontury sunącego w jedną i w drugą stronę tłumu. – Na miłość Boską, Ann Elizabeth, strach o tym pomyśleć. Czy ty wiesz, co czują ci wszyscy ludzie, chłopi, którzy się modlą za niego w swoich chatach? My nic nie rozumiemy i wdeptujemy ich w błoto nogami. To istny podbój Koryntu , a ci ludzie wierzą, że on im zapewni pokój, przywróci bezpieczny świat sprzed wojny. Niedobrze się człowiekowi robi, gdy słucha tych wszystkich mów. Och, Jezu, bądźmy ludźmi, jak długo możemy, bo ani się spostrzeżemy, jak wszyscy będziemy mieć oczy płazów, kamienne twarze i ołów zamiast krwi w żyłach. Niech mnie szlag trafi, jeśli dam z siebie zrobić Rzymianina. – Rozumiem, co chcesz powiedzieć – odrzekła Ann Elizabeth mierzwiąc mu włosy. – Je-steś artystą, Dick, kocham cię tak bardzo. Jesteś moim poetą. – Niech ich wszystkich diabli – zaklął Dick biorąc ją w ramiona. Mimo wypitego rumu rozbierał się z wielkim zdenerwowaniem. Ann Elizabeth drżała na łóżku, gdy się do niej zbliżył. Poszło nad podziw gładko, tylko potem bardzo krwawiła, tak że popsuło im to trochę przyjemność. Jedząc później kolację nie bardzo mieli o czym rozma-wiać. Ann Elizabeth poszła wcześnie do domu, a Dick snuł się samotnie ulicami w podnieconym tłumie, wśród flag, iluminacji i uniformów. Przez Corso nie można się było przecisnąć, więc wszedł do jakiejś kawiarni, witany wiwatami grupy włoskich oficerów, któ-rzy uparli się go ufetować. Młody oficerek o oliwkowej cerze i bardzo długich czarnych rzę-sach, nazwiskiem Carlo Hugobuoni, wziął na siebie rolę gospodarza i przyjaciela i prowadził go od stolika do stolika przedstawiając wszystkim jako il capitano Salvaggio Ricardo. Przy każdym stoliku było Asti Spumante i powtarzało się to samo Evviva gli Americani i Italia irredenta , Miister Wiilson zbawiciel la civilta i Evviva la pace, a skończyło na tym, że po-wlekli Dicka z wizytką do belle ragazze. Ale na szczęście w domu, gdzie go zaprowadzili, wszystkie panienki były zajęte, tak że Dickowi udało się wyrwać i wrócić do hotelu. Jednakże następnego ranka, gdy zszedł na dół na kawę, zastał czekającego w westybulu Carla. Carlo był bardzo senny, bo dopiero o piątej rano zwolniła się jakaś ragazza, ale teraz jest na rozkazy swego caro amico i pragnie go oprowadzić po mieście. Przez cały dzień Dick miał go na karku mimo wszelkich wysiłków pozbycia się go bez zbytniego ranienia jego uczuć. Carlo czekał, gdy Dick poszedł po rozkazy do Misji Wojskowej, potem zjadł lunch z nim i z Edem Schuylerem i dopiero Edowi udało się go unieszkodliwić, żeby Dick mógł pójść do jego mieszkania na spotkanie z Ann Elizabeth. Ed miał komiczny stosunek do spra-wy, powiedział, że po utracie Magdy nie jest już w stanie przedsięwziąć nic godnego uwagi w swoim mieszkaniu, więc cieszy się, że przynajmniej Dickowi służy ono do celów erotycz-nych. Następnie ujął Carla silnie pod ramię i pociągnął do jakiejś kawiarni. Dick i Ann Elizabeth byli tego ostatniego wspólnego popołudnia pełni czułości i spokoju. Dick wyjeżdżał wieczorem do Paryża, a Ann Elizabeth spodziewała się lada dzień odkomen-derowania do Konstantynopola. Dick obiecał jej, że się postara, żeby i jego tam wysłali. Wie-czorem Ann Elizabeth odprowadziła go na stację. Zastali tam już czekającego Carla z olbrzymim zawiniętym w staniol salami i z butelką Chianti. Jadący z Dickiem sierżant przywiózł torby kurierskie, tak że Dickowi pozostało tylko ulokować się w wagonie. Jakoś nie miał nic do powiedzenia Ann Elizabeth i z ulgą powitał moment, gdy pociąg ruszył z peronu. Ledwo zdążył się zameldować u pułkownika Edgecombe’a, został wyekspediowany do Warszawy. Przez całe Niemcy pociągi szły opóźnione, ludzie byli śmiertelnie bladzi i wszyscy mówili o rewolucji bolszewickiej. Podczas jednego z nie kończących się postojów na jakiejś stacji w Prusach Wschodnich Dick spacerował po peronie przytupując dla roz-grzewki nogami, gdy wpadł twarzą w twarz na Freda Summersa. Fred był konwojentem wa-gonu z zaopatrzeniem Czerwonego Krzyża i zaprosił Dicka do siebie na parę stacji. Dick wziął torbę kurierską i poszedł. Fred miał do dyspozycji brankard wyposażony w prymus i pryczę i załadowany po dach winem, koniakiem i czekoladą Bakera. Gadali przez cały dzień, trzęsąc się w sunącym wolno przez bezkresne szare zamarznięte równiny pociągu. – To ma być pokój? – mówił Fred. – To jedna wielka rzeź! Chryste, dobrze, żeś nie wi-dział tych pogromów. Dick zaśmiewał się i zaśmiewał. – Jezu Nazareński, byczo cię znów posłuchać, Fred, stary draniu. Zupełnie jak za daw-nych birbantierskich czasów. – Rany, to był dopiero cyrk – przytakiwał Fred. – Bo tutaj to już nie śmieszne, to piekło. Wszyscy głodują, wariują. – Wiedziałeś, bracie, co robisz, żeś się nie dał wykierować na oficera. Człowiek musi tyl-ko wciąż uważać na każde słowo, nie może się wcale zabawić. – Rany Jezusa, jesteś ostatnim facetem, którego bym się spodziewał zobaczyć w mundurze kapitana. – C’est la guerre – oświadczył Dick. Pili i gadali, gadali i pili tak długo, że Dick ledwo wrócił z torbą kurierską do swego przedziału. Na stacji w Warszawie Fred przyleciał do niego z paczką pełną czekolady. – Maleńkie wsparcie, Dick – oznajmił. – Byczo się za to couchuje. Nie ma w Warszawie dziewczynki, która by z tobą nie poszła na całą noc do łóżka za tabliczkę czekolady. Po powrocie do Paryża pułkownik Edgecombe zabrał Dicka ze sobą na herbatkę do panny Stoddard. Jej salon był imponujący, wysoki, z włoskimi panneuax na ścianach i żółtawo-pomarańczowymi adamaszkowymi kotarami. Przez siatkę mięsistych firanek widać było fio-letowe konary drzew na bulwarze, nefrytową Sekwanę i wyniosłą kamienną koronkę absydy Notre Dame. – Wspaniałą stworzyła pani sobie oprawę, panno Stoddard – powiedział pułkownik Edge-combe. – Ale jeśli pani mi wybaczy komplement, klejnot jest ze wszech miar wart oprawy. – To były wspaniałe stare pokoje – odrzekła panna Stoddard. – Te stare domy zasługują na to, żeby im dać okazję pokazania się. – Obróciła się do Dicka. – Młody człowieku, co pan zadał panu Robbinsowi tego popołudnia, kiedyśmy byli razem na obiedzie? Nie mówi o niczym, tylko o tym, jaki błyskotliwy z pana człowiek. Dick oblał się rumieńcem. – Wypiliśmy na zakończenie wieczoru po kieliszku wyjątkowo dobrej szkockiej whisky. Może to dlatego. – No, no, będę musiała pana mieć na oku. Nie dowierzam takim błyskotliwym młodym ludziom. Pili herbatę siedząc dokoła kutego żelaznego piecyka starej roboty. Zjawił się jeszcze tęgi major i zatrudniony w Standard Oil inżynier o zapadłych policzkach nazwiskiem Rasmussen, a na koniec przyszła niejaka panna Hutchins, bardzo elegancka i fertyczna w dopasowanym uniformie Czerwonego Krzyża. Mówili o Chartres, o zniszczeniach wojennych, o entuzjazmie okazywanym wszędzie prezydentowi Wilsonowi i o tym, dlaczego Clemenceau nosi zaw-sze popielate fildekosowe rękawiczki. Panna Hutchins twierdziła, że dla ukrycia szponów, które ma zamiast palców, a które zjednały mu przydomek Tygrysa. Potem panna Stoddard wzięła Dicka do okna. – Słyszę, że pan właśnie wraca z Rzymu, kapitanie. Bywam w Rzymie często od czasu przystąpienia Ameryki do wojny. Niech pan mi powie, co pan tam widział, niech pan mi po-wie wszystko. Lubię Rzym bardziej od innych miast. – Lubi pani Tivoli? – I owszem, chociaż to raczej atrakcja dla turystów, nie sądzi pan? Dick opowiedział jej o awanturze w teatrze Apollo bez wymieniania nazwiska Eda i bardzo ją to ubawiło. Gawędzili sobie przyjemnie, a za oknem jedna po drugiej rozkwitały zielonkawo nadbrzeżne latarnie. Dick zachodził w głowę, ile ona może mieć lat. La femme de trente ans ? Wychodząc we dwóch z pułkownikiem, natknęli się w hallu na pana Moorehouse’a, który ciepło uścisnął Dickowi dłoń, powiedział, że bardzo się cieszy z tego spotkania, i zachęcił go do wpadnięcia któregoś dnia do hotelu Crillon; zbiera się u niego codziennie pod wieczór wielu ciekawych ludzi. Herbatka u panny Stoddard wprawiła Dicka w dziwne podniecenie, chociaż spodziewał się, że go znudzi. Zaczynał właśnie dochodzić do wniosku, że czas pomy-śleć o zwolnieniu się ze służby, i w drodze powrotnej do biura, gdzie mieli jeszcze sprawy do uporządkowania, zapytał pułkownika, co musi zrobić dla uzyskania demobilizacji we Francji. Ma nadzieję dostać jakąś posadę w Paryżu. – No, jeśli ci o to chodzi, to powinieneś się pokręcić koło tego Moorehouse’a. Podobno ma organizować kampanię reklamową dla Standard Oil. Widzisz siebie w roli agenta praso-wego? I pułkownik się roześmiał. – No cóż, muszę myśleć o matce – odrzekł Dick poważnie. W biurze zastał dwa listy. Jeden był od pana Wiggleswortha, który zawiadamiał o śmierci Blake’a na suchoty w zeszłym tygodniu w Saranac ; drugi od Ann Elizabeth, która pisała: Kochany! Zaprzęgli mnie do papierkowej roboty w tym okropnym gnieździe starych bab, które mi działają na nerwy. Drogi, kocham Cię tak bardzo. Musimy się jak najprędzej zoba-czyć. Ciekawam, co by powiedział Tatuś i Chwatek, gdybym przywiozła sobie zza morza przy-stojnego męża. Wściekaliby się pewnie z początku, ale na pewno szybko by im przeszło. Niech to licho, ja nie chcę ślęczeć przy biurku, chcę podróżować, zobaczyć kawałek Europy. Jedy-nym, co mi tu sprawia przyjemność, jest bukiecik cyklamenów na moim biurku. Pamiętasz jeszcze te śliczne małe różowe cyklameny? Jestem okropnie przeziębiona i sama jak palec. Ta Metodystyczna Liga Trzeźwości i Czystości Moralnej to zbieranina najwredniejszych okazów ludzkich, jakie widziałam. Czy tęskniłeś kiedyś za domem, Dick? O ile Cię znam, to pewnie nie. Zrób coś, żeby Cię przysłali szybko do Rzymu. Żałuję teraz, że byłam taką nietykalską smarkulą tam, gdzie kwitły te cyklameny. Ale niełatwo jest być kobietą, Dick. Rób, co chcesz, tylko pamiętaj o mnie. Tak Cię kocham. Ann Elizabeth Wróciwszy do hotelu z listami w wewnętrznej kieszeni kurtki Dick rzucił się na łóżko i leżał długo wpatrzony w sufit. Przed samą północą do drzwi zapukał Henry. Wracał z Brukseli. – Co ci, Dick, jesteś zupełnie zielony? Chory jesteś czy co? Dick zerwał się z łóżka i poszedł opłukać twarz w miednicy. – Nic mi nie jest – odrzucił prychając wodą. – Męczy mnie ta zabawa w wojsko i tyle. – Wyglądasz, jakbyś płakał. – Nad rozlanym mlekiem? – zapytał Dick i chrząknąwszy zaśmiał się z przymusem. – Słuchaj, Dick, mam kłopoty. Musisz mi pomóc. Pamiętasz Olgę? Tę dziewczynę, która we mnie rzuciła imbrykiem? Dick kiwnął głową. – Twierdzi, że jest w ciąży, a ja jestem szczęśliwym tatusiem. Boki zrywać, co? – No cóż, zdarza się – odrzekł Dick kwaśno. – Ależ na miłość Boską, chłopie, ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się z lafiryndą ani bulić na wychowanie potomka. To idiotyzm. Nawet jeśli rzeczywiście jest w ciąży, to prawdopodobnie nie ze mną. Ale grozi, że napisze do generała Pershinga. Kupę Bogu ducha winnych szeregowych już posadzili na dwadzieścia lat za gwałt. Ze mną może być podobnie. – Kilku nawet rozstrzelali. Dziękuję Bogu, że mnie jeszcze nie wyznaczyli do sądu polo-wego. – Ale pomyśl, jaki to byłby wstrząs dla mamusi. Słuchaj, ty umiesz parlować znacznie le-piej ode mnie. Chcę, żebyś poszedł z nią pogadać. – Dobrze, tylko jestem wypluty i mam okropną chandrę. – Dick zaczął naciągać kurtkę. – Słuchaj, Henry, jak ty stoisz z forsą? Frank leci na łeb na szyję. Moglibyśmy jej tymczasem coś dać na odczepnego, a jak wrócimy do kraju, to będziemy daleko, nie będzie nas już mogła szantażować. Henry’emu zrzedła mina. – Diablo głupio się przyznawać młodszemu bratu – odparł – ale zgrałem się parę dni temu do suchej nitki w pokera. Jak się człowiekowi nie wiedzie, to na całej linii. Poszli na Montmartre do boite, gdzie Olga była szatniarką. W lokaliku było pusto, więc przyszła się z nimi napić przy barze. Dickowi dosyć się podobała. Miała tlenione włosy, drobną twarz o wielkich piwnych oczach i wyzywającą nieustępliwą minę. Dick jął jej per-swadować, że brat nie może poślubić cudzoziemki ze względu na la familie i brak jakiejkol-wiek ustabilizowanej pozycji życiowej, że niedługo go zdemobilizują i będzie musiał wracać z powrotem do rajsbretu, a czy ona ma pojęcie, jak mało zarabia kreślarz w biurze architekto-nicznym en Amerique? Tyle co nic, a tutaj la vie chere i la chute du franc , dolar też może zacząć spadać lada dzień i kto wie, czy nie wybuchnie la revolution mondiale. Jednym sło-wem, najlepiej by zrobiła, gdyby była rozsądną dziewczyną i pozbyła się tego dziecka. Roz-płakała się na toj tak bardzo chce wyjść za mąż i mieć dzieci, a co do un avortement, to non, mais non . Tupnęła nogą i wróciła do swojej szatni. Dick poszedł za nią i jął ją pocieszać, głaskać po twarzy, tłumaczyć, że que voulez vous, to jest la vie. W końcu zapytał, co by po-wiedziała na mały prezencik w postaci pięciuset franków. Potrząsnęła głową, ale gdy wspo-mniał o tysiącu, rozchmurzyła się trochę i przyznała, że que voulez vous, to jest la vie. Dick zostawił ją umawiającą się wesoło z Henrym do domu po zamknięciu lokalu. - No cóż, mam kilkaset dolarów oszczędności, będę się musiał z nimi pożegnać. Po-wstrzymaj ją tylko, Henry, dopóki nie uda nam się wymienić po dobrym kursie. I, na miłość Boską, hamuj się, jak następnym razem usiądziesz do pokera. W przeddzień pierwszej plenarnej sesji konferencji pokojowej Dick wpadł do Chillonu odebrać od pana Moorehouse’a obiecane karty wstępu dla niego i dla pułkownika Edgecom-be’a, gdy spostrzegł znajomą twarz wyglądającą spod kepi francuskiego oficera. Był to Ri-pley, którego właśnie zwolniono z francuskiej szkoły artylerii w Fontainebleau. Powiedział, że szuka starego przyjaciela swego ojca, który robi mu nadzieję znalezienia jakiegoś zajęcia przy delegacji pokojowej. Jest bez centa przy duszy, bo Marianna, Trzecia Republika, odmó-wiła dłuższego utrzymywania go, chyba żeby się zaciągnął do Legii Cudzoziemskiej, ale to ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę. Zadzwoniwszy do pułkownika Edgecombe’a, że panu Mo-orehouse’owi nie udało się zdobyć dla nich kart wstępu i będą musieli próbować jeszcze raz drogą służbową, Dick zabrał go ze sobą na jednego do baru u Ritza. – Same szyszki – orzekł Ripley rozejrzawszy się po orderach na uniformach mężczyzn i klejnotach na szyjach kobiet. – „Nie wrócą już na farmę ci, co raz poznali cud Parii” – odmruknął Dick. – Rany, chciałbym wiedzieć, do czego się zabrać, jak się wreszcie wyrwę z tego wojska. – Nie mógłbyś mnie zapytać o coś łatwiejszego? No, ja pewnie dostanę jakąś pracę. A w najgorszym razie wrócę skończyć studia na Kolumbii. Chciałbym, żeby już raz wybuchła ta rewolucja. Wcale mi się nie uśmiecha wracać do Stanów. Cholera, sam właściwie nie wiem, czego chcę. Takie gadanie działało na Dicka deprymująco. – „Mefiez vous – zacytował – les oreilles ennemies vous ecoutent”. – Żeby tylko tyle, to byłoby pół biedy. – Słuchaj, nie miałeś jakiejś wiadomości od Steve’a Warnera? – spytał Dick zniżonym głosem. – Miałem niedawno list z Bostonu. Podobno dostał rok za odmowę rejestracji. Szczę-ściarz z niego, kupa chłopaków podostawała po dwadzieścia. – Sami sobie winni, po co pchali palce między drzwi – powiedział Dick na głos. Ripley mierzył go przez sekundę zwężonymi twardo oczami, po czym rozmowa przeszła na jakiś inny temat. Po południu Dick zaprosił pannę Stoddard na herbatę do Rumpelmeyera, a potem poszedł wraz z nią spacerkiem do Crillonu do pana Moorehouse’a. W hotelu wrzało jak w ulu, koryta-rzami przemykały tam i z powrotem mundury khaki, pędzili gdzieś kanceliści piechoty mor-skiej, posłańcy i cywile, z każdych otwieranych drzwi buchał zapamiętały klekot maszyn do pisania. Na podestach schodów rozmawiały półgłosem grupki cywilnych ekspertów, obrzuca-jąc spojrzeniami przechodzących lub zapisując coś spiesznie w notesach. Panna Stoddard ujęła Dicka ostrymi białymi palcami za ramię. – Niech pan popatrzy, to jedno wielkie dynamo! Jak pan sądzi, co z tego wyniknie? – Na pewno nie pokój – odpowiedział Dick. W westybulu apartamentu pana Moorehouse’a przedstawiła go pannie Williams, jasno-włosej sekretarce o ostrych rysach i zmęczonej twarzy. – To prawdziwy skarb – szepnęła, gdy wchodzili do salonu. – Robi więcej niż ktokolwiek w całym hotelu. W sinym świetle wpadającym przez wysokie okna stało dużo ludzi. Od grupki do grupki krążył kelner z tacą pełną kieliszków, a za nim sunął na palcach z butelką portweinu osobnik o wyglądzie lokaja. Jedni goście trzymali w dłoniach filiżanki z herbatą, drudzy kieliszki, ale nikt nie zwracał na nie większej uwagi. Dick zorientował się od razu po sposobie, w jaki pan-na Stoddard wkroczyła do salonu, a pan Moorehouse wyszedł jej naprzeciw, że przywykła do grania tutaj pierwszych skrzypiec. Przedstawiała go różnym ludziom i Dick zatrzymywał się tu i tam, ciekawie nastawiając ucha, ale język trzymając za zębami. Podszedł porozmawiać z nim pan Moorehouse i okazało się, że pamiętał jego nazwisko, lecz zaraz go odwołano, bo przy telefonie czekał pułkownik House, i Dick nie miał już okazji powrócić do przerwanej rozmowy. Kiedy wychodził, zatrzymała go sekretarka, panna Williams. – Chwileczkę, panie kapitanie. Pan jest przyjacielem pana Robbinsa, prawda? Dick uśmiechnął się. – Raczej znajomym. Zdaje się, że to bardzo interesujący człowiek. – Tak, to wybitna inteligencja – powiedziała panna Williams – ale z przykrością muszę stwierdzić, że dzieje się z nim ostatnio coś niedobrego. Obserwuję tak i widzę, że życie tutaj jest bardzo demoralizujące dla mężczyzn. Co człowiek może zrobić w mieście, gdzie się mar-nuje trzy godziny na lunch, a resztę czasu siedzi i pije w tych nieszczęsnych kawiarniach. – Nie lubi pani Paryża, panno Williams? – Nie, nie lubię. – A Robbins lubi – powiedział Dick złośliwie. – Aż nadto – odparła panna Williams. – Więc przyszło mi do głowy, że skoro jest pan przyjacielem pana Robbinsa, może chciałby nam pan pomóc w sprowadzeniu go na prostą drogę. Bardzo się o niego martwimy. Nie pokazuje się w biurze od dwóch dni w najbardziej krytycznym momencie, kiedy mamy takie ważne kontakty do nawiązania. Pan Moorehouse urabia sobie ręce, obawiam się, że któregoś dnia zwali się z nóg z przemęczenia. A tutaj nie można nawet dostać przyzwoitej stenotypistki ani wydębić dodatkowej maszyny do pisania. Nie dość że pełnię funkcję sekretarki, muszę sama wszystko przepisywać. – Och, wszyscy jesteśmy zawaleni robotą – powiedział Dick. – Do widzenia pani. Odprowadziła go uśmiechem. Pod koniec lutego, wróciwszy z długiej przygnębiającej wyprawy do Wiednia, Dick za-stał znowu list od Ann Elizabeth. Dick, kochanie! Dzięki za piękne pocztówki. Ciągle ślęczę przy tym biurku i czuję się taka samotna. Postaraj się przyjechać do Rzymu, jeśli tylko możesz. Zaszło coś, co wprowadzi wielkie zmiany w naszym życiu. Zamartwiam się tym, ale mam do Ciebie pełne zaufanie. Wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem. Och, muszę Cię zobaczyć, moje kochanie! Jeśli się nie zjawisz w najbliższych dniach, gotowa jestem wszystko rzucić i przyjechać do Paryża. Twoja Ann Elizabeth Dick oblał się zimnym potem czytając list w Brasserie Weber, dokąd zaszedł na piwo z podporucznikiem artylerii Stauntonem Willsem, który studiował na Sorbonie. Z kolei prze-czytał list od mamusi, która skarżyła się na swoją samotną starość, oraz od pana Coopera, który oferował mu pracę. Wills tymczasem opowiadał o jakiejś aktoreczce z Theatre Caumar-tin, którą chciał koniecznie poznać, i domagał się, żeby Dick jako ekspert w takich sprawach poradził mu, jak się do tego zabrać. Dick starał się tłumaczyć mu jak najdłużej, że najlepszy sposób zapoznania się z nią to posłać po prostu przez ouvrese bilecik, starał się patrzeć na śpieszących Rue Royale z parasolami w rękach ludzi, na mokre taksówki i lśniące automobile sztabowe, ale w głowie miał przez cały czas zamęt. Spodziewa się dziecka; liczy, że się z nią ożenię; diabła zje, jeśli mnie osiodła. Wypiwszy piwo ruszyli we dwóch z Willsem spacer-kiem wzdłuż lewego brzegu Sekwany, gapiąc się na stare książki i sztychy w budkach bukini-stów. Tak zaszli na herbatkę do panny Stoddard. – Richard, cóż to za żałosna mina? – spytała Eleonora. We dwójkę podeszli z filiżankami do okna. Wills rozmawiał przy stoliku z Eweliną Hu-tchins i jakimś dziennikarzem. Dick wypił łyk herbaty. – Rozmowa z tobą to prawdziwa przyjemność, Eleonoro – rzekł. – Więc nie z tego powodu spuściłeś tak nos na kwintę? – Widzisz, czasami człowiek ma takie uczucie, jakby z każdym dniem coraz bardziej śniedział. Mam już dosyć paradowania w tym mundurze. Chciałbym dla odmiany poczuć się prywatnym człowiekiem. – Nie chcesz chyba wracać do domu? – O, nie. Ale pewnie będę musiał zająć się trochę mamą. Chyba, że Henry wróci. Puł-kownik Edgecombe mówi, że może załatwić demobilizację tutaj, jeśli zrezygnuję z prawa transportu do kraju. I jak mi Bóg miły, gotów byłbym to zrobić. – Więc czemu nie zostaniesz? Poprosimy J.W., jakoś cię urządzi. Co byś powiedział na pozycję jednego z jego obiecujących młodych ludzi? – To by było znacznie lepsze od prowincjonalnej polityki w New Jersey. Marzę o zajęciu, które by się łączyło z częstymi rozjazdami. To idiotyczne, bo przecież w służbie kurierskiej spędzam połowę życia w pociągach, ale jakoś mi się to jeszcze nie przejadło. Poklepała go po wierzchu dłoni. – To mi się właśnie w tobie podoba, Richard, ten twój głód życia. J.W. wspominał kilka razy, że masz takie zachłanne spojrzenie. On sam też jest taki, dotąd nie stracił głodu życia i dlatego dochodzi do coraz większego znaczenia w świecie. Sam widzisz, pułkownik House radzi się go w każdej sprawie. A ja straciłam swój głód życia. Z tym wrócili do stolika. Następnego dnia nadszedł rozkaz wysłania kogoś do Rzymu, więc Dick się zgłosił. Kiedy usłyszał w telefonie głos Ann Elizabeth, zdjęło go lodowate przerażenie. Ale postarał się nadać swemu głosowi możliwie serdeczny ton. – Och, kochany jesteś, żeś przyjechał – powiedziała. – Mój Dicky! Spotkał się z nią w kawiarni na rogu Piazza Venezia. Niepohamowany sposób, w jaki do niego podbiegła, zarzuciła mu ramiona na szyję i jęła obsypywać pocałunkami, wprawił go w osłupienie. – Nie przejmuj się – powiedziała ze śmiechem. – Uznają nas za parę zwariowanych Ame-rykanów. No, niech na ciebie popatrzę. Och, mój Dicky, tak za tobą tęskniłam! Dick miał zupełnie ściśnięte gardło. – Zjemy razem kolację, dobrze? – wykrztusił. – Myślałem, że może złapiemy Eda Schuy-lera. Ale ona już wybrała mały hotelik na bocznej uliczce i Dick dał się porwać jej entuzja-zmowi. Cóż, było jej naprawdę do twarzy z tymi zaróżowionymi policzkami, a woń jej wło-sów przypominała zapach tamtych małych cyklamenów na wzgórzach koło Tivoli. Ale przez cały czas, pieszcząc ją, wijąc się i pocąc w jej ramionach, miał pulsującą młotem w skroniach jedną jedyną myśl: co z tym fantem zrobić, co zrobić, co zrobić? Była tak spóźniona pora, gdy wreszcie dobrnęli do Eda, że ten już zupełnie zwątpił w ich przyjście. Siedział na walizkach, kompletnie spakowany, bo następnego dnia wyjeżdżał do Paryża, a stamtąd z powrotem do kraju. – To byczo – powiedział Dick. – Wracamy jednym pociągiem. Panie i panowie, to mój ostatni wieczór w Rzymie – oznajmił Ed. – Do diabła z Czerwonym Krzyżem, zapraszam was na szampańską kolacyjkę. Ułożyli wymyślne menu z pierwszorzędnymi winami w restauracji naprzeciwko Kolum-ny Trajana, ale Dickowi nic nie smakowało. Własny głos brzmiał mu w uszach głucho jak spróchniałe drzewo. Widział, jak Ed czyni bohaterskie wysiłki dla ożywienia nastroju, jak zamawia coraz to nowe butelki, dowcipkuje z kelnerem, opowiada ucieszne historyjki o swoich niefortunnych przygodach z rzymiankami. Ann Elizabeth wypiwszy morze wina doszła do wniosku, że te wiedźmy z Pomocy dla Bliskiego Wschodu nie są wcale takie straszne, jak je malowała, bo usłyszawszy, że jej narzeczony przyjechał na jedną noc do Rzymu, dały jej klucz od zatrzasku. Przez cały czas trącała Dicka kolanami pod stołem i chciała koniecznie śpiewać chórem „Za dawny czas” . Po kolacji urządzili sobie prze-jażdżkę fiakrem, zatrzymali się przed fontanną Trevi i wrzucili po monecie. Następnie wrócili do Eda, by siedząc na skrzyniach i śpiewając „Aupres de ma blonde” wysuszyć flaszkę szam-pana, o której Ed nagle sobie przypomniał. Dick przez cały czas czuł się trzeźwy i jak ścięty mrozem. Z radością powitał pijackie oświadczenie Eda, że idzie złożyć pożegnalną wizytę pewnym uroczym rzymianeczkom i zostawia na resztę nocy mieszkanie promessi sposi . Po jego wyjściu Ann Elizabeth zarzuciła Dickowi ramiona na szyję. – Daj mi ostatniego buziaka, Dicky, a potem odprowadzisz mnie do tej Metodystycznej Ligi Trzeźwości i Czystości Moralnej. W ostatecznym rachunku będzie się i tak liczyć tylko nasza prywatna moralność. Och, przepadam za naszą prywatną moralnością. Dick pocałował ją, po czym podszedł do okna. Zaczęło znowu padać. Światło ulicznej la-tarni kładło się zwiewnym pasmem na kamiennych stopniach narożnika Schodów Hiszpań-skich widocznego między kamienicami. Ann Elizabeth podeszła i oparła mu głowę na ramie-niu. – O czym myślisz, Dicky? – Posłuchaj, Ann Elizabeth, od dawna chciałem z tobą pogadać. Czy ty naprawdę sądzisz, że... – Minęło już przeszło dwa miesiące. Nie może być innej przyczyny, zresztą miewam cza-sami rano trochę nudności po przebudzeniu. Dzisiaj też się czułam okropnie, słowo daję, ale zapomniałam o wszystkim, jak tylko zobaczyłam ciebie. – Chyba rozumiesz, że nie daje mi to spać. Musi się na to znaleźć rada. – Próbowałam rycyny i chininy, żadnych innych środków nie znam. Wiesz, przecież je-stem prostą wiejską dziewczyną. – Bądź raz poważna. Musisz coś na to poradzić. Jest kupa doktorów, którzy chętnie się tym zajmą. O pieniądze jakoś się wystaram. To okropne, że muszę jutro wracać. Kiedy wreszcie będę mógł zrzucić ten przeklęty uniform! – Ale ja bym chciała mieć męża i dziecko... gdybyś ty był tym mężem, a dziecko twoje. – To niemożliwe, nie stać mnie na to. Zresztą w wojsku nie wolno się żenić. – Wcale nie o to chodzi, Dick – powiedziała wolno. Stali długo ramię w ramię, nie patrząc na siebie, tylko za okno, na smugi deszczu nad czarnymi dachami i na blado fosforyzujące pasy ulic. Wreszcie odezwała się drżącym słabym głosem: – Znaczy, że mnie już nie kochasz. – Ależ kocham, kocham. A zresztą czy ja wiem, co to jest miłość. Może kocham wszyst-kie ładne dziewczęta... Ale ciebie specjalnie, kochanie! – Słyszał swój głos brzmiący obco jak nie jego. – Przeżyliśmy razem piękne chwile. Jęła go obcałowywać po całej szyi nad sztywnym kołnierzykiem mundurowej kurtki. – Ale czy nie rozumiesz, moja droga, że nie mogę sobie brać na głowę dziecka, póki nie mam jakiegoś określonego zajęcia? Wystarczy, że mam na utrzymaniu matkę, bo Henry jest taki lekkomyślny, że nie mogę po nim oczekiwać żadnej pomocy. No, ale muszę cię odpro-wadzić do domu, robi się późno. Nim zeszli na dół, deszcz ustał, tylko bulgotały jeszcze rynny i woda lśniła w rynsztokach pod latarniami. Ann Elizabeth klepnęła go ni z tego, ni z owego, zawołała: „Berek” – i zaczęła uciekać wzdłuż ulicy. Pogonił za nią klnąc pod nosem. Zniknęła mu gdzieś na ma-łym placyku i już chciał ją zostawić i wracać do hotelu, gdy nagle wyskoczyła na niego zza kamiennego sfinksa w obudowie fontanny. Złapał ją za rękę. – Nie bądź taka rozkoszna – powiedział ze złością. – Nie widzisz, że się zadręczam? Rozpłakała się. Ale gdy dochodzili do bramy, obróciła się raptownie do niego i powiedziała poważnie: – Dobrze, Dick, z tym dzieckiem może da się coś poradzić. Spróbuję konnej jazdy. Wszy-scy mówią, że to skutkuje. Napiszę ci, słowo daję. Za nic nie chciałabym ci stawać na drodze do kariery. Wiem, potrzebujesz czasu na pisanie wierszy, masz przed sobą wielką przyszłość, och, wiem. A jeśli się pobierzemy, będę też pracowała. – Ann Elizabeth, jesteś wspaniałą dziewczyną! Jeśli nie będziemy mieli tego dziecka, to może... jakoś się ułoży. Ujął ją za ramiona i pocałował w czoło. Nagle zaczęła podskakiwać wyśpiewując jak ma-ła dziewczynka: – Raju, pobierzemy się, pobierzemy, raju! – Och, dziecko, czy ty nie możesz być nigdy poważna? – Będę... śmiertelnie – powiedziała wolno. – Słuchaj, nie przychodź do mnie jutro. Mam... mnóstwo dostaw do inwentaryzacji. Napiszę do Paryża. Wróciwszy do hotelu Dick naciągnął piżamę i z głupim uczuciem wsunął się samotnie do łóżka, w którym po południu leżał z Ann Elizabeth. Łóżko było zapluskwione, pokój cuchnął i w ogóle spędził paskudną noc. Przez całą drogę powrotną do Paryża Ed poił go i ględził o rewolucji zaklinając się, że pierwszego maja syndykaty opanują wszystkie fabryki we Włoszech, wie to z absolutnie pewnego źródła. Na Węgrzech już rządzą czerwoni, w Bawarii też, następnie kolej przyjdzie na Austrię, potem na Włochy, potem na Prusy i Francję, a w Rosji już nawet amerykańskie wojska interwencyjne zbuntowały się w Archangielsku . – To rewolucja światowa! Morowo żyć w takich czasach pod warunkiem, że człowiek wyjdzie z tego cało. Dick odparł z irytacją, że się z nim nie zgadza. Uważa, że alianci całkowicie panują nad sytuacją. – Ależ, Dick, przecież zawsze byłeś za rewolucją. To jedyny sposób zakończenia tej zwa-riowanej wojny. – Wojna się skończyła, a rewolucje to nowe wojny na odwyrtkę. Nie można zakończyć wojny wystrzelaniem wszystkich przeciwników, bo to będzie nowa wojna. Zacietrzewieni kłócili się ząb za ząb. Dick dziękował Bogu, że są sami w przedziale. – Ale przecież ty byłeś rojalistą, Ed? – Byłem, ale zmieniłem przekonania po zobaczeniu króla włoskiego. Teraz byłbym chyba za dyktatorem, wiesz, takim na białym koniu. W końcu ułożyli się do snu po dwóch przeciwnych stronach przedziału, pijani i źli. O pierwszym świcie, z pękającymi głowami, wyszli chwiejnym krokiem w rześkie powietrze stacji granicznej, napić się parującej czekolady, którą Francuzka o rumianej twarzy rozlewała do wielkich białych kubków. Wszystko było pokryte szronem, wschodziło cynobrowolśniące słońce. Ed Schuyler rozgadał się o la belle, la douce France i powoli zaczęli zapominać wczo-rajszych uraz. Dojeżdżając do banlieue umówili się, że wieczorem pójdą razem obejrzeć mademoiselle Spinelly w „Plus ca change” . Po biurze, całodziennym załatwianiu formalności i trzymaniu sztywnego wojskowego fa-sonu ze względu na podoficerów ulgą było znaleźć się na lewym brzegu Sekwany, gdzie w gęstniejącym lawendowym zmroku bukiniści zamykali swoje budki, a drzewa wypuszczały różowe i bledziutkie zielone pąki, dojść do Quai de la Tournelle, gdzie wszystko wyglądało jak przed dwoma wiekami, i wdrapawszy się wolno na chłodne kamienne schody domu Ele-onory zastać ją w kuchni koloru kości słoniowej, z wielkimi perłami na szyi, nalewającą her-batę przy stoliku i relacjonującą z łagodnym przekąsem najświeższe ploteczki z hotelu Crillon i konferencji pokojowej. Dickowi zrobiło się dziwnie na duszy, gdy na odchodnym oznajmiła mu, że nie zobaczą się teraz przez parę tygodni, bo wyjeżdża do Rzymu zająć się pewnymi sprawami w tamtejszym oddziale Czerwonego Krzyża. – Jaka szkoda, że nie byliśmy tam razem – powiedział. – Ja też żałuję – odrzekła. – A rivederci, Richard. Marzec był dla Dicka paskudnym mie-siącem. Wszyscy przyjaciele poznikali nagle z horyzontu, a nie mógł już patrzeć na twarze w komendzie Służby Kurierskiej. W hotelu było tak zimno, że kiedy nie miał służby, musiał chodzić do kafejki czytać, bo nie mógł wysiedzieć w swoim pokoju. Brakowało mu bardzo Eleonory i popołudniowych herbatek w jej zacisznym mieszkanku. Od Ann Elizabeth nad-chodziły niepokojące listy, z których nie sposób się było zorientować w sytuacji, w których natomiast pełno było tajemniczych wzmianek o roli, jaką w jej życiu odegrało poznanie w Czerwonym Krzyżu jego uroczej przyjaciółki. Na domiar złego był zupełnie spłukany, bo musiał ciągle pożyczać Henry’emu pieniędzy na zatkanie buzi Oldze. Na początku kwietnia, wróciwszy z jednego z nie kończących się wypadów do Koblencji, zastał w hotelu bilecik poczty pneumatycznej, w którym Eleonora zapraszała go na niedzielny piknik w Chantilly. Wyruszyli o jedenastej z Crillonu nowym Fiatem J.W. Była Eleonora w dopasowanym popielatym kostiumie, majestatyczna starsza już pani Wilberforce, żona jed-nego z wiceprezesów Standard Oil, oraz pan Rasmussen o długiej twarzy. Dzień był piękny, w powietrzu pachniało wiosną. W Chantilly przespacerowali się po chateau i karmili wiel-kiego karpia w fosie. Lunch jedli siedząc na gumowych poduszkach w lesie i zaśmiewając się z biadolenia J.W., cóż to za szatański wymysł te pikniki i co za licho wstępuje od czasu do czasu w najinteligentniejsze kobiety, że muszą wlec wszystkich na jedzenie do lasu. Po lun-chu pojechali do Senlis obejrzeć zabudowania zniszczone przez niemiecką kawalerię podczas bitwy nad Marną. W trakcie przechadzki po parku zdewastowanego chateau Eleonora i Dick zostali sami w tyle. – Nie wiesz przypadkiem, kiedy wreszcie zostanie podpisany pokój, Eleonoro? – zapytał Dick. – No, tak jak się sprawy mają, wygląda, że nigdy. W każdym razie Włosi na pewno nie podpiszą. Czytałeś, co powiedział d’Annunzio . – Bo pierwszego dnia po podpisaniu pokoju zrzucam tę liberię wujcia Sama. Nigdy w życiu dni mi się nie dłużyły, dopiero teraz w wojsku. – Spotkałam w Rzymie twoją znajomą – powiedziała Eleonora obserwując go spod oka. Dicka oblał zimny pot. – Tak? Kogo? – zapytał starając się za wszelką cenę zachować równy głos. – Tę małą Teksaneczkę. To bardzo miłe stworzenie. Podobno jesteście zaręczeni? Głos Eleonory był chłodny i badawczy jak sonda. – No, to lekka przesada – wydał suchy śmieszek – jak powiedział Mark Twain przeczy-tawszy wiadomość o swojej śmierci . Ale czuł, że się czerwieni jak głupi. – Tak też myślałam. Widzisz, Richard, ja mam dosyć lat, żeby być, no, twoją niezamężną ciotką. To bardzo miłe stworzenie, ale nie powinieneś się na razie żenić. Chociaż to nie mój interes, nieodpowiednie małżeństwo złamało już życie niejednemu młodemu człowiekowi. Nie powinnam tego mówić... – Ależ bardzo mi miło, że się o mnie troszczysz. To naprawdę dużo dla mnie znaczy. Sam wiem: kto się żeni pochopnie, celu w życiu nie dopnie. I prawdę mówiąc, nie śpieszy mi się wcale do ołtarza. Ale bo ja wiem... Och, to nie takie prosie. – Nie rób nic, do czego nie masz przekonania; to nigdy nie popłaca – rzekła Eleonora su-rowo. Dick nie odpowiedział. Przyśpieszyła kroku, żeby się zrównać z resztą towarzystwa. Kro-cząc koło niej Dick kącikiem oka obserwował jej zimny rzeźbiony profil drgający lekko od uderzeń wysokich obcasów o twarde kamienie bruku. Nagle obróciła się do niego ze śmie-chem: – Już więcej nie będę cię łajała, Richard, nigdy. Nadciągała deszczowa chmura. Lunęło, ledwo wsiedli do auta. Krzyczące tandetne przedmieścia Paryża robiły posępne szare wrażenie w strumieniach deszczu. Żegnając się z nim w westybulu hotelu Crillon, J.W. dał Dickowi do zrozumienia, że będzie miał dla niego posadę w swojej firmie, gdy go tylko zwolnią z wojska. Wróciwszy do siebie, podekscytowa-ny Dick napisał o tym natychmiast mamusi: ...Nie mogę się wprawdzie uskarżać, bo życic w Paryżu jest nader interesujące i poznaję mnóstwo ludzi stojących blisko wydarzeń najwyższej wagi, ale wieczne chodzenie w mundurze, pamiętanie o regulaminie, salutowanie i tak dalej, wszystko to razem paraliżuje mi myśl i odciąga od konkretnej pracy. Wątpią, czy się pozbieram psychicznie, dopóki nie włożę z powrotem cywilnego ubrania. Mam już obiecaną posadę w paryskim biurze J. Ward Moorehouse’a, który należy obecnie do czołowych jednodolarowych ekspertów, ale zamierza bezpośrednio po podpisaniu pokoju otworzyć na nowo swoją firmę. Jego specjalnością są kampanie propagandowo-reklamowe dla wielkich koncernów w rodzaju Standard Oil, a więc praca, która pozwoliłaby mi kontynuować na boku własne zainteresowania. Wszyscy twier-dzą, że to życiowa szansa... Ujrzawszy go następnym razem, panna Williams podeszła do niego z wyciągniętą dłonią i szerokim uśmiechem: – Tak się cieszę, panie kapitanie. Pan Moorehouse mówi, że ma pan u nas pracować. Je-stem pewna, że współpraca będzie przyjemna i owocna dla obu stron. – Poczekajmy, nie ćwiartujmy skóry na niedźwiedziu – odparł Dick. – Ależ niedźwiedź jest już ustrzelony i gotów do ćwiartowania – powiedziała panna Wil-liams cała promieniejąc. W połowie maja Dick wrócił z Kolonii z okropnym katzenjamerem po birbantce ze zna-jomymi lotnikami i paroma Niemeczkami. Zadawanie się z Niemkami było sprzeczne z wyraźnym rozkazem Kwatery Głównej, więc był trochę niespokojny, czy ktoś ich nie wi-dział i nie oskarży o zachowanie niegodne oficerów i dżentelmenów. Wysiadłszy z pociągu na Gare du Nord w ustach miał jeszcze smak sektu z brzoskwiniami. W biurze pułkownik Edgecombe, zauważywszy jego bladą twarz i chwiejny krok, zaczął dowcipkować na temat nieziemskich hulanek, jakie się widać odbywają w strefie okupowanej, po czym kazał mu iść do domu i wyspać się porządnie. W hotelu czekał na Dicka bilecik od Ann Elizabeth: MIESZKAM W CONTINENTALU. MUSZĘ SIĘ Z TOBĄ NIEZWŁOCZNIE ZOBACZYĆ. Dick wziął gorącą kąpiel, położył się do łóżka i spał przez parę godzin. Kiedy się obudził, było ciemno. Nie od razu przypomniał sobie list Ann Elizabeth. Siedział na brzegu łóżka za-pinając posępnie sztylpy, kiedy rozległo się pukanie. Był to windziarz z wiadomością, że na dole czeka jakaś pani. Ledwo to zdążył powiedzieć, gdy korytarzem nadbiegła jak burza Ann Elizabeth. Była blada, na policzku miała fioletowy siniec. Jej impetyczne zachowanie z miejsca zirytowało Dicka. – Powiedziałam, że jestem twoją siostrą, i puściłam się pędem po schodach – oznajmiła i pocałowała go, cała zdyszana. Dick dał windziarzowi parę franków, nim jej szepnął: – Wchodź. Co się stało? Drzwi od korytarza zostawił uchylone. – Mam przykrości. Odsyłają mnie z powrotem do kraju. – A to czemu? – Przebrałam chyba miarkę. Właściwie to się cieszę, mam już tego dość. – Gdzieś się tak potłukła? – Koń się pode mną przewrócił w Ostii. Naużywałam się za wszystkie czasy na włoskich koniach kawaleryjskich. Można z nimi zrobić, co się tylko chce. Dick popatrzył jej badawczo w twarz próbując się zorientować w sytuacji. – No i co, pomogło? – zapytał. – Muszę wiedzieć. Zadręczam się tym. Rzuciła się twarzą na łóżko. Dick podszedł na palcach i zamknął delikatnie drzwi. Łkała, z twarzą ukrytą w ramieniu. Usiadł na brzegu łóżka starając się ją skłonić do spojrzenia na niego. Nagle zerwała się na nogi i jęła krążyć po pokoju. – Nic nie skutkuje. Będę miała dziecko. Najbardziej martwię się o tatusia. Boję się, że go to zabije, jak się dowie. Och, jesteś taki podły, taki podły... – Ależ, Ann Elizabeth, bądź rozsądna. Czyż nie możemy zostać przyjaciółmi? Zaofiaro-wano mi właśnie wspaniałą posadę, jak się tylko zwolnię z wojska, nie mogę sobie w takim momencie brać na głowę żony i dziecka, musisz to zrozumieć. Jeśli chcesz się koniecznie wydać za mąż, to nie brak mężczyzn, którzy pozwoliliby sobie uciąć rękę, żebyś za nich wy-szła. Wiesz dobrze, jakie masz powodzenie. Chociaż moim zdaniem małżeństwo nie ma naj-mniejszego sensu. Rzuciła się na krzesło i natychmiast wstała z powrotem. Zaczęła się śmiać. – Gdyby tatuś albo Chwatek byli tutaj, już oni by mnie umieli doprowadzić do ołtarza. Ale to by niewiele zmieniło. Jej histeryczny śmiech działał Dickowi na nerwy. Drżał z wysiłku, żeby nie stracić pano-wania nad sobą i rozmawiać spokojnie. – A czemu nie miałabyś wyjść za G.H. Barrowa? To wybitny człowiek i ma pieniądze. Szaleje za tobą, sam mi to mówił, kiedy go spotkałem ostatnio w Crillonie. Trzeba do sprawy podejść rozsądnie. W końcu nie ma w tym więcej mojej winy niż twojej. Gdybyś się była odpowiednio zabezpieczyła... Zdjęła z głowy kapelusz i zaczęła przygładzać włosy przed lustrem. Potem nalała wody do miednicy, opłukała twarz i znowu zabrała się do przygładzania włosów. Dick modlił się, żeby sobie poszła; cokolwiek zrobiła, doprowadzało go do rozpaczy. Podeszła do niego z oczami pełnymi łez. – Pocałuj mnie, Dick. Nie martw się o mnie, jakoś ułożę swoje sprawy. – Chyba nie jest jeszcze za późno na zabieg – powiedział Dick. – Dowiem się jutro adresu i dam ci znać do Continentalu. Ann Elizabeth, to wspaniale, że... jesteś taką wspaniałą dziew-czyną. Potrząsnęła głową, szepnęła „Do widzenia” i wyszła spiesznie z pokoju. – Takie buty – powiedział głośno Dick. Było mu okropnie żal Ann Elizabeth. Rany, jak to dobrze, że nie jest dziewczyną, powtarzał sobie w myśli. Głowa pękała mu od bólu. Zamknął się na klucz, rozebrał i zgasił światło. Kiedy otwarł okno, do pokoju wpadł ostry podmuch mżawki i trochę go orzeźwił. Dobrze mówi Ed: człowiek nie może nic zrobić bez wyrządze-nia komuś krzywdy. Parszywy świat. Ulice od strony Gare Saint-Lazare lśniły jak kanały w świetle odbijających się latarni. Po chodnikach kręcili się jeszcze przechodnie, męski głos wykrzykiwał: „InTRANsigeant!” , nosowo trąbiły automobile. Wyobraził sobie Ann Eliza-beth jadącą samotnie taksówką po mokrych ulicach. Szkoda, że nie ma wielu, wielu żyć, żeby móc poświęcić jej jedno. Może by napisać o tym wiersz i posłać jej do hotelu? O tym i o tych małych cyklamenach. W kawiarni naprzeciwko garsoni ustawiali odwrócone do góry nogami krzesła na stolikach. Szkoda, że nie ma wielu żyć, żeby móc w jednym być garsonem, który odwraca do góry nogami krzesła. Z łoskotem opadła metalowa żaluzja. Nadchodziła godzina, gdy na ulice wychodzą dziewczynki i zaczynają spacerować, przystawać, kręcić się w miejscu, znowu spacerować; po nich wynurzają się młodzi apasze o twarzach koloru grzy-ba. Wstrząsnął nim dreszcz, więc położył się do łóżka. Pościel była jak powleczona wilgot-nym szkliwem. Mimo wszystko Paryż to nie miejsce do kładzenia się samemu do łóżka, do wracania samemu do domu trąbiącą nosowo taksówką, w rozdzierającym serce pojękiwaniu klaksonów. Biedna Ann Elizabeth. Biedny Dick. Leżał drżąc w szklistej pościeli, z powiekami otwartymi do bólu, jakby nadzianymi na agrafki. Stopniowo zaczynał się rozgrzewać. Jutro o wpół do ósmej – ogolić się, zapiąć sztyl-py. Cafe au lait, brioches, beurre. Będzie głodny, nie jadł przecież kolacji. Deux oeufs sur le plat . Bonjour, m’ssieurs, mesdames. Z brzękiem ostróg do biura, sierżant Ames, spocznij. Wlokący się w nieskończoność dzień khaki, o zmierzchu herbatka u Eleonory. Rozmówić się z nią, żeby sfinalizowała sprawę tej pracy u J. W. po podpisaniu pokoju, opowiedzieć jej o nieboszczyku generale Ellsworthie; uśmieją się setnie. Wlokące się w nieskończoność dni khaki aż do podpisania pokoju. Szare, bure, khaki. Biedny Dick będzie musiał iść do pracy po podpisaniu pokoju. Biedny Tom drży z zimna . Biedny Dicky. Richard. Podciągnął nogi, żeby rozetrzeć stopy. Biedne Dickowe nogi. Po – podpisaniu – pokoju. Nim nogi mu się rozgrzały, zasnął. KRONIKA XXXVII STRAŻE SOWIECKIE USUNIĘTE Głównodowodzący Wojsk Amerykańskich złożył hołd poległym i rannym, zalecił żołnie-rzom dziękowanie Bogu za zwycięstwo i powiedział, że wszystkim nam objawiło się nowe pojmowanie obowiązku względem Boga i Ojczyzny. Kiedy wciągnięto na maszt numery, okazało się, że brakuje numeru Zimzizimi ze stajni M. A. Aumonta: Ogier dostał rano nagłe-go kaszlu i został wycofany niemal w ostatniej chwili. REPUBLIKANIE SZYKUJĄ SIĘ DO ATAKU NA WILSONA WNIOSEK O POSTAWIENIE EKSKAISERA W STAN OSKARŻENIA WYSUNIĘTO W CHICAGO Johnny, Johnny, łap za broń, łap za broń, łap za broń I wraz z nami goń ich, goń stoimy w obliczu zasadniczych zmian w strukturze socjalnej naszej wielkiej Ojczyzny, oświadczył p. Schwab . Arystokratą przyszłości będzie nie ten, komu ten zaszczyt przypad-nie z racji urodzenia czy majątku, lecz ten, kto coś zdziała dla dobra swego kraju BEZPARDONOWA WALKA AZ DO ROZBICIA CZERWONYCH W PUCH goń ich, goń, goń ich, goń równocześnie przed pałacem kanclerza pojawiło się kilka oddziałów żołnierzy i marynarzy. O rozwoju sytuacji w Niemczech zadecyduje ostatecznie toczący się łeb w łeb wyścig między bolszewizmem a amerykańską żywnością. Panuje przekonanie, że Lloyd Geo-rge popiera w rozmowach pokojowych to jedną, to znów drugą stronę Och, rzecz to była niespotykana, Ta Francuzica tatuowana Od samej szyi aż po kolana MACKAY Z KABLOWEGO NAZYWA BURLESONA BOLSZEWIKIEM demonstracje powszechne będą nadprogramową atrakcją wizyty Prezydenta i władców Wielkiej Brytanii i Belgii, którzy mają być fetowani serią imprez. Ironia sytuacji polega na tym, że to właśnie socjaldemokraci krzyczeli najgłośniej o wolność prasy i słowa, które teraz okazują się źródłem największego zagrożenia dla nowego rządu Wokół jej ramion dumnie krążyły Królewskiej Mości Powietrzne Siły, Na plecach miała Królewską Flagę... Czy dalej zwiedzać masz pan odwagę? Departament Wojny zdecydował się dzisiaj ogłosić wreszcie ostrożny komunikat o ledwo zażegnanym buncie wojsk amerykańskich w sektorze Archangielska, które odmówiły wyko-nania rozkazu wymarszu na front wbrew policyjnym środkom ostrożności panował względny spokój, chociaż w miarę posuwania się pochodu rozmaitymi alejami, Avenue Malakoff, Henri Martin, Victor Hugo, a następnie przez plac Trocadero i tę część arystokratycznej dzielnicy Paryża, którą kiedyś zamieszkiwał Jaures, wszyscy mieli wrażenie, że stąpają po zaminowa-nych drogach, na których najdrobniejszy incydent może spowodować wybuch POSPIESZNIE WYEKSPEDIOWANE POSIŁKI USUNĄ PRZYCZYNY NIEPOKOJU Wzdłuż kręgosłupa maszerowała Królewskiej Gwardii kompania cała, Dokoła bioder w równiutkim szyku Dymiła flota stu pancerników w Bawarii robotnicy przezwyciężyli dzielące ich różnice partyjne i zjednoczyli się do walki z uciskiem i wyzyskiem w jednym potężnym bloku, przejmując za pośrednictwem Rad Robotniczych, Żołnierskich i Chłopskich całą władzę publiczną w swoje ręce Zasię na krzyżach, nie byle draka, Widoczek Sydney był z lotu ptaka. Lecz ja najbardziej lubiłem piersi, Bo na nich miała mój dom w New Jersey MIESZKAŃCY WSCHODNIEJ STRONY GŁÓWNIE ODPOWIEDZIALNI ZA BOLSZEWIZM, TWIERDZI DOKTOR SIMONS POLECIŁ ZAKWATEROWAĆ ROBOTNIKÓW W PAŁACACH Ukraińcy Ostrzelali Misję Aliancką wygląda to zupełnie tak, jakby chciano Landru oskarżyć o zamordowanie wszystkich kobiet, które zaginęły we Francji nie tylko w przeciągu ostatniego dziesięciolecia, ale i paru poprzednich OKO KAMERY (40) włóczę się po całym mieście jest strajk powszechny nie ma autobusów ani taksówek wej-ścia do metra zamknięte na Place de Iena czerwone flagi Anatol France ze swoją białą brodą transparenty MUTILES DE LA GUERRE i kanciaste gęby agents de surete Mort aux vaches na Placu Zgody Gwardia Republikańska w kaskach jak choinki wjeżdża w tłum płazuje paryżan szablami strzępy „Międzynarodówki” wzdłuż wielkich bulwarów biwakują dokoła ustawionej w kozły broni zgnębieni żołnierze w hełmach ntł głowie Vivent les poilus na Republique A bas la guerre MORT AUX VACHES A bas la Paix des Assas-sins ludzie powyrywali kratownice wokół drzew obrzucają gwardzistów w paradnych mundurach kamieniami i kawałkami żelastwa gwiżdżą szydzą dźgają parasolami konie strzę-py „Międzynarodówki” na Gare de l’Est śpiewają „Międzynarodówkę” całą na Avenue Ma-genta gendarmerie nationale toruje sobie wolno drogę wśród gwizdów i furkotu kamieni brzęku żelastwa strzępów „Międzynarodówki” Mort aux vaches Barykady budować barykady młodzi chłopcy próbują wyłamać kraty sklepu z bronią strzały rewolwerowe jakaś starsza kobieta została trafiona w oknie (czyja to krew na bruku?) uciekamy wszyscy w boczną uliczkę wpadamy na podwórka konsjerże usiłują zamykać bramy przed kawalerią nacierającą dwunastkami przez całą szerokość ulicy eksplozywne gęby przerażone i wredne z wielkimi wąsiskami w kaskach jak choinki na rogu wpadam na znajomego który też ucieka Uważaj strzelają do ludzi nagle ulewa więc dajemy nura pod opuszczaną właśnie żaluzję kafejki w środku spokojnie i ciemno przy kontuarze sarkając popija paru robotników Ah les salauds Nie ukazały się gazety Ktoś powiedział że rewolucja zwyciężyła w Marsylii i w Lilie Ca va taper dur pijemy grog americain nogi mamy całe mokre przy sąsiednim stoliku dwaj starzy Francuzi grają w szachy przy butelce białego wina później wyglądamy przez szparę pod opuszczoną żaluzją leje jak z cebra na ulicy nie ma żywego ducha tylko w czystym kamien-nym rynsztoku leżą obok siebie połamany parasol i stara czapka w kratkę i rozdarta ulotka L’UNION DES TRAVAILEURS FERA KRONIKA XXXVIII Cest la lutle finale, Grouponsnous et demain L’Internationale Sera le genre humain STRZELANINA W PARLAMENCIE ARESZTOWANIE MALWERSANTÓW Z YMKI uważa, że tylko mądrość prostych ludzi może wskazać narodowi drogę w takim przed-sięwzięciu STANY MUSZĄ DYSPONOWAĆ NAJWIĘKSZĄ FLOTĄ ŚWIATA, OŚWIADCZYŁ w czasie mego pobytu we Włoszech zwróciła się do mnie o audiencję grupka rannych ku-lejących żołnierzy włoskich. Zachodziłem w głowę, czego mogą ode mnie chcieć, a oni z największą w świecie, z rozczulającą prostotą wręczyli mi po prostu petycję z poparciem dla Ligi Narodów Żołnierze buntują się w niemieckiej operze KAZANO MU POZOSTAWIĆ WSZYSTKICH GREKÓW NA NIECHYBNĄ SMIERC EKSCESY KANADYJCZYKÓW W BRYTYJSKIM OBOZIE Wyklęty, powstań, ludu ziemi, Powstańcie, których dręczy głód. Myśl nowa blaski pro-miennemi A qui la Faute si le Beurre est Cher? KROCIOWE ZYSKI NA WALL STREET WIELE NOWYCH REKORDÓW NE SOYONS PAS LES DUPES DU TRAVESTI BOLCHEVISTE w Waszyngtonie przeważa opinia, że o ile interwencja w Azji Mniejszej mogłaby rozją-trzyć opinię amerykańską, o tyle użycie wojska dla przywrócenia spokoju na południe od Rio Grande zostałoby przyjęte przez ogół znacznie przychylniej. Strajkujący grożą kompletnym sparaliżowaniem życia w Nowym Jorku. W Lahore przywrócono porządek. Strajk przedsię-biorców pogrzebowych w Lilie WOJSKA AMERYKAŃSKIE GROZĄ BUNTEM POSPIESZNY WYROK KALIFORNIJSKIEGO SĄDU PRZYSIĘGŁYCH NA ROBOTNIKÓW Z SACRAMENTO Bój to jest nasz ostatni, Krwawy skończy się trud, Gdy związek nasz bratni Ogarnie ludzki ród BOLSZEWIZM W PRZEDEDNIU ZAŁAMANIA, TWIERDZI ZBIEGŁY GENERAŁ francuski cenzor nie pozwolił „Heraldowi” sprecyzować, co właściwie uczyniła delegacja chińska, próżno jednak byłoby zaprzeczać, że doszło do poważnych zajść. Trudno oczekiwać, by ludzie pozbawieni możliwości zarobkowania, którzy widzą swoje płaczące z głodu dzieci i którzy stoją w obliczu unieruchomienia na czas nieokreślony przemysłu, grożącego zawie-szenia ruchu na kolei i wynikającej z tego dezorganizacji całego życia narodowego, trudno – powiadam – oczekiwać, by ci ludzie śledzili rozwój wypadków ze spokojem i równowagą ducha BRYTYJCZYCY OBSTAJĄ PRZY SWOIM ZAMIARZE POSŁANIA KAISERA NA SZUBIENICĘ według wszelkich zapewnień Koreańczycy wierzą święcie, że prezydent Wilson przyleci aeroplanem dla wysłuchania ich żalów. Wywieszona na Wzgórzu Sueskim biała flaga ma rzekomo oznaczać miejsce spodziewanego lądowania DZIDKA Nie chorowała na statku ani razu i miała wielkie powodzenie przez cały rejs, który był bardzo wesoły mimo burzliwego morza i dotkliwego zimna. Najwięcej uwagi poświęcał jej niejaki pan Barrow, płynący do Europy na specjalne polecenie prezydenta, bardzo interesują-cy pan pełen wszelkich wiadomości. Był on kiedyś socjalistą i utrzymywał bliskie kontakty z klasą robotniczą. Zapalił się ogromnie, gdy mu opowiedziała o swoich przeżyciach podczas strajku włókniarzy w New Jersey. Wieczorami odbywali długie spacery pod rękę wokół po-kładu i czasami jakiś szczególnie gwałtowny przechył statku o mały włos nie zbijał ich z nóg. Miała z nim trochę kłopotu, gdy któregoś dnia zaczął się do niej zalecać, ale jakoś go poha-mowała mówiąc, że jeśli czegoś potrzebuje, to prawdziwego przyjaciela, bo przeżyła już jed-ną nieszczęśliwą miłość i wystarczy jej na resztę życia. Był dla niej bardzo miły i serdeczny, powiedział, że doskonale ją rozumie, bo sam nie miał przez całe życie szczęścia do kobiet. Uważa, że w sprawach miłości i małżeństwa ludzie powinni być swobodni, nie krępowani żadnymi zakazami i konwenansami. Co do niego, to wierzy tylko w płomienną przyjaźń. Dzidka odparła, że ona też, i gdy zaraz pierwszego wieczora w Paryżu zaproponował jej przyjście do swego pokoju, zmyła mu przeokropnie głowę. Potem w drodze do Rzymu był dla niej taki czuły, że zaczęła się zastanawiać, czyby za niego nie wyjść, jeśli jej się oświadczy. Razem z nimi jechał pociągiem z ważnymi papierami do Rzymu bardzo przystojny oficer amerykański, kapitan Savage, który okazał się takim zabawnym rozmówcą. Od momentu poznania go Europa zrobiła się nagle cudowna. Dick mówił po francusku i po włosku, entu-zjazmował się starymi bliskimi ruiny miasteczkami i tak zabawnie krzywił usta opowiadając komiczne historyjki z czasów wojny. Przypominał jej trochę Webba, tylko był o całe niebo sympatyczniejszy, pewniejszy siebie, no i taki przystojny. Gdy tylko go zobaczyła, zapomnia-ła od razu o Joem Washburnie, a co do G.H. Barrowa, to nie mogła już na niego patrzeć. Ile-kroć kapitan Savage spojrzał na nią, miała wrażenie, że topnieje cała w środku, i nim dojecha-li do Rzymu, musiała przyznać w duchu, że traci dla niego głowę. Podczas długiego spaceru we dwoje tego dnia, gdy się wybrali całą paczką na wycieczkę do ruin willi Hadriana, a potem do małego miasteczka, w którym był wodospad, rada była, że pił. Przez cały czas pragnęła mu się rzucić w ramiona; deszczowy pejzaż, smagli ludzie o zmysłowych oczach, starożytne nazwy miasteczek, pachnące czosnkiem i oliwą potrawy, roześmiane głosy i zapach drobnych pąsowych dzikorosnących kwiatów, które Dick nazywał cyklamenami, wszystko to razem sprawiało, że było jej już wszystko jedno. O mało nie zemdlała, kiedy za-czął ją pieścić. O, pragnęła tego bardzo, ale nie, nie, teraz nie może, jutro wypije mimo złożo-nego ślubowania i niech się dzieje, co chce. Okazało się to wcale nie takie wstrętne, jak sobie wyobrażała, ale też i nie takie cudowne. Przez cały czas była okropnie wystraszona, skostnia-ła i chora, jak wtedy, gdy musiała mu powiedzieć, że jeszcze nigdy tego nie robiła. Ale na-stępnego dnia był taki silny i tkliwy, że nagle poczuła się bardzo szczęśliwa. Tym boleśniej to przeżyła, gdy musiał wracać do Paryża, a jej nie pozostało nic prócz ślęczenia w biurze i towarzystwa skwaszonych starych panien, z którymi nie było nawet o czym porozmawiać. Stwierdziwszy, że będzie miała dziecko, przeżyła moment panicznego strachu, ale póź-niej nie przejmowała się już tak bardzo. No cóż, Dick się z nią ożeni, tatuś i Chwatek po-złoszczą się trochę, ale w końcu na pewno go polubią. Dick pisze wiersze, zostanie pisarzem, kiedy go zdemobilizują, na pewno będzie sławny. Nie pisywał do niej zbyt często i nie był ani w połowie tak miły, jak się spodziewała ściągając go z powrotem do Rzymu, ale nie mogła mieć o to wielkiej pretensji, w końcu to musiał być dla niego nie byle jaki wstrząs. Doszli do wniosku, że lepiej byłoby nie mieć na razie dziecka i poczekać ze ślubem do czasu jego de-mobilizacji, ale nie zauważyła, żeby miał jakieś zasadnicze zastrzeżenia co do małżeństwa z nią. Próbowała wszystkich możliwych środków i jeździła masę konno w towarzystwie po-rucznika Grassiego, który mówił perfect po angielsku, gdyż ukończył szkołę w Eton , i był dla niej szarmancki, wciąż powtarzał, że jest najlepszą amazonką, jaką spotkał w życiu. W końcu jednak te jej wieczne konne jazdy z porucznikiem Grassim i spóźnione powroty do domu tak rozeźliły wiedźmy z Pomocy dla Bliskiego Wschodu, że ją wyekspediowały z powrotem do kraju. Wracając ekspresem do Paryża Dzidka miała duszę na ramieniu. Konna jazda nic jej nie pomogła, była natomiast cała obolała po upadku z jednego z kawaleryjskich koni porucznika Grassiego, który przewrócił się pod nią, gdy chciała przeskoczyć kamienny mur. Koń złamał nogę i trzeba go było zastrzelić, a porucznik Grassi zachował się wobec niej paskudnie; że też z tych cudzoziemców musi w końcu zawsze wyleźć ziółko. Gryzła się, że niedługo ludzie zaczną zwracać uwagę na jej wygląd, bo minęło już przeszło trzy miesiące. Trudna rada, Dick będzie się musiał z nią ożenić. Najlepiej będzie w ogóle mówić wszystkim, że dawał im ślub mały okrągły staruszek księżulo w Rzymie. Ale gdy tylko zobaczyła minę Dicka biegnąc korytarzem, żeby mu się rzucić w ramiona, od razu wiedziała, że wszystko skończone; nie kocha jej ani trochę. Wracając piechotą po mokrych śliskich ulicach Paryża, nie patrzyła w ogóle, gdzie idzie, i sama nie wiedziała, jak trafiła do hotelu. Nie mogła się dość nadziwić, bo była pewna, że zabłądzi. Liczyła prawie na to, że zabłądzi. Weszła na górę i rzuciła się w pokoju na krzesło nie zdejmując nawet ocieka-jącego płaszcza i kapelusza. Musi zebrać myśli. To koniec wszystkiego. Następnego dnia rano poszła do biura, gdzie dostała bilet na parostatek odpływający za cztery dni do kraju. Potem wróciła do hotelu, opadła jak wczoraj na krzesło i próbowała zno-wu zebrać myśli. Nie może się pokazać w takim stanie w Dallas. Wkótce nadszedł bilecik od Dicka, który podawał jej adres lekarza. „Przebacz mi – pisał. – Jesteś wspaniałą dziewczyną i na pewno wszystko się jakoś uło-ży.” Podarła cienki niebieski bilecik na małe maleńkie kawałki i wyrzuciła przez okno. Potem padła na łóżko i płakała, aż oczy ją zaczęły piec. Wkrótce chwyciły ją mdłości i musiała biec na korytarz do toalety. Położywszy się z powrotem, zasnęła i obudziła się głodna. Zeszła na dół i z portierni zatelefonowała do G.H. Barrowa do biura. Wydawał się zachwycony, powie-dział, żeby zaczekała, to podjedzie za pół godzinki i zabierze ją na lunch do Lasku; zapomną o wszystkim z wyjątkiem wiosny i tego, że w głębi duszy są pięknymi poganami. Dzidka skrzywiła się, ale odpowiedziała w miarę uprzejmie, że dobrze, poczeka na niego. Przyjechał w popielatym flanelowym sportowym garniturze i miękkim popielatym pilśniowym kapelu-szu. Dzidka poczuła się przy nim okropnie biednie w swoim ciemnoszarym uniformie, które-go tak nienawidziła. – Mmoja kkochana dziewczynka uratowała mi życie – powiedział. – Wwiosna zawsze przywodzi mi samobójcze myśli, jeśli nie jestem zakkochany. Musimy to ggruntownie zmie-nić. – Ja też się tak czuję. – Stało się coś? – Nie wiem jeszcze, czy ci powiem; może tak, a może nie. – Niemal podobał jej się dzi-siaj jego długi nos i długa broda. – Na razie umieram z głodu, nie mam ochoty na mówienie. – Mmówienie zostaw mnie – odparł ze śmiechem – i tak zzawsze mówię za wszystkich. Postawię ci obbiad, jakiego w życiu nie jadłaś. Przez cały czas w taksówce gadał jak najęty o konferencji pokojowej i determinacji, z jaką prezydent broni swoich zagrożonych zasad. – Musi się, biedak, bez przerwy borykać z najczarniejszymi intrygami i z trującym wid-mem tajnych układów, mając dwóch najwytrawniej szych i najbezwzględniejszych graczy politycznych starego świata za przeciwników. Ale walczy twardo, a my wszyscy razem z nim. To największa krucjata w historii. Jeśli zwyciężymy, łatwiej będzie żyć na świecie; jeśli prze-gramy, wydamy ludzkość na łup bolszewizmu i beznadziei. Więc sama rozumiesz, Ann Eli-zabeth, jaką miłą niespodzianką było dla mnie, gdy nagle w telefonie zaszczebiotał twój roz-koszny głosik, odrywając mnie, choćby na krótko, od ciężaru tych wszystkich trosk i odpowiedzialności. Cóż chcesz, ostatnio rozeszła się nawet pogłoska, że próbowano otruć prezydenta w hotelu Murat. On jeden z garstką swoich stronników, sympatyków i oddanych współpracowników występuje w obronie uczciwości, fair playu i zdrowego rozsądku. Mówił i mówił, jakby wygłaszał przygotowaną mowę. Jego głos docierał do Dzidki przy-tłumiony jak ze źle działającego telefonu. W ogóle wszystko tego dnia, małe pagody kwiecia na kasztanach, tłumy, wystrojone dzieci, flagi na tle błękitu nieba, ulice pełne drzew i wyglądających zza nich ładnych kamienic z rzeźbionymi frontonami, żelaznymi balkonami i wypucowanymi skrzącymi się w majowym słoneczku oknami, cały Paryż wydawał się jej mały, odległy i błyszczący jak widziany przez odwróconą lornetkę polową. To samo było, gdy na stół w wielkiej lśniącej restauracji pod gołym niebem wjechał lunch: nie czuła smaku niczego. Barrow dolewał jej raz po raz wina i wkrótce ze zdumieniem usłyszała, jak zaczyna mu się zwierzać. Jeszcze nigdy nie przemawiała w ten sposób do żadnego mężczyzny. Ale wy-dawał jej się taki pełen życzliwości i zrozumienia. Sama nie wiedząc kiedy, opowiedziała mu o tatusiu, o tym, jak ciężko jej się było wyrzec Joego Washburna i jak podczas podróży na statku życie zaczęło niespodziewanie nabierać nowych rumieńców. – Coś dziwnego się ze mną stało, słowo daję. Dawniej żyłam zawsze ze wszystkimi w zgodzie, a teraz nie mogę się z nikim dogadać. W Pomocy dla Bliskiego Wschodu nie mo-głam dojść do ładu z żadną z tych starych wiedźm. Zaprzyjaźniłam się z młodym włoskim oficerem, jeździłam z nim konno i na ostatek pokłóciłam się z nim. A pamiętasz kapitana Savage’a, który nas przygarnął do swojego przedziału w drodze do Włoch? Był potem z nami w Tivoli? – Krew zaczęła jej szumieć w uszach, gdy mówiła o Dicku. Opowie panu Barro-wowi wszystko. – Byliśmy w takiej dobrej komitywie, że się zaręczyliśmy; i też się z nim pokłóciłam. Widziała, jak długa gruzłowata twarz pana Barrowa pochyla się ku niej przez stół. Mię-dzy frontowymi zębami miał bardzo szeroką szparę, gdy się uśmiechał. – Jak myślisz, Annie? Może mogłabyś teraz wejść ze mną w komitywę? Wyciągnął do niej przez stół kościstą dłoń o nabrzmiałych żyłach. Dzidka się roześmiała i przechyliła lekko głowę. – Przecież jesteśmy w świetnej komitywie. – Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybyś mogła. Teraz też jestem szczęśliwy, mogę na ciebie patrzeć. Od lat nie byłem taki szczęśliwy jak w tej chwili, może z wyjątkiem mmomen-tu ppodpisania paktu Ligi Narodów . Roześmiała się znowu. – Co do mnie, to nie mam najmniejszej ochoty na podpisywanie żadnych paktów. Prawdę mówiąc, jestem w poważnych tarapatach. Mimo woli zajrzała mu badawczo w twarz. Górna warga mu się wyciągnęła, już się nie uśmiechał. – Ależ cco się sstało? Jeśli mmogę ccoś zrobić, ee, być ci jakoś pomocny, to będę naj-szczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. – Och nie! Tylko mi trochę głupio, że mnie tak wyleli i muszę wracać jak niepyszna do kraju. Bo tak to niestety wygląda. Cóż, sama jestem sobie winna, wszystko przez to moje kre-tyńskie latanie jak kot z pęcherzem. Czuła, że się za chwilę rozbeczy. Nagle chwyciły ją znowu mdłości i musiała pędzić do toalety. Ledwo dobiegłszy zrzuciła cały lunch. Bezbarwna toaletowa o pergaminowej twarzy okazała jej dużo pomocy i sympatii, ale przeraziło Dzidkę, że tak się od razu domyśliła, co jej jest. Niewiele rozumiała po francusku, ale zorientowała się, że kobieta jej gratuluje i dopytuje się, który to miesiąc i czy to pierwsze dziecko madame. Nagle postanowiła, że się zabije. Kiedy wróciła, Barrow uregulował już rachunek i spacerował tam i z powrotem po żwirowa-nej alejce przed stolikami. – Moje biedne maleństwo – powiedział. – Co ci się stało? Zrobiłaś się nagle blada jak śmierć. – Och, to nic takiego. Wrócę chyba do domu i trochę się położę. Zdaje się, że nie posłu-żyło mi to wieczne spaghetti z czosnkiem we Włoszech. A może to wino? – Słuchaj, mógłbym ci poszukać jakiejś posady w Paryżu? Umiesz stenografować albo pisać na maszynie? – No, mogłabym spróbować szczęścia – odrzekła Dzidka z goryczą. Nienawidziła pana Barrowa. Przez cały czas w taksówce nie mogła wydobyć z siebie słowa. Natomiast Barrowowi nie zamykały się usta. Dojechawszy do hotelu, rzuciła się na łóżko i puściła wodze rojeniom o Dicku. Ostatecznie postanowiła wracać do domu. Przez następne dni nie ruszała się z pokoju i chociaż pan Barrow wydzwaniał bez prze-rwy, namawiał ją na wyjście z sobą i wymyślał coraz to nowe możliwości pracy, nie chciała go widzieć na oczy. Mówiła, że miała atak woreczka żółciowego i nie wstaje z łóżka. Dopiero w przeddzień wyjazdu, gdy zadzwonił zaprosić ją na kolację z jakimiś swoimi przyjaciółmi, niewiele myśląc zgodziła się. Przyjechał po szóstej i zabrał ją taksówką do baru u Ritza. Po południu wyszła kupić sobie wieczorową suknię w Galeries Lafayette i teraz czuła się bosko, powtarzała sobie siedząc i popijając cocktail z szampanem. Gdyby teraz wszedł Dick, nie mrugnęłaby nawet okiem. Pan Barrow rozwodził się o sytuacji wytworzonej w Fiume, o kłopotach prezydenta z Kongresem i o swoich obawach, że całe wielkie dzieło Ligi Naro-dów jest zagrożone, gdy rzeczywiście wkroczył Dick, bardzo przystojny w swoim uniformie, z bladą starszą od niego kobietą w popielatym oraz wysokim tęgawym blondynem, którego pan Barrow zaraz wskazał jej jako J. Ward Moorehouse’a. Dick musiał ich zauważyć, ale starał się nie patrzeć w tę stronę. Nic ją już to wszystko nie obchodziło. Wypili swoje cockta-ile i wyszli. W drodze na Montmartre pozwoliła się panu Barrowowi pocałować przeciągle w usta, co go wprawiło w doskonały humor. Było jej wszystko jedno; postanowiła się defini-tywnie zabić. W Hermitage czekał na nich przy zarezerwowanym przez pana Barrowa stoliku kore-spondent prasy codziennej nazwiskiem Burnham oraz panna Hutchins, która pracowała w Czerwonym Krzyżu. Oboje byli okropnie podnieceni z powodu jakiegoś Stevensa, który został aresztowany przez Armię Okupacyjną rzekomo za szerzenie propagandy bolszewickiej; postawiono go przed sądem wojennym i bali się, że zostanie rozstrzelany. Panna Hutchins, cała wzburzona, powiedziała, że pan Barrow musi porozmawiać o tym z prezydentem na-tychmiast po jego powrocie do Paryża, a tymczasem trzeba jakoś wstrzymać egzekucję. Don Stevens jest dziennikarzem, dowodziła, i chociaż może radykał, nie ma nic wspólnego z żadną propagandą, a gdyby nawet miał, to przecież potworne rozstrzeliwać człowieka za to, że pragnie lepszego świata. Pan Barrow był okropnie zakłopotany, jąkał się, chrząkał, stękał. Powiedział, że Stevens jest bardzo lekkomyślnym młodym człowiekiem, który rozprawia za wiele o rzeczach, o których nie ma zielonego pojęcia, ale że, hm, chyba będzie musiał zrobić, co w jego mocy, żeby go jakoś z tego wyciągnąć, chociaż prawdę mówiąc, nie jest zbytnio przekonany, czy Stevens swoim postępowaniem... Zirytowało to w najwyższym stopniu pan-nę Hutchins. – Ależ oni go chcą rozstrzelać! A gdyby to pan był w jego skórze? – powtarzała. – Czyż pan nie rozumie, że musimy go ratować? Dzidka nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia, w ogóle nie bardzo rozumiała, o co chodzi. Siedziała przy stoliku i patrzyła na garsonów, na światła, na ludzi przy sąsiednich stolikach. Naprzeciw niej siedziała grupka przystojnych młodych oficerów francuskich. Jeden z nich, wysoki mężczyzna z orlim nosem, przyglądał jej się. Ich oczy się spotkały, mimo woli uśmiechnęli się do siebie. Ci chłopcy mają takie miny, jakby się świetnie bawili. Między nią a Francuzów weszło towarzystwo Amerykanów wystrojonych jak manekiny. Był to Dick z bladą kobietą, J. Ward Moorehousem i zażywną starszą panią w powodzi różowych riuszek i szmaragdów. Usiedli przy stoliku obok Dzidki, na którym przez cały wieczór stała tabliczka z napisem „Reserve”. Przedstawili się wszyscy nawzajem i Dzidka z Dickiem podali sobie ręce tak oficjalnie, jakby się właśnie poznali. Panna Stoddard, z którą się tak zaprzyjaźniła w Rzymie, obrzuciła ją szybkim badawczym zimnym spojrzeniem, od którego Dzidkę prze-szedł dreszcz. Panna Hutchins przysiadła się do nich natychmiast, żeby opowiedzieć o Donie Stevensie i przekonać pana Moorehouse’a, że powinien zaraz teraz zadzwonić do pułkownika House’a i skłonić go do zrobienia czegoś w tej sprawie. Pan Moorehouse, nie tracąc ani na chwilę spo-koju i zimnej krwi, odparł, że niepotrzebnie się tym tak przejmuje, bo Stevens z całą pewno-ścią został zatrzymany tylko na przesłuchanie i jest rzeczą bardzo mało prawdopodobną, żeby sąd wojenny Armii Okupacyjnej chciał się chwytać tak drastycznych środków w stosunku do cywila i obywatela Stanów Zjednoczonych. Panna Hutchins powiedziała na to, że nie chodzi jej o nic innego jak o wstrzymanie egzekucji, gdyż ojciec Dona jest przyjacielem La Follet-te’a i na pewno będzie w stanie poruszyć najrozmaitsze sprężyny w Waszyngtonie. Słysząc to pan Moorehouse się uśmiechnął. – Gdyby jego życie zależało od wpływów senatora La Follette, to rzeczywiście mogłabyś mieć powody do obaw, Ewelino – odrzekł. – Ale zapewniam cię, że tak nie jest. Panna Hutchins zrobiła obrażoną minę i wróciła nadąsana do przerwanej kolacji. Tak czy inaczej wieczór był zepsuty. Dzidka nie mogła zrozumieć, dlaczego wszyscy są tacy skrępo-wani i sztywni. A może to tylko jej się wydaje z powodu Dicka? Od czasu do czasu zerkała na niego spod oka. Był zupełnie inny, niż go znała, taki okropnie układny i sztuczny, gdy tak siedział rzucając niekiedy napuszonym szeptem jakieś zdanie do tęgiej kobiety w riuszkach. Miała ochotę cisnąć w niego talerzem. Odetchnęła z ulgą, gdy orkiestra zaczęła grać do tańca. Okazało się jednak, że pan Bar-row jest nienadzwyczajnym tancerzem, a co gorsza z uporem ściska jej rękę i wodzi palcami po karku. Po skończonym tańcu poszli do baru na gin fizz. Z sufitu zwisały tu dekoracje trico-lore, byli czterej francuscy oficerowie, jakieś towarzystwo śpiewało chórem „La Madelon de la Victoire”, głośno chichotały i przekrzykiwały się piskliwą francuszczyzną wesołe panienki. Tymczasem pan Barrow nie przestawał jej szeptać do ucha: – Moja kochana dziewczynka pozwoli się dzisiaj zabrać do domu. Nie możesz odpłynąć. Załatwię ci wszystko w Czerwonym Krzyżu, czy gdzie tam będzie trzeba. Przez całe życie nie miałem szczęścia, popełnię chyba samobójstwo, jeśli będę się musiał teraz wyrzec ciebie. Nie możesz mnie trochę pokochać? Poświęciłem wszystko dla nieosiągalnych ideałów, zaczynam się już starzeć i nigdy nie zaznałem chwili szczęścia. Nie spotkałem jeszcze dziewczyny, któ-ra by tak jak ty była w głębi duszy naprawdę piękną poganką i umiała docenić sztukę życia. Po czym obślinił jej całe ucho pocałunkiem. – Ależ, George, nie jestem teraz w stanie nikogo kochać. Nienawidzę wszystkich. – Ja cię nauczę. Daj mi tylko szansę. – Gdybyś wiedział o mnie wszystko, nie chciałbyś ze mną rozmawiać – powiedziała zim-no. Ujrzała znowu komiczny wyraz przestrachu na jego twarzy i wyciągające się w cienką li-nię na szeroko rozstawionych zębach wargi. Wrócili do stolika. Wiercąc się na swoim miejscu Dzidka słuchała ostrożnej przetykanej długimi pauzami rozmowy o konferencji pokojowej i o tym, kiedy wreszcie nastąpi podpisanie traktatu i czy Niemcy go podpiszą. Kiedy nie mogła już wytrzymać, wstała i poszła do toalety przypudrować nos. Wracając zajrzała, co się dzieje w barze. Spostrzegł ją oficer z orlim nosem, poderwał się na nogi, stuknął obcasami, zasalu-tował, skłonił się i powiedział łamaną angielszczyzną: – Charmante lady zostanie un moment i napije kieliszek z pokorną sługą. Dzidka podeszła i usiadła z nimi przy stoliku. – Zdaje się, że się szampańsko bawicie, panowie – powiedziała, – A ja wpadłam w towarzystwo nieznośnych starych mamutów, którzy mnie doprowadzają do rozpaczy. – Permettez, mademoiselle – powiedział oficer i przedstawił ją swoim kolegom. Był un aviateur. Wszyscy byli des officiers d’aviation . Na imię miał Pierre. Gdy im powiedziała, że jej brat też był lotnikiem i zginął, okazali jej dużo sympatii. Jakoś nim ich zdążyła wyprowadzić z błędu, że Bratek nie poległ na froncie, Pierre już deklarował uroczy-stym głosem: – Mademoiselle pozwoli, żeby ja, avec tout respect, był wasz brat? – Ręka – powiedziała. Wymienili z nią wszyscy solenny uścisk dłoni. Pili dotąd małymi kieliszkami koniak, ale teraz zamówili szampana. Zatańczyła z każdym po kolei. Czuła się nareszcie szczęśliwa, nie zastanawiała się nad tym, co robi. Byli tacy przystojni i mili, śmieli się bez przerwy. Zrobili dokoła niej kółeczko i tańczyli „Stała różyczka” na samym środku parkietu, a cała sala kla-skała do taktu, kiedy w drzwiach ukazała się purpurowa z gniewu twarz pana Barrowa. Gdy obrotowe drzwi zafalowały po raz drugi, Dzidka krzyknęła przez ramię: – Zaraz wracam, profesorku. Twarz zniknęła. Kręciło jej się w głowie, ale Pierre ujął ją w silne ramiona i podtrzymał. Pachniał perfumami, lecz mimo to przyjemnie było znajdować się w jego ramionach. Zapro-ponował pójście do jakiegoś innego lokalu. – Mademoiselle Siostra – szepnął – pozwoli pokazać les mysteres de Paris . Potem my wraca do mamuty. Mamuty się upiją, mamuty zawsze się upiją. Parsknęli śmiechem. Miał siwe oczy i jasne włosy, powiedział, że jest Normandczykiem. Dzidka odrzekła, że jest najmilszym Francuzem, jakiego zna. Miała kłopot z wydostaniem palta z szatni, bo pan Barrow zabrał numerek, ale w końcu weszła do środka i znalazła je sa-ma, podczas gdy Pierre parlował po francusku z szatniarką. Wsiedli do długiego niskiego sza-rego automobilu. Dzidka nigdy nie jechała z taką szybkością. Pierre był świetnym kierowcą i zrobił sobie sport z kierowania automobilu pełnym gazem na żandarma i wymijania go w ostatniej chwili o włos. Zapytała go, co będzie, jeśli w końcu wpadnie na któregoś. Wzru-szył ramionami. – Nic nie będzie. Oni są, jak to mówić, głupi krowy. Pojechali do Maxima, gdzie było jak na ich gust za sztywno, potem do jakiejś podejrzanej salki tańca na drugim końcu Paryża. Dzidka z przyjemnością stwierdziła, że Pierre jest wszę-dzie znany jako jeden z asów. Pozostali lotnicy spotykali w różnych miejscach znajome dziewczęta i wykruszali się po kolei. Dzidka ani się spostrzegła, jak zostali sami w długim szarym automobilu. – Primo – tłumaczył Pierre – jedziemy do Les Halles na soupe a l’oignon . Potem ma-demoiselle Siostra i ja robimy un petit tour en avion . – Och tak, koniecznie. Nigdy nie latałam aeroplanem. I niech pan zrobi looping, niech mi pan obieca, że pan zrobi looping? – Entendu – odparł. Siedzieli sennawi w małej pustej jadłodajni, jedli zupę cebulową i znowu pili szampana. Pierre był nadal bardzo miły i uważający, chociaż zasoby jego angielszczyzny zdawały się na wyczerpaniu. Dzidce majaczyło coś mgliście, że musi wracać do hotelu, jeśli chce złapać po-łączenie i zdążyć na statek, ale jakoś powtarzała tylko w kółko: – Zrobisz looping? Obiecaj, że zrobisz looping. Jego oczy były już trochę szkliste. – Z mademoiselle Siostra – mówił – ja nie robię kochać, ja robię looping. Na lotnisko jechali bardzo długo. Wszystko zaczynało się już powlekać bladą szarością przedświtu. Pierre nie był w stanie prowadzić zbyt równo i Dzidka musiała raz i drugi chwy-tać za kierownicę, żeby naprostować automobil. W końcu wóz zahamował ze zgrzytem i Dzidka zobaczyła rząd hangarów, trzy wynurzające się z granatowego cienia aeroplany, a za nimi w dali długie szeregi topoli zakreślających srebrne krańce lotniska. Niebo zwisało nad głową ciężko jak mokry namiot. Dzidka drżąc wygramoliła się z auta. Pierre chwiał się lekko na nogach. – Może mademoiselle idzie prędzej do łóżko? – zapytał ziewając. – Do łóżko barzo do-brze. Opasała go ramieniem. – Obiecałeś, że się przelecimy i zrobisz looping. – Dobrze – odrzekł ze złością i ruszył w stronę aeroplanów. Majstrował chwilę przy motorze i Dzidka słyszała, jak klnie po francusku. W końcu po-szedł do hangaru obudzić mechanika, a ona stała i czekała wstrząsana dreszczem w rzednącym srebrzystym przedświcie. Nie będzie o niczym myślała. Chce się przelecieć aeroplanem. Głowa jej pękała, ale nie miała mdłości. Kiedy mechanik wyszedł wreszcie za Pierrem z hangaru, zorientowała się, że próbuje go odwieść od lotu. Zirytowało ją to okrop-nie. – Pierre, obiecałeś mnie przewieźć aeroplanem! – krzyknęła w stronę sprzeczających się sennie po francusku mężczyzn. – Dobrze, mademoiselle Siostra. Opatulili ją w gruby wojskowy paltot i przywiązali silnie pasami na siedzeniu obserwato-ra. Pierre wdrapał się na siedzenie pilota. To jest monoplan Bleriota , wyjaśnił, gdy mecha-nik poszedł zakręcić śmigło. Motor chwycił, powietrze wypełniło się jego rykiem. Dzidka wytrzeźwiała, zdjęta nagłym przerażeniem. Przed oczami stanął jej dom, tatuś, Chwatek, pa-rowiec, którym odpływa jutro do kraju; nie, to już dzisiaj. Ryk motoru zdawał się trwać w nieskończoność. Robiło się coraz jaśniej. Jęła się mocować z pasami próbując je odpiąć. Ten lot to szaleństwo. Musi przecież zdążyć na statek. Aeroplan ruszył. Toczył się przez pole podskakując na wybojach. Ciągle jeszcze byli na ziemi, pędzili i podskakiwali w ryku moto-ru. Może się nie wzniosą? Miała nadzieję, że się nie wzniosą. W dole pod nimi śmignął rząd topoli, ryk motoru przemienił się w równy huk. Wznosili się. Był dzień, zimne srebrzyste słońce zaglądało jej w oczy. Pod sobą, jak plażę, mieli grubą białą ławicę chmur. Dzidka była cała skostniała i ogłuszona rykiem motoru. Siedzący przed nią mężczyzna w okularach obró-cił się i krzyknął coś. Nie usłyszała, co. Nie pamiętała już, kim jest Pierre. Wyciągnęła w jego stronę rękę i pokazała za siebie. Aeroplan piął się ciągle w górę. Mogła teraz rozróżnić wyłaniające się w świetle dnia wzgórza po obu stronach białej ławicy chmur. To widać zamglona dolina Se-kwany; a gdzie Paryż? Spadali prosto w słońce, nie, nie, nie chce, to koniec! Białe chmury wykwitły jak pułap nad głową, słońce zawirowało raz, najpierw szybko, potem coraz wolniej, i aeroplan zaczął się wzbijać z powrotem. Było jej okropnie niedobrze, bała się, że zemdleje. Tak musi wyglądać śmierć. A może poroni? Ciało dygotało jej od ryku motoru. Ostatnim wy-siłkiem wyciągnęła do niego rękę i pokazała jeszcze raz za siebie. Znowu z tym samym skut-kiem. Tym razem nie było tak strasznie. Wspinali się z powrotem w błękit nieba. Musiał się widocznie zerwać wiatr, bo aeroplan zaczął trochę rzucać i zapadać się od czasu do czasu mdląco w dziury powietrzne. Twarz w okularach obróciła się do niej i zakołysała parę razy w prawo i w lewo. Wydało jej się, że wargi formułują słowa „Niedobrze”, ale akurat dostrze-gła w dole Paryż jak haftowaną poduszkę na szpilki z tymi wszystkimi sterczącymi z mlecznej mgiełki iglicami, wieżą Eiffla, wieżyczkami na Trocadero. Kościół Sacre Coeur stał bardzo biały na czubku Montmartre’u i rzucał cień aż na pokreślony jak mapa ogród. Na-gle wszystko zostało w tyle, pod sobą mieli zieleń pól. Rzucało bardzo, zaczęło jej się robić znowu niedobrze. Nagle usłyszała odgłos czegoś rozdzieranego i tuż koło niej jął furkotać i błyskać na tle błękitu kawałek sterczącego drutu. Spróbowała krzyknąć do mężczyzny w okularach. Obrócił się, zobaczył, że macha, i rozpoczął jeszcze jeden looping. Teraz. Nie. Paryż, wieża Eiffla, Sacre Coeur, zieleń pól, wszystko zawirowało. Wznosili się znowu. Spo-strzegła błysk skrzydła szybującego oddzielnie obok aeroplanu. Wirujące słońce oślepiło ją, spadali. KRONIKA XXXIX widok zburzonych miasteczek i udręczonej ziemi, „dzieło szatana”, ściska serce pana Hu-gh C. Wallace’a podczas zwiedzania spustoszonych, zoranych pociskami terenów TANKIETKI NA PIĄTEJ ALEI WZBUDZAJĄ ZAPAŁ DO KUPOWANIA POŻYCZKI STANY ZJEDNOCZONE MOBILIZUJĄ NA WSCHODZIE SIŁY DO WALKI Z JAPOŃSKIM NIEBEZPIECZEŃSTWEM Rządź, Brytanio, rządź morzami! Nie zostaną Brytyjczycy Niczyimi wasalami MŁODA KOBIETA UDUSZONA W YONKERS socjalrewolucjoniści są niczym innym jak agentami Denikina , Kołczaka i alianckich armii imperialnych. Byłem jednym z organizatorów Rady Żołnierskiej, Marynarskiej i Robotniczej w Seattle i mogę powiedzieć, że na tym mityngu panuje taki sam duch, jaki panował wówczas, gdy po raz pierwszy zebrało się w Seattle 5.000 chłopa, wszyscy w mundurach. EXKAISER SPĘDZA DŁUGIE GODZINY NA PISANIU. Z grubsza biorąc, stoi przed nimi wybór pomiędzy rewolucyjnym socjalizmem a anarchią. Anglia pogrążyła się już w socjalizmie, Francja się waha, Belgia jest stracona, Włochom nie-wiele brakuje i widmo Lenina kładzie się coraz dłuższym cieniem na konferencji pokojowej DZIESIĘĆ OKRĘTÓW USTAWIAŁO PODSTĘPNĄ BARIERĘ ŚMIERCI OD ORKADÓW AŻ DO SKAGERRAKU NIE MASZ WĘGLA? SPRÓBUJ TORFU Szukasz generałów? Szukasz generałów? Ja wiem, gdzie są, Ja wiem, gdzie są masy w dalszym ciągu nie wiedzą, jak się rozpoczęła wojna, jak się toczyła i jak się za-kończyła, oświadczył Maximilian Harden . Demonstranci wzięli szturmem Ministerstwo Wojny, skąd wywlekli i wrzucili do Łaby Herr Neuringa , którego następnie zastrzelili, gdy próbował wypłynąć na brzeg HANIEBNE PRAKTYKI POWODEM WYSOKICH KOSZTÓW ŻYCIA, POWIEDZIAŁ WILSON W KONGRESIE Widziałem, jak się W ziemiance kryli Ze świtą swą, Ze świtą swą OKO KAMERY (41) nie pojedziesz na piknik anarchistów anarchiści urządzają dziś po południu piknik musisz koniecznie pojechać na piknik anarchistów urządzali go daleko w Garches w rodzaju parku jazda zajęła nam bardzo dużo czasu spóźniliśmy się było dużo młodzieży młode dziewczęta w okularach i starsi panowie z faworytami i długimi białymi brodami wszyscy mieli na szy-jach powiewne czarne fontazie jak malarze niektórzy pozdejmowali buty i skarpetki brodzili boso w głębokiej trawie młodzieniec w powiewnym czarnym fontaziu recytował wiersz Voila powiedział jakiś głos c’est plutót le gęste proletaire było ładne popołudnie siedzieliśmy wszyscy na trawie i patrzyliśmy na le gęste proletaire Ale u diabła starego oni mają wszystkie mitraliezy świata wszystkie prasy drukarskie linotypy taśmę telegraficzną rurki do włosów plusze bar u Ritza a my ty ja? gołe dłonie parę pieśni nie najlepszych pieśni plutót le gęste proletaire Les bourgeois a la lanterne, nom de Dieu. et 1’humanite la futurite la lutte des classes l’inepuisable angoisse des foules la misere du travailleur tu sais mon vieux sans blague zrobiło się chłodno wczesnoletni zmierzch wśród strzyżonych na osiemnastowieczną modłę drzew kiedy zbieraliśmy się do powrotu siedziałem na imperiale wagonu trzeciej klasy z córką le Libertaire (to Patryk Henry nasz mimo wszystko dajcie mi albo śmierć) dobrze wychowana panienka ojciec powiedziała nie puszcza jej nigdzie samej nie pozwala jej się spotkać z żadnym młodym człowiekiem każe jej żyć jak w klasztorze a ona pragnie liberte egalite fraternite i młodego człowieka z którym mogłaby wszędzie chodzić w tunelach krztusiliśmy się od czadu a ona pragnęła l’Amerique la vie le theatre le five o’clock le smoking le foxtrot była przyzwoitą panienką siedzieliśmy obok siebie na imperiale wagonu i patrzyliśmy na banlieue Paryża pustynię małych maisonnettes z cegły koloru piernika kulących się w coraz rozleglejszym mroku wieczoru ona i ja tu sais mon ami i to się nazywa gospodarka KRONIKA XL KRYMINALISTA PRZEPIŁOWAŁ KRATY, SPUŚCIŁ SIĘ PO MURZE, UCIEKŁ W PIŻAMIE Włosi! Wbrew wszystkiemu i wbrew wszystkim pamiętajcie, że w Fiume rozgorzał pło-mień i że najdłuższa oracja streszcza się w trzech słowach: Fiume albo Śmierć! Criez aux quatre vents que je n’accepte aucune transaction. Je reste ici contre tout le monde et je prepare de tres mauvais jours. Criez cela, je vous prie, a tuetete . wezwanie do zaciągu wspomina o złotych galonach za wysługę lat, o okazji do polowań na grubego zwierza i uprawiania pasjonujących sportów wodnych, a wszystko to jako dodatek do ogólnych korzyści płynących z poznawania obcych krajów Chi va piano, Va sano. Chi va forte, Va ‘la morte. Evviva la Iibertd! TRZĘSIENIE ZIEMI PUSTOSZY WŁOCHY JAK WOJNA dziewczęta z Ymki mogą podróżować wyłącznie na transportowcach wojskowych część floty wypłynie na morze w sukurs Wilsonowi DEMPSEY NOKAUTUJE WILLARDA W TRZECIEJ RUNDZIE lis sont sourds. Je vous embrasse. Le coeur de Fiume est a vous . JOE HILL Młody Szwed nazwiskiem Hillstrom poszedł na morze, porobił sobie na rękach odciski harując na żaglowcach i trampach, nauczył się angielskiego w kubrykach parostatków kursu-jących między Sztokholmem a Hull i przez cały czas roił sen Szweda o Zachodzie; kiedy wreszcie trafił do Ameryki, dali mu do pucowania spluwaczki w knajpie na Bowery . Pojechał na zachód do Chicago i pracował w warsztacie mechanicznym. Pojechał na zachód szlakiem robotników żniwnych, obijał się po biurach pośrednictwa pracy, wybulił niejednego dolara za zahaczenie się przy budowie, przewędrował niejedną milę, gdy żarło w obozie było nie do przełknięcia albo majster grubianin, albo w baraku roiło się od pluskiew; czytał Marksa i program IWW, marzył o stworzeniu zalążków nowego spo-łeczeństwa w skorupie starego. Na całym wybrzeżu w garkuchniach, domach noclegowych i obozowiskach wobblisi, trampy i obieżyświaty zaczęli śpiewać pieśni Joego Hilla . Śpiewali je w prowincjonalnych więzieniach stanów Waszyngton, Oregon, Kalifornia, Nevada, Idaho, w kryminałach Monta-ny i Arizony, śpiewali je w Walia Walia, San Quentin i Leavenworth , tworząc zalążki no-wego społeczeństwa w więzieniach starego. W Bingham, w stanie Utah, zorganizował robotników Zjednoczonego Towarzystwa Bu-dowlanego w Wielki Wspólny Związek i uzyskał nową siatkę płac, krótsze godziny, lepszy wikt. (Anioł Moroni patrzał na agitatorów robotniczych równie chętnym okiem jak kolej Southern Pacific.) Anioł Moroni zagrzał serca mormonów do orzeczenia, że to Joe Hill zastrzelił sklepikarza nazwiskiem Morrison . Konsul szwedzki i prezydent Wilson próbowali dla niego wyjednać rewizję procesu, ale anioł Moroni zagrzał serca sędziów Sądu Najwyższego Stanu Utah do podtrzymania wyroku. Joe Hill siedział w więzieniu przez rok i ciągle pisał pieśni. Aż w listopadzie 1915 wyprowadzili go pod ścianę więzienia w Salt Lake City. „Nie traćcie czasu na opłakiwanie mnie, organizujcie się!” – to były ostatnie słowa, jakie przekazał robociarzom z IWW. Stanął pod ścianą na dziedzińcu więziennym, spojrzał w lufy karabinów i zakomenderował: „Ognia!” Ubrali go w czarny garnitur, założyli mu na szyję sztywny kołnierzyk i muszkę i wyekspediowali go do Chicago, gdzie mu urządzili pogrzeb z szykanami i odfotografowali jego przystojną kamienną maskę ślepiącą w przyszłość. A pierwszego maja rozsypali jego prochy na cztery wiatry. Był w Kaliforni podczas strajku na kolei Southern Pacific (Dwie lokomotywy, Casey Jo-nes, dwie lokomotywy), wieczorami po kolacji grywał na harmonii pod drzwiami baraku (Kle-chy uczą ludzi co dnia), miał dryg do podkładania rewolucyjnych słów pod znane melodie (Związek nam dodaje sił). BEN COMPTON Historia wszystkich dotychczasowych społeczeństw jest historią walk klasowych . Rodzice byli Żydami, ale w szkole Benny mówił zawsze, że nie, nie jest Żydem, jest Amerykaninem, urodził się w Brooklynie i mieszka pod numerem 2531 na Dwudziestej Piątej Alei w Flatbush, gdzie mają swój dom. W siódmej klasie nauczycielka zauważyła, że mruży oczy, i odesłała go z listem do domu, więc tatuś zwolnił się po południu ze sklepu jubilerskie-go, gdzie z lupą w oku reperował zegarki, i zaprowadził Benny’ego do optyka, który mu za-puścił jakieś krople do oczu i kazał czytać z białej tekturowej tabliczki małe, coraz mniejsze literki. Tatuś nie wydawał się wcale zmartwiony, gdy optyk zawyrokował, że Benny będzie musiał nosić okulary. – Wdał się w tatę, ma oczy zegarmajstra – powiedział i pogłaskał go po policzku. Druciane okulary ciążyły Benny’emu na nosie i uwierały za uszami. Zawstydził się, gdy tatuś powiedział do optyka, że chłopiec, który nosi szkła, nie będzie się bisurmanił i grał w baseballa jak Sam i Izydor, tylko będzie się przykładał do nauki i zostanie adwokatem albo uczonym jak dawni mężowie. Albo może rabinem, dodał optyk, ale tatuś odrzekł, że nie, ra-bini wałkonią się i tuczą krwią biedaków; on i jego pani jedzą wprawdzie koszerne i przestrzegają szabasu, ale synagogi i rabini? – tu zrobił wargami taki dźwięk, jakby chciał splunąć. Optyk zaśmiał się i powiedział, że co do niego, to jest wolnomyślicielem, ale pro-stym ludziom potrzebna jest religia. W domu mamusia orzekła, że Benny wygląda okropnie poważnie w tych szkłach, a Sam i Izyk, wróciwszy z roznoszenia gazet, wrzasnęli od progu: „Czołem, okularnik!” Ale następnego dnia powiedzieli wszystkim chłopcom w szkole, że tarmoszenie i popychanie osoby w okularach jest karane przez kodeks stanowy. Otrzymawszy szkła Benny poprawił się bardzo w nauce. W gimnazjum dostał się do kół-ka dyskusyjnego. Kiedy miał trzynaście lat, tatuś zachorował bardzo i przez rok nie mógł pra-cować. Stracili domek, który był już prawie spłacony, i musieli się przeprowadzić do ciasnego mieszkania na Myrtle Avenue. Benny zaczął wieczorami pracować w drogerii, a Sam i Izyk wynieśli się z domu. Sam poszedł na praktykę do kuśnierza w Newark, a Izyka tatuś wyrzucił za obijanie się od rana do wieczora po klubach bilardowych. Izyk był zawsze dobry w sportach, a ostatnio pokumał się z Irlandczykiem o przezwisku Rozkwaszony Riley, który miał go wprowadzić na ring. Mamusia płakała, tatuś zabronił pozostałym dzieciom wyma-wiania jego imienia, ale wszyscy i tak wiedzieli, że najstarsza siostra Gladys, która pracuje jako stenotypistka na Manhattanie, posyła mu od czasu do czasu banknot pięciodolarowy. Benny wyglądał na znacznie starszego, niż był, i myślał tylko o dorobieniu się, żeby pomóc rodzicom w odzyskaniu domku. Jak dorośnie, zostanie adwokatem albo kupcem i zbije szyb-ko furę pieniędzy; Gladys będzie mogła przestać pracować i wyjdzie za mąż, a staruszkowie kupią sobie duży dom i zamieszkają na wsi. Mamusia opowiadała często, jak będąc młodą panienką w starym kraju lubiła chodzić do lasu na poziomki i grzyby i jak wracając wstępo-wali do chłopa na ciepłe pieniące się mleko prosto od krowy. Benny postanowił, że jak tylko się dorobi, zabierze wszystkich na lato do kurortu. Kiedy tatusiowi polepszyło się na tyle, że mógł wrócić do pracy, wynajął połowę dwuro-dzinnego domku, w którym nie mieli przynajmniej nad głową wiecznego łomotu kolei nad-ziemnej. Tego roku Benny ukończył gimnazjum i otrzymał nagrodę za referat o „Amerykańskim systemie rządowym”. Wyrósł na bardzo wysokiego chudego młodzieńca i cierpiał na okropne bóle głowy. Staruszkowie orzekli, że za bardzo wybujał, i zaprowadzili go do doktora Cohena, który mieszkał na tej samej ulicy, ale miał gabinet w centrum Bro-oklynu niedaleko ratusza. Doktor powiedział, że Benny musi skończyć z kuciem po nocach; powinien zająć się czymś takim, żeby przebywać dużo na powietrzu i rozwinąć trochę musku-ły. – Ciągła praca bez wytchnienia wiedzie Jasia do zgłupienia – wyrecytował skrobiąc się po szpakowatej szczecinie pod brodą. Benny odparł, że musi odłożyć przez lato trochę pieniędzy, bo chce na jesieni wstąpić na Uniwersytet Nowojorski . Ale doktor powtórzył tylko, że powinien wyjechać na odpoczy-nek, przebywać jak najwięcej na słońcu, jeść dużo potraw mlecznych i świeżych jaj. Za wizy-tę wziął dwa dolary. Wracając do domu tatuś bił się raz po raz otwartą dłonią w czoło i lamentował, że jest bankrutem życiowym; przez trzydzieści lat tyra w Ameryce, jest scho-rowanym starcem nadającym się tylko do wyrzucenia na śmietnik i nie potrafił nawet zarobić na przyzwoite utrzymanie dla dzieci. Mamusia popłakała się znowu. Dopiero Gladys powie-działa wszystkim, żeby byli rozsądni; Benny jest obrotnym i zdolnym chłopcem i chyba na-uczył się z tych książek tyle, żeby sobie znaleźć zajęcie na wsi. Benny poszedł bez słowa do łóżka. Parę dni później zjawił się w domu Izyk. Zadzwonił do drzwi, ledwo tatuś zdążył wyjść rano do pracy. – O mało się nie nadziałeś na tatę – powiedział Benny, który mu otworzył. – Spokojna głowa. Czekałem za rogiem, aż wyjdzie. Jak tam wszyscy? Miał na sobie jasnoszary garnitur, zielony krawat i miękki kapelusik pod kolor garnituru. Oznajmił, że jedzie do Lancaster w Pensylwanii, gdzie go wystawiono w sobotę w wadze piórkowej przeciwko jakiemuś Filipińczykowi. – Weź mnie z sobą – powiedział Benny. – Ee, za miękki jesteś, bratku. Maminsynek z ciebie – odparł Izyk. Ale w końcu zabrał go z sobą. Dojechali koleją nadziemną do Mostu Brooklyńskiego, po-tem przeszli przez całą szerokość Manhattanu do promu. Kupili bilety do Elizabeth i gdy po-ciąg zatrzymał się na jakiejś bocznicy, zadekowali się na brankardzie wagonu pocztowego. W Zachodniej Filadelfii wyskoczyli i musieli brać nogi za pas przed detektywem kolejowym. Na gościńcu złapali furgon piwowara, który ich dowiózł do West Chester. Resztę drogi prze-byli na piechotę. Noc pozwolił im przespać w stajni farmer mennonita , ale rano dał im coś do zjedzenia dopiero po dwugodzinnym rąbaniu drzewa. Kiedy dowlekli się wreszcie do Lan-caster, Benny ledwo trzymał się na nogach. Zasnął jak kamień w szatni Klubu Sportowego i obudził się dopiero po walce. Izyk znokautował Filipińczyka w trzeciej rundzie i dostał dwadzieścia pięć dolarów nagrody. Kazał czarnuchowi, który usługiwał w szatni, zaprowa-dzić Benny’ego do domu noclegowego, a sam poszedł z chłopakami w miasto. Wrócił rano zielony, z przekrwionymi oczami. Spłukał się co do centa, ale znalazł Benny’emu zajęcie u faceta, który zajmował się dorywczo aranżowaniem walk bokserskich, a na co dzień prowa-dził kantynę w obozie robót drogowych koło Mauch Chunk. Ben pracował tu przez dwa miesiące za dziesięć dolarów tygodniowo plus wikt. Nauczył się powozić parą koni i prowadzić księgi. Właściciel kantyny, Hiram Voile, oszukiwał robot-ników w rozrachunkach, ale ponieważ byli to po większej części makaroniarze, Benny nie brał sobie tego zbytnio do serca, dopóki nie zaprzyjaźnił się z młodym chłopakiem nazwi-skiem Nick Gigli, który pracował przy wydobyciu żwiru. Nick czekał na niego zwykle wie-czorem po zamknięciu kantyny, po czym szli gdzieś razem na papierosa i pogaduszki. W niedzielę wypuszczali się w pola z gazetą i spędzali popołudnie na wylegiwaniu się w słońcu i omawianiu artykułów w świątecznym dodatku. Nick pochodził z północnych Włoch i dokuczała mu samotność, gdyż reszta jego brygady składała się z samych Sycylij-czyków. Jego ojciec i starsi bracia są anarchistami, oznajmił, i on też jest anarchistą. Opowie-dział Benowi o Bakuninie i Malateście i oświadczył, że Ben powinien się wstydzić chęci zostania bogatym kupcem; oczywiście, powinien się uczyć i studiować, może nawet zostać adwokatem, ale po to, żeby pracować dla rewolucji i dla klasy robotniczej; być kupcem to znaczy być krwiopijcą i rozbójnikiem jak ten skurwysyn Voile. Nauczył Bena kręcić papiero-sy i opowiedział mu o wszystkich dziewczynach, które się w nim kochały; na przykład ta ka-sjerka w kinematografie w Mauch Chunk, mógłby ją mieć, gdyby tylko chciał, ale rewolucjo-nista musi być ostrożny z kobietami, bo to opium kapitalistycznego społeczeństwa odciągają-ce umysł świadomego klasowo robotnika od jego obowiązków. Ben spytał, czy jego zdaniem nie powinien rzucić w diabły pracy u Vollego, bo to przecież skończony oszust, ale Nick od-parł, że każdy kapitalista jest taki sam i nie pozostaje im nic innego jak czekać na Wielki Dzień. Nick miał osiemnaście lat, gorzkie piwne oczy i cerę ciemną prawie jak u Mulata. Be-nowi imponował mnóstwem rzeczy, których w życiu doświadczył – był czyścibutem, majt-kiem, górnikiem i pomywaczem, pracował w fabrykach tekstyliów, butów i cementu, miał najprzeróżniejsze kobiety i przesiedział się trzy tygodnie w ciupie podczas strajku w Paterson. Doszło do tego, że gdy któryś z Italiańców w obozie zobaczył Bena samego, zaraz krzyczał: – Te, bracie, a gdzie Nick? Któregoś piątku po południu, podczas wypłacania tygodniówki przez kierownika robót, doszło przy okienku do awantury. Wieczorem Ben właził na swoją pryczę na tyłach krytego papą baraku mieszczącego kantynę, gdy przyszedł Nick szepnąć mu do ucha, że jutro rano chłopcy robią strajk, bo brygadziści kantują ich na godzinach. Ben odparł, że jak oni strajkują, to on z nimi. Nick nazwał go il bravo camerata , po czym przyciągnął i ucałował z dubeltówki. Następnego dnia na dźwięk gwizdka tylko paru niewykwalifikowanych wyszło z łopatami do pracy. Ben obijał się koło kuchni nie wiedząc, co ze sobą począć. Zobaczył go Voile i kazał mu zaprzęgać konie i jechać na stację po skrzynię tytoniu. Ben patrząc pod nogi odparł, że nie może, bo strajkuje. Voile parsknął śmiechem i powiedział, że też trzymają go się takie żarty; jak żyje, nie słyszał, żeby gudłaj strajkował z kupą śmierdzących makaronia-rzy. Ben zesztywniał ścięty mrozem. – Urodziłem się w Ameryce i będę trzymał ze swoją klasa Jak ja jestem gudłaj, to ty je-steś nie lepszy, złodzieju jeden. Voile zrobił się biały na twarzy i skoczył mu z pięścią do ocziwykrzykując, żeby sobie szukał innej pracy, a w ogóle gdyby nie był takim pierdolonym żydowskim wymoczkiem i okularnikiem, to on by mu rozwalił łeb; zresztą i tak go to nie minie, bo brat mu na pewno spuści tęgie lanie, jak się tylko o tym dowie. Ben związał w węzełek rzeczy, które miał na pryczy, i poszedł na poszukiwanie Nicka. Znalazł go koło baraków przy trakcie, pośrodku ciżby wykrzykujących i wymachujących ra-mionami Włochów. Nadzorca i brygadziści wyszli do nich z rewolwerami w czarnych kabu-rach na biodrach i jeden palnął robotnikom kazanko po angielsku, drugi po sycylijsku. Powie-dzieli, że pracują w solidnej firmie, która zawsze traktowała robotników uczciwie, i jeśli im się nie podoba, to niech się wynoszą w diabły. Nigdy nie było tutaj żadnych strajków i nigdy nie będzie. W budowę zaangażowane są olbrzymie kapitały i firma nie pozwoli na ich bez-karne zamrożenie przez idiotyczne fanaberie. Każdy, kto tym razem nie stanie do roboty na dźwięk gwizdka, może się uważać za zwolnionego z pracy i ruszać stąd. Tylko niech pamięta, że w Pensylwanii obowiązuje ustawa o włóczęgostwie. Tym razem na dźwięk gwizdka stanęli do roboty wszyscy z wyjątkiem Bena i Nicka, którzy z węzełkami na plecach pomaszerowali gościńcem. Nick ze łzami w oczach powtarzał: – Jesteśmy za potulni, za cierpliwi. Nie doceniamy własnej siły. Wieczorem znaleźli starą chylącą się ku upadkowi szkołę na pagórku nad rzeką niedaleko traktu. Po drodze kupili w jakimś sklepiku trochę chleba i masła fistaszkowego i usiedli przed budynkiem, żeby zjeść i zastanowić się, co robić. Nim skończyli, zapadł mrok. Ben nigdy nie był sam w nocy na takim odludziu. Dookoła szeleścił drzewami wiatr, głęboko w dolinie kłę-biła się wartka rzeka. Była chłodna sierpniowa noc z obfitą rosą. Nie mieli nic do przykrycia się, więc Nick pokazał mu, jak się owinąć z głową w kurtkę i ułożyć pod ścianą tak, żeby rano nie bolały człowieka od twardych desek wszystkie kości. Ledwo zasnąwszy Ben się obudził zdrętwiały z zimna i cały drżący. Jedna szyba była wybita, w świetle wyglądającego zza chmur księżyca widział spiczaste odłamki szkła. Wyciągnął się z powrotem; musiało mu się widać przyśnić. Nagle coś łupnęło w dach nad głową, zadudniło po gontach i pacnęło o ziemię. – Rany Boskie, Ben, co to? – rozległ się chrapliwy szept Nicka. Zerwali się obaj na nogi, ślepiąc przez wybite okno. – Szyba była zbita od początku – powiedział Nick. Poszedł i otworzył drzwi wyjściowe. Chłodny podmuch z doliny, szeleszczący drzewami jak deszcz, przeniknął ich zimnym dreszczem; rzeka w dole skrzypiała i dudniła jak sznur ciągnących traktem wozów czy furgonów. Raptem w dach uderzył kamień i potoczył się w dół. Drugi świsnął im między głowami i odłupał kawał popękanego tynku w głębi izby. Ben usłyszał szczęk otwieranego przez Nicka noża. Wytężał oczy do bólu, ale nie widział nic prócz poruszanych wiatrem liści. – No, chodźcie tu, chodźcie, pogadamy z wami, sukinsyny jedne! – wrzasnął Nick w ciemność. Nie było odpowiedzi. – Co myślisz? – szepnął Nick przez ramię do Bena. Ben milczał, z ledwością opanowując szczękanie zębów. Nick popchnął go z powrotem do środka i zamknął drzwi. Zabarykadowali je pokrytymi kurzem ławkami, a wyrwanymi z podłogi deskami zabezpieczyli dół okna. – Niech się spróbują włamać, jednego zakatrupię jak nic – powiedział Nick. – Bo chyba nie przypuszczasz, że to duchy? – Nie, duchów nie ma. Usiedli na podłodze, oparci plecami o połupaną ścianę, i nasłuchiwali. Nick położył mię-dzy sobą a Benem otwarty nóż. Ujął Bena za rękę i naprowadził mu palec na bezpiecznik blo-kujący ostrze. – Dobra maszynka, marynarska – szepnął. Ben wytężał słuch. Łowił tylko szum drzew i równe bulgotanie rzeki. Nikt już nie rzucał kamieniami. Opuścili szkołę o pierwszym brzasku. Przez całą noc nie zmrużyli oka. Bena piekły po-wieki. Po wschodzie słońca spotkali woźnicę mocującego się ze złamanym resorem platfor-my. Pomogli mu usztywnić resor przy pomocy bierwiona i podjechali z nim do Scrantom, gdzie się najęli jako pomywacze w greckiej garkuchni. Wszystkie stężałe, zaśniedziałe stosunki wraz z niedłącznymi od nich, z dawien dawna uświęconymi pojęciami i poglądami ulegają rozkładowi, wszystkie nowo powstałe stają się przestarzałe, zanim zdążą skostnieć. Pomywanie statków nie przypadło Benowi do smaku, więc zebrawszy po paru tygodniach na bilet, oświadczył, że wraca do domu do staruszków. Nick na razie zostawał, bo zadurzyła się w nim panna ze sklepu cukierniczego. Potem wybierał się do Allentown, gdzie jeden z jego braci pracował w hucie stali i zarabiał kupę forsy. Wsadzając Bena do pociągu nowo-jorskiego powiedział mu na pożegnanie: – Benny, ucz się i pracuj, żebyś został wielkim synem klasy robotniczej. I pamiętaj, że za dużo dziewczyn to krewa. Benowi żal było się rozstawać z Nickiem, ale musiał wracać, żeby znaleźć na zimę pracę, którą mógłby łączyć ze studiami. Zdał egzaminy i immatrykulował się w College’u Miasta Nowy Jork . Ojciec pożyczył dla niego na początek sto dolarów na plan Morrisa , a Sam przysłał mu dodatkowo z Newark dwadzieścia pięć na książki. Ponadto dorabiał sobie trochę pracując wieczorami w drogerii Kahna. Niedzielne popołudnia spędzał w bibliotece nad „Ka-pitałem” Marksa. Wstąpił do Partii Socjalistycznej i w miarę możności chodził na odczyty do Szkoły Randów . Pracował nad sobą, żeby stać się sprawnym narzędziem klasy robotni-czej. Następnego roku złapał na wiosnę szkarlatynę i leżał przez dziesięć tygodni w szpitalu. Wyszedł z tak osłabionym wzrokiem, że dostawał bólu głowy po godzinie czytania. Ojciec, prócz tych pierwszych stu dolarów, winien był planowi Morrisa drugą setkę plus procenty i koszty wywiadu. Na odczycie w Instytucie Coopera Ben poznał dziewczynę, która pracowała kiedyś w fabryce tekstylnej w New Jersey, ale została aresztowana podczas strajku w Paterson i wciągnięta na czarną listę. Obecnie była panną sklepową w domu towarowym Wanamakera, miała jednak rodzinę zatrudnioną nadal w fabryce wełen merynosowych w Passaic. Nazywała się Helena Mauer i była o pięć lat starszą od Bena bladą blondyną z przedwczesnymi zmarszczkami na twarzy. Uważała, że socjaliści nie mają nic do powiedzenia; syndykalizm to jest idea. Po odczytach zabierała Bena na herbatę do Kawiarni Kosmopolitycznej na Drugiej Alei, gdzie go przedstawiała różnym ludziom, których uważała za prawdziwych buntowni-ków. Kiedy Ben opowiedział o tym w domu rodzicom i Gladys, ojciec parsknął; „Radykalni Żydzi, pfuj!” – i zrobił wargami taki dźwięk, jakby chciał splunąć. Kazał Benowi skończyć z tą błazenadą i wziąć się solidnie do pracy; on jest coraz starszy i zadłużony po uszy, jak się nie daj Boże rozchoruje, to na barki Bena spadnie utrzymanie jego i mamy. Ben odparł, że pracuje bez wytchnienia, ale rodzina się nie liczy, ważne jest to, co zdziała dla klasy robotni-czej. Starszy pan poczerwieniał na twarzy i powiedział, że rodzina to święta rzecz, a zaraz po niej idzie własny naród. Mama i Gladys uderzyły w płacz, a on wstał z miejsca, krztusząc się kaszlem podniósł w górę ramiona i wyklął Bena. Benowi nie pozostało nic innego, jak wy-nieść się z domu. Nie miał centa przy duszy i był ciągle bardzo słaby po przebytej szkarlatynie. Powlókł się przez cały Brooklyn, przez Most Manhattański i przez ludną Wschodnią Stronę pełną czer-wonych świateł i pachnących wiosennie jarzynami wózków, aż na Szóstą Wschodnią Ulicę, do domu Heleny, gdzie gospodyni nie chciała go wpuścić na górę do jej pokoju. Helena się postawiła, powiedziała, że to nie gospodyni interes, kto do niej przychodzi, i gdy się tak sprzeczały, Benowi zaczęło szumieć w uszach i zemdlał na kanapce w hallu. Kiedy odzyskał przytomność, otrzeźwiony strumyczkami ściekającej za kołnierz wody, Helena pomogła mu się wdrapać na cztery kondygnacje schodów. Ułożyła go na swoim łóżku i pobiegła krzyknąć na dół do gospodyni, która jazgotała coś o wezwaniu policji, że się wyprowadzi z samego rana, ale żadna siła nie jest jej w stanie zmusić do ruszenia się z pokoju wcześniej. Potem zro-biła Benowi herbaty i siedzieli rozmawiając przez większą część nocy na łóżku. Postanowili zamieszkać razem w wolnym związku i resztę nocy spędzili na pakowaniu jej rzeczy, głównie książek i broszur. O szóstej rano wyszli poszukać pokoju, bo Helena musiała być o ósmej u Wanamakera. Właściwie nawet nie potrzebowali kłamać nowej gospodyni, że są małżeństwem, tylko poki-wali głowami i uśmiechnęli się, gdy powiedziała: „Pewnie młoda para?” Helena miała na szczęście dość pieniędzy na zapłacenie za tydzień z góry. Zaraz potem musiała lecieć do pra-cy. Ben został bez centa przy duszy, więc leżał cały dzień bez jedzenia i czytał „Postęp i nędzę” . Wróciwszy wieczorem z pracy Helena przyniosła na kolację coś z paszteciarni. Jedząc żytni chleb z salami byli bardzo szczęśliwi. Ben nie mógł wyjść z podziwu, że taka drobna dziewczyna jak Helena ma takie duże piersi. Musiał jeszcze skoczyć po kondomy do drogerii, bo uważała, że w żadnym wypadku nie mogą sobie pozwolić na dziecko w momencie, gdy trzeba oszczędzać wszystkie siły dla ruchu. Łóżko było zapluskwione, ale powiedzieli sobie, że są i tak szczęśliwi jak na warunki w systemie kapitalistycznym. Kiedyś doczekają wolnego społeczeństwa, w którym robotnicy nie będą się musieli gnieździć w brudnych zapluskwionych kamienicach czynszowych, a kochankowie nie będą narażeni na łaskę i niełaskę gospodyń i będą mogli mieć dzieci, gdy tylko zechcą. W parę dni później Helena dostała wymówienie w związku z redukcją personelu u Wanamakera na martwy letni sezon, więc przenieśli się do New Jersey, gdzie Helena przy-tuliła się chwilowo u rodziny, Ben zaś wziął pracę w dziale wysyłkowym fabryki wełen cze-sankowych. Wkrótce wynajęli do spółki pokój w Passaic. Kiedy wybuchł strajk, oboje weszli do komitetu strajkowego. Ben okazał się zawołanym mówcą. Był kilka razy aresztowany, raz policja o mało nie rozwalił mu głowy pałką i w rezultacie zarobił pół roku więzienia. Ale przekonał się, że gdy wskoczy na skrzynkę i zacznie przemawiać, ludzie słuchają go pilnie, bo umie się jasno wyrażać i pobudzać masę podniesionych twarzy do śmiechu i do wiwatów. Wstawszy w sądzie dla wysłuchania wyroku zaczął mówić o wartości dodatkowej. Obecni wśród publiczności robotnicy zgotowali mu owację i sędzia kazał woźnym opróżnić salę. Ben widział, jak gorliwie reporterzy notują każde jego słowo. Był dumny, że jest żywym przykła-dem niesprawiedliwości i brutalności systemu kapitalistycznego. Zamknęło mu usta dopiero ostrzeżenie sędziego, że dostanie drugie pół roku za obrazę sądu, jeśli natychmiast nie za-milknie. Do więzienia odstawiono go automobilem pod eskortą ludzi szeryfa ze śrutówkami do rozpędzania tłumu. Gazety pisały o nim jako o znanym agitatorze socjalistycznym. W więzieniu zbliżył się z wobblisem nazwiskiem Bram Hicks, wysokim jasnowłosym niebieskookim chłopcem z Frisco, który mu powiedział, że jeśli chce naprawdę poznać ruch robotniczy, to powinien wstąpić do IWW i pojechać z czerwoną kartą na Zachodnie Wybrze-że. Bram był z zawodu kotlarzem, ale dla odmiany zamustrował się jako marynarz na statek i wylądował bez centa w Perth Amboy. Dostał się do brygady naprawczej jednej z fabryk i rzucił pracę ze wszystkimi, kiedy wybuchł strajk. Rozkwasił nos jednemu z policajów przy-słanych do rozpędzenia pikietujących robotników i dostał pół roku za napad z pobiciem. Co-dzienne spotkania z nim w czasie spaceru na dziedzińcu więziennym były jedyną rzeczą, któ-ra podtrzymywała Bena na duchu. Zwolniono ich tego samego dnia i razem wyszli na ulicę. Strajk się dawno skończył, fa-bryki znowu pracowały. Ulice, na których stały pikiety strajkowe, audytorium, w którym Ben przemawiał, wszystko miało normalny spokojny wygląd. Ben zabrał Brama ze sobą do Hele-ny. Nie zastali jej w domu, ale niedługo wróciła z małym Anglikiem o szczurzym pyszczku i czerwonym nosie, którego przedstawiła jako angielskiego towarzysza Billa. Ben od razu się zorientował, że z nim sypia. Zostawiając Brama z Anglikiem, wywołał ją z pokoju. Wąski korytarz na piętrze starego drewniaka pachniał kwaśno octem. – Znaczy się koniec z nami? – zapytał łamiącym się głosem. – Och, Ben, nie bądź taki konwencjonalny. – Mogłaś przynajmniej poczekać, aż wyjdę z więzienia. – Ależ zrozum, jesteśmy wszyscy towarzyszami. Spisałeś się, jak przystało na dzielnego bojowca, Ben, nie możesz być taki konwencjonalny. Zresztą Bill niewiele mnie obchodzi. A poza tym jest stewardem na liniowcu, niedługo odpływa. – To znaczy, że ja też cię niewiele obchodzę. – Złapał Helenę za przegub i ścisnął z całej siły. – Szaleję za tobą, ale widocznie się pomyliłem. Myślałem, że... – Aj, Ben! Głupstwa pleciesz, doskonale wiesz, jak bardzo cię lubię. Z tym wrócili do pokoju. Rozmawiali już tylko o ruchu i Ben na koniec zdecydował, że pojedzie z Bramem Hicksem na Zachód. Staje się on zwykłym dodatkiem do maszyny, wymaga się odeń tylko czynności najprost-szych, najbardziej jednostajnych, do wyuczenia się najłatwiejszych. Bram znał wszystkie chody. Maszerując, jadąc na brankardach i pustych platformach ko-lejowych, czepiając się ciężarówek i furgonów dotarli do Buffalo. Tutaj Bram odszukał w pewnym domu noclegowym znajomka, który pomógł im się dostać w charakterze maryna-rzy pokładowych na śmieszny obły frachtowiec wracający bez ładunku do Duluth. W Duluth zaciągnęli się do brygady żniwnej werbowanej do zbioru pszenicy w Saskatchewanie. Z początku praca w polu przerastała siły Bena i Bram bał się, że skrewi. Ale czternastogo-dzinne dniówki w słońcu i pyle, obfite posiłki i kamienny sen na przygórkach stajni zaczęły go powoli hartować. Wyciągnięty bezwładnie w przepoconym ubraniu na słomie, jeszcze przez sen czuł palące słońce na karku i na twarzy i ból w mięśniach, słyszał odległy furkot pracujących jak okiem sięgnąć żniwiarek i snopowiązałek, dudnienie młockarni i warkot zgrzytających biegami ciężarówek, które woziły czerwoną pszenicę do elewatorów. Wkrótce zaczął nawet mówić jak robotnik rolny. Po żniwach najęli się do pracy w fabryce konserw owocowych nad rzeką Columbia, par-szywej harówki w kłębach pary i w kwaśnym smrodzie gnijących łupin. Tutaj przeczytali w „Solidarności” o strajku gonciarzy i kampanii o wolność słowa w Everett i postanowili tam pojechać w nadziei, że się na coś przydadzą. Ostatniego dnia pracy w fabryce, gdy Bram reperował maszynę do obierania i krajania owoców, ucięło mu wskazujący palec prawej ręki. Doktor fabryczny oświadczył, że nie przysługuje mu odszkodowanie, gdyż złożył przed wy-padkiem wymówienie, a zresztą nie jest w ogóle Kanadyjczykiem. Po południu w domu noc-legowym, gdzie Bram leżał w gorączce, z wielkim zwojem bandaży na ręce, zjawił się pokąt-ny adwokacina i zaczął go namawiać do skarżenia towarzystwa. Ale Bram zwymyślał go od ostatnich i wyrzucił na zbity łeb mimo protestów Bena, który uważał, że klasa robotnicza po-winna korzystać z pomocy adwokatów w obronie swoich interesów. Kiedy ręka trochę się podgoiła, wsiedli w Vancouver na statek do Seattle. W tamtejszej kwaterze IWW było rojno i gwarno jak na pikniku, chmary młodych wobblisów zjeżdżały się ze wszystkich zakątków Stanów i Kanady. Któregoś dnia załadowali się całą gromadą na sta-tek do Everett z zamiarem zorganizowania mityngu na rogu Wetmore i Hewitt Avenue. Na przystani w Everett czekali już na nich ludzie szeryfa z karabinami i rewolwerami. – Oho, wyszła nam na spotkanie delegacja Stowarzyszenia Kupców – zachichotał ktoś nerwowo. Siepacze mieli białe chusty na szyjach. – Jest szeryf McRae – powiedział ktoś. Bram przysunął się do Bena. – Trzymajmy się razem. Wygląda, że chcą nam dać wycisk. Wszystkich wobblisów aresztowano w miarę, jak schodzili ze statku, i zapędzono na ko-niec pirsu. Siepacze byli po większej części pijani. Benowi buchnęło w twarz od czerwonego na gębie osobnika, który go złapał za ramię. – Ruszaj się, skurwysynu! Dostał kolbą karabinu w krzyż. Słyszał chrzęst pałek o czaszki. Wszystkim, którzy pró-bowali stawiać opór, masakrowano twarze na miazgę. Potem kazano im się załadować na ciężarówkę. Z nadejściem zmierzchu zaczął siąpić zimny kapuśniaczek. – Chłopcy, pokażmy im, że nie jesteśmy mięczaki – zawołał młody wobblis o rudych włosach. Strażnik uczepiony tyłu ciężarówki zamachnął się na niego pałką, ale stracił równowagę i spadł. Wobblisi gruchnęli śmiechem. Strażnik wdrapał się z powrotem, z twarzą czerwoną ze złości. – Tak, rechoczcie, rechoczcie. Pary nie będziecie mogli puścić, jak wam przenicujemy gęby na lewą stronę. Wyładowano ich w lesie, gdzie lokalny trakt przecinał się z linią kolejową. Stali otoczeni przez strażników z gotowymi do strzału karabinami, podczas gdy pijaniuteńki szeryf chwiejąc się na nogach uzgadniał plan działania z dwoma przyzwoicie ubranymi mężczyznami w średnim wieku. Benowi wpadło w ucho słowo: szpaler. – Hej, szeryfie – zawołał ktoś – nie przyjechaliśmy tutaj robić burd. Walczymy tylko o konstytucyjne prawo do wolności słowa. Szeryf obrócił się wymachując kolbą rewolweru. – Co wy powiecie, kutasy jedne? Więc dowiedzcie się, że tu jest hrabstwo Snohomish. Nie zapomnicie go do śmierci. A jak który pokaże się tu jeszcze raz, to nie wyjdzie stąd żywy i tyle. No, do roboty, chłopcy! Siepacze uformowali szpaler aż do samych torów. Wyciągali wobblisow jednego po dru-gim i przystępowali do bicia. Trzech chwyciło Bena. – Wobblis jesteś? – Jasne, wy tchórze śmier... – zaczął. Podskoczył szeryf i zamierzył się do ciosu. – Uwaga, facet ma szkła. – Jest na to sposób. Wielka łapa zerwała mu okulary, po czym szeryf rąbnął go pięścią w nos. – Powiedz, że nie jesteś. Ben miał pełne usta krwi. Zaciął zęby. – To gudłaj, dołóż mu z mojej kasy. – Powiedz, że nie jesteś wobblisem. Ktoś grzmotnął go kolbą karabinu po goleniach i Ben zarył się nosem w piach. – Chodu! – wrzeszczeli nad nim. Uszy pękały mu od ciosów pałek i karabinów. Starał się iść, nie biec. Potknął się o płotek zagradzający bydłu wejście na tory i upadł rozcinając sobie ramię o coś ostrego. Oczy miał zalane krwią, nic nie widział. Ciężki bucior kopał go raz po raz w bok. Czuł, że traci przy-tomność. Zebrał się i dał nura przed siebie. Czyjeś ręce ujęły go pod ramiona i wyplątały spomiędzy palików. Ktoś inny zaczął mu ocierać twarz chustką. Gdzieś daleko usłyszał głos Brama: – Jesteśmy poza granicą hrabstwa, chłopcy. Brak szkieł, deszcz, noc i świdrujący ból w krzyżu sprawiały, że Ben nic nie widział. Za sobą słyszał strzały i krzyki chłopców przepędzanych przez szpaler. Znajdował się w środku małej bezładnej grupki wobblisow wlokących się wzdłuż torów. – Towarzysze – mówił Bram swoim spokojnym niskim głosem – tej nocy nie wolno nam zapomnieć do końca życia. Na przystanku podmiejskiej kolejki elektrycznej obdarta i zakrwawiona grupa zrobiła składkę na bilety do Seattle dla najbardziej poszkodowanych. Ben był taki oszołomiony i chory, że z trudem wziął bilet, który mu ktoś wcisnął w rękę. Bram z resztą chłopców ruszył w trzydziestomilową drogę do miasta. Ben leżał przez trzy tygodnie w szpitalu. Ciężkie kopniaki poodbijały mu nerki i prawie bez przerwy zwijał się z bólu. Gdy piątego listopada przywieziono do szpitala chłopców ran-nych podczas strzelaniny na przystani w Everett , był tak otumaniony morfiną, że z trudem dotarło to do jego świadomości. Kiedy go wypisano po trzech tygodniach leżenia, z ledwością trzymał się na nogach. Wszyscy znajomi siedzieli w więzieniu, ale na Poste Restante zastał list od Gladys z pięćdziesięcioma dolarami i wiadomością, że ojciec każe mu wracać do do-mu. W Komitecie Obrony uważano, że to najlepsze, co może zrobić. Jest wymarzonym czło-wiekiem do organizowania zbiórki na Wschodzie, a potrzeba olbrzymich funduszów na obro-nę siedemdziesięciu czterech wobblisow uwięzionych w Everett pod zarzutem zabójstwa. Obijał się jeszcze przez kilka tygodni po Seattle pomagając w Komitecie Obrony i rozglądając się za sposobem powrotu do domu. W końcu pewien sympatyk w biurze okrę-towym wystarał mu się o miejsce superkargo na frachtowcu płynącym przez Kanał Panamski do Nowego Jorku. Podróż morska i pedantyczna papierkowa robota pomogły mu się trochę pozbierać. Ale do końca podróży nie było nocy, żeby się nie budził z dławiącym za gardło krzykiem przerażenia i nie zrywał z koi w koszmarnym przekonaniu, że jest osaczony przez siepaczy szeryfa i zaraz będzie musiał przejść przez szpaler. Gdy zasypiał na powrót, śniło mu się, że leży zaplątany w zagrodę dla bydła, ze szponami rozszarpującymi mu ramię i ciężkimi buciorami kopiącymi w bok. Doszło do tego, że musiał całą siłą woli zmuszać się do położenia na koi i zaśnięcia. Załoga uważała go za narkomana i omijała z daleka. Tak do-czekał wielkiego dnia, w którym z burej porannej mgły zaczęły się wyłaniać wielkie lśniące budowle Nowego Jorku. Gdy w przebiegu rozwoju znikną różnice klasowe i cała produkcja zostanie skupiona w rękach zrzeszonych jednostek, władza publiczna utraci swój charakter polityczny. Tej zimy mieszkał w domu, bo tak było taniej. Gdy oznajmił ojcu, że zaczyna studiować prawo w kancelarii radykalnego adwokata Morrisa Steina, którego poznał w związku ze zbiórką funduszów na obronę chłopców z Everett, starszy pan nie posiadał się z radości. – Zręczny adwokat może bronić robotników i biednych Żydków i zarabiać przy tym dużo pieniędzy – powiedział zacierając ręce. – Benny, ja zawsze wiedziałem, że ty jesteś dobry chłopiec. Mama z uśmiechem pokiwała głową. – Bo w tym kraju to nie jest tak jak pod cesarzami, tutaj nawet największy nicpoń ma swoje konstytucyjne prawo, po to jest konstytucja. Benowi wątroba się przewracała, że musi im tłumaczyć takie rzeczy. W dzień pracował jako dependent w kancelarii Steina na dolnym Broadwayu, a wieczorami opowiadał na mityngach protestacyjnych o masakrze w Everett. Siostra Morrisa Steina, Fania, bogata chuda brunetka w wieku może trzydziestu pięciu lat, która była zagorza-łą pacyfistką, dała mu do przeczytania Tołstoja i Kropotkina . Wierzyła, że Wilson uchroni kraj przed wplątaniem w wojnę europejską, i posyłała pieniądze wszystkim kobiecym organi-zacjom pacyfistycznym. Miała własny automobil i woziła go czasami po mieście, jeśli wypa-dło mu kilka mityngów w ciągu jednego wieczora. Serce zaczynało mu zawsze walić młotem, gdy wchodząc do sali słyszał gwar i szurgot gromadzącej się publiczności, robotników odzie-żowych na Wschodniej Stronie, dokerów w Brooklynie, pracowników fabryk chemicznych i metalowych w Newark, salonowych socjalistów i radykalizujących sympatyków w Szkole Randów czy na dolnej Piątej Alei, wielkiej anonimowej mieszaniny wszelkich klas, ras i zawodów w Madison Square Garden. Lodowatą dłonią witał się na podium z przewodniczącym i pozostałymi mówcami. Kiedy nadchodziła jego kolej wejścia na mów-nicę, wszystkie patrzące na niego twarze zlewały się zawsze na moment w jedną szaro-różową masę, szum sali ogłuszał go i chwytała panika, że zapomniał wszystkiego, co ma po-wiedzieć. Potem dochodził go własny twardy wyrazisty głos, obijający się echem po ścianach i suficie, i spostrzegłszy, jak ludzie nadstawiają uszu i pochylają się ciekawie w krzesłach, zaczynał coraz wyraźniej rozróżniać rzędy uniesionych twarzy i grupki tłoczących się przy drzwiach osób, dla których zabrakło miejsca w krzesłach. Powoli zwroty takie, jak protest, akcja masowa, zjednoczona klasa robotnicza Ameryki i świata, rewolucja, rozpalały oczy i twarze słuchaczy płomiennym blaskiem. Z mównicy schodził na uginających się nogach, przecierając zapocone szkła i dotkliwie odczuwając niezdarność swoich długich chudych kończyn. Fania porywała go, gdy tylko mo-gła, mówiła mu z błyszczącymi oczami, że był wspaniały, i jeśli mityng odbywał się na Man-hattanie, zabierała go przed powrotną jazdą metrem do Brooklynu na kolację gdzieś w śródmieściu, w podziemiu u Brevoorta albo w Kawiarni Kosmopolitycznej. Wiedział, że się w nim kocha, ale rzadko rozmawiali ze sobą o czymkolwiek prócz ruchu. Kiedy w lutym wybuchła w Rosji rewolucja , Ben i Steinowie przez długie tygodnie kupowali wszystkie wydania gazet i pochłaniali z przejęciem relacje korespondentów. Był to brzask Wielkiego Dnia, na całej Wschodniej Stronie i w żydowskich dzielnicach Brooklynu panowało karnawałowe podniecenie. Starsi państwo mieli łzy w oczach, ilekroć zaczynali o tym mówić. – Następna będzie Austria, potem Rzesza, potem Anglia, wszystkie ludy wolne – mawiał ojciec. – A na końcu i Wuj Sam – dodawał Ben posępnie zaciskając szczęki. Owego kwietniowego dnia, którego Woodrow Wilson wypowiedział wojnę, Fania poło-żyła się do łóżka w ataku histerycznych spazmów. Ben poszedł ją odwiedzić w apartamencie Morrisa Steina i jego żony na Riverside Drive. Fania wróciła poprzedniego dnia z Waszyngtonu, gdzie próbowała z delegacją kobiet pacyfistek dostać się do prezydenta. Skończyło się na tym, że detektywi przepędzili je z ogrodów Białego Domu i kilka dziewcząt aresztowali. – A coś ty sobie wyobrażała? Kapitaliści prą do wojny. Mina zrzednie im dopiero, jak się dochrapią rewolucji. Chciała koniecznie, żeby z nią został, ale powiedział, że musi jeszcze wpaść do redakcji „Calla”. Wyszedłszy na ulicę, mimo woli zrobił wargami dźwięk swego ojca, jakby chciał splunąć. Postanowił, że jego noga nie postanie więcej w tym domu. Za poradą Steina zarejestrował się w komisji poborowej, ale na karcie napisał: oponent moralny. Wkrótce potem pokłócił się ze Steinem, który wyraził opinię, że nie ma rady, trzeba ugiąć karku przed nawałnicą. Ben odpalił, że co do niego, to będzie agitował przeciwko woj-nie, dopóki go nie zamkną, i w rezultacie został bez pracy. Oznaczało to koniec studiów prawniczych. Co gorsza, Kahn nie chciał go przyjąć z powrotem do drogerii w obawie kłopo-tów z policją, gdyby się rozeszło, że zatrudnia radykała. Brat Sam, który pracował w fabryce zbrojeniowej w Perth Amboy i zarabiał ciężkie pieniądze, pisał raz po raz, żeby Ben dał wreszcie spokój głupstwom i przyjechał do nich do roboty. Nawet Gladys mówiła, że to sza-leństwo i że nie przebije głową muru. Ostatecznie Ben wyprowadził się w lipcu z domu i zamieszkał znowu z Heleną Mauer w Passaic. Jego numer rejestracyjny nie został dotąd wy-losowany , więc bez trudu dostał zajęcie w dziale wysyłkowym jednej z fabryk. Wszędzie obowiązywały nadgodziny, bo rąk do pracy ciągle ubywało wskutek szybko postępującego poboru. Szkoła Randów była już zamknięta, „Call” zawieszony i z każdym dniem nowi towarzy-sze godzili się z Wilsonowskim punktem widzenia. Rodzina Heleny i wszyscy znajomi zara-biali jak nigdy na nadgodzinach i śmieli się albo obruszali na każdą wzmiankę o strajkach protestacyjnych i rewolucji. Wszyscy dookoła kupowali pralki, Pożyczkę Wolności, elektro-luksy, domki na raty, dziewczęta sprawiały sobie futra i jedwabne pończochy. Ben i Helena zaczęli się zastanawiać nad przeniesieniem do Chicago, gdzie wobblisi prowadzili nadal kampanię, gdy drugiego września agenci rządowi urządzili wielką obławę na działaczy IWW . Spodziewali się oboje aresztowania, ale jakoś ich pominięto. Spędzili deszczową niedzielę skuleni na łóżku w swoim wilgotnym pokoiku próbując ułożyć plan działania. Wszystko, w co wierzyli, rozsypywało im się w palcach. – Czuję się jak szczur w pułapce – powtarzała Helena. Ben zrywał się co jakiś czas z łóżka i zaczynał biegać po pokoju bijąc się otwartą dłonią w czoło. – Trzeba coś zrobić! Widzisz, czego dokonali Rosjanie! Któregoś dnia do działu, w którym pracował Ben, przyszedł agitator sprzedawać Pożycz-kę Wolności. Był to butny młody człowiek w żółtym płaszczu od deszczu. Ben nie uznawał dyskusji w godzinach pracy, więc tylko potrząsnął głową i pochylił się z powrotem nad listą wysyłkową, którą przygotowywał. – Nie zechce pan chyba obniżać osiągnięć swego działu? Jak dotąd mamy stuprocentowe uczestnictwo. Ben spróbował się uśmiechnąć. – Przykro mi, nic na to nie poradzę. Czuł na sobie oczy wszystkich kolegów. Młodzieniec w żółtym płaszczu przestępował niepewnie z nogi na nogę. – Nie chce pan chyba uchodzić za germanofila albo pacyfistę? – Mało mnie obchodzi, za co mnie kto weźmie. – Można zobaczyć pańską kartę rejestracyjną? Pan jest chyba dekownikiem. – Ejże, wolnego – powiedział Ben podnosząc się z miejsca. – Jeśli pan chce wiedzieć, to nie uznaję kapitalistycznych wojen i nie kiwnę palcem, żeby w nich dopomóc. Młodzieniec w żółtym płaszczu odwrócił się plecami. – No, jeśli pan jest jednym z tych parszywych tchórzy, to nie chcę z panem w ogóle roz-mawiać. Ben wrócił do swego zajęcia. Wieczorem, kiedy przecinał przy wyjściu kartę pracy, pod-szedł do niego policjant. – Pokaż no kartę rejestracyjną, bratku. Ben wyjął kartę z wewnętrznej kieszeni marynarki. Policjant studiował ją uważnie. – No, chyba w porządku – powiedział niechętnie. Ale z końcem tygodnia Ben otrzymał wymówienie; powodu nie podano. Wrócił do domu w popłochu. Kiedy Helena przyszła z pracy, oznajmił, że wyjeżdża do Meksyku. – Za to, co wygarnąłem temu facetowi, mogą mnie aresztować na zasadzie ustawy o szpiegostwie . Helena próbował go uspokajać, ale oświadczył, że nie zostanie na noc w tym mieszkaniu, więc spakowali manatki i wsiedli w pociąg do Nowego Jorku. Mieli do spółki zaoszczędzone około stu dolarów. Pod nazwiskiem państwa Gold wynajęli pokój na Ósmej Wschodniej Uli-cy. Zaraz następnego ranka przeczytali w „New York Timesie”, że maksymaliści objęli w Piotrogrodzie rządy w imię hasła „Cała władza w ręce Rad”. Pili właśnie poranną kawę w małej cukierence na Drugiej Alei, gdy Ben, który wyskoczył po kurier do kiosku, wrócił z tą nowiną. Helena się rozpłakała. – Kochany, to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Przecież to rewolucja światowa. Teraz robotnicy zrozumieją, że ich oszukiwano fałszywą koniunkturą, że wojna jest naprawdę wy-mierzona przeciwko nim. Wszystkie armie się zbuntują. Ben poszukał pod stolikiem jej dłoni. – Bierzemy się do roboty, kochanie. Pójdę raczej do więzienia, niż ucieknę do Meksyku. Zachowałbym się jak ostatni tchórz, gdyby nie ty, Heleno. Mężczyzna jest nic niewart bez kobiety. Wychylili duszkiem kawę i pobiegli do Ferberów na Siedemnastą Ulicę. Al Ferber, lekarz z zawodu, był niskim tęgim mężczyzną z wielkim brzuchem. Spotkali go na ulicy wychodzą-cego akurat do pracy, ale wrócił z nimi do hallu i zawołał na piętro do żony: – Zejdź no na chwilę, Molcia. Kiereński poszedł na zieloną trawkę. Musiał czmychać z Piotrogrodu w kobiecym przebraniu. Po czym dodał po żydowsku do Bena, że jeśli towarzysze zwołają mityng dla wystoso-wania wyrazów solidarności do rządu robotniczo-chłopskiego, to on deklaruje sto dolarów na wydatki pod warunkiem, że jego nazwisko pozostanie w tajemnicy, boby stracił całą prakty-kę. Po chwili zeszła z góry Molly Ferber w pikowanym szlafroku i oświadczyła, że coś sprze-da i dołoży drugie sto. Resztę dnia Ben i Helena spędzili na obchodzeniu towarzyszy, których adresy znali; bali się porozumiewać przez telefon ze względu na możliwość podsłuchu. Mityng odbył się w Empire Casino na Bronxie w tydzień później. W pierwszym rzędzie zajęło miejsca dwóch agentów federalnych z gębami jak befsztyki i stenograf, który notował każde słowo. Policja zamknęła drzwi po wejściu pierwszych paruset osób i mówcy na podium słyszeli, jak rozpędza na ulicy tłum wjeżdżając weń na motocyklach. Żołnierze i marynarze w uniformach, którzy pojedynczo i parami wsuwali się na galerię, próbowali uporczywym gapieniem się zbić z tropu mówców. Kiedy na przód sceny wyszedł starszy siwy przewodni-czący mityngu i powiedział: „Towarzysze, panowie z Departamentu Sprawiedliwości, a nie zapomnijmy także wspomnieć o naszych młodych sympatykach na galerii, zebraliśmy się tutaj dla uchwalenia rezolucji solidarności uciskanych robotników Ameryki z triumfującymi robotnikami Rosji” – wszyscy zerwali się z miejsc wiwatując. Kłębiący się na zewnętrz tłum też zaczął wiwatować. Gdzieś słychać było „Międzynarodówkę” przerywaną gwizdkami poli-cyjnymi i pokwakiwaniem karetki więziennej. Ben spostrzegł na widowni bladą Fanie Stein wpatrującą się w niego nieruchomymi rozgorączkowanymi oczami. Kiedy przyszła jego ko-lej, zaczął od stwierdzenia, że z powodu obecności na sali miłych sympatyków z Waszyngtonu nie może powiedzieć tego, co by chciał, ale i tak każdy, kto nie jest zdrajcą swojej klasy, doskonale wie, co chce powiedzieć. – Rządy kapitalistyczne kopią sobie same grób pędząc ludzi na rzeź w tej obłąkanej nie-potrzebnej wojnie, która nie może wyjść na dobre nikomu z wyjątkiem bankierów i fabrykantów broni. Klasa robotnicza Ameryki, tak jak klasa robotnicza całego świata, wy-ciągnie z tego naukę. Dziś spekulanci uczą nas posługiwać się bronią. Nadejdzie dzień, gdy zrobimy z niej użytek. – Dość tego, do roboty, chłopcy! – wrzasnął jakiś głos na galerii. Żołnierze i marynarze zaczęli ściągać ludzi z krzeseł. Policjanci ruszyli od wszystkich wejść na mówców. Bena i kilku innych aresztowano. Wszyscy obecni na sali mężczyźni w wieku poborowym musieli okazać karty rejestracyjne, zanim ich puszczono. Beria wypro-wadzono tak szybko do zamkniętej limuzyny ze spuszczonymi roletami, że nie zdążył zamie-nić słowa z Heleną. Nie zauważył nawet, kto mu zatrzasnął kajdanki na rękach. Trzymali go trzy dni bez jedzenia i picia w opuszczonym Gmachu Federalnym na Park Row. Co kilka godzin do pokoju wpadała nowa zgraja tajniaków ciągnąć przesłuchanie. Z pękającą głową, mdlejąc z pragnienia, przewiercany na wylot spojrzeniami, Ben bez prze-rwy ślepił w krąg coraz to innych twarzy, żółtych pociągłych, czerwonych nalanych, krosto-watych, zapijaczonych, otępiałych od narkotyków. Tajniacy to brali go pod włos i dowcipkowali, to znów krzyczeli i grozili. W końcu któraś kolejna zmiana wpadła z kawałami gumowego węża i Ben zerwał się na równe nogi, żeby im stawić czoło. Ale za-miast go zbić, dali mu trochę wody do picia i parę stęchłych sandwiczów z szynką. Potem pozwolili mu się trochę zdrzemnąć. Agent, który go poderwał z ławy, zaprowadził go do elegancko urządzonego gabinetu, gdzie został jeszcze raz przesłuchany, niemal dobrotliwie, przez starszego pana za mahonio-wym biurkiem z bukietem róż. Zapach róż przyprawił Bena o mdłości. W końcu starszy pan oznajmił, że teraz Ben może się zobaczyć ze swoim adwokatem, i do gabinetu wkroczył Mor-ris Stein. – Benny, zostaw wszystko mnie – powiedział. – Pan Watkins gotów jest wycofać wszel-kie zarzuty, jeśli przyrzekniesz stawić się na przeszkolenie wojskowe. Podobno twój numer został wylosowany. – Jeśli mnie pan wypuści – odparł Ben cichym drżącym głosem – będę robił wszystko dla przeciwstawienia się wojnie kapitalistycznej, dopóki mnie pan nie zaaresztuje na nowo. Morris Stein i pan Watkins wymienili spojrzenia i pokiwali pobłażliwie głowami. – No cóż – powiedział p.an Watkins – trudno mimo wszystko nie podziwiać pańskiego hartu. Szkoda tylko, że nie służy lepszej sprawie. Ostatecznie zwolniono go za kaucją piętnastu tysięcy dolarów i poręką Morrisa Steina, że nie będzie prowadził żadnej agitacji do dnia rozprawy. Ani Morris, ani Edna Stein nie chcieli mu zdradzić, kto zapłacił za niego kaucję. Odstąpili mu pokój w swoim mieszkaniu, gdzie była również Fania. Karmili go dobrze, dawali mu wino do posiłków i szklankę mleka przed snem. Ale jego nic nie interesowało, spał do przesytu, przeczytał wszystkie książki, jakie mie-li w domu. Kiedy Morris zaczynał z nim rozmowę o sprawie, zamykał mu usta słowami: – Rób, co chcesz, Morris, twoja rzecz. Mnie to nie interesuje. Równie dobrze mogę sie-dzieć tutaj jak w więzieniu. – Ładny mi komplement – powiedziała w końcu Fania ze śmiechem. Kilkakrotnie dzwoniła Helena Mauer podzielić się wiadomościami. Chociaż za każdym razem podkreślała, że niewiele może powiedzieć przez telefon, nie zaprosił jej nigdy, żeby go przyszła odwiedzić. Jeśli w ogóle wychodził z mieszkania, to tylko posiedzieć trochę co dzień na ławeczce na Riverside Drive i pogapić się na ołowiany Hudson, na rzędy drewnianych domków po stronie New Jersey i na szare skalne brzegi. W dniu, w którym na wokandę wchodziła jego sprawa, gazety pełne były wzmianek o niemieckich zwycięstwach. Za szerokimi czarnymi od brudu oknami sali sądowej była wio-sna, świeciło słońce. Ben siedział sennie w mrocznym zaduchu. Wszystko przebiegało bardzo zwyczajnie. Stein dowcipkował z sędzią, zastępca prokuratora okręgowego był niemal ser-deczny, po czym ława przysięgłych uznała Bena winnym zarzucanych czynów i sędzia skazał go na dwadzieścia lat więzienia. Morris Stein założył apelację i sędzia zwolnił go z powrotem za kaucją. Ben ożywił się tylko na chwilę przed ogłoszeniem wyroku, gdy mu udzielono ostatniego słowa, i zaczął wygłaszać mowę na temat ruchu rewolucyjnego. Przygotowywał ją przez długie tygodnie, ale w czasie wygłaszania wydała mu się słaba i głupia i o mały włos nie przerwał w połowie. Dopiero pod koniec jego głos nabrał siły wypełniając salę, tak że nawet sędzia i starzy astmatyczni woźni wyprostowali się na swoich miejscach, gdy na za-kończenie wyrecytował ostatnie słowa „Manifestu komunistycznego”: Miejsce dawnego społeczeństwa burżuazyjnego z jego klasami i przeciwieństwami klaso-wymi zajmuje zrzeszenie, w którym swobodny rozwój każdego jest warunkiem swobodnego rozwoju wszystkich. Apelacja wlokła się w nieskończoność. Ben zaczął znowu studiować prawo. Chciał po-magać Steinowi w kancelarii, żeby zarobić na swoje utrzymanie, ale Stein uważał, że to było-by zbyt ryzykowne. Twierdził, że wojna niedługo się skończy i nagonka na radykałów ucich-nie, a wówczas wyciągnie Bena z łagodnym wyrokiem. Przynosił mu do domu podręczniki i obiecał przyjąć go na wspólnika, gdy tylko Ben zda egzamin adwokacki i odzyska prawa obywatelskie. Edna Stein, zła gruba baba, prawie się do niego nie odzywała, za to Fania trzę-sła się nad nim i nadskakiwała mu w upokarzający sposób, który go drażnił i napełniał nie-smakiem. Sypiał źle, nerki mu dokuczały. Którejś nocy wstał, ubrał się po cichu i jął skradać z butami w ręku po wyściełanym chodnikiem korytarzu do drzwi, gdy na progu swego pokoju ukazała się Fania z czarnymi rozpuszczonymi na plecy włosami. Była w nocnej koszuli, przez którą prześwitywało jej chude ciało i płaskie piersi. – Benny, gdzie idziesz? – Oszaleję tutaj. Muszę uciekać. – Zęby mu szczękały. – Wracam do ruchu. Pewnie mnie złapią i zamkną z powrotem. Wolę to, niż siedzieć bezczynnie. – Mój biedny chłopiec. Niedaleko zajdziesz w tym stanie. Zarzuciła mu ramiona na szyję i wciągnęła do swego pokoju. – Fania, musisz mnie puścić. Może mi się uda dostać przez zieloną granicę do Meksyku. Wielu chłopcom się udaje. – Oszalałeś? A co z kaucją? – Co mnie obchodzi kaucja. Nie rozumiesz, że muszę coś robić? Pociągnęła go na swoje łóżko i zaczęła głaskać po czole. – Biedny chłopiec. Tak cię kocham, Benny, nie mógłbyś trochę o mnie pomyśleć? Niedu-żo, odrobinkę. Mogę ci tyle pomóc w twojej działalności. Porozmawiamy o tym jutro. Chcę ci pomóc, Benny. Pozwolił sobie rozwiązać krawat. Nadeszło zawieszenie broni, potem gazety zaczęły przynosić wiadomości o konferencji pokojowej, ruchach rewolucyjnych w całej Europie, przepędzeniu przez krasnoarmiejców białych z Rosji. Fania powiedziała wszystkim, że się pobrali, i przeniosła się z Benem do swego atelier na Ósmej Ulicy, gdzie go pielęgnowała w influency i obustronnym zapaleniu płuc. W dniu, gdy doktor pozwolił mu po raz pierwszy wyjść, zabrała go swoim zamkniętym Buickiem na przejażdżkę w górę Hudsonu. Wróciwszy o wczesnoletnim zmierzchu zastali ekspres od Morrisa. Sąd obwodowy oddalił apelację, zredukował jedynie wyrok do dziesięciu lat. Następnego dnia w południe Ben miał być doprowadzony przez poręczycieli do dyspozy-cji sądu federalnego; zostanie prawdopodobnie przewieziony do Atlanty. Niedługo potem zjawił się sam Morris. Fania, zupełnie załamana, dostała histerycznych spazmów. Morris był bardzo blady. – Przegraliśmy, Ben – powiedział. – Nie ma rady, musisz pojechać na jakiś czas do Atlan-ty. Możesz się tylko pocieszyć, że będziesz siedział w doborowym towarzystwie. Ale nic się nie martw, trafimy z twoją sprawą do prezydenta. Teraz, gdy wojna się skończyła, nie mogą trzymać całej liberalnej prasy w kagańcu. – W porządku, wolę wiedzieć najgorsze – odrzekł Ben. Fania, zanosząca się szlochem na tapczanie, zerwała się nagle i skoczyła bratu do oczu. Zaczęli się kłócić ząb za ząb, więc Ben wyszedł się przejść dokoła kwartału. Złapał się na tym, że uważniej niż zwykle przygląda się kamienicom, taksówkom, latarniom, twarzom przechodniów, śmiesznemu hydrantowi przeciwpożarowemu przypominającemu kobiecy tors, piramidzie butelek oleju parafinowego Nujol na wystawie jakiejś drogerii. Przyszło mu do głowy, że wypadałoby pojechać do Brooklynu pożegnać się z rodzicami. Ale w tunelu metra zatrzymał się. To ponad jego siły; napisze do nich. Następnego dnia o dziewiątej ruszył z walizką w ręku do kancelarii Morrisa Steina. Fani nie pozwolił się odprowadzić. Musiał sobie kilkakrotnie powtarzać, że idzie do więzienia, bo czuł się tak, jakby jechał gdzieś za interesami. Miał na sobie nowy garnitur z angielskiego tweedu, prezent od Fani. W miejscu, gdzie wyszedł z metra, dolny Broadway był cały upstrzony czerwono-biało-błękitnymi plamami flag, a wzdłuż chodników stał gęsty szpaler kancelistów, stenotypistek i gońców. Policjanci na motocyklach oczyszczali jezdnię z ludzi, od strony Battery dochodziły dźwięki wojskowej kapeli grającej „Niech nie zagasną domowe ogniska”. Wszyscy byli podnieceni i szczęśliwi. W świeżości letniego pachnącego portem i okrętami poranka trudno było się ustrzec maszerowania w takt muzyki. Idąc Ben przepo-wiadał sobie w myśli: to są ludzie, którzy uwięzili Debsa, skazali na śmierć JoegoHilla, zlin-czowali Franka Little ; ludzie, którzy nas skatowali w Everett, którzy mnie zamykają na dziesięć lat w kryminale. Czarny windziarz, który go wiózł na górę do kancelarii Morrisa Ste-ina, pokazał wszystkie zęby w uśmiechu. – Maszerują już koło nas, pszepana? – zapytał. Ben zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Kancelaria Steina lśniła czystością. Rudowłosa telefonistka miała na piersi złotą gwiazdę. Nad drzwiami gabinetu Steina udrapowana była flaga amerykańska. Stein siedział za swoim biurkiem i rozmawiał z młodym człowiekiem w tweedowym garniturze i o wyglądzie pani-czyka. – Ben – powiedział pogodnie – poznaj Stevensa Warnera, którego właśnie zwolnili z Charlestown. Siedział rok za odmowę rejestracji. – Niecały rok – poprawił młody człowiek wstając i podając Benowi rękę. – Zwolnili mnie wcześniej za dobre sprawowanie. Benowi nie podobał się w swoim tweedowym garniturze i drogim krawacie. Zirytowało go, gdy sobie uświadomił, że sam jest w identycznym tweedowym garniturze. – Jak tam było? – zapytał chłodno. – Nie najgorzej. Pracowałem w cieplarni. Traktowali mnie względnie, gdy się dowiedzie-li, że byłem na froncie. – Jak to? – No, w Ochotniczym Korpusie Sanitarnym. Uznali, że jestem lekko stuknięty. To było diablo pouczające. – Robotników traktują inaczej – powiedział Ben ze złością. – Przystępujemy właśnie do organizowania ogólnokrajowej kampanii o uwolnienie wszystkich więzionych chłopców – oznajmił Stein wstając i zacierając ręce. – Rozpoczniemy oczywiście od Debsa. Zobaczysz, Ben, nie posiedzisz długo. Ludzie już zaczynają przycho-dzić do opamiętania. Z dołu, z Broadwayu, buchnęła nagle dęta muzyka i dobiegł regularny tupot maszerują-cych żołnierzy. Podeszli wszyscy trzej do okna. Na całej długości głębokiego kamiennego kanionu powiewały flagi, błyskały w różowym słońcu i falowały w plamach cienia wystrzela-jące serpentyny i sypiące się confetti. Tłum wiwatował do ochrypnięcia. – Banda głupców – powiedział Warner. – Chłopcy nie zapomną przez to skrobania karto-fli. Morris Stein powrócił w głąb gabinetu z dziwnym błyskiem w oku. – Mam w takich chwilach wrażenie, jakby mnie coś ominęło. – No, na mnie czas – powiedział Warner, znowu wyciągając rękę. – Miał pan naprawdę parszywe szczęście, Compton, ale niech pan będzie pewny, że nie spoczniemy, dopóki pana nie wydobędziemy z więzienia. Nie ulega wątpliwości, że nastawienie ogółu szybko się zmieni. Pokładamy wielkie nadzieje w prezydencie Wilsonie. W końcu jego stosunek do klas pracujących był nie najgorszy do wojny. – Jeśli mnie ktoś wydobędzie z więzienia, to tylko robotnicy – powiedział Ben. Warner zajrzał mu badawczo w twarz. Ben nie odpowiedział na jego uśmiech. Warner stał chwilę niepewnie, po czym ujął go znowu za rękę. Ben nie odwzajemnił uścisku. – Powodzenia – rzucił Warner i wyszedł z gabinetu. – Co to za bubek? Jeden z tych liberalizujących studencików? – zapytał Ben Steina. Stein kiwnął głową. Jego uwagę przyciągnęły jakieś papiery na biurku. – Tak, klasa chłopak z tego Warnera. Poczytaj sobie jakieś pisma albo książki w bibliotece, Ben. Zaraz po ciebie przyjdę. Ben poszedł do biblioteki i wybrał z półki książkę o odszkodowaniach. Zagłębił się w lekturze eleganckiego druku. Ale kiedy Stein przyszedł po niego, nie miał najmniejszego pojęcia, co czytał ani ile czasu minęło. Broadwayem trudno się było przecisnąć z powodu tłumów, orkiestr i maszerujących nieprzerwanie szeregów żołnierzy w mundurach khaki i kaskach na głowach. Stein szturchnął go, żeby zdjął kapelusz, bo mijał ich sztandar jakiegoś pułku w asyście piszczałek i werbli. Przez resztę drogi Ben niósł kapelusz w ręce, żeby nie musieć go znów zdejmować. Jeszcze raz głęboko odetchnął słoneczną atmosferą ulicy, pełną kurzu, woni dziewczęcych perfum i wyziewów benzyny z ciągnących wielkie działa wojsko-wych ciężarówek, pełną śmiechu, krzyków, szurgotu i stukotu nóg – po czym pochłonęła ich ciemna brama Gmachu Federalnego. Doznał ulgi, gdy wreszcie było po wszystkim i znalazł się sam ze strażnikiem w pociągu do Atlanty. Strażnik był tęgim, ponurym mężczyzną z sinymi workami pod oczami. Ponieważ kajdanki piły Bena w przeguby, zakładał mu je tylko, gdy pociąg zatrzymywał się na stacjach. Podczas podróży Ben uświadomił sobie, że to dzień jego urodzin; skończył dwadzieścia trzy lata. KRONIKA XLI w kuluarach Brytyjskiego Ministerstwa Kolonii panuje opinia, że irytacja Australijczy-ków ustąpi, gdy tylko zdadzą sobie sprawę, że w ostatecznym rachunku liczą się nie pozory, lecz istota rzeczy. Trzeba stwierdzić, że korespondenci prasowi nadający depesze o wczesnej godzinie cierpią na skutek swojej gorliwości, bowiem depesze zbiera się do kosza i w rezulta-cie napływające później gromadzą się na wierzchu i są załatwiane w pierwszej kolejności. Ale nie należy tego uważać za afront. Graf von Brockdorf-Rantzau jest bardzo słaby i tylko stan zdrowia powstrzymał go od wstania PIECHURZY NAPADLI DOROŻKARZA Brońmy twierdzy zjednoczeni, Związkowcom nie braknie męstwa. Z dłońmi twardo splecionemi Doczekamy dnia zwycięstwa Federacja Miasta Nowy Jork Uznała Suknie Wieczorowe Za Demoralizację Młodzieży ŻOŁNIERZE ZA MORZEM OBAWIAJĄ SIĘ UTRATY ZŁOTEJ PIĘCIODOLARÓWKI MOBILIZACJA ZAGADKĄ Czy w Paryżu działa wroga propaganda? Walczymy w imię wolności, O nią wznosimy wołanie. Złączonych więzią jedności, Do śmierci nic nas nie złamie FRANCJA NADAL OSTATNIĄ GRANICĄ WOLNOŚCI wprowadzono klauzulę zlecającą cywilizowanemu światu świętą pieczę nad dobrobytem i rozwojem obszarów kolonialnych i zacofanych, a nadzór nad jej realizacją powierzono Li-dze Narodów WEDŁUG RAPORTÓW WASZYNGTONU CZERWONI SŁABNĄ Brońmy twierdzy zjednoczeni, Związkowcom nie braknie męstwa wczoraj wieczorem na zebraniu pod numerem 26 na Park Place Zrzeszenie Pracowników Morza uchwaliło na jutro na godzinę 6 rano generalny strajk BURLESON ZAKAZAŁ ROZPOWSZECHNIANIA INFORMACJI TOWARZYSTWA KABLOWEGO w odpowiedzi kazał powiesić obu chłopców na miejscu. Postawiono ich na krzesłach pod drzewami, założono na szyję pętle umocowane do gałęzi i poty maltretowano, póki sami nie wykopali spod nóg krzeseł, aby położyć kres męczarniom OKO KAMERY (42) przez cztery godziny my bez przydziału ładujemy szmelc na platformy kolejowe przez następne cztery zwalamy z powrotem na kupę koło torów TRZYMAJCIE CHŁOPCÓW W RYZACH DO DNIA POWROTU głosi slogan Ymki rano cienie topól kładą się na zachód po południu na wschód w kierunku Persji ostre kanty starego żelastwa kaleczą nam dłonie przez brezentowe rękawice szary pył hałdy zatyka nozdrza i uszy gryzie w oczy jakichś czte-rech Rusków czy Polaków paru makaroniarzy jeden Pepiczek Latynosi Sródziemnomorcy dwóch małych czarnych o granatowych podbródkach z którymi nikt się nie może dogadać szmelc którego nie chciała żadna jednostka pogniecione błotniki połamane sprężyny stare szufle, i szpadle łopatki do okopywania się pogięte łóżka szpitalne góra śrub i muter wszel-kich możliwych rozmiarów cztery miliony mil drutu kolczastego i siatki drucianej o gęściejszych i rzadszych oczkach akry blachy dekarskiej mile kwadratowe zaparkowanych ciężarówek długie sznury lokomotyw nanizanych na żółte szyny bocznic TRZYMAJCIE CHŁOPCÓW W RYZACH w kancelarii mrukliwi podoficerowie przerzucają papiery luza-ków nie wiedzą gdzie się podziała chwila powrotu gdzie się podziały nasze przydziały nasze karty służby nasze aluminiowe tabliczki rejestracyjne nie spika de Inglisz no entiendo com-prend pas non capisco nie ponimaju dzień po dniu cienie topól obracają się z zachodu na pół-nocozachód na północ na północowschód na wschód Jak któly dezelteluje to zawsze błyka na południe mówi kapral Parszywa historia ale jak nie ma czyjejś karty służby to go nie możemy zdemobilizować TRZYMAJCIE CHŁOPCÓW pokiegolicha wojna się przecież skończyła na szmelc KRONIKA XLII był to uroczysty dzień dla Seattle. Olbrzymie tłumy wyległy na trasę przemarszu od przy-stani i pod wieczór musiano ustawić w strategicznych punktach karabiny maszynowe, jednak-że bezczynność ich obsługi obrzucanej gradem najrozmaitszych pocisków doprowadziła w końcu do tak niebezpiecznej sytuacji, że oficerowie wydali rozkaz: Ognia! ODCIĄŁBY DOPŁYW ŚWIATŁA. Rektor Uniwersytetu Harvarda, Lowell , wezwał studentów do wystąpienia w roli łami-strajków. „Zgodnie ze swą tradycją służenia społeczeństwu Uniwersytet pragnie w krytycznym momencie przyczynić się do utrzymania porządku i ochrony praw naszej Fede-racji”. TRZY ARMIE WALCZĄ O KIJÓW OKREŚLIŁ SYTUACJĘ MIANEM ZBRODNI PRZECIW CYWILIZACJI DLA UODPORNIENIA NAS dzisiaj po południu podczas uroczystości pogrzebowych Horacego Traubela , biografa i egzekutora testamentu literackiego Walta Whitmana, w kościele unitarialnym pod wezwa-niem Mesjasza wybuchł pożar. Odbiło się to na czasopismach, holownikach i stoczniach. 2000 unieruchomionych pasażerów czekało w Hawrze, gdy prezydent Wilson wypłynął na inspekcję Floty Pacyfiku, ale wielotysięczna rzesza zgromadzona na trasie jego przejazdu robiła wrażenie zachwyconej okazją ujrzenia go choćby na krótką chwilę. Podczas gdy „Geo-rge Washington” przepływał wolno przez zatłoczoną zatokę do swego pirsu w Hoboken, wszystkie znajdujące się na wodzie jednostki witały króla Alberta i królową Elżbietę chra-pliwym rykiem syren STAL TYGLOWA ZAJMUJE NADAL PIERWSZE MIEJSCE NA RYNKU Twą chwałę głoszę, kraju mój, Wolności słodki kraju, Twą chwałę, słodki kraju mój PAUL BUNYAN Gdy Wesley Everest wrócił zza morza i został zdemobilizowany, najął się jak przed woj-ną w charakterze drwala. Pochodził ze starej pionierskiej rodziny traperów z Kentucky i Tennessee, która szlakiem przetartym przez Lewisa i Clarka przywędrowała do bezkres-nych dżdżystych puszczy na stokach górskich nad Pacyfikiem. W wojsku Everest był strzel-cem wyborowym, otrzymał medal za strzelanie. (Od czasów pierwszych osadników przedsiębiorcy Zachodu, wspomagani przez polity-ków i kuluarowych macherów w Waszyngtonie, nie przestawali się interesować bezkresnymi dżdżystymi puszczami nad Pacyfikiem, w wyniku czego dziesięć karteli skupiających ledwo tysiąc osiemset dwóch udziałowców zmonopolizowało bilion dwieście osiem miliardów osiemset milionów [1.208.800.000.000] stóp kwadratowych drzewostanu, dość diewna [po odliczeniu odpadów przerobowych] na przerzucenie pływającego mostu tarcicowego grubości ponad dwu stóp i szerokości ponad pięciu mil z Nowego Jorku do Liverpoolu; drewna na bu-dowę rusztowań, klecenie tandetnych przedmieść mieszkalnych, bud, baraków, słupów ogło-szeniowych, łajb, miazgi drzewnej na rewolwerową prasę, brukowce, wstępniaki, reklamy, katalogi firm wysyłkowych, fiszki, kartoteki wojskowe, bibułę.) Wesley Everest był drwalem jak Paul Bunyan. Drwale, tracze, gonciarze, robotnicy tartaczni byli helotami imperium drzewnego; wobblisi podsunęli Paulowi Bunyanowi myśl o demokracji przemysłowej, mówili, że lasy powinny stanowić własność publiczną, że on, Paul Bunyan, powinien otrzymywać zapłatę w brzęczącej monecie, nie w bonach towarzystwa, mieć przyzwoite pomieszczenie do susze-nia odzieży mokrej od potu po całodziennej harówce przy trzaskającym mrozie na śniegu, ośmiogodzinny dzień pracy, czysty barak, pożywną strawę; więc Paul Bunyan, wróciwszy po ocaleniu Europy dla demokracji Wielkiej Czwórki, wstąpił do drwalskiej komórki IWW, by walczyć o ocalenie nadoceanicznych puszczańskich stoków dla robociarzy. Wobblisi to czer-woni. Nic pod słońcem nie jest Paulowi Bunyanowi straszne. (Być czerwonym w lecie 1919 miało znacznie gorszy posmak niż być Szwabem czy pa-cyfistą w lecie 1917.) Magnaci leśni, królowie gontów i tarcicy byli patriotami; wygrali tę wojnę (w trakcie któ-rej cena tarcicy podskoczyła z 16 na 116 dolarów za tysiąc stóp, a zdarzały się wypadki, że rząd płacił i 1200 za tysiąc stóp świerczyny) i teraz postawili sobie za cel oczyszczenie obo-zów drwalskich z czerwonych; trzeba było za wszelką cenę utrzymać wolne instytucje ame-rykańskie; więc założyli Zrzeszenie Pracodawców i Legion Lojalnych Drwali, zatroszczyli się, by bojówkom zdemobilizowanych żoinierzy opłaciło się napadanie lokali IWW, bicie i linczowanie działaczy, palenie wywrotowej literatury. W Dniu Narodowej Pamięci 1918 roku chłopcy z koła Legionu Amerykańskiego w Centralii, stan Waszyngton, nasłani przez kupców z Izby Handlowej, splądrowali miejsco-wą siedzibę IWW, poturbowali wszystkich obecnych, uwięzili część wobblisów, pozostałych załadowali na ciężarówkę i wywieźli za granicę hrabstwa, spalili wszystkie znalezione papie-ry i broszury, a wyposażenie zlicytowali na rzecz Czerwonego Krzyża; do dziś dnia w Izbie Handlowej w Centralii stoi biurko, za którym kiedyś siadywali wobblisi. W odpowiedzi drwale wynajęli nowy lokal i komórka związkowa rozrastała się dalej. Nic pod słońcem nie jest Paulowi Bunyanowi straszne. Przed Dniem Zawieszenia Broni w mieście zagotowało się od pogłosek, że podczas parady nowy lokal związkowy ma być zdemolowany na dobre. Do poprowadzenia szeregów stuprocentowych Amerykanów zrzeszonych w Lidze Ochrony Obywatelskiej i nauczenia Paula Bunyana moresu kupcy wybrali młodego człowieka z dobrej rodziny i o ujmujących manierach, niejakiego Warrena O. Grimma, który był oficerem Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego na Syberii, co go uczyniło specem od spraw bolszewików i robotników. Pierwszym dziełem dzielnych patriotów było złapanie niewidomego gazeciarza, złojenie mu skóry i wyrzucenie za granice hrabstwa. Drwale zasięgnęli porady u adwokata i zdecydowali, że mają prawo do obrony własnej i swojego lokalu w razie napadu. Nic pod słońcem nie jest Paulowi Bunyanowi straszne. Wesley Everest był strzelcem wyborowym; w Dniu Zawieszenia Broni założył swój uni-form, kieszenie napełnił nabojami. Nieszczególny był z niego mówca; na mityngu w sali związkowej w poprzedzającą niedzielę rozważano możliwość zorganizowanego linczu; We-sley Everest przechadzał się wzdłuż przejścia w oliwkowej kurtce mundurowej narzuconej na robocze ubranie, rozdając druki i broszury; gdy chłopcy mówili, że tym razem napad nie uj-dzie tamtym na sucho, zatrzymywał się na chwilę, wtykał plik papierów pod pachę i z dziw-nie spokojnym uśmieszkiem skręcał sobie papierosa w szarym pakowym papierze. W Dniu Zawieszenia Broni panował przenikliwy ziąb; napływająca znad Cieśniny Pugeta mgła kapała wielkimi kroplami z czarnych gałęzi świerków i ściekała po błyszczących witry-nach sklepów. Warren O. Grimm prowadził centralijską część parady. Eksżołnierze wystąpili w uniformach. Gdy parada minęła salę związkową bez zatrzymania, drwale wewnątrz ode-tchnęli. Ale w drodze powrotnej parada zatrzymała się przed budynkiem, ktoś gwizdnął na palcach, ktoś wrzasnął: „Brać ich, chłopcy!” Rzucili się wszyscy hurmem, trzech mężczyzn wpadło przez wywalone drzwi do lokalu IWW. Nagle odezwał się karabin i zaraz strzały ka-rabinowe zagrzechotały na wzgórzach za miastem, zadudniły na tyłach budynku. Grimm i drugi eksżołnierz padli trafieni. Parada rozpierzchła się w popłochu, ale strzelcy z karabinami uformowali się po chwili i wzięli budynek szturmem. Znaleźli paru nieuzbrojonych mężczyzn ukrytych w starej chłod-ni i wyrostka w mundurze stojącego z podniesionymi rękami u szczytu schodów. Wesley Everest wystrzelawszy magazynek cisnął karabin i rzucił się do ucieczki w stronę lasów. Przedarł się przez tłum za budynkiem, szachując wszystkich pistoletem, przelazł przez parkan, przebiegł przejściem między domami i zawrócił w boczną uliczkę. Tłum deptał mu po piętach; prześladowcy rzucili zwoje sznura przygotowanego do powieszenia Britta Smitha, sekretarza miejscowej komórki IWW. Tylko ucieczka Wesleya Everesta odwiodła ich od zlinczowania Smitha na miejscu. Przystając raz czy dwa dla powstrzymania tłumu paroma szybkimi strzałami, Wesley Everest dobiegł do rzeki i zaczął brodzić na drugą stronę. Zapadłszy po pas w wodę, stanął i obrócił się. Z dziwnie spokojnym uśmieszkiem na wargach Wesley Everest obrócił się, by stawić czoło tłumowi. Zgubił kapelusz, po włosach spływały mu strużki wody i potu. Zaczynali go osaczać. „Nie zbliżać się – krzyknął. – Jeśli są tu gliny, pozwolę się aresztować.” Tłum runął na niego. Strzelił cztery razy z biodra, po czym pistolet się zaciął. Szarpnął za cyngiel i wymierzywszy z zimną krwią zastrzelił najbliższego z napastników. Był to Dale Hubbard, także eksżołnierz, siostrzeniec jednego z potentatów drzewnych Centralii. Rzucił pusty pistolet, by walczyć dalej gołymi pięściami. Tłum go obezwładnił. Jakiś mężczyzna wybił mu zęby kolbą dubeltówki. Ktoś przyniósł sznur i zabrali się do wieszania go, gdy przez ciżbę przepchała się kobieta i zdjęła mu pętlę z szyi. „Nie macie nawet odwagi powiesić człowieka przy świetle dziennym” – powiedział im Wesley Everest. Zawlekli go do więzienia i rzucili na podłogę celi. Na razie zajęli się katowaniem innych drwali. W nocy ktoś wyłączył w mieście światło. Tłum wyłamał drzwi więzienia. „Nie strzelać, chłopcy, tu go macie” – zawołał strażnik. Wesley Everest przyjął ich stojąc. „Powiedzcie chłopcom, że zrobiłem, co w ludzkiej mocy” – szepnął do uwięzionych w sąsiednich celach. Uwieżli go w zamkniętej limuzynie pod most na rzece Chehalis. Gdy Wesley Everest le-żał ogłuszony na podłodze limuzyny, pewien kupiec z Centralii oderżnął mu brzytwą członek wraz z rnoszną. Wesley Everest wydał przeraźliwy krzyk bólu. Ktoś zapamiętał, że po chwili wyszeptał: „Na miłość Boską, ludzie, zastrzelcie mnie. Nie dajcie mi tak cierpieć”. Ale po-wiesili go na moście w blasku reflektorów. Urzędnik powołany do ustalania przyczyn zgonów potraktował sprawę Wesleya Everesta jako byczy kawał. Napisał w raporcie, że Wesley Everest uciekł wyłamawszy drzwi więzienia, pobiegł nad rzekę Chehalis, uwiązał sobie sznur na szyi i skoczył z mostu, stwierdził, że sznur jest za krótki, więc wdrapał się z powrotem na most, uwiązał sobie dłuższy sznur, skoczył po raz drugi, złamał sobie kark i na koniec podziurawił ciało kulami. Wsadzili jego smętne szczątki do zwykłej drewnianej skrzyni i gdzieś zagrzebali. Nikt nie wie, gdzie zagrzebali doczesne szczątki Wesleya Everesta, ale wiadomo, że sze-ściu innych drwali zostało zagrzebanych w więzieniu Walia Walia . RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Pinakle i przypory na absydzie Notre Dame wyglądały w późnopopołudniowym słońcu krucho jak popiół na cygarze. - Musisz zostać, Richard – mówiła Eleonora krzątając się po pokoju i zbierając na tacę porcelanę po herbacie, żeby pokojówka ją sprzątnęła. – Sam rozumiesz, musiałam coś urzą-dzić dla Eweliny i jej męża, zanim odpłyną do kraju. W końcu to jedna z moich najstarszych przyjaciółek. Zaprosiłam na wieczór wszystkich jej zwariowanych adoratorów. Nadbrzeżnym bulwarem nadciągał z łomotem sznur ciężkich furgonów z wielkimi becz-kami wina. Dick wpatrywał się niewidzącymi oczami w szary popiół popołudnia. – Zamknij to okno, Richard, wpadają tumany kurzu. Oczywiście, rozumiem, że będziesz musiał wyjść wcześniej na tę konferencję prasową J.W. Gdyby nie ona, biedaczysko musiałby się tu także pokazać, chociaż wiesz, jaki jest zapracowany. – Nie powiem, żebym i ja miał za dużo czasu. Ale dobrze, zostanę na powitanie młodej pary. W wojsku zdążyłem zapomnieć, co to praca. Wstał i wrócił w głąb pokoju zapalić papierosa. – To jeszcze nie powód do robienia takiej grobowej miny. – Nie zauważyłem, żebyś sama skakała z radości. – Uważam, że Ewelina popełnia niewybaczalny błąd. Amerykanki są niewiarygodnie lek-komyślne w sprawach małżeństwa. Dicka ścisnęło coś za gardło. Czuł, jak sztywno podnosi papierosa do ust, zaciąga się i wydmuchuje dym. Oczy Eleonory wpatrywały się w jego twarz, chłodne, badawcze. Nie odzywał się, chciał zachować obojętną minę. – Kochałeś się w tej nieszczęsnej dziewczynie, Richard? Dick oblał się rumieńcem i potrząsnął głową. – Możesz sobie oszczędzić udawania. To dziecinada udawać obojętność na wszystko. - Porzucona przez oficera piechoty teksaska piękność znajduje śmierć w rozbitym aero-planie. Szczęście, że większość korespondentów mnie zna i ukręciła kark tej historii. A co, uważasz, miałem zrobić, rzucić się do grobu jak Hamlet? Jeśli chodzi o to, jaśnie wielmożny pan Barrow zrobił więcej, niż było trzeba. Ale wszystko jedno, miała dziewczyna wyjątkowo parszywe szczęście. – Opadł na fotel. – Żeby to człowiek był gruboskórny i potrafił sobie na wszystko bimbać. Kiedy historia przewala nam się po głowach, nie czas na sentymenty. – Zrobił śmieszny grymas i zaczął cedzić kącikiem ust. – Co mi tam, siostro, chcę zobaczyć kawałek świata na koszt wujaszka Woodrowa, a na resztę gwiżdżę. Le beau monde sans blague, tu sais . Eleonora zanosiła się swoim ostrym śmieszkiem, gdy na podeście przed drzwiami usły-szeli głosy Eweliny i Paula Johnsona. Eleonora kupiła im parę niebieskich papużek w klatce. Zrobiła pieczoną kaczkę z pomarańczami i podała do niej Montrachet . W połowie obiadu Dick musiał pędzić do Crillonu. Z ulgą wyszedł na świeże powietrze i złapawszy otwartą tak-sówkę upajał się jazdą koło Luwru wyolbrzymionego przez późny zmierzch, który nadawał paryskim ulicom wygląd opuszczonych i wiekowych jak Forum Romanum. Jadąc potem koło Tuilerii przez dłuższą chwilę bawił się myślą, co by było, gdyby plunął na wszystko i kazał się taksówkarzowi zawieźć do opery, do cyrku, na mury obronne, gdzie mu przyjdzie chętka. Mijając szwajcara w drzwiach Crillonu przybrał kamienny wyraz twarzy. Na górze panna Williams powitała go uśmiechem ulgi. – Już byłam w strachu, że pan nie zdąży, panie kapitanie. Dick potrząsnął głową z szerokim uśmiechem. – Przyszedł ktoś? – Och, walą drzwiami i oknami. Trafimy na pierwsze strony wszystkich gazet – zdążyła szepnąć, po czym musiała przyjąć telefon. Wielki salon zapełnił się już dziennikarzami. Jerry Burnham szepnął ściskając Dickowi rękę: – Słuchaj, Dick, jeśli to będzie czytany komunikat, nie wyjdziesz stąd żywy. – Bądź spokojny – odparł Dick ze śmiechem. – Ale gdzie Robbins? – Zszedł definitywnie ze sceny – powiedział Dick oschle. – Podobno w Nicei topi resztki wątroby w alkoholu. J.W., który wszedł drugimi drzwiami, obchodził salon witając się ze znajomymi dzienni-karzami i zapoznając z nieznajomymi. Młody człowiek o rozczochranych włosach i w wy-krzywionym krawacie wcisnął Dickowi kartkę. – Niech go pan spyta, czyby nie odpowiedział na któreś z tych pytań. – Czy jedzie do kraju prowadzić kampanię na rzecz Ligi Narodów? – zasyczał mu ktoś nad drugim uchem. Gdy wszyscy się w końcu usadowili, J.W. pochylił się nad oparciem swego krzesła i oznajmił, że będzie to taka nieoficjalna pogawędka; w końcu sam był kiedyś dziennikarzem. Nastąpiła pauza. Dick zerknął na blade, lekko nalane oblicze szefa akurat w porę, by pochwy-cić błysk jego błękitnych oczu omiatających twarze korespondentów. Jakiś starszy mężczyzna zapytał poważnym tonem, czy pan Moorehouse nie zechciałby się wypowiedzieć na temat różnicy zdań między prezydentem Wilsonem a pułkownikiem Housem. Dick usadowił się wygodniej na krześle, ze znudzoną na zapas miną. J.W. odparował z chłodnym uśmieszkiem, że najlepiej byłoby zapytać o to samego pułkownika House’a. Dopiero, gdy padło słowo „naf-ta”, wszyscy wyprostowali się na krzesłach. I owszem, odparł J.W., może z całą odpowie-dzialnością stwierdzić, że została zawarta ugoda, rodzaj roboczej umowy, między pewnymi amerykańskimi towarzystwami naftowymi a być może Królewskim Dutch-Shellem; ależ skądże, oczywiście nie dla ustalania cen, lecz jako pierwsza jaskółka nadchodzącej ery współpracy międzynarodowej, w ramach której wielkie centra kapitału będą współdziałać na rzecz pokoju i demokracji, przeciwko reakcjonistom i militarystom z jednej strony, zaś krwa-wym siłom bolszewizmu z drugiej. A co z Ligą Narodów? – Mogę panów zapewnić – ciągnął J.W. konfidencjonalnym tonem – że świta nowa era. Szurały i trzeszczały krzesła, ołówki skrzypiały po papierze. Wszyscy słuchali w napięciu, wszyscy jak jeden mąż zanotowali skrzętnie, że pan Moorehouse odpływa za dwa tygodnie na pokładzie „Rochambeau” do Nowego Jorku. Kiedy dziennikarze popędzili prze-kablować wiadomości przed zamknięciem numerów, J.W. ziewnął i poprosił Dicka o wytłumaczenie go przed Eleonorą; jest naprawdę zbyt zmęczony, żeby gdziekolwiek dzisiaj iść. Gdy Dick znalazł się na ulicy, na niebie połyskiwały jeszcze ostatnie ślady fioletowego zmierzchu. Przywołał taksówkę; u diaska, stać go teraz na rozbijanie się taksówkami, ile du-sza zapragnie. U Eleonory było okropnie sztywno. Goście siedzący w salonie i w sypialni pomyślanej jako rodzaj buduaru z udrapowanym koronką wysokim lustrem rozmawiali niemrawo i z przymusem. Pan młody zachowywał się, jakby miał mrówki za kołnierzem. Ewelina i Eleonora stały w oknie pogrążone w rozmowie z mężczyzną o zapadłych policzkach, jak się okazało, owym aresztowanym przez Armię Okupacyjną w Niemczech Donem Stevensem, w sprawie którego Ewelina kazała tak wszystkim skakać. – Za każdym razem, gdy się wpakuję w jakąś kabałę – perorował mężczyzna – znajdzie się mały Żydek, który pomoże mi się wykaraskać. Tym razem był to krawiec. – No, Ewelina nie jest małym Żydkiem ani krawcem – powiedziała lodowato Eleonora – a mogę cię zapewnić, że zrobiła mnóstwo. Stevens przeszedł przez całą szerokość pokoju i zapytał Dicka, jakiego pokroju człowie-kiem jest ten Moorehouse. Dick poczuł, że się oblewa rumieńcem. Był wściekły na Stevensa, że się tak wydziera. – Nno, jest na pewno człowiekiem niezwykłych zdolności – bąknął. – Bo na mnie zrobił wrażenie nadętego bubka. Cóż on im właściwie powiedział, tym wszystkim głąbom z burżuazyjnej prasy? Ja byłem z ramienia „Daily Heralda”. – Owszem, zauważyłem pana – odrzekł Dick. – Z tego, co słyszałem od Steve’a Warnera, sądziłem, że postawił pan sobie za zadanie toczenie tej jego agencji od wewnątrz. – Jeśli już, to raczej ona mnie toczy... nudą. Stevens stał nad nim łypiąc okiem, jakby go chciał zdzielić na odlew. – No, już wkrótce się wyjaśni, po której kto jest stronie. Niedługo będziemy musieli wszyscy pokazać prawdziwą twarz, jak mówią w Rosji. Przerwała mu Eleonora podchodząc ze świeżo otwartą dymiącą flaszką szampana. Stevens wrócił do Eweliny pod okno. – Wolałabym już mieć w domu pastora baptystów – zachichotała Eleonora. - Niech go diabli, nie cierpię ludzi, którzy znajdują przyjemność w zadawaniu kłopotli-wych pytań – burknął Dick pod nosem. Wargi Eleonory złożyły się w przelotnym uśmiechu w kształt litery V, jej szczupła biała dłoń o długich spiczastych różowych paznokciach z wyraźnymi jasnymi półksiężycami u nasady spoczęła na jego ramieniu. – Ja również, Dick, ja również. Lecz gdy jej szepnął, że go boli głowa i chciałby iść położyć się do domu, biała dłoń zaci-snęła się twardo na jego ramieniu i pociągnęła go do hallu. – Ani mi się waż zostawiać mnie samej z tą trupiarnią. Dick się skrzywił, ale wrócił za nią do salonu. Eleonora nalała mu kieliszek z flaszki, którą wciąż trzymała w ręce. – Pobaw trochę Ewelinę – syknęła. – Ma taką minę, jakby szła na ścięcie. Siedział jeszcze parę godzin rozmawiając z Ewelina o książkach, sztukach i operze, cho-ciaż żadne nie było w stanie słuchać, co mówi drugie. Ewelina przez cały czas nie odrywała oczu od męża. Miał on młody chłopięcy wygląd, którym zupełnie rozbroił Dicka; stał koło kredensu zalewając się coraz bardziej z Donem Stevensem, który co chwila rzucał głośne grubiańskie uwagi o pasożytach i burżuazyjnych cacusiach. Ciągnęło się to tak długo, dopóki Paulowi Johnsonowi nie zrobiło się niedobrze i Dick nie musiał biec z nim na poszukiwanie łazienki. Wróciwszy do salonu, cudem uniknął bójki ze Stevensem, który po gorącej wymia-nie zdań na temat konferencji pokojowej cofnął się nagle z zaciśniętymi pięściami i zaczął mu wymyślać od żigolaków. Gdy Johnsonowie pospiesznie go wyprowadzili, Eleonora podeszła do Dicka i zarzuciła mu ramię na szyję mówiąc, że był wspaniały. Po chwili wrócił na górę Paul Johnson zabrać papużki. Zbladł jak ściana, bo jeden z ptaszków, martwy, leżał sztywno na dnie klatki z wyciągniętymi do góry pazurkami. Koło trzeciej nad ranem Dick wrócił taksówką do hotelu. KRONIKA XLIII odebrano radykałom niesione transparenty, podarto na nich odzież i popodbijano im oczy, nim wreszcie żołnierze i eksżołnierze dali im spokój Trzydzieści Cztery Osoby Zmarły po Wypiciu Spirytusu Drzewnego We Francji Mogą Wkrótce Stanąć Koleje GERARD ZGŁASZA SWOJĄ KANDYDATURĘ SĄD NAJWYŻSZY ROZWIEWA OSTATNIE NADZIEJE NA COŚ DO PRZEPŁUKANIA GARDŁA ZAALARMOWANA WYSTRZAŁEM RAKIETY ŁÓDŹ RATOWNICZA NA PR02NO KRĄŻY PRZEZ SZESNAŚCIE GODZIN W POSZUKIWANIU ROZBITKÓW Miłością do Ciebie, Ameryko, płonę, Kocham Cię jak matkę, kocham Cię jak żonę LES GENS SAGES FUIENT LES REUNIONS POLITIQUES WALL STREET KOŃCZY DZIEŃ TENDENCJĄ ZNIŻKOWĄ ISTNIEJĄ OBAWY ZAMROŻENIA KREDYTÓW Przy jednym czy przy drugim mieszkam oceanie W piersi mej do Ciebie jedno przywiązanie. Miłość Cię opromienia od końca do końca SPODZIEWANY MAŁY CARUSO matka chłopca, pani W. D. McGillicudy, powiedziała: „Mój pierwszy mąż poniósł śmierć przechodząc przez tory przed nadjeżdżającym pociągiem, mój drugi mąż zginął podobną śmiercią, a teraz mój syn” Jak matkę uwielbienie maleńkiego brzdąca KARABINY MASZYNOWE DZIESIĄTKUJĄ TŁUM W KNOXVILLE Tą co ja miłością, Ameryko, płonie LOTNICY ODŻYWIALI SIĘ PRZEZ SZEŚĆ DNI SKORUPIAKAMI policja wezwała demonstrantów do zdjęcia tych flag i zabroniła zjazdowi używania ja-kichkolwiek czerwonych emblematów z wyjątkiem czerwieni na Gwiaździstym Sztandarze Stanów Zjednoczonych nie będzie chyba niedyskrecją, a na pewno nie przyniesie uszczerbku jego chwale stwierdzenie, że w chwili nadejścia wiadomości generał Pershing był wskutek choroby morskiej niezdolny do opuszczenia swej kabiny. OSIEMDZIESIĘCIODZIEWIĘCIOLETNI STARZEC STRZEŻE GUMY DO ŻUCIA JAKO DROGOCENNEJ PAMIĄTKI NIE POTRAFIŁ UKRYĆ WZRUSZENIA ZAMYKAJĄC OBRADY LIGI Z twoich dzieci każde w każdym twym milionie CIAŁO AMERYKANINA Zgodniezjednomyślnympostanowieniem Kongresustanówzjednoczonych po wziętym wdniuczwartymmarcarokuubiegłego zlecasięsekretarzowiwojny sprowadzeniedostanówzjednoczonych szczątków doczesnych Amerykanina ktorybyiczlonkiemamerykanskichsilekspedycyjnychweuropie którypoległwczasiedziałańwojennych aktóregociałanieudalosięzidentyfikować wcelupocho-waniago wpamiątkowymamfiteatrzenacmentarzunarodowymwarlinglonwirginia . W obijanej papą kostnicy w Chalons-sur-Marne, w fetorze wapna chlorowanego i trupów, wybrano sosnową skrzynię zawierającą wszystko, co pozostało... Ele mele dudki, w kostnicy była cała masa sosnowych skrzyń zawierających wszystko, co udało się zebrać z Richarda Roe i innych nieznanych żołnierzy. Tylko jeden mógł jechać. Jak tu wybrać Johna Doe ? Tylko uważać, chłopcy, żebyście przypadkiem nie wzięli czarnucha albo makaroniarza czy gudłaja; ale skąd można wiedzieć, czy facet jest stuprocentowy, jeśli wszystko, co z niego zostało, to jutowy worek kości, kilka brązowych guzików ze znakiem krzyczącego orła i para owijaczy? I dławiący odór wapna, i mdły gnilny smród rozkładających się od roku trupów. W sumie chwila była zbyt brzemienna i tragiczna na oklaski. Milczenie, łzy, śpiewy i modły, stłumiony dźwięk werbli i cicha muzyka stanowiły instrumentację dnia hołdu naro-dowego. John Doe urodził się (łomot krwi mężczyzny i kobiety sam na sam w miłości pędzących razem do pulsującego dreszczu i dziewięciomiesięczny mdlący letarg z przebudzeniem w spazmie strachu, bólu, krwi i smrodu połogu). John Doe urodził się i wychował w Brooklynie, w Memphis, nad jeziorem w Cleveland, Ohio, w zaduchu chicagoskich rzeźni, na Beacon Hill , w starej czerwono-ceglanej Alexandrii, stan Wirginia, na Telegraph Hill , w półdrewnianyrn tudorowskim domku w Portland mieście róż, w szpitalu położniczym ufundowanym przez starego Morgana na Stuyvesant Square, za bocznicami kolejowymi, za miastem w pobliżu Klubu Ziemskiego, w szałasie w głuszy, w czynszowej kamienicy, w ekskluzywnej dzielnicy willowej; był potomkiem jednego z najlepszych rodów w rejestrze towarzyskim, zdobył pierwszą nagrodę w paradzie dziecięcej w Coronado Beach, był mi-strzem gry w kulki wszystkich szkół elementarnych w Little Rock, pierwszym koszykarzem gimnazjum w Booneville, ćwierćbekiem w drużynie rugby stanowego poprawczaka, w nagrodę za uratowanie dziecka szeryfa od utonięcia w Małej Missouri został zaproszony do Waszyngtonu i odfotografowany z Prezydentem ściskającym mu dłoń na stopniach Białego Domu; chociaż okazja była żałobna, tak wielkie zgromadzenie musiało siłą rzeczy błysnąć barwą. Na trybunach widniały galowe mundury zagranicznych dyplomatów, złote galony naszych i obcych flot i armii, czerń uświęconych etykietą żakietów amerykańskich mężów stanu, różnokolorowe futra i zwierzchnie okrycia matek i sióstr przybyłych opłakiwać pole-głych, oliwkowe i granatowe uniformy żołnierzy i marynarzy, mieniące się instrumenty mu-zyków i czarnobiałe stroje chóru kelnerczyk, robotnik żniwny, czampion konkursu wokalnego świniopasów , skaut, mistrz łuskaczy kukurydzy Zachodniego Kansasu, boy w hotelu USA w Saratoga Springs, chłopak na posyłki, inspicjent, sadownik, monter linii telefonicznych, doker, drwal, pomocnik hydraulika, pracował w firmie dezynsekcyjnej w Union City, napy-chał fajki w palarni opium w Trenton, New Jersey, był sekretarzem w Ymce, ajentem spedy-cyjnym, szoferem ciężarówek, mechanikiem u Forda, akademikiem utrzymującym się z domokrążnej sprzedaży książek w Denver, Kolorado: Czy łaskawa pani nie zechciałaby dopomóc młodemu człowiekowi w ukończeniu college’u? Prezydent Harding, z rewerencją tym wymowniejszą wobec jego obecnej wysokiej god-ności, zakończył mowę Zebraliśmy się dzisiaj, by złożyć bezinteresowny hold; imię tego, którego szczątki docze-sne spoczywają przed nami, uleciało wraz z jego nieśmiertelną duszą; jako typowy żołnierz naszej wzorowej demokracji walczył i poległ z wiarą w niepodważalną słuszność naszej spra-wy... wzniesieniem ręki i wezwaniem tysięcy zebranych w zasięgu jego głosu do wspólnego odmówienia: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje... Nagi wstępował do wojska; ważyli cię, mierzyli, oglądali ci stopy czy nie masz platfusu, miętosili członek czy nie masz trypra, zaglądali do tyłka czy nie masz hemoroidów, liczyli ci zęby, kazali kasłać, osłuchiwali serce i płuca, wskazywali litery do odczytania z tabliczki, badali mocz i inteligencję, po czym wypisali ci kartę na przyszłą służbę (dusza jest nieśmier-telna), wydali tabliczkę z numerem seryjnym do zawieszenia na szyi, wyfasowali regulami-nowe oliwkowe umundurowanie, puszkę przypraw i egzemplarz „Artykułów wojennych” . BaczNOŚĆ, h” ci w mordę, śmiać ci się zachciewa, kutasie jeden? W prawo patrz, niech ci się nie zdaje, że to wieczorynka parafialna! Naaprzód MARSZ! John Doe i Richard Roe, i inni nieznani żołnierze odbywali musztry, marsze, ćwiczenia z bronią, jedli z kotła, uczyli się salutować, markierować, dekować po latrynach; na pokładzie palić nie wolno, za morzem służba wartownicza, czterdziestu ludzi i osiem koni , szwancpa-rada i gwizd szrapneli, ostry wizg kul przeszywających powietrze, mitraliezy stukające jak utrapione dzięcioły, wszy okopowe, maski gazowe i świerzb. Hej, panie, nie może mi pan przypadkiem wskazać drogi do oddziału? John Doe miał głowę, przez dwadzieścia parę lat wrażliwe nerwy oczne, uszy, podniebie-nie, język, palce u rąk i nóg, pachy, ciepłoczułe nerwy pod skórą przewodzące do zwojów mózgowych ból, słodycz, ciepło, zimno, moje, musisz, nie rób, powiedzonka, teksty, nagłów-ki: Nie będziesz brał, tabliczka mnożenia, dzielenie z resztą, Czas by wszyscy ludzie dobrej woli puka tylko raz do drzwi młodego człowieka, Byczo mi się żyje mnie ma o to głowa bo-leć, Pierwsze pięć lat będzie Bezpieczeństwo Pierwsze, A co gdyby jakiś Szwab chciał zgwałcić waszą to jest moja ojczyzna ma rację czy nie, Kaptuj ich za młodu, Czego nie wie tego nie zalezie im za skórę, Nie wolno ci pisnąć słówka, Ma za swoje dobrze mu tak, To kraj białego człowieka, Wyciągnął kopyta, Młodzi na Zachód, Jak ci się nie podoba to go stuk-nął... Hej, bracie, nie możesz mi wskazać drogi do oddziału? Zawsze podskoczę do sufitu jak takie ścierwo łupnie, po każdym dostaję sraczki, ścierwa piekielne. Zgubiłem tabliczkę z numerem seryjnym kąpiąc się w Marnie, mocując się z kumplem kiedy czekaliśmy na odwszenie, w łóżku z jedną dziewuchą Jeanne jej było (Mi-łość z kinematografu, sprośna francuska pocztówka, sen zaczęty od saletry w kawie, zakoń-czony na punkcie profilaktycznym). Hej, kolego, na rany Chrystusa, wskażcie mi drogą do oddziału! Serce Johna Doe tłoczyło krew: miałeś żywe bezgłośne pulsowanie krwi w uszach na po-lanie w lesie Oregon , gdzie dynie sączyły dyniowe barwy przez oczy do krwi, drzewa mia-ły wszystke kolory jesieni, brązowe koniki polne skakały w suchych trawach, małe pasiaste ślimaczki wisiały uczepione źdźbeł, gdzie bzykały muszki, brzęczały osy, furczały trzmiele, gdzie las pachniał winem, grzybami, jabłkami i swojski zapach jesieni przenikał do krwi, więc zdjąłem kask i przepocony tornister i wyciągnąłem się na wznak w piekącym słońcu, które mi lizało szyję, grdykę i napiętą na mostku skórę. Pocisk, który nadleciał, był mu przeznaczony. Krew polała się na ziemię. Karta służby wysunęła się z kartoteki tego dnia, gdy sierżant szef zalał się w trupa, a właśnie trzeba było zwijać na łeb na szyję manatki i opuszczać kwatery. Tabliczka z numerem seryjnym leżała na dnie Marny. Krew wsiąkła w ziemię, mózg wyciekł z rozstrzaskanej czaszki i wychłeptały go okopo-we szczury, brzuch się wzdął i posłużył za miejsce wylęgu całej generacji much plujek, a niezniszczalny kościec i strzępy wyschłych trzewi i skóry owinięte w khaki zabrali do Cha-lons-sur-Marne, ułożyli w zgrabnej sosnowej trumnie, zawieźli na pokładzie pancernika z powrotem do Ojczyzny Pana Boga i pochowali w sarkofagu w Pamiątkowym Amfiteatrze na Cmentarzu Narodowym w Arlington, spowite w Gwiaździsty Sztandar; potem trębacz od-trąbił capstrzyk, pan Harding pomodlił się do Boga, dyplomaci, generałowie, admirałowie, sztabowcy, politycy i wystrojone panie z kolumny towarzyskiej „Washington Post” postali chwilę w uroczystym milczeniu myśląc, jakie to wszystko piękne i smutne, Gwiaździsty Sztandar, Ojczyzna Pana Boga, trębacz odtrębujący capstrzyk i trzy dźwięczące w uszach salwy. Tam, gdzie powinien mieć pierś, przypięli do trumny Medal Honorowy i Krzyż za Dziel-ną Służbę , Medaille Militaire, belgijski Croix de Guerre, włoski złoty medal, Vitutea Mili-tara przysłane przez królową Marię Rumuńską, czechosłowacki Krzyż Wojenny, Virtuti Mili-tari Polaków, wianek nadesłany przez Hamiltona Fisha juniora z Nowego Jorku i mały wampum ofiarowany przez delegację czerwonoskórych Arizony w barwach wojennych i pióropuszach. Wszyscy waszyngtończycy przynieśli kwiaty. JOHN DOS PASSOS CIĘŻKIE PIENIĄDZE PRZEŁOŻYŁ I OPRACOWAŁ KRZYSZTOF ZARZECKI SPIS TREŚCI Od tłumacza CHARLIE ANDERSON Kronika XLIV Jankes Duda CHARLIE ANDERSON Kronika XLV Gdyby nie szminka. SYSTEM AMERYKAŃSKI Kronika XLVI oto ludzie urabiani Oko kamery (43) skurcz chwyta za gardło. Kronika XLVII okazja dla chłopca Oko kamery (44) bezimienny przybysz. CHARLIE ANDERSON Kronika XLVIII Korporacja Stali. BLASZANA LIZA. Kronika XLIX Walecie karowy. CHARLIE ANDERSON Kronika L Nie zwalaj winy na Broadway. PUCHAR GORYCZY Kronika LI Słońce zagasło MARY FRENCH. Oko kamery (45) wąski żółty pokój. MARY FRENCH. Oko kamery (46) chodź po ulicach Kronika LII przybywszy na nabożeństwo. SZTUKA I IZADORA Kronika LIII Pa, pa, sroczko MARGO DOWLING. Kronika LIV transakcje poranne WIRTUOZ TANGA. Kronika LV Tłumy na ulicach. Oko kamery (47) w portowej mgle. CHARLIE ANDERSON Kronika LVI pierwsza rzecz Oko kamery (48) z Santanderu na zachód MARGO DOWLING Kronika LVII przed seansami na Uniwersytecie MARGO DOWLING Kronika LVIII Blask opromienia OBOZOWICZE Z KITTY HAWK Kronika LIX obcy, który pierwszy CHARLIE ANDERSON Kronika LX Czy winna była Celine? MARGO DOWLING Kronika LXI Wysoko, wysoko CHARLIE ANDERSON Kronika LXII Gwiazdy zwiastują MARGO DOWLING Kronika LXIII ale parę minut później ARCHITEKT Kronika LXIV Niesamowitą rybę wyłowiono Oko kamery (49) piechotą z Plymouth Kronika LXV Burza unieruchomiła metro MARY FRENCH Kronika LXVI Holmes odmawia Oko kamery (50) rozpędzili nas pałkami Kronika LXVII Kiedy porządek rzeczy BIEDNY MAŁY BOGATY CHŁOPIEC RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Kronika LXVIII Osłupienie na Wall Street Oko kamery (51) w mroku wzgórz POTĘGA, WSZECHPOTĘGA MARY FRENCH WŁÓCZĘGA Przypisy tłumacza OD TŁUMACZA "Ciężkie pieniądze" są - po wydanych wcześniej "42 równoleżniku" i "Roku 1919" - trzecią częścią trylogii "USA" ukazującą się w polskim przekładzie. Napisane w latach trzydziestych "USA" pozostało szczytowym osiągnięciem w twórczości Johna Dos Passosa, stawiającym go w rzędzie wielkich pisarzy amerykańskich naszego stulecia. O pół roku starszy od Fitzgeralda, półtora od Faulknera, dwa i pół od Hemingwaya - Dos Passos tak jak oni wszedł do literatury prosto z frontów pierwszej wojny światowej. W latach trzydziestych był w Polsce najsławniejszym z pisarzy amerykańskich tak zwanego zagubionego pokolenia. Przetłumaczono wówczas dwie znane również z powojennych wznowień powieści: "Trzech żołnierzy", jedną z najgłośniejszych pozycji pacyfistycznych okresu między-wojennego, oraz "Manhattan Transfer", kronikę życia Nowego Jorku na początku wieku. Trylogia "USA" jest bogatszym i dojrzalszym przetworzeniem doświadczeń, z których wyrosły owe dwie wcześniejsze powieści. Miejsce Nowego Jorku z "Manhattan Transfer" zajmuje tutaj panorama całego olbrzymiego kontynentu amerykańskiego na przestrzeni lat trzydziestu, ukazana przez pulsujące gorączkowym życiem biografie dwunastu fikcyjnych bohaterów obojga płci, reprezentujących różne obszary geograficzne i sfery społeczne Ameryki. "42 równoleżnik" ukazuje pokolenie pełne nadziei na lepsze jutro świata w rozpoczynającym się nowym stuleciu; "Rok 1919" przedstawia wielki wstrząs, jaki mu zgotowała wojna światowa; "Ciężkie pieniądze" zamykają jego losy klamrą wielkiego kryzysu. Fikcyjne życiorysy dwunastu bohaterów trylogii przeplótł Dos Passos krótkimi rozdziałami-przerywnikami, utrwalającymi klimat i smak epoki. Są one trojakiego rodzaju: dwadzieścia sześć pełnych ekspresji, zwięzłych biografii sławnych Amerykanów tej epoki - prezydentów Wilsona i Teodora Roosevelta, pisarza-rewolucjonisty Johna Reeda i bankiera Morgana, wynalazcy Edisona i aktora Rudolfa Valentino, fabrykanta automobilów Henry Forda i tancerki Izadory Duncan; sześćdziesiąt osiem dokumentarnych "Kronik" złożonych w całości z nagłówków gazetowych, fragmentów wypowiedzi i artykułów, popularnych szlagierów i reklam; wreszcie pięćdziesiąt jeden rozdzialików zatytułowanych "Oko kamery", stanowiących poetyckie strzępy autobiografii samego autora. Oto elementy, z których Dos Passos skomponował niezwykłą i niepowtarzalną powieściową kronikę burzliwego okresu w życiu wielomilionowego narodu. CHARLIE ANDERSON Charlie Anderson leżał na koi w oślepiającym purpurowym szumie. "Titina, ach, Titina". Do diabła z tą wczorajszą melodią. Leżał na wznak z piekącymi oczami i językiem jak kawał ciepłego kwaśnego wojłoku w ustach. Wysupłał stopy spod koca, zwlókł je za krawędź koi, wielkie białe stopy z różowymi guzkami na paluchach. Spuścił nogi na czerwony chodnik, podciągnął się bezwładnie do iluminatora. Wystawił głowę. Zamiast basenu portowego - mgła i drobne szarozielone fale pluskające o złuszczony kadłub parowca. Stoją na kotwicy. Gdzieś w górze zaskrzeczała we mgle niewidoczna mewa. Charlie wstrząsnął się i schował głowę. Opłukał w miednicy twarz i szyję, aż skóra się zaróżowiła od lodowatej wody. Zdjął go chłód i mdłości, więc się osunął z powrotem na koję i naciągnął jeszcze ciepłe okrycie pod brodę. Dom. Diabli z tą melodią. Poderwał się. Żołądek podjeżdżał mu do gardła, łomotało w skroniach. Wyciągnął nocnik, pochylił się, zakrztusił. Odrobina zielonkawej żółci. Nie, nie zwymiotuje. Włożył bieliznę i gabardynowe spodnie mundurowe, namydlił pędzlem twarz. Podczas golenia poczuł ogarniającą go chandrę. Czego mu potrzeba, to... Zadzwonił na stewarda. - Bonjour, m'sieur. - Słuchaj, Billy, przynieś mi podwójny koniak. Tout de suite*, dobrze? Zapiął starannie koszulę, włożył frencz. Przejrzał się w lustrze. Dokoła oczu miał czerwone obwódki, twarz zieloną pod opalenizną. Nagle zaczęło mu się znowu zbierać na wymioty, dławiący kwas podchodził do gardła. Rany, te francuskie łajby śmierdzą. Pukanie, francuski uśmieszek stewarda. - Voila, m'sieur - i biały spodeczek z kieliszkiem w bursztynowej kałuży trunku. - Kiedy wchodzimy do portu? Wzruszenie ramion i burkliwe: - La brume*. Zielone płatki tańczyły mu ciągle przed oczami, kiedy wchodził na pokład po trapie pachnącym linoleum. Na dworze mokra mgła przylgnęła wilgocią do twarzy. Schował ręce do kieszeni, pochylił się do przodu. Żywej duszy na pokładzie, tylko parę kufrów i stos złożonych leżaków. Od nawietrznej wszystko było mokre, kropelki spływały po iluminatorach palarni, obramowanych mosiądzem. W którąkolwiek stronę spojrzeć, nic tylko mgła. Za drugim okrążeniem spotkał Joego Askewa. Joe wyglądał kwitnąco. Wąsiki miał równo przystrzyżone pod cienkim nosem, wzrok jasny. - Parszywy pech z tą mgłą, Charlie. - Cholerny. - Głowa, co? - Za to ty wyglądasz prima, Joe. - Jasne. Czemuż by nie? Ale już mnie ponosi, od szóstej jestem na nogach. Diabli nadali tę mgłę. Możemy tak stać cały dzień. - Tak, mgła jak rzadko. Zrobili kilka tur dookoła pokładu. - Zauważyłeś, jak ta łajba cuchnie, Joe? - Stoimy na kotwicy, a mgła podobno zaostrza węch. Co byś powiedział na śniadanko? Charlie milczał chwilę, po czym nabrał powietrza głęboko w płuca i rzekł: - Ano, spróbujmy. W jadalni pachniało cebulą i płynem do polerowania mosiądzu. Johnsonowie siedzieli już przy stole. Pani Johnson, blada i chłodna, miała na głowie mały popielaty kapelusik, którego Charlie jeszcze nie widział. Już gotowa do zejścia na ląd. Paul odpowiedział na jego dzień dobry bladym uśmieszkiem. Charlie zauważył, jak mu drży ręka, którą podnosił do ust szklankę z sokiem pomarańczowym. Wargi miał kredowobiałe. - Nikt nie widział Olliego Taylora? - zapytał Charlie. - Pewnie się nie bardzo czuje - odparł ze śmieszkiem Paul. - A pan jak się czuje, Charlie? - zapytała słodko pani Johnson. - J-ja? J-jak młody bóg. - Łże jak z nut - powiedział Joe Askew. - Nie mogę pojąć - odezwała się pani Johnson - co wyście, chłopcy, robili tak długo w nocy. - Śpiewaliśmy sobie - odrzekł Joe Askew. - Jeden mój znajomy - powiedziała pani Johnson - od tego śpiewania położył się do łóżka w ubraniu. Poszukała wzrokiem oczu Charliego. Paul zmienił temat: - Grunt, że jesteśmy w ojczyźnie Pana Boga. - Nie wyobrażam sobie, jaka będzie teraz Ameryka! - wykrzyknęła pani Johnson. Charlie łykał swoje ef awek di beką* i popijał kawą, która pachniała zenzą. - Na nic się tak nie cieszę - odezwał się Joe Askew - jak na prawdziwe amerykańskie śniadanie. - Grapefruity - powiedziała pani Johnson. - Płatki kukurydzane ze śmietanką - powiedział Joe. - Ciepłe bułeczki kukurydzane - powiedziała pani Johnson. - Świeże jaja na wirgińskiej szynce wędzonej w dymie hikorowym-powiedział Joe. - Naleśniki z wiejską kiełbasą - powiedziała pani Johnson. - Wieprzowinka w cieście - powiedział Joe. - Porządna kawa z prawdziwą śmietanką - powiedziała pani Johnson. - Twoje na wierzchu - przerwał Paul wstając z bladym uśmiechem od stołu. Charlie dopił resztkę kawy i wstał również, mówiąc, że wyjdzie zobaczyć, czy nie nadjechali już urzędnicy imigracyjni. - Co się stało Charliemu? - dobiegł go głos pani Johnson. Wbiegając po trapie słyszał ciągle, jak chichoczą oboje z Joem. Znalazłszy się na pokładzie stwierdził, że chyba jednak nie zwymiotuje. Mgła nieco zrzedła. Za rufą "Niagary" majaczyły inne parowce, dalej czerniał jakby półkolisty cień, może ląd. W górze krążyły z krzykiem mewy, w regularnych odstępach niosło się po wodzie pojękiwanie syreny mgielnej. Charlie przeszedł na dziób i wychylił się w mokrą mgłę. Po chwili wynurzył się z tyłu Joe Askew z zapalonym cygarem. - Lepiej spacerować - powiedział ujmując go pod ramię. - Ale pech z tą mgłą. Mogłoby się zdawać, że poczciwy stary Nowy Jork został starty z powierzchni ziemi podczas tego nieporozumienia towarzyskiego. Nie widzę czubka swego nosa. Ty coś widzisz? - Przed chwilą zdawało mi się, że widzę ląd. Ale teraz wszystko znikło. - To musiało być Atlantic Highlands. Stoimy na wysokości Sandy Hook. Cholera, chciałbym się już znaleźć na lądzie. - Żona pewnie na ciebie czeka, Joe? - Powinna. A ty nie masz nikogo w Nowym Jorku? Charlie potrząsnął głową. - Zostało mi jeszcze kawał drogi do domu. Nie mam pojęcia, co tam będę w ogóle robił. - Niech to szlag, możemy tu stać cały dzień - powiedział Joe Askew. - A co gdybyśmy się napili po jednym? - zaproponował Charlie. -Ostatni raz. - Kiedy zamknęli już ten cholerny bar. Rzeczy spakowali poprzedniego dnia. Nie mieli nic do roboty. Przez całe przedpołudnie siedzieli w palarni i grali w remi. Ale nikt nie był w stanie się skupić i nikt nigdy nie wiedział, kto ostatni kupował. Paulowi co chwila wypadały karty. Charlie unikał wzroku pani Johnson i całą siłą woli powstrzymywał się od zerkania na miękkie załamanie jej szyi w miejscu, gdzie znikała w popielatym futrzanym obramowaniu sukienki. - Nie rozumiem - mówiła znowu pani Johnson - o czym wyście, chłopcy, tak długo wczoraj rozmawiali. Sądziłam, że wyczerpaliśmy wszystkie możliwe tematy. - Och, temat się zawsze znajdzie - odrzekł Joe Askew. - Ale wypowiadaliśmy się głównie w formie śpiewu. - Wiem, najciekawsze rzeczy dzieją się zawsze, kiedy pójdę spać. Charlie zauważył, jak siedzący obok Paul wpatruje się w nią rozkochanymi oczami. - To takie nudne - podjęła z wyzywającym uśmieszkiem - nic tylko ciągle siedzieć. Paul oblał się rumieńcem; miał minę, jakby mu się zbierało na płacz. Charlie był ciekaw, czy pomyślał o tym samym, co on. - To kto teraz rozdaje? - zapytał szybko Joe Askew. Koło południa przyszedł do palarni major Taylor. - Dzień dobry. Na pewno nikt nie czuje się podlej ode mnie. Le commandant mówi, że nie wiadomo, czy wejdziemy do portu przed ranem. Rzucili karty nie kończąc rozgrywki. - Ładna historia - powiedział Joe Askew. - Może to i lepiej - odparł Ollie Taylor. - Jestem ruiną człowieka. Ostatni nie stroniący od kieliszka i uciech potomek rodu Taylorów jest kompletną ruiną. Przeżyliśmy jakoś wojnę, ale ten pokój nas wykończy. Charlie popatrzył na jego szarą twarz, dziwnie zapadłą w mętnym zamglonym blasku sączącym się przez iluminatory. Spostrzegł siwe pasma w jego włosach i wąsach. Jak Boga kocham, pomyślał, muszę skończyć z tym piciem. W końcu doczekali się lunchu, po czym się rozeszli na drzemkę. Idąc do siebie Charlie natknął się na korytarzu przed swoją kabiną na panią Johnson. - Pierwsze dziesięć dni będzie najcięższe, nie uważa pani? - Mów mi: Ewelino. Wszyscy mi tak mówią. Krew uderzyła Charliemu do głowy. - To do niczego nie prowadzi. Nie zobaczymy się pewnie więcej. - Czemu nie? - zapytała. Zajrzał w jej podłużne piwne oczy. Jej źrenice rozszerzyły się tak, że tęczówki zrobiły się niemal czarne. - Mój Boże, gdyby to było możliwe - wyjąkał. - Chyba nie myślisz...? Ale ona, otarłszy się o niego jedwabiście, oddalała się już korytarzem. Wszedł do kabiny trzaskając drzwiami. Rzeczy stały spakowane. Steward zdjął już pościel z łóżka. Charlie rzucił się twarzą na pasiaste płótno materaca, pachnące stęchlizną. - Niech Bóg skarze tę kobietę - powiedział na głos. Obudził go stukot windy parowej, w który zaraz się wdarł dzwonek z maszynowni. Charlie wyjrzał przez iluminator i zobaczył żółto-biały kuter celny, a za nim w oddali drewniane domy w mętnoróżowym świetle słońca. Mgła się rozpraszała. Byli już w Cieśninie*. Nim przemył oczy piekące od snu i wybiegł na pokład, "Niagara" sunęła powoli środkiem Zatoki mieniącej się szarozielonymi błyskami. Mgła wisiała rudawymi girlandami nad głową. Czerwony prom przecinał im drogę. Po prawej stronie stało rzędem kilka zakotwiczonych cztero- i pięciomasztowych szkunerów, dalej rejowiec, za nim plątanina zwalistych parowców Komisji Żeglugi*, po części upstrzonych jeszcze esami-floresami wojennego kamuflażu. Potem prosto na kursie wyłoniła się migotliwa poszarpana smuga potężnych budowli Nowego Jorku. Po chwili zjawił się Joe Askew w trenczu, z niemiecką lornetką polową przewieszoną przez ramię. Niebieskie oczy mu promieniały. - Widzisz już Statuę Wolności, Charlie? - Nie. A owszem, widzę. Wydawała mi się jakaś większa. - A tam jest Czarny Tom*, gdzie była ta eksplozja. - Wszystko wygląda strasznie sennie, Joe. - Bo dziś niedziela. - Oczywiście, musieliśmy przyjechać w niedzielę. Byli już naprzeciwko Battery*. Długie klamry mostów spinających Manhattan z Brooklynem tonęły w mroku dymów za bladymi drapaczami. - Tutaj są te ciężkie pieniądze, Charlie - powiedział Joe Askew skubiąc wąsik. - Musimy uszczknąć Z tego coś dla siebie. - Ba, żebym tylko wiedział, jak się do tego zabrać. Płynęli teraz koło długiego szeregu krytych pirsów. Joe wyciągnął do niego rękę. - No, Charlie. Napisz do mnie koniecznie, słyszysz? Fajna była ta wojenka. - Na pewno napiszę, Joe. Dwa holowniki, mocując się z falą odpływu, obróciły "Niagarę" bokiem do pirsu. Na dachu przystani powiewały flagi amerykańskie i francuskie, w czarnych otworach wejść stały grupki machających ludzi. - Jest moja żona! - wykrzyknął raptem Joe Askew. Ścisnął Charliemu dłoń. - Do zobaczenia, bracie. Jesteśmy w domu. Charlie ani się obejrzał, jak schodził, za rychło, po trapie do budynku przystani. Oficer transportowy ledwo rzucił okiem na jego papiery. Celnik, który przystawiał Pieczęć na jego sakwojażu, powiedział: "Co, Potem panie poruczniku, dobrze się znaleźć z powrotem w kraju. Charlie minął przedstawiciela Ymki, dwu reporterów, pana z komitetu magistrackiego. W żółtym półmroku wielkiej hali nieliczni ludzie sprawiali wrażenie samotnych i zagubionych wśród niepozornych kufrów. Major Taylor i Johnsonowie podali sobie ręce jak obcy. Po chwili Charlie maszerował do taksówki w ślad za swoim niewielkim kuferkiem koloru khaki. Johnsonowie mieli już taksówkę, czekali tylko na jakiś zawieruszony sakwojaż. Charlie podszedł do nich, gorączkowo szukając w myśli czegoś do powiedzenia. Paul odezwał się pierwszy. Powiedział, że Charlie musi ich koniecznie odwiedzić, jeśli zostanie w Nowym Jorku. Stał w drzwiczkach taksówki, tak że Charlie nie mógł zamienić ani słowa z Eweliną. Widział, jak zaciśnięte szczęki Paula się rozluźniają, kiedy bagażowy przyniósł wreszcie zagubiony sakwojaż. - Nie zapomnij nas odwiedzić! - zawołał Paul wskakując do taksówki i zatrzaskując za sobą drzwiczki. Charlie wrócił do swojej taksówki, z ostatnim błyskiem jej podłużnych piwnych oczu i wyzywającym uśmiechem wyrytym w pamięci. - Nie wie pan, czy w hotelu McAlpin dają jeszcze zniżki oficerom? - zapytał szofera. - Jasne, z ofIcerami wszędzie się liczą - odpowiedział szofer kącikiem ust. - A dla prostych żołnierzy mają najwyżej kopa w tyłek. Przełączył wściekle biegi. Taksówka skręciła w szeroką pustą brukowaną ulicę. Jechała lżej od taksówek paryskich. Po obu stronach były wielkie składy i hale targowe, zamknięte na głucho. - Rany, wygląda wszystko jak wymarłe - powiedział Charlie pochylając się do szyby, która go oddzielała od szofera. - Tak, zastój jak jasny gwint - odrzekł szofer. - Przekona się pan sam, jak pan zacznie szukać pracy. - No tak, ale żeby wszystko było zamknięte na głucho? Tego jeszcze nie było. - Dlaczego by miało być otwarte? Przecież dziś niedziela. - Ach, racja. Zapomniałem. - Jasne, że niedziela. - Tak, teraz pamiętam. KRONIKA XLIV Jankes Duda*, ta przyśpiewka PUŁKOWNIK HOUSE* POWRÓCIŁ Z EUROPY WYGLĄDA NA CIĘŻKO CHOREGO Jankes Duda, ta przyśpiewka PODBIĆ PRZESTWORZA, OBJĄĆ WZROKIEM PRZESTRZENIE czyż nie najwyższy czas, by wydawcy gazet zjednoczyli się w zdrowym dążeniu do uspokojenia wzburzonych umysłów, w podawaniu wszystkich wiadomości, lecz bez tego uprzykrzonego wybijania nadchodzących kataklizmów WALKI SIĘ ROZSZERZAJĄ. IMPAS TRWA pozwolili, by rząd na usługach Trustu Stalowego zdeptał prawa demokratyczne, które według wielekroć powtarzanych zapewnień miały stanowić puściznę narodową Ameryki ARMATORZY DOMAGAJĄ SIĘ OCHRONY SWOICH INTERESÓW Jankes Duda, ta przyśpiewka, Jankes Duda, ta przyśpiewka Wyrywa mi z gardła hur-ra jedyni ocaleli członkowie załogi szkunera "Onato", po przybyciu do Filadelfii, zostali osadzeni w więzieniu PREZYDENT ZDROWSZY, PRACUJE W ŁÓŻKU Idę Ameryko! Ja wiem GOTOWI NAŁOŻYĆ KAGANIEC PRASIE Nie ma drugiego Kraju takiego Charles M. Schwab*, po powrocie z Europy, gościł na lunchu w Białym Domu. Oświadczył on, że kraj nasz przeżywa okres rozkwitu, nie takiego jednak, jakby powinien, a to z powodu wielu niepokojących dochodzeń, w toku których Nie ma tylu pięknych ziem Od Kalifornii do Manhattanu CHARLIE ANDERSON Boy o twarzy szczurka postawił walizki, sprawdził krany w umywalce, uchylił okno, przełożył klucz do wnętrza pokoju, po czym wyprężył się prawie na baczność. - Nic pan nie potrzebuje, panie poruczniku? To jest życie, pomyślał Charlie i wymacał w kieszeni ćwierć-dolarówkę. - Dziękuję, panie poruczniku. - Boy szurnął nogami, odchrząknął. - Musiało być strasznie po tamtej stronie, prawda, panie poruczniku? Charlie się roześmiał. - No, nie było tak źle. - Mnie się nie udało pojechać. - Boy pokazał swoje szczurze zęby w szerokim uśmiechu. - To cudownie być bohaterem - powiedział cofając się tyłem do drzwi. Rozpinając trencz Charlie wyjrzał przez okno. Znajdował się wysoko w górze. Między kwartałami brudnych prostokątnych gmachów widać było kawałek kolumnady i dach nowego Dworca Pensylwańskiego. Dalej, za bocznicami kolejowymi, rozmazane słońce chowało się za wzgórza po drugiej stronie Hudsonu. Niebo nad głową było szkarłatne i różowe. W wąwozie wyludnionych niedzielnych ulic dudniła i zgrzytała kolej nadziemna. Wiatr wpadający przez uniesione okno niósł szorstką woń sadzy. Charlie zamknął okno i poszedł umyć twarz i ręce w umywalce. Ręcznik hotelowy, mięsisty i miękki w dotyku, pachniał lekko chlorkiem. I co dalej? Spacerował tam i z powrotem po pokoju, miętosząc w palcach papierosa i obserwując, jak za oknem ciemnieje niebo, gdy nagle poderwał go brzęk telefonu. W słuchawce odezwał się podchmielony przyjazny głos Olliego Taylora. - Przyszło mi do głowy, że pewno nie wiesz, gdzie pójść na jednego. Nie wybrałbyś się ze mną do klubu? - To bardzo ładnie z twojej strony, Ollie. Zachodziłem właśnie w głowę, co ze sobą począć w tym cholernym mieście. - Tak, zrobiło się tu dość parszywie - podjął głos w słuchawce.-Ta prohibicja i w ogóle. To przekracza najczarniejsze wyobrażenia. Podjadę po ciebie taksówką. - Dziękuję, Ollie. Będę czekał w hallu. Włożył trencz, przypomniał sobie, żeby odpiąć koalicyjkę, przyczesał jeszcze raz szorstkie blond włosy i zjechał na dół. Usadowił się w głębokim fotelu naprzeciwko drzwi obrotowych. W hallu było rojno. Skądś z głębi dochodziła muzyka. Siedział słuchając tanecznych melodii i patrząc na jedwabne pończochy, wysokie obcasy, futra i przystojne twarze kobiet wchodzących z dworu, zaróżowione od wiatru. Wszystko dookoła szeleściło i podzwaniało wykwintnie. Rany, duża rzecz. Przechodzące panie zostawiały za sobą ulotną smugę perfum i ciepłą woń futer. Zaczął liczyć, ile mu zostało pieniędzy. Miał czek na trzysta dolarów zaoszczędzone z żołdu, w portfelu na piersi cztery żółciutkie dwudziestki wygrane w pokera na statku, kilka dziesiątek i, zaraz, ile drobnych? Bilon pobrzękiwał mu cicho w kieszeni spodni, kiedy przesuwał palcami monety. Nad nim pochylała się czerwona twarz Olliego Taylora, ubranego w obszerny paltot z wielbłądziej sierści. - Wiesz co, mój drogi? Nowy Jork jest skończony. W hotelu Knickerbocker podają w barze lody z wodą sodową. Kiedy usadowili się w taksówce, chuchnął Charliemu w twarz ostrym zapachem wysokogatunkowej żytniówki. - Charlie, obiecałem cię przyprowadzić na kolację do Nata Bentona. Chyba nie masz nic przeciwko temu. To swój chłop. Panie chcą koniecznie poznać prawdziwego lotnika z palmami*. - Nie chciałbym się narzucać, Ollie. - Ani słowa więcej, mój drogi. W klubie wszyscy znali Olliego Taylora. Stali obaj z Charliem długo przy barze wykładanym ciemną boazerią, w grupie szpakowatych panów z knajpianymi rumieńcami na twarzach, i pili nie kończące się Manhattany*. Wszyscy byli majorami i pułkownikami, wszyscy mówili Charliemu panie poruczniku, ilekroć się do niego zwracali. Charlie drżał przez cały czas, że Ollie zaperfumuje się za bardzo, żeby iść na kolację do prywatnego domu. Nagle się okazało, że jest już wpół do ósmej, więc nie kończąc ostatniej kolejki wsiedli znowu w taksówkę i pojechali w górę Manhattanu żując po drodze goździki. - Sam nie wiem, co im mówić - żalił się Ollie. - Jak im mówię, że to były dwa najcudowniejsze lata mojego życia, to wybałuszają na mnie ślepia i robią głupie miny. Ale co ja na to poradzę? W kamienicy, przed którą wysiedli, było pełno marmurów, szwajcar w zielonej liberii i winda wykładana różnymi gatunkami drewna. "Nat Benton jest maklerem na Wall Street", szepnął Ollie, kiedy czekali na otwarcie drzwi. W różowym salonie wszyscy byli w wieczorowych strojach. Czekali z kolacją tylko na nich. Widać od dawna przyjaźnili się z Olliem, bo okropnie się nad nim rozpływali. Dla Charliego też byli bardzo wylewni, podali zaraz cocktaile i Charlie czuł się jak udzielny książę. Najmłodsza z kobiet, niejaka panna Humphries, była śliczna jak malowanie. Ujrzawszy ją Charlie od razu postanowił, że będzie tylko z nią rozmawiał. Jej oczy, jej powiewna seledynowa suknia i puder w zagłębieniu między drobnymi łopatkami przyprawiały go o zawrót głowy, tak że wolał się do niej zbytnio nie zbliżać. Kiedy Ollie spostrzegł ich stojących razem, podszedł i pociągnął ją za ucho. - Wyrosłaś na oszałamiającą piękność - powiedział. Stał rozpromieniony, chwiejąc się trochę na swoich krótkich nogach. - No cóż, bohaterowie godni są takiej urody. Ostatecznie nie co dzień wraca się z wojny, co, Charlie? - Prawda, że jest kochany? -powiedziała panna Humphries, ledwo Ollie się odwrócił. - Byliśmy narzeczonymi, kiedy ja miałam może sześć lat, a on był studentem. Poproszono ich właśnie do jadalni, gdy Ollie, który zdążył tymczasem wypić jeszcze parę cocktaili, rozkrzyżował ramiona i przystąpił do wygłaszania mówki. - Spójrzcie tylko na nie, te nasze Amerykanki, cudowne, inteligentne, tryskające życiem. Takich kobiet nie ma po tamtej stronie, prawda, Charlie? Trzech rzeczy nie ma nigdzie indziej na świecie, prawdziwych cocktaili, przyzwoitych śniadań ,i takich kobiet jak w Ameryce, niech Bóg ma je w swojej opiece. - Prawda, jaki on kochany? - szepnęła panna Humphries Charliemu do ucha. Na stole leżały równiutko nie kończące się srebra, pośrodku stały róże w chińskim wazonie, a przed każdym nakryciem baterie kieliszków na złoconych nóżkach. Charliemu spadł kamień z serca, gdy stwierdził, że ma miejsce obok panny Humphries. Podniosła do niego uśmiechniętą twarz. - Boże -jęknął Charlie robiąc do niej minę - nie będę wiedział, jak się zachować. - Tak, to musi być dla pana coś zupełnie... innego niż za morzem. Niech pan się zachowuje naturalnie. Ja tak zawsze postępuję. - O, nie. Mężczyzna napyta sobie zawsze biedy, kiedy się zachowuje naturalnie. Roześmiała się. - Może pan ma rację. Och, musi mi pan opowiedzieć, jak tam było naprawdę. Nikt mi nie chce nigdy nic powiedzieć. - Wskazała palcem palmy przy jego Croix de Guerre. - Opowie mi pan o nich, dobrze, poruczniku? Pili białe wino do ryby, czerwone do pieczystego, potem jedli deser tonący w bitej śmietanie. Charlie powtarzał sobie przez cały czas, że nie może pić za dużo, żeby nie popełnić jakiejś gafy. Okazało się, że panna Humphries ma na imię Doris; tak do niej mówiła pani Benton. Spędziła przed wojną rok u sióstr w Paryżu i rozpytywała Charliego o miejsca, które znała, kościół Madeleine, kawiarnię Rumpelmayera, cukiernię vis-a-vis Comedie Francaise. Po kolacji, kiedy z kawą w małych filiżaneczkach ulokowali się w wykuszu za wielką różową begonią w mosiężnej donicy, zapytała, czy Charlie nie uważa, że Nowy Jork jest okropny. Siedziała na wąskiej kozetce pod oknem, a Charlie stał i patrzył przez jej białe ramię w dół na ruch uliczny. Zaczęło padać i reflektory automobilów wyglądały jak długie mieniące się wstęgi na czarnym bruku Park Avenue. Powiedział coś w tym sensie, że po tak długiej nieobecności człowiek się mimo wszystko czuje u siebie w domu. Równocześnie się zastanawiał, czy wypada jej powiedzieć, że ma piękne ramiona. Już był prawie zdecydowany, gdy usłyszał głos Olliego nawołujący wszystkich do wybrania się z nim na dansing. - Wiem, że to pańszczyzna, dzieci, ale nie zapominajcie, że to mój pierwszy wieczór w Nowym Jorku. Zróbcie to dla mnie. Wyszli całą grupą pod markizę i czekali, aż szwajcar przywoła taksówki. Doris Humphries w długiej wieczorowej narzutce wykończonej u dołu futrem stała tak blisko Charliego, że dotykała go ramieniem. W deszczu zacinającym z ulicy czuł w nozdrzach ciepłą woń jej perfum, futra i włosów. Stali najdłużej, dopóki wszyscy starsi nie powsiadali do taksówek. Pomagając jej potem wsiąść miał przez chwilę jej drobną chłodną dłoń w swojej. Wcisnął pół dolara szwajcarowi, kiedy ten namaszczonym lokajskim głosem szepnął taksówkarzowi: "Do Shanleya". Taksówka sunęła z cichym szumem ulicą wysokich kanciastych gmachów w dół miasta. Charliemu kręciło się lekko w głowie. Nie miał odwagi spojrzeć na nią, więc przyglądał się twarzom, automobilom, policjantom na skrzyżowaniach, postaciom w makintoszach i pod parasolami na tle nocnych drogerii. - Niech pan teraz opowie, jak pan zdobył te palmy. - Och, Francuzi odpalali nam od czasu do czasu parę na otarcie łez. - Ilu pan strącił Szwabów? - Jest o czym mówić? Tupnęła pantofelkiem o podłogę taksówki. - Nikt mi nigdy nie chce nic powiedzieć. Nie wierzę, że pan był w ogóle na froncie. Ani pan, ani żaden z was. Charlie się roześmiał. W gardle zaczynało mu zasychać. - Jeśli to panią interesuje, to byłem kilka razy nad linią frontu. Obróciła się nagle do niego. W mroku taksówki zabłysły jej w oczach ogniki. - R-rozumiem, panie poruczniku. Uważam, że lotnicy to najwspanialsi ludzie na świecie. - To pani jest... cudem świata. Och, bodajby ta taksówka nigdy nie dojechała do tej knajpy... czy gdzie tam jedziemy. Przylgnęła do niego na sekundę ramieniem. Nie wiedział, jak jej dłoń znalazła się w jego ręku. - Na imię mi Doris - powiedziała cienkim dziecinnym głosikiem. - Doris - powtórzył. - A mnie Charlie. - Lubisz tańczyć, Charlie? - spytała tym samym cienkim głosikiem. - Jasne - odparł i uścisnął śpiesznie jej dłoń. Jej głos rozpływał się jak cukier. - Ja też. Przepadam. Kiedy weszli, orkiestra grała "Dardanellę". Charlie zostawił trencz i czapkę w szatni. Krzaczaste szpakowate brwi maitre d'hótela pochyliły się przed nimi nad białym gorsem koszuli. Charlie ruszył za drobnymi plecami Doris, za zagłębieniem między jej łopatkami, do którego wyrywała mu się dłoń, po czerwonym chodniku, między białymi stolikami, wykrochmalonymi gorsami mężczyzn, ramionami kobiet, wśród musującego zapachu szampana, grzanek z serem i metalowych podgrzewaczy, przez róg parkietu pełnego kołyszących się par, aż do śnieżnobiałego okrągłego stołu, przy którym już siedziała reszta towarzystwa. Między sztywnymi fałdami świeżego obrusa błyszczały na stole sztućce. Pani Benton ściągała z palców białe giemzowe rękawiczki, wpatrzona w czerwoną twarz Olliego Taylora, który opowiadał jakąś dykteryjkę. - Chodźmy zatańczyć - szepnął Charlie do Doris. - Będziemy przez cały czas tańczyli. Bał się za bardzo przytulać ją w tańcu, więc trzymał się na dystans. Doris tańczyła z zamkniętymi oczami. - Rany, wspaniale tańczysz, Doris. Kiedy orkiestra skończyła grać, stoliki, kłęby dymu tytoniowego, ludzie, wszystko nadal lekko wirowało wokół nich. Doris przyglądała mu się kącikami oczu. - Pewnie tęsknisz do Francuzeczek, Charlie? Odpowiadał ci ich sposób tańczenia? - Cholernie. Przy stole towarzystwo piło z filiżanek szampana, którego dwie butelki Ollie kazał przysłać przez umyślnego z klubu. Kiedy orkiestra zaczęła grać na nowo, Charlie musiał zatańczyć z panią Benton, potem z jeszcze jedną panią, tą w brylantach i z wałkami tłuszczu w talii. W rezultacie tańczył z Doris jeszcze tylko dwukrotnie. Widział, że reszta towarzystwa chce wracać do domu, bo Ollie był coraz bardziej ululany. Miał w tylnej kieszeni flaszeczkę żytniówki i co rusz wywoływał Charliego na łyczek do szatni. Charlie przytykał tylko szyjkę do języka, bo liczył, że może Doris pozwoli mu się odwieźć do domu. Ale kiedy wyszli do hallu, okazało się, że mieszka na tej samej ulicy co Bentonowie. Charlie krążył dokoła towarzystwa, kiedy panie odbierały okrycia z szatni, a potem szły do wyjścia, ale nie udało mu się napotkać jej wzroku. Skończyło się na "Dobranoc, Ollie, mój drogi! Dobranoc, panie poruczniku!" - i już portier zatrzaskiwał drzwiczki taksówki. Cud, że w ogóle wiedział, która z dłoni uściśniętych na pożegnanie należała do niej. KRONIKA XLV Gdyby nie szminka, puder i kupna peruka, Mój kochaś u tej zdziry szczęścia by nie szukał gdyby ktoś szukał najprostszego wyjaśnienia jego kariery, zapewne znalazłby je w owej niezwykłej decyzji wyrzeczenia się łatwej egzystencji biuralisty na rzecz ciężkiej harówki robotnika torowego. Młodzieniec, który u progu życia wykazał tyle przewidywania i siły woli, musiał wznieść się ponad ludzi zwykłego formatu. Został zaufanym bankierów W brylantach missourska ruda lafirynda, A mój kochaś za nią na pasku się trynda Zmęczony chodzeniem na piechotę, jeżdżeniem na rowerze i tłoczeniem się w tramwajach, zechce wkrótce nabyć Forda. NAPAD W BIAŁY DZIEŃ WYWOŁAŁ PANIKĘ WŚRÓD PRZECHODNIÓW Gdy tylko jego żona zauważy, że wszystkie Fordy są jednakowe i że każdy ma Forda, zechce go wywindować na wyższy szczebel hierarchii społecznej, czego nieomylną oznaką będzie Dodge. WYWIĄZAŁA SIĘ GWAŁTOWNA STRZELANINA Kolej na następny szczebel nadejdzie, gdy córka powróci z college'u i rodzina przeniesie się do nowego domu. Ojciec będzie się domagał oszczędzania, ale matka zechce stworzyć dzieciom lepsze szanse, córka zapragnie pozycji społecznej, a syn zapała żądzą podróży, pędu, ruchu. TRZECH RABUSIÓW ZAMORDOWAŁO CZŁOWIEKA KOŁO HOTELU MAJESTIC Nie mogę aż do świtu za nic zmrużyć oka, Nie mogę aż do świtu za nic zmrużyć oka, Od kiedy mi kochasia skradła ta wywłoka tego rodzaju wyskoki niewątpliwie świadczą o niebezpiecznym zuchwalstwie, ale wynikają właśnie z cech charakteru, które wyrostka w wieku gimnazjalnym uczyniły uznawanym hersztem bandy nękającej cały stan SYSTEM AMERYKAŃSKI Frederick Winslow Taylor (w fabryce nazywali go Szybkim Taylorem) urodził się w Germantown*, w Pensylwanii, w roku wyboru Buchanana*. Jego ojciec był prawnikiem, matka pochodziła z rodziny wielorybników z New Bedford; rozczytywała się w Emersonie, należała do Kościoła unitariańskiego i Towarzystwa imienia Roberta Browninga. Była żarliwą abolicjonistką i kierowała się w życiu zasadami demokratycznymi; jako pani domu reprezentowała starą szkołę goniąc wszystkich do roboty od świtu do nocy. Ułożyła reguły postępowania: szacunek dla siebie, poleganie na sobie, panowanie nad sobą i trzeźwa jasna głowa do rachunków. Ale chciała, żeby jej dzieci nauczyły się cenić rzeczy piękne, więc zabrała je na trzy lata do Europy, pokazywała im katedry, opery, rzymskie frontony, płótna starych mistrzów pod warstwą brązowego werniksu, w wielkich matowozłotych ramach. Fred Taylor zżymał się później na wspomnienie tych zmarnowanych lat, wybiegał z pokoju, gdy rozmowa schodziła na rzeczy piękne; był drażliwym młodym człowiekiem, przepadał za psikusami i miał złote ręce do majstrowania rozmaitych przyrządów i urządzeń. W Exeter* był prymusem w klasie i kapitanem drużyny baseballowej; jako pierwszy rzucał piłkę przez ramię. (Kiedy arbitrzy protestowali, że przepisy nie przewidują rzutu przez ramię, odpowiadał, że co z tego, jeśli jest skuteczny.) Jako chłopiec miał koszmary senne; każdorazowe pójście do łóżka było dla niego torturą. Uważał, że zmory sprowadza spanie na wznak, więc skonstruował sobie skórzaną uprząż z drewnianymi kołeczkami, które mu się wpijały w ciało, ilekroć się przewrócił na plecy. Kiedy dorósł, sypiał na fotelu albo siedząc obłożony poduszkami na łóżku. Przez całe życie cierpiał na bezsenność. Był wyśmienitym tenisistą. W 1881 zdobył ze swym przyjacielem Clarkiem ogólnokrajowe mistrzostwo w deblu. (Grał łyżkowatą rakietą własnego pomysłu.) W szkole zapadł z przepracowania na zdrowiu, oczy odmówiły mu posłuszeństwa. Doktor zalecił pracę fizyczną. I tak zamiast na Uniwersytet Harvarda* poszedł terminować na mechanika i modelarza w małej fabryczce pomp, która stanowiła własność przyjaciela rodziny. Nauczył się obsługiwać tokarkę oraz ubierać i kląć jak robociarz. Fred Taylor nigdy nie palił tytoniu, nie pił alkoholu, nie uznawał kawy ani herbaty; nie rozumiał, czemu jego koledzy z fabryki muszą iść w gaz, upijać się i urządzać burdy w każdą sobotę. On wracał do domu i jeśli nie czytał książek technicznych, to uczestniczył w przedstawieniach amatorskich albo stawał wieczorem przy fortepianie i śpiewał niezłym tenorem "Dzielnego wojaka" czy "Hiszpańskiego kawalera". W pierwszym roku terminowania pracował w fabryce za darmo; przez następne dwa lata zarabiał półtora dolara tygodniowo; w ostatnim roku dwa dolary. Pensylwania bogaciła się na żelazie i węglu. Mając dwadzieścia dwa lata Fred Taylor dostał zajęcie w Zakładach Żelaznych Midvale. Z początku musiał przyjąć pracę biurową, ale mu to nie odpowiadało, więc przeszedł do łopaty. Potem dopiął tego, że go postawiono przy tokarce. Spisywał się świetnie przy maszynie, pracował dziesięć godzin dziennie, a wieczorami przerabiał kurs inżynierii Instytutu Stevensa*. W ciągu sześciu lat awansował z pomocnika tokarza na narzędziowca, następnie na brygadzistę, na majstra, na kierownika ekipy naprawczej, na głównego projektanta i kierownika biura studiów, wreszcie na głównego inżyniera Zakładów Midvale. W pierwszych latach, kiedy był tylko jednym z robotników w warsztacie, klął i żartował, pracował i migał się od pracy jak wszyscy. Dawać z siebie fabrykantom tylko tyle, na ile zasługują! Ale kiedy został majstrem, przeszedł na drugą stronę barykady: Stojąc po stronie kierownictwa powinni sobie przyswajać wielki zasób tradycyjnej wiedzy, która w przeszłości pozostawała tylko w głowach robotników, całą zręczność manualną i wszystkie umiejętności robotnika. Nie tolerował widoku bezczynnej tokarki i bezczynnego człowieka. Produkcja uderzyła mu do głowy, podniecała jego bezsenne nerwy, jak nerwy innych podniecał alkohol i kobiety w sobotnie wieczory. Sam się nigdy nie obijał i prędzej by pękł, niż pozwolił się innym obijać. Jego konikiem stała się wydajność. Zraził sobie kolegów w fabryce; zaczęli go nazywać poganiaczem niewolników. Był mężczyzną krępej budowy, o gwałtownym usposobieniu i ostrym języku. Daję wam słowo, że chociaż młody wiekiem, czułem się starszy niż teraz, z całą dokuczliwością, małością i nikczemnością tej cholernej sytuacji. Jest to nie do zniesienia, kiedy nie można spojrzeć żadnemu robotnikowi w twarz, żeby w niej nie wyczytać wrogości, kiedy się na każdym kroku czuje, że właściwie nikt nie jest człowiekowi przyjacielem. Tak się narodził Taylorowski System Naukowej Organizacji i Zarządzania. Fred Taylor nie miał cierpliwości do tłumaczenia, nic go nie obchodziło, że wprowadzenie tego, co uznawał za naturalne prawa produkcji przemysłowej, odbije się na czyjejś skórze. Przystępując do eksperymentu na jakimkolwiek polu, podawajcie wszystko w wątpliwość, podawajcie w wątpliwość same podstawy, na których się opiera dana dyscyplina, podawajcie w wątpliwość nawet najprostsze, najoczywistsze, najogólniej uznane fakty; dowódźcie wszystkiego z wyjątkiem nadrzędnych kwakiersko jankeskich (nowobedfordzcy szyprowie byli największymi poganiaczami niewolników na wielorybniczych szlakach) reguł postępowania. Chełpił się, że nigdy nie kazał żadnemu robotnikowi zrobić nic, czego sam nie potrafił. Skonstruował ulepszony młot parowy, znormalizował narzędzia i osprzęt, sprowadził do fabryki studentów ze stoperami i tabelami. kazał im zestawiać i ujednolicać. Istnieje właściwy i niewłaściwy sposób robienia każdej rzeczy; właściwy sposób oznacza zwiększoną wydajność, niższe koszty, wyższe zarobki, większe zyski: system amerykański. Rozbił pracę majstra na oddzielne specjalności: nadzorców organizacji pracy, nadzorców szybkości, inspektorów czasu, inspektorów porządku czynności. Wykwalifikowani mechanicy okazali się dla niego zbyt uparci; jemu byli potrzebni surowi terminatorzy, którzy by robili, co im każe. Jeśli któryś z nich sprawdzał się jako pierwszorzędny pracownik wykonujący pierwszorzędną robotę, Taylor skłonny był go pierwszorzędnie wynagradzać; tutaj jednak zaczął popadać w konflikty z właścicielami. W wieku trzydziestu czterech lat ożenił się i rzucił Midvale, by się puścić na szerokie wody spekulacji inwestując w papiernię uruchomioną w Maine przez paru admirałów i popleczników politycznych Grovera Clevelanda; panika dziewięćdziesiątego trzeciego* doprowadziła przedsiębiorstwo do ruiny, więc Taylor wymyślił sobie zajęcie konsultanta do spraw organizacji i zarządzania i przystąpił do zbijania fortuny na ostrożnych spekulacjach. Pierwszy odczyt, jaki wygłosił w Stowarzyszeniu Amerykańskich Inżynierów Mechaników, nie przyniósł mu bynajmniej sukcesu: uznano go za wariata. Przekonałem się, pisał w 1909, że każde usprawnienie napotyka na opór większości ludzi, na opór wściekły i zażarty. Ściągnięty przez Bethlehemskie Towarzystwo Stalowe, w Bethlehem właśnie przeprowadził swoje sławne eksperymenty z ładowaniem gęsi surówkowych na wagony. Nauczył mianowicie Holendra nazwiskiem Schmidt ładować czterdzieści siedem ton zamiast dwunastu i pół tony surówki dziennie i uzyskał od niego zapewnienie, że się czuje po skończonej pracy równie dobrze, jak przedtem. Miał bzika na punkcie łopat; do każdej pracy musiała być łopata odpowiedniej wielkości i wagi, przeznaczona tylko i wyłącznie do tej pracy; i każdą pracę musiał wykonywać człowiek odpowiedniego wzrostu i wagi, jedynie stosownych do tej pracy. Kiedy jednak zaczął płacić ludziom proporcjonalnie do ich zwiększonej wydajności, właściciele, banda chciwych Holendrów nie widzących dalej czubka swego nosa, podnieśli wielki krzyk. A kiedy w 1901 Stal Bethlehemską kupił Schwab, Freda Taylora, wynalazcę naukowej organizacji pracy, który podwoił wydajność kruszarki przez przyśpieszenie głównych linii walców z dziewięćdziesięciu sześciu do dwustu dwudziestu pięciu obrotów na minutę, bezceremonialnie wylano z pracy. Od tej pory Fred Taylor zawsze powtarzał, że go nie stać na pracowanie za pieniądze. Zasmakował w grze w golfa (posługiwał się kijami własnego pomysłu), łamał sobie głowę nad sposobami przenoszenia olbrzymich bukszpanów do swego ogrodu. Boxly, jego rezydencja w Germantown, było zawsze otwarte dla inżynierów, dyrektorów fabryk, przemysłowców; pisał artykuły, wygłaszał odczyty, stawał przed komisją kongresową i wszędzie głosił zalety naukowej organizacji pracy i suwaka rachunkowego Bartha*, eliminowania marnotrawstwa i przestojów, zastępowania wykwalifikowanych mechaników prostymi robotnikami (jak ładowacz surówki Schmidt), którzy będą ściśle wykonywali polecenia, i pracy na akord: gwarancji wydajności. Więcej szyn, więcej rowerów, więcej szpulek nici, więcej płyt pancernych do okrętów, więcej nocników, więcej drutu kolczastego, więcej igieł, więcej piorunochronów, więcej łożysk kulkowych, więcej dolarów; (bogaciły się stare kwakierskie rodziny z Germantown, pensylwańscy milionerzy płodzili miliarderów węgla i stali) większa wydajność pozwoli się wzbogacić każdemu pełnowartościowemu Amerykaninowi, gotowemu pracować na akord, nie pić, nie urządzać burd, nie myśleć, nie marzyć o niebieskich migdałach przy tokarce. Skrzętny ładowacz surówki Schmidt może zainwestować swoje pieniądze i stać się posiadaczem tak jak Schwab i banda chciwych Holendrów nie widzących dalej czubka swego nosa, może się rozsmakować w Bachu i hodować stuletnie bukszpany w swoim ogrodzie w Bethlehem, w Germantown czy w Chestnut Hill, i może ustalać reguły postępowania: system amerykański. Ale Fred Taylor nie doczekał wprowadzenia systemu amerykańskiego w życie; w 1915 zapadł na zdrowiu i musiał iść do szpitala w Filadelfii. Wdało się zapalenie płuc. Nocna pielęgniarka słyszała wieczorem, jak nakręca zegarek; kiedy zajrzała do jego pokoju o wpół do piątej rano, w dniu jego pięćdziesiątych dziewiątych urodzin, znalazła go nieżywego z zegarkiem w ręku. KRONIKA XLVI oto ludzie urabiani od momentu zapadnięcia wyroku przez wściekłe, występne, anarchiczne elementy społeczne naszego kraju, a ostatnio wielu przyzwoitych, praworządnych obywateli powiększa liczbę obała-muconych przewrotną argumentacją tych agitatorów Czasy są ciężkie, a płace głodowe, Więc póki pora, rzuć ją, Johnny, Chleb jest komiśny, a mięso kartkowe, Więc nie bierz sobie na kark żony BANKIERZY ZAPOWIADAJĄ OKRES ROZWOJU WSZYSCY MAJĄ ZAPEWNIONY DOBROBYT Upodobanie Niemców do Kawioru Zagraża Stabilności Waluty ZDEMOBILIZOWANI ŻĄDAJĄ PRACY Nikt nie wie ani się nie wzrusza, Jakie mi życie spuszcza wciery. Już zapomnieli Chateau-Thierry* JESTEŚMY PEŁNI ŻYCZLIWOŚCI DLA NOWOJORSKICH UŻYTKOWNIKÓW MASZYN DO PISANIA AWANTURY BEZROBOTNYCH W BIURZE POŚREDNICTWA Statki na morzach, Rafy na głębinach, Durnia zrobiła Ze mnie blondyna OKO KAMERY (43) skurcz chwyta za gardło kiedy parowiec z czerwonymi kominami krając lekko rozkołysaną łupkowoszarą gładź zmienia kurs by szerokim zielonomarmurkowym łukiem okrążyć czerwony latarniowiec dreszcz przebiega po krzyżu na wspomnienie przybrzeżnego atlantyckiego chłodu i poszczerbionych dachów drewniaków na zachodzie nad niewidzialnym lądem pajęczyny diabelskich kolejek wysokich rusztowań z reklamami gumy do żucia na Coney Island frachtowców z kominami odsuniętymi daleko ku rufie szarej smugi za Sandy Hook i ciepłolepkosłodkiego zapachu słonych mokradeł na wspomnienie zatok i srebrzystych zatoczek przegrodzonych estakadami pyrkania motorówki przed świtem w górze rzeczki łodzi z pochyłymi masztami na tle wyniosłych prostych sosen zamykających muszlowobiałą plażę wapiennomroźnego fetoru kutrów ostrygarskich w zimie na wspomnienie chrobotu bujanych foteli na werandzie wyrzynanej w esyfloresy i wujowskich głosów uciesznych historyjek opowiadanych półgębkiem z kamienną twarzą (facet był z Missouri* nie brał gumowych pieniędzy) czerwonoskórego w bawolej derce sprzedającego wśród krasomówczej pirotechniki lekarstwo na ukąszenie węża siarkowego dymu i wozów strażackich pędzących z dzwonieniem czerwonoceglaną ulicą z uczepionymi strażakami o wujowskich twarzach naciągającymi gumowe płaszcze chrupania białych kukurydzanych bułeczek i gorącej kawy ze śmietanką przełykanej w pośpiechu przed porannym pociągiem zaduchu porannych gazet w czynszowym mieszkaniu gładkiego mięsistego szelestu nowiutkich banknotów chrzęstu policyjnej pałki na obywatelskiej głowie i niewyraźnych twarzy aresztantów na fotografii w kurierze na wspomnienie pisku i zgrzytu pił tarczowych upojnego zapachu świeżej tarcicy i błąkania się po hałdach nieużytkach wyrębach po dzielnicach nędzarskich bud i ruder bud i ruder i cóż z tych wszystkich lat pogrzebanych na starym cmentarzu koło walącego się ceglanego kościółka owego wiosennego ranka kiedy posypane piaskiem alejki upstrzone były niebieskimi kałużami a powietrze pachniało fiołkami i sosnowym igliwiem cóż z tych nienawistnych lat pogrzebanych w latrynowym smrodzie Brocourt pod gwiezdnymi rozpryskami pocisków jeżeli dzisiaj wujaszkiem jest mi celnik o zakazanej gębie z ukrytą groźbą w gardłowym głosie z groteskowo oskarżycielskim paluchem wielkiego łapska (Więc przywozi pan francuskie książki?) jeżeli dzisiaj wujaszkiem jest mi celnik KRONIKA XLVII okazja dla chłopca myślącego o przyszłości dobre początki dla inteligentnego SZANSE AWANSU chłopiec do nauki chłopiec na posyłki chłopiec do pomocy w biurze POTRZEBNY MŁODY MĘŻCZYZNA O, powiedz mi, jak długo Będę musiał czekać PRACA w banku, który dobiera kierowników spośród personelu, dla trzeźwe-go ambitnego buchaltera... dla rysownika architektonicznego z praktyką przy budowlach fabrycznych i przemysłowych w cegle, drewnie i żelazobetonie... dla brązownika cyzelera... liternika... modelarza... malarza pojazdów... dla pierwszorzędnego wykończalnika prążkowacza... dla młodego człowieka w sklepie trykotarskim, bieliźniarskim i pasmanteryjnym... dla pomocnika w dziale zamówień... dla kopisty o ładnym charakterze, akuratnego w cyfrach... dla energicznego pracowitego matrycarza części metalowych na prasach mechanicznych agent asekuracyjny... agent asekuracyjny... akwizytor... akwizytor do detalu rybnego... chemik aromatyzator... domokrążca... fakturzysta... jubiler... kontroler czasu... majster narzędziowiec... malarz szyldów... matrycarz narzędziowiec... mechanik... nauczyciel... operator windy towarowej... pakowacz... pasowacz okien... reklamator... robotnik... spedytor... spedytor... spedytor... stenotypistka... subiekt do sklepu z obuwiem... tłomacz POSADA Czy dasz mi zaraz teraz, Czy też będziesz zwlekać dla młodego nie bojącego się pracy młodego biuralisty młodego w magazynie młodego w charakterze stenografa młodego w charakterze komiwojażera młodego chętnego do nauki PRACA O, powiedz mi, jak długo do prowadzenia magistrackiej elektrowni, wodociągu i fabryki lodu w pięknym, rozwijającym się, zdrowym mieście na Florydzie... do objęcia działu bieliźniarskiego w wielkim hurtowym domu wysył-kowym... do pomocy w dochodzeniach na kolei... do kierowania około dwudziestoma ludźmi przy narzędziach, matrycach, szablonach i skalach... w charakterze buchaltera w magazynie... tragarza przy lekkich ładunkach... inżyniera dróg i mostów... taksatora maszyn i matryc... kalkulatora budowlanego... inżyniera elektryka w elektrowni OKO KAMERY(44) bezimienny przybysz (który tak niedawno trzymał się kurczowo łęku siodła nie kutego białego ogiera z wypchanymi sakwami i zostawiwszy nie dogasłe ogniska w kotlinie między gołymi syryjskimi wzgórzami gdzie obozowali Agailowie* kiedy świt ostrym światłem rozłupał noc nad obrzeżoną górami pustynią odjechał ku brudnym wioskom poletkom sezamu i gajom morelowym) zgoliwszy w Damaszku brodę siedział pijąc kawę i gorące mleko przed hotelem w Bejrucie gapiąc się na biały masyw Libanu przerzucając stos listów i wycinków prasowych zawalających stolik adresowanych nie do nie władającego arabskim nie do telepiącego się niezdarnie na wielbłądzie z tyłkiem całym obolałym od jazdy lecz do kogoś kto (tego wieczora w łagodnym nadmorskim klimacie lewantyńskiej nocy uprzejmi urzędnicy szykują mu następną niespodziankę ledwo wykąpanego obsadzają go w roli wymagającej białej muszki starannie zawiązanej przez wicekonsula pakują w sztywną koszulę za ciasny frak za luźne spodnie frakowe które uprzejma żona uprzejmego urzędnika z chichotem spina mu z tyłu agrafkami po to by te się natychmiast rozpięły gdy się skłoni przed małżonką Wysokiego Komisarza kostium z nieprawdziwego zdarzenia uniemożliwia mu odgrywanie roli śmiałego podróżnika lakiery boleśnie uciskają palce gubią się pod stołem podczas mówek podlewanych szampanem) kto po powrocie na Manhattan zastanie oczekujący nie na niego szyty frak przygotowaną posadę oferowane stanowisko spinkę od kołnierzyka która pije w grdykę kiedy sztywny mamut u szczytu stołu rzęzi do dwu szeregów świeżo prasowanych dżentelmenów zgrabnie noszących swoje dobrze skrojone nazwiska wypychanych kukieł do ozdoby mil lat świetlnych wycinków prasowych Panowie proszę o wybaczenie dzwonek był przedwczesny tylko w wyniku nieporozumienia znalazłem się na scenie kiedy kurtyna poszła w górę wiersz który deklamowałem w obcym języku nie był mojego autorstwa a w ogóle recytował go kto inny ja nie jestem tym w mundurze na fotografii to godna ubolewania pomyłka błąd co do osoby karta służby uległa zagubieniu pan w fotelu obrotowym z goździkiem w butonierce jest kim innym nie tym osobnikiem który stał w deszczu na ulicy z przyprawionymi bokobrodami i zdołał się niepostrzeżenie ulotnić włazem kanalizacyjnym młodzieniec o ziemistej twarzy sadowiący się za nie dla niego przeznaczonym biurkiem z całą pewnością nie otrzymał żadnej z posad o które się ubiegał w biurze pośrednictwa pracy CHARLIE ANDERSON Pociąg przyjechał do St. Paul z trzygodzinnym opóźnieniem. Charlie już od godziny czekał w paltocie i z zamkniętą walizką. Wiercił się na siedzeniu, nakładając i zdejmując nowe irchowe rękawiczki. Miał nadzieję, że nie wyjdą po niego wszyscy na stację. Może tylko Jim. A może w ogóle nie dostali depeszy. W końcu przyszedł konduktor, oczyścił go miotełką i zabrał bagaże. Za oknami widać było tylko kłęby pary i zacinający śnieg. Pociąg zwolnił biegu, zatrzymał się przy rozległych zaśnieżonych bocznicach, po czym ruszył znowu z szarpnięciem i śpiesznym parskaniem pary w lokomotywie. Stukot dobijających buforów przesunął się wzdłuż całego pociągu. Mimo rękawiczek Charlie miał lodowate dłonie. Do przedziału wetknął głowę konduktor wołając: "St. Paul". Trzeba wysiadać. Czekali na peronie wszyscy. Stary Vogel i ciotka Hartmann ze swymi czerwonymi twarzami i długimi nosami wyglądali jak dawniej, natomiast Jim i Hedwig wyraźnie przytyli. Hedwig miała na sobie futro z nurków, paltot Jima robił także diablo dostatnie wrażenie. Jim wyrwał Charliemu bagaże, Hedwig i ciotka Hartmann rzuciły się do całowania, a stary Vogel grzmotnął go po plecach. Mówili wszyscy naraz, zarzucając go pytaniami. Kiedy zapytał o mamusię, Jim spochmurniał i odparł, że jest w szpitalu, pójdą ją odwiedzić po obiedzie. Wrzucili bagaże do nowego czterodrzwiowego Forda, po czym wcisnęli się sami przy akompaniamencie chichotów i pisków ciotki Hartmann. - Rozumiesz, mam teraz przedstawicielstwo Forda -poinformował Jim. - Właśnie widzę, że wiele się tu zmieniło na lepsze. - Poczekaj, zobaczysz dom - wtrąciła Hedwig. - Jest cały przebudowany. - Ty zuch chlopaka - powiedział stary Vogel. - Wyczepał kajzerowi skórę. To ja pofiem w imieniu niemieckiej gminy Tfójmiasta*, sze my som z ciebie dumne. W domu czekał wystawny obiad, przy którym Jim poczęstował go whisky, a stary Vogel dolewał mu raz po raz piwa i powtarzał: "No. ty teraz musi nam wszystko opofiadać". Charlie siedział z czerwoną twarzą i wydawało mu się, że za chwilę pęknie od nadmiaru nadziewanych kurczaków, klusek i piwa. Nie wiedział, co mówić, więc się wykręcał dowcipuszkami, gdy mu zadawali pytania. Po obiedzie stary Vogel dał mu jedno ze swoich najlepszych cygar hawańskich. Niedługo potem pojechali we dwóch z Jimem odwiedzić mamusię w szpitalu. W aucie Jim mu powiedział, że miała operację usunięcia guza, ale są poważne obawy, że to rak. Mimo to Charlie się nie spodziewał, że będzie aż taka chora. Jej twarz na białej poduszce wydawała się skurczona i żółta. Gdy się pochylił, żeby ją pocałować, wargi miała zaciśnięte i rozpalone, a z ust cuchnęło jej brzydko. - Cieszę się, że wróciłeś, Charlie - powiedziała załamującym się głosem. - Szkoda, że tak późno. Nie powiem, żeby mi tu było źle, ale... ale się cieszę, chłopcy, że będę was miała obu przy sobie, jak wyzdrowieję. Bóg nad nami czuwa, Charlie, musisz o tym zawsze pamiętać. - No, no, mamuśku, nie powinnaś się męczyć ani denerwować - powiedział Jim. - Trzeba oszczędzać sił, jeśli chcesz szybko wyzdrowieć. - Och, Wszechmogący okazuje mi tyle miłosierdzia. - Wysunęła spod kołdry małą dłoń, tak chudą, że się wydawała sina, i dotknęła chusteczką najpierw jednego, potem drugiego oka. - Jim, bądź taki dobry, podaj mi okulary - odezwała się mocniejszym głosem. - Niech się przyjrzę wyrodnemu synowi. Charlie mimo woli poruszył się niespokojnie pod jej wzrokiem. - No, wyrosłeś na prawdziwego mężczyznę. Podobno się tam wybiłeś za oceanem. Obydwaj wyrośliście na ludzi, chłopcy, przeszliście moje oczekiwania. Bo się obawiałam, że ty, Charlie, wykierujesz się na takiego nicponia jak twój ojciec. Roześmieli się wszyscy. Żaden nie wiedział, co powiedzieć. Matka zdjęła okulary i chciała je odłożyć na stolik przy łóżku, ale wysunęły jej się z ręki i rozbiły na betonowej podłodze. - Ojej! No, mniejsza o to. Mało mi tu są potrzebne. Charlie pozbierał potłuczone kawałki i schował je starannie do kieszonki kamizelki. - Oddam je do reperacji - obiecał. W drzwiach ukazała się pielęgniarka i dała im głową znak. - Do zobaczenia, mamusiu - powiedzieli. - Do jutra. Wyszedłszy na korytarz Charlie poczuł, że po policzkach ciekną mu łzy. - Sam widzisz, jak jest - odezwał się Jim z ponurą miną. -Szpikują ją bez przerwy narkotykami. Wygodniej by jej było w separatce, ale oni już sami nie wiedzą, ile za wszystko liczyć w tych sakramenckich szpitalach. - Wezmę część kosztów na siebie - odparł Charlie. - Mam trochę oszczędności. - Prawdę mówiąc, tak by wypadało - powiedział Jim. Charlie wciągnął głęboko w płuca zimne przedwieczorne powietrze, gdy się zatrzymali na schodkach szpitala, lecz w nozdrzach pozostał mu zapach eteru, lekarstw i choroby. Na dworze zrobiło się ładnie, tylko zacinał lodowaty wiatr. Zachodzące płomiennie słońce różowiło jaskrawo śnieg na ulicach i dachach. - Pojedziemy teraz do sklepu, żebyś się trochę rozejrzał -- oznajmił Jim. - Kazałem pracownikowi zaprosić paru facetów z prasy. Będzie trochę darmowej reklamy, jak przyjdą do salonu zrobić z tobą wywiad. - Jim trzepnął Charliego po plecach. - Nie masz pojęcia, jak gazety teraz lecą na głodne kawałki o bohaterach wracających zza oceanu. Pobajerujesz ich trochę, dobra? Charlie się nie odezwał. Dopiero gdy wsiedli do auta, zapytał zduszonym głosem: - Rany boskie, Jim, co ja im mam mówić? Jim nacisnął nogą automatyczny starter. - Co byś powiedział, Charlie, gdybym ci zaproponował przystąpienie do spółki? Przedstawicielstwo Forda to złoty interes, możesz mi wierzyć. - To bardzo ładnie z twojej strony, Jim. Ale zostaw mi trochę czasu do zastanowienia. Wróciwszy do domu poszli do nowego salonu automobilowego, dobudowanego do garażu za kamienicą Vogla, w miejscu gdzie kiedyś była stajnia. Salon miał wielką lśniącą witrynę z firmą "Ford" wykaligrafowaną pochyłymi niebieskimi literami. Za szybą stała nowiutka ciężarówka, cała wypolerowana, błyszcząca jak lustro. Obok widniał zielony dywan, fornirowane mahoniowe biurko, telefon na ruchomej półeczce o niklowych podporach składanych w harmonijkę i sztuczna palma na fantazyjnej żardinierze w kącie. - Klapnij sobie, Charlie - powiedział Jim wskazując fotel obrotowy i wyciągając pudełko cygar. -Posiedzimy, pogadamy chwilę. Charlie usiadł, wziął z pudełka cygaro. Jim stanął przy kaloryferze, z kciukami wetkniętymi za wycięcia kamizelki. - No, co o tym myślisz, braciszku? Klasa, prawda? - Klasa, Jim. Zapalili cygara, przesunęli niepewnie nogami po dywanie. - Ale to wszystko jeszcze nic - podjął Jim. - Chcę otworzyć wielki nowoczesny salon w śródmieściu. Kiedyś tutaj było centrum, teraz tu diabeł mówi dobranoc. Charlie chrząknął nieobowiązująco, wypuścił kłąb dymu z cygara. Jim przespacerował się tam i z powrotem, ale przez cały czas nie spuszczał oka z Charliego. - Z twoimi znajomościami w Legionie Amerykańskim*, w lotnictwie i tak dalej, zrobimy na tym szybko forsę. Wśród tutejszych przedstawicieli Forda ja jeden nie mam niemieckiego nazwiska. - Jim, odwołaj ten cyrk. Ja nie umiem gadać z pismakami. Jim poczerwieniał, przysiadł nastroszony na brzegu biurka. - Musisz i ty się przyłożyć do wspólnego interesu. Co ty sobie wyobrażasz? Dlaczego cię przyjmuję do spółki? Chyba nie dla twoich pięknych oczu, mały braciszku? Charlie poderwał się na nogi. - Jim, ja nie przystąpię z tobą do spółki. Zaangażowałem się już z moim byłym dowódcą w pewne przedsięwzięcie lotnicze. - Za dwadzieścia lat możemy pomówić o lotnictwie. Na razie to mrzonki. - To się dopiero okaże. Mamy w zanadrzu parę pomysłów. Gra idzie o wielką stawkę. - Więc takie buty. - Jim wstał z biurka. Wargi miał zaciśnięte.-Ale nie wyobrażaj sobie, że będziesz się wałkonił w moim domu przez całą zimę dlatego, że jesteś bohaterem wojennym. Jeśliś na to liczył, wybij to sobie od razu z głowy. Charlie parsknął śmiechem. Jim podszedł i położył mu dłoń prosząco na ramieniu. - Posłuchaj, ci faceci będą tu za parę minut. Bądź dobrym bratem, przebierz się w mundur, przypnij medale. Zrób to dla mnie. Charlie stał chwilę nieruchomo, wpatrzony w popiół swego cygara. - A może ty byś raz coś dla mnie zrobił? Nie minęło jeszcze pięć godzin od mojego przyjazdu, a ty już mnie się czepiasz jak za dawnych czasów, kiedy tu pracowałem. Jim tracił nad sobą panowanie, zaczął się cały trząść. - Wiesz, gdzie mnie możesz pocałować - powiedział wybijając słowa. Charlie miał go ochotę wyrżnąć w wąską szczękę. - Gdyby nie mama, wiedziałbym co zrobić - odrzekł spokojnie. Jim zamilkł na chwilę. Na jego czole pojawiły się zmarszczki. Pokręcił głową z poważną miną. - Masz rację, Charlie, lepiej posiedź tu jakiś czas. Jeśli to mamie może sprawić przyjemność... Charlie rzucił pół wypalone cygaro do mosiężnej spluwaczki i wyszedł śpiesznie, nim Jim mógł go powstrzymać. Wstąpił do domu, wziął paltot i kapelusz i poszedł na długą włóczęgę po rozmokłym śniegu szarego przedwieczora. Gdy wrócił, wszyscy kończyli kolację. Na jego talerzu czekała odłożona porcja. Nie odezwał się nikt z wyjątkiem starego Vogla. - My już myśleli, sze te lotniki, oni mosze szyją powieczem. Powiedziawszy to, zaśmiał się astmatycznie, ale nikt mu nie zawtórował. Jim wstał i wyniósł się z pokoju. Charlie połknął prędko kolację, po czym oznajmił, że jest śpiący, i poszedł do łóżka. Listopad wlókł się beznadziejnie, nadeszło Dziękczynienie, potem Gwiazdka, a Charlie wciąż tkwił w Dwójmieście. Matce jakoś nic się nie polepszało. Codziennie po południu zachodził do niej na pięć, dziesięć minut. Była niezmiennie pogodna. Charlie nie wiedział, gdzie oczy podziać, kiedy zaczynała się rozwodzić o dobroci Bożej i o tym, co będzie, gdy wyzdrowieje. Wychodził ze szpitala oczadziały i słaby. Resztę czasu spędzał w bibliotece publicznej ślęcząc nad książkami o motorach spalinowych albo w garażu pomagając Jimowi przy różnych drobnych robótkach jak za szczenięcych lat. Któregoś wieczora po Nowym Roku wybrał się z kilkoma znajomkami na Bal Łosi* do Minneapolis. W wielkiej sali pełno było hałasu i wszędzie wisiały lampiony. Jął krążyć między grupkami czekających na następny taniec, gdy nagle tuż przed sobą ujrzał dobrze znajomą szczupłą twarz o niebieskich oczach. Było za późno na udawanie, że jej nie widzi. - Cześć, Emiska - powiedział starając się nadać głosowi jak najnaturalniejsze brzmienie. Przez chwilę myślał, że mu zemdleje. - Zatańczymy? - spytał. Leciała mu przez ręce, gdy ją objął. Tańczyli przez jakiś czas w milczeniu. Emiska miała za bardzo uróżowane policzki i używała jakiejś okropnej wody kwiatowej. Po skończonym tańcu usiedli w kącie, żeby porozmawiać. Nie wyszła jeszcze za mąż, pracuje w domu towarowym. Nie, wyniosła się z domu, wynajmuje mieszkanko do spółki z koleżanką. Charlie musi ją odwiedzić, będzie jak za dawnych czasów. Musi jej zostawić swój telefon. Życie tutaj wydaje mu się pewno okropnie monotonne po tych wszystkich przygodach z Francuzeczkami. To cudownie, że został oficerem, w ogóle Andersonowie zaczynają się wybijać, pewno nie będą chcieli teraz słyszeć o dawnych przyjaciołach. Głos Emiski zrobił się piskliwy i mówiąc kładła mu rękę na kolanie, co mu się wcale nie podobało. Przy pierwszej sposobności powiedział, że go boli głowa i zaraz wraca do domu. Nie chciał nawet czekać na kolegów, z którymi przyjechał. Uważał, że wieczór jest i tak zmarnowany. Wracał sam jeden podmiejskim tramwajem. Było zimno jak jasny gwint. Najwyższy czas zabierać się z tej parszywej dziury. Głowa naprawdę mu pękała z bólu, miał dreszcze. Następnego dnia obudził się z influencą i musiał zostać w łóżku. Doznał niemal ulgi. Hedwig przyniosła mu stertę opowieści detektywistycznych, a ciotka Hartmann skakała koło niego, przyrządzała mu grog i grzane wino z koglem-moglem, tak że mógł nic nie robić, tylko leżeć i czytać. Wstawszy z łóżka, przede wszystkim poszedł do szpitala. Mamusia miała drugą operację, była bardzo słaba. Leżała w zaciemnionym pokoju i nie pamiętała, kiedy go ostatni raz widziała. Wydawało jej się, że jest w Fargo i że właśnie wrócił ze swojej wyprawy na południe. Ściskała go za rękę powtarzając: - Został mi powrócony syn, którego utraciłam. Dzięki Ci, Boże, za mego chłopca. Tak go to wzięło, że wyszedłszy od niej, musiał na chwilę przysiąść w wiklinowym fotelu na korytarzu. Zatrzymała się przy nim przechodząca siostra i stała obracając w palcach papier i ołówek. Podniósł wzrok -miała różowe policzki i śliczne czarne rzęsy. - Nie wolno się poddawać - powiedziała. Uśmiechnął się z przymusem. - Ja się nie poddaję. Tylko dopiero wstałem po influency, zupełnie mnie ścięła z nóg. - Słyszę, że był pan lotnikiem. Miałam brata w Królewskim Korpusie Powietrznym. Jesteśmy Kanadyjczykami. - To byli wspaniali chłopcy - odparł Charlie. Chciał jej zaproponować randkę, ale zaraz mu się przypomniała mamusia. - Niech siostra mi uczciwie powie, jaki jest naprawdę stan. Bardzo siostrę proszę. - To sprzeczne z przepisami, ale sądząc po innych podobnych przypadkach myślę, że prognozy są nienajlepsze. - Tak przypuszczałem. - Podniósł się z fotela. - Jest siostra śliczną dziewczyną, wie siostra? Oblała się pąsem od krochmalonego czepeczka do białego kołnierzyka swego uniformu. Zmarszczyła czoło, przybrała oficjalny ton. - W takich przypadkach lepiej, żeby to się rozstrzygnęło jak najszybciej. Charlie poczuł dławienie w gardle. - T-ak, wiem. - Do widzenia, panie poruczniku. Muszę wracać do swoich zajęć. - Jak rany!... D-dziękuję siostrze bardzo. Wyszedłszy na ulicę długo nie mógł zapomnieć jej ślicznej twarzy i świeżych warg. Pewnego dnia podczas wiosennych roztopów Charlie wymieniał zużytą uszczelkę w jakimś Buicku, kiedy przyleciał chłopak z garażu z wiadomością, że jest do niego telefon ze szpitala. Zimny głos w słuchawce poinformował go, że stan pani Anderson uległ gwałtownemu pogorszeniu i że uważają za swój obowiązek powiadomić rodzinę. Charlie zrzucił kombinezon i poszedł zawołać Hedwig, bo Jima nie było. Wyprowadził z garażu jeden z automobilów, ale zapomniał umyć ręce. Były całe czarne od smarów i zwęglonej uszczelki, więc Hedwig znalazła mu jakąś szmatę. - Muszę sobie poszukać czystej roboty przy rajzbrecie - powiedział. - Jim ci przecież proponował pracę w salonie sprzedaży - warknęła wściekle Hedwig. - Nie wiem, jak ty chcesz do czegoś dojść, jeśli odrzucasz każdą propozycję. - Może trafi mi się propozycja, której nie odrzucę. - Ciekawam, kto prócz nas ci coś zaproponuje. Charlie nie odpowiedział. Przez całą długą drogę na drugi koniec miasta nie zamienili więcej słowa. Dojechawszy do szpitala, dowiedzieli się, że mamusia zapadła w śpiączkę. Dwa dni później umarła. Przed pogrzebem Charlie poczuł w połowie modłów, że mu się zbiera na płacz. Wyszedł, zamknął się w toalecie przy garażu i usiadłszy na desce rozpłakał się jak dziecko. Po powrocie z cmentarza był w takim ponurym nastroju, że wszyscy bali się do niego odezwać. Wybuchnął zobaczywszy, jak po obiedzie Jim i Hedwig zasiadają w jadalni z papierem i ołówkiem do obliczania, ile ich to kosztowało. Powiedział, że zwróci im wszystko co do centa, a w ogóle mogą się nie martwić, nie będzie im już długo siedział na karku. Wyszedł trzaskając drzwiami, pobiegł do siebie na górę i rzucił się na łóżko. Leżał przez dłuższy czas nie rozebrany, w mundurze, gapiąc się w sufit. W uszach brzmiały mu ciągle namaszczone głosy, powtarzające w kółko: "nieboszczka", "strata", lepszy świat". Następnego dnia zadzwoniła Emiska. Powiedziała, że mu współczuje z powodu śmierci matki i że może by do niej zaszedł któregoś wieczora. Niewiele myśląc odparł, że dobrze. Był sam, miał chandrę, chciał pogadać z przyjazną duszą, nie tylko wiecznie z Jimem i Hedwig. Wieczorem wziął auto i pojechał do miasta. Zastał ją samą. Nie podobało mu się tanie, tandetnie krzykliwe urządzenie mieszkania. Zabrał ją do kinematografu, gdzie go spytała, czy pamięta, jak byli razem na "Narodzinach narodu"*. Odrzekł, że nie, chociaż pamiętał doskonale. Czuł, że chce z nim na nowo nawiązać romans. Gdy ją potem odwoził do domu, położyła mu głowę na ramieniu. Zatrzymawszy auto przed kamienicą, w której mieszkała, spojrzał na nią i zobaczył, że płacze. - Nie dasz mi buziaka jak za dawnych czasów, Charlie? - szepnęła. Pocałował ją, ale gdy spytała, czy nie wejdzie na górę, wystękał, że musi być wcześnie w domu. - Och, chodźże, Charlie, przecież cię nie zjem-powtarzała dopóty, dopóki nie uległ, chociaż była to ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę. Ugotowała na kuchence gazowej kakao, po czym jęła mu się wywnętrzać, jaka jest nieszczęśliwa, jakie to męczące stać przez cały dzień za ladą i być na każde skinienie kupujących bab, które są takie wredne, a nadzorcy też nie lepsi, bez przerwy poszczypują tylko dziewczęta po tyłkach i ciągną do przymierzalni, żeby je miętosić. Któregoś dnia nie wytrzyma i odkręci chyba gaz. Charliemu zrobiło jej się żal, chciał ją utulić, żeby przestała płakać, ale tak go to podnieciło, że w rezultacie ją wziął. Wychodząc obiecał do niej zatelefonować. w przyszłym tygodniu. Następnego dnia dostał od niej z rana list, który musiała napisać zaraz po wyjściu i w którym mu wyznawała, że nie kochała nigdy nikogo prócz niego jednego. Wieczorem po kolacji usiadł, żeby jej odpisać, że nie ma się zamiaru żenić z nikim, a już najmniej z nią, ale nie mógł jakoś znaleźć odpowiednich słów i ostatecznie nie odpisał jej w ogóle. Gdy zadzwoniła w dzień potem, powiedział, że jest zajęty, musi pojechać do Północnej Dakoty w sprawie nieruchomości, która im została po matce. Nie podobał mu się sposób, w jaki odrzekła: -Tak. rozumiem, kochanie. Zadzwonię, jak wrócisz. Hedwig zaczęła się dopytywać, co to za kobieta tak do niego wydzwania, a Jim go ostrzegł: - Miej się na baczności przed dziewczynami, Charlie. Jak tylko zwęszą, że coś masz, przypną się do ciebie jak pijawki. - Tak jest - przytaknął stary Vogel. - Teraz już nie jest szolnierz, ty nie mosze mówić szegnaj, mein Schatz, jak sze ide wojować. Teraz one znają, gdzie ty mieszka.. - Niech was o to głowa nie boli – odburknął Charlie. - Nie dam się złapać W dniu, w którym miało nastąpić notarialne otwarcie testamentu mamusi, Jim i Hedwig wysztafirowali się jak na raut. W Charliem wszystko się zagotowało na widok Hedwig w nowo uszytej czarnej sukni ozdobionej skromnie koronką przy dekolcie i Jima w karawaniarskim garniturze kupionym na pogrzeb. Notariusz był małym podstarzałym Żydkiem niemieckim, z siwym tupecikiem starannie zaczesanym na pokaźną łysinę na czubku głowy i ze złotym cwikierem na czubku nosa. Czekał już na nich, gdy weszli do kancelarii. Z namaszczonym uśmieszkiem podniósł się zza biurka zawalonego dokumentami w niebieskich teczkach i zrobił lekki ukłon. Następnie usiadł rozpromieniony, z łokciami opartymi o papiery, i jął delikatnie pocierać czubki palców. Nikt się przez chwilę nie odzywał. Jim kaszlnął za osłoną dłoni jak w kościele. - Po-patrz-my - powiedział w końcu pan Goldberg cichosłodkim głosem, z nieco teatralną emfazą. - Czy nie powinno państwa być więcej? - Estera i Rut nie mogły przyjechać - odrzekł Jim. - Mieszkają obie na wybrzeżu. Mam ich pełnomocnictwa. Pełnomocnictwo Rut jest podpisane także przez jej męża, w razie gdyby były jakieś nieruchomości. Pan Goldberg cmoknął lekko językiem. - Szkoda. Wolałbym, żeby byli wszyscy spadkobiercy. Ale sądzę, że w istniejącej sytuacji nie będzie żadnych trudności. Jedynym egzekutorem testamentu został wyznaczony pan James A. Anderson. Oczywiście rozumieją państwo, że w takich przypadkach dążeniem wszystkich zainteresowanych powinno być uniknięcie postępowania sądowego. Oszczędza to mnóstwo korowodów i wydatków, a nie ma konieczności odwoływania się do sądu, gdy egzekutorem jest jeden ze spadkobierców. Przystępuję do odczytania ostatniej woli zmarłej. Pan Goldberg widać sam sporządzał testament, bo czytał go z widoczną lubością. Z wyjątkiem legatu tysiąca dolarów dla Lizzie Green, która prowadziła dom noclegowy pani Anderson w Fargo, cały majątek ruchomy i nieruchomy - parcele w Fargo, obligacje Pożyczki Wolności* oraz rachunek oszczędnościowy na sumę tysiąca pięciuset dolarów - przypadał wspólnie dzieciom, miał być zarządzany przez Jamesa A. Andersona jako jedynego egzekutora i ostatecznie podzielony między spadkobierców na podstawie wspólnego porozumienia. - Czy są jakieś pytania albo uwagi? -- zapytał dobrotliwie pan Goldberg. Charlie nie mógł nie zauważyć, że Jim jest niepomiernie zadowolony z obrotu sprawy. - Istnieje propozycja - ciągnął pan Goldberg tym samym głosem, który zdawał się rozpływać wśród dokumentów jak masło na ciepłej grzance - żeby pan Charles Anderson, który jak słyszę, wybiera się wkrótce na Wschód, zechciał również podpisać podobne pełnomocnictwo jak jego siostry. Rozumiem, że cały majątek zostałby wówczas zainwestowany w Spółkę Sprzedaży Automobilów Andersona. Charlie poczuł ogarniający go chłód. Jim i Hedwig obserwowali go w napięciu. - Ja tam się nie wyznaję na mądrościach prawnych - powiedział. - Ale wiem, czego chcę: dostać jak najszybciej swoją część na rękę. Mam na widoku pewien interes na Wschodzie, chciałbym w niego zainwestować. Jimowi zaczęła drżeć cienka dolna warga. - Nie bądź głupcem, Charlie. Znam się na interesach lepiej od ciebie. - Może na swoich. Ale nie na moich. Hedwig, która, gdyby mogła, zabiłaby Charliego wzrokiem, nie wytrzymała i wtrąciła swoje: - Och, Charlie, pozwól Jimowi zrobić, co chce. Przecież to dla naszego wspólnego dobra. - A-a, zamknij się chociaż ty - odpalił Charlie. Jim porwał się na równe nogi. - Słuchaj, szczeniaku! Jak ty się odzywasz do mojej żony? - Moi państwo, moi mili państwo - zagruchał notariusz pocierając palce tak zapamiętale, jakby chciał z nich wykrzesać iskrę. - Nie dajmy się ponieść temperamentowi, nie wypada w takich okolicznościach. Musimy stworzyć atmosferę domowego ogniska, rodzinnej pogawędki przy kominku. Charlie prychnął śmiechem. - Aha! Taką, jaka zawsze panowała w naszym domu – powiedział półgłosem i odwrócił się do nich plecami. Wyjrzał przez okno na białe dachy i drabinki pożarowe obrośnięte soplami lodu. Śnieg topniejący na gontowym dachu sąsiedniego drewniaka dymił w popołudniowym słońcu. Za drewniakiem widać było puste parcele z głębokimi zaspami i kawałek gołej asfaltowej jezdni z automobilami mknącymi w jedną i w drugą stronę. - Słuchaj, Charlie, opamiętaj się. - Głos Jima za jego plecami przybrał proszący śpiewny ton. - Wiesz, jakie warunki postawił swoim przedstawicielom Ford*. Dla mnie to być albo nie być. Ale jako lokata to życiowa szansa. Nie stracisz nawet, gdyby fabryka się zwinęła. Zawsze zostaną auta. Charlie się obrócił. - Jim - powiedział spokojnie - nie mam zamiaru z tobą dyskutować. Chcę dostać swoją część spadku w gotówce, jak tylko zdołacie z panem Goldbergiem załatwić formalności. Mam na widoku interes z motorami do aeroplanów, w porównaniu z tym wszystkie przedstawicielstwa Forda to pestka. - Nie rozumiesz, że ja chcę zainwestować pieniądze mamusi w rzecz absolutnie pewną? Niech pan Goldberg powie: czy to nie jest najpewniejsza lokata pod słońcem? - No, automobile Forda rzeczywiście spotyka się na każdym kroku. Może młody człowiek zechce jeszcze przemyśleć sprawę. Ja tymczasem mogę poczynić wstępne kroki... - Nie zgadzam się na żadne kroki, wstępne ani nie wstępne. Chcę dostać bezzwłocznie, ile się da. A jeśli pan nie potrafi tego załatwić, poszukam adwokata, który to załatwi. Wziął paltot i kapelusz i wyszedł. Następnego dnia zjawił się na śniadanie w kombinezonie jak zwykle, ale Jim mu oświadczył, że nie życzy sobie jego pomocy, skoro Charlie ma takie zdanie o firmie. Charlie wrócił na górę i rzucił się na łóżko. Gdy Hedwig przyszła je zasłać, wykrzyknęła: "O, jeszcze tu jesteś!"- i zawróciła strzelając drzwiami. Charlie słyszał, jak wraz z ciotką Hartmann tłucze się i trzaska przedmiotami przy różnych zajęciach domowych. W połowie przedpołudnia zszedł na dół i odszukał Jima, który ślęczał nad księgami w kantorku przy salonie sprzedaży. - Jim, chcę z tobą pomówić. Jim zdjął okulary, popatrzył na niego. - Co znowu? - spytał cedząc po swojemu słowa. Charlie odparł, że podpisze mu to pełnomocnictwo, jeśli Jim mu pożyczy teraz pięćset dolarów. W przyszłości, jeśli ta jego historia lotnicza się rozkręci, może go w zamian przypuścić do spółki. Jim się skrzywił. - Więc dobrze - rzekł Charlie. - Niech będzie czterysta. Muszę się wyrwać z tej dziury. Jim wstał powoli. Był taki blady, że Charlie się wystraszył, czy mu coś nie jest. - Widzę, że ci już nie wbiję do tej durnej pały, z czym się tu borykam. Nie to nie, niech cię szlag. Koniec z nami. Hedwig będzie musiała pożyczyć pieniądze w banku na swoje nazwisko. Ja jestem zadłużony po uszy. - Wszystko mi jedno, jak to załatwicie - odparł Charlie. - Chcę stąd wyjechać. Szczęście, że w tym momencie zadzwonił telefon, boby sobie pewnie skoczyli do oczu. Odebrał Charlie. Okazało się, że to Emiska. Powiedziała, że była wczoraj w St. Paul i widziała go na ulicy. Okłamał ją, że wyjeżdża, chce ją wystawić do wiatru. Musi do niej dzisiaj przyjść, bo jak nie, to nie wie, co sobie zrobi. Chyba nie chce, żeby się zabiła. Charlie był skołowany awanturą z Jimem i w ogóle wszystkim, tak że w rezultacie obiecał jej przyjść. Zanim skończył rozmawiać, Jim z promiennym uśmiechem wyszedł do salonu czarować jakiegoś klienta. Jadąc tramwajem postanowił powiedzieć Emisce, że się ożenił podczas wojny z Francuzką, lecz otworzyła mu taka wymizerowana i blada, że nic nie powiedział, tylko ją zabrał na tańce. Czuł się okropnie głupio widząc, jaka jest uszczęśliwiona, zupełnie jakby wszystko było znowu po staremu. Na odchodnym umówił się z nią na przyszły tydzień. Przed wyznaczonym dniem był już w drodze do Chi. Jednak poczuł się naprawdę dobrze dopiero, gdy przejechał przez miasto i wsiadł na drugim dworcu w pociąg nowojorski. W kieszeni miał list od Joego Askewa, który obiecywał na niego czekać w Nowym Jorku, oraz to, co mu zostało z trzystu dolarów, które ostatecznie wydusił od Hedwig. Potrąciła mu za życie i mieszkanie za cały czas pobytu licząc po dziesięć dolarów tygodniowo, ale przesiadłszy się do pociągu nowojorskiego postanowił więcej nie myśleć ani o niej, ani o Emisce, ani o całej tej parszywej zimie. Odtąd będzie myślał tylko o Nowym Jorku, o motorach do aeroplanów i o Doris Humphries. Obudziwszy się rano na dolnym łóżku slipingu, podniósł zasłonę i wyjrzał przez okno. Pociąg mknął wśród wzgórz Pensylwanii, pola za szybą były świeżo zorane na niektórych drzewach pojawiła się już lekka mgiełka zieleni. Pod kwitnącą gruszą na podwórku jakiejś farmy dziobała pracowicie ziemię chmara żółtych kurcząt. - Jak rany - powiedział na głos - raz na zawsze koniec z zatęchłą prowincją. KRONIKA XLVIII Korporacja Stali* wyrosła faktycznie na usankcjonowanego kolosa zarówno w sensie materialnym, jak finansowym Ludziskom w Georgii uderzył do głowy Ten szalony taniec całkowicie nowy: Kręć, kręć, kręć tą częścią PŁONĄ REMIZY CYGANKA ARESZTOWANA ZA WYWRÓŻENIE PRAWDY Razy Szpicrutą Przyśpieszają Ślub jej potęga stała się niemal przysłowiowa od chwili, gdy stal zaczęła robić swoją oszałamiającą karierę, jednakże trzeba się od czasu do czasu na nowo przyjrzeć niespotykanym rozmiarom tej potęgi, aby ją zobaczyć we właściwym świetle OSŁUPIENIE ROSZCZENIAMI FINANSOWYMI DEMOKRATÓW Z MAINE kręć tą czę-ęścią Tajemnicza Kobieta Próbuje Samobójstwa w Stawie Parkowym krę-ęć tą czę-ęścią OLIVE THOMAS SIĘ OTRUŁA* LIST Z OSTRZEŻENIEM, ŻEBY SIĘ USUNĄĆ Z WALL STREET WÓZ Z BOMBĄ POCHODZIŁ Z NEW JERSEY Krę-ęć Tą-ą Czę-ęścią Pojawił się Autor Ostrzeżeń ZNALEZIONO CIAŁO PRZYWIĄZANE DO ROWERU ODNALEZIONO MECHANIZM ZEGAROWY BOMBY BLASZANA LIZA Automobiler, p. Ford, pisał w 1900 roku reporter, . automobiler, p. Ford, rozpoczął wprawianie w ruch swego rumaka od trzech czy czterech energicznych szarpnięć drążka po prawej stronie siedzenia; pociągać szybko drążek w górę i w dół, ażeby, jak wyjaśnił, zmieszać benzynę z powietrzem i wtłoczyć ją do cylindra, w którym miał nastąpić wybuch... P. Ford przesunął dźwigienkę elektryczną i rozległo się ciche puf puf, puf, które niebawem przybrało na sile... Machina ruszyła z szybkością około ośmiu mil na godzinę. Mimo że w jezdni były głębokie koleiny, sunęła z niewyobrażalną płynnością, bez śladu podskoków normalnych nawet dla tramwaju... Kiedy dotarła do bulwaru, automobiler stopniowym dociskaniem jednej z dźwigni wypuścił ją pełną mocą. Aż świszczało, gdy machina z nieskończoną szybkością nabierała pędu. Mknęła zostawiając za sobą warkot, nowy dźwięk automobilu. Przez dwadzieścia lat albo dłużej, odkąd w wieku szesnastu lat porzucił ojcowską farmę i najął się do pracy w jednym z detroickich warsztatów mechanicznych, Henry Ford miał bzika na punkcie machin. Najpierw pasjonował się zegarkami, potem zaprojektował traktor parowy, potem zbudował pojazd bez konia napędzany motorem wzorowanym na motorze gazowym Otta*, potem bryczkę mechaniczną z jednocylindrowym motorem, która mogła jechać do przodu, ale nie mogła do tyłu; aż wreszcie, w dziewięćdziesiątym ósmym, uznał, że umie dosyć, by zaryzykować porzucenie pracy w Detroickim Towarzystwie Edisonowskim, gdzie awansował z dyżurnego montera na nocnej zmianie na głównego mechanika, i poświęcić się całkowicie konstruowaniu nowego motoru benzynowego. (w końcu lat osiemdziesiątych poznał Edisona na zjeździe pracowników zakładów elektrycznych w Atlantic City. Podszedł do niego, kiedy Edison skończył swoje przemówienie, i zapytał, czy zdaniem Edisona benzyna może być zastosowana jako paliwo do motorów. Edison odrzekł, że może, a co powiedział Edison, było święte. Henry Ford przez całe życie darzył Edisona najwyższym uznaniem), jeżdżeniu swoją bryczką mechaniczną tam i z powrotem po płaskich wyboistych ulicach Detroit (siedział zuchowato za drążkiem kierowniczym, ubrany w ciasno zapięty surdut, sztywny kołnierzyk i melonik), płoszeniu głośnymi eksplozjami w motorze tęgich perszeronów piwowarskich, smukłych kłusaków i szłapaków o lśniących kłębach, oraz szukaniu szaleńców gotowych zainwestować pieniądze w fabrykę automobilów. Był pierworodnym synem irlandzkiego imigranta, który w latach wojny secesyjnej poślubił córkę zamożnego "holenderskiego" farmera z Pensylwanii* i osiadł na roli koło Dearborn w hrabstwie Wayne w stanie Michigan; jak wielu młodych Amerykanów, Henry od lat chłopięcych nienawidził wiecznego taplania się w błocie przy pracach polowych, wożenia i rozrzucania nawozu, czyszczenia lamp naftowych, nudy, potu i samotności życia na farmie. Był szczupłym ruchliwym młodzieńcem i dobrym łyżwiarzem, miał zręczne ręce; najchętniej obsługiwał maszyny, a ciężką pracę pozostawiał innym. Matka przykazywała mu, żeby nie pił, nie palił, wystrzegał się hazardu i nie zaciągał długów, . więc nigdy tego nie robił. Kiedy miał dwadzieścia parę lat, ojciec zapisał mu czterdzieści akrów gruntu, żeby go ściągnąć z powrotem z Detroit, gdzie pracował jako monter i mechanik w Towarzystwie Maszynowym "Suchy Dok", które wytwarzało motory do parostatków. Młody Henry wystawił sobie nowoczesny biały kwadratowy dom mieszkalny z fałszywym dachem mansardowym, ożenił się i osiadł na roli, ale gospodarowanie pozostawił najemnym parobkom, sam zaś kupił piłę tarczową, wypożyczył motor parowy i ciął na budulec drzewo z działek leśnych. Był gospodarnym młodym mężczyzną, który nigdy nie pił, nie palił, nie grał w karty ani nie pożądał żony bliźniego swego, ale nie mógł znieść życia na farmie. Przeniósł się do Detroit i w murowanej szopie za domem przez długie lata majstrował w każdej wolnej chwili koło bryczki mechanicznej, na tyle lekkiej, żeby mogła jeździć po gliniastych drogach hrabstwa Wayne w Michiganie. W roku 1900 miał do zademonstrowania automobil zdatny do użytku. Kończył czterdzieści lat, gdy powstało Towarzystwo Motoryzacyjne Forda i wreszcie ruszyła produkcja*. Szybkość była rzeczą, o którą się przede wszystkim ubiegali pierwsi producenci automobilów. Wyścigi przynosiły rozgłos markom fabrycznym. Henry Ford sam ustanowił parę rekordów na torze w Grosse Pointe i na lodzie jeziora St. Clair. W swojej 999 przejechał milę w trzydzieści dziewięć i cztery piąte sekundy*. Ale miał przez całe życie zwyczaj najmowania do ciężkiej roboty innych. Szybkością, która go interesowała, była szybkość produkcji, rekordami - rekordy wytwórczej sprawności. Do ścigania się pod szyldem firmy zaangażował cyklistę akrobatę z Salt Lake City, Barneya Oldfielda*. Henry Ford miał własne zdanie nie tylko o konstrukcji motorów, karburatorów, magnet, szablonów, sztanc, uchwytów i osprzętu; miał także swój pogląd na prowadzenie przedsiębiorstwa; uważał, że wielkie pieniądze leżą w ekonomicznej produkcji seryjnej, szybkim obrocie kapitału, tanich prostych standardowych częściach zamiennych; ale dopiero w 1909, po latach handryczenia się ze wspólnikami, wypuścił swój pierwszy Model T*. Henry Ford miał rację. Od razu w pierwszym sezonie sprzedał przeszło dziesięć tysięcy swoich Blaszanych Liz, a dziesięć lat później sprzedawał ich blisko milion rocznie. W owych latach fabrykantów i dyrektorów produkcji elektryzował system Taylora. Hasłem dnia była organizacja. Tę samą pomysłowość, która pozwala udoskonalać pracę maszyn, można zastosować do pracy robotników, którzy te maszyny wytwarzają. W 1913 wprowadzono u Forda taśmę produkcyjną. W tym roku zyski wyniosły około dwudziestu pięciu milionów dolarów, ale pojawiły się trudności z utrzymaniem robotników. Mechanicy jakoś nie bardzo chcieli pracować u Forda. Henry Ford miał swój pogląd nie tylko na prowadzenie przedsiębiorstwa. Był największym fabrykantem automobilów na świecie, płacił wysokie dniówki. Może jeśli stali pracownicy będą wiedzieli, że mają zapewniony udział (bardzo skromny udział) w zyskach, stanie się to dla wykwalifikowanych robotników zachętą do trzymania się zakładów; wysokopłatni mechanicy będą mogli zaoszczędzić dosyć pieniędzy na kupno Blaszanej Lizy. W dniu, w którym zakłady Forda ogłosiły, że nieposzlakowani żonaci robotnicy amerykańscy, którzy szukają pracy, mają szansę zarabiania pięciu dolarów dziennie (oczywiście wkrótce się okazało, że pod pewnymi warunkami; zawsze są warunki), przed zakładami w Highland Parku* przez całą mroźną styczniową noc czekał taki olbrzymi tłum, że po otwarciu bram doszło do zamieszek; policjanci rozbijali głowy, kandydaci do pracy obrzucali ich cegłami; zniszczeniu uległo mienie, mienie Henry'ego Forda. Straż fabryczna musiała w końcu użyć sikawek pożarowych do rozpędzenia tłumu. System Amerykański*: dobrobyt motoryzacyjny idący z góry; oczy-wiście wkrótce się okazało, że pod pewnymi warunkami. Ale te pięć dolarów dziennie, płacone pilnym nieposzlakowanym robotnikom amerykańskim, tórzy nie pili, nie palili, nie czytali i nie myśleli, którzy nie cudzołożyli i których żony nie przyjmowały sublokatorów, te pięć dolarów rozsławiło ponownie Amerykę jako Jukon* czarno-roboczych świata i pozwoliło wyprodukować owe wszystkie Blaszane Lizy, kładąc tym podwaliny pod wiek motoryzacji, a przy okazji czyniąc Henry'ego Forda, automobilera, wielbiciela Edisona i miłośnika ptaków, wielkim Amerykaninem jego czasów. Ale Henry Ford miał nie tylko zdanie o taśmach produkcyjnych i życiu prywatnym swoich pracowników. Miał także swoje ideały. Był wiejskim chłopakiem, który nie tyle zawędrował do miasta dla zrobienia majątku, co zrobił majątek na przybliżeniu miasta do wsi. Nauki wyniesione z czytanek McGuffeya* oraz przesądy i uprzedzenia wpojone mu przez matkę zachował nieskalane i nietknięte jak świeżo drukowane banknoty zamknięte w safesie. Chciał, żeby ludzie poznali jego ideały, więc kupił tygodnik "Dearborn Independent" i rozpoczął kampanię przeciwko paleniu. Kiedy w Europie wybuchła wojna, miał także na jej temat własne zdanie. (Podejrzliwość wobec żołnierki i żołnierzy była równie zakorzeniona wśród farmerów Środkowego Zachodu, jak gospodarność, wytrwałość, wstrzemięźliwość i skrupulatność w sprawach pieniężnych.) Każdy inteligentny mechanik amerykański potrafi pojąć, że gdyby Europejczycy nie byli bandą ciemnych źle wynagradzanych cudzoziemców, którzy piją, palą, cudzołożą z kobietami i marnotrawnie gospodarzą, nigdy by nie doszło do wojny. Kiedy przez mur strażników i sekretarek, którzy otaczali Henry'ego Forda, przedarła się Rosika Schwimmer*, by mu uświadomić, że mógłby położyć kres wojnie, odparł, że oczywiście, wynajmie statek, popłynie do Europy i przed Bożym Narodzeniem wyciągnie chłopców z okopów. Wynajął parowiec "Oskar II" i zapełnił go pacyfistami oraz społecznikami, aby popłynęli wraz z nim przetłumaczyć książętom Europy, że to, co robią, jest głupie i złe. Nie jego winą było, że zdrowy chłopski rozum Biednego Ryszarda* nie rządził już światem, a pacyfiści okazali się po większej części maniakami z głowami nabitymi gazetową frazeologią. Williamowi Jenningsowi Bryanowi*, który przyjechał do Hoboken pożegnać odpływających, ktoś wcisnął klatkę z wiewiórką i William Jennings Bryan wygłaszał swoje przemówienie z wiewiórką pod pachą. Henry Ford rzucał do tłumu róże Piękność Ameryki, orkiestra grała Nie na żołnierza chowałam mego syna". Dowcipnisie wypuścili dalsze, wiewiórki. W salonie pluton pastorów związał węzłem małżeńskim parę zbiegłych kochanków. Pan Zero, filantrop domów noclegowych, który przybył za późno, żeby się zaokrętować, dał nura do Rzeki Północnej i popłynął za statkiem*. Oskara II" ochrzczono pływającą Chautauquą*; Henry Ford" mówił, że czuje się na nim jak w którymś z miasteczek Środkowego Zachodu; ale zanim dopłynęli do Kristiansandu w Norwegii, pismacy tak go ośmieszyli, że stchórzył i schronił się do łóżka. Świat poza hrabstwem Wayne w Michiganie był zbyt szalony. Żona i dyrekcja wysłały w ślad za nim dziekana Kościoła episkopalnego, który go zabrał cichaczem w drogę powrotną do kraju, i pacyfiści musieli sobie w rezultacie strzępić języki sami. Dwa lata później zakłady Forda produkowały sprzęt wojenny, w szczególności ścigacze klasy Orzeł*; Henry Ford planował także budowę jednoosobowych tanków i jednoosobowych łodzi podwodnych na wzór łodzi wypróbowanej podczas wojny o niepodległość. Ogłosił w prasie, że zyski wojenne przekaże rządowi, ale nie ma śladu, by to rzeczywiście uczynił. Rzeczą, którą przywiózł ze swojej wyprawy do Europy, były "Protokoły Mędrców Syjonu"*. Rozpoczął w "Dearborn Independent"* kampanię uświadamiającą: temu, że świat nie jest już taki, jakim było hrabstwo Wayne w Michiganie za dawnych dobrych czasów konia i bryczki, winni są Żydzi; Żydzi rozpoczęli wojnę i wymyślili bolszewizm, darwinizm, marksizm, Nietzschego, krótkie spódnice i szminkę do warg; Żydzi stoją za Wall Street, międzynarodowymi bankami, handlem białymi niewolnicami, kinematografem, Sądem Najwyższym, jazzem i pokątną sprzedażą alkoholu. Henry Ford demaskował Żydów, kandydował na senatora, wytoczył "Chicago Tribune" proces o oszczerstwo* i stał się pośmiewiskiem sprzedajnej prasy metropolitalnej; ale kiedy bankierzy metropolitalni chcieli mu się dobrać do skóry, wystrychnął ich wszystkich na dudków. Zaczęło się od tego, że w 1918 zadłużył się dla wykupienia mniejszościowych udziałów za bagatelną sumę siedemdziesięciu pięciu milionów dolarów. W lutym 1920 potrzebował gotówki na spłatę przypadającej części długu. Podobno zjawił się u niego jeden z bankierów i zaofiarował mu wszelkie ułatwienia w zamian za dopuszczenie do rady nadzorczej przedstawiciela banków. Henry Ford wręczył bankierowi jego kapelusz i przystąpił do mobilizowania funduszy na swój własny sposób: wszystkie auta i wszystkie części zamienne, jakie miał na składzie, wyekspediował do swoich sprzedawców i zażądał od nich bezzwłocznej zapłaty w gotówce. Niech inni się zapożyczają, było zawsze kardynalną zasadą kupiecką. Wstrzymał produkcję i anulował wszystkie zamówienia u swoich dostawców. Dla wielu sprzedawców oznaczało to ruinę, wiele firm dostawczych zbankrutowało, ale kiedy Henry Ford wznowił produkcję, był wyłącznym właścicielem swoich zakładów, tak jak rolnik, który gospodaruje na farmie z czystą hipoteką i zapłaconymi podatkami. W 1922 zaczęto lansować kandydaturę Forda na urząd Prezydenta (wysokie zarobki, siłownie wodne, rozproszenie przemysłu po małych miasteczkach), czemu zakulisowymi manipulacjami zręcznie przeciw-działał inny domorosły filozof, Calvin Coolidge*; ale w 1922 Henry Ford sprzedał milion trzysta trzydzieści dwa tysiące dwieście dziewięć Blaszanych Liz; był najbogatszym człowiekiem świata. Miejsce wąskich kolein żłobionych w błocie przez Modele T zajęły dobre szosy. Popyt na auta rósł. W zakładach Forda bezustannie usprawniano produkcję; mniej marnotrawstwa, więcej majstrów, nadzorców, szpiclów (kwadrans na lunch, trzy minuty na wyjście do toalety, we wszystkim taśmowy pośpiech, sięgnąć pod spód, wcisnąć podkładkę, wkręcić śrubę, wsunąć zawleczkę, sięgnąć pod spód, wcisnąć podkładkę, wkręcić śrubę, sięgnąć pod spód wcisnąć przykręcić sięgnąć wcisnąć, aż praca wysysała z ludzi ostatnią uncję życia i do domu wracały roztrzęsione cienie). Najmniejszy składnik procesu produkcyjnego stanowił własność Forda, od rudy w kopalni do gotowego auta zjeżdżającego o własnej sile z taśmy; w zakładach wszystko było wyliczone do jednej dziesięciotysięcznej cala według skali Johansena; w 1926 cały cykl produkcyjny zredukowano do osiemdziesięciu jeden godzin licząc od rudy z kopalni do wychuchanego, zdatnego do jazdy auta, ekspediowanego do salonu sprzedaży; ale Model T się przeżył. Powojenna Koniunktura i System Amerykański (oczywiście obwarowany pewnymi warunkami; zawsze są warunki) uśmierciły Blaszaną Lizę. Zakłady Forda były już tylko jednymi z wielu. Kiedy prysła bańka koniunktury, Henry Ford, domorosły filozof, oświadczył tryumfalnie: "A nie mówiłem? To słuszna kara za uprawianie hazardu i zaciąganie długów. Kraj jest zdrów". Lecz kiedy ów kraj, w dziurawych butach, w podartych spodniach, w paskach zaciśniętych na pustych brzuchach, z próżnymi rękami spierzchniętymi i posiekanymi od mrozu owego najzimniejszego marcowego dnia 1932, ruszył z Detroit do Dearborn, domagając się pracy i Systemu Amerykańskiego, jedyną rzeczą, o której umiano pomyśleć u Forda, były karabiny maszynowe. Kraj był zdrów, ale demonstrantów powitano kulami. Czterech zabito. Na stare lata Henry Ford jest namiętnym kolekcjonerem* (żyje, jak w stanie oblężenia, na ojcowskiej farmie wtopionej w posiadłość obejmującą tysiące milionerskich akrów, strzeżony przez armię łamignatów, zauszników, tajniaków i szpiclów pod rozkazami byłego angielskiego boksera, w wiecznym strachu przed tłumem w dziurawych butach na drodze, w wiecznym strachu, że gangsterzy porwą jego wnuki, że zastrzeli go jakiś szaleniec, że Nowe Czasy i bezrobotni o próżnych rękach wedrą się przez bramy i wysokie ogrodzenia; strzeżony przez prywatną armię przed nową Ameryką głodnych dzieci, pustych brzuchów, stóp w dziurawych butach przytupujących w kolejce po waserzupkę, Ameryką, która wchłonęła dawnych skrzętnych farmerów hrabstwa Wayne w Michiganie, jakby ich nigdy nie było). Na stare lata Henry Ford jest namiętnym kolekcjonerem. Odbudował farmerski dom swego ojca i urządził go dokładnie tak, jak go zapamiętał z lat chłopięcych. Wzniósł całe miasteczko muzeów bryczek, sani, dyliżansów, starych pługów, kół młyńskich, wczesnych automobilów. Spenetrował kraj, by ściągnąć muzykantów, którzy by potrafili grać staromodne wiejskie tańce. Skupował nawet stare karczmy i kazał je doprowadzać do pierwotnego stanu. To samo uczynił z pierwszymi laboratoriami Thomasa Edisona. Nabywszy Przydrożną Oberżę pod Sudbury w stanie Massachusetts, kazał od niej odsunąć nowoczesną szosę, którą z oleistym szumem i warkotem (nowym dźwiękiem automobilu) przemykały ostatnie modele samochodów, i odtworzyć starą wyboistą drogę, by wszystko było znów tak jak za dawnych dobrych czasów konia i bryczki. KRONIKA XLIX Walecie karowy, Walecie karowy, Wypłaszasz mi z kieszeni Resztki mej chudoby ŚWIADKOWIE W TAJEMNICZEJ AFERZE KORUPCYJNEJ Filadelfijczyk pobity na śmierć we własnym pokoju niecały rok temu mówiono robotnikom, że żołnierze toczą na zbroczonych krwią polach Francji bój w obronie demokracji, i kazano im wypruwać z siebie żyły dla wsparcia ich wzmożoną produkcją, a teraz ci sami żołnierze przychodzą uczyć robotników demokracji, przychodzą ze swymi śmiercionośnymi narzędziami, ze swymi wielostrzałowymi karabinami, kulomiotami, działkami, które mogą w ciągu paru minut oczyścić dwumilową ulicę, w kaskach, które wyprodukowali robotnicy z Gary Bananów już nie mamy, Skończyły się banany KLIKA POPLECZNIKÓW TRAKCJI ELEKTRYCZNEJ UTRĄCA USTAWĘ O KOMUNIKACJI AUTOBUSOWEJ Płoną domy, a pijani żołnierze w spódnicach tańczą MŁODA SAMOBÓJCZYNI BYŁA PRZYJACIÓŁKĄ OLIVE THOMAS* Zabił się na złość żonie, która traci zmysły na wieść o samobójstwie POSZUKIWANIE DOWODÓW POGONI ZA PIENIĄDZEM NA WSCHODZIE interes polega w głównej mierze na finansowaniu fabrykantów i kupców przez wykupywanie dowodów ich zadłużenia wynikającego z zarzucania rynku wielką różnorodnością towarów takich, jak automobile, aparaty elektryczne, maszyny. CHARLIE ANDERSON - Pan And-son, pan And-son, depesza do pana And-sona. Charlie wyciągnął rękę po telegram i stojąc na rozkołysanym korytarzu odcyfrował paseczki liter nalepione na blankiet. LEŻĘ INFLUENCA STOP DEPESZUJ ADRES STOP PRZYJAZD PRZYSZŁY TYDZIEŃ STOP JOE. - Diabli nadali - powtarzał Charlie pod nosem, przeciskając się na swoje miejsce między kobietami zamykającymi sakwojaże, siwym mężczyzną naciągającym paltot i posługaczem obładowanym walizkami. -Diabli nadali. Pociąg już zwalniał przed Grand Central. Na szarym podziemnym peronie było spokojnie, gdy wysiadł z dusznego slipingu i odebrał od posługacza ciężką walizę. Kołysząc nią zaczął się samotnie wspinać ,pochyłym chodnikiem. Od długiej jazdy bolała go głowa. Stacja była tak wielka, że nie sprawiała tłocznego wrażenia, jakie mu się kojarzyło z Nowym Jorkiem. Przez grube szyby wielkich sklepionych okien widać było strugi deszczu zacinające w ściany kamienic po drugiej stronie ulicy. Nie wiedząc, w którą stronę iść, kręcił się po stacji, aż trafił na witrynę jadłodajni. Wszedł i usiadł. Dzień był duszny, z kuchni napływał falami zapach mydlin do pomywania i rozgrzanego tłuszczu. Kelnerka była małą czarnowłosą dziewczyną o kwaśnej minie i sińcach pod oczami. Gdy się nad nim pochyliła układając nakrycie, owionęła go woń wilgotnej bielizny, potu i talku. Poszukał jej wzroku chcąc ją sprowokować do uśmiechu. Kiedy się oddalała po zupę dla niego, przyglądał się jej kanciastym pośladkom poruszającym się miarowo pod czarną sukienką. W aurze deszczowego nadoceanicznego dnia było coś przytłaczającego i lubieżnego. Jadł zupę pomidorową nie czując smaku. Nie skończywszy wstał i podszedł do budki telefonicznej. Nie potrzebował sprawdzać numeru. Czekając czuł, jak ze zdenerwowania spływają mu po karku strużki potu. Gdy w słuchawce odezwał się kobiecy głos, słowa uwięzły mu w gardle. - Ch-chciałbym mówić z panną Humphries -- wykrztusił wreszcie. - P-proszę powiedzieć, że Charlie Anderson... Porucznik Anderson. Nim zdążył przyzwoicie odchrząknąć, w słuchawce rozległ się jej melodyjny pieszczotliwy głos. Oczywiście, że go pamięta - zapewniła intymnie - ładnie, że zadzwonił. Oczywiście, będą się często widywać, nie będzie mogła się doczekać. Chciałaby jak najprędzej, ale akurat wyjeżdża na weekend, tak, przedłużony weekend. Niech koniecznie zadzwoni w przyszłym tygodniu, nie, jakoś tak pod koniec. Marzy, żeby się z nim znowu zobaczyć. Gdy wrócił, kelnerka czekała koło stolika. - Nie smakowała panu zupa? - spytała. - Owszem, tylko musiałem załatwić parę telefonów. - Parę telefonów? - powtórzyła kpiąco. Teraz ona chciała go sprowokować do uśmiechu. - Poproszę jeszcze kawę i kawałek jakiegoś placka - powiedział patrząc na menu. - Jest suflet cytrynowy, paluszki lizać - odparła z komicznym westchnieniem, tak że parsknął śmiechem. Popatrzył na nią rozbawiony i zrobiło mu się gorąco. Ogarnęła go znowu chętka. - Dobrze, złotko, niech będzie suflet. Zjadłszy zapłacił i wrócił do budki telefonicznej. Dzwoniła z niej przed chwilą jakaś kobieta, w powietrzu wisiał ostry odór perfum. Zatelefonował do Klubu Stulecia zapytać, czy Ollie Taylor jest w Nowym Jorku; okazało się, że jest w Europie. Wobec tego zadzwonił do Johnsonów; nikogo więcej tutaj nie znał. Głos Eweliny Johnson w słuchawce miał niskie przytłumione brzmienie. Usłyszawszy, kto mówi, zaśmiała się i powiedziała: - Chętnie byśmy cię zobaczyli. Przyjdź na kolację, poznasz naszego małego. Wysiadł z metra przy Astor Place o wiele za wcześnie. Zapytawszy sprzedawcę gazet, w której stronie jest Piąta Aleja, krążył tam i z powrotem między sennymi kamienicami z czerwonej cegły. Odczuwał potrzebę świeżego powietrza po dusznym kinematografie, do którego poszedł dla zabicia popołudnia. Kiedy spojrzał na zegarek, było dopiero wpół do siódmej. Do Johnsonów był zaproszony na siódmą. Minął ich dom trzykrotnie, nim się zdecydował wejść na schodki. Na bileciku nad dzwonkiem widniały nabazgrane nazwiska: Paul Johnson, Ewelina Hutchins. Nacisnął dzwonek i czekał poprawiając nerwowo krawat. Nikt nie odpowiadał. Zastanawiał się, czy zadzwonić jeszcze raz, gdy ujrzał Paula Johnsona w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, nad-chodzącego raźno, z pogwizdywaniem, od strony Piątej Alei. - A-a, cześć, Anderson - odezwał się zaskoczony Paul. - Skąd się tutaj wziąłeś? Dźwigał kilka toreb z wiktuałami, które musiał przełożyć do lewej ręki, żeby uścisnąć Charliemu dłoń. - Powinienem ci pewnie pogratulować - powiedział Charlie. Paul zmierzył go nie rozumiejącym wzrokiem, po czym się oblał rumieńcem. - Masz na myśli syna i dziedzica? Ponoć to błogosławieństwo. Wprowadził Charliego do dużego nagiego staroświeckiego pokoju o sutych fioletowych zasłonach w oknach. - Siadaj na chwilę. Zobaczę, co robi Ewelina. Wskazał mu wyściełaną kanapę i zniknął za rozsuwanymi drzwiami prowadzącymi w głąb mieszkania. Wrócił niemal natychmiast, starannie zasuwając za sobą drzwi. - To pysznie. Ewelina mówi, że zostajesz na kolacji. Podobno wracasz ze Środkowego Zachodu. Jaka tam sytuacja? Ja bym już nie wrócił do Minnesoty, gdyby mi nawet dopłacali. W Nowym Jorku żyje się wspaniale, trzeba się tylko twardo trzymać Chodź, pokażę ci, gdzie się możesz odświeżyć. Ewelina zaprosiła na kolację chmarę ludzi, będę musiał jeszcze skoczyć do rzeźnika. Chcesz umyć ręce? Łazienka była zaparowana i pachniała solami do kąpieli - ktoś się przed chwilą kąpał. Nad wanną suszyły się rzeczy niemowlęce, na drzwiach wisiał żółty jedwabny szlafroczek, pod nim irygator w czerwonej torbie. Charliemu zrobiło się głupio, jakby podglądał. Po wytarciu powąchał dłonie i woń mydła uderzyła mu do głowy. Wróciwszy do pokoju zastał Ewelinę opartą o biały marmurowy kominek, z żółtobroszurowaną powieścią francuską w ręce. Była w długiej koronkowej sukni z bufiastymi rękawami, na nosie miała okulary w szyldkretowej oprawie. Zdjęła je, wsunęła w książkę i czekała z wyciągniętą dłonią. - Tak się cieszę, żeś przyszedł. Widuję tylko ludzi, którzy mnie odwiedzą. - Byczo, żeś mnie zaprosiła. Wynudziłem się na tej prowincji, mówię ci. Człowiek się zaraz inaczej czuje, jak zobaczy kogoś z tamtej strony. To jedyne, co nam jeszcze przypomina cud Pari-iż. Roześmiała się; pamiętał jej śmiech ze statku. Miał ją ochotę pocałować. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, wyciągnął papierosa. - Wolałabym, żebyś nie palił. Zapach dymu przyprawia mnie o mdłości od czasu, gdy byłam przy nadziei. Nie pozwalam nikomu palić, czy to nie okropne? Charlie poczerwieniał i wyrzucił papierosa do kominka. Przeszedł się kilka razy tam i z powrotem po wysokim wąskim pokoju. - Może byśmy usiedli? - zaproponowała ze swoim irytująco swobodnym uśmieszkiem. - Co zamierzasz robić w Nowym Jorku? - Muszę sobie coś znaleźć. Mam pewne plany. Ale, ale! Jak tam mały? Chciałbym go zobaczyć. - Dobrze, zapoznam was, jak się obudzi. Zostaniesz jednym z jego wujków. Tymczasem muszę się zająć kolacją. Czy to nie dziwne, że wszyscy się spotykamy w Nowym Jorku? - Trudno się pozbierać w tym mieście, co? Zniknęła za rozsuwanymi drzwiami, zza których wkrótce zaczął się sączyć zapach smażonego masła. Charlie w ostatniej chwili powstrzymał się od zapalenia następnego papierosa. Jął się snuć po pokoju, gapić na staromodne meble, trzy białe lilie w wazonie, półki z francuskimi książkami. W końcu wrócił Paul z nową porcją wiktuałów, cały zgrzany i czerwony na twarzy. Zniknął za rozsuwanymi drzwiami, rzuciwszy mu w przelocie, że zrobi coś do picia. Charlie usiadł na kanapie, wyciągnął nogi. W wysokosklepionym pokoju panowała cisza. Przytłumione odgłosy zza rozsuwanych drzwi, poruszenia Johnsonów, stukot naczyń, francuskie wonie gotowanej kolacji, wszystko to tworzyło domową atmosferę. Wrócił Paul ze stosem talerzy, kieliszków i gąsiorkiem wina na tacy. Rozstawił na stoliku o marmurowym blacie długą bułkę francuską, półmisek tuńczyka, ser. - Niestety nie mam nic mocniejszego, żeby zrobić cocktail. Wyszedłem późno z biura. Jest tylko to makaroniarskie wino. - Tym lepiej. Muszę teraz wziąć trochę na wstrzymanie. Za dużo spraw mam na głowie. - Przyjechałeś szukać tutaj pracy? - Mamy pewne plany z jednym facetem. Znasz go, Joe Askew, był na statku. Byczy facet, nie? Tylko że się, kretyn, rozłożył na influencę i zostawił mnie na lodzie, dopóki nie wyzdrowieje. - Bo w Nowym Jorku sytuacja jest gorsza, niż się spodziewałem. Mój stary umieścił mnie tymczasem w biurze maklera zbożowego w Jersey City. Rozumiesz, żebym miał póki co zaczepienie. Ale, jak rany, nie myślę przez całe życie wysiadywać tyłka za biurkiem. Gdyby nie mały, nie wziąłbym tego w ogóle. - No, my mamy w zanadrzu coś dużego. Musimy tylko zdobyć kapitał na rozruszanie interesu. Ewelina rozsunęła drzwi i wniosła salaterkę sałatki. Paul zaczynał właśnie mówić o handlu zbożem, ale na jej widok zamilkł. - Ciekawe, że wszyscy się pchają po tej wojnie do Nowego Jorku-powiedziała Ewelina. Z głębi mieszkania rozległ się cienki płacz. - Oho, to jego okrzyk wojenny - wtrącił Paul. - Jeśli go naprawdę chcesz zobaczyć, to teraz jest odpowiednia chwila - oznajmiła Ewelina. -Chociaż nie wiem, co to za przyjemność oglądać cudze dzieci. - Chętnie go obejrzę - odparł Charlie. - Nie mam własnych dzieci do oglądania. - Takiś pewny? - zapytała ze swoim swobodnym kpiącym uśmieszkiem. Charlie oblał się pąsem. Pokrył zakłopotanie głośnym śmiechem. Z kieliszkami w dłoniach pochylili się nad różowym łóżeczkiem. Charlie zobaczył przed sobą bezzębną różową buzię i dwie pulchne piąstki chwytające powietrze. - Powinienem pewnie powiedzieć, że wykapany tata - bąknął. - Biedny mały przypomina raczej naszych darwinowskich przodków - odparła Ewelina chłodno. - Płakałam i płakałam, kiedy go pierwszy raz zobaczyłam. Żeby mu tylko urosła dolna szczęka. Charlie mimo woli zerknął kątem oka na szczękę Paula, która też nie grzeszyła wydatnością. - Wesoły szkrab - powiedział. Ewelina nakarmiła dziecko butelką przyniesioną z maleńkiej kuchni koło łazienki, po czym wrócili wszyscy do pokoju frontowego. - Zazdroszczę wam - rzekł Charlie pochwyciwszy spojrzenie Eweliny, która jednak skwitowała jego uwagę jedynie wzruszeniem ramion. - Mieszkacie sobie we dwoje z dzieckiem, macie ładnie urządzone mieszkanko, kieliszek wina do kolacji, wszystko. Dopiero tutaj czuję, że wojna naprawdę się skończyła. Nie ma co, muszę się zabrać ostro do rzeczy. - O to się nie martw - odparł Paul. - Życie zmusi cię do tego prędzej, niżbyś chciał. - Dlaczego oni nie przychodzą? - zniecierpliwiła się Ewelina. -Kolacja gotowa. Ma być Charles Edward Holden, on się zawsze spóźnia. - Powiedział, że może przyjdzie - sprostował Paul. - O, jest, to jego pukanie. W drzwiach wejściowych ukazał się długi osobnik o ziemistej cerze, którego Paul przedstawił jako swego brata Ala. Przybyły mierzył Charliego przez chwilę przenikliwym nieżyczliwym spojrzeniem. - Porucznik Anderson? - zastanowił się. - Myśmy się już gdzieś spotkali. - Był pan za oceanem? Chudzielec potrząsnął energicznie głową. - Nie, to musiało być w Nowym Jorku. Ja nigdy nie zapominam raz widzianej twarzy. Charlie poczuł, że się czerwieni. Zjawił się jeszcze wysoki mężczyzna o zapadłych policzkach, nazwiskiem Stevens, i krępa tęga dziewczyna, której nazwiska Charlie nie dosłyszał. Miała proste czarne krótko obcięte włosy. Mężczyzna nazwiskiem Stevens nie zwracał uwagi na nikogo prócz Ala Johnsona, dziewczyna na nikogo prócz Stevensa. - No, jak tam, Al? - zapytał ten zaczepnie. - Ostatnie wydarzenia nie zmieniły twoich zapatrywań? - Musimy działać powoli, Don, powoli i ostrożnie. Nie możemy obrażać podstawowych instynktów ludzkich. Musimy się liczyć z nastrojami klasy robotniczej. - No, jeśli chcecie dyskutować o klasie robotniczej, to lepiej siadajmy do kolacji nie czekając na Holdena -oświadczyła Ewelina wstając. - Don się będzie wściekał, jak zacznie perorować o pustym żołądku. - Co to za Holden? Charles Edward? - spytał Al Johnson z respektem w głosie. - Nie ma na kogo czekać - zawyrokował Don Stevens. - To zwykły burżuazyjny gnojodłub*. Charlie z Paulem pomogli Ewelinie wnieść z sypialni drugi stolik. całkowicie nakryty. Charliemu udało się usiąść koło Eweliny. - Rany, wspaniała wyżerka. Przypomina mi najlepsze dni w Pari-i-żu - powtarzał raz po raz. - Mój brat chciał, żebym z nim prowadził przedstawicielstwo Forda w Dwójmieście. Ale nie utrzymasz już na farmie chłopców, co raz poznali cud Pari-iż. - Teraz stolicą jest Nowy Jork. Było coś niepokojącego w sposobie, w jaki się do niego pochylała mówiąc, w jaki go przez cały czas obserwowała swoimi podłużnymi oczami, jakby go chciała wysondować. - Mam nadzieję, że pozwolisz mi tu częściej zaglądać - powiedział. - Będzie mi pewnie ciężko w Nowym Jorku, dopóki się nie urządzę. - Przesiaduję po całych dniach w domu - odparła. - Będzie tak, dopóki się nie zdobędziemy na fachową piastunkę do Jeremy'ego. Biedny Paul musi co drugi dzień ślęczeć do późna w biurze. Ba, gdybyśmy to mogli wszyscy zarobić szybko furę pieniędzy. Charlie uśmiechnął się posępnie. - Daj nam trochę czasu. Ledwośmy ściągnęli khaki z grzbietu. Nie bardzo mogąc nadążyć za tokiem rozmowy, Charlie oparł się na kanapie i obserwował Ewelinę. Paul też się niewiele odzywał, a podawszy kawę znikł zupełnie. Zarówno Ewelina, jak tęga dziewczyna na końcu stołu uważały zdaje się Stevensa za Bóg wie co. Al Johnson, siedzący koło Charliego na kanapie, pochylał się raz po raz, perorując coś Ewelinie i wymachując mu przed nosem długim paluchem. Chwilami wydawało się, że Al Johnson i Stevens skoczą sobie do oczu. Charlie, rozmarzony dobrą kolacją i winem, w dodatku nie bardzo wiedząc, o czym rozmawiają - ostatecznie nie był jeszcze wprowadzony w tutejsze sprawy - zaczynał się robić coraz senniejszy. W końcu wstał rozprostować nogi. Nikt na niego nie zwracał uwagi, więc poszedł do kuchenki, gdzie zastał Paula przy zmywaniu. - Pomogę ci wycierać - zaproponował. - Nie, mam własny system - odrzekł Paul. - Rozumiesz, Ewelina gotuje, wypada, żebym ja się też przyłożył, więc wziąłem na siebie zmywanie. - Słuchaj, te ptaszki nie podpadną prędzej czy później, jak będą wygadywać takie rzeczy? Charlie zrobił kciukiem ruch w kierunku pokoju. - Don Stevens jest znany jako radykał, już ma krechę. - Rozumiesz, nie twierdzę, że nie mają racji, ale, jak rany Chrystusa, każdy chce zarobić na kawałek chleba. - Al pracuje w "Worldzie", oni są tam dosyć liberalni. - W naszych stronach wystarczy pisnąć słówko, a jakbyś wetknął kij w mrowisko - powiedział Charlie ze śmiechem. - Nie chcą przyjąć do wiadomości, że wojna się skończyła. Pochowawszy naczynia wrócili do pokoju. Don Stevens podszedł do Charliego. - Ewelina mówi, że pan jest lotnikiem - oznajmił marszcząc czoło. - Niech pan powie, co myślą lotnicy. Trzymają z klasą robotniczą czy z klasą wyzyskiwaczy? - Nie za dużo pan ode mnie wymaga? - wycedził Charlie. - Większość chłopców, których znam, próbuje się włączyć w szeregi ludzi pracy. U drzwi rozległ się dzwonek. Ewelina podniosła rozpromienioną twarz. - To pewno Charles Edward Holden - powiedziała. Paul otworzył. - Cześć, Dick! - wykrzyknęła Ewelina. - Myśleliśmy wszyscy, że to Charles Edward Holden. - Kto wie, może nim jestem - odparł wymuskany młody mężczyzna o lekko wyłupiastych niebieskich oczach, który się zatrzymał w drzwiach. - Jakoś się głupio czuję cały dzień. Ewelina przedstawiła przybysza rangą wojskową. - Kapitan Savage, porucznik Anderson. - Hm-m - mruknął Stevens w głębi pokoju. Charlie zauważył, że Stevens i wymuskany mężczyzna w milczeniu zmierzyli się zimnym wzrokiem. Wszystko to zaczynało być dość niepokojące. Ewelina i dziewczyna z krótkimi włosami wymieniły chłodnym głosem kilka uprzejmych uwag. Charlie uznał, że najwyższy czas się zmyć. - No, ja będę już uciekał - powiedział do Eweliny. - Hej, Anderson, niech pan chwilę zaczeka! - zawołał z przeciwległego kąta Al Johnson. - Przejdziemy się razem kawałek. Charlie stwierdził nagle, że zaglądają sobie z Eweliną głęboko w oczy. - Było strasznie przyjemnie - powiedział. - Wpadnij któregoś popołudnia na herbatkę - zaprosiła. - Nie omieszkam. Uścisnął jej mocno dłoń. Żegnając się z pozostałymi słyszał, jak chichocze z kapitanem Savagem. - Wpadłem się przekonać, jak żyje piękna płeć - mówił ten. - Ewelino, wyglądasz oszałamiająco. Wyszedłszy w wiosenną noc, Charlie odetchnął. Było po deszczu, miejskie powietrze miało chłodną spłukaną woń. Zachodził w głowę, czy Ewelina by tego... Cóż, nigdy nie wiadomo, póki się nie spróbuje. Za jego plecami pojawił się na schodkach Al Johnson, ujął go pod ramię. - Paul mówi, że pan wraca prosto z rodzinnego grajdołka. - Zgadza się. Nie widzi pan, że mam jeszcze siano we włosach? - Rany, jak Ewelina zbierze koło siebie paru dawnych wielbicieli, to atmosfera robi się trochę przyciężka, nie uważa pan? Tę biedną małą Dona zmroziła na śmierć. Co by pan powiedział, gdybyśmy razem wskoczyli gdzieś na łyczek czegoś mocniejszego, żeby zabić smak tego czerwonego inkaustu? - Wspaniała myśl - odrzekł Charlie. Przecięli Piątą Aleję i poszli dalej tą samą ulicą. Zatrzymali się przed wąskimi czarnymi drzwiami. Al Johnson nacisnął dzwonek. Otworzył mężczyzna w koszuli. Korytarzem, który cuchnął latrynami, dotarli do baru. - No, nareszcie coś dla ludzi - powiedział Al Johnson. - W końcu mam tylko jeden wolny wieczór w tygodniu. - Zupełnie jak za dawnych dobrych czasów - przytaknął Charlie. - Tylko że naprawdę to ich nigdy nie było. Usiedli przy małym okrągłym stoliku naprzeciwko baru i zamówili żytniówkę. Raptem Al Johnson wyciągnął przez stół długi palec wskazujący. - Już wiem, gdzieśmy się poznali. W dniu wypowiedzenia wojny w Małych Węgrzech. Byliśmy wszyscy pijani w sztok. Charlie odparł, że rany, nie może pamiętać, poznał tego dnia tabuny ludzi. - To było na pewno wtedy - upierał się Al Johnson. - Ja nigdy nie zapominam raz widzianej twarzy. Zawołał na kelnera, żeby im przyniósł piwa do przepłukania gardła. Do piwa wypili jeszcze parę żytniówek za dawne dobre czasy. - Okazuje się, że Nowy Jork to także wielka dziura - powtarzał Charlie. - Taka sama wiocha jak wszystkie inne. - Nawet zachował nazwę: Greenwich Village* - uzupełnił Al Johnson. Wypili jeszcze parę kolejek za miłe chwile spędzone w Małych Węgrzech. Znudziło im się siedzieć przy stoliku, więc się przenieśli do baru, przy którym urzędowało dwóch bladych młodzieńców i pulchna dziewczyna o strąkowatych włosach, w haftowanej bułgarskiej bluzce, wszystko dobrzy znajomi Ala Johnsona. - Stary dziennikarz - powtarzał Al. - nigdy nie zapomina twarzy ani nazwisk. - Obrócił się do Charliego. -P-pułkowniku, poznaj moich serdecznych przyjaciół. P-pułkownik... ee... Charlie, z wyciągniętą dłonią, chciał mu podpowiedzieć "Anderson", lecz Al Johnson już ciągnął: - ...Charles Edward Holden. A to przyjaciele z kręgów artystycznych. Nie dopuścili Charliego więcej do słowa. Dwaj młodzieńcy zaczęli tokować o sztuce, którą właśnie wystawiali Washington Square Players*. Dziewczyna miała zadarty nos i wielkie sińce pod niebieskimi oczami, którymi go pożerała potrząsając mu wylewnie dłoń. - Coś podobnego. Tak pana chciałam poznać. Czytuję wszystkie pańskie artykuły. - Ale ja wcale nie jestem... - zaczął Charlie. ...pułkownikiem - dokończyła dziewczyna. - Mianuję cię pułkownikiem na dzisiejszy wieczór - uciął Al z machnięciem ręki, po czym zawołał o następną kolejkę. - Och, proszę pana - podjęła dziewczyna wychyliwszy whisky jak majtek - czy to nie cudowne, żeśmy się tak poznali? Myślałam, że wielki Holden jest znacznie starszy, no i nie taki przystojny. Musi mi pan o wszystkim opowiedzieć. - Niech pani mi mówi Charlie. - Ja mam na imię Bobbie. Mów mi Bobbie, dobra? - Jasne - odparł Charlie. Odciągnęła go kawałek na bok. - Paskudnie się nudziłam. To kochani chłopcy, ale przez cały czas rozprawiają tylko o tym, że Philip się napił jodyny, bo Edward go przestał kochać. Nie znoszę pokręconych facetów, ty też? Lubię rozmawiać, ty też? Och, nie cierpię ludzi, którzy nie działają, nie tworzą. Nie interesują się książkami, wydarzeniami na świecie, wszystkim. Ty też? - Jasne - przytakiwał Charlie. Byli już przy samym końcu baru. Al Johnson znalazł następnych starych przyjaciół, z którymi pił pod dawne dobre czasy. Dziewczyna pociągnęła Charliego za rękaw. - Może byśmy poszli do jakiegoś spokojniejszego lokalu pogadać? Tutaj nie można nawet zebrać myśli. - A nie zna pani... nie znasz jakiegoś miejsca, gdzie by można potańczyć? - spytał Charlie. Dziewczyna kiwnęła głową. Na ulicy wzięła go pod ramię. Wiatr zmienił się na północny, zrobił się zimny i porywisty. - Podbiegnijmy - zaproponowała dziewczyna. - Czy też to poniżej godności sławnego Holdena? - Mów mi Charlie. Ruszyli w kierunku wschodnim, skręcili w ulicę ubogich kamienic czynszowych i zagraconych sklepików włoskich. Dziewczyna nacisnęła dzwonek przy drzwiach do jakiejś sutereny. Czekając położyła mu dłoń na ramieniu. - Mam dziś flotę, ja funduję - powiedziała. - Głupio bym się czuł. - Dobra, więc płacimy po połowie. Ja wyznaję równouprawnienie płci, ty nie? Charlie się pochylił, pocałował ją. - Och, to dla mnie cudowny wieczór. Wszystkie sławy, jakie znałam, były takie nadęte. Rozumiesz, nie miały odrobiny joie de vivre*. Ty pierwszy jesteś taki miły. - B-bo ja - wystękał Charlie - w-wcale nie jestem... Nie skończył, bo drzwi się otworzyły. - Serwus, Jimmy - powiedziała dziewczyna do przylizanego młodzieńca w brązowym ubraniu, który ich wpuścił. - Poznaj mojego przyjaciela. Pan Grady, pan Holden. Młodemu człowiekowi zabłysły oczy. - Chyba nie Charles Edward? Dziewczyna potrząsnęła entuzjastycznie głową, aż pokaźny kosmyk opadł jej na oko. - Bardzo mi miło, to prawdziwy zaszczyt. Jestem pańskim stałym czytelnikiem. Kłaniając się i czerwieniąc zaprowadził ich do stolika przy parkiecie w małej salce, dusznej i gorącej od jupiterów, dymu papierosowego i ciżby tańczących. Zamówili grzanki z serem i znowu whisky, po czym dziewczyna chwyciła Charliego za rękę i pociągnęła na parkiet. W tańcu ocierała się o niego tak, że czuł przez bułgarską bluzkę jej małe krągłe piersi. - No, no, chłopiec umie tańczyć - szepnęła. - Zapomnijmy o wszystkim. Kim jesteśmy, jaki dziś dzień. - Ja tam zapomniałem dwie godziny temu - odparł Charlie przyciskając ją mocniej do siebie. - Ty jesteś prostym parobkiem, ja bosą dziewką od krów. - Więcej w tym prawdy niż poezji - wycedził Charlie przez zęby. - Poezji? Uwielbiam poezję, ty też? Tańczyli aż do zamknięcia lokalu. Wyszedłszy na puste czarne ulice zataczali się i potykali o kubły na śmieci. Spod nóg wyskakiwały im koty. Zatrzymali się, żeby zrobić policjantowi wykład o wolnej miłości. Na każdym rogu stawali i długo się całowali. Szukając w woreczku klucza od drzwi Bobbie powiedziała: - Ludzie, którzy coś tworzą, są boskimi kochankami, nie uważasz? Charlie obudził się pierwszy. Przez nie zasłonięte okno wpadał snop słońca. Dziewczyna spała z twarzą wciśniętą w poduszkę, z otwartymi ustami. Wyglądała znacznie starzej niż wieczorem. Miała woskową zieloną cerę i strąki na głowie. Charlie ubrał się po cichu. Na wielkim stole, tonącym w pokładach kurzu i zawalonym śmiesznie rysowanymi aktami, znalazł sztyft węgla. Wyszukał arkusz żółtego papieru z nie dokończonym wierszem i na odwrocie napisał: "Byczo było. Do widzenia, powodzenia, Charlie". Dopiero zszedłszy po skrzypiących schodach na sam dół, naciągnął trzewiki. Na ulicy, w zimnym wietrznym poranku wiosennym, poczuł się cudownie. Co chwila wybuchał głośnym śmiechem. Wspaniałe miasto. Wszedł do jadłodajni na rogu Ósmej Ulicy i zamówił śniadanie złożone z jajecznicy na boczku, naleśników i kawy. Jedząc chichotał. Potem wsiadł w kolej nadziemną i pojechał w górę Manhattanu, do Czterdziestej Drugiej Ulicy. Zakopcone dachy, lustrzane witryny, brudne żaróweczki reklam elektrycznych, drabinki przeciwpożarowe, zbiorniki z wodą - wszystko wyglądało cudownie w porywistym blasku słońca. Zegar na dworcu Grand Central wskazywał wpół do dwunastej. Numerowi wywoływali nazwy ekspresów odchodzących na zachód. Odebrał z przechowalni walizę, żeby ją zataskać do hotelu. Joe Askew mu napisał, żeby się zatrzymał w hotelu Chatterton, bo to lepszy adres niż Ymca. Waliza była ciężka od planów i podręczników kreśleń mechanicznych, rączka wrzynała mu się w dłoń, więc złapał taksówkę. Gdy portier w recepcji poprosił go o referencje, pokazał mu certyfikat oficera rezerwy. Hotel miał windę, wanny i prysznice na końcu mdłooświetlonych korytarzy oraz całą litanię przepisów porządkowych na drzwiach klitki, w której go umieszczono. Rzucił się w ubraniu na łóżko. Chciało mu się spać. Leżał i chichotał gapiąc się w sufit. Bycze miasto ten Nowy Jork. Jak się okazało, miał mieszkać przez dłuższy czas w tym małym dusznym pokoiku z zielonymi tapetami i rozchwierutanymi meblami w stylu misyjnym*. Przez pierwsze parę dni obchodził po kolei wszystkie firmy awiacyjne próbując znaleźć dorywcze zajęcie. Spotkał nawet kilku znajomków z Europy, ale jakoś żaden nie mógł mu załatwić pracy; gdyby się był zgłosił parę miesięcy wcześniej. Wszyscy narzekali na zastój. Politycy mają gdzieś lotnictwo cywilne, to kładzie wszystko. W dodatku za dużo byłych lotników ugania się za pracą. Pod koniec pierwszego tygodnia, wróciwszy któregoś wieczora z wyprawy do fabryki motorów w Long Island City, gdzie mu na pół obiecali od lata posadę kreślarza, jeśli ich człowiek załatwi w Waszyngtonie kontrakt, o który się ubiegają, zastał w hotelu list od pani Askew. Joe jest ciężko chory, zawiadamiała, ma obustronne zapalenie płuc, przyjedzie do Nowego Jorku najwcześniej za parę miesięcy. Męczył ją, żeby napisała do Charliego, więc to robi dla jego spokoju, chociaż uważa, że nie powinien sobie zaprzątać głowy interesami, skoro jest taki chory. Joe prosi, żeby Charlie broń Boże nie pokazywał nikomu swoich planów, póki nie uzyskają patentów. Niech lepiej weźmie na razie jakąś pracę i przebiduje do czasu, gdy będą mogli rozkręcić interes, jak się patrzy. Przebidować, niech to cholera. Charlie usiadł na zapadającym się łóżku, żeby policzyć pozostałe pieniądze. Cztery dziesiątki, dwójka, jedynka i pięćdziesiąt trzy centy bilonem. A tu sam pokój kosztuje osiem dolarów tygodniowo. Kiepskie widoki na nadchodzące lato. Któregoś dnia udało mu się w końcu złapać telefonicznie Doris Humphries, która go zaprosiła na następne popołudnie. W apartamencie Humphriesów było podobnie jak u Bentonów, kiedy tam wówczas poszedł z Olliem Taylorem, tyle że zamiast lokaja usługiwała pokojowa. Charlie czuł się okropnie głupio, bo go przyjęły same kobiety. Matka Doris, koścista wypindrzona wydra, zmierzyła go spojrzeniem, które-zdawało mu się -przewierca go aż do portfela w tylnej kieszeni spodni. Uraczyły go herbatą i ciasteczkami. Charlie nie wiedział, czy wypada zapalić. Powiedziały, że Ollie Taylor jest znowu za granicą, pojechał na południe Francji, a ponieważ Ollie był jedynym wspólnym tematem, jaki mieli, konwersacja zaczęła wkrótce utykać. W cywilu nie było tak łatwo rozmawiać z bogatymi paniami jak w uniformie porucznika. Mimo to Doris miło się do niego uśmiechała opowiadając na swój przyjazny poufny sposób, jaka jest zmęczona tym kołowrotkiem towarzyskim i w ogóle wszystkim, chyba rzuci to życie, pójdzie do pracy. To nie takie proste, pomyślał Charlie. Skarżyła się, że nie spotyka żadnych interesujących mężczyzn. Charlie i Ollie Taylor - choć oczywiście Ollie to poczciwy stary wujaszek - są jedynymi mężczyznami, z którymi rozmowa jest w ogóle do zniesienia. - To chyba ta wojna i pobyt za oceanem coś takiego z wami zrobiły - mówiła patrząc mu w oczy. - Po tym, coście widzieli, nie możecie traktować samych siebie tak śmiertelnie poważnie jak te, pożal się Boże, lwy salonowe, z którymi muszę obcować. To manekiny, nie mężczyźni. Wyszedłszy z bogatej kamienicy Charlie miał taką oczadziałą głowę, że o mały włos się nie władował pod taksówkę przechodząc na drugą stronę ulicy. W przedwieczornej szarówce powlókł się szeroką aleją, pełną szumu pojazdów. Doris obiecała się z nim wybrać do teatru. Kiedy na początku maja przyszedł wreszcie pewnego wieczora zabrać ją na kolację, po odkładaniu spotkania z tygodnia na tydzień -jest taka strasznie zajęta, skarżyła się za każdym razem przez telefon, okropnie chce się z nim zobaczyć, ale jest taka zajęta - miał w portfelu ostatnie dwadzieścia dolarów. Czekał na nią długo, sam w salonie apartamentu Humphriesów. Na fortepianie i fotelach były białe pokrowce, w oknach białe zasłony, przestronny biały pokój pachniał naftaliną. Przyprawiło go to o uczucie, że przychodzi za późno. Gdy w drzwiach ukazała się Doris, taka pastelowa, jedwabista i złota w wieczorowej sukni z głębokim dekoltem, zaparło mu dech. - Serwus, Charlie, umierasz pewnie z głodu - powiedziała swoim pieszczotliwym głosem, który zawsze wywoływał w nim wrażenie, że ją zna od lat. - Wiesz, ja jestem zawsze na bakier z czasem. - Rany. Doris, wyglądasz cudownie. Spostrzegł, że lustruje jego codzienny szary garnitur. - Och, przepraszam - powiedziała. - Pójdę się przebrać. - W jej głosie pojawił się chłód, ale zaraz znikł. - To potrwa małą chwilkę. Charlie poczuł, że się czerwieni. - Powinienem był przyjść w stroju wieczorowym, ale rozumiesz, jaki jestem zajęty. Nie zdążyłem jeszcze ściągnąć kufra z Minnesoty. - Oczywiście. Zresztą już prawie lato. Nie wiem, co sobie wyobrażałam. W piętkę gonię. - A nie możesz iść tak? Wyglądasz prześlicznie. - To głupio, kiedy dziewczyna jest wystrojona jak na bal, a mężczyzna w garniturze. Zresztą będzie zabawniej, jak włożę popołudniową sukienkę, nie będzie tak obowiązująco. To naprawdę potrwa pięć minut z zegarkiem w ręku. Wyszła, by wrócić po pół godzinie w perłowej sukni wizytowej. Za nią ukazała się pokojówka z mikserem do cocktaili i szklaneczkami na tacy. - Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy się napić przed wyjściem - oznajmiła. - Przynajmniej będziemy wiedzieli, co pijemy. Wziął ją na kolację do hotelu McAlpin - nie znał żadnego innego lokalu. Była już ósma i bilety do teatru parzyły go w kieszeni. Natomiast Doris nie okazywała najmniejszego pośpiechu. Zrobiło się wpół do dziesiątej, nim ją wreszcie wsadził do taksówki i kazał się wieźć do teatru. Taksówka wypełniła się dyskretnym obłędnym zapachem jej perfum. - Doris, pozwól mi powiedzieć, co mam do powiedzenia - wybuchnął nagle. - Nie wiem, czy jesteś z kimś związana, ale myślę, że nie, sądząc po tym, co mówiłaś o mężczyznach. - Błagam cię, tylko się nie oświadczaj - przerwała mu. - Gdybyś wiedział, jak nie cierpię oświadczyn! Szczególnie w taksówce, która utyka w korku ulicznym. - Och, nie mam zamiaru się oświadczać. Zresztą i tak byś za mnie nie wyszła w obecnej sytuacji. Nie marzę o tym. Muszę najpierw wypłynąć na czyste wody. To nie potrwa długo, lotnictwo to przemysł przyszłości. Za dziesięć lat... Rozumiesz, możemy się dorwać do żłobu. Chcę tylko, żebyś mi dała szansę, Doris, żebyś się przez jakiś czas nie wiązała z innym facetem. - Mam na ciebie czekać dziesięć lat? No, no, to nawet romantyczne. Moja babcia by uważała, że to cudowne. - Powinienem był wiedzieć, że mnie wyśmiejesz. No, jesteśmy na miejscu. Starał się nie pokazać Doris kwaśnej miny pomagając jej wysiąść z taksówki. Serce zaczęło mu walić młotem, gdy się oparła i ścisnęła mu na moment dłoń. Kiedy się zanurzyli za bileterem w mrok teatru pełnego dziewczyn i jazzu, wsunęła mu małą dłoń lekko pod ramię. Nad głowami mieli długi pylisty snop jupitera, rozlany srebrzystą plamą w miejscu, gdzie spowita w tiule tańczyła dziewczyna o karminowych wargach. Charlie ramieniem przycisnął mocno dłoń Doris. - Teraz wiesz, co ci miałem do powiedzenia - szepnął. - Pomyśl o tym. Jeszcze żadna dziewczyna nie zalazła mi tak za skórę jak ty, Doris. Osunęli się na swoje miejsca. Ludzie dookoła zaczynali sykać, więc Charlie musiał zamilknąć. Lecz do końca nie był w stanie uważać, co się dzieje na scenie. - Jesteś fajny facet, ale nie rób sobie nadziei - powiedziała Doris, gdy rozpaleni tłokiem, duchotą teatru i żarem jupiterów, wyszli i wsiedli do taksówki. Pozwoliła mu się całować, lecz po przeraźliwie krótkiej chwili taksówka zatrzymała się przed jej kamienicą. Pożegnał ją przy windzie. Na pytanie, czy może wejść na górę, potrząsnęła tylko głową z uśmieszkiem. Wracał do domu na uginających się nogach, potrącany przez pospektaklowy tłum na Park Avenue i Czterdziestej Drugiej Ulicy. Na wargach miał jeszcze smak jej ust, w nozdrzach woń jej jasnych fryzowanych włosów, czuł kruchość jej małych dłoni, którymi odpychała jego pierś. Następnego dnia obudził się późno, wypluty jak po trzydniowej bibce. Kupiwszy gazety zamówił kawę z pączkiem w cuchnącym barze kawowym. Tym razem nie szukał na kolumnie ogłoszeń biurowych, lecz pod nagłówkiem "Mechanicy i monterzy". Po południu dostał zajęcie w warsztacie automobilowym na Pierwszej Alei. Czuł się parszywie, że wraca do kombinezonu, żałoby za paznokciami i przebijania karty pracy, ale co miał robić. Jeszcze podlej się poczuł, gdy po powrocie do hotelu zastał list od Emiski. Przeczytawszy podarł list na strzępy. O, nie, starczy, że się zaprzągł z powrotem do dawnego kieratu, nie będzie na dobitek odgrzewał tamtej historii. Siedział na łóżku, ze łzami wściekłości w oczach. Cholerny świat, wszystko się na niego sprzysięgło. I to teraz, po służbie w korpusie sanitarnym, nominacji na oficera i Escadrille Lafayette*, gdzie miał mechanika do reperowania aparatu i do całej brudnej roboty. Parszywe zasrane szczęście! Kiedy się trochę uspokoił, wstał i napisał do Joego, żeby na rany Chrystusa wziął się w garść i wyzdrowiał jak najprędzej. On tu odrzucił propozycję Triangle Motors w Long Island City i pracuje jako mechanik, żeby jakoś przebidować, ale wyłazi mu to już bokiem i nie może się doczekać, kiedy wreszcie ruszą ze swoim planem. Pracował w warsztacie dwa tygodnie, nim się połapał, że majster zawsze po wypłacie urządza pokerka w nie używanym kantorku na zapleczu. Przyłączył się do partyjki, ale grał bardzo ostrożnie. Pierwsze parę razy przegrywał połowę tygodniówki, potem jednak stwierdził, że jest niezgorszym pokerzystą. Nigdy nie tracił głowy, zawsze potrafił wykalkulować, u kogo jest karta. Nie miał również zwyczaju się przechwalać wygranymi, dzięki czemu udawało mu się oskubywać partnerów bardziej, niż sądzili. Tylko majster, zwalisty hałaśliwy Irlandczyk, który dotąd sam łupił chłopców ze skóry, nie był zbyt zadowolony, że musi się dzielić wygraną. Dla świętego spokoju Charlie oliwił go od czasu do czasu paroma głębszymi, ale ważniejsze było to, że jak się przysadził do pracy, potrafił zrobić więcej niż ktokolwiek w warsztacie. Przed powrotem do domu przebierał się zawsze w wyjściowy garnitur. Doris nie udało mu się już zobaczyć przed jej wyjazdem do York Harbor* na lato. Poza nią znał tu tylko Johnsonów, więc zachodził do nich parę razy w tygodniu. Zrobił im półki na książki, a którejś niedzieli pomógł w malowaniu podłogi w saloniku. Innej niedzieli zatelefonował wcześnie, zapytać, czyby nie pojechali do Long Beach na plażę. Paul leżał w łóżku z bólem gardła, ale Ewelina powiedziała, że chętnie pojedzie. No cóż, sama tego chce, powtarzał sobie idąc w upale niedzielnego ranka pustymi zakopconymi ulicami. Ewelina otworzyła mu w luźnym żółtym negliżu z jedwabiu i koronki, odsłaniającym nasadę jej obwisłych piersi. Nim zdążyła się odezwać, przyciągnął ją i pocałował. Zamknęła oczy i zwiotczała mu w ramionach. Po chwili go odepchnęła i przyłożyła palec do warg. Zaczerwienił się, wyjął papierosa. - Nie masz nic przeciwko temu, że zapalę? - spytał drżącym głosem. - Prędzej czy później będę się musiała przyzwyczaić z powrotem do palaczy - odparła bardzo cicho. Podszedł do okna, żeby trochę ochłonąć. Przysunęła się za nim, wzięła jego papierosa i pyknęła parę razy. Potem powiedziała głośno, chłodnym tonem: - Wejdź się przywitać z Paulem. Paul leżał oparty na poduszkach, z bladą spoconą twarzą. Na stoliku nocnym koło łóżka stała maszynka do kawy, kwiecista filiżanka ze spodeczkiem i dzbanuszek z gorącym mlekiem. - Cześć, Paul. Widzę, że żyjesz sobie jak basza - usłyszał Charlie swój kordialny głos. - Chorych trzeba trochę rozpieszczać - zagruchała Ewelina. Charlie roześmiał się zbyt głośno. - Mam nadzieję, że to nic poważnego, staruszku? - N-nie, moje zwykłe kłopoty z gardłem. Bawcie się dobrze na plaży. Żałuję, że nie mogę z wami pojechać. - Nie wiadomo, czy będzie tak zabawnie - powiedziała Ewelina. -W najgorszym razie wrócimy wcześnie. - Nie musicie się śpieszyć - odrzekł Paul. - Mam kupę do czytania, nie będę się nudził. - Zostawiam cię na kawalerskim gospodarstwie z Jeremym. Ewelina przygotowała kosz z sandwiczami i pełnym termosem cocktailu. W wywiniętym białym kapelusiku i cytrynowej letniej sukience wyglądała bardzo szykownie, musiał przyznać Charlie idąc obok niej w słońcu zakurzoną ulicą, z koszykiem i niedzielną gazetą w ręce. - No, dziś sobie użyjemy - powiedziała. - Już tak dawno nie miałam żadnej frajdy. Gdy wysiedli z pociągu w Long Beach, od oceanu szedł wielki błękitny powiew, zasnuwany miejscami małymi zimnymi płachetkami mgły. Po drewnianej promenadzie przewalał się tłum. Ruszyli wzdłuż plaży. - Nie uważasz, że byłoby przyjemnie znaleźć miejsce, gdzie nie ma ludzi? - powtarzała Ewelina. Szli zapadając się w piasku, w łoskocie i syku fal, który zagłuszał ich głosy. - Czyż tu nie cudownie? - powtarzał Charlie. Szli i szli bez końca. Charlie miał pod ubraniem kostium kąpielowy, który zaczął go piec i świerzbieć, nim wreszcie znaleźli dogodne miejsce. Schowali kosz za niewielką diuną, po czym Ewelina jęła się rozbierać pod prześcieradłem kąpielowym, które ze sobą wzięła. Charlie wstydził się trochę ściągać przy niej koszulę i spodnie, ale zdaje się było to przyjęte. - Ojej, ładnie jesteś zbudowany -- powiedziała. Charlie obciągnął nerwowo nogawki kostiumu. - No, jestem chyba zdrów - odparł. Popatrzył na swoje zniszczone czerwone dłonie, odcinające się od białej skóry przedramion, nieco piegowatej pod jasnym meszkiem włosków. - Marzę, żeby dostać wreszcie czystą robotę, nie mieć wiecznie takich czarnych łap. - Ręce mężczyzny powinny nosić ślady pracy - odrzekła Ewelina. - To właśnie ich piękno. Wcisnąwszy się w kostium opuściła prześcieradło na piasek. Kostium był błękitny, jednoczęściowy, bardzo dopasowany. - Rany, ty dopiero jesteś pięknie zbudowana. Prawdę mówiąc, pierwszym, co zauważyłem na statku, była twoja figura. Podeszła, ujęła go pod ramię. - Chodźmy do wody - powiedziała. - Te fale mnie trochę przerażają, ale są takie cudowne. To jest frajda, co? Czuł jedwabistość jej skóry na ramieniu, jej nagie udo na swoim. Wchodząc z gorącego sypkiego piasku plaży na mokry ubity na skraju oceanu dotknęli się stopami. Na brzeg wpadł szeroki spieniony jęzor fali i zmoczył im nogi do kolan. Ewelina puściła jego ramię, a ujęła go za rękę. Charlie nie miał nigdy do czynienia z przybojem, więc pierwsza większa fala zbiła go z nóg. Wypłynął parskając, z ustami i uszami pełnymi wody. Ewelina stała zanosząc się śmiechem. Wyciągnęła rękę, żeby mu pomóc wstać. - Chodź dalej! - zawołała. Podskoczyli, bo zbliżał się następny bałwan, i popłynęli do miejsca, gdzie fale się załamywały. Jęli podskakiwać na wodzie. - Nie za daleko, bo leje. - C-co? - Wiry! - krzyknęła przyłożywszy mu usta do ucha. Charliego zalała następna fala. Gdy się wynurzył plując i łapiąc spazmatycznie dech, Ewelina pływała na plecach, z zamkniętymi oczami i wydętymi wargami. Podpłynął dwoma potężnymi ruchami i pocałował ją w zimną mokrą twarz. Chciał ją objąć wpół, ale akurat rozbił się nad ich głowami wielki bałwan. Ewelina odepchnęła go, gdy się wynurzyli parskając. - Widzisz? Zgubiłam przez ciebie czepek. - Jest tam. Złapię go. Przebił się przez kipiel i schwycił czepek w momencie, gdy cofające się fale zaczynały go wciągać w głąb. - Ale bałwany! - krzyknął. Podeszła i stanęła koło niego w kipieli na mieliźnie. Krótkie mokre włosy właziły jej do oczu, więc je odgarnęła dłonią. - No, tak - powiedziała. Charlie rozejrzał się w obydwie strony. Jak plaża długa i szeroka, w blasku popołudniowego słońca nie widać było żywej duszy. Spróbował ją objąć, ale uskoczyła poza zasięg jego ramienia. - Charlie, nie jesteś głodny? - Jestem. Ciebie, Ewelino. - A ja mam apetyt na lunch. Zjadłszy sandwicze i wypiwszy cały termos cocktailu, poczuli się lekko wstawieni i senni. Leżeli obok siebie w słońcu, na prześcieradle kąpielowym. Ewelina kazała mu trzymać łapy przy sobie. Zamknął oczy, ale był zbyt podniecony, by zasnąć. Nie wiedział, kiedy się rozgadał. - Rozumiesz, Joe ma to załatwić od strony patentowej. Wie, jak rozmawiać z adwokatami i różnymi ważnymi typami o wypchanych portfelach. Boję się, że jak bym zaczął to rozkręcać sam, jakiś cwaniak by mnie omotał i ukradł pomysł. Tak często bywa z wynalazcami. - Charlie, czy kobiety nigdy ci nie mówiły, jaki jesteś przystojny? - W Europie to nie miałem kłopotu z kobietami. Rozumiesz, awia-terr, lete-nan, Krua de Gerr, ku-sze, łi, łi*. . Tam było byczo, ale w tym kraju żadna dziewczyna, która ci się spodobała, nie pójdzie z tobą, jeśli nie jesteś nadziany forsą. Będą cię tylko zwodziły, że mało cię nie doprowadzą do wariactwa. Musiał chyba upaść na głowę, ale nie wytrzymał i opowiedział jej również o Doris. - Nie wszystkie kobiety są takie - odparła gładząc go po wierzchu dłoni. - Są takie, które nie zwodzą. Ale pozwoliła mu się tylko przytulać do siebie pod prześcieradłem. Słońce zniżało się ku zachodowi. Wstali zmarznięci, zapiaszczeni, ze skórą zaczynającą piec od opalania. Ruszyli z powrotem wzdłuż plaży. Charliego ogarniała gorycz i chandra, Ewelina, oparta ciężko na jego ramieniu, paplała o wieczorze, falach i mewach. Wstąpili do hotelu przy promenadzie, na małą kolacyjkę, po której Charliemu nie zostało prawie nic z ostatniego piątaka. Jadąc z powrotem pociągiem, nie bardzo wiedział, co mówić. Pożegnał Ewelinę na rogu jej ulicy, po czym doszedł do Trzeciej Alei i wsiadł w kolej nadziemną do centrum. Wagon był pełen facetów i dziewczyn wracających z niedzielnych wycieczek. Charlie rozglądał się za jakąś spódniczką, ale nie było mowy, żeby którąś przygruchać. Wróciwszy do hotelu, nie mógł usiedzieć w małym dusznym pokoiku z zielonymi tapetami. Wyszedł i jął się włóczyć tam i z powrotem Drugą i Trzecią Aleją. Zaczepiła go jakaś kobieta, ale była stara i gruba. Potem wypatrzył ładną pulchną dziewczynę i długo za nią szedł, ale zagroziła, że wezwie policjanta, kiedy się do niej odezwał. W rezultacie wrócił do hotelu, wziął prysznic, najpierw gorący, potem zimny, i zwalił się na łóżko. Nie zmrużył oka do białego rana. W następnych tygodniach Ewelina tak często do niego dzwoniła i zostawiała wiadomości w recepcji, że w końcu kierownik wziął go na stronę i ostrzegł, iż hotel trzyma wyłącznie młodych ludzi o nienagannym chrześcijańskim prowadzeniu. Charlie urywał się teraz wcześnie z warsztatu, żeby zabierać Ewelinę coraz to w inne miejsca, i w rezultacie pod koniec lipca majster wylał go z pracy. Był na niego od dawna cięty, bo Charlie wygrywał ciągle za dużo w pokera. Charlie wyprowadził się teraz z hotelu Chatterton i wynajął pokój daleko na Piętnastej Wschodniej Ulicy, mówiąc gospodyni, że jego żona pracuje za miastem i może go tylko czasami odwiedzać. Gospodyni podniosła komorne o dwa dolary, ale przymknęła na wszystko oczy. Doszło do tego, że Charlie przez cały dzień nic nie robił, tylko czekał na Ewelinę popijając nędzny gin, kupowany w italiańskiej restauracyjce. Głupio mu było ze względu na Paula, ale ostatecznie z Paulem się nigdy nie przyjaźnił, a Ewelina i tak by się puszczała, nie z nim, to z jakimś innym facetem. Trajkotała bez przerwy, tak że mu się w głowie mąciło, ale w ogóle była z niej szyk kobietka, a już w łóżku była pierwsza klasa. Dopiero gdy zaczęła przebąkiwać, że się rozwiedzie z Paulem i wyjdzie za niego, trochę ochłódł. Morowa była również pod tym względem, że płaciła w restauracjach, gdy mu się skończyły pieniądze zaoszczędzone podczas pracy w warsztacie. Ale nie mógł jej przecież pozwolić płacić za siebie komornego, tak że wreszcie we wrześniu musiał pewnego dnia nad ranem dać nogę gospodyni. Walizę zostawił na razie na dworcu Grand Central. Tego samego dnia zaszedł do hotelu Chatterton odebrać pocztę i zastał list od Emiski. Usiadł obok innych włóczęgów na skwerku za Biblioteką Publiczną*, żeby go przeczytać. Charlie kochany! Zawsze miałeś takie złote serce, że jak się dowiesz, jak mi się ostatnio parszywie wiedzie, na pewno coś zrobisz, żeby mi pomóc. Najpierw to straciłam pracę, a tutaj był tego lata taki zastój, że dotąd nie mogę nic znaleźć. Potem to się pochorowałam i musiałam wybulić pięćdziesiąt dolarów na doktora, a i to nie mogę do dziś powiedzieć, żebym się czuła naprawdę dobrze, więc musiałam podnieść oszczędności i już wszystkie poszły. Rodzina nie chce mi nic pomóc, bo się nasłuchali o mnie jakichś okropnych łgarstw, takich bzdurnych, że trudno zaprzeczać. A teraz muszę koniecznie mieć dziesięć dolarów do końca tygodnia, bo gospodyni mnie wyrzuci na bruk i nie wiem, co ze mną będzie. Nigdy nie zrobiłam nic takiego złego, żeby sobie zasłużyć na takie utrapienie. Och, gdybyś Ty był tutaj i utulił mnie w swoich wielkich silnych ramionach jak dawniej! Kiedyś to kochałeś swoją biedną małą Emiskę. Przez pamięć na swoją biedną matkę, która już nie żyje, przyślij mi zaraz ekspresem dziesięć dolarów, żeby nie było za późno. Bo czasem to mam ochotę odkręcić gaz. Łzy tak mi teraz ciekną po twarzy, że już zupełnie nie widzę papieru. Niech Cię Bóg błogosławi. Emiska Moja współlokatorka też jest całkiem goła. Zarabiasz taką furę pieniędzy, to te durne dziesięć dolarów nie zrobi Ci różnicy, a ja obiecuję, że Cię nie będę więcej naciągała. Charlie, jak nie możesz przysłać dziesięciu, to przyślij pięć. Charlie się skrzywił, podarł list i wsadził strzępy do kieszeni. Paskudna historia, ale co może poradzić? Poszedł do hotelu Astor trochę się umyć na dole w toalecie. Przejrzał się w jednym z luster. Szare ubranie wyglądało na nim jeszcze całkiem, całkiem, miał nowy słomkowy kapelusz i czystą koszulę. Tylko krawat przecierał się w jednym miejscu, ale nie było tego widać, dopóki nie rozpiął marynarki. Wszystko w porządku, jeśli nie będzie padało, bo już dawno zastawił w lombardzie drugie ubranie, trencz i buty oficerskie. Zostało mu jeszcze parę dolarów bilonem, więc kazał sobie wypucować buty. Potem wszedł na górę do pokoju korespondencyjnego i napisał do Joego, że potrzebuje na gwałt dwadzieścia pięć dolarów, bo zrobił się u niego kompletny mortus, i żeby Joe, na miłość Boską, przyjeżdżał szybko do Nowego Jorku. Nadawszy list ruszył wolno Broadwayem w dół Manhattanu. Jedynymi znajomymi, u których mógł się pożywić za darmochę, byli Johnsonowie, więc skręcił z Piątej Alei w ich ulicę. Otworzył mu Paul, wyciągnął do niego dłoń. - Cześć, Charlie. Nie widziałem cię kopę lat. - Przeprowadzałem się - bąknął Charlie czując się jak gnida.-W tej ostatniej norze roiło się od pluskiew. Wpadłem tylko tak, żeby się przywitać. - Właź, zrobię coś do picia. Ewelina powinna wrócić lada chwila. Charlie pokręcił głową. - N-nie, wpadłem tylko się przywitać. Jak mały? Ukłony dla Eweliny. Rozumiesz, mam randkę. U sprzedawcy na rogu Ósmej Ulicy kupił wszystkie gazety, po czym się zaszył w zakonspirowanej knajpce, w której już kiedyś był, i nad kilkoma kolejnymi szklankami podłego alkoholizowanego piwa prze-studiował ogłoszenia o pracy. Cedząc piwo przez zęby, wypisywał adresy na arkuszu papeterii zwędzonej z hotelu Astor. Wśród ogłaszających się znalazł handel używanymi automobilami, w którym kierownikiem był kolega Jima; Charlie poznał go kiedyś w Dwójmieście. Tymczasem w knajpie zapalono światła, za oknami zrobiła się czarna duszna późnoletnia noc. Zapłaciwszy za piwo, Charlie wyszedł z ostatnią ćwierćdolarówką w kieszeni. - Niech mnie diabli, jeśli się jeszcze kiedyś wpakuję w taką kabałę-mruczał pod nosem, maszerując w kółko ulicami dolnego Manhattanu. Potem siedział długo na Washington Square, zastanawiając się, jaką historyjkę zasunąć kierownikowi tego handlu używanymi autami. Zaczęło lekko mżyć. Ulice zdążyły się już wyludnić. Podniósł kołnierz i ruszył przed siebie. Buty miał dziurawe, tak że za każdym krokiem czuł, jak zimna woda ciurka mu między palcami. Zatrzymał się pod latarnią łukową, żeby obejrzeć słomkowy kapelusz. Denko już się rozklejało, rondo nasiąkło i napęczniało. - Rany Chrystusa, jak ja jutro będę szukał pracy w takim stanie? Zawrócił na pięcie i ruszył prosto do mieszkania Johnsonów. Deszcz był z każdą minutą gęściejszy. Dusił dzwonek pod biletem z napisem Paul Johnson i Ewelina Hutchins, dopóki nie otworzył mu Paul w piżamie, okropnie zaspany. - Słuchaj, Paul, nie mógłbym się przespać na waszej kozetce - Jest potwornie twarda. Wejdź. Nie wiem, czy mamy czystą pościel. - To nieważne, chodzi o jedną noc. Rozumiesz, zgrałem się w kości. Ale spodziewam się jutro floty. Myślałem, że się prześpię gdzieś na ławce, ale zaczęło cholerstwo padać. Mam jutro sprawy do załatwienia, chcę, żeby to ubranie jakoś możliwie wyglądało. Rozumiesz? - Jasne. Słuchaj, ty jesteś cały mokry. Pożyczę ci piżamę i szlafrok. Musisz zdjąć te łachy. Na kozetce Johnsonów było sucho i wygodnie. Paul wrócił do łóżka, a Charlie leżał w jego szlafroku i gapił się w sufit. Za wysokimi oknami widział strużki deszczu migocące w świetle latarni i słyszał nieprzerwany plusk wody o chodnik. Dziecko obudziło się z płaczem i w drugim pokoju zabłysło światło. Przez zamknięte drzwi dochodziły senne głosy Paula i Eweliny, szmery ich poruszeń. Potem dziecko się uspokoiło, światło zgasło. Znów żaden dźwięk nie zakłócał plusku deszczu za oknami. Charlie zapadł w sen. Ranna pobudka i śniadanie z Johnsonami nie należały do przyjemności, jeszcze mniej pożyczenie dwudziestu pięciu dolarów od Paula, chociaż Charlie wiedział, że będzie je mógł oddać za parę dni. Wyszedł z Paulem, który się śpieszył do pracy, nie zwracając uwagi na ukradkowe powłóczyste spojrzenia Eweliny. - Nigdy więcej takich historii - powtarzał sobie. Najpierw wstąpił do krawca, gdzie długo czytał za kotarą "New York American" czekając, aż mu wyprasują garnitur. Następnie kupił nowy słomkowy kapelusz, po czym poszedł do fryzjera, gdzie się kazał ogolić, ostrzyc, zrobić sobie masaż twarzy i manikiur. Na koniec zaszedł do szewca, żeby mu podzelowali i wypucowali buty. Nim to wszystko załatwił, zrobiło się prawie południe. Teraz wsiadł w metro i pojechał daleko, powyżej Columbias Circle, do handlu używanymi automobilami, gdzie kierownikiem był kolega Jima. Tak go urobił, że się wkręcił na sprzedawcę, tylko gdy facet go zapytał, jak tam wszyscy w Minneapolis, musiał coś na poczekaniu zełgać. Wieczorem odebrał pranie od Chińczyka, wykupił rzeczy z lombardu i znowu wynajął pokój w hotelu Chatterton, tym razem z brązowymi tapetami. Zafundował sobie pierwszorzędną wyżerkę i poszedł wcześnie spać, śmiertelnie zmęczony. Po kilku dniach nadszedł list z dwudziestoma pięcioma dolarami i wiadomością, że Joe Askew już wstaje i niedługo przyjedzie do Nowego Jorku, żeby rozkręcić interes. Charlie miał na razie niewiele z komisowego od sprzedanych aut, natomiast w ciągu wieczora potrafił wygrać, a niekiedy i przegrać do stówy w pokera. W melinie na Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy, dokąd go wprowadził jeden z nowych kolegów, grali przeważnie sprzedawcy automobilów i akwizytorzy reklam, którzy się nie musieli liczyć z każdym centem, tak że pule były często duże. Charlie odesłał Paulowi pożyczone dwadzieścia pięć dolarów pocztą, a kiedy Ewelina do niego dzwoniła, mówił, że jest okropnie zajęty i zatelefonuje później. O, nie, nigdy więcej takich historii. Połowę każdej wygranej wpłacał na konto oszczędnościowe, które sobie otworzył. Książeczkę czekową nosił w wewnętrznej kieszeni i ilekroć ją namacał, był dumny ze swojej ;przezorności. Od Eweliny trzymał się z daleka. Trudno by mu było jeździć taki szmat drogi na dolny Manhattan, zresztą nie potrzebował, bo jeden ze sprzedawców dał mu telefon czegoś w rodzaju hoteliku na Zachodniej Stronie, gdzie niejaka pani Darling organizowała spotkanka z miłymi młodymi kobietami, jeśli ją się zawiadomiło dostatecznie wcześnie rano. Sesja kosztowała dwadzieścia pięć dolarów, ale panienki były czyste, młode, no i wszystko się odbywało bez zbędnych ceregieli. Przyjemnie było móc sobie pozwolić na dziewczynę za dwadzieścia pięć dolarów, jednakże nadszarpywało to jego pokerowe oszczędności. Po każdej takiej sesji z jedną z podopiecznych pani Darling wracał do swego hotelu z chandrą i niesmakiem. Dziewczynki były owszem, niczego sobie, ale nie sprawiało mu to takiej przyjemności jak z Eweliną albo nawet z Emiską. Zaczynał myśleć o Doris i że, jak rany, najwyższy czas, żeby sobie zafundować kobietę na własność. W miarę upływu tygodni sprzedawał coraz mniej aut, a coraz więcej grał w pokera, tak że praca wisiała na włosku, kiedy wreszcie dostał depeszę, że następnego dnia przyjeżdża Joe Askew. Czuł, że jeśli kierownik nie wyrzucił go dotąd, to tylko ze względu na Jima. Na dobitek miał ostatnio złą passę i musiał podjąć wszystkie zaoszczędzone pieniądze. Wyszedł po Joego na dworzec z okropnym katzenjammerem w głowie i ostatnimi dziesięcioma centami w kieszeni. Poprzedniego wieczora złupili z niego ostatnią skórę w czerwonego kundla*. Joe wyglądał tak jak zawsze, tylko schudł i zapuścił dłuższe wąsy. - No, jak ci leci? Charlie wziął jedną z walizek Joego i ruszyli wzdłuż peronu. - Kiepsko. Niski pułap, pełno dziur w powietrzu. - Tak, wiem. Wyglądasz, Charlie, jakbyś nielicho bomblował. Mam nadzieję, że jesteś gotów do pracy. - Jasne. Potrzebuję tylko odpowiedniego dowódcy. Przecież wiesz, wykułem lekcję na blachę. - Wiem, wiem. - A jak ty się czujesz, Joe? - Już dobrze, ale przeżyłem okropne lato. Myślałem, że się zamartwię na śmierć. A co ty robiłeś, łapserdaku jeden? - Sprawdzałem różne systemy kupienia pokera. No i uganiałem się za pindami. Bracie, ale ja się dowiedziałem różności o kobietach. A jak tam żona, dzieci? - Dobrze. Poznasz ich, mam zamiar wynająć tu mieszkanie na zimę. No, chłopie, zakasujemy rękawy i do roboty. Weźmiemy do spółki Andy'ego Merritta. Poznasz go dzisiaj. Nie wiesz, gdzie dostanę jakiś pokój? - Ja mieszkam w tej lepszej Ymce na Trzydziestej Ósmej Ulicy. - Mnie w to graj. Gdy się znaleźli w taksówce, Joe się pochylił, stuknął go w kolano i zapytał z uśmieszkiem. - No, kiedy możesz przystąpić do produkcji? - Jutro o ósmej rano. Stary Bigelow właśnie splajtował w Long Island City. Widziałem jego warsztaty. Można by je przystosować za psie pieniądze. - Pojedziemy tam po południu. Może się zgodzi wziąć trochę akcji. Charlie pokręcił głową. - Akcje będą szły w górę, Joe. Zapłać mu gotówką albo wekslami. Zresztą to półgłówek. Byłem tam raz, chciałem się zahaczyć jako mechanik. Rany, mam nadzieję, że to już za mną. Rzecz w tym, Joe, że chcę się żenić. A żeby się ożenić tak, jak chcę, potrzebuję bo-ku* floty. Możesz mi wierzyć albo nie, ale jestem zakochany. - Pewnie w pierwszym szeregu girls u Ziegfelda*? To dobre, ty się chcesz żenić. I Joe zaczął pękać ze śmiechu. Kiedy poszedł na górę się odświeżyć, Charlie wyskoczył na róg do drogerii kupić sobie bromoselcer. Lunch zjedli w Yale Clubie z Merrittem, który się okazał młodym mężczyzną o kanciastej szczęce i ziemistej cerze. Charliemu wciąż pękała głowa i czuł mętnie, że nie robi zbyt dobrego wrażenia. Trzymał język za zębami, zostawiając mówienie Joemu, który rozprawiał z Merrittem o Waszyngtonie, Departamencie Wojny i Departamencie Marynarki i przerzucał się z nim takimi liczbami, że Charlie miał ochotę się szczypać pod stołem, czy nie śni. Po lunchu Merritt zawiózł ich swoim otwartym Pierce Arrowem do Long Island City. Kiedy się znaleźli na terenie warsztatów i ruszyli przez długie zaśmiecone hale, oglądając tokarki, prasy, motory elektryczne i inne maszyny, Charlie poczuł, że tutaj on jest górą. Wyjął kartkę papieru i zaczął robić notatki. Wywarło to widoczne wrażenie na Merritcie, więc notował zawzięcie dalej. Po chwili Joe zaczął także robić notatki, a kiedy i Merritt wyjął malutki notes i jął coś zapisywać, Charlie upewnił się ostatecznie, że trafił w dziesiątkę. Zjedli z Merrittem kolację i spędzili z nim cały wieczór. Była to wątpliwa przyjemność, bo Merritt należał do facetów, którzy umieją ocenić człowieka po pierwszym spotkaniu, a wyraźnie obserwował Charliego. Jedli w drogiej francuskiej knajpie, a potem długo siedzieli popijając koniak i wodę sodową. Merritt wyżywał się w wypisywaniu stanowisk dyrekcyjnych i odpowiadających im uposażeń oraz słów takich, jak kapitalizacja, akumulacja, amortyzacja, po których stawiał długie szeregi cyfr, głównie zer. Wynikało z tego, że Charlie Anderson jako główny inżynier będzie zarabiał dwieście pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, płatne w akcjach priorytetowych poczynając od minionego poniedziałku, a sprawa, jaki procent udziału w przedsiębiorstwie przypadnie jemu i Joemu z racji ich patentów, zostanie rozstrzygnięta następnego dnia na zebraniu rady nadzorczej. Charliemu kręciło się w głowie, język miał lekko kołowaty od koniaku. Raz po raz powtarzał jedyne, co mu przychodziło na myśl: - Chłopcy, tylko nic na wariata, nic na wariata. Kiedy wreszcie odstawili Merritta i jego Pierce Arrowa do Yale Clubu, obaj z Joem odetchnęli z ulgą. - Słuchaj, Joe, czy ten facet to geniusz finansowy, czy hochsztapler? Plecie, jakby pieniądze rosły na drzewach. - Jemu rosną. - Joe ujął Charliego pod ramię i zniżył głos do szeptu. - Ten ptaszek będzie Durantem* wieku awiacji, popamiętasz moje słowa. - Coś mi się zdaje, że on by nie odróżnił zeppelina od aeroplanu. - Za to zna ministra spraw wewnętrznych*. To o całe niebo ważniejsze. Charlie zaczął się śmiać tak, że nie mógł przestać. Przez całą drogę powrotną do hotelu Chatterton wpadał co chwila na ludzi. Śmiał się i śmiał, aż oczy miał pełne łez. Kiedy podeszli do kontuaru odebrać pocztę i zobaczyli, jak się wydłuża blada twarz recepcjonisty, Charlie szturchnął Joego. - No, to nasza ostatnia noc w tej trupiarni. Korytarz na górze cuchnął starymi tenisówkami i natryskami jak szatnia klubu sportowego. Charlie zaczął się znowu zaśmiewać. Siedział długo na łóżku chichocząc sam do siebie. - Rany Jezusa, to rozumiem. To lepsze niż cud Pari-iż. Gdy Joe się położył do łóżka, Charlie wciąż chichocząc wetknął głowę przez drzwi. - Chcesz zobaczyć szczęściarza, Joe? - zawołał. - Masz, pomacaj. Następnego dnia poszli na śniadanie do hotelu Belmont. Potem Joe kazał Charliemu wstąpić do Knoxa i kupić sobie melonik. Charlie miał trochę zanadto kręcone włosy, więc dęciak nie siedział mu zbyt dobrze na głowie, za to w środku pachniał wspaniale angielską skórką. Jadąc metrem w dół Manhattanu, Charlie zdejmował go i wąchał co chwila. - Słuchaj, Joe, jak dostanę pierwszą wypłatę, chciałbym, żebyś ze mną poszedł kupić frak i całą resztę. Ta dziewczyna, o której ci mówiłem, lubi, żeby facet był odpalony jak do ślubu. - Przez najbliższe pół roku nie zdejmiesz kombinezonu, jeśli ja będę miał w tej sprawie coś do powiedzenia - warknął Joe. - Nie będziemy w ogóle wychodzili z fabryki, jeśli chcemy wyprodukować coś względnie przyzwoitego. Nie łudź się, bracie. - W porządku, Joe. Na żartach się nie znasz? Spotkanie miało się odbyć w kancelarii adwokata nazwiskiem Lilienthal. Gdy tylko się przedstawili wysztafirowanej blond sekretarce, Charlie poczuł w powietrzu podniecenie spodziewanej transakcji. Rozpływając się w uśmiechach blondyna chwyciła za słuchawkę. - Tak, oczywiście. Pan Anderson i pan Askew. Żylasty woźny wprowadził ich natychmiast do biblioteki, długiego ciemnego pokoju, pełnego ksiąg prawniczych w oprawie z cielęcej skóry. Nie zdążyli nawet usiąść, gdy drzwi z matową szybą się otworzyły i ukazał się sam mecenas Lilienthal. Był to okrągły śniady ruchliwy mężczyzna, zupełnie pozbawiony szyi. - No, są nasze dwa asy - powiedział. - Równo z wybiciem godziny. Joe przedstawił siebie i Charliego. Mecenas ujął rękę Charliego i trzymał ją chwilę w swojej gładkiej pulchnej małej dłoni. - Andy Merritt pieje peany na pańską cześć, młody człowieku. Twierdzi, że będzie pan mózgiem awiacji. - Ha, a ja mu zapowiadam, że będzie czarnoroboczym przez najbliższe pół roku. Ten chłopak ma złote ręce do motorów. - Tak? Więc może Andy miał na myśli mózg, który kieruje tymi złotymi rękami - odparł mecenas Lilienthal unosząc rzadką czarną brew. Wprowadził ich do wielkiego gabinetu z wielkim pustym mahoniowym biurkiem pośrodku i błękitnym chińskim dywanem na podłodze. Był tu już Merritt i dwaj inni mężczyźni. Charliemu przypomniały się reklamy Kuppenheimera, gdy ich ujrzał stojących w nienagannie skrojonych ciemnych garniturach, ze spiralkami niebieskiego dymu papierosowego nad głowami, w jaskrawopopielatym świetle wpadającym przez okno za ich plecami. Blady młody człowiek z przedziałkiem pośrodku nazywał się George Hollis. Drugim był długonogi smagły adwokat irlandzki nazwiskiem Burke, stary przyjaciel Joego Askewa, mający przepchnąć ich patenty w Waszyngtonie, jak wyjaśnił Joe. Wszyscy odnosili się do Charliego, jakby go uważali za wyrocznię, ale Charlie się pilnował, żeby trzymać język za zębami i zostawić mówienie Joemu. Siedzieli przez całe przedpołudnie dokoła wielkiego biurka, ćmiąc papierosy i cygara i zabazgrując nie kończące się kartki żółtego papieru, tak że biurko wyglądało w końcu jak wnętrze nie sprzątniętej klatki z kanarkami, a Lucky Strike paliły Charliemu kwaśno język. Mecenas Lilienthal wzywał raz po raz stenotypistkę, małą myszkę o wielkich szarych oczach, dyktował jej coś przez chwilę, po czym ją odprawiał. Od czasu do czasu brzęczał telefon i mecenas za każdym razem mówił do tuby znudzonym głosem: - Nie wpadło ci do głowy, moja panienko, że mogę mieć konferencję? Ustalono, że firma będzie się nazywać Askew, Merritt i Spółka. Potem zastanawiano się długo, w którym stanie najlepiej ją zarejestrować, jak podzielić akcje, jak je sprzedawać, jak załatwić sprawę notowań giełdowych. Nim wyszli na lunch, zrobiła się druga. Charlie miał kompletny mętlik w głowie. Po drodze do windy część z nich wstąpiła do toalety i Charliemu udało się stanąć przy pisuarze obok Joego. - Jak rany, Joe - szepnął - czy to my rolujemy tych facetów, czy oni nas? Joe nie odpowiedział. Skrzywił się tylko i wzruszył ramionami. KRONIKA L Nie zwalaj winy na Broadway że z nielicznymi wyjątkami ster naszych rządów spoczywał i spoczywa w uczciwych i fachowych rękach, że finanse są oparte na zdrowych zasadach i dobrze zarządzane, że interesy narodu, zarówno właścicieli i dyrektorów, jak pracowników, są zgodne z wymogami honoru i patriotyzmu i że obecna sytuacja gospodarcza gwarantuje trwałość zaufania i koniunktury Sam sobie jesteś winny, Nie zwalaj winy za swoje czyny Na dobry stary Broadway WIELKA ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH PRZESŁUCHA BASEBALLISTÓW* ULEPSZONY SYSTEM SMAROWANIA, KTÓRY ZAPEWNIA STAŁE I OBFITE OLIWIENIE CAŁYCH POWIERZCHNI NOŚNYCH Choć wszyscy dawno już się rozproszyli, To starej bandy żal mi do tej chwili Towarzystwo Budowy Okrętów Doolinga nigdy nie wypłaciło, nigdy nie obiecywało ani nigdy nie wypłaci w żadnej formie ani pod żadnym pozorem, bezpośrednio ani pośrednio, żadnej łapówki żadnemu pracownikowi ani przedstawicielowi Komisji Żeglugi Stanów Zjednoczonych, Wojennego Towarzystwa Okrętowego ani żadnej innej agendy rządowej ZAMORDOWANY POSESJONAT POGRZEBANY W PIWNICY Tęskno mi za naszą starą bandą, Z którą śpiewałem "Pieśń do Adelajdy". Żegnajcie, chłopcy, żegnajcie, dziewczyny, Żegnaj na zawsze, stara bando SKRZYNIA BIEGÓW NOWEJ KONSTRUKCJI ZAPEWNIAJĄCA NIE TYLKO WIĘKSZĄ SIŁĘ I DŁUŻSZY ŻYWOT, ALE TAKŻE SPRAWNIEJSZE DZIAŁANIE NOWE SPRZĘGŁO - CUD TECHNIKI UMOŻLIWIAJĄCY NIE TYLKO LEKKIE I BEZGŁOŚNE PRZEŁĄCZANIE BIEGÓW, ALE TAKŻE ZWIĘKSZAJĄCY NIEZAWODNOŚĆ PRZENOSZENIA NAPĘDU NOWE WIĘKSZE REFLEKTORY, ZAPEWNIAJĄCE NAJDOSKONALSZE OŚWIETLENIE, JAKIE KIEDYKOLWIEK ZASTOSOWANO W POJAZDACH MECHANICZNYCH GARY OBCIĄŻA ROMANTYCZNĄ PUBLICZNOŚĆ ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ ZA OŚMIOGODZINNY DZIEŃ PRACY* ceny uzyskiwane za żywność konserwową są wynikiem praw czysto ekonomicznych. Oficjalne dane dowodzą, że gdyby ceny pszenicy miały odpowiadać prawu podaży i popytu ZNACZNE OGRANICZENIA PRODUKCJI SURÓWKI A jeśli cię skuszą wdzięki dziewczyny, Gdzie się czerwone palą lampiony, Nie zwalaj później na Broadway winy PUCHAR GORYCZY Veblen, niezgrabny mężczyzna o ziemistej twarzy, rozparłszy się gniewnie za stołem, z brodą w dłoni, mamrotał cichym sarkastycznym głosem, zagmatwanymi zdaniami, misternie splatając stryczek nieubłaganej logiki faktów, żeby społeczeństwo miało się na czym powiesić, przeprowadzając wiwisekcję swego wieku skalpelem tak ostrym, tak precyzyjnym, tak zabójczym, że profesorowie i studenci w dziewięciu wypadkach na dziesięć nie dostrzegali jego cięć, potentaci zaś, dęte wielkości i oklaskiwani frazesowicze nie dostrzegali ich nigdy. Veblen zadawał zbyt wiele pytań i cierpiał na organiczną awersję do słowa tak. Sokrates, który zadawał zbyt wiele pytań, wychylił duszkiem swój puchar goryczy pewnej nocy o pierwszym pianiu koguta; Veblen pił gorycz małymi łyczkami przez całe długie życie, w zaduchu sal wykładowych, kurzu bibliotek, fetorze nędznych mieszkań, na jakie skazany był biedny belfer. Walczył niestrudzenie z hydrami: z pedanterią, rutyną, oportunizmem urzędników, radami nadzorczymi, rektorami, tłustymi sługusami rządzącej finansjery, zachowywaniem wszystkich lepszych posad dla potakiewiczów, stałym brakiem pieniędzy, dławieniem każdej rysującej się nadziei. Tak, Veblen wysączał swój puchar goryczy kropla po kropli do samego dna. Veblenowie wywodzili się z wolnych kmieciów. Drobni posiadacze ziemscy z wąskich dolin norweskich był to lud uparty i pracowity, rolnicy, hodowcy, rybacy zasiedziali na kamienistych poletkach swoich ojców, w starych bierwionowych domostwach o dachach z rzeźbionymi szczytami (od nazw siedzib rodowych wywodzili swoje nazwiska), na halach, gdzie latem pasali swoje bydlątka. W początkach dziewiętnastego wieku, kiedy rozrosły się miasta, w Norwegii namnożyło się ludzi bez ziemi, sklepikarzy, urzędników, lichwiarzy, komorników, rejentów w czarnych tużurkach i sztywnych kołnierzykach, z teczkami pełnymi akt hipotecznych. Rodził się przemysł. Mieszczuchy zaczynały ciągnąć zyski z ziemi, wyzuwać chłopów z praw do ich wąskich poletek. Ludzie małego ducha wdrażali się do żywota dzierżawców albo parobków; silni opuszczali kraj, tak jak przed wiekami opuszczali go ich dziadowie, kiedy Harald Pięknowłosy* i Święty Olaf'*, ukróciwszy wolności Normanów, z których każdy był panem nad swoim strumykiem, czynili z nich chrześcijan i poddanych; tyle że za dawnych czasów Normanowie żeglowali do Islandii, Grenlandii, Winlandii*, teraz emigrowali do Ameryki. Zarówno rodzina ojca, jak i matki Thorsteina Veblena utraciła ziemię, a wraz z nią prawo do nazwiska rodowego, które wolni kmiecie wywodzili od nazw swoich posiadłości. Przez jakiś czas Thomas Anderson próbował zarabiać na życie jako wędrowny cieśla i stolarz, ale w roku 1847 wraz z żoną Kari Thorsteinsdatter wsiadł w Bremie na statek wielorybniczy i popłynął w ślad za przyjaciółmi do kolonii skandynawskich w okolicach Milwaukee. W rok później przyjechał za nim jego brat Haldor. Umieli obaj tęgo pracować; nim minął następny rok, zaoszczędzili dość pieniędzy, by wejść prawem pierwokupu w posiadanie stu sześćdziesięciu akrów niekarczowanej ziemi* w hrabstwie Sheboygan w Wisconsinie; wykarczowawszy częściowo teren, sprzedali go i przenieśli się do czysto norweskiej kolonii w hrabstwie Manitowoc, w pobliżu miejscowości Cato; nazwali swoją osadę Valders na pamiątkę doliny w starym kraju, z której wszyscy przywędrowali; tutaj, w domu, który Thomas Anderson wybudował własnymi rękami, urodził się Thorstein Veblen, szóste z jego dwanaściorga dzieci. Kiedy Thorstein miał osiem lat, Thomas Anderson przeniósł się dalej na zachód, na czarnoziemne prerie Minnesoty, z których niewiele lat wcześniej przegnano Siuksów i bizony. W akcie objęcia nowej farmy Thomas Anderson kazał wpisać nazwisko Veblen, obyczajem starego ~raju wywiedzione od nazwy utraconej posiadłości rodowej. Był tęgim farmerem i budowniczym, zręcznym cieślą, pierwszym rolnikiem, który sprowadził merynosy, mechaniczną żniwiarkę i snopowiązałkę; cieszył się ogólnym poważaniem wśród Norwegów gospodarzących na skraju prerii, którzy zachowali swój dialekt, obyczaje przywiezione z wąskich dolin norweskich, pastorów luterańskich, ubrania, ser i chleb domowej roboty, podejrzliwość i nieprzejednaną niechęć w kontaktach z mieszczuchami. Mieszczanie byli w lwiej części Jankesami szczwanymi w pomnażaniu dolarów, kupcami, faktorami, spekulantami, lichwiarzami z głową do polityki i do zastawów hipotecznych; gardzili skandynawskimi farmerami, z których pracy żyli i których córki najmowali do brudnej roboty w kuchniach swoich żon. Przybysze z Norwegii wierzyli jak niegdyś ich ojcowie, że człowiek uczciwy ma tylko dwa zajęcia do wyboru: farmerkę albo duszpasterstwo. Thorstein wyrósł na niezgrabnego młokosa, znanego z lenistwa i dowcipu. Nie cierpiał wiecznej, jednostajnej, zabijającej harówki na farmie. Był szczęśliwy, gdy mógł czytać. Lubił też ciesiołkę, lubił obsługiwać maszyny rolnicze. Pastorzy luterańscy, którzy odwiedzali dom, rychło zmiarkowali, że jego lotny umysł prześlizguje się z łatwością przez szczeliny ich teologii. Natomiast trudno go było zapędzić do pracy na roli; miał cięty język i słynął z zabawnych przezwisk, którymi chrzcił ludzi; ojciec postanowił go uczyć na pastora. Miał siedemnaście lat, kiedy pewnego dnia ściągnięto go z pola, gdzie pracował. Kuferek był już spakowany, konie zaprzęgnięte. Miał jechać do gimnazjum w Northfield, by się przygotować do studiów w College'u Carletona*. A że w rodzinie było więcej młodych Veblenów do kształcenia, ojciec zbudował im dom w pobliżu szkoły. Jedzenie i ubranie przysyłano im z farmy, natomiast gotówki nigdy nie oglądali. Thorstein mówił po angielsku z cudzoziemskim akcentem. Cierpiał na organiczną awersję do słowa tak. Umysł miał uformowany przez sagi norweskie, praktyczną gospodarską trzeźwość swego ojca oraz precyzję konieczną w pracach ciesielskich i obsłudze młocarni. Nie potrafił w sobie wykrzesać zainteresowania teologią, socjologią i ekonomią, jakiej uczono w College'u Carletona, gdzie wszyscy pracowicie ostrugiwali kanciaste dogmaty dawnych kupców nowo-angielskich, oparte na Biblii, ażeby z nich wykroić formułki nadające się do zawieszania w kantorach handlowych. Lata studiów Veblena przypadły na okres, kiedy twierdzenia Darwina o zmienności i rozwoju podważały uświęcony model świata rodem z arki Noego, kiedy kobiety Ibsena zrywały zasłony w wiktoriańskich salonach, a potężny aparat Marksa stosował logikę kantoru bankowego dla podkopania samej instytucji kantoru bankowego. Ilekroć Veblen przyjeżdżał na farmę, opowiadał o tych sprawach ojcu chodząc tam i z powrotem za jego pługiem albo wdając się z nim w dysputy, kiedy czekali na nowy ładunek pszenicy do młocarni. Thomas Anderson znał Norwegię i Amerykę, miał uładzony umysł cieśli i budowniczego, zrozumienie dla maszyn, doświadczenie zapobiegliwego farmera gromadzone skrzętnie latami i starannie pielęgnowane; na nich jak na twardym diamencie ostrzyła się stal myśli młodego Thorsteina. W College'u Carletona uważano młodego Veblena za błyskothwego, ale niebezpiecznego oryginała; nikt nie pojmował, dlaczego tak uzdolniony młodzieniec nie wprzęga się w służbę wymogów czasu, dlaczego nie pracuje nad zatykaniem dziur w świątyni własności i zysku okruchami, jakie się ostały z ruiny etyki chrześcijańskiej i osiemnastowiecznej ekonomiki zaśmiecającej profesorskie głowy, dlaczego się nie zajmuje wspieraniem chwiejnej budowli dźwigarami doktryny, którą Herbert Spencer ukuł dla ratowania posiadaczy. Ludzie się skarżyh, że nigdy nie wiedzą, czy Veblen kpi, czy o drogę pyta. W 1880 Thorstein Veblen spróbował po raz pierwszy zarabiać na życie nauczaniem. Rok spędzony w szkole w Madison w stanie Wisconsin nie przyniósł mu większych sukcesów. W następnym roku rozpoczął wraz z bratem Andrewem studia doktoranckie na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa*. Uniwersytet mu nie odpowiadał, ale stancja w starym baltimorskim domu zubożałych dziedziczek dostarczyła mu okazji do wzgardliwego przyjrzenia się przedpotopowym formom towarzyskim, które przez bogate rozpróżniaczone rezydencje na plantacjach niewolniczych przywędrowały tu prosto z wesołej Anglii rycerzy ziemian. (Farmerzy z górskich dolin zawsze gardzili obyczajami obcoplemieńców.) Lepiej się czuł na Uniwersytecie Yale'a*, gdzie granit jego norweskiej logiki dźwięczał w zderzeniach z granitem nowoangielskiej purytańskiej logiki Noaha Portera*. Tutaj uzyskał doktorat filozofii, lecz wciąż nie było jasne, na jakim odcinku światka akademickiego mógłby zarabiać na życie. Studiował Kanta, pisał nagradzane eseje. Ale pracy dla niego nie było. Mimo najszczerszych starań nie przechodziło mu przez gardło owo małe słówko tak. Wrócił do Minnesoty z odrobiną jakby niechętnego uznania dla powabów życia akademickiego. Do swego lekko norweskiego akcentu dorzucił szerokie angielskie "a". W domu snuł się po farmie, próbował konstruować nowe maszyny, czytał, prowadził z ojcem dysputy teologiczne i filozoficzne. W osiedlach skandynawskich spadały ceny pszenicy, a wraz z nimi podupadała wiara w Boga i Świętego Olafa. Farmerzy z Północnego Zachodu rozpoczynali długą beznadziejną walkę z pasożytniczą klasą kupiecką, która z nich wysysała krew. Na farmie ciążył dług hipoteczny, trzeba było od niego płacić odsetki i wciąż kupować nawozy i nowe maszyny, żeby intensyfikować produkcję, która miała w ciągu pół wieku wyssać z ziemi zasoby nagromadzone przez milion lat pod bawolą trawą prerii. Przeto bracia sarkali na tego szyderczego obiboka, który nie potrafił zarobić na swoje utrzymanie. Powróciwszy w rodzinne strony odnowił znajomość z sympatią z lat studenckich, Ellen Rolfe, siostrzenicą rektora College'u Carletona dziewczyną, która miała w rodzinie magnatów kolejowych i wielkie fortuny. W Northfield zawrzało, kiedy się rozeszła wieść, że panna Rolfe ma poślubić tego norweskiego obdartusa i niewydarzeńca, który cedzi słowa, nic tylko ślęczy nad książkami i wiecznie szuka dziury w całym. Rodzina narzeczonej uknuła plan urządzenia go na Kolei Santa Fe, ale w krytycznym momencie wuj Ellen utracił kontrolę nad tą linią. Młoda para osiadła w Stacyville w stanie Iowa, gdzie się zajmowała wszystkim, tylko nie zarabianiem na życie. Studiowali łacinę i grekę, zbierali okazy botaniczne w lasach, opłotkach i przydrożnych rowach. Pływali łodzią po rzece, Veblen rozpoczął swoje tłumaczenie "Sagi rodu z Laxdalu"*. Czytali "Spojrzenie w przeszłość"* i artykuły Henry'ego George'a*. Przyglądali się swemu światu oczami ludzi z zewnątrz. W dziewięćdziesiątym pierwszym Veblen zebrał trochę pieniędzy, żeby pojechać na Uniwersytet Cornella* i podjąć na nowo studia podyplomowe. Zjawił się w gabinecie dziekana wydziału ekonomii w czapie z szopa i sztruksowych portkach i swoim cichym sarkastycznym głosem wycedził: "Jestem Thorstein Veblen"; ale musiało minąć jeszcze kilka lat, w ciągu których dał się poznać na Uniwersytecie Chicagowskim* nowo wyrosłym obok Wystawy Światowej* i opublikował "Teorię klasy próżniaczej"* rozsławioną przez głośną recenzję Howellsa*, żeby świat akademicki się dowiedział, kim jest Thorstein Veblen. Jednakże i w Chicago, jako błyskotliwy młody wykładowca ekonomii, żył po pioniersku. (Farmerzy z górskich dolin zawsze gardzili obyczajami obcoplemieńców.) Książki trzymał w skrzyniach ustawionych sztorcem pod ścianami. Jedynymi ekstrawagancjami, na jakie sobie czasem pozwalał, było palenie rosyjskich papierosów i przepasywanie się czerwoną szarfą. Nie uznawał salonowych konwersacji. Wykładając siedział z brodą opartą na dłoni i mamrotał pod nosem długimi spiralnymi zdaniami, repetytywnymi jak w "Eddy'ach". Jego język był mieszaniną terminologii mechanicznej, naukowych laty-nizmów, żargonu oraz wyrazów rodem z "Tezaurusa" Rogeta*. Koledzy profesorowie nie mogli zrozumieć, dlaczego durzą się w nim wszystkie studentki. A durzyły się tak, że Ellen Rolfe raz po raz go rzucała. Jeździł bez niej na urlopy za granicę. Wywołał z pewną dziewczyną skandal na parowcu transatlantyckim. Obnoszono go na językach po całym uniwersytecie (Veblen nie miał zwyczaju się tłumaczyć, nie przechodziło mu przez gardło owo małe słówko tak; farmerzy z górskich dolin zawsze gardzili obyczajami obcoplemieńców), aż żona go zostawiła i osiadła sama na działce leśnej w Idaho, a rektor go poprosił o rezygnację z zajmowanego stanowiska. Veblen pojechał do Idaho i namówił Ellen Rolfe do przeniesienia się z nim do Kalifornii, gdzie dostał lepiej płatne stanowisko na Uniwersytecie Lelanda Stanforda*, lecz w Palo Alto zaczęły się wkrótce te same historie co w Chicago. Wciąż miał romanse z kobietami, nadal cierpiał na organiczną awersję do słówka tak i na nienaturalną skłonność do solidaryzowania się z klasą robotniczą zamiast z posiadaczami. Posypały się na nowo skargi, że jego wykłady są niekonstruktywne, że zniechęcają bogaczy do robienia zapisów na rzecz uniwersytetu, że nie pomagają studentom w dostawaniu się do Phi Beta Kappa*, nie przygotowują ich do zrywania złotych jabłek w gaju Akademosa*, do zarabiania na bułeczki z masłem. Żona rzuciła go na dobre. Veblen napisał do jednego z przyjaciół: "Rektor nie pochwala mego życia rodzinnego; ja też nie". W rozmowie o tym powiedział kiedyś: "Co można zrobić, kiedy kobieta wprowadza się do człowieka?" Wyniósł się z powrotem do chaty leśnej w Idaho. Przyjaciele próbowali mu załatwić wyjazd naukowy na Kretę, katedrę na Uniwersytecie Pekińskim, ale zawsze drogę zagradzały mu hydry: rutyna, sługusy posiadaczy we władzach uniwersyteckich... Dla niedowiarka puchar goryczy. Przyjaciel Davenport* wystarał mu się o wykłady na Uniwersytecie Stanu Missouri*. W Columbii żył jak eremita w suterenie Davenportów, krzątał się koło domu, sklecił sobie sam stół i krzesła. Był już zgorzkniałym podstarzałym mężczyzną o ziemistej twarzy pokrytej siecią drobnych zmarszczek, o szpiczastej bródce i żółtych zębach. Niewielu studentów rozumiało jego wykłady, ale goście, którzy przyjeż-dżali z Europy, chcieli się wszyscy spotykać z Veblenem, wprawiając tym władze uniwersyteckie w niejakie zdziwienie i zakłopotanie. Były to lata, w których najwięcej pisał. Sprawdzał swoje teorie na studentach, po czym skrobał wolno nocami fioletowym atramentem, piórem własnej konstrukcji. Ilekroć chciał opublikować książkę, musiał składać wydawcom porękę. W "Teorii przedsiębiorstwa kapitalistycznego", "Instynkcie dobrej roboty" „Uświęconych interesach a prostym człowieku"* kreślił przekrój społeczeństwa opanowanego przez kapitał monopolistyczny, wytrawiał ironią obrazy dławienia wytwórczości przez pieniądz, dławienia życia przez ślepą Żądzę zysków, wskazywał alternatywę: albo antagonistyczne społeczeństwo w niewoli monopolistycznych biurokracji zmuszanych prawem malejących dochodów do wyciskania coraz to więcej z prostego człowieka, albo nowe pragmatyczne społeczeństwo oparte na zdrowym rozsądku, rządzące się potrzebami ludzi pracy i niewiarygodnymi możliwościami pokoju i obfitości, jakie otworzył postęp techniki. Były to lata wystąpień publicznych Debsa*, krzepnięcia związków zawodowych, wobblisowskiej* wiary w demokrację przemysłową; lata, kiedy Veblen jeszcze się łudził, że klasa robotnicza przejmie machinę wytwórczości, zanim monopole znowu popchną świat zachodni w ciemność. Wojna przecięła jego nadzieje: pod osłoną gwiaździstej frazeologii Woodrowa Wilsona monopole przystąpiły do uderzenia. Ich tryby zmiażdżyły amerykańską demokrację. Wojna dostarczyła Veblenowi przynajmniej okazji do wyrwania się z dusznej oranżerii życia akademickiego. Otrzymał propozycję pracy w Urzędzie Aprowizacji, Departamentowi Marynarki przedłożył urządzenie do przechwytywania łodzi podwodnych trałami z grubego drutu pakowego. (Równocześnie władze nie bardzo mogły się zdecydować, jakie stanowisko zająć wobec jego książek. Poczta odmawiała wysyłki jego "Cesarstwa niemieckiego a rewolucji przemysłowej"*, agencje propagandowe zaś rozsyłały je dla budzenia nienawiści do Szwabów. Profesorowie potępiali "Naturę pokoju"*, a eksperci w Waszyngtonie wybierali z niej cytaty do przyozdabiania Wilsonowskiej zasłony dymnej.) Dla Urzędu Aprowizacji sporządził dwa memoriały: w jednym zalecał spełnienie żądań IWW jako środka wojennego do pozyskania klasy robotniczej, skuteczniejszego od bicia i wtrącania do więzień wszystkich uczciwych liderów; w drugim dowodził, że Urząd Aprowizacji jest opanowany przez spekulantów i wcale się nie stara o uczynienie z kraju jak najwydajniejszej machiny produkcyjnej. Proponował, by w interesie skuteczniejszego prowadzenia wojny rząd zajął miejsce pośredników i dostarczał bezpośrednio farmerom wszystkich potrzebnych artykułów w zamian za ich produkty; ale eliminacja wielkiego biznesu bynajmniej nie pokrywała się z wyobrażeniem rządu o sposobach zapewnienia światu demokracji, więc Veblen musiał odejść z Urzędu Aprowizacji. Podpisał protesty przeciwko procesowi stu jeden wobblisów w Chicago*. Po zawieszeniu broni pojechał do Nowego Jorku. Mimo całego ucisku lat wojny atmosfera się odświeżała. Wielka burza rewolucji, która wybuchła w Rosji, zdawała się sunąć na zachód; w potężnych podmuchach z nowego świata na wschodzie otwierały się znowu oczy masom oczadziałym wojną. W Wersalu sprzymierzeni i wrogowie, magnaci, generałowie i przekupni politycy zatrzaskiwali na gwałt okiennice przed burzą, przed nowym, przed nadzieją. Nagle, w grzmiących rozbłyskach, stawało się na sekundę jasne, o co naprawdę chodziło w tej wojnie, o co naprawdę chodzi w przetargach pokojowych. W Ameryce, w Europie górę brali starzy. Bankierzy oddychali z ulgą w swoich gabinetach, ubrylantowane matrony z klasy próżniaczej zaczynały na nowo obcinać kupony w dyskretnej ciszy safesów bankowych, ostatnie powiewy ozonu rewolucji tęchły w gwarze knajpianych dyskusji. Veblen pisał do "Tarczy"*, wykładał w Nowej Szkole Nauk Społecznych*. Jeszcze miał nadzieję, że inżynierowie, technicy, ludzie bezinteresowni z ręką u steru podejmą walkę tam, gdzie się nie powiodło klasie robotniczej. Współdziałał przy zakładaniu Federacji Technicznej*. Swoje ostatnie nadzieje wiązał z brytyjskim strajkiem generalnym*. Czyżby nie było już żadnej grupy ludzi, która by się poważyła ująć w swoje ręce wspaniałą machinę, zanim chytroocy spekulanci i potakiewicze za urzędowymi biurkami nieodwracalnie ją popsują zaprzepaszczając w ten sposób nadzieje czterech stuleci? Nikt nie przychodził na wykłady Veblena w Nowej Szkole. Z każdym artykułem, który napisał do "Tarczy", spadał jej nakład. Zaczynała się nowa era, normalka Hardinga*; nawet Veblenowi powiodła się mała gierka na giełdzie. Był samotnym starym człowiekiem. Jego druga żona, nękana manią prześladowczą, musiała zostać umieszczona w zakładzie. Nigdzie nie było miejsca dla bezpańskiego człowieka. Veblen wrócił do Palo Alto, by zamieszkać w chacie wśród rudych wzgórz i z daleka obserwować, jak - według jego własnych słów -ostatnie grabieżcze zapędy systemu nieograniczonych zysków przemieniają się w rojenia programowej dementii praecox*. Tutaj ukończył swoje tłumaczenie "Sagi rodu z Laxdalu". Był starym człowiekiem. Spędzał większość czasu sam. Pozwalał szczurom leśnym wyjadać, co chcą, ze swojej spiżarni. Skunks, który się kręcił koło domu, był tak oswojony, że często się ocierał o jego nogę jak kot. Powiedział jednemu z przyjaciół, że czasami w otaczającej ciszy brzmią mu w uszach głosy z jego lat chłopięcych, rozmawiające po norwesku równie wyraźnie, jak na farmie w Minnesocie, gdzie się wychował. Przyjaciele zauważali, że coraz trudniej z nim rozmawiać, coraz trudniej czymkolwiek przykuć jego uwagę. Dopalał się. Ostatnie krople z pucharu goryczy. Umarł 3 sierpnia 1929. Wśród jego papierów znaleziono ołówkową notatkę następującej treści: Ponadto moim życzeniem na wypadek śmierci jest, ażeby moje ciało spalono, jeśli tylko będzie to możliwe bez większego zachodu, jak najśpieszniej i jak najtańszym kosztem, bez jakichkolwiek obrządków i uroczystości; ażeby moje prochy wsypano do morza lub do jakiejś większej rzeki wpadającej do morza; ażeby nigdy i nigdzie nie upamiętniano mojej osoby ani mojego imienia żadnym nagrobkiem, płytą, wizerunkiem, popiersiem, pomnikiem, tablicą ani epitafium; ażeby nie publikowano drukiem ani w żaden sposób nie powielano, nie upowszechniano ani nie kolportowano moich klepsydr, nekrologów, wspomnień pośmiertnych, podobizn, biografii, jak również żadnych listów pisanych przeze mnie i do mnie; ale jego pomnik pozostaje wyryty w języku ostrym precyzyjnym rylcem jego myśli. KRONIKA LI Słońce zagasło na naszej ulicy PRACOWNICE POSZUKIWANE: ZAPEWNIONY AWANS posady rokujące szybkim, dokładnym, doświadczonym pannom i młodym mężatkom z dobrymi referencjami szanse rychłego awansu Odkąd moja miła Sally mnie rzuciła DZIEWCZĘTA, DZIEWCZĘTA, DZIEWCZĘTA administratorki... akwizytorki... fryzjerki... guwernantki... kasjerki... kelnerki... kontystki... korespondentki handlowe... kucharki... maszynistki do obsługi dyktafonów... modelki... operatorki arytmometrów... operatorki multigrafów... operatorki systemu Elliotta Fishera... panie z towarzystwa... panny do towarzystwa... pokojówki... praczki chemiczne... rejestratorki... rękawiczniczki... wykańczarki... korzystne warunki dla eleganckich młodych panien... inteligentne młode kobiety W szpitalu Świętego Jakuba Moje maleństwo widziałem. Leżało równiutko na stole, Takie ciche, zimne i białe. Z lekarzem dyżurnym mówiłem DYSPONUJEMY SETKAMI WOLNYCH POSAD zabiegamy o obsadzenie wszystkich wakansów, oferujemy wysokie pensje, procenty, gratyfikacje, nagrody, szkolenie, możliwości nauki, zapewniamy warunki awansu i usamodzielnienia się, opiekę szpitalną, salę rekreacyjną i kantynę, gdzie można zjeść pierwszorzędny lunch poniżej ceny kosztu Niech sobie idzie z Bogiem, Gdziekolwiek chandra ją gna, Lecz choćby świat schodziła, Nie znajdzie chłopca jak ja MARY FRENCH Biedny tatko nie mógł się nigdy ułożyć w łóżku zaraz po kolacji, tak jak lubił, z lampką nocną nad lewym ramieniem, okularami na nosie, gazetą w ręce i świeżym cygarem w ustach, żeby nie zabrzęczał telefon albo nie rozległo się pukanie od kuchni i mamusia nie kazała małej Mary otworzyć drzwi, za którymi stał jakiś górnik z bladą twarzą, a brwiami i rzęsami bardzo czarnymi od pyłu węglowego i mówił: "Proszę dochtor French, on idzie szybko". I biedny tatko zrywał się ziewając, w piżamie i szlafroku, odgarniał z czoła niechlujne siwe włosy, posyłał Mary do gabinetu po torbę lekarską i wychodził wiążąc po drodze krawat, by często gęsto nie wrócić aż do rana. Jeszcze gorzej było podczas posiłków. Nigdy nie mogli we troje zasiąść spokojnie do stołu, żeby nie zadzwonił ten przebrzydły telefon. Tatko wychodził, a Mary z mamusią kończyły posiłek we dwie, siedząc przy stole w milczeniu, mała Mary z nóżkami owiniętymi dokoła nóg krzesła i z oczami utkwionymi w dwóch martwych dzikich kaczkach na obrazie pośrodku ściany z piernikową tapetą nad schludną czarną głową mamusi. Potem mamusia sprzątała ze stołu szczękając naczyniami i mrucząc pod nosem, że gdyby biedny tatko poświęcał płacącym pacjentom połowę tego czasu co tym nędznym cudzoziemcom górnikom, to by był dzisiaj bogatym człowiekiem i ona by się nie musiała zabijać harówką przy garach. Mała Mary nie znosiła, kiedy mamusia zaczynała tak wyrzekać na biednego tatkę. Tatko i mamusia nie bardzo ze sobą żyli. Mary jak przez mgłę pamiętała lepsze czasy, gdy była bardzo, bardzo małą dziewczynką i mieszkali w Denver w słonecznym domu z ukwieconymi krzewami w ogródku. Ale to było dawno, zanim odszedł od nich braciszek i tatko stracił wszystkie pieniądze na tej niefortunnej inwestycji. Ilekroć ktoś wspominał Denver, zaraz robiło jej się słonecznie na duszy. Bo teraz mieszkali w Trinidadzie, gdzie wszystko jest czarne od węgla, wysokie łyse zbocza zaciemniają dolinę pełną zakopconych drewnianych ruder, wywrotnic kopalnianych, górników po większej części parszywych Latynosów albo Słowian, obskurnych szynków, dławiącego dymu z hut i małych czarnych wagoników. A w Denver było słonecznie i mieszkali tam biali ludzie, prawdziwe czyste dzieci amerykańskie jak braciszek, który od nich odszedł, a o którym mamusia mówiła, że może by żył, gdyby biedny tatko troszczył się o swoich najbliższych tak jak o tych nędznych cudzoziemców górników. Mamusia kazała jej wtedy wejść do salonu, Mary tak się okropnie bała, ale mamusia trzymała ją mocno za rękę, ściskała, aż bolało do łez, a nikt tego nie zauważył, wszyscy myśleli, że płacze z powodu braciszka, bo mamusia kazała jej spojrzeć na niego w trumnie pod szkłem. Po pogrzebie mamusia bardzo się rozchorowała, dzień i noc czuwały przy niej pielęgniarki, małej Mary nie pozwalano do niej nawet zajrzeć, tylko kazano się bawić samej jednej w ogródku. Odkąd wyzdrowiała, żyli z biednym tatkiem bardzo źle, sypiali w oddzielnych pokojach, a Mary w małym pokoiku przejściowym między nimi. Biedny tatko bardzo posiwiał, gryzł się ciągle i wcale się już nie śmiał w domu, na domiar złego wyskoczyła ta sprawa z niefortunną inwestycją i musieli się przeprowadzić do Trinidadu, gdzie mamusia nie pozwalała jej się bawić z dziećmi górników i gdzie Mary wracała ze szkoły z gnidami we włosach. Mary musiała nosić okulary, uczyła się bardzo dobrze i w wieku dwunastu lat mogła iść do gimnazjum. Kiedy tylko się nie uczyła, pożerała wszystkie książki, jakie były w domu. - Dziewczyna popsuje sobie zupełnie wzrok - biadała mamusia rano przy stole, kiedy biedny tatko schodził na śniadanie z oczami zapuchniętymi z niewyspania i łykał wszystko w pośpiechu, żeby zdążyć z wizytami domowymi. Na wiosnę, gdy Mary ukończyła ósmą klasę i otrzymała nagrody z francuskiego, historii Ameryki oraz angielskiego, do pani French przyszła specjalnie z wizytą panna Parsons, żeby jej powiedzieć, jaką Mary jest dobrą uczennicą i jaką pociechą dla nauczycieli po tych żałosnych zakutych cudzoziemcach, którym trzeba wszystko wbijać łopatą do głowy. - Wiem, wiem, jak to jest -powiedziała mamusia i nagle dodała: -Niech pani nikomu o tym nie mówi, panno Parsons, ale my się na jesieni przenosimy do Colorado Springs. Panna Parsons westchnęła. - Cóż, proszę pani, przykro nam będzie się z państwem rozstawać, ale to z pewnością wyjdzie Mary na dobre. Będzie tam miała lepsze towarzystwo w szkole. Dłonią z odchylonym małym palcem panna Parsons uniosła filiżankę z herbatą, po czym ją odstawiła z suchym szczękiem na spodeczek. Mary się przyglądała z małego gobelinowego taborecika koło kominka. - Przykro mi to mówić - podjęła panna Parsons - bo tu się urodziłam i wychowałam, ale Trinidad to nie miejsce dla takiej słodkiej niewinnej dziewczynki jak Mary. Tej wiosny umarł w Denver dziadek Wilkins i mamusia, na którą opiewała jego polisa ubezpieczeniowa, otrzymawszy odszkodowanie zaczęła tatkowi ciosać kołki na głowie. Biedny tatko wcale się nie chciał wyprowadzać z Trinidadu, więc prawie każda ich rozmowa kończyła się tym, że wysyłali Mary do biblioteki, a sami szli się kłócić nad brudnymi statkami w kuchni. Mary siedziała ze starym egzemplarzem "Ivanhoe*" w czerwonej skórzanej oprawie z tłoczeniami i słuchała ich gorzkich podniesionych głosów dochodzących przez cienką drewnianą ściankę. - Wystarczy, że złamałeś życie mnie, nie pozwolę, żebyś złamał także małej!- wykrzykiwała mamusia tym swoim mściwym głosem, od którego Mary myślała, że się spali ze wstydu. Siedziała chlipiąc nad książką, dopóki nie zaczęła znowu czytać i po paru stronicach zapominała o Bożym świecie, istnieli już znowu tylko wolni kmiecie z Lincoln Green i konni rycerze, i zamki. Tego lata, zamiast pojechać z namiotem do parku Yellowstone*, jak projektował tatko, przenieśli się do Colorado Springs. Stanęli początkowo w pensjonacie, a dopiero gdy nadeszły meble, wprowadzili się do domu z zielonymi gontami, w którym mieli mieszkać, a który stał na zapuszczonej murawie wśród topoli daleko od czerwonożwirowanej ~ drogi. W wysokiej trawie Mary odkryła oblazłe z farby resztki kompletu do krokieta. Podczas gdy tatko i mamusia użerali się z tragarzami ` wyładowującymi meble z furgonu, ona biegała ze złamanym młotkiem stukając w stare popękane kule, na których ledwo można było odróżnić czerwone, zielone, żółte i niebieskie pasy otoczek. Kiedy z domu wyszedł tatko, zmęczony, z niechlujnymi siwymi włosami opadającymi na czoło, podbiegła do niego z młotkiem i chciała, żeby z nią zagrał. - Nie czas teraz na zabawy - odparł. Mary wybuchnęła płaczem, więc ją wziął na barana, zaniósł za tylną werandę i pokazał jej, jak wdrapawszy się na dach komórki na narzędzia koło drzwi kuchennych może dojrzeć płaskowyż skalny, a za nim, na tle firanki pędzących ażurowych chmur, ostre granatowe turnie tworzące gładki niebosiężny masyw górski, w którym sterczał samotny Pikes Peak*. - Pojedziemy tam kiedyś kolejką zębatą - szepnął swoim ciepłym serdecznym głosem tuż nad uchem Mary. Góry wydawały jej się takie dalekie, a od pędu chmur zakręciło jej się w głowie. - Sami we dwoje - ciągnął tatko - ale pamiętaj, nie wolno ci nigdy płakać, Mary, bo dzieci będą się z ciebie śmiać w szkole. We wrześniu musiała iść do gimnazjum. Okropnie było iść do nowej szkoły, gdzie nie miała żadnej przyjaznej duszy. Dziewczęta w pierwszej gimnazjalnej wydawały jej się takie wystrojone i nieprzystępne. Przechodząc korytarzem i słysząc, jak rozprawiają o wieczorkach, Klubie Ziemskim, turniejach tenisowych, hotelach w kurortach, automobilach i przyjaciółkach na pensjach na Wschodzie, Mary w swoich okularach, z opaską ortodontyczną na zębach, którą mamusia kazała założyć dentyście, a od której lekko sepleniła, ze swoimi piegami i włosami, które nie były rude ani blond, tylko żółte jak piasek, czuła się tutaj przybłędą jak cuchnące rozwrzeszczane bachory górników w Trinidadzie. Już wolała chłopców. Jeden rudy chłopak szczerzył do niej zęby, inni zostawiali ją przynajmniej w spokoju. Na lekcjach radziła sobie dobrze, a nauczycieli uważała za cudownych. Na angielskim czytali "Ramonę"*, więc pewnego wiosennego popołudnia z duszą na ramieniu poszła sama jedna na cmentarz Evergreen obejrzeć grób Helen Hunt Jackson. Panował tu taki rozkoszny smętek. Postanowiła, że jak dorośnie, będzie taka jak Helen Hunt Jackson. Dom prowadziła im teraz szwedzka służąca imieniem Anna, a mamusi ani tatka prawie nigdy nie było, kiedy Mary wracała ze szkoły. Tatko miał gabinet w nowym gmachu biurowym w śródmieściu, a mamusia zajmowała się stale dobroczynnością w parafii albo przesiadywała w bibliotece przygotowując odczyty do wygłaszania w klubach pań. Mary przeważnie jadła kolację sama, czytając przy tym książkę albo odrabiając lekcje. Po kolacji szła do kuchni i pomagała Annie w sprzątaniu, a potem wymyślała różne rzeczy, żeby jej nie puścić do domu i nie zostać samej. Słysząc otwieranie drzwi frontowych biegła co tchu. Zwykle była to tylko mamusia, ale czasem wracał tatko ze swoim cygarem i zmęczoną twarzą, w ubraniu przesiąkniętym zapachem tytoniu, jodoformu i karbolu. Niekiedy udawało jej się go namówić, żeby przyszedł do niej na dobranoc, usiadł na brzegu łóżka i opowiedział jakąś historię z dawnych czasów, o górnikach, poszukiwaczach złota czy wojnie między hodowcami owiec a ranczerami. W gimnazjum najlepszą przyjaciółką Mary była Ada Cohn, córka głośnego adwokata z Chicago, który się przeniósł do Colorado ze względów zdrowotnych. Mamusia nie chciała Mary za nic puszczać do Cohnów i robiła tatkowi paskudne awantury, że to z powodu jego niezaradności jego jedyna córka jest skazana na obracanie się wśród Żydów i różnych takich. Dlaczego tatko się nie zapisze do Klubu Ziemskiego? Co z tego, że ona stara mu się zdobyć pozycję w wyższych sferach pracą w parafii, odczytami w klubach pań i zbiórkami dobroczynnymi, jeśli on wszystko psuje lecząc nadal biedaków, zadając się z różnymi szumowinami w bilardziarniach, a kto wie, czy i nie gorszych miejscach, zamiast sobie wyrabiać dochodową praktykę w mieście, do którego zjeżdża tylu chorych bogaczy? Czyż nie po to właśnie wyprowadzili się z Trinidadu? - Ależ, Hildo, bądźże rozsądna - mówił tatko. - Przecież właśnie ze względu na przyjaźń Mary z Adą Cohnowie się u mnie leczą. To bardzo mili dobrzy ludzie. - Och, gdybyś ty miał odrobinę ambicji - syczała mamusia przez zęby, mierząc go zimnym wzrokiem. Mary zrywała się ze łzami od stołu, rzucała na łóżko i leżała z książką nasłuchując ich podniesionych głosów, a potem ciężkich powolnych kroków tatka, zatrzaskiwanych drzwi wyjściowych i chrobotu korby, gdy zapalał auto, żeby jechać znowu na wizyty domowe. Leżąc tak z zaciśniętymi zębami pragnęła często, żeby mamusia umarła i pozwoliła im żyć spokojnie we dwoje z tatkiem. Potem przechodził ją zimny dreszcz na myśl, jak to niegodziwie mieć takie pragnienia, i zabierała się do czytania, z początku ledwo dostrzegając przez łzy zadrukowaną stronicę, lecz stopniowo zatapiając się bez reszty w książkową historię. Tylko w jednej sprawie oboje rodzice byli zgodni - że Mary powinna pójść do naprawdę dobrego college'u na Wschodzie. W roku, w którym się przygotowywała do matury, Mary zdała przed komisją kwalifikacyjną wszystkie egzaminy wymagane do college'u prócz stereometrii. Nie mogła się doczekać chwili wyjazdu. Z wyjątkiem paru dni dorocznego obozowania z tatkiem w lecie oraz letniego miesiąca, który spędzała w jego gabinecie na przyjmowaniu telefonów, wypisywaniu kart pacjentów, prowadzeniu buchalterii i wysy-łaniu rachunków, Mary nie cierpiała Colorado Springs. Jedynym adoratorem, jakiego miała, był student ze szpotawą stopą, nazwiskiem Joe Denny, syn szynkarza z Colorado City, który się przebijał o własnych siłach przez Colorado College*. Był to rozgoryczony cedzący słowa chłopak o konopnej czuprynie i ostrej szczęce, geniusz matematyczny. Niczego tak nie nienawidził jak wódki i Johna D. Rockefellera*. W niedziele Mary, Joe i Ada jeździli razem na pikniki do Ogrodu Bogów* urwisk Austin* albo któregoś z kanionów i czytali na głos poezje. Najbardziej lubili "Charta gończego niebios"* i "Miasto straszliwej nocy"*. Pewnego razu Joe je zelektryzował, gdy wdrapawszy się na płaską skałę nad ogniskiem, na którym smażyły boczek, wyrecytował im "Człowieka z motyką"*. W pierwszej chwili myślały, że sam to napisał. Kiedy wracali do miasta, z ciałem swędzącym od opalenia, szczęśliwi po dniu spędzonym na świeżym powietrzu, Mary tak okropnie pragnęła zaprosić ich do domu, jak to robiła Ada. Cohnowie promienieli zawsze życzliwością i pogodą, zatrzymywali wszystkich na kolacji, mimo że biedny pan Cohn był bardzo chorym człowiekiem. Mary nie miała odwagi przyprowadzić nikogo do domu z obawy, że mamusia potraktuje go z góry albo że przy stole dojdzie do jeszcze jednej głośnej wymiany zdań, jakie ciągle wybuchały między mamusią a tatkiem. Ostatniego lata przed wyjazdem Mary do Vassar* w ogóle już ze sobą nie rozmawiali po potwornej awanturze, jaka się zrobiła któregoś dnia przy kolacji, gdy tatko oświadczył, że zamierza w listopadzie głosować na Eugene V. Debsa. Dziewczęta, które poznała w Vassar College, ubierały się lepiej od niej i stroiły nietykalskie pozy panienek z prywatnych pensji, ale po raz pierwszy w życiu Mary zdobyła sobie pewien mir. Wykładowcy ją lubili, bo była we wszystkim skrupulatna, pilna i rzeczowa, a koleżanki uważały, że jest wprawdzie szara jak myszka, ale kochana. Wszystko to wzięło w łeb, kiedy w następnym roku przyjechała do Vassar Ada Cohn. Ada była jej najstarszą przyjaciółką i Mary serdecznie ją lubiła, więc z przerażeniem stwierdziła, że wcale nie jest zadowolona z jej przyjazdu. Ada bardzo wybujała przez ten rok, zrobiła się okropnie semicka i krzykliwa, nosiła zbyt kosztowne i zawsze trochę nieodpowiednie stroje. Zamieszkały we wspólnym pokoju i Ada prze-ważnie płaciła za ubrania i książki Mary, bo Mary miała takie skromne kieszonkowe. Od przyjazdu Ady Mary straciła cały mir, najwpływowsze dziewczęta zaczęły jej unikać. Mary i Ada wybrały sobie obie socjologię jako specjalizację i mówiły, że zostaną społeczniczkami. Gdy Mary była na trzecim roku, mamusia pojechała do Reno i uzyskała rozwód podając jako przyczynę nadużywanie przez tatka alkoholu oraz okrucieństwo moralne. Mary nie przyszło dotąd do głowy, że biedny tatko pije. Płakała bez końca, kiedy o tym przeczytała w wycinku gazetowym przysłanym jej z Colorado Springs przez jakiegoś życzliwego anonima, który zakreślił wzmiankę czerwonym ołówkiem. Wycinek spaliła w kominku, żeby nie wpadł w ręce Ady, a gdy ta ją spytała, czemu ma takie czerwone oczy, odparła, że się spłakała nad artykułem o tych biednych żołnierzach ginących jak muchy w Europie. Potem czuła się paskudnie, że okłamała Adę, i tak sobie wzięła to do serca, że przez całą noc nie zmrużyła oka. Następnego lata dostały obydwie pracę opiekunek społecznych w Domu Hulla w Chicago*. Chicago napełniło je przerażeniem, a nieszczęsna Ada nie mogła podołać pracy i ostatecznie pojechała do Michiganu leczyć nerwy. Straszne było życie biedaków, czerwone popękane ręce kobiet biorących do domu pranie, szkraby ze świerzbem na główkach, łoskot i wiatr miotający piaskiem na South Halstead Street, smród rzeźni. Lecz Mary czuła się jak za dziecinnych lat w Trinidadzie albo jak tego lata, kiedy pomagała tatkowi w gabinecie. Gdy przed rozpoczęciem roku akademickiego pojechała na dwa tygodnie do Colorado Springs, zastała mamusię mieszkającą luksusowo w hotelu Broadmoor. Mamusia odziedziczyła pakiet akcji Amerykańskiego Towarzystwa Hutniczego i Odlewniczego po wujku Henrym, który zginął w wypadku tramwajowym w Denver, i miała dwadzieścia tysięcy dochodu rocznego. Zrobiła się zapaloną brydżystką i jeździła po kraju wygłaszając w klubach pań odczyty przeciwko prawu głosu dla kobiet. O tatku mówiła słodkim lodowatowitriolicznym głosem "twój biedny drogi ojciec", Mary zaś palnęła reprymendę, że powinna się lepiej ubierać i przestać nosić te ohydne okulary. Mary nie chciała od niej przyjąć żadnych pieniędzy dowodząc, że nikt nie ma prawa do tego, czego nie zarobił, ale pozwoliła sobie uszyć nowy tweedowy kostium i sprawić gładką popołudniową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem i mankietami. Nie kłóciła się już z mamusią tak jak dawniej, pozostało jednak między nimi chłodne uczucie przymusu. Mamusia powiedziała, że nie wie, gdzie mieszka tatko, więc Mary musiała pójść do gabinetu w godzinach przyjęć. Było tu brudniej niż za jej czasów, a w poczekalni siedziało pełno pacjentów, po większej części o wyglądzie rozbitków życiowych, tak że minęła godzina, nim tatko mógł z nią wyjść na lunch. Usiedli na wysokich stołkach barowych przy kontuarze małej jadłodajni w sąsiedniej kamienicy. Tatko miał już włosy prawie zupełnie białe, twarz całą w zmarszczkach, a pod oczami wielkie szare worki. Mary dławiło w gardle, ilekroć na niego spojrzała. - Och, tatusiu, powinieneś trochę odpocząć. - Wiem, powinienem się na jakiś czas wynieść z tych gór. Pikawka już mi tak nie służy jak kiedyś. - Może byś przyjechał na Wschód na Boże Narodzenie? - Może, jeśli mi się uda zdobyć flotę i znaleźć kogoś, żeby przejął moją praktykę na miesiąc. Mary przepadała za jego głębokim basem. - Na pewno by ci to świetnie zrobiło. Tak dawno nigdzie razem nie byliśmy. Zrobiło się późno. W jadłodajni nie został nikt prócz kelnerki ze zmrożonymi ustami, która sama jadła lunch przy stoliku w głębi. W przerwach między powolnymi zdaniami tatka cykał głośno nad maszynką do kawy wielki zegar z wysłużonym cyferblatem. - Nigdy nie myślałem, że zaniedbam moją małą córeczkę. Ale wiesz, jak to jest. Tak się jakoś stało... Jak tam mamusia? - Och, mamusia jest w siódmym niebie - odparła ze śmieszkiem, który jej samej zabrzmiał drewnianym dźwiękiem. Z chęci, żeby tatko się rozkrochmalił, zaczynała z nim rozmawiać jak z petentami w domu opieki. - No, to już wszystko pieśń przeszłości - powiedział tatko.-Nigdy nie byłem dla niej odpowiednim mężem. Mary zakręciły się łzy w oczach. - Tatuśku, jak skończę college, pozwolisz mi poprowadzić swój gabinet? Ta straszna panna Hylan to taki niechluj. - Będziesz miała lepsze rzeczy do roboty. Zawsze mnie zaskakuje, ilu ludzi jeszcze płaci rachunki. Ja swoich nie płacę. - Tato! Widzę, że będę się musiała za ciebie wziąć. - Może i będziesz, córeczko. Przyda ci się praktyka w domu opieki. Będziesz wiedziała, jak przykrócić staremu cugli, co? Mary oblała się rumieńcem. Ledwo poczuła się z nim swobodniej, musiał pędzić do kobiety, która rodziła od pięciu dni i ciągle nie mogła urodzić. Mary nie miała najmniejszej ochoty wracać do Broadmooru z tymi wszystkimi boyami poubieranymi jak małpki w cyrku i wypindrzonymi starymi kwokami przesiadującymi w hallu. Wieczorem zadzwonił Joe Denny zapytać, czyby się z nim nie wybrała na przejażdżkę. Mamusia była pochłonięta brydżem, więc Mary kazała mu czekać na werandzie hotelowej i wymknęła się nic jej nie mówiąc. Ubrała się w nową sukienkę, okulary zdjęła i schowała do małej torebki. Joego widziała jak przez gęstą mgłę, ale zauważyła, że wygląda dobrze i dostatnio i ma nowego otwartego dwuosobowego Forda. - Więc tak się prezentuje Mary French - powiedział. - No, no, wyprzystojniałaś, odkąd cię straciłem z oczu. Facet taki jak ja nie ma już pewnie u ciebie szans. Przez jakiś czas jeździli wolno po parku, po czym Joe zatrzymał wóz w smudze księżyca nad kanałem przepływającym pod aleją. W perspektywie wąskiego parowu, za drżącymi osikami, rozciągała się czarna lśniąca równina aż po horyzont zalany księżycem. - Jak cudownie! - wykrzyknęła Mary. Joe obrócił do niej poważną twarz ze szpiczastą brodą i powiedział, lekko się zacinając: - Mary, muszę to z siebie wyrzucić. Chcę się z tobą zaręczyć. Jadę na Uniwersytet Cornella studiować inżynierię, dostałem stypendium. Jak skończę, w parę lat powinienem zarabiać przyzwoite pieniądze, będę w stanie utrzymać żonę. Byłbym nieskończenie szczęśliwy, gdybyś powiedziała, że może, może, jeśli do tego czasu nie zjawi się nikt inny... Głos mu odmówił posłuszeństwa. Mary kątem oka rozróżniała w świetle księżyca ostre napięte rysy jego twarzy. Nie mogła mu spojrzeć w oczy. - Joe, zawsze uważałam cię za przyjaciela, tak jak Adę. Wszystko psujesz podobnymi przemowami. Jak skończę college, mam zamiar się poświęcić pracy społecznej i muszę się zająć tatusiem. Proszę cię, nie wracaj do tego. Takie rozmowy okropnie mnie wyprowadzają z równowagi. Wyciągnął kanciastą dłoń i wymienili nad tablicą rozdzielczą uroczysty uścisk. - Dobrze, siostro, będzie, jak chcesz - powiedział i odwiózł ją bez słowa do hotelu. Mary siedziała jeszcze długo na werandzie i patrzyła na wrześniowy księżyc. Czuła się paskudnie. Jednakże kilka dni później, kiedy Mary odjeżdżała z powrotem do college'u, to właśnie Joe odwiózł ją na dworzec, bo mamusia miała akurat ważne posiedzenie, a tatko musiał być w szpitalu. Podawszy jej rękę na pożegnanie Joe kilkakrotnie klepnął ją nerwowo po ramieniu i przełknął, jakby mu zaschło w gardle, ale o zaręczynach więcej nie wspomniał. Mary była mu taka wdzięczna. W drodze na Wschód przeczytała w pociągu po raz pierwszy "Port Ernesta Poole'a* oraz powtórnie "Grzęzawisko"*. Leżała potem w slipingu zbyt podekscytowana, żeby zasnąć, słuchając dudnienia kół na szynach, dzwonków na przejazdach, przejmującego dalekiego gwizdu lokomotywy, przypominając sobie wystrojone panie, które mizdrząc się w garderobie hotelowej odepchnęły ją łokciami od lustra, nalanych biznesmenów chrapiących w slipingu, rozmyślając o ogromie pracy koniecznej dla zaprowadzenia ładu w kraju, o niesprawiedliwości społecznej, slumsach, drewnianych ruderach z brudnymi walącymi się wygódkami z tyłu, o dzieciach górników w wysmolonych przydużych kapotach, o spracowanych kobietach zgiętych nad kuchnią, o chłopcach zdobywających wiedzę w szkołach wieczorowych, o głodzie, bezrobociu i pijaństwie, o policji, adwokatach i sędziach zawsze gotowych zwalić wszystko na słabych. Gdyby ci ludzie w slipingach zechcieli zrozumieć, jak jest naprawdę. Jeśli poświęci życie jak tatko ratujący chorych dzień i noc, może i ona wzorem panny Addams... Nie mogła się doczekać, kiedy przystąpi do dzieła. Nie mogła uleżeć na łóżku. Wstała, poszła do pustej ubieralni i siedziała z mrowieniem w całym ciele, usiłując czytać "Perspektywy życia amerykańskiego"*. Przeczytała parę stron, lecz nie pojmowała znaczenia słów. Myśli kłębiły jej się w głowie jak strzępy chmur pędzących nad ciemnym masywem górskim i przelewających się przez przełęcz w Colorado Springs. Zmarzła, dostała dreszczy, więc położyła się z powrotem. Przejeżdżając w Chicago na drugi dworzec kazała nagle taksówkarzowi zawieźć się do Domu Hulla. Musi powiedzieć pannie Addams, co postanowiła. Lecz gdy taksówka się zatrzymała pośród starej nędzy South Halstead Street i Mary zobaczyła dwie znajome dziewczyny stojące i rozmawiające pod kamiennym gankiem, cały entuzjazm ją opuścił i kazała taksiarzowi jechać dalej na dworzec. Tego roku w Vassar wszystko wydawało jej się okropne. Ada zaczęła się interesować muzyką, uczyła się gry na skrzypcach i myślała tylko o tym, jakby się wyrwać do Nowego Jorku na koncerty. Twierdziła, że się kocha w doktorze Mucku z Bostońskiego Towarzystwa Symfonicznego*, i nie chciała słyszeć o wojnie, pacyfizmie, pracy społecznej ani niczym takim. Świat dookoła-ofensywy, ekscesy U-Bootów*, wybory* - był taki natarczywy, że Mary nie mogła skupić myśli na wykładach ani na paplaninie Ady o sławach muzycznych. Chodziła na wszystkie odczyty o wydarzeniach bieżących i kwestii socjalnej. Tej zimy największe wrażenie zrobił na niej odczyt G. H. Barrowa o "Perspektywach pokoju". Pan Barrow okazał się wysokim chudym mężczyzną o bujnej siwej czuprynie, czerwonej twarzy, wydatnym jabłku Adama i płomiennych oczach, które chwilami stawały się lekko wyłupiaste. Mówiąc, trochę się zacinał, ale głos miał ciepły, ujmujący i w ogóle był bardzo miły. Mary uznała, że musiał zaczynać jako robotnik. Miał czerwone sękate ręce o długich palcach, spacerował tam i z powrotem po podium sprężystym krokiem, zdejmując i nakładając okulary w szyldkretowej oprawie. Po odczycie przyszedł do domu pana Hardwicka, gdzie pani Hardwick podała limoniadę, kakao i sandwicze, a wszystkie dziewczęta otoczyły go kołem i zarzuciły pytaniami. Był bardziej onieśmielony niż na podium, ale mówił pięknie o zaufaniu klasy robotniczej do prezydenta Wilsona, o tym, że robotnicy są za pokojem i że rewolucja meksykańska dopiero się zaczyna (wrócił właśnie z Meksyku, gdzie przeżył najrozmaitsze przygody). Klasa robotnicza powstanie na całym świecie i przystąpi do usuwania nieporządków pozostawionych przez stary ład, nie gwałtem, lecz pokojowymi wilsonowskimi metodami. Położywszy się tego wieczora do łóżka Mary ciągle miała w uszach sympatyczne wibrujące nerwowe drżenie, jakiego chwilami nabierał jego głos. Szalała z niecierpliwości, żeby się wreszcie wyrwać w świat z dławiącego życia akademickiego. Czas nigdy jej się tak nie dłużył jak tej zimy. Pewnego rozmokłego dnia lutowej odwilży wstąpiła między wy-kładami do domu zmienić wilgotne śniegowce i znalazła pod drzwiami żółtą depeszę: POWINNAŚ PRZYJECHAĆ NA JAKIŚ CZAS STOP MAMUSIA NIE BARDZO ZDROWA Depesza była podpisana "TATKO". Mary okropnie się przejęła, chociaż z ulgą powitała pretekst do wyrwania się z college u. Zabrała ze sobą stertę książek, nie mogła jednak nic czytać w pociągu. Siedziała w przegrzanym zielonopluszowym pulmanie, z książką na kolanach, i gapiła się na płaskie zaśnieżone pola obramowane plątaniną gołych fioletowych drzew, na tablice z reklamami, rudery i czerwonoceglane sklepy z fałszywymi frontonami udającymi kamienice przy nowych asfaltowych szosach, na miasteczka tandetnych drewnianych domków czarnych od dymów fabrycznych, a potem na chaty, stodoły i szopy obracające się wolno dokoła, gdy ekspres się zagłębił w prerie Środkowego Zachodu. Nie myślała o niczym. Na stacji czekał na nią tatko. Ubranie było na nim pogniecione bardziej niż zwykle, u paltota brakowało guzika. Gdy się uśmiechnął, na jego twarzy pojawiła się sieć nowych drobnych delikatnych zmarszczek. Wkoło oczu miał czerwone obwódki, jakby nie spał przez wiele nocy. - Wszystko w porządku, Mary - powiedział. - Nie powinienem był depeszować. To zwykłe samolubstwo z mojej strony. Samotność zaczyna mi doskwierać na stare lata. - Wziął od posługacza jej sakwojaż i nie przerywając mówienia ruszył do wyjścia. - Mamusia po trochu wraca do siebie. Wyciągnąłem ją z tego. Szczęście, że mnie w porę doszły słuchy o jej chorobie. Jeszcze dzień, a ten cholerny konował hotelowy wpędziłby ją do grobu. Ta hiszpanka* to zdradliwa choroba. - Bardzo się tu panoszy, tatusiu? - Oj, bardzo. Musisz się za wszelką cenę wystrzegać infekcji. Wsiadaj, podrzucę cię do hotelu. -Zapaliwszy korbą zardzewiałe auto z budą wskazał jej miejsce na przednim siedzeniu. - Znasz stosunek biednej mamy do napojów wyskokowych? Otóż poiłem ją alkoholem przez cztery dni. Usiadł koło niej i prowadząc mówił przez cały czas. Lodowate zimno orzeźwiło Mary po gęstym dławiącym pluszowym zaduchu slipingu. - Odkąd ją znam, mamusia nie była nigdy taka miła jak podczas choroby. Bóg jeden wie, o mało się w niej na nowo nie zakochałem. Tylko pamiętaj, nie pozwól jej na żadne głupstwa, jak wstanie. Wiesz, jaka jest. A właśnie nawroty zabijają ludzi w tej zabawie. Mary poczuła się nagle szczęśliwa. Nad szerokimi spokojnymi ulicami, na tle błękitu, drzewa rozpościerały gołe gałęzie, różowe, żółte, fioletowe. Na trawnikach leżały płaty zamarzniętego śniegu. Niebo było ogromnie wysokie, pełne pomarańczowego blasku słońca. W nosie łechotały Mary włoski oszroniałe od mrozu. W Broadmoorze mamusia leżała w łóżku w swoim schludnym słonecznym pokoju. Na koszuli nocnej miała różową lizeskę, na gładko zaczesanych czarnych włosach koronkowy czepeczek. Wyglądała blado, ale tak młodo, ładnie i jakoś filuternie, że przez moment Mary doznała wrażenia, iż to ona i tatuś są dorosłymi, a mamusia ich córką. Mamusia od razu zaczęła beztrosko paplać o wojnie, Szwabach i U-Bootach, biadać, do czego to podobne, że prezydent Wilson nie da tym Meksykanom porządnej nauczki. Z pewnością nie tak by to wyglądało, gdyby prezydentem został pan Hughes; prawdę mówiąc, jest pewna, że został prawomocnie wybrany, tylko demokraci sprzątnęli mu sprzed nosa prezydenturę jakimiś swoimi machlojkami. A już ten straszny Bryan to robi z Ameryki istne pośmiewisko. - Bryan to zdrajca, moi drodzy, powinno go się rozstrzelać. Tatko uśmiechnął się porozumiewawczo do Mary, wzruszył ramionami i wyszedł mówiąc: - Pamiętaj, Hildo, nie wstawaj z łóżka i proszę cię, bez ekscesów alkoholowych. Po jego wyjściu mamusia ni z tego, ni z owego się rozpłakała. Gdy Mary spytała, co się stało, nie chciała powiedzieć. - Pewno ta influenca tak mnie rozstroiła. Moja droga, cud Boski, że w ogóle wyszłam z życiem. Mary nie mogła wytrzymać cały dzień w hotelu słuchając tyrad mamusi o gotowości wojennej. Tak ją to przygnębiło, że następnego dnia poszła rano w godzinach przyjęć zobaczyć choć na chwilę tatka. Poczekalnia była pełna ludzi. Zajrzawszy do gabinetu wiedziała od razu, że się przez całą noc nie kładł do łóżka. Okazało się, że poprzedniego dnia panna Hylan poszła do domu chora. Mary oświadczyła, że ją zastąpi, lecz tatko nie chciał o tym słyszeć. - Nonsens - nalegała Mary. - Potrafię przyjmować telefon i mówić: "Gabinet doktora Frencha" równie dobrze jak ta okropna panna Hylan. W końcu tatko dał jej maseczkę z gazy i pozwolił zostać. Załatwiwszy ostatniego pacjenta poszli na dół do jadłodajni coś przegryźć. Była trzecia. - Wracaj teraz zobaczyć, jak tam mamusia - rzekł tatko. - Ja muszę iść na wizyty domowe. Ludzie umierają jak muchy. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. - Przedtem uporządkuję kartotekę - oświadczyła Mary stanowczo. - Gdyby ktoś dzwonił, mów, że jeśli to influenca, chorego należy natychmiast położyć do łóżka, dać mu butelkę z gorącą wodą w nogi i stosować dużo środków podtrzymujących serce. Do szpitali szkoda nawet dzwonić, w promieniu stu mil nie ma ani jednego wolnego łóżka. Mary wróciła do poczekalni, usiadła za biurkiem. W ostatnich dniach przybyło cholernie dużo nowych pacjentów, wszyscy z influencą. Wczoraj pannie Hylan zabrakło kart ewidencyjnych, więc zapisy-wała nazwiska na bloczku. Mary nie mogła pracować, bo co chwila dzwonił telefon. Miała lodowate palce i drżała na całym ciele słysząc w słuchawce trwożne głosy, męskie i kobiece, pytające o doktora Frencha. Zrobiła się piąta, nim mogła wyjść. Wróciła do Broadmooru tramwajem. Zaskoczyło ją niemile, gdy usłyszała orkiestrę przygrywającą w kasynie do popołudniowych tańców, zobaczyła kolorowe światła i po-czuła leniwe ciepło hallów hotelowych i aurę eleganckiego zbytku w pokoju mamusi. Mamusia była bardzo rozdrażniona, oświadczyła, że nic jej z przyjazdu córki, która ją tak zaniedbuje. - Musiałam pozałatwiać tatusiowi parę spraw - powiedziała tylko Mary. Mamusia jęła trzepać jak najęta o swojej akcji na rzecz wykluczenia Niemek z kobiecego Klubu Obiadów Wtorkowych. Trwało to, dopóki nie skończyły kolacji. Po kolacji grały w cribbage*, aż w końcu mamusi zachciało się spać. Następnego dnia oświadczyła, że się czuje świetnie i posiedzi trochę w fotelu. Mary próbowała złapać telefonicznie tatka, żeby spytać, czy to wskazane, ale w gabinecie nikt nie odpowiadał. Przypomniała sobie, że się obiecała zjawić o dziewiątej, więc popędziła do miasta. Była jedenasta i poczekalnia wypełniła się ludźmi, zanim nadszedł tatko. Najwyraźniej ogolił się przed chwilą u fryzjera, ale wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. - Uch, tatusiu, pewnie się w ogóle nie kładłeś? - Ależ skądże, przespałem się parę godzin w pokoju jednego z lekarzy w szpitalu. Mieliśmy w nocy kilka przypadków śmiertelnych. Przez cały tydzień Mary tkwiła za biurkiem w poczekalni tatka odbierając telefony przez maskę z gazy i pocieszając przerażonych rozgorączkowanych ludzi, którzy siedzieli czując potęgujące się łamanie w kościach i palące wypieki na policzkach, żeby się nic nie martwili, bo doktor French zaraz przyjdzie. O piątej, kiedy wracała do hotelu zjeść z mamusią obiad i słuchać do nocy jej paplaniny, praca tatka dopiero się na dobre rozkręcała. Próbowała na nim wymóc, żeby co drugą noc robił sobie wolną i wyspał się jak człowiek. - Gdzieżbym mógł? - odpowiadał. - McGuthrie się rozłożył, oprócz swoich mam na głowie wszystkich jego pacjentów. Ta cholerna epidemia nie będzie trwała wiecznie. Jak trochę zelżeje, pojedziemy sobie na parę tygodni na wybrzeże. Co ty na to? Miał uporczywy suchy kaszel i wielkie sińce pod oczami, lecz twierdził, że jest silny i czuje się świetnie. W niedzielę rano Mary przyjechała do miasta późno, bo musiała pójść z mamusią do kościoła, i zastała go śpiącego w fotelu. Gdy weszła do gabinetu, poderwał się z miną winowajcy i Mary zauważyła, że ma nienaturalnie czerwoną twarz. - Byłaś w kościele, co? Z mamusią?- spytał dziwnie chrapliwym głosem. - No, na mnie najwyższy czas. Kiedy zniknął za drzwiami, w miękkim pilśniowym kapeluszu naciągniętym głęboko na oczy, Mary przyszło do głowy, że pewnie pił. Przy niedzieli nie było jakoś zbyt wiele wezwań, więc Mary wróciła do hotelu na tyle wcześnie, że mogła się wybrać z mamusią na popołudniową przejażdżkę. Pani French czuła się już dobrze i wierciła Mary dziurę w brzuchu, że musi na jesieni zostać formalnie wprowadzona w świat. - Powinnaś się zgodzić choćby przez wzgląd na pozycję towarzyską rodziców, moja droga. Mary robiło się niedobrze od takich kazań. Wróciwszy do hotelu powiedziała, że jest zmęczona, poszła do swego pokoju i leżała czytając Teorię klasy próżniaczej". Nazajutrz napisała przed wyjściem list do panny Addams informując ją o epidemii influency i oświadczając, że wprost grzechem by było wracać do college'u, kiedy na świecie jest tyle niedoli, więc czy nie znalazłoby się dla niej jakieś zajęcie w Domu Hulla? Musi mieć świadomość, że robi coś konkretnego. Jadąc tramwajem do śródmieścia, czuła się wypoczęta i szczęśliwa, że podjęła decyzję. W perspektywie ulic widziała łańcuch gór białych jak głowy cukru w jaskrawym słońcu zimowym. Pragnęłaby teraz wyruszać na wycieczkę z Joem Dennym. Gdy przekręciła klucz w zamku, ścisnął jej gardło karbolowo-jodoformowo-alkoholowy odór gabinetu lekarskiego. Na wieszaku wisiał kapelusz i płaszcz tatka. Dziwne, nie zauważyła przed domem auta. Matowoszklane drzwi do gabinetu były zamknięte. Zastukała w szybę. - Tatusiu! - zawołała. Nie doczekała się odpowiedzi. Otworzyła drzwi. A, śpi. Leżał na kozetce z nogami nakrytymi derką z auta. Przebiegło jej przez myśl, że to będzie okropne, jeśli się upił do nieprzytomności. Podeszła na palcach. Głowę miał wciśniętą między poduszkę a ścianę, usta otwarte. Twarz, z szorstką siwą szczeciną, była przekrzywiona i stłamszona. oczy szeroko rozwarte. Nie żył. Mary nie mogła wyjść z podziwu, że tak spokojnie podchodzi do telefonu i dzwoni do szpitala zawiadomić, że doktor French zasłabł. Siedziała ciągle przy telefonie, gdy pod oknami rozległ się dzwonek ambulansu. Wszedł lekarz w białym kitlu. Widać zemdlała, bo następne, co jej zostało w pamięci, to wielki automobil, którym ją wieziono do Broadmooru. W hotelu poszła prosto do swego pokoju, zamknęła się na klucz. Padła na łóżko i wybuchnęła płaczem. O którejś w nocy zatelefonowała do mamusi. - Mamusiu, proszę cię, nie chcę nikogo widzieć. Nie chcę być na pogrzebie. Chcę wracać prosto do college'u. Mamusia zrobiła okropne piekło, lecz Mary jej nie słuchała i skończyło się na tym, że rano mamusia dała jej sto dolarów i pozwoliła jechać. Mary nie pamiętała, czy ją pocałowała na pożegnanie, czy nie. Na dworzec pojechała sama i siedziała dwie godziny w poczekalni, bo pociąg na wschód się spóźniał. Nie czuła nic. Widziała wszystko niezwykle wyraźnie, jaskrawy dzień zimowy, rytowane twarze ludzi w poczekalni, barwy czasopism w budce. W końcu przyszedł numerowy i zaprowadził ją do pociągu. Siedziała w pulmanie ślepiąc na śnieg za oknami, na żółtą trawę, rdzawe nieużytki, druciane płoty, zagrody dla bydła wzdłuż torów sterczące szaro i żółtawo ze śniegu, zbiorniki na wodę, małe stacyjki, elewatory zbożowe, rumianych kolejarzy w klapkach czapek spuszczonych na uszy i rękawicach roboczych. O pierwszym świcie, przejeżdżając przez przemysłowe przedmieścia Chicago, przyglądała się robotnikom, starym i młodym, z menażkami, z twarzami czerwonymi i skurczonymi od porannego zimna, tłoczącym się na peronach w oczekiwaniu na pociąg do pracy. Wpatrywała się uważnie w te twarze, świdrowała je wzrokiem. To ludzie, których musi poznać, skoro się zdecydowała zostać w Chicago, zamiast wracać do college'u. OKO KAMERY (45) wąski żółty pokój brzęczy gwarem pod niskim sufitem falujące macki dymu z papierosów wiją się niebiesko i rozpływają koło nosów za uszami pod rondami damskich kapeluszy w figlarnych spojrzeniach zmiennym układzie warg podrzucie grzywki mądrym wiem-wiem zmarszczek koło oczu w tych wszystkich twarzach takich oskrobanych wylizanych wygładzonych zrobionych szminką różem kremem brzytwą pod określony szablon który mówi ta kobieta o ciepłym głosie która się snuje tam i z powrotem z gardłowym śmiechem głową lekko odrzuconą do tyłu rozdzielając z drwiącymi spojrzeniami role w cocktailowym dramacie każdego do odpowiedniej szufladki osobowość musi być starannie wymalowana na twarzy dla łatwiejszego rozpoznania przypina każdemu z nas etykietkę dzisiaj wyznacza jutro Dziękuję bardzo ale dlaczego ja? Taki nieśmiały? A więc do widzenia zręcznie sięgnąć po stary brązowy kapelusz poczciwie rzucony na krześle koło drzwi alkoholicznie kląskające głosy cichną za drzwiami nawet w tej starej murowanej kamienicy czynszowej podrobionej zieloną farbą pomarańczowymi świecami i lekkobarwionym tynkiem na Greenwich Village schody biegną w górę i w dół prowadzą korytarzem mierzonym dzwonkami nazwiskami za którymi się kryją losy nierozwikłana plątanina na zadeszczoną dwukierunkową ulicę na której ślizgają się taksówki ciężko pluszczą kroki skośne światła połyskują na łuku mokrego policzka na świeżych wargach na przemokniętym kołnierzu na sczerniałej gruzłowatej dłoni na przekrwionym oku starca ulicę dwukierunkową do rogu tętniącej alei gdzie w zaśpiewie deszczu i w hałasie cztery strony świata (słony w nas wszystkich ocean protoplazma pulsująca w komórkach rosnąca dzieląca się rozmnażająca w miriady rozmaitych jeszcze nie nazwanych jeszcze nie zaszufladkowanych zawsze przesypujących się przez palce zmiennych różnorodnych losów) wprawiają kompas w zawrotny wir MARY FRENCH Przez kilka tygodni, przebiegając koło tablicy ogłoszeniowej w Domu Hulla, Mary zatrzymywała wzrok na zapowiedzi odczytu: "15 maja G.H. Barrow <>". Nazwisko coś jej mgliście przypominało, ale dopiero ujrzawszy go zorientowała się, że to ten miły chudy prelegent z czerwoną twarzą, który owej zimy mówił w Vassar, jak to robotnicy nie dopuszczą do wplątania Ameryki w wojnę. Miał ten sam niepewny szczery głos, tak samo czasami się lekko zacinał na początku zdania, tak samo swobodnie spacerował po całej sali albo siadał na stole koło karafki z wodą, z nogą założoną na nogę. Na przyjęciu po odczycie Mary nie zdradziła się przed nikim, że go zna. Kiedy ich przedstawiono, była uszczęśliwiona, że mu może udzielić potrzebnych informacji o szansach zdemobilizowanych żołnierzy dostania pracy w rejonie Chicago. A już nazajutrz o mało nie wyskoczyła ze skóry, gdy ją zawołano do telefonu i w słuchawce odezwał się głos pana Barrowa, który spytał, czyby mu nie mogła poświęcić godzinki po południu, bo go proszą o garść nieoficjalnych danych dla pewnej instytucji w Waszyngtonie. - Rozumie pani, pomyślałem sobie, że od pani będę się mógł dowiedzieć prawdziwych faktów, bo ma pani na co dzień styczność z prostymi ludźmi. Mary odparła, że będzie zachwycona, on zaś spytał, czy może się z nim spotkać o piątej w hallu Audytorium*. Już o czwartej Mary ondulowała włosy w swoim pokoiku na górze, zastanawiając się, jaką włożyć sukienkę i czy iść w okularach. Pan Barrow jest taki miły. Mieli bardzo ciekawą rozmowę o sytuacji na rynku pracy, która nie kształtowała się bynajmniej różowo, a gdy na zakończenie pan Barrow ją spytał, czyby z nim nie zjadła kolacji w małej włoskiej restauracyjce na Pętli*, odparła bez zająknienia, że i owszem, chociaż nie była z mężczyzną w restauracji od wyjazdu z Colorado Springs po śmierci tatka przed trzema laty. Nie wiedzieć czemu czuła się, jakby znała pana Barrowa od niepamiętnych czasów. Mimo wszystko była lekko zaskoczona podejrzanym lokalikiem z trocinami na podłodze, dokąd ją zabrał. Na domiar złego podawano tu trunki i pan Barrow zdawał się przekonany, że Mary zamówi cocktail. Sam wypił parę cocktaili, po czym zamówił wino. Mary odmówiła cocktailu, umoczyła jednak kilka razy wargi w winie, żeby się nie wydawać zbyt staromodną. - Przyznaję - powiedział pan Barrow - dobiegłem wieku, w którym trzeba się trochę napić dla odprężenia i zapomnienia o pracy. To było wspaniałe za oceanem, że się piło wino do posiłków. Oni tam, w Europie, umieją korzystać z życia. Zjedli na deser spumoni*, po czym pan Barrow zamówił sobie brandy, Mary zaś piła gorzką czarną kawę i tak siedząc w dusznej gwarnej restauracyjce, pachnącej czosnkiem, kwaśnym winem, sosem pomidorowym i trocinami, gadali zapomniawszy o czasie. Mary powiedziała, że podjęła pracę społeczną, żeby mieć kontakt z prawdziwym życiem, ale teraz czuje się taka wprzęgnięta w instytucjonalne tryby, taka stłamszona, że często się zastanawia, czy nie lepiej by zrobiła zgłaszając się na wyjazd za morze z Czerwonym Krzyżem albo Przyjacielską Brygadą Odbudowy*, jak zrobiło wiele dziewcząt. Cóż, kiedy tak nienawidzi wojny, że nie chciała do niej przykładać ręki nawet w najbardziej pokojowej formie. Gdyby była mężczyzną, wie, że by się zadeklarowała jako oponent moralny*. Pan Barrow się skrzywił, odchrząknął. - Przypuszczam, że działali w dobrej wierze, ale z gruntu się mylili i mają to, na co zasłużyli. - Tak pan uważa? - I owszem, moja droga, tak uważam. Teraz możemy żądać wszystkiego i nikt nam niczego nie odmówi, ani minimalnych płac, ani zakazu zatrudniania niezwiązkowców, ani ośmiogodzinnego dnia pracy. Ale było to dla mnie ciężkie przeżycie, kiedy z tego powodu się poróżniłem ze starymi przyjaciółmi. Zupełnie opacznie sobie tłumaczono moje stanowisko w niektórych kręgach. - Nie może pan chyba uważać za słuszne takich drakońskich wyroków sądowych? - To tylko dla odstraszenia innych. Zobaczysz, moja panienko, zaczną ich niedługo wypuszczać z więzień, jak trochę przycichnie huczek. Lada dzień oczekuje się ułaskawienia Debsa. - No, mam nadzieję - rzekła Mary. - Biedny Debs - westchnął pan Barrow - jednym fałszywym krokiem zburzył dzieło całego życia. Ale to człowiek wielkiego serca, największego serca na świecie. Zaczął jej opowiadać o dawnych czasach, kiedy był kolejarzem, potem agentem spedycyjnym w Południowym Chicago i jak mu powierzono interesy komórki związkowej, jak pracował w Bractwie Maszynistów Kolejowych, z jakim trudem zdobywał wykształcenie i jak nagle, gdy już po trzydziestce przygotowywał w Nowym Jorku serię artykułów do "Evening Globe'u", zdał sobie sprawę, że nie ma kobiety, nie umie korzystać z życia i w ogóle nic nie wie o tych wszystkich sprawach, które im tam za oceanem przychodzą tak naturalnie, zresztą Meksykanom tutaj także. Ożenił się lekkomyślnie, wplątał w historię z chórzystką, potem pewna kobieta przez pięć lat czyniła z jego życia piekło, a teraz, kiedy z tym wszystkim zerwał, coraz dotkliwiej odczuwa samotność, może dlatego że się starzeje, i marzy o czymś trwalszym niż te wszystkie przygodne miłostki mężczyzny, który jeździ samotnie w różnych misjach do Meksyku, Włoch, Francji czy Anglii, drobne incydenty międzynarodowe, jak je określił z uśmieszkiem na cienkich wargach, owszem, na krótko nawet przyjemne awanturki, które jednak prędzej czy później obracają się w proch i pył. Ma się rozumieć, nie uznaje burżuazyjnej moralności, ale od kobiety oczekuje zrozumienia i płomiennej przyjaźni. Mówiąc wysuwał koniuszek języka przez szeroką szparę pośrodku górnych zębów. Po jego oczach Mary widziała, ile w życiu wycierpiał. - Oczywiście, ja też nie uznaję konwencjonalnego małżeństwa - powiedziała. Wybuchnął wówczas, że jest taka świeża, młoda, urocza, pełna entuzjazmu, o takiej kobiecie marzył całe życie. Język zaczynał mu się lekko plątać, więc Mary uznała, że najwyższy czas wracać do Domu Hulla, tym bardziej że musi tak wcześnie wstawać. Kiedy wsiedli do taksówki, wtuliła się w najdalszy kąt kanapki, ale pan Barrow zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen, chociaż potem niezbyt pewnie trzymał się na nogach, gdy wysiadł się z nią pożegnać. Od tego wieczora praca w Domu Hulla wydawała się Mary coraz to gorszą pańszczyzną, szczególnie że George Barrow, który objeżdżał kraj z odczytami w obronie polityki prezydenta, pisał do niej parę razy tygodniowo. Odwzajemniała mu się dowcipnymi liścikami, strojąc żarty ze starych panien w Domu Hulla i zapowiadając, że niedługo, czuje to już w kościach, weźmie rozbrat z tą instytucją, tak jak wzięła z Vassarem. Koleżanki z Domu Hulla zaczęły zwracać uwagę, jak ładnie wygląda, odkąd onduluje sobie włosy. Tego roku na wakacje Mary miała się wybrać w czerwcu z Cohnami do Michiganu, lecz kiedy nadeszła pora wyjazdu, zdecydowała, że potrzebuje radykalnej odmiany, i popłynęła "Northlandem" przez Wielkie Jeziora aż do Clevelandu, gdzie się najęła do pracy jako bufetowa w jadłodajni Eureka na Lakeside Avenue koło dworca. Praca okazała się diablo ciężka. Właścicielem był gruby Grek, który miał zwyczaj przechadzać się za kontuarem i podszczypywać obsługujące dziewczęta po tyłkach. Koleżanki różowały się i szminkowały, dokuczały Mary, chichotały po kątach opowiadając sobie nawzajem o swoich kawalerach albo wymieniając słone kawały z chłopcami, którzy sprzątali naczynia. Wieczorem Mary miała rwący ból w podbiciu stóp po całodziennym staniu, a w głowie wirowały jej twarze, natarczywe usta, przenikliwe oczy przesuwające się przed kontuarem w godzinach największego ruchu jak paciorki na sznurku. W nocy nie mogła spać na skrzypiącym mosiężnym łóżku w wielkiej złotoceglanej kamienicy z pokojami umeblowanymi, do której ją skierowała dziewczyna poznana na parowcu, i nie mogła się uwolnić od restauracyjnego fetoru zimnego tłuszczu i pomyj. Leżała przestraszona i samotna nasłuchując, jak za cienkimi ściankami wiercą się na łóżkach inni lokatorzy, jak biegają do ubikacji, jak trzaskają drzwiami w hallu. Przepracowawszy w garkuchni dwa tygodnie poczuła, że nie wytrzyma ani minuty dłużej, rzuciła wszystko i wzięła pokój w śródmiejskiej Ywce*, gdzie byli dla niej bardzo mili, gdy usłyszeli, że jest z Domu Hulla. Pokazali jej listę instytucji dobroczynnych, w których mogłaby się dowiedzieć o pracę społeczną, ale odrzekła, że nie, musi wreszcie zakosztować prawdziwej harówki w fabryce, wsiadła w pociąg i pojechała do Pittsburgha, gdzie znała dziewczynę, która była pomocnicą bibliotekarki w Instytucie Carnegiego*. Zbliżali się do Pittsburgha późnym letnim popołudniem. Jadąc przez most Mary ujrzała po raz pierwszy kłębowisko stalowych dymów buchających z kominów rozrzuconych wśród plątaniny dźwigarów i budowli z blachy falistej nad rzeką w promieniach niskiego słońca rozkwitającego różem i amarantem. Po chwili wysiadła z wagonu w ciemnobrązowy mrok stacji, z walizką wrzynającą się w dłoń. Z brudnej budki cuchnącej cygarami zatelefonowała do znajomej dziewczyny. - Mary French, to cudownie! - rozległo się w słuchawce komiczne gruchanie Lois Speyer. - Załatwię ci tu pokój u pani Gansemeyer, przyjeżdżaj na kolację. To rodzaj pensjonatu, zresztą sama zobaczysz. Ale nie mieści mi się w głowie, żeby dziewczyna przy zdrowych zmysłach przyjeżdżała na wakacje do Pittsburgha. Mary poczuła, jak się czerwieni i jąka, choć jest sama w budce telefonicznej. - N-no, ch-chciałam po prostu poznać coś nowego ze względu na moje zainteresowania społeczne. - Moja droga, tak przyjemnie będzie wreszcie mieć do kogo otworzyć usta, że mniejsza o to, czy jesteś przy zdrowych zmysłach. Ale chyba sobie nie wyobrażasz, że do pracy przy piecach martenowskich przyjmują absolwentki Vassaru? - Nie jestem absolwentką Vassaru! - krzyknęła Mary do słuchawki czując, jak wzbierające łzy pieką jej oczy. - Jestem zwykłą czarnoroboczą dziewczyną. Trzeba było widzieć, jak harowałam w tej garkuchni w Cleveland. - No, to przyjeżdżaj szybko, kochana. Zostawię ci kolację. Jazda tramwajem trwała wieki. Pittsburgh był rzeczywiście ponury. Następnego dnia Mary obeszła biura zatrudnienia kilku spółek hutniczych. Wszędzie patrzyli na nią diablo dziwnie, gdy mówiła, że była pracownicą społeczną. Nic z tego, nie potrzebują w tej chwili urzędniczek ani sekretarek. Potem trawiła dni nad gazetami odpowiadając na inseraty o wolnych posadach. Lois Speyer śmiała się z niej na swój melancholijno sarkastyczny sposób, gdy Mary musiała ostatecznie przyjąć posadę reporterki, którą Lois jej załatwiła dzięki znajomości z dziewczyną prowadzącą rubrykę towarzyską w "Times-Sentinel". Dobiegało sierpnia powolne pittsburskie lato, gorące i duszne od czadu, dławiące wyziewami wielkich pieców, walcowni i konwektorowni zalegającymi w wąskich zadymionych łożyskach rzek, które się zlewały w kształt litery Y, gdy w redakcji zaczęto przebąkiwać, że do hut przeniknęli czerwoni agitatorzy. W gabinecie naczelnego coraz częściej urzędował niejaki pan Gorman, zawsze z cygarem w zębach, uważany za jednego z głównych funkcjonariuszy Biura Shermana. Gazeta jęła się wypełniać wiadomościami o zamieszkach wśród cudzoziemców, o rosyjskich bolszewikach, nacjonalizacji kobiet, klęsce Lenina i Trockiego. Wreszcie pewnego popołudnia na początku września pan Healy wezwał Mary do swego prywatnego gabinetu i wskazał jej krzesło. Gdy na dobitkę wstał i zamknął starannie drzwi, myślała przez chwilę, że jej zrobi nieprzystojną propozycję. On jednak odezwał się na swój zmęczony ojcowski sposób: - Panno Mary, chcę pani powierzyć pewną misję, ale tylko pod warunkiem, że pani jej się podejmie z prawdziwym przekonaniem. Sam mam córkę i chciałbym, żeby wyrosła na taką miłą, prostą, dobrze ułożoną dziewczynę jak pani. Słowo honoru, gdybym uważał, że jest w tym coś uwłaczającego, nigdy bym pani tego nie zaproponował, może mi pani wierzyć. Jesteśmy gazetą stricte rodzinną, zostawiamy brukowcom wszystkie te mocne numery. Wie pani, najdrobniejsza notatka nie przechodzi przez moje biurko, żebym nie myślał o żonie i córce. Czybym chciał, żeby to przeczytały? Ted Healy był postawnym tęgim czarnowłosym mężczyzną o po-dłużnych szarych oczach jak u wątłusza. - Co to za historia, panie redaktorze? - spytała niecierpliwie Mary; była przekonana, że chodzi o handel żywym towarem. - Wie pani, ci cholerni agitatorzy próbują wywołać strajk. Mieli czelność otworzyć w mieście biuro informacyjne. Boję się tam posłać któregoś z chłopców, mógłby podpaść tym gorylom. Wcale mi się nie uśmiecha zamordowany reporter na pierwszych stronach gazet. Co innego, gdyby poszła pani. Rozumie pani, nie pracuje pani w gazecie, jest pani społecznicą i chce poznać obie strony medalu. Takiej słodkiej dziewczynie o niewinnym wyglądzie nie może się nic złego przydarzyć. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o ludziach, którzy w tym maczają palce. W jakiej części Rosji się urodzili? Jak się przeszwarcowali do Ameryki? Kto ich finansuje? Ile razy byli karani? Niech pani wygrzebie, co się tylko da. Będzie prima artykuł do numeru niedzielnego. - To wspaniały temat. Ogromnie mnie interesują stosunki w przemyśle. Ale nie uważa pan, panie redaktorze, że warunki w hutach pozostawiają wiele do życzenia? Pan Healy poderwał się z miejsca i zaczął krążyć wielkimi krokami po gabinecie. - Mam o tym wiadomości z pierwszej ręki. Te głupie barany zarabiają więcej niż kiedykolwiek w życiu. Kupują akcje, pralki, jedwabne pończochy dla żon, posyłają pieniądze rodzicom. Kiedy nasi chłopcy narażali życie w okopach, oni zajmowali wszystkie najlepsze posady, a w większości są cudzoziemcami i wrogami. Świetnie się jołopom powodzi, niech pani sobie to zapamięta. Jednej rzeczy nie mogą tylko kupić, rozumu. Dlatego właśnie idą na lep agitatorów. Ci dranie władają ich językiem i wbijają im do głowy bzdurne teorie, że wystarczy porzucić pracę, żeby zawładnąć Ameryką, z której myśmy uczynili najpotężniejszy kraj świata. Trudno nawet mieć za złe tym durniom, że w to wierzą, są po prostu ciemni. Ale ci czerwoni, którzy wykorzystują gościnność naszego kraju, żeby siać swoją diabelską propagandę... Dobry Boże, wybaczyłbym im, gdyby to robili z przekonania, ale oni to robią dla forsy, jak wszyscy. Mam niezbite dowody, że są opłacani przez bolszewików pieniędzmi i kosztownościami zrabowanymi w Rosji. A i tego im jeszcze mało, wyciskają ostatnie centy z tych biednych ciemniaków. Nie ma dwóch zdań, kulka w łeb byłaby dla nich za dobra. Ted Healy poczerwieniał cały na twarzy. Do gabinetu wpadł z wielkim plikiem odbitek chłopak w zielonej umbrelce na czole. Mary wstała. - Zaraz się do tego zabieram, panie redaktorze - powiedziała. Wysiadła z tramwaju na niewłaściwym rogu i musiała się piąć po nierównym chodniku szeroką stromą ulicą brukowaną kocimi łbami, z rzędem tandetnych sklepików, bilardziarni, razur i włoskich restauracyjek, w których podawano spaghetti. Porywisty wiatr niósł piasek, pakuły, stare papiery. Przed nie malowaną bramą stali grupkami po trzech, czterech mężczyźni o cudzoziemskim wyglądzie i rozmawiali przyciszonymi głosami. Nim Mary się zdobyła na odwagę, by wejść po długich karkołomnych brudnych wąskich schodach, przez dobrą chwilę oglądała witrynę fotografa z kolorowanymi powiększeniami niemowląt o różowych policzkach, grup rodzinnych i par nowożeńców sztywnych jak kije. Na górze zatrzymała się w zaśmieconym korytarzu. Z pokojów po obu stronach dochodził stukot maszyn do pisania i perorujące głosy. W półmroku wpadła na jakiegoś młodego człowieka. - Dzień dobry - powiedział szorstkim głosem, który jej się spodobał. - To pani jest tą dziewczyną z Nowego Jorku? - Niezupełnie. Jestem z Colorado. - Bo miała z Nowego Jorku przyjechać jakaś dziewczyna, żeby nam zrobić trochę reklamy. Myślałem, że to może pani. - Nie, ale przyszłam po to samo. - Niech pani wejdzie. Nazywam się Gus Moscowski. Jestem tu czymś w rodzaju chłopca na posyłki. Otworzył przed nią jedne z drzwi, prowadzące do zakurzonego pokoiku zawalonego stosami gazet i wielkim stołem pokrytym wycinkami, przy którym siedziało dwóch młodych okularników w koszulach. - To chłopcy, którzy tu mają decydujący głos -- oznajmił. Przez cały czas rozmowy z siedzącymi mężczyznami Mary nie mogła oderwać oczu od Gusa. Miał krótko strzyżone blond włosy, bardzo niebieskie oczy i wygląd wyrośniętego niedźwiadka w tanim szarszowym ubraniu wyświeconym na łokciach i kolanach. Dwaj młodzi ludzie tak grzecznie odpowiadali na jej pytania, że chcąc nie chcąc przyznała się, iż ma napisać artykuł do niedzielnego numeru "Timesa-Sentinela". Wybuchnęli gromkim śmiechem. - Ależ pan Healy chce mieć obiektywny zrównoważony obraz - broniła się. - Uważa, że robotnicy zostali po prostu wprowadzeni w błąd. Mimo woli sama się roześmiała. - Gus - powiedział starszy z mężczyzn - oprowadź panią trochę, pokaż jej kilka widoczków. A co do Teda Healy'ego, to musiał chyba stracić rozum. Na początek, oto jak przyjaciele pana Healy'ego rozprawili się z Fanny Sellers*. Mary nie mogła patrzeć na fotografię, którą jej podetknął pod nos. - Co ona zrobiła? - Próbowała organizować klasę robotniczą. To najcięższa zbrodnia w tym kraju. Mary z ulgą znalazła się znowu na ulicy. Musiała prawie biec obok Gusa Moscowskiego, który sadził wielkimi krokami uśmiechając się do niej szeroko. - Przede wszystkim pokażę pani, jak się żyje zarabiając czterdzieści dwa centy na godzinę. Szkoda, że pani nie umie po polsku. Ja sam jestem parszywym Polakiem. - Ale urodził się pan chyba w Ameryce? - Jasne, skończyłem nawet gimnazjum. Jak mi się uda zdobyć trochę floty, to zacznę się uczyć na inżyniera w Instytucie Carnegiego. Sam nie wiem, po kiego licha trzymam z tymi nieszczęsnymi Polaczkami. Mówiąc to zajrzał jej w oczy i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Mary odpowiedziała mu uśmiechem. - Ja wiem, czemu - odrzekła. Zrobił ruch łokciem, gdy skręcali za róg, koło grupki obdartych dzieci, które lepiły babki z błota. Były to blade wątłe brudne berbecie z podkrążonymi oczami. Mary odwróciła wzrok, ale i tak widziała, jak przedtem fotografię zabitej kobiety z wklęśniętą czaszką. - Niech się pani dobrze przyjrzy kloacznemu życiu w kraju nieograniczonych możliwości. Gdy tego wieczora wysiadała z tramwaju przy rogu najbliższym pani Gansemeyer, uginały się pod nią nogi i bolał ją krzyż. Poszła prosto na górę i położyła się od razu do łóżka. Była zbyt skonana, żeby jeść lub siedzieć i słuchać sarkastycznych ploteczek Lois Speyer. Długo nie mogła zasnąć. Leżała na zapadającym się łóżku i słuchała głosów pensjonariuszy, którzy rozmawiali bujając się na werandzie pod oknami, pogwizdywania lokomotyw i stukotu wagonów towarowych przetaczanych w dolinie, ale wciąż widziała dziurawe wykoślawione pantofle, spracowane ręce założone na brudnych fartuchach i ostre niespokojne spojrzenia paciorkowatych oczu kobiet, pod nogami czuła karkołomne chwiejne schodki biegnące zygzakami w górę i w dół czarnych i gołych jak hałdy wzgórz, na których mieszkali hutnicy w stłoczonych budach i długich szeregach przeżartych dymem domów z surowych desek, a w nozdrzach wiercił ją fetor koślawych wygódek i kuchni pełnych zaduchu kapusty, gotującej się bielizny, nie mytych dzieci i suszących się pieluszek. Zasypiała i budziła się nagle, z brzmieniem ciepłego stanowczego głosu Gusa Moscowskiego w uszach i ciałem zelektryzowanym od jego kosmatoniedźwiedziego dotyku, gdy się o nią ocierał ramieniem albo podtrzymywał ją wielką silną dłonią w miejscach, gdzie brakowało drewnianych schodków i zaczynała się osuwać po ruchomym łupkowym zboczu. Zapadłszy w końcu w twardy sen, śniła dalej o nim. Obudziła się wcześnie, szczęśliwa, że go zobaczy zaraz po śniadaniu. Po południu wróciła do redakcji napisać artykuł. Zgodnie z poleceniem Teda Healy'ego zamieściła w nim wszystko, czego udało jej się dowiedzieć o chłopcach prowadzących biuro informacyjne. Miejscem najbliższym Rosji, z jakiego którykolwiek z nich pochodził, było Canarsie na Long Island. Starała się pokazać obie strony medalu, nazwała ich nawet "być może otumanionymi". W chwilę po dostarczeniu artykułu redaktorowi numeru niedzielnego wezwano ją do działu miejskiego. Ted Healy siedział w zielonej umbrelce, pochylony nad zwojem odbitek szczotkowych. Na stercie papierów koło jego łokcia Mary zauważyła swój artykuł. Ktoś nagryzmolił na nim czerwonym ołówkiem: "Co wy mi tu próbujecie wtrynić?" - Moja panienko - powiedział Ted Healy nie podnosząc wzroku znad papierów - napisała pani pierwszorzędny artykuł propagandowy do "Narodu"* albo jakiegoś podobnego lewicującego pisemka w Nowym Jorku, ale co, u licha, ja mam z tym zrobić? Tu jest Pittsburgh. -Podniósł się zza biurka, wyciągnął do niej rękę. - Do widzenia, panno French. Żałuję, że nie mam dla pani zatrudnienia, bo jest pani diabelnie inteligentną dziewczyną, a o inteligentne reporterki niełatwo. Zlecenie wypłaty posłałem już do kasy. Dopiero na ulicy Mary zdążyła ochłonąć. W torebce miała wynagrodzenie za tydzień ekstra - stary Ted Healy znalazł się na koniec nadspodziewanie przyzwoicie. Lois Speyer zrobiła wielkie oczy, gdy Mary jej wieczorem powiedziała, że została wylana z pracy, a gdy jeszcze dodała, że się zgodziła do biura informacyjnego Zjednoczonego Związku Hutników, Lois wybuchnęła płaczem. - Mówiłam, że postradałaś zmysły, i miałam rację. Teraz jedna z nas musi się wyprowadzić od pani Gansemeyer. Nie będę się mogła więcej z tobą pokazywać. -- Śmiechu warte, Lois. - Nie znasz Pittsburgha, moja droga. Osobiście nie wadzą mi ci strajkujący nieszczęśnicy, ale za żadne skarby nie mogę stracić posady. Przecież wiesz, muszę posyłać pieniądze do domu. Zaczynałyśmy się akurat tak świetnie bawić, a ty wzięłaś i wszystko popsułaś. - Inaczej byś śpiewała, gdybyś widziała to co ja - odparła Mary zimno. Od tej pory nie przyjaźniły się już nigdy tak jak dotąd. Gus Moscowski znalazł jej pokój z ciężkimi koronkowymi firankami w domu polskiego sklepikarza, krewnego jego ojca. Odprowadzał ją uroczyście do domu, kiedy wieczorem siedzieli długo w biurze, a zawsze siedzieli długo. Mary nie pracowała tak ciężko nigdy w życiu. Pisała komunikaty dla prasy, sporządzała statystyki dotyczące przypadków gruźlicy, niedożywienia dzieci, warunków sanitarnych i przestępczości, tłukła się tramwajami podmiejskimi i powolnymi pociągami osobowymi do Rankin, Braddock, Homestead i Bessemer, a czasami nawet aż do Youngstown, Steubenville i Gary, robiła notatki z przemówień Fostera* i Fitzpatricka*, widziała rozpędzanie mityngów i konnych policjantów w ciemnoszarych uniformach posuwających się szeregiem po nie brukowanych uliczkach domków towarzystw hutniczych, pałujących bez wyboru kobiety i mężczyzn, kopiących dzieci, które im się nawinęły pod nogi, przepędzających starców z ganków. - I pomyśleć - mówił Gus o policjantach - że sukinsyny są w większości takimi samymi parszywymi Polakami. Czy to nie typowe dla Polaczków? Mary prowadziła rozmowy z dziennikarzami z metropolii, trawiła długie godziny na czarowaniu korespondentów Associated Press i Unitek Press, żeby podawali prawdziwe relacje, wygładzała angielszczyznę ulotek przeznaczonych do druku. Ani się spostrzegła, jak zleciała jesień. Zjednoczony Związek stać było na pokrywanie tylko najniezbędniejszych wydatków, ubranie Mary przybierało coraz bardziej opłakany wygląd, na głowie nie miała już ani jednego loka, nocami nie pozwalało jej spać wspomnienie rzeczy, które widziała, aresztowań, potłuczonych czaszek, zdewastowanych saloników ubogich rodzin, z wypatroszoną kanapą, połamanymi krzesłami i kredensem z porcelaną porąbanym toporkiem przez policjantów, którzy przyszli szukać "bibuły". Z ledwością się poznawała, gdy ubierając się rano spoglądała w pośpiechu w zielonocętkowane lustro w pozłacanej ramie nad umywalką. Miała wymizerowaną zaciętą twarz, zaczynała się upodabniać do strajkujących robotników. Nie poznawała się również, gdy głos Gusa przejmował ją zimnym dreszczem, a jej dobre albo złe samopoczucie zależało od tego, czy ją powitał danego dnia z uśmiechem. Było to zupełnie niepodobne do niej, by ilekroć miała przez moment swobodną głowę, wyobrażać sobie, że się do niej zbliża, obejmuje ją potężnymi twardymi ramionami, nachyla wargi. Za każdym razem, gdy ją to nachodziło, musiała zamknąć oczy i czuła, jak wszystko zaczyna przed nią zawrotnie wirować. Siłą woli unosiła powieki, rzucała się śpiesznie do maszyny i pisząc odzyskiwała po chwili chłodną trzeźwość. W dniu, w którym po raz pierwszy dopuściła do siebie myśl, że lepiej płatni robotnicy skapitulują i źle płatni przegrają strajk, nie miała odwagi spojrzeć Gusowi w oczy, kiedy przyszedł ją odprowadzić do domu. Był parny dżdżysty wieczór, zupełnie nie pasujący do listopada. Szli w milczeniu ulicą, gdy mgła w stronie hut zabłysła nagle czerwienią. - Pracują - powiedział Gus. Łuna coraz to potężniała, najpierw różowa, później pomarańczowa. Mary bez słowa pokiwała głową. - Co można poradzić, jak sami robociarze nie potrafią trzymać sztamy. Każdy parszywy imigrant uważa, że wszyscy, którzy przyjechali z innych krajów, są od niego gorsi, a cholerni Amerykańcy uważają wszystkich oprócz siebie za przybłędów. Nie pamiętają, że sami nie tak dawno byli w tym kraju nieproszonymi gośćmi. Rany Chrystusa, sam nie wiem, czemu trzymam z tą bandą ćwoków. - Gus, co zrobisz, jeśli przegramy strajk? Mam na myśli ciebie osobiście. - Wyląduję na czarnej liście jak amen w pacierzu. Nie dostanę nigdy pracy w hutnictwie, choćbym był ostatnim człowiekiem na ziemi. Diabli wiedzą. Chyba zmienię nazwisko i zaciągnę się do marynarki. Podobno tam można się dobić prawdziwej edykacji. - Nie powinniśmy o tym pewnie mówić. Ja też nie wiem, co zrobię. - Ty możesz pojechać, gdzie chcesz, wszędzie dostaniesz pracę w gazecie tak jak tutaj. Ba, gdybym ja był taki edykowany jak ty! Pewno kamień ci spadnie z serca, jak się wreszcie odczepisz od tych śmierdzących przybłędów. - To jest klasa robotnicza, Gus. - Jasne! Żebyśmy tylko mieli trochę więcej oleju w łepetynach. Wiesz, że mój rodzony braciszek jest do dziś dnia łamistrajkiem? - Może musi myśleć o żonie i dzieciach. - Już ja bym mu wybił te myśli z głowy, gdybym go tylko dostał w łapy. Robociarz nie ma prawa do zakładania rodziny. - Ale może mieć dziewczynę... Głos jej się załamał. Serce tłukło jej się tak mocno w piersi, że strach ją zdjął, czy Gus nie usłyszy jego bicia, gdy tak koło niego szła nierównym chodnikiem. - Dziewczyn jest na pęczki. - Gus się roześmiał. - Polskie dziewczyny są niezależne i łatwe. To jedyna dobra strona. - Chciałabym... Jej głos zabrzmiał obco. - No, to dobranoc. Wyglądasz, jakbyś była na ostatnich nogach. Klepnął ją po ramieniu, odwrócił się i odszedł swoim długim posuwistym krokiem. Mary została pod drzwiami swego domu. Znalazłszy się w swoim pokoju rzuciła się na łóżko i rozpłakała. Parę tygodni później Gus Moscowski został aresztowany w trakcie rozdawania ulotek w Braddock. Była świadkiem, jak go doprowadzono przed sędziego pokoju i w brudnej sali sądowej, pełnej szarych uniformów policji stanowej, skazano na pięć lat więzienia. Rękę miał na temblaku, na konopnej szczecinie z tyłu głowy strup zakrzepłej krwi. Kiedy jego niebieskie oczy wyłowiły jej wzrok w tłumie, posłał jej szeroki uśmiech i wesoły gest wielkiej dłoni. - Więc to tak? - warknął jej nad uchem jakiś głos. - Ale teraz koniec, mała, nie będziesz miała więcej pożytku z tego kutasa. Po jej obu bokach wyrośli postawni szarzy policjanci. Wywlekli ją z sądu i poprowadzili do pittsburskiego tramwaju. Nie odzywała się słowem, ale nie mogła pohamować łez. Nie mieściło jej się w głowie, żeby mężczyźni tak się zwracali do kobiety. - No już, przestań się wściekać, my ze Stevem jesteśmy dwa razy takie chłopy. A swoją drogą powinnaś była mieć tyle oleju w głowie, żeby nie rozkładać nóg dla takiego bandziora. W końcu nadszedł tramwaj i policjanci wsadzili ją do środka z ostrzeżeniem, że jeśli jeszcze raz ją tu zobaczą, to ją aresztują za uprawianie nierządu. Gdy wóz ruszał, widziała, jak się odwracają rechocząc i klepiąc się nawzajem po plecach. Siedziała skulona w tyle wozu, z martwą twarzą i żołądkiem podchodzącym do gardła. Ale w biurze powiedziała tylko, że gliny ją wyrzuciły z sądu. Kiedy się dowiedziała, że do miasta przyjechał z Senacką Komisją Śledczą George Barrow, poszła się niezwłocznie z nim zobaczyć. Czekała na niego w hallu hotelu Schenley. Cichy wieczór zimowy był solidną bryłą czarnego stalowego mrozu. Mary drżała w cienkim paltociku. Padała ze zmęczenia. Zdawało jej się, że nie spała od tygodni. W wielkim cichym hallu hotelowym było ciepło, przez cienkie tekturowe podeszwy czuła miękki włos dywanu. Gdzieś w hotelu grano widać w brydża, bo przez hall przesuwały się grupki wystrojonych pań nie pierwszej młodości, które jej przypominały matkę. Mary osunęła się w głęboki fotel przy radiatorze i od razu zaczęła zapadać w drzemkę. - Moja biedna dziewczyneczka, taka spracowana. To już nie społecznictwo w Domu Hulla, co? Otworzyła oczy. George miał na sobie pelisę z futrzanym kołnierzem, jego cienka szyja i długa sękata twarz sterczały z futra jak głowa marabuta. Mary wstała. - A, pan Barrow... Chciałam powiedzieć, George. Ujął jej rękę w lewą dłoń, prawą poklepał ją delikatnie po wierzchu. - Tak, teraz wiem, jak wygląda życie na pierwszej linii frontu - odrzekła i roześmiała się z jego poczciwego komicznego wyglądu. - Śmiejesz się z mojego futra? A co z tego przyjdzie Związkowi, jeśli się nabawię zapalenia płuc? Ale czemu ty nie masz ciepłego płaszcza? Słodka mała Mary French. Osoba, którą właśnie chciałem zobaczyć. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że pójdziemy na górę do mojego pokoju? Nie lubię tutaj rozmawiać, za wiele niepożądanych uszu. Na górze w ciepłym kwadratowym pokoju z różowymi zasłonami i lampami pomógł jej zdjąć płaszcz. Z zafrasowaną miną zważył go w dłoni. - Musisz koniecznie mieć ciepły paltot - powiedział. Zamówiwszy dla niej u kelnera herbatę, dość ostentacyjnie zostawił otwarte drzwi na korytarz. Usiedli po dwu stronach małego stoliczka w nogach łóżka, które było całe zasłane gazetami i kartkami maszynopisu. - Tak, tak, tak - powiedział. - To wielka radość dla takiego starego mamuta, jak ja. Co byś powiedziała na obiad w towarzystwie senatora? Zobaczyłabyś, jak żyje druga połowa społeczeństwa. Gadali i gadali. Co jakiś czas George dolewał jej do herbaty odrobinę whisky. Był bardzo ojcowski, zapewniał, że chłopców będzie można wyciągnąć z więzienia, jak tylko strajk się skończy, a właśnie się kończy. Przyjechał dopiero co z Youngstown, gdzie konferował z Fitzpatrickiem, i uważa, że go chyba przekonał, iż strajkującym nie pozostaje nic innego jak powrócić do pracy. Ma prywatne zapewnienie samego sędziego Gary'ego, że nikt nie będzie dyskryminowany i że eksperci już pracują nad kwestią ośmiogodzinnego dnia roboczego. Trzeba jeszcze tylko przezwyciężyć pewne trudności techniczne, a cała sytuacja życiowa hutników ulegnie radykalnej poprawie. Zaproponował, że z miejsca wciągnie Mary na listę płacy komisji jako swoją sekretarkę. Powtarzał, że jej znajomość rzeczywistych warunków byłaby nieoceniona w kształtowaniu ustawodawstwa. A jeśli wielki wysiłek wyzyskiwanych hutników nie ma pójść na marne, to musi być ujęty w literę prawa. Polem walki będzie teraz Waszyngton. On osobiście uważa, że sprawa dojrzała w senacie. Mary odparła, że dla niej ważniejsze są zobowiązania wobec komitetu strajkowego. - Ależ moje drogie dziecko - powiedział George klepiąc ją delikatnie po wierzchu dłoni - za parę dni nie będzie komitetu strajkowego. Senator, południowiec o stalowosiwych włosach, w białych getrach, wszedłszy do pokoju zmierzył Mary takim wzrokiem, jakby oczekiwał, że mu wsunie bombę za potężną wypukłość kremowej kamizelki, lecz jego uprzedzająca ojcowska pełna szacunku galanteria dla płci pięknej była ujmująca. Kazali sobie przynieść obiad na górę do pokoju George'a. Senator na swój jowialny korpulentny sposób robił George'owi ustawiczne przycinki na temat jego niebezpiecznych konszachtów z bolszewikami. Pili przy tym mnóstwo żytniówki, tak że zadymiony pokój wypełnił się ostrymi oparami alkoholu. Kiedy Mary wychodziła, żeby wrócić do biura, roztrząsali właśnie projekt maleńkiego wypadu do burleski*. W biurze chłopcy mieli wymęczone twarze i nosy spuszczone na kwintę. Gdy im powiedziała o propozycji G. H. Barrowa, odparli, żeby się nie namyślała ani chwili. To wspaniała okazja, będzie pilnowała ich interesów w Waszyngtonie, a zresztą nie są w stanie pokrywać już nawet jej wydatków. Skończyła komunikat i pożegnała się przygnębiona. Jednakże w nocy spała tak, jak nie zdarzyło jej się to od tygodni, chociaż przez całą drogę do domu towarzyszyło jej wspomnienie niebieskich oczu Gusa Moscowskiego, jego konopnej czupryny z krwią zakrzepłą na potylicy i łobuzerskiego uśmiechu, gdy ich wzrok spotkał się w sądzie. Utwierdzała się w przekonaniu, że najlepszym sposobem wydostania chłopców z więzienia będzie faktycznie jazda z Georgem do Waszyngtonu. George zadzwonił z samego rana do biura dowiedzieć się, co z jego propozycją. Odparła, że ją przyjmuje. Spytał, czy się zadowoli pięć-dziesięcioma dolarami tygodniowo; może z czasem będzie mógł pod-nieść jej wynagrodzenie do siedemdziesięciu pięciu. Powiedziała, że nie zarabiała tak wiele nigdy w życiu. Wobec tego, odrzekł, niech zaraz przyjeżdża do hotelu Schenley, ma dla niej ważną sprawę do załatwienia. Gdy tam dotarła, oczekiwał na nią w hallu z banknotem studolarowym w dłoni. - Słodka panienko, chcę, żebyś przede wszystkim poszła sobie kupić ciepły paltot. To jest zaliczka za dwa tygodnie z góry. Nie będę miał wielkiego pożytku z sekretarki, która pierwszego dnia zafunduje sobie zapalenie płuc. W drodze do Waszyngtonu, kiedy się usadowili w wagonie klubowym, przekazał jej dwie wielkie czarne prostokątne walizki pełne protokołów. - Nie wyobrażaj sobie przez chwilę, że nie będziesz miała u mnie rąk pełnych roboty - powiedział wyjmując jedną po drugiej duże żółte koperty pękate od stenogramów przepisanych gęsto na mięsistym pelurze. - Tamta praca była może bardziej romantyczna - ciągnął ostrząc ołówek - ale z tej będzie na dłuższą metę więcej pożytku. - To się okaże - odrzekła Mary. - Moja droga Mary, jesteś bardzo młoda i bardzo... słodka. Usiadł wygodniej w zielonopluszowym fotelu i przyglądał jej się swoimi wyłupiastymi oczyma, podczas gdy za oknami przesuwały się zaśnieżone wzgórza popstrzone skałami zielonymi od porostów i po-kreślone czarnymi esami floresami nagich gałęzi. Po dłuższej chwili wyrzucił raptem z siebie, czy to by nie było wspaniałe, gdyby się pobrali w Waszyngtonie. Mary pokręciła głową i wróciła do kwestii obrony strajkujących, ale nie mogła nie posłać mu uśmiechu, kiedy potem tłumaczyła, że nie zamierza na razie wychodzić w ogóle za mąż. Był dla niej taki dobry; czuła, że ma w nim prawdziwego przyjaciela. W Waszyngtonie urządziła sobie małe mieszkanko w domu na Ulicy H podnajmowanym tanio przez urzędników z Partii Demokratycznej, którzy się wynosili z miasta*. Robiła tu często kolację dla George'a. Gotowała dotąd tylko pod gołym niebem w czasie letnich wypraw z tatkiem, lecz George był nie lada kucharzem i znał przepisy na włoskie spaghetti, chili con carne*, duszone ostrygi i prawdziwe francuskie bouillabaisse*. Przynosił wino z ambasady rumuńskiej i po dniu ciężkiej pracy rozkoszowali się kolacyjkami w domowym zaciszu. George rozprawiał bez końca o miłości i znaczeniu zdrowego życia płciowego zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet, tak że wreszcie mu uległa. Był taki czuły i delikatny, że przez jakiś czas się łudziła, iż go naprawdę kocha. Wiedział wszystko o środkach antykoncepcyjnych i traktował sprawę bardzo naturalnie i z humorem. Ale fakt sypiania z mężczyzną nie przyniósł takiej odmiany w życiu Mary, jakiej się spodziewała. W dniu po inauguracji Hardinga w hallu gmachu na Ulicy G, w którym się mieściło biuro George'a, podeszło do Mary dwu oberwańców w zdefasonowanych szarych czapkach. Jednym z nich był Gus Moscowski. Miał zapadłe policzki, robił wrażenie brudnego i zmęczonego. - Dzień dobry, panno French - powiedział. - To mój młodszy brat, nie ten, który był łamistrajkiem. Tamten ma się jak pączek w maśle. Pani też świetnie wygląda. - Och, Gus, wypuścili cię. Kiwnął głową. - Rewizja procesu, sprawa umorzona. Ale muszę przyznać, że nie było zbyt zabawnie w tym kiciu. Wzięła ich na górę, do biura George'a. - Pan Barrow bardzo się interesuje hutnikami, na pewno będzie ciekaw wiadomości z pierwszej ręki. Gus zrobił taki gest, jakby coś odpychał dłonią. - Nie jesteśmy hutnikami, tylko włóczęgami. Wasi przyjaciele, senatorowie, pięknie nas urządzili. Każdy, kto miał nieszczęście zamienić dwa słowa ze strajkującymi, wylądował na czarnej liście. Mój staruszek dostał z powrotem dawną pracę, ale za pięćdziesiąt centów zamiast dolara dziesięć, i to dopiero jak pod dyktando księżula ucałował Biblię i wyparł się związku. Kupa luda wraca do starego kraju. My z braciszkiem machnęliśmy się do Baltimore zamustrować się na jakąś łajbę, ale w porcie na każde wolne miejsce czeka dziesięciu marynarzy. Więc pomyśleliśmy sobie, że co nam szkodzi skoczyć na inaugurację, zobaczyć, jak żyją burżuje. Mary chciała, żeby przyjęli trochę pieniędzy, ale pokręcili głowami. - Nie potrzebujemy jałmużny - powiedzieli - umiemy zarobić. Zbierali się do odejścia, kiedy nadszedł George. Nie wydawał się bynajmniej zachwycony ich wizytą i z miejsca palnął im kazanko o zgubności stosowania siły. Gdyby strajkujący nie grozili gwałtami i nie poszli na lep bolszewickich agitatorów, działacze, którzy próbowali wynegocjować polubowną ugodę, mogliby dla nich uzyskać znacznie korzystniejsze warunki. - Nie będę z panem dyskutował, panie Barrow - powiedział Gus. - Pan zdaje się uważa, że ksiądz Kaziński* jest czerwony i że to Fanny Sellers zmiażdżyła czaszkę glinie. I pan ma czelność twierdzić, że jest pan po stronie robotników. - George, przecież nawet Komisja Senacka musiała przyznać, że gwałtów dopuszczała się tylko policja i ludzie szeryfa - wtrąciła Mary. - Zresztą sama byłam świadkiem. - No, no, chłopcy, wiem, coście przeszli, i nie myślę wygłaszać pochwały Trustu Stalowego. Ale chcę, Mary, wbić tym ludziom do głowy, że robotnik jest często sam swoim najgorszym wrogiem w takich sprawach. - Ja tam wiem, że robotnik jest zawsze dymany- odparł Gus - nie wiem tylko, kto go gorzej dyma, przyjaciele czy wrogowie. No, na nas już czas. - Przykro mi, chłopcy, że mam tyle nie cierpiących zwłoki spraw. Chętnie bym posłuchał o waszych przeżyciach. Może innym razem-powiedział George sadowiąc się za biurkiem. Odprowadziwszy ich do drzwi, Mary szepnęła do Gusa: - A co z twoim Instytutem Carnegiego? Jego oczy nie wydawały jej się już takie niebieskie jak przed aresztowaniem. - Właśnie, co? - odrzekł nie patrząc na nią i delikatnie zamknął za sobą matowoszklane drzwi. Wieczorem podczas kolacji Mary nagle zerwała się na nogi i wykrzyknęła: - George, to nasza wina, bo pozwoliliśmy skrzywdzić hutników! - Bzdura, Mary, winni są przywódcy, którzy wybrali najnieodpowiedniejszy moment do strajku i dali fabrykantom pretekst do oskarżenia ich o kupę obłędnych idei rewolucyjnych. Zabawa w politykę nigdy nie wychodzi na zdrowie ruchowi związkowemu. Gompers* to dobrze wie. Zrobiliśmy dla hutników wszystko, co było w ludzkiej mocy. Mary zaczęła spacerować tam i z powrotem po pokoju. Ogarnął ją raptem gorzki niepohamowany gniew. - To samo mi powtarzano do znudzenia w Colorado Springs. Mogę z równym powodzeniem wrócić do matki i zająć się dobroczynnością. Będzie to na pewno uczciwsze niż życie na koszt klasy robotniczej. Spacerowała ciągle po pokoju. George siedział nadal przy stole, który tak starannie nakryła białym obrusem i na którym ustawiła kwiatki. Popijał drobnymi łyczkami wino, kładł na rożek suchara najpierw trochę masła, potem kawałek Roqueforta, odgryzał, znowu kładł odrobinę masła, odrobinę sera, cały czas żując systematycznie. Czuła, jak wodzi wyłupiastymi oczyma po jej ciele. - Jesteśmy zwykłymi sprzedawczykami! - wrzasnęła mu w twarz i uciekła do sypialni. George poszedł za nią. Pochylił się nad jej plecami, wciąż żując suchara z serem, i zaczął ją nerwowo gładzić po ramieniu. - Wygadujesz okropne rzeczy, moje dziecko. Nie można tak histeryzować. To nie pierwszy strajk, który się skończył klęską. A i on przyniósł pewien zysk. Brutalna bezwzględność magnatów stalowych poruszyła uczciwych ludzi w całym kraju. Wpłynie to na ustawodawstwo. No, wstań już, Mary, napij się trochę wina. Słuchaj, dlaczego myśmy się właściwie nie pobrali do tej pory? To idiotyczne tak żyć. Mam parę niewielkich lokat. Widziałem w tych dniach w Georgetown przyjemny domek do sprzedania. To wymarzony moment na kupno domu. We wszystkich ministerstwach redukcje, ceny nieruchomości lecą na łeb, na szyję. W końcu mam już swoje lata, najwyższy czas się ożenić. mieć dzieci. Nie chcę czekać, aż będzie za późno. Mary usiadła na łóżku, pociągając nosem. - Ależ, George, masz mnóstwo czasu. Nie wiem, czemu nabrałam takiego obrzydzenia do małżeństwa. Wszystko napawa mnie dzisiaj wstrętem. - Moja biedna dziewczynka, pewnie będzie niedługo chora - powiedział George i pocałował ją w czoło. Kiedy poszedł na noc do swego hotelu, Mary postanowiła pojechać na jakiś czas do matki do Colorado Springs. Potem poszuka sobie jakiejś pracy w dziennikarstwie. Jednakże zanim się zebrała do wyjazdu na Zachód, zleciał miesiąc. Żyła w rosnącym strachu, że jest w ciąży. Nie chciała o tym wspominać George'owi, bo wiedziała, że będzie nalegał na małżeństwo. Nie mogła dłużej czekać, a nie znała żadnego lekarza, do którego by się miała odwagę z tym zwrócić. Którejś nocy poszła do kuchenki, wetknęła głowę do piecyka i próbowała odkręcić gaz, ale pozycja była taka niewygodna, a w nogi tak jej ciągnęło od zimnego linoleum, że wróciła do łóżka. Nazajutrz dostała list od Ady Cohn, która pisała, że prowadzi cudowne życie w Nowym Jorku, ma przeurocze mieszkanie, ćwiczy z zapamiętaniem grę na skrzypcach i spodziewa się w przyszłym sezonie wystąpić w Carnegie Hall*. Nie kończąc czytania listu Mary zaczęła się pakować. Zdążyła w samą porę na pociąg nowojorski dziesiąta zero zero. Z dworca zadepeszowała do George'a: PRZYJACIÓŁKA CHORA STOP WZYWA DO NOWEGO JORKU STOP NAPISZĘ Zadepeszowała również do Ady, tak że ta wyszła po nią na Dworzec Pensylwański. Wyglądała ślicznie i bardzo zamożnie. W taksówce Mary jej powiedziała, że potrzebuje pieniędzy na skrobankę. Ada dostała histerycznych spazmów, ale odparła, że oczywiście, pieniędzy jej pożyczy, natomiast nie ma zielonego pojęcia, do kogo się z tym zwrócić. Za żadne skarby nie zapyta o to doktora Kirsteina, który jest wielkim przyjacielem jej rodziców i byłby okropnie zbulwersowany. - Nie chcę dziecka, nie chcę dziecka - mamrotała Mary. Ada miała eleganckie trzypokojowe mieszkanie w oficynie kamienicy na Madison Avenue, z jasnobeżowym dywanem, olbrzymim fortepianem, mnóstwem roślin w doniczkach i kwiatów w wazonach. Zjadły kolację w domu i przez resztę wieczora spacerowały po salonie usiłując coś wymyślić. Dla uspokojenia nerwów Ada usiadła do fortepianu i próbowała grać preludia Bacha, ale była taka podenerwowana, że nie bardzo jej to szło. W rezultacie Mary wysmażyła ekspres do George'a z prośbą o radę. Nazajutrz wieczorem nadeszła odpowiedź. George pisał, że jest niepocieszony, ale załączał adres doktora. Mary dała list do przeczytania Adzie. - Uroczy list - zawyrokowała Ada. - Wcale mu się nie dziwię. Robi wrażenie pięknej delikatnej czułej natury. - Nienawidzę go - powiedziała Mary wbijając paznokcie w obie dłonie. - Nienawidzę. Następnego dnia rano pojechała sama jedna do doktora i poddała się zabiegowi. Potem wróciła taksówką do domu, gdzie Ada zapakowała ją do łóżka. Grała jej okropnie na nerwach ciągłym wchodzeniem na palcach do jej pokoju, z twarzą całą zasępioną. Po tygodniu Mary wstała. Nic jej nie dolegało, więc zaczęła biegać po Nowym Jorku w poszukiwaniu pracy. OKO KAMERY (46) chodź po ulicach chodź po ulicach rozpytuj reklam Coca-Coli ogłoszeń Lucky Strike'ów cen na wystawach urywków zasłyszanych rozmów strzępów porzuconych gazet wczorajszych nagłówków wyglądających z kubłów na śmieci o kolumnę cyfr receptę na życie adres który nie bardzo znasz nie pamiętasz numeru ulicy zdaje się w Brooklynie nie wiesz dokąd odjeżdża pociąg syrena statku buczy ci nad uchem na tablicy przed biurem pośrednictwa pracy kredowe litery obwieszczają wolną posadę robić coś działać jest więcej możliwości jak rozpaczliwe chodzenie po ulicach śpiesz się nieszczęsny rób coś działaj przemówienie wzywające do czynu w zatłoczonej sali po oklaskach poklepywania i uśmiechy wszystkich na podium szurgot krzeseł wyczekująca cisza przy pierwszych zająkliwych próbach mówienia wprost idzie jak po grudzie uczep się sloganu słuchają i łatwa wspinaczka slogan po sloganie do burzy oklasków (gdyby tylko ktoś nie szeptał ci do ucha kłamca jak wtedy na Union Square* gdy się pochylałeś z zaimprowizowanej mównicy nad twarzami gorliwymi młodych nieustępliwymi starych otępiałymi od harówki tych w sile wieku z oczami zapuchniętymi od ślęczenia nad gazetami chcąc im wyrąbać całą prawdę rozśmiesz ich powiedz im co chcą słyszeć pomachaj chorągiewką szeptał ci wewnętrzny agitator spragniony sukcesu za wszelką cenę) nagle głos ci się załamuje czerwieniejesz ze wstydu oblewasz się cały potem czemu nie powiedzieć tym ludziom przytupującym na wietrze że ziemia usuwa nam się pod nogami? że sceptycyzm jest kamieniem szlifierskim który wyostrza widzenie? niemożliwe to by rozbrajało zamiast mobilizować pikietujcie sukinsyna Johna D. Rockefellera a jeśli gliny poturbują wam głowy zapiszcie to w cenę postępu ludzkości wracam do domu po kieliszeczku i gorącej kolacji czytać (nie bez trudu z bryka Biblioteki Loeba*) epigramaty Marcjalisa zastanawiać się nad biegiem historii rozważać jakie siły mogłyby wysadzić z siodła posiadaczy i przywrócić (jak Walt Whitman) czytankową demokrację a cały czas mam w kieszeni list od tego studenta który prosi o wyjaśnienie dlaczego choć mają słuszność co przyznaje radykałowie są w prywatnym życiu takimi gnojkami idź do łóżka przegrany (łuskając cebulę wątpliwości) z nie przeczytaną książką w ręce bujaj się na huśtawce może w końcu i tobie trafi się wygrana dorobisz się pieniędzy dobrze rozumiałeś co mówił ten stary jegomość z siwą brodą za kryształowym kałamarzem na pustym lakierowanym biurku w orzechowym gabinecie w jego głosie dudniły jeremiady wszystkich kaznodziejów dzieciństwa piały hosanny wszystkich fałszujących chórów żeńskich To prawda co pan mówi ale jest jeszcze taka rzecz jak dochody a ja mam córki na pewno zmieni pan w końcu zdanie dorób się pieniędzy w Nowym Jorku (szminka scałowana z ust dziewczyny eleganckiej wonnej w taksówce sunącej Park Avenue o piątej po południu kiedy w perspektywie każdej przecznicy płonie złoto zachód z kominów statków wychodzących z portu bucha biały dym a niebo jest podszyte zielenią dolarów ucichły nitownice ciężarówki dostawcze zostały zepchnięte na boczne ulice z każdego rogu krzyczą dochody zgrzytają w zapłonach szumią równo w motorach automobilów iskrzą się światłami błyskającymi w witrynach sklepów popiskują klaksonami pojękują trąbkami lśniących importowanych półotwartych limuzyn milionerów dolary układają jedwabiście jej włosy falują miękko sukienkę wykwitają misternym kształtem płatków róż które całujesz wabią chrupkością i soczystością dań w knajpie upajają cierpkością cocktaili rozbrzmiewają głośną melodią rewii tryskają kaskadami śmiechu w kabarecie wirują w szurszurze orkiestry dźwięczą w ostrym dobranoc szatniarki) a jeśli nie to czemu? chodzisz po ulicach przewracasz się na łóżku oczy cię pieką od dociekliwego łuskania cebuli wątpliwości gdyby tylko ten ktoś przegrany? wygrany? nie szeptał ci (jak na Union Square) kłamca do ucha KRONIKA LII przybywszy na nabożeństwo po bliskich, którzy odeszli, na te ostatnie pół godziny kontemplacji i wspomnień o dziełach dokonanych i sprawach nie dokończonych, rozpamiętywania przyjaźni i miłości, tego, co było, i tego, co mogło być, czyż nie powinniśmy jak najgodniej uczcić te ostatnie pół godziny, uczynić nabożeństwo tak pięknym, jak może to zagwarantować tylko firma Frank E. Campbell w swojej kaplicy przedpogrzebowej (międzywyznaniowej)? WYŁOWIONO ZWŁOKI PŁYWAJĄCE W WORKU Chinatown, moje Chinatown, Gdzie światła są przyćmione, Gdzie dusze zagubione Snują się tam i sam APOPLEKSJA KŁADZIE KRES W CHWILI, GDY ŻONA MU CZYTA Prezydentowa Hardingowa czytała mężowi cichym, kojącym głosem Liczono, że pod jego wpływem zaśnie* DAUGHERTY PRZEJMUJE STER W pustym salonie Przy telefonie Czekam na twój znak Dwa ciała kobiece w bagażu mordercy ROBOTNICY MASZERUJĄ W CIEMNOŚCI NA MIASTO REICHSTAGU SZALEŃCZA JAZDA TAKSÓWKĄ, ABY ZAPOBIEC SAMOBÓJSTWU W HOTELU BELMONT, ZAKOŃCZONA NIEPOWODZENIEM Pershing tańczy tango w Argentynie* POCIĄG ZE ZWŁOKAMI HARDINGA SUNIE W ŻÓŁWIM TEMPIE WŚRÓD TŁUMÓW MIESZKAŃCÓW CHICAGO ZGROMADZONYCH NA PRZESTRZENI PIĘĆDZIESIĘCIU MIL Otruła się bezrobotna dziewczyna WIELU WIDZIAŁO COOLIDGE'A, ,ALE NIEWIELU GO SŁYSZAŁO Gdybyś znał Susie, Jak ja znam Susie.~ Ach, cóż to za dziewuszka! SZTUKA I IZADORA W tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym w San Francisco pani Izadora O'Gorman Duncan*, kobieta z charakterem i zamiłowaniem do gry na fortepianie, wszczęła kroki rozwodowe przeciwko swemu mężowi, ogólnie szanowanemu panu Duncanowi, którego prowadzenie się, dawała do zrozumienia, było wielce nieprzystojne. Historia ta rozstroiła jej tak nerwy, że jak się skarżyła dzieciom, jej żołądek nie przyjmował nic prócz ostryg i kropelki szampana. Rozgoryczona, w ogniu wzajemnych pretensji i rodzinnych scysji, wydała na świat (świat prowadzonych przez zrujnowane południowe damy pensjonatów z gazowym oświetleniem, potentatów kolejowych, dżentelmenów z bokobrodami pogryzających goździki dla zabicia zapachu sznapsa, drzwi wahadłowych, mosiężnych spluwaczek, fiakrów, baskin, tiurniur i długich ogoniastych spódnic z riuszami, świat, którego życie duchowe skupiało się w salach odczytowych i koncertowych pod patronatem pań z towarzystwa) córeczkę, której przekazała imię Izadora. Zerwanie z mężem i odkrycie jego dwulicowości przemieniły panią Duncan w zagorzałą feministkę i ateistkę, żarliwą wielbicielkę pism i odczytów Boba Ingersolla*; albowiem Bogiem jest natura, przykazaniem piękno, a niegodziwy tylko człowiek. Niełatwo było pani Duncan chować swoje dzieci w miłości piękna i nienawiści do gorsetów, konwenansów i praw ustanowionych przez człowieka. Dawała lekcje gry na fortepianie, haftowała, robiła na drutach szaliki i rękawice. Ale byli wiecznie w długach. Wiecznie zalegali z komornym. Do najwcześniejszych wspomnień Izadory należało naciąganie gospodarzy, sklepikarzy, rzeźników, chodzenie od drzwi do drzwi z drobiazgami zrobionymi przez matkę na sprzedaż oraz wynoszenie przez okna waliz, gdy nie mieli na zapłacenie rachunku w coraz to innym wytwornie obskurnym pensjonacie na przedmieściach Oakland lub San Francisco. Mali Duncanowie tworzyli z matką jeden klan; oni, Duncanowie, przeciwko brutalnemu i plugawemu światu. Nie byli już katolikami ani prezbiterianami, baptystami ani kwakrami; byli Artystami. Kiedy dzieci były jeszcze całkiem małe, wzbudzały wśród sąsiadów sensację urządzanymi w wozowni przedstawieniami teatralnymi; starsza dziewczynka, Elizabeth, dawała lekcje tańca towarzyskiego. Duncanowie byli ludźmi Zachodu, a świat opętany gorączką złota; nie wstydzili się wystawiać na spojrzenia ciekawskich. Izadora miała zielone oczy, kasztanowate włosy, piękną szyję i ręce. Nie stać jej było na lekcje tańca klasycznego, więc wymyślała sobie sama tańce. Przeprowadzili się do Chicago. Izadora zdobyła pracę; za pięćdziesiąt dolarów tygodniowo tańczyła w restauracji-ogrodzie na dachu Świątyni Masońskiej przy dźwiękach szlagiera "Washington Post". Tańczyła w klubie. Dobiła się do Augustina Daly*, by mu oznajmić, że odkryła Taniec, i pojechała do Nowego Jorku tańczyć w woalach elfa w "Śnie nocy letniej" z Adą Rehan*. W ślad za nią zjechał do Nowego Jorku cały klan Duncanów. Wynajęli obszerne pomieszczenie w Carnegie Hall, porozkładali w kątach materace, ściany obwiesili draperiami i tak stworzyli pierwowzór wszystkich późniejszych atelier w Greenwich Village. Ale wiecznie byli na bakier z prawem, naciągali kupców na nie kończące się kredyty, wystawiali do wiatru gospodynie, wyłudzali zapomogi od bogatych filistrów. Izadora dała kilka występów z Ethelbertem Nevinem*, w Newport tańczyła przed paniami z najlepszej socjety pod recytacje Omara Chajjama*. Podczas pożaru hotelu Windsor stracili wszystkie kufry oraz sążnisty rachunek do zapłacenia, więc popłynęli bydlęcym statkiem do Londynu, by uciec przed materializmem rodzinnej Ameryki. W Londynie odkryli w British Museum Greków. Taniec jest grecki. Pod kopcącymi kominami Londynu, na czarnych od sadzy skwerach tańczyli w płóciennych tunikach, kopiowali pozy taneczne z greckich waz, chodzili na odczyty, wystawy, koncerty, sztuki; w ciągu jednej zimy wchłonęli pół wieku kultury wiktoriańskiej. Z powrotem do Greków. Ilekroć ich wyrzucano za niepłacenie komornego, Izadora prowadziła wszystkich do najlepszego hotelu, brała apartament i rozsyłała kelnerów po homary, szampana, nowalijki; nic nie jest za dobre dla Artystów, Duncanów, Greków; i Londynowi lat dziewięćdziesiątych podobał się jej tupet. Tańczyła na przyjęciach w prywatnych rezydencjach w Kensington, w Mayfair*, podbijając Brytyjczyków z księciem Edwardem* włącznie swoją prerafaelicką urodą, naiwną amerykańską zmysłowością i kalifornijskim akcentem. Po Londynie Paryż wystawy światowej tysiąc dziewięćsetnego. Tańczyła z Loie Fuller*. Była ciągle dziewicą, w popłoch wprawiły ją zaloty wielkiego mistrza Rodina, zupełnie oszołomiły dziwne obyczaje gromadki postrzelonych, zboczonych gracji, którymi się otaczała Loie Fuller. Duncanowie byli wegetarianami, stronili od wulgarności, mężczyzn i materializmu. Rajmund zrobił im wszystkim sandały. Izadora, jej matka i brat Rajmund jeździli po Europie w sandałach, przepaskach na włosach i greckich tunikach stając w najlepszych hotelach i w powodzi nie zapłaconych rachunków prowadząc życie dzieci natury. Pierwszy występ solowy Izadory odbył się w jednym z teatrów Budapesztu; odtąd była diwą, miała romans z pierwszym amantem budapeszteńskiej sceny*; w Monachium studenci wyprzęgali co wieczór konie z jej powozu. Wszędzie były kwiaty, owacje, kolacyjki z szampanem. Berlin szalał. Za pieniądze zarobione w Niemczech zabrała cały klan Duncanów do Grecji. Przypłynęli łodzią rybacką z Itaki. Pozowali do fotografii pod Partenonem, tańczyli w teatrze Dionizosa, wyuczyli bandę uliczników śpiewania antycznych chórów z "Błagalnic"* i przystąpili do budowy domu-świątyni na wzgórzu z widokiem na ruiny starożytnych Aten. Ale na wzgórzu nie było wody, pieniądze skończyły się W połowie budowy i musieli zamieszkać w Hotel d'Angleterre, zadłużyć się znowu po uszy. Kiedy im odmówiono dalszego kredytu, zawieźli swój chór do Berlina i wystawili "Błagalnice" w klasycznej grece. Na widok Izadory maszerującej w swoim peplum przez Tiergarten na czele kolumny greckich chłopców w tunikach koń cesarzowej się spłoszył i Jej Cesarska Mość spadła. Izadora była rozrywana. Przybyła do Sankt Petersburga w samą porę, by być świadkiem nocnego pogrzebu manifestantów zastrzelonych w tysiąc dziewięćset piątym przed Pałacem Zimowym*. Serce jej się krajało. Należała do narodu Walta Whitmana; jej braćmi byli manifestanci, nie krwawi władcy świata; artyści nie stają po stronie kulomiotów; była Amerykanką w greckiej tunice; stała po stronie ludu. Ale Sankt Petersburg żył jeszcze pod znakiem osiemnastowiecznego baletu rodem z dworu Króla Słońce, władze uznały jej taniec za wywrotowy. Założyła w Niemczech szkołę tańca, pozostawiając całą stronę organizacyjną siostrze Elizabeth, i miała dziecko z Gordonem Craigiem*. W glorii, jak to sobie dawno umyśliła, pojechała na tournee do Ameryki, skandalizować rodzimych filistrów. Ale jej towarzyszy przymykano co krok za paradowanie w tunikach; nie znalazła w ojczyźnie zrozumienia dla Sztuki. Po powrocie do Paryża był koniec świata; Sztuka znaczyło Izadora. Na pogrzebie księcia Polignaca* poznała wyśnionego milionera (króla maszyn do szycia), który miał się stać jej protektorem i dobroczyńcą jej szkoły*. Popłynęła z nim jego jachtem (wszystko, co robiła, było Sztuką), by zatańczyć specjalnie dla niego w świątyni w Paestum. Ale padało, muzycy przemokli do nitki, więc tylko się wszyscy upili. Życie milionerki było Sztuką. Wszystko, co robiła, było Sztuką. Podczas drugiego tournee amerykańskiego, ku świętemu oburzeniu przekwitłych bywalczyń klubów i zasuszonych w cnocie miłośniczek sztuki, tańczyła z dzieckiem milionera w łonie; zaczęła pić, coraz częściej ze sceny obrzucała publiczność w lożach wymysłami. Była u szczytu sławy, powodzenia, bogactwa i skandalu, jej szkoła prosperowała, milioner miał jej budować teatr w Paryżu, Duncanowie byli kapłanami Nowej Sztuki (wszystko, co robiła Izadora, było Sztuką), gdy automobil wiozący jej dwoje dzieci do domu przez Sekwanę stanął na moście. Szofer wysiadł zapomniawszy wyłączyć bieg. Zakręcił korbą, maszyna ruszyła, przewróciła szofera i runęła z mostu do rzeki. Dzieci wraz z boną utonęły. Reszta życia płynęła jej w rozpaczy, wśród mielenia zgorszonych języków, drwiących uśmieszków reporterów, gróźb komorników, wymysłów hotelarzy za nie zapłacone rachunki. Izadora się rozpiła, nie przepuszczała żadnemu przystojnemu chłopcu, farbowała włosy na krzykliworude kolory, nigdy nie mogła się zdobyć na przyzwoity makijaż, chodziła niechlujnie ubrana, nie dbała o linię, szastała pieniędzmi, lecz ilekroć z głębi sceny wynurzała się niespiesznie jej postać o bujnych biodrach i pięknych pełnych ramionach, salę przechodził uzdrawiający dreszcz. Nie bała się niczego; była wielką tancerką. W jej rodzinnym San Francisco politykierzy nie pozwolili jej zatańczyć w Teatrze Greckim*, który wybudowali pod jej wpływem. Gdziekolwiek się pokazała, narażała się filistrom. Po wybuchu wojny tańczyła Marsyliankę, co uznano za niesmaczne. Obrażała uczucia odmową wyrzeczenia się Wagnera i okazania bogoojczyźnianego entuzjazmu dla rzezi. Podczas tournee południowoamerykańskiego brała wszędzie kochanków, hiszpańskiego malarza, zawodowych bokserów, palacza na parowcu, brazylijskiego poetę, awanturowała się w tingel-tanglach, w Argentynie nawymyślała publiczności od Negrów, wzięła szturmem Montevideo i Brazylię; ale gdy tylko miała pieniądze, nie mogła się powstrzymać od skandalicznego wyrzucania ich na żigolaków, pourboiry, kolacyjki po spektaklach, szeroki gest, nie, wszystko na mój rachunek. Impresariowie ją kantowali. Nie bała się niczego, nie liczyła z opinią, nie przejmowała mieleniem zgorszonych języków ani sensacyjnymi tytułami w popołudniówkach. Gdy Październik rozsadził skorupę starego świata, przypomniała sobie Sankt Petersburg, trumny sunące owej nocy cichymi ulicami, białe twarze i zaciśnięte pięści, i w bostońskim Symphony Hallu zatańczyła Marche Slave"* powiewając czerwonym woalem przed nosami nobliwych starszych pań. Ale gdy pojechała do Rosji, pełna nadziei na szkołę, na pracę, na nowe swobodne życie, wszystko okazało się zbyt potężne, zbyt trudne: mróz, wódka, brak służby w hotelach, stare i nowe pomieszane bez ładu i składu, ziarna i plewy; nie miała cierpliwości, jej życie było zbyt łatwe; więc porwała płowowłosego poetę i uwiozła go do Europy wielkich hoteli. W jednej pijackiej burdzie Jesienin* rozniósł całe piętro berlińskiego Adlonu, w Paryżu zdemolował apartament w Continentalu. Wróciwszy do Rosji skończył ze sobą. To było zbyt potężne, zbyt trudne. Kiedy już nie mogła zdobyć pieniędzy na Sztukę, na karmienie i pojenie tabunów gości w apartamentach hotelowych, na wynajmowanie Rolls-Royce'ów, na utrzymywanie uczennic i wielbicieli, pojechała na Riwierę pisać pamiętniki dla wyciągnięcia okrągłej sumki od żądnej skandalu publiczności amerykańskiej, której wojna otworzyła oczy na Greków, Sztukę i wulgarność materializmu, a która wciąż miała dolary do wydawania. Wynajęła atelier w Nicei, chociaż nigdy nie miała na komorne. Już dawno pokłóciła się ze swoim milionerem. Jej precjoza, sławny szmaragd, etola z gronostajów, dzieła sztuki otrzymywane w hołdzie od artystów, wszystko powędrowało do lombardów albo zostało zajęte przez hotelarzy. Pozostały jej tylko stare niebieskie draperie pamiętające czasy jej tryumfów, czerwona skórzana torebka i stare futro rozdarte od góry do dołu na plecach. Nie mogła się powstrzymać od picia ani rzucania się w ramiona każdemu przystojnemu chłopcu; ilekroć dostała pieniądze, urządzała przyjęcia albo rozdawała wszystko. Pewnej nocy próbowała się utopić w Morzu Śródziemnym, ale wyciągnął ją z księżycowych toni oficer marynarki angielskiej. Któregoś dnia w restauracyjce w San Juan zagięła parol na przystojnego Italiańca, który prowadził garaż i jeździł małym wyścigowym Bugattim. Udając zainteresowanie kupnem automobilu kazała mu przyjechać po siebie do atelier; przyjaciele odwodzili ją od przejażdżki, tłumaczyli, że to zwykły mechanik, ale się uparła, była po paru kieliszkach (nie bawiło jej na tym świecie już nic prócz kieliszka i przystojnych chłopców); usadowiła się obok niego w otwartym aucie, szerokim gestem owinęła wokół szyi szal z długimi frędzlami i obróciwszy się powiedziała z silnym kalifornijskim akcentem, którego nigdy nie zdołała się wyzbyć: , * "Adieu, mes amis, je vais a la gloire '. Mechanik włączył bieg, ruszyli. Ciężki powłóczysty szal wkręcił się w koło, naprężył, szarpnął jej głowę. Maszyna stanęła momentalnie. Izadora miała złamaną szyję, zmiażdżony nos. Nie żyła. KRONIKA LIII Pa, pa, sroczko, CZY PANI JEST NAJPIĘKNIEJSZĄ STENOTYPISTKĄ W NOWYM JORKU? Nikt mnie tu nie kocha, nikt mnie nie rozumie, Każdy tylko płakać nad swą dolą umie WIELKA BRYTANIA ZDECYDOWANA IŚĆ WŁASNĄ DROGĄ ty także możesz się szybko nauczyć tańczyć w domu, bez muzyki i bez partnera... zapewnia te same wyniki, co doświadczony masażysta, tylko szybciej, łatwiej i mniejszym kosztem. Pamiętajcie, "Graphic"* przyjmuje na Apollów tylko nieżonatych młodych mężczyzn o nieprzeciętnej sile fizycznej Pościel mi łóżko i zostaw światło, Wrócę dziś wieczór kolejką ostatnią KOBIETA, WZIĘTA ZA WŁAMYWACZA, ZASTRZELONA W DOMU Wielki książę* przybył tu dla przyjemności ZAĆMIENIE OPÓŹNIŁO SIĘ O CZTERY SEKUNDY* Obserwatorzy w centrum miasta widzieli koronę inne, strojniejsze, robione są z drogiego jedwabiu obiciowego, ciężkiego atłasu, krepy jedwabnej albo cóte de cheval*, niekiedy przybierane strusimi WŚCIEKŁY PIES WYWOŁUJE PANIKĘ NA DWORCU PENSYLWAŃSKIM NIESZCZĘŚLIWA ŻONA SZUKA ŚMIERCI pięknie zharmonizowane bogactwo wykończenia, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, mogło wyjść jedynie spod ręki artysty natchnionego swoją wizją. Zastępuje ów deformujący tłuszcz normalną, zdrową, jędrną tkanką. Dotyka wszystkich punktów na całej skali potrzeb ludzkich. Chociaż może to wyglądać nieco absurdalnie na papierze, jest w stanie cię pouczyć, jak rozwinąć mózg. Jeśli cierpisz na dolegliwości fizyczne, potrafi cię oswobodzić od bólu. Umie ci wskazać rozwiązanie problemów miłosnych i małżeńskich. Jest ekspertem w kłopotach seksualnych Sroczko, pa DRAPACZE CHMUR SPOGLĄDAJĄ NA PUSTE ULICE była to Peggy Joyce* cała w bielach i różach, Peggy Joyce, która w buduarze całym biało-różowym wyciągnęła omdlewającym gestem małą białą rączkę MARGO DOWLING Gdy Margie tylko trochę podrosła, zaczęła wychodzić w ciemne zimowe wieczory z latarnią na stację, ilekroć Fred miał wrócić z miasta pociągiem dziewiąta czternaście. Margie była bardzo mała na swój wiek, jak często powtarzała Agnes, co nie przeszkadzało, że czerwony popelinowy paltocik z barankowym kołnierzykiem, który ją łachotał za uszami, zrobił się na nią za kusy i posiekane przeguby wystawały jej z przykrótkich rękawków, kiedy wieczorny wiatr z deszczem i śniegiem zacinał zza narożnika stacyjnego, a blaszana rączka ciężkiej latarni wrzynała się tak lodowato w dłoń. Idąc na stację czuła zawsze błądzące po krzyżu, po rękach, po nogach ciarki strachu, że Fred znów nie będzie sobą, że będzie się tak dziwnie potykał i zataczał, jak to się często zdarzało, że będzie cały czerwony na twarzy i będzie wygadywał takie szkaradzieństwa. Pan Bemis, przygarbiony zawiadowca, lubił na ten temat dowcipkować z wielkim Joem Hinesem, dróżnikiem, który się często kręcił po stacji przed przyjściem pociągu udając, że coś robi, więc Margie czekała na dworze, żeby nie słyszeć, jak mówią: "No, założymy się, że Fred Dowling znowu dziś wróci zaperfumowany?" A właśnie wtedy potrzebował Margie z latarnią, bo kładka prowadząca do domu jest taka wąska i śliska. Dopóki Margie była zupełnie małą dziewczynką, myślała, że Fred tak dziwnie idzie wysiadłszy z pociągu, bo jest zmęczony przeraźliwie ciężką pracą w Nowym Jorku, ale gdy skończyła osiem czy dziewięć lat, Agnes powiedziała jej wszystko o tym, jak to mężczyźni lubią sobie popić, chociaż nie powinni tego robić. Więc co wieczór przeżywała te same katusze, kiedy zobaczyła światła pociągu nadjeżdżającego po długiej estakadzie od strony Ozone Parku. Czasami Fred nie przyjeżdżał wcale, a ona wracała do domu sama z płaczem. W dobre dni wyskakiwał sprężyście z wagonu, barczysty w swoim ciężkim paltocie pachnącym dymem fajkowym, porywał ją w ramiona i unosił do góry razem z latarnią i wszystkim. "Jak tam tatusia córeczka? - pytał. - Grzeczna?" Całował ją, a ona była pełna dumoszczęścia, gdy tak płynęła na jego ramieniu i patrzyła z góry na wstrętnego starego pana Bemisa. W potężnej piersi Freda dudnił głęboki bas i wydobywał się przez wełniany szalik: "Czołem, szefie!", podczas gdy oświetlone okna pociągu drgały i zaczynały się poruszać, potem czerwone gąsienicowe oczy ostatniego wagonu powoli malały i zlewały się w jedno, aż w końcu pociąg niknął na estakadzie do Hammels. Margie podskakiwała na ramieniu Freda czując, jak jego mięśnie się napinają i robią twarde niczym wiosła, gdy z nią biegnie po kładce wołając z daleka do Agnes: "Zostawiłaś dla mnie kolację, panienko?" Agnes wychodziła przed drzwi z szerokim uśmiechem, wycierając ręce w fartuch, na blasze perkotał wielki gar gorącej zupy, a w kuchni robiło się tak ciepłoswojsko i przyjemnie. Pozwalali Margie siedzieć i słuchać, jak Fred opowiada o bilardzie, wyścigach konnych, totalizatorze i okropnych bójkach w mieście, dopóki przez drzwi nie wkradł się piaskarz i nie zaprószył jej oczu snem*. Agnes zanosiła ją wówczas do łóżka w zimnym pokoju, a Fred stawał nad nią z fajką i opowiadał o statkach rozbitych koło Fire Island*, kiedy jeszcze służył w Straży Przybrzeżnej, aż drzazgi światła sączącego się z kuchni zaczynały się rozmazywać, mimo że Margie tak się starała nie zasnąć, bo burkliwy głos Freda napawał ją szczęściem, ale w końcu i tutaj wkradał się paskudny piaskarz, chociaż próbowała się łudzić, że nie przyjdzie, bo się spóźnił na pociąg, i zapadała w sen. W miarę jak rosła i przechodziła z klasy do klasy w szkole w Rockaway Parku, takie wieczory zdarzały się coraz rzadziej. Fred coraz częściej wysiadał z pociągu pijany albo w ogóle nie wracał z miasta. Wtedy Agnes opowiadała Margie historie o dawnych latach, jak to wówczas było cudownie, i czasami przerywała w połowie, żeby sobie pochlipać nad matką Margie, z którą były takimi serdecznymi przyjaciółkami, obie pracowały jako panny sklepowe u Siegela Coopera przy kontuarze ze sztucznymi kwiatami, a w niedziele jeździły się kąpać na Manhattan Beach, które było o całe niebo elegantsze od Coney Island, oczywiście nie do Hotelu Orientalnego, tam było za drogo, tylko na małą plażę tuż obok, gdzie właśnie Fred był ratownikiem. - Żałuję, żeś go nie znała w tamtych czasach. Muskularny, opalony, najprzystojniejszy mężczyzna... - Teraz też jest przystojny, prawda, Agnes? - wtrącała trwożnie Margie. - Oczywiście, kochanie, ale trzeba go było widzieć wtedy. I Agnes zaczynała się rozwodzić o tym, jak mu dopisywało szczęście na wyścigach, ilu ludzi uratował od utonięcia, jak wszyscy handlarze trzymający koncesje na plaży składali się co roku na gratyfikację dla niego, ile zawsze miał pieniędzy w kieszeniach, jak cudownie się śmiał i jaki był dowcipny w towarzystwie. - To go właśnie doprowadziło do zguby - mówiła. - Nigdy nie umiał powiedzieć nie. Potem Agnes opowiadała o ślubie, o kwieciu pomarańczowym*, o torcie weselnym i o tym, jak matka Margie umarła przy porodzie. - Oddała swoje życie za twoje, nie wolno ci o tym nigdy zapomnieć - mówiła i Margie robiło się tak straszno na duszy, jakby nie była sobą. Potem pewnego dnia, gdy Agnes wracała z pracy, zastała na trotuarze Freda, całego na czarno, w meloniku na głowie, czekającego, żeby jej się oświadczyć, bo czyż nie była najlepszą przyjaciółką Margery Ryan. Wkrótce się pobrali, ale Fred nigdy nie zdołał się otrząsnąć po stracie i nie potrafił nigdy powiedzieć nie, tak że się w rezultacie rozpił, stracił pracę na plaży Hollanda i nie chcieli go przyjąć na żadnej innej przez to jego pijaństwo i awanturnictwo. Przenieśli się nad Broad Channel, lecz nie mogli wyżyć ze sprzedaży przynęt, wynajmowania łodzi i stołowania przypadkowych amatorów morskich specjałów, tak że w końcu Fred musiał pójść na barmana do pewnej knajpy w Jamaice, gdzie go przyjęli ze względu na jego urodę, zaraźliwy śmiech i dar zjednywania sobie ludzi. Niestety, to przypieczętowało jego zgubę. - Ale nie ma pod słońcem wspanialszego człowieka od Freda Dowlinga, póki jest sobą - kończyła zawsze Agnes. - Zapamiętaj to sobie, Margie. Teraz zaczynały chlipać obydwie, po czym Agnes pytała, czy Margie ją kocha tak, jakby była jej rodzoną mamusią, a Margie łkając odpowiadała: - Tak, tak, kocham cię, Agnes. - Musisz mnie zawsze kochać - dorzucała Agnes - bo Bozia jakoś nie chce pozwolić, żebym miała swoje własne maleństwo. Margie musiała codziennie dojeżdżać pociągiem do szkoły w Rockaway Parku. W szkole powszechnej radziła sobie dobrze, lubiła nauczycieli, książki i śpiew, tylko dzieci dokuczały jej okropnie, bo nosiła niezdarne ubiory domowej roboty, była Irlandką i katoliczką, a na dobitek mieszkała w domu na palach. Zmieniło się to dopiero, gdy któregoś roku na Gwiazdkę zagrała w przedstawieniu szkolnym Złotowłosą*. Odtąd w szkole zrobiło się przyjemniej niż w domu. W domu była nie kończąca się robota, Agnes wiecznie prała, prasowała i szorowała, bo Fred już jej prawie nic nie dawał. Wtaczał się do kuchni pijany, brudny, cuchnący nie przetrawionym piwem i whisky, klął, sarkał na jedzenie, pomstował, że Agnes mu nigdy nie usmaży przyzwoitego befsztyka jak dawniej, kiedy wracał z miasta, aż Agnes nie wytrzymywała i wybuchała: - A skąd mam niby brać na befsztyki? Wtedy Fred zaczynał ją wyzywać od ostatnich, więc Margie uciekała do swojego pokoju, zatrzaskiwała za sobą drzwi, niekiedy je nawet tarasowała komódką i wskakiwała do łóżka, gdzie leżała cała drżąca. Czasami, gdy Agnes przygotowywała dla niej następnego dnia śniadanie, zawsze w pośpiechu, żeby Margie się nie spóźniła na pociąg, miała podbite oko albo twarz opuchniętą i nabrzmiałą w miejscu, gdzie ją zdzielił, a minę potulną i płaczliwą, czego Margie nienawidziła. Pilnując kakao ze skondensowanym mlekiem, które się grzało na blasze, Agnes mruczała przez cały czas pod nosem: - Bóg jeden wie, że się staram, ręce sobie dla niego urabiam. Wszyscy święci Pańscy, tak dalej być nie może. Wszystkie sny Margie obracały się dokoła ucieczki z domu. W lecie byłoby czasami nawet cudownie, gdyby nie wieczna obawa, czy Fred znowu nie przebierze miarki. Pierwszego słonecznego dnia wiosny Fred wyciągał łodzie z szopy i pogwizdując zabierał się jak szatan do pracy, uszczelniał kadłuby, malował je na zielono albo kiedy indziej wychodził przed świtem wygrzebywać małże z piasku czy łapać zarzutnią menhadeny na przynętę. W domu nie brakowało teraz pieniędzy, na blasze dochodziły zawsze na wolnym ogniu wielkie gary gęstej zupy z małży, z boczkiem, cebulą, kartoflami i Bóg wie czym jeszcze, przyprawiane po manhattańsku albo po nowoangielsku, Agnes podśpiewywała promieniejąc szczęściem, przygotowywała rozgorączkowana obiady i sandwicze dla rybaków, którzy czasem zabierali Margie ze sobą na połów, Fred uczył ją pływać w czystym kanale pod mostem kolejowym, pozwalał jej brnąć ze sobą boso w miękkim szlamie w poszukiwaniu małży, a sportsmeni w paradnych kurtkach, którzy przychodzili wynajmować łodzie, dawali jej niekiedy po ćwiartaku. Dopóki trwał dobry okres Freda, lato było cudowne, od lądu zalatywała ciepła woń trawy bagiennej, przypływ w przesmyku przynosił świeżość, ciało świerzbiało od słonej wody i słońca, ale gdy tylko Fred się trochę odkuł, zaczynał znowu pić, Agnes znowu chodziła z czerwonymi oczami, a zarobki brały w łeb. Margie nie znosiła, kiedy twarz Agnes robiła się czerwona i brzydka od płaczu, i obiecywała sobie solennie, że gdy dorośnie, nie będzie nigdy płakała, cokolwiek by się stało. Czasami w dobrych okresach Fred nagle oznajmiał, że je zabiera na jubel, i wszyscy troje się sztafirowali, zostawiali dom pod opieką starego ojca Joego Hinesa, który miał drewnianą nogę i sumiaste siwe wąsy, po czym jechali pociągiem na plażę i szli drewnianym chodnikiem do lunaparku Hollanda. Wszędzie był okropny ścisk i Margie cały czas drżała, żeby sobie nie pobrudzić odświętnej sukienki. Blask raził ją w oczy, w oślepiającym słońcu leżeli pokotem upiaszczeni plażowicze z przyrumienionymi ciałami i rozczochranymi włosami, a Fred i Agnes rozbierali się do kostiumów i szli baraszkować w wodzie jak wszyscy. Margie bała się wielkich spienionych bałwanów rozpryskujących się nad głową, bała się nawet, kiedy Fred ją trzymał, a jeszcze straszniej jej się robiło, gdy wypływał tak daleko w morze. Później wciągali z powrotem ubrania na świerzbiące ciało i wędrowali drewnianym chodnikiem wśród piszczących wózków z orzeszkami ziemnymi, wśród natarczywych zapachów prażonej kukurydzy, waty cukrowej, parówek, musztardy i piwa, zawsze zmieszanych z zapachem oceanu, wśród szczęku i łomotu kolejki diabelskiej, wśród dźwięków organów parowych przy karuzeli, stale w tłumie okropnych ludzi, którzy się mrowili, przepychali i deptali po nogach. Margie była za mała, żeby cokolwiek widzieć nad ich głowami. Wolała już, kiedy Fred ją sadzał na ramieniu, chociaż była przecież za duża, żeby paradować na ramieniu tatusia, mimo że taka drobna na swój wiek, i musiała przez cały czas obciągać śliczną błękitną sukieneczkę, która jej stale podjeżdżała nad kolana. Co lubiła na plaży, to grę, w której się toczyło małą piłeczkę po czystych wąskich politurowanych deszczułkach do numerowanych otworów, i stojącego przy niej Japończyka w czystej wykrochmalonej białej kurtce, a za nim nie kończące się półki z najcudowniejszymi nagrodami: czajniczkami do herbaty, porcelanowymi ludzikami kiwającymi głową, wazonikami, całymi rzędami prześlicznych japońskich laleczek, z których część miała prawdziwe rzęsy, kubeczkami, miseczkami, słoiczkami. Raz wygrała dzbanuszek do kawy w kształcie słonia, który potem miała przez długie lata. Chociaż Fred ani Agnes nie wyglądali na zachwyconych małym Japończykiem, który rozdawał nagrody, Margie uważała, że jest uroczy, ma taką gładką twarz, taki zabawny cienki głos, wargi i powieki tak wyraziście zarysowane jak u lalek i takie długie czarne rzęsy. Zawsze myślała, że chętnie by go wzięła ze sobą do łóżka jak lalkę, ale kiedy to raz powiedziała, Agnes z Fredem tak się z niej śmiali i śmiali, że miała się ochotę zapaść pod ziemię. Ale najbardziej lubiła na plaży Hollanda variete. Gdy tylko weszli do teatru i zamknęły się za nimi obijane drzwi, zamierał cały hałas, szurgot i śmiech tłumu. Zwykle trafiali na film, za czym Margie nie przepadała, ale zaraz po filmie następowały śpiewy ilustrowane żywymi obrazami, co uwielbiała ponad wszystko na świecie. Na scenę wychodzili piękni panowie i panie w pięknych sukniach i wielkich kapeluszach, pastelowi jak barwione kwiaty, a przed nimi ustawiała się pieśniarka albo pieśniarz i śpiewali do ciemnego audytorium słowa pełne bratków i niezapominajek. Zawsze były również łodzie na szemrzących falach i eleganccy panowie, którzy pomagali wysiadać paniom w pięknych toaletach, zupełnie inaczej niż nad Broad Channel, gdzie w oczy stale bił przeraźliwy blask i nie było nic prócz wysychających rozlewisk, śliskocuchnących palów i pomostu grzęznącego w szlamie, gdy nadchodził odpływ. O nie, tu były tylko piękne cichoszemrzące strumienie z pięknymi zielonymi brzegami i wierzbami płaczącymi pochylonymi nad błękitną tonią. Po żywych obrazach zaczynała się rewia, na scenie pojawiali się akrobaci, tresowane foki, panowie w słomkowych kapeluszach, którzy opowiadali przekomiczne dowcipy, panie, które tańczyły. Pewnego razu były to Dziewczęta z Wesołej Wdówki w wielkich czarnych kapeluszach nasuniętych tak cudownie na jedno oko i długich obcisłych sukniach z kolorowymi trenami, niebieskimi, zielonymi, liliowymi, żółtymi, pomarańczowymi, czerwonymi, i przystojny młody człowiek w żakiecie, który tańczył walca z każdą po kolei. Ale wyprawy na plażę Hollanda miały to do siebie, że Fred spotykał co chwila jakiegoś znajomka, z którym znikał za wahadłowymi drzwiami knajp, skąd wracał z błyszczącymi oczami i oddechem przesyconym zapachem whisky i marynowanej cebuli. Kończyło się zawsze tak, że w połowie dnia Margie dostrzegała, jak na twarzy Agnes pojawia się ów zatroskany potulny wyraz, i wiedziała, że na dzisiaj jest po zabawie. Ostatnim razem, gdy się wybrali we trójkę na plażę, zgubiły Freda w ogóle i w rezultacie wróciły do domu same, chociaż wszędzie go szukały. Agnes tak się rozryczała, że w pociągu wszyscy się na nią gapili, przyszedł konduktor Ed Otis, który znał Freda, i próbował ją pocieszać, żeby sobie tego tak nie brała do serca, co jeszcze pogorszyło sprawę. Margie najadła się takiego wstydu, że postanowiła się zabić, a przynajmniej uciec, jak tylko wrócą do domu, żeby nie musiała nigdy więcej spojrzeć w oczy nikomu z tych ludzi z pociągu. Tym razem Fred się nie zjawił następnego dnia, jak zwykle, natomiast przyszedł Joe Hines oznajmić, że jego zdaniem Fred się nie pokaże przez dłuższy czas, bo rozmawiał z pewnym gościem, który go widział birbantującego w Brooklynie. Agnes posłała Margie do łóżka i Margie słyszała, jak długo rozmawiali we dwoje przyciszonymi głosami w kuchni. Obudziła się nagle w środku nocy i zobaczyła Agnes wsuwającą się w koszuli do jej łóżka. Agnes miała rozpalone policzki i powtarzała w kółko: - Co za bezczelny typas! I pomyśleć, że to zwykły dróżnik! Margie, nie możemy dłużej tak żyć, prawda, maleńka? - Do tej pory ci wiercił dziurę w brzuchu, stary nudziarz? - spytała Margie. - Coś w tym rodzaju. Och, to potworne, nie zniosę tego dłużej. Bóg mi świadkiem, że urabiałam sobie ręce. Margie nagle wyskoczyła z przysłowiem: "Myszy tańcują, jak kota nie czują" - i była zdumiona, że Agnes nie może się tak długo powstrzymać od śmiechu, choć równocześnie płacze. We wrześniu, akurat gdy Agnes wyporządzała sukienki Margie na początek roku szkolnego, przyszedł poborca po czynsz kwartalny. Jedyną wiadomością, jaką miały od Freda, był list z banknotem pięciodolarowym. Fred pisał, że się wdał w bójkę, został aresztowany i siedział dwa tygodnie w ciupie, ale teraz ma pracę i wróci do domu, jak tylko trochę doprowadzi swoje sprawy do porządku. Margie dobrze wiedziała, że te pięć dolarów nie pokryje nawet długu w sklepie, zostanie jeszcze dwanaście dolarów do zapłacenia. Wróciwszy po rozmowie z poborcą do kuchni, z twarzą umazaną i wykrzywioną od płaczu, Agnes oznajmiła Margie, że się przenoszą do miasta. – Ciągle powtarzałam Fredowi, że nadejdzie dzień, w którym miarka się przebierze. Niech się teraz sam martwi, gdzie będzie mieszkał. Margie ani się obejrzała, jak nadszedł okropny dzień. Z pomocą Joego Hinesa, który zawsze wyświadczał Agnes przysługi, kiedy Freda nie było w domu, przetransportowały na stację swoje dwie walizy oraz wstrętny zmurszały~ kufer i wsiadły w pociąg do Brooklynu. Zajechały do rodziców Agnes, którzy mieszkali za sklepikiem z tapetami na Fulton Street pod wiaduktem kolei nadziemnej. Stary pan Fisher był tapeciarzem i sztukatorem, a w całym domu pachniało klejem, terpentyną i gipsem. Pan Fisher był mały, szczupły, siwy, a jego żona kropka w kropkę taka sama, tyle że on miał obwisłe siwe wąsy, a ona nie. Rozstawili Margie łóżko polowe w saloniku, ale czuła, że ją uważają za przybłędę. Ona też ich nie lubiła i w ogóle nie cierpiała Brooklynu. Toteż odetchnęła z ulgą, gdy Agnes, wróciwszy któregoś dnia przed kolacją z miasta, ogromnie szykowna w swoim wyjściowym stroju, jak zauważyła w myśli Margie, oświadczyła, że przyjęła posadę kucharki u pewnej rodziny w Brooklyn Heights, a ją odda na zimę do sióstr. W klasztorze Margie była przez cały czas zalękniona, od momentu gdy przekroczyła drzwi westybulu z szarego piaskowca, z białym marmurowym posągiem ustawionym po środku. Nigdy przedtem nie miała wiele styczności z religią, więc napawały ją lękiem siostry w powłóczystych czarnych habitach, z twarzami i dłońmi takimi bladymi i zawsze obrzeżonymi czymś białokrochmalonym, wielki ciemny kościół pełen świec, lekcje katechizmu i spowiedzi, i natarczywy dzwoneczek nakazujący wszystkim zamknąć oczy, kiedy podczas mszy na ołtarz cały w bursztynowych blaskach zstępował Zbawiciel wśród aniołów i gołębic. Agnes pozwalała jej zawsze biegać po domu na golasa, tak że nie mogła się teraz nadziwić, czemu podczas cotygodniowej kąpieli siostra każe jej się okrywać prześcieradłem jeszcze w wannie, a nawet namydlać pod nim. Zima była jednym długim oczekiwaniem na Gwiazdkę, ale po nie kończących się opowieściach dziewcząt, co będą robiły podczas świąt, Gwiazdka wydała się Margie tym okropniejsza, spóźniony ponury obiad w towarzystwie Agnes i dziadków i tylko z dwoma czy trzema prezentami. Agnes była blada i śmiertelnie zmęczona po harówce przy świątecznym obiedzie w domu, gdzie pracowała. Przyniosła jej wprawdzie siatkową pończochę z łakociami i ładną złotowłosą lalkę z zamykającymi się oczami, ale Margie cały czas przełykała łzy. Nie ma nawet choinki. Jeszcze nim wstali od stołu, zaczęła zmyślać niestworzone historie do opowiedzenia dziewczynkom w internacie. Agnes pocałowała ją właśnie na dobranoc i zakładała swój mały liniejący kołnierz futrzany, żeby wracać do Brooklyn Heights, kiedy zjawił się Fred, już pod bardzo dobrą datą, i zaczął ich wszystkich ciągnąć na jakiś jubel. Oczywiście nikt nie chciał iść i Fred wyszedł wściekły, a Agnes cała zapłakana. Margie leżała potem przez pół nocy z otwartymi oczami na łóżku rozstawionym w saloniku dziadków i rozmyślała o tym, jakie to okropne być biedną i mieć takiego tatusia. Później musiała się obijać do końca ferii po smętnym domu dziadków, gdzie nie miała miejsca do zabawy i gdzie ją łajano za byle głupstwo. Morowo było się znaleźć z powrotem w klasztorze, gdzie siostry miały salę gimnastyczną i gdzie Margie mogła grać w koszykówkę oraz chichotać na pauzach z innymi dziewczynkami. Okres zimowy pędził wielkimi krokami ku Wielkanocy. Tuż przed świętami Margie przystąpiła do pierwszej komunii. Agnes uszyła jej białą sukieneczkę i wszystkie siostry robiły wielkie oczy, mówiły, jak ładnie i niewinnie wygląda ze swoimi złotymi lokami i błękitnymi oczami, zupełnie jak aniołek, a Minette Hardy, starsza dziewczynka z zadartym nosem, zadurzyła się w niej i wciskała jej na boisku czekoladki miętowe owinięte w kartki papieru z nagryzmolonym: "Złotowłosej w dowód miłości od kochającej Minette" - albo czymś w tym rodzaju. Margie była nieszczęśliwa, kiedy jął się zbliżać koniec roku szkolnego, a ona nie miała nic do powiedzenia dziewczynkom o swoich planach wakacyjnych. W lecie wybujała bardzo, zrobiła się niezgrabna i zaczęły jej rosnąć piersi. Duszne zakurzone upały wlokły się nieznośnie u Fisherów. Źle jej było z dziadkami, uwięzionej w ciasnym mieszkaniu jak w kurniku. Babcia Fisher nie pozwalała jej na chwilę zapomnieć, że właściwie nie jest dzieckiem Agnes, i nie ukrywała, że uważa za głupotę ze strony córki utrzymywanie bachora takiego hultaja jak Fred. Pędzili ją bez przerwy do roboty, żeby zapracowała na swoje życie, i ani jeden dzień nie mijał bez scen, besztań i łez. Margie nie posiadała się z radości, gdy pewnego dnia przyszła Agnes i powiedziała, że dostała nową pracę i że się przeniosą obie do Nowego Jorku. Margie zaczęła podskakiwać wykrzykując: - Rajku, rajku! Och, Agnes, będziemy bogate! - Aha, już to widzę - odrzekła Agnes. - Ale wszystko lepsze od służenia w cudzym domu. Oddały kufer i walizki przewoźnikowi, a same pojechały koleją nadziemną na Manhattan i dalej metrem w górę miasta. Ulice odległej Zachodniej Strony wydały się Margie zaskakująco szerokie, przestronne i słoneczne. Zamieszkały u państwa Francinich, w małym mieszkaniu na rogu kwartału, w którym gospodarze prowadzili na Amsterdam Avenue piekarnię, gdzie Agnes miała pracować. Dostały osobny pokoik wyłącznie dla siebie, ciasny, ale z kanarkiem w klatce i mnóstwem roślin na parapecie. Państwo Francini okazali się oboje zażywni i weseli, a do każdego posiłku jedli ciasto z lukrem. Pani Francini była siostrą babci Fisher. Margie nie pozwalano się bawić z dziećmi na podwórku, bo państwo Francini twierdzili, że to nie jest bezpieczne miejsce dla dziewczynki. Wobec tego wychodziła tylko raz w tygodniu, w niedzielę po południu, kiedy wszyscy uważali za swój obowiązek wyjść na Riverside Drive, by odbyć przechadzkę do Grobowca Granta* i z powrotem. Margie bolały nogi od dreptania zatłoczonymi ulicami powolnym kroczkiem państwa Francinich. Przez całe lato marzyła o wrotkach, ale po wiecznych opowieściach państwa Francinich i sióstr w klasztorze o niebezpieczeństwach czyhających na dziewczynki bała się wychylić sama nosa na ulicę, choć nie bardzo wiedziała, czego się boi. Lubiła natomiast pomagać Agnes i państwu Francinim w piekarni. Na jesieni poszła z powrotem do klasztoru. Pewnego popołudnia, niedługo po powrocie Margie z ferii gwiazdkowych, przyjechała z wizytą Agnes. Od razu wszedłszy do rozmównicy Margie zauważyła, że Agnes ma czerwone oczy, więc spytała, czy coś się stało. Okazało się, że sprawy w piekarni przybrały katastrofalny obrót. Pan Francini, trafiony apopleksją, padł martwy w połowie wypieku, a pani Francini wyjeżdża na wieś zamieszkać u wuja Joego Fishera. - No, i jest jeszcze coś - wykrztusiła Agnes uśmiechając się i czerwieniąc. - Nie mogę ci teraz powiedzieć. Nie sądź, że twoja biedna Agnes jest zepsuta i zła, ale nie mogłam już dłużej znieść samotności. Margie podskoczyła do góry. - Rajku, wrócił Fred! - Nie, kochanie, to coś innego - powiedziała Agnes, pocałowała ją i poszła sobie. Na Wielkanoc Margie została w klasztorze na całe ferie. Agnes napisała, że nie ma jej w tej chwili dokąd zabrać. W internacie zostało jeszcze parę dziewczynek, więc nawet przyjemnie spędziła czas. Aż tu któregoś dnia Agnes przyjechała ją wziąć na miasto. W wielkim pudle przywiozła jej prosto z magazynu nową granatową sukieneczkę i mały słomkowy kapelusik z różowymi kwiatami. Bibuła szeleściła tak cudownie, kiedy rozpakowywała pudło. Margie pobiegła do sypialni i z łomoczącym sercem przebrała się w nową sukienkę, najśliczniejszą i najdoroślejszą, jaką miała w życiu. Skończyła dopiero dwanaście lat, lecz o ile mogła się przejrzeć w małych lusterkach, na jakie im jedynie pozwalano, wyglądała w niej zupełnie dorośle. Zbiegła pędem po schodach z szarego piaskowca, potknęła się i wpadła prosto w objęcia siostry Elizabeth. - Cóż to za nadzwyczajny pośpiech? - Mamusia po mnie przyjechała. Zabiera mnie na spotkanie z tatusiem. Dostałam nową sukienkę. - Śliczna - powiedziała siostra Elizabeth - to jednak nie powód... Ale Margie już pędziła korytarzem w stronę rozmównicy. Podskakując jęła ściskać i całować Agnes. - Nigdy nie miałam takiej cudownej sukienki. Jadąc koleją nadziemną do Nowego Jorku mówiła cały czas tylko o sukience. Agnes jej powiedziała, że pójdą do restauracji, gdzie jadają ludzie teatru. - Rajku, nigdy nie jadłam w prawdziwej restauracji. Na to trzeba zarabiać mnóstwo pieniędzy, być bogatym. - T-tak, on z-zarabia mnóstwo - odparła Agnes z dziwnym zająknięciem. Ze stacji kolei nadziemnej poszły Trzydziestą Ósmą Ulicą w kierunku zachodnim. Na ich widok, zamiast Freda, podniósł się od stolika wysoki brunet o dystyngowanych ruchach i długim prostym nosie. - Margie, to Frank Mandeville - przedstawiła Agnes. Margie najmniejszym mrugnięciem nie dała po sobie poznać, że nie tego się spodziewała. Aktor się ukłonił i wyciągnął do niej rękę, jakby była dorosłą kobietą. - Aggie nic mi nie mówiła, że z panienki taka piękność. Co za oczy, co za włosy! - powiedział najpoważniejszym tonem. Zjedli cudowny lunch, a potem poszli do teatru Keitha* i siedzieli na parterze tuż koło orkiestry. Margie wstrzymywała dech z emocji, że jest w towarzystwie prawdziwego aktora. Powiedział jej, że następnego dnia wyjeżdża na dwunastotygodniowe tournee z trupą, w której śpiewa i gra na fortepianie, i że zabiera ze sobą Agnes. - Ale jak tylko wrócimy, zamieszkamy razem z naszą małą dziewczynką - dorzuciła Agnes. Margie była taka podekscytowana, że dopiero leżąc w łóżku, z powrotem w pustej sypialni klasztornej, połapała się, co to oznacza: będzie musiała zostać u sióstr przez calutkie lato. Ale na jesieni rzeczywiście opuściła na dobre klasztor i zamieszkała wraz z państwem Mandeville'ami, bo tak się kazali teraz nazywać, w dwu pokojach od ulicy, odnajmowanych od pewnego kręgarza w wielkiej starej kamienicy z brunatnego piaskowca, z wysokim gankiem i schodkami, daleko na Siedemdziesiątej Dziewiątej Zachodniej Ulicy. Uwielbiała nowy dom i rychło się zaprzyjaźniła z aktorami i innymi ludźmi teatru, takimi światowymi i zawsze eleganckimi, którzy mieszkali na piętrach nad nimi. Agnes ją upominała, żeby sobie nie pozwoliła zawrócić w głowie, bo wszyscy tak się rozpływają nad jej błękitnymi oczami, lokami jak u Mary Pickford i talentem do rzucania z cicha pęk, z kamienną twarzą komicznych uwag. Frank Mandeville sypiał zawsze do południa, więc Agnes i Margie zjadały same dość wcześnie śniadanie, rozmawiając szeptem, żeby go nie obudzić, a potem wyglądały przez okno na ciężarówki, taksówki i furgony meblowe przejeżdżające ulicą albo Agnes opowiadała Margie o występach w teatrach rewiowych w wielkich miastach i o pojedynczych spektaklach w różnych dziurach, mówiła, jaka jest szczęśliwa i jakie to łatwe swobodne życie, nie to co ta wieczna harówka od rana do nocy, jaką miała nad Broad Channel. Opowiedziała jej, jak poznała Franka Mandeville'a, kiedy był kompletnie wykończony i spłukany, przemyśliwał nawet, czyby nie odkręcić gazu. Przychodził zawsze do piekarni na śniadanie o drugiej po południu, gdy akurat wszyscy się rozeszli. Mieszkał tuż za rogiem na Sto Czwartej Ulicy. Kiedy nie miał już centa przy duszy, Agnes pozwalała mu jeść na kredyt, bo serce jej się krajało, że nie ma engagement i znosi to z taką godnością. Potem dostał zapalenia opłucnej i groziły mu suchoty, a ona czuła się taka samotna i nieszczęśliwa, że przestała się oglądać, co ludzie powiedzą, tylko się do niego przeniosła, żeby go pielęgnować, i już została. A teraz są dla wszystkich państwem Mandeville'ami i Frank zbija ciężkie pieniądze ze swoim trio Muzykalnych Mandeville'ów. Tutaj Margie pytała o jego partnerów, Florydę Schwartz, rosłą kobietę o tubalnym głosie i tycjanowskich włosach ("Oczywiście, że je farbuje - mówiła Agnes. - Henną"), i jej syna Manniego, wrednego osiemnastoletniego bubka cienkiego jak osa, który nie zwracał na Margie najmniejszej uwagi. Kręgarz, który mieszkał na parterze i którego nazywano powszechnie Indianinem, był flamą Florydy i to ona urządziła wszystkich w jego domu. - Aktorzy są trochę postrzeleni - mówiła Agnes - ale serca mają szczerozłote. Muzykalni Mandeville'owie ćwiczyli popołudniami w pokoju od ulicy, gdzie był fortepian. Grali na różnych instrumentach i śpiewali piosenki, a Mannie, który miał pseudonim sceniczny Eddie Keller, wykonywał taniec ekscentryczny oraz parodię Hazel Dawn*. Margie wszystko wydawało się cudowne, a już myślała, że padnie trupem z wrażenia, gdy pewnego dnia, kiedy wszyscy razem jedli kolację przyniesioną z garmażerii, pan Mandeville oznajmił ni z tego, ni z owego, że mała powinna zacząć brać lekcje śpiewu i tańca. - Widzę, że masz pieniądze do wyrzucenia, Frank - powiedział Mannie znad kości kurczęcia, którą obgryzał. - Nikt cię nie pyta o zdanie - warknęła Floryda. - Jej ojciec był kiedyś świetnym śpiewakiem i tancerzem - wtrąciła Agnes na swój trwożny zdławiony sposób. W Nowym Jorku wszyscy robili kariery, więc Margie postanowiła, że ona też zrobi. Codziennie maszerowała Broadwayem w dół Manhattanu na lekcje w atelier, które się mieściło na Lincoln Square w tym samym budynku co teatr, gdzie w październiku występowali przez dwa tygodnie Muzykalni Mandeville'owie. Agnes przychodziła po nią prawie co dzień po lekcji, zjadały razem po sandwiczu i wypijały po szklance mleka w pobliskiej mleczarni, po czym szły na spektakl. Agnes nie mogła się nigdy nadziwić, że pani Schwartz wygląda tak młodo i ładnie w świetle jupiterów, a Frank wydaje się taki smutny i dystyngowany, gdy wchodzi na scenę w swojej czarnej pelerynie. W zimie Agnes dostała również pracę, prowadzenie herbaciarni dla artystów na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy tuż koło Broadwayu, u niejakiej panny Franklyn, która była teozofką i która wyłożyła kapitał na otwarcie herbaciarni. Pracowali wszyscy tak, że się spotykali tylko na chwilę wieczorem, gdy Frank, Floryda i Mannie wpadali coś przekąsić przed spektaklem. Muzykalni Mandeville'owie grali w Newark w dniu, w którym Margie po raz pierwszy wystąpiła na scenie. Miała wbiec w środku numeru zatytułowanego "Wszyscy to robią" tocząc dziecinne kółko, w niebieskiej muślinowej sukieneczce, której nie cierpiała, bo wyglądała w niej na sześć lat, a uważała, że powinna wyglądać dorosło, skoro gra w teatrze, zrobić kilka tanecznych pas w takt ragtime'u, potem dygnąć, jak ją nauczyły siostry w klasztorze, i wybiec ze swoim kółkiem. Frank kazał jej to powtarzać i powtarzać bez końca, a Mannie robił bez przerwy uszczypliwe uwagi, tak że próby kończyły się często łzami. Miała okropną tremę i serce jej waliło młotem, gdy czekała na swoje wejście, a potem ani się spostrzegła, jak było po wszystkim. Wybiegła zza brudnych kulis w ciepły mieniący się blask sceny. Wszyscy ją ostrzegali, żeby nie patrzyła na widownię, ale raz zerknęła w przyprószoną światłem czeluść z rządkami nieostrych białych twarzy. W rezultacie zapomniała końca piosenki, położyła swój numer i potem się zapłakiwała w garderobie. Lecz przyszła Agnes i powiedziała, że była urocza, za nią Frank cały w uśmiechach, nawet Mannie zapomniał jakoś o uszczypliwościach, więc serce już jej tak nie waliło, gdy następnym razem wychodziła na scenę. Najdrobniejsza rzecz, jaką zrobiła, znajdowała oddźwięk w zamglonej czeluści pełnej twarzy. Pod koniec tygodnia zbierała już takie oklaski, że Frank postanowił przesunąć numer "Wszyscy to robią" na sam finał. Floryda Schwartz orzekła, że Margie to zbyt wulgarne imię na scenę, więc figurowała na afiszach jako Mała Margo. Przez całą zimę i następne lato objeżdżali jeden po drugim teatry Keitha, spędzając noce w slipingach i przeróżnych hotelach, w Chicago, Milwaukee, Kansas City i tylu innych miastach, że Margie nie była w stanie zapamiętać ich nazw. Agnes jeździła z nimi jako garderobiana pakując, ekspediując bagaż i dźwigając za wszystkich. Bez przerwy prała, prasowała, podgrzewała zupę z puszek na maszynce spirytusowej. Margie zaczęła jej się wstydzić, bo tak nędznie wyglądała przy Florydzie Schwartz. Ilekroć spotykane dzieci z innych trup pytały ją, kogo uważa za największego gwiazdora rewii, odpowiadała, że Franka Mandeville'a. Kiedy wybuchła wojna, Muzykalni Mandeville'owie wrócili właśnie do Nowego Jorku i szukali następnego engagement. Któregoś wieczora, gdy Frank wystąpił z projektem rozbudowania ich numeru w małą operetkę i zrobienia z niego w ten sposób prawdziwego szlagiera, doszło między nim a Schwartzami do kłótni na tle politycznym. Frank powiedział, że Mandeville'owie się wywodzą ze starej szlachty, a Szwaby są barbarzyńskimi wieprzami nie mającymi pojęcia o sztuce. Schwartzowie się zaperzyli i jęli wykrzykiwać, że Francuzi to degeneraci, którym nie można ufać w kwestiach pieniężnych, i że Frank ich kantuje na kasie. Zrobił się taki jazgot, że sąsiedzi zaczęli walić w ścianę, a z sutereny przyszła ich uspokajać pani o wielbłądziej twarzy, w szlafroku całym w czerwone i niebieskie maki oraz papilotach na głowie. Agnes szlochała, Frank wrzeszczał gromkim głosem, żeby Schwartzowie się wynosili i nie ważyli więcej przestąpić jego progu, a Margie dostała ataku histerycznego śmiechu. Im bardziej Agnes ją beształa, tym bardziej ona się śmiała. Dopiero gdy Frank ją przygarnął do gorsu swego dandysowskiego kraciastego garnituru i jął głaskać po głowie i po czole, zdołała się opanować. Ale jeszcze leżąc po ciemku w łóżku czuła dziwny dławiący wiew wody laurowej, energiny i egipskich papierosów, który jej zakręcił w nozdrzach, gdy przywarła do jego piersi. Na jesieni zrobiło się w domu krucho, o engagement do rewii było w ogóle trudno, na domiar złego Frank nie miał partnerki do swego numeru. Agnes zaczęła znowu pracować w herbaciarni panny Franklyn, a Margie musiała przerwać lekcje śpiewu i tańca. Przeprowadzili się do jednego pokoju z alkową, w której Margie sypiała za zasłoną. Październik był bardzo gorący tego roku. Margie, nieszczęśliwa, przesiadywała po całych dniach w pokoju, w upale nieznośnym mimo otwartego okna, bo parowe radiatory nie dawały się do końca zakręcić. Przez cały czas czuła się zmęczona. W domu pachniało stale rurkami do włosów, kremami, mydłem do golenia. Wszystkie pokoje zajmowali aktorzy i różni ludzie kręcący się koło teatru, więc o żadnej porze nie można było przejść do toalety na półpiętrze, żeby nie napotkać na schodach postaci w szlafrokach i bonżurkach, z zapuchniętymi oczami. Mężczyźni, z którymi Margie się mijała w ciasnym korytarzu, obrzucali ją lepkimi palącymi spojrzeniami, od których ją ogarniała dziwna słabość. Najbardziej kochała teraz Franka. Agnes była bez przerwy poirytowana, bo albo musiała pędzić do pracy, albo właśnie wróciła śmiertelnie zmęczona z pracy, Frank zaś rozmawiał z nią zawsze tak poważnie, jakby była dorosłą osobą. Kiedy z rzadka zostawał po południu w domu, uczył ją dykcji i opowiadał jej anegdoty o tournee, na którym występował razem z Richardem Mansfieldem*. Zadawał jej kawałki ról do nauczenia się na pamięć i po powrocie do domu kazał je recytować. Jeśli ich nie umiała, robił się bardzo chłodny, zaczynał krążyć po pokoju i mówił: - Sama będziesz sobie winna, moja droga, na karierę trzeba zapracować. Masz wrodzony talent, ale bez pracy to nic nie znaczy. Chyba że wolisz harować przez całe życie w herbaciarni jak biedna Agnes. Podbiegała wówczas, zarzucała mu ramiona na szyję i obsypywała go całusami. - Słowo daję, Frank, będę pracowała jak mróweczka. Robił się cały czerwony, gdy go całowała albo mu burzyła włosy, mówił: "Dość tych poufałości, moje dziecko" - i proponował, że pójdą się przespacerować po Broadwayu. Czasami gdy miał trochę pieniędzy, szli pojeździć na wrotkach na torze w Parku Świętego Mikołaja. Kiedy rozmowa schodziła na Agnes, mówili o niej zawsze „biedna Agnes", jak o osobie niespełna rozumu. Było w niej coś budzącego litość. Ale przez większość czasu Margie obijała się po kątach, czytała magazyny albo leżała na łóżku w alkowie i liczyła godziny, które się wlokły tak beznadziejnie. W głowie roiły jej się rozmaite historie, o chłopcach, którzy ją zapraszają do teatrów i restauracji, o domu, jaki będzie miała, kiedy już zostanie wielką gwiazdą, o brylantach, jakie sobie sprawi. Kiedy indziej przypominała sobie, jak kręgarz Indianin robił jej masaż, gdy dostała kiedyś takiej okropnej migreny. Silny, brązowy, żylasty, rozebrany do koszuli, miętosił jej plecy łapami o potężnych kłykciach. Niepokoiły ją zawsze jego oczy. Podobne oczy spostrzegała czasami wpatrzone w siebie, gdy szła Broadwayem; przyśpieszała wówczas kroku, nie śmiąc się obejrzeć, czy ciągle ją świdrują, i przybiegała do domu zdyszana i przerażona. Pewnego popołudnia późną jesienią Margie leżała na łóżku czytając numer "Eleganckiego Świata"* kupiony przez Franka. Usłyszawszy skrzypnięcie buta poderwała się chowając magazyn pod poduszkę, bo przyrzekła Agnes, że go nie będzie czytała. W drzwiach stał Frank, patrzył na nią. Od pierwszego rzutu oka wiedziała, że pił. W oczach miał to spojrzenie, zwykle bladą twarz zarumienioną. - Ha-ha, tym razem cię przyłapałem, mała Margo. - Nie myślisz chyba, że się nie nauczyłem roli? - powiedziała Margie. - Żałuję, że ja się nauczyłem swojej - odparł Frank. - Przed chwilą podpisałem najhaniebniejszy kontrakt w swojej karierze. Niedługo świat ujrzy Franka Mandeville'a na scenie plugawej burleski. - Usiadł na łóżku nie zdjąwszy nawet pilśniowego kapelusza, zasłonił dłonią oczy. - Boże, jaki ja jestem zmęczony. - Po chwili popatrzył na nią oczami przekrwawionymi i nieruchomymi. - Moja mała Margo, ty jeszcze nie wiesz, co to borykać się ze światem. Margie, z leciutkim chichotem, odparła, że wie więcej, niż mu się wydaje. Usiadła koło niego na łóżku, zdjęła mu kapelusz, odgarnęła spocone włosy z czoła. Jakiś głos w środku mówił jej, że nie powinna tego robić, ale nie mogła się powstrzymać. - Chodźmy pojeździć na wrotkach, Frank. To takie okropne siedzieć w domu cały dzień. - Wszystko jest okropne - powiedział. Nagle przyciągnął ją i zaczął całować w usta. Zakręciło jej się w głowie od zapachu wody laurowej, papierosów, whisky, goździków, jego potu. Jęła się wyrywać. - Puść mnie, Frank, puść. Trzymał ją mocno. Czuła drżenie jego rąk, łomot jego serca pod kamizelką. Jedną ręką przyciskał ją do siebie, drugą szarpał na niej ubranie. Głos miał zupełnie zmieniony. - Nie zrobię ci krzywdy. To nie będzie bolało, dziecko. Nie myśl o tym, to drobiazg. Ja już dłużej nie wytrzymam. - Skomlał jej tym zmienionym głosem nad uchem. - Proszę cię, proszę. Bała się krzyczeć, żeby się nie zlecieli sąsiedzi. Z zaciśniętymi zębami grzmociła i drapała wielką twarz o mokrych ustach, które jej miażdżyły wargi. Obezwładniała ją niemoc jak we śnie. Czuła kolano wpychające jej się między nogi. Kiedy było już po wszystkim, nie płakała. Ogarnęła ją apatia. Frank chodził tam i z powrotem po pokoju łkając. Wstała, poprawiła sukienkę. Podszedł i potrząsnął ją za ramiona. - Jeśli komukolwiek piśniesz o tym słówkiem, to cię zakatrupię, mała pokuśnico! Nie krwawisz? Pokręciła głową. Podszedł do miednicy, obmył twarz. - To było ponad moje siły, nie jestem świętym. Bez przerwy to za mną chodziło. Margie usłyszała nadchodzącą Agnes, skrzyp schodów pod jej krokami. Agnes sapiąc mocowała się z klamką. - Na miłość Boską, co się stało? - spytała wchodząc zadyszana. - Agnes, musiałem skarcić twoją córkę - powiedział Frank swoim głosem tragika. - Wracam zupełnie nieżywy ze zmęczenia i zastaję smarkulę czytającą ten plugawy magazyn. Nie mogę tego tolerować, w końcu jestem jej opiekunem. - Och, Margie, obiecałaś, że nie będziesz tego czytać. Ale co się stało z twoją twarzą, Frank? Frank wyszedł na środek pokoju, osuszając twarz delikatnymi dotknięciami ręcznika. - Lepiej od razu się przyznam, Agnes. Wdałem się w awanturę w mieście. Miałem bardzo ciężki dzień, nerwy mi zupełnie odmówiły posłuszeństwa. Co sobie o mnie pomyślisz, jak ci powiem, że podpisałem kontrakt na występy w burlesce? - Ależ to wspaniale - odrzekła Agnes. - Okropnie potrzebujemy pieniędzy. Ile będziesz dostawał? - Wstyd powiedzieć. Dwadzieścia tygodniowo. - Kamień mi spadł z serca. Myślałam, że się stało coś strasznego. Może Margie by wznowiła swoje lekcje? - Jeśli będzie grzeczna i przestanie marnotrawić czas na czytanie brukowych magazynów... Margie trzęsła się w środku jak galareta. Oblewały ją zimne poty. Pobiegła na górę do toalety, zamknęła się na cztery spusty, osunęła koło muszli i zwymiotowała. Potem siedziała długo na brzegu wanny. W głowie miała jedną myśl: uciec. Ale jakoś nie mogła się zdobyć na ucieczkę. Przed Bożym Narodzeniem znajomi Franka załatwili jej rolę w sztuce dla dzieci. Dostawała dwadzieścia pięć dolarów za występ i była pupilką wszystkich pań z towarzystwa. Rozpierała ją duma. O mały włos nie została przyłapana z chłopcem, który grał rycerza, kiedy to robili za dekoracjami, korzystając, że w teatrze pogaszono światła na czas próby. Okropnie było mieszkać w jednym pokoju z Frankiem i Agnes. Nienawidziła ich teraz. W nocy leżała w dusznej alkowie i nasłuchiwała z płonącymi oczami. Wiedziała, że starają się zachowywać cicho, że nie chcą, żeby ich słyszała, ale mimo woli nastawiała ucha i wstrzymywała dech, kiedy ze starego rozchwierutanego łóżka, na którym spali, zaczynał dochodzić przytłumiony skrzyp sprężyn. Po takich nocach spała długo, ciężkim przepastnym snem, z którego chciała się nigdy nie przebudzić. Zrobiła się krnąbrna i pyskata w stosunku do Agnes, nie słuchała żadnych poleceń. Agnes łatwo było doprowadzić do płaczu. - Diabeł wstąpił w tę dziewuchę - mówiła ocierając oczy. - Nie mogę z nią nijak dojść do ładu. Przewróciło jej się w głowie od tego pożal się Boże sukcesu. W zimie zaczęła często spotykać Indianina w drzwiach jego gabinetu, kiedy wychodziła z domu. Stał brązowy i żylasty w swoim białym kitlu i zawsze chciał z nią rozmawiać, pokazywać jej jakieś obrazki albo coś w tym rodzaju. Proponował jej nawet gratisowe masaże, ale zaglądała mu tylko głęboko w niesamowite granatowoczarne ślepia i zbywała go jakimś żarcikiem. Aż w końcu weszła któregoś dnia nie proszona do jego gabinetu, gdy nie miał pacjentów, i usiadła mu bez słowa na kolanach. Ale najbardziej ze wszystkich chłopców w domu podobał jej się Kubańczyk nazwiskiem Toni Garrido, który akompaniował na gitarze dwojgu Południowoamerykanom tańczącym macziczę w jednym z kabaretów na Broadwayu. Spotykała go często na schodach, wiedziała, kim jest, i durzyła się w nim na długo przedtem, nim zamienili słowo. Wyglądał tak młodo ze swymi wielkimi brązowymi oczami i gładką owalną twarzą koloru bardzo jasnej kawy, o leciutkich rumieńcach pod długimi wydatnymi kośćmi policzkowymi. Zastanawiała się zawsze, czy skóra na jego ciele jest tego samego kawowego koloru. Miał grzeczny nieśmiały sposób bycia i niski męski głos. Od pierwszych słów, które do niej powiedział, kiedy się zatrzymała pewnego wiosennego wieczora na ganku, zastanawiając się rozpaczliwie, co by tu jeszcze wymyślić, żeby odwlec chwilę powrotu do domu, wiedziała, że straci dla niej głowę. Spytała go ze śmiechem, co robi, żeby mieć takie czarne rzęsy. Odrzekł, że to samo co ona, żeby mieć takie piękne złociste włosy. Następnie zaprosił ją na lody. Potem spacerowali po Riverside Drive. Toni mówił dobrze po angielsku, ale z lekkim cudzoziemskim akcentem, który zdaniem Margie dodawał mu dystynkcji. Bardzo szybko przestali dowcipkować i Toni jął jej się zwierzać, jak tęskni za Hawaną i jak się pragnie wyrwać z Nowego Jorku, wobec czego ona zaczęła mu się wypłakiwać na okropne życie, jakie tu prowadzi, jak nie może wyjść na schody, żeby wszyscy mężczyźni jej nie podszczypywali i nie próbowali przypierać do ścian, a już to mieszkanie w jednym pokoju z Agnes i Frankiem Mandevillem jest zupełnie nie do zniesienia, chyba się rzuci do rzeki jeśli to dłużej potrwa. Co zaś do tego Indianina, to by mu się nie pozwoliła tknąć palcem, choćby był ostatnim mężczyzną na świecie. Wróciła do domu dopiero, gdy Toni musiał iść do swego kabaretu na Broadwayu. Zamiast kolacji zjedli jeszcze po porcji lodów w drogerii. Margie wracała wesoła jak skowronek. Wychodząc z drogerii usłyszała, jak mijająca ich kobieta mówi do swojej towarzyszki: - Popatrz, jaka piękna młoda para. Ma się rozumieć, Frank i Agnes zrobili jej piekielną awanturę. Agnes szlochała, Frank doprowadził się do szewskiej pasji i wykrzykiwał, że rozwali łeb temu parszywemu Metysowi, jeśli ten choćby tknie palcem taką śliczną niewinną białą dziewczynę jak Margie. Margie odpaliła, że będzie robić, co jej się żywnie podoba, i nawygadywała im najokropniejszych rzeczy, jakie jej przyszły do głowy. Zdecydowała, że jedyne, co jej pozostaje, to wydać się za Toniego i uciec z nim na Kubę. Toni nie palił się zbytnio do małżeństwa, co nie przeszkadzało, że gdy tylko Frank wychodził w południe z domu, pędziła na górę, do małego pokoiku z korytarza, budziła Toniego, ściskała go i baraszkowała z nim. Chciał się z nią kochać, ale mu nie pozwalała. Kiedy go pierwszy raz odepchnęła, załamał się i powiedział z płaczem, że to śmiertelna obraza, na Kubie żaden mężczyzna by nie pozwolił na coś podobnego. - Jesteś pierwszą kobietą, która wzgardziła moją miłością - oświadczył. Margie odrzekła, że mało ją to wzrusza, nici z tego, dopóki się nie pobiorą i nie znajdą daleko od tego paskudnego miejsca. W końcu pewnego popołudnia tak długo mu dokuczała, aż wreszcie powiedział dobrze. Margie zaczesała włosy do góry, włożyła swoją najdoroślejszą sukienkę i pojechali metrem do magistratu. Byli oboje w śmiertelnym strachu, gdy wchodzili po schodach. Toni powiedział, że ma dwadzieścia jeden lat, ona że dziewiętnaście, i urzędnik stanu cywilnego jakoś to przełknął. Pieniądze na opłacenie licencji ślubnej Margie zwędziła z torebki Agnes. Myślała, że oszaleje przez długie tygodnie, które pozostały do zakończenia engagement Toniego. Wreszcie, gdy zapukała do jego pokoju pewnego dnia w maju, pokazał jej dwieście dolarów, które zaoszczędził, i powiedział: - Dziś bierzemy ślub, jutro odpływamy do La Avana. Zarobimy tam furę pieniędzy. Ty będziesz tańczyła, ja będę grał na gitarze i śpiewał. Szpiczastymi palcami swojej małej dłoni zrobił taki ruch, jakby już grał. Margie zaczęło walić serce. Zbiegła na dół. Franka już nie było. Na tekturowej wkładce, z którą wróciła z pralni jedna ze sztywnych koszul Franka, nabazgrała liścik do Agnes. Agnes kochana! Nie gniewaj się. Pobieramy się dziś z Tonim i będziemy mieszkać w Hawanie na Kubie. Powiedz ojcu, jeśli go zobaczysz. Będę często pisała. Ucałowania dla Franka. Twoja wdzięczna córka Margery Wrzuciła swoje rzeczy do angielskiej walizy ze świńskiej skóry, własności Franka właśnie wykupionej przez niego z lombardu, i zbiegła po trzy schodki na dół. Toni, blady i drżący, czekał na nią na ganku, z walizką oraz gitarą w futerale. - Weźmiemy taksówkę - powiedział. - Stać nas na to. Dłoń miał lodowatą, kiedy go ujęła za rękę w taksówce. W magistracie był taki spłoszony, że zupełnie zapomniał angielskiego i Margie musiała wszystko załatwiać. Obrączki pożyczyli od sędziego pokoju. Ceremonia trwała chwilę i już jechali z powrotem taksówką do hotelu na górnym Manhattanie. Margie nie mogła sobie później w żaden sposób przypomnieć nazwy hotelu. Oboje byli tacy zdenerwowani, że recepcjonista nie chciał ani rusz wierzyć, że są małżeństwem, musieli mu dopiero pokazać świadectwo ślubu na wielkim blankiecie z obwódką z niezapominajek. Znalazłszy się w pokoju wymienili szybki pocałunek i zaczęli się szykować, bo mieli iść do teatru. Przed przedstawieniem poszli na obiad do Shanleya, gdzie Toni zamówił drogiego szampana, po którym zaczęli się oboje chichotać. Toni powtarzał jej w kółko, jakie to bogate miasto La Avana i jak tam cenią artystów, bogacze będą mu płacić po pięćdziesiąt i sto dolarów za granie na przyjęciu. - A we dwoje z tobą, kochana Margo, zarobimy dwa, trzy, sześć razy tyle. Wynajmiemy luksusowy dom w Vedado, to bardzo elegancka dzielnica, a służba jest tam taka tania, że będziesz żyła jak królowa. Zobaczysz, mam tam mnóstwo przyjaciół, lubi mnie wielu bogatych ludzi. Margie siedziała wygodnie na krześle i patrzyła na salę, na eleganckie panie i panów, na nadskakujących kelnerów, na srebrne naczynia, w których wszystko podawano, na długie rzęsy Toniego omiatające jego różowe policzki, gdy opowiadał, jak tam ciepło, jak od morza zawiewa orzeźwiająca bryza, jakie są palmy i róże, papugi i ptaki śpiewające w klatkach, i jak wszyscy szastają pieniędzmi w La Avana. Zdawało jej się, że to pierwszy szczęśliwy dzień w jej życiu. Kiedy nazajutrz wsiadali na statek, Toni miał ledwo pieniądze na bilety drugiej klasy. Do Brooklynu dojechali koleją nadziemną, żeby nie wydawać na taksówkę. Wchodząc po trapie Margie musiała dygować obydwie walizki, bo Toni oświadczył, że go boli głowa i boi się upuścić gitarę. KRONIKA LIV transakcje poranne nie odznaczały się niczym szczególnym. W pierwszej godzinie było trochę zwykłego kupna i sprzedaży dla wysondowania koniunktury, ale krótko po jedenastej wahanie cen się zmniejszyło i kursy stopniowo ustaliły KLIENCI Z TIMES SQUARE POZOSTALI PÓŁ OGOLENI Jeśli Ceny Nie Spadną, Plony Zgniją W Rękach Farmerów ROSYJSKA BARONOWA SAMOBÓJCZYNIĄ W MIAMI To nie jest, bracie, dziewczyna, Której się nie zapomina. To awanturka na kilka dni Coolidge Roztacza Obraz Ogólnego Dobrobytu Pod Jego Rządami PRZECZESYWANIE LASÓW NEW JERSEY ZA ZBIEGŁYM LAMPARTEM ŚWINIARKA WIDZIAŁA MORDERSTWO Ktoś tego musiał dokonać i mnie się powiodło, powiedziała panna Ederle* CZTERDZIESTU DWÓCH OSKARŻONYCH W AFERZE FLORYDZKIEJ!* Nowy Świadek Zeznaje, że Widział Kobietę Podobną do p. Hall, Wymyślającą Zamordowanej Parze w Pobliżu Miejsca Zbrodni* tornado położyło pokotem, jak kosa zboże, kilkaset namiotów i innych lekkich osłon postawionych przez obozowiczów na wzgórzu na południe od Front Street, skąd roztacza się widok na Hempstead Harbor Kiedy zagrają oblubienicy, Ty będziesz czekał na u-u-licy TRZY TYSIĄCE AMERYKANÓW BEZ CENTA W PARYŻU Marne moje widoki, Bom biedna dziewczyna. Cholewki do mnie smali Byle woźniczyna DZIEWIĘĆ OSÓB UTONĘŁO WSKUTEK POWODZI NA PÓŁNOCY STANU SZEJK GAŚNIE* Sławny gwiazdor Rudolf Valentino zasłabł wczoraj nagle w swoim apartamencie w hotelu Ambasador. W parę godzin później został poddany WIRTUOZ TANGA Dziewiętnastoletniego syna weterynarza z Castellanety w południowych Włoszech wyprawiono do Ameryki jak wielu niesfornych młodych Włochów, kiedy rodzice ostatecznie zwątpili, że go kiedykolwiek poskromią: albo pójdzie na dno, albo wypłynie i kto wie, może zacznie nawet przysyłać do domu po parę lirów międzynarodowymi przekazami pocztowymi. Chociaż rodzina położyła na nim krzyżyk, Rodolfo Guglielmi chciał się wybić. Dostał pracę młodszego ogrodnika w Central Parku, ale była to ostatnia rzecz, jaką chciał robić; chciał błyszczeć na afiszach; pieniądze go się nie trzymały. Kręcił się koło kabaretów chwytając się przygodnych zajęć, zamiatając za kelnerów, myjąc automobile; był leniwy, przystojny, smukły, zgrabny, pogodny i próżny; nikt nie tańczył tanga tak jak on. Kobiety spragnione miłości uważały, że jest uroczy. Zaczęto go angażować do numerów tanecznych na balach i w kabaretach; w duecie z dziewczyną nazwiskiem Jean Acker wyruszył w tournee po music-hallach przybrawszy pseudonim Rudolf Valentino. Osiadłszy na lodzie na Zachodnim Wybrzeżu pojechał do Hollywoodu i przez dłuższy czas statystował za pięć dolarów dziennie; reżyserzy zaczęli zauważać, że jest fotogeniczny. Swoją wielką szansę uzyskał w "Czterech jeźdźcach Apokalipsy"* i stał się amantem ze snów wszystkich kobiet. Valentino spędzał życie w oślepiającym świetle jupiterów, w willach o stiukowych elewacjach, przeładowanych bibelotami, orientalnymi dywanami, tygrysimi skórami, w hotelowych apartamentach dla nowo-żeńców, w jedwabnym szlafroku w salonkach. Wiecznie wsiadał do limuzyn i wysiadał z limuzyn, wiecznie klepał po szyjach rasowe konie. Gdziekolwiek się udawał, towarzyszyły mu syreny policjantów na motocyklach, błyski świateł ostrzegawczych, szpalery histerycznych twarzy, wymachujących rąk, oszalałych oczu; ludzie podtykali mu sztambuchy, obrywali guziki, obcięli ogon nienagannie skrojonego fraka, ukradli kapelusz, szarpali go za krawat; lokaje wyciągali spod jego łóżka młode kobiety; na dansingach i w kabaretach aktoreczki żądne sławy robiły do niego cielęce oczy spod utuszowanych rzęs. Valentino chciał błyszczeć w światłach milionowych jupiterów kalifornijskiego El Dorado; Szejk, Syn Szejka; premiery uświetniane jego obecnością. Poślubił swoją dawną partnerkę music-hallową, rozwiódł się z nią, poślubił adoptowaną milionerską córkę, wdał się w procesy z producentami, którzy lekceważyli sztukę filmową, wyrzucił milion dolarów na jedną podróż do Europy; chciał błyszczeć na markizach wszystkich kin. Kiedy "Chicago Tribune" nazwała go różowym puszkiem do pudru i wszyscy zaczęli kręcić głowami nad bransoletą, którą nosił na ramieniu (tłumaczył, że ofiarowała mu ją żona), i nad jego słabością do ckliwych wierszydeł, jakich sam opublikował cieniutki tomik zatytułowany "Sny na jawie", i kiedy poczęto sobie powtarzać na ucho jego zeznanie na rozprawie rozwodowej, że nigdy nie spał ze swoją pierwszą żoną, serce mało mu nie pękło. Chciał wyzwać "Chicago Tribune" na pojedynek; chciał błyszczeć w męskim świecie Ameryki bokserów, ujeżdżaczy mustangów, pokerzystów, żonglerów giełdowych. (Nieźle boksował, dosiadał pewnie konia; kochał pustynię jak prawdziwy szejk i był ogorzały od słońca Palm Springs.) Zasłabł w swoim apartamencie w nowojorskim hotelu Ambasador: wrzód żołądka. Kiedy doktorzy otworzyli jego kształtny brzuch, stwierdzili, że już się wdało zapalenie otrzewnej; w jamie brzusznej zebrała się duża ilość cieczy i resztek pokarmowych; trzewia powlekał zielonkawoszary nalot; w tylnej ścianie żołądka widniał okrągły otwór o średnicy centymetra; perforację otaczała na przestrzeni półtora centymetra tkanka martwicza; wyrostek robaczkowy, również w stanie zapalnym, był zagięty na jelicie cienkim. Obudziwszy się spod eteru, pierwsza rzecz zapytał: "I co, czy się zachowywałem jak różowy puszek do pudru?" Jego dobrze wymasowane ciało opierało się przez sześć dni zapaleniu otrzewnej. W szpitalu urywały się telefony, wszystkie korytarze były zastawione kwiatami, przed wejściem gromadziły się tłumy, gwiazdy filmowe podające się za jego oblubienice pędziły ekspresami do Nowego Jorku. Późnym popołudniem przed szpital (gdzie czekali pismacy i fotoreporterzy o brudnych łapach, znudzeni, zmęczeni, z zaczerwienionymi oczami, paląc papierosa za papierosem, skacząc co chwila na jednego do najbliższej knajpy, przerzucając się dowcipasami i informacjami i modląc, żeby umarł przed zamknięciem wieczornych numerów gazet) zajechała limuzyna i wysiadła z niej kobieta, która się podała za pokojową tancerki, byłej pierwszej żony Valentina. Wręczyła ona portierowi kopertę adresowaną do gwiazdora, a noszącą napis "Od Jean ", oraz pakiet. Ten ostatni zawierał białą kapę z koronkowymi obszyciami oraz imieniem "Rudi" wyhaftowanym w czterech rogach. Całości dopełniała perfumowana niebieska jedwabna poduszka w identycznej poszewce. Rudolf Valentino miał zaledwie trzydzieści jeden lat, kiedy umarł. Jego impresariowie chcieli uczynić z rozreklamowanego pogrzebu wielkie widowisko, ale przeszkodziły im rozhisteryzowane tłumy. Dziesiątki tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci zablokowały ulice koło kaplicy pogrzebowej, gdzie wystawiono jego ciało w trumnie wysłanej złotogłowiem. W parnej mżawce policja utraciła kontrolę. Zbity tłum rzucił się do panicznej ucieczki pod ciosami pałek i kopytami koni, które stawały dęba. Setki osób zostały poturbowane, setkom konie stratowały stopy. Zdemolowano kaplicę pogrzebową, mężczyźni i kobiety walczyli o każdy kwiatek, o każdy strzępek tapety, o każdy kawałek potłuczonej szyby. Wdzierano się przez witryny, przewracano i gruchotano pozostawione auta. Kiedy policja konna, po wielokrotnych szarżach, ze-pchnęła wreszcie tłum z Broadwayu, gdzie przez dwie godziny był zatrzymany ruch, zebrano dwadzieścia osiem pojedynczych pantofli oraz ciężarówkę parasoli, gazet, kapeluszy, oberwanych rękawów. Wszystkie ambulanse z tej części miasta miały robotę z rozwożeniem do szpitali omdlałych kobiet i podeptanych dziewcząt. Epileptycy dostawali ataków. Policjanci zbierali w grupki pogubione dzieci. Faszyści przysłali straż honorową, a antyfaszyści ją przegnali. Rozpoczęły się znowu rozruchy, rozbijanie głów, tratowanie nóg. Kiedy salon pogrzebowy zamknięto dla publiczności, setki kobiet pijanych sensacją wdzierały się do środka, żeby zobaczyć nieszczęsne zwłoki, podając się za partnerki music-hallowe zmarłego, jego towarzyszki zabaw, kuzynki ze starego kraju, gwiazdy filmowe; co parę minut reporterzy cucili jakąś dziewczynę, która zemdlała przed katafalkiem, by następnie skrzętnie odnotować w swoich gazetach jej nazwisko, adres i tytuł do sławy. Spece pogrzebowi z firmy Frank E. Campbell, dystyngowani żałobnicy w czarnych żakietach, mistrzowie w operowaniu kirem i krepą, byli bliscy załamania nerwowego. Sam ich szef miał wreszcie raz dość reklamy. Dopiero po dwóch dniach policja zdołała na tyle oczyścić ulice, że udało się dostarczyć do salonu pogrzebowego kompozycje kwiatowe nadesłane z Hollywoodu i popołudniówki mogły zamieścić ich opisy. Msza żałobna przebiegła pomyślniej. Komisarz policji zamknął dla publiczności teren w obrębie czterech przecznic od kościoła. Obecnych było wiele znakomitości. Ulubienica Ameryki*, gorzko szlochając w czarnym słomkowym kapelusiku z czarną wstążką i czarną kokardą z tyłu, w czarnej żorżetowej sukni na czarnym spodzie, z białym koronkowym kołnierzykiem i białymi koronkowymi mankietami, szła za trumną okrytą dywanem z różowych róż nadesłanym przez gwiazdę, która przybyła na pogrzeb szczelnie zawoalowana i niebawem omdlała, tak że musiano ją odwieźć do jej apartamentu w hotelu Ambasador. Przedtem jednak zdążyła pokazać reporterom oświadczenie napisane rzekomo przez jednego z lekarzy, który stwierdzał, że Rudolf Valentino przed śmiercią miał o niej mówić jako o swojej przyszłej*. W Londynie pewna młoda kobieta popełniła samobójstwo. Krewnych przybyłych z Europy powitały odwody policyjne i flagi włoskie spowite kirem. Eks-czempion Jim Jeffries* oświadczył: "No, ten to zrobił karierę". Mistrz pozwolił przytoczyć swoje słowa, że nieboszczyk naprawdę lubił boks i był wielkim wielbicielem mistrza. Pociąg żałobny wyruszył do Hollywoodu. W Chicago poturbowano jeszcze parę osób, które chciały za wszelką cenę zobaczyć trumnę, ale zostało to już odnotowane tylko na wewnętrznych stronicach gazet. Do Hollywoodu pociąg dotarł na dwudziestej trzeciej stronie "New York Timesa". KRONIKA LV TŁUMY NA ULICACH SZALENIEC WYSADZIŁ BANK W PITTSBURGHU Po przybyciu do Ameryki Krishnamurti* oświadczył, że jego posłannictwem jest uszczęśliwienie świata Zamkniesz drzwi, To wchodzą Oknami ŻOŁNIERZE AMERYKAŃSKIEJ PIECHOTY MORSKIEJ WYLĄDOWALI W NIKARAGUI DLA OCHRONY CUDZOZIEMCÓW* PANGALOS ZATRZYMANY, UWIĘZIONY W ATENACH Zamkniesz okna, To wchodzą drzwiami "Widziałem świniarkę", zeznaje drugi świadek, ale tak jak pierwszy nie potrafi zidentyfikować oskarżonej KAPITAŁY GROMADZĄ SIĘ W NOWYM JORKU pogoń za zyskiem, coraz większym zyskiem ciągle rosła, a żądza łatwego pieniądza stawała się niemal powszechna. Równało się to próbom przywłaszczania sobie cudzej własności bez świadczenia w zamian odpowiednich usług "Lekarz", który odegrał znaczną rolę w pogrzebie Rudolfa Valentino, demaskowany jako były kryminalista "NIGDY GO NIE WIDZIAŁEM", TWIERDZI DYREKTOR Zamkniesz drzwi, to wchodzą oknami, Dobry Boże, wchodzą szparami OKO KAMERY (47) w portowej mgle rozkwitają syreny znad rzeki rozbrzmiewają różnobarwne tuby różnokształtne buczki młócą śruby pulsują maszyny dzwonki miarowy rwący się chlupot fal roztrącanych przez dzioby z niewidzialnego wsuwają się ostrożnie przez okno ruchliwe macki wyciągają z drżeniem więc rusz wyzwolić wiosnę ruszaj jeszcze dziś wieczór zaokrętuj się dokądś przyłącz podpisz deklarację zaciągnij się zostań jednym z zastaw w lombardzie stary płaszcz niepewności (kulisz się w nim samotnie z odwróconego obrazu na siatkówce usilnie zacieranego składaj słowa zapamiętane światłocienie mozól się by odtworzyć wczoraj wycinaj papierowe figurki udające życie modeluj z gazetowych stronic twarze wygładzając je i ugniatając w ledwo wyczuwalnych zmiennych prędkościach czasu) jeszcze dziś wieczór pokój ożywa gorączkową przedodjezdną krzątaniną poszukiwacz zbiera trochę najpotrzebniejszych rzeczy obmyśla pierwsze kroki najlepiej od ulic na początek spacer w górę i w dół miasta po nadbrzeżach pod wiaduktami kolei nadziemnej zerkając na twarze w taksówkach na szoferów ciężarówek na starych ludzi żujących w jadłodajniach na pijaków rzygających żółcią w zaułkach co tak studiuje ten gazeciarz? co szepnął grubej kobiecie za słojami marynat podstarzały makaroniarz sprzedający kasztany? gdzież ona pędzi ta pospolita dziewczyna w czerwonym kapeluszu wbiegająca po schodach metra aż jeden policjant rzuca coś ze śmiechem drugiemu przez całą szerokość ulicy? i cmoknięcie pocałunku dwu cieni pod gankiem kamienicy z piaskowca zaperzone twarze na rogu przy skrzyżowaniu nagle rozdziawione czarno we wrzasku na głuchy odgłos ciosu gwizdek pierzchające kroki sensacja? jeszcze dziś wieczór ale zamiast tego odnajdujesz siebie (jeśli sobą jest ten płaczliwy pozer jakże częsty towarzysz bezcelowych wędrówek) niepomnego pogoni za pracą nie widzącego tablicy ogłoszeniowej na której kredą nagryzmolono przyszłość wśród Chińczyków dziobiących coś w Talii ogłuszanego egzotycznym grzmotem gongów rechotliwym trzaskiem kołatek niepojętym piskiem fletni jazgotliwym falowaniem obcej mowy muzyką błazenadą gestami strojami nie z tego świata nieznajomego bez imienia w drodze niewiadomodokąd w kapeluszu naciągniętym głęboko na ma? twarz jeśli ją w ogóle ma? twarz CHARLIE ANDERSON Pewnego jasnego metalicznego dnia styczniowego Charlie wybrał się do miasta na lunch z Natem Bentonem. Zjawił się w biurze maklerskim trochę za wcześnie i musiał czekać w pustym gabinecie wyglądając przez wielkie okna w stalowych ramach na Rzekę Północną*, na Statuę Wolności i na zatokę za nią, połyskliwą zielonorozkołysaną przez północno-zachodni wiatr, popstrzoną białymi obłoczkami dymu z holowników, pokratkowaną powierzchniami marszczonymi przez bryzę i zbełtanymi kilwaterami frachtowców borykających się z wiatrem, pocętkowaną lichtugami, krypami, promami automobilowymi, barkami i promami pasażerskimi, jakby odciętymi nożem. Jakiś szkuner z szarymi żaglami szedł fordewindem. Charlie usiadł za biurkiem Nata Bentona i zapalił papierosa uważając, żeby strząsać cały popiół do polerowanej mosiężnej popielnicy stojącej obok biurka. Zabrzęczał telefon. - Pan Anderson? - odezwała się telefonistka. - Pan Benton przeprasza i prosi, żeby pan poczekał jeszcze parę minut. Jest na dole, zaraz przyjdzie. Niedługo w szparze drzwi pokazała się chuda blada twarz Nata na szyi długiej jak u kurczęcia. - Cześć, Charlie, zaraz do ciebie przychodzę. Charlie zdążył wypalić jeszcze jednego papierosa, nim Nat wrócił. - Pewnie umierasz z głodu. - Nic nie szkodzi, Nat. Rozkoszuję się widokiem. - Widokiem? A, tak. Nie wiem, czy mam czas wyjrzeć przez to okno raz w tygodniu. A tak między nami mówiąc, nie od czego innego jak od jednego z tych czerwonych promów zaczynał stary wanderbilt*. Pewnie i mnie by wyszło na zdrowie, gdybym częściej odrywał nos od tych cholernych notowań. No, chodź coś zjeść. -Wyszli i wsiedli do windy, a on nie przestawał mówić. - Swoją drogą, nie należysz do klientów, których łatwo złapać. - Pierwszy raz od roku zdjąłem z siebie kombinezon - odparł Charlie ze śmiechem. Gdy wyszli przez drzwi obrotowe, mróz zaszczypał ich w policzki. - Wiesz, Charlie, zaczynają o was sporo mówić na Wall Street. Akcje Askewa-Merritta skoczyły wczoraj o pięć punktów. Parę dni temu był tu jeden gość z Detroit, wiesz, z ekipy Terna, świetny facet. Szukał cię wszędzie. Ściągnę cię na lunch, jak przyjedzie następnym razem. Gdy doszli do rogu, pod wiadukt kolei nadziemnej, w twarze smagnął ich lodowaty wiatr wyciskający łzy z oczu. Na chodniku było tłoczno. Mężczyźni, posłańcy, przystojne stenotypistki, wszyscy mieli takie same zaaferowane miny i zaciśnięte wargi jak Nat Benton. - Diablo zimno dzisiaj. - Nat sapiąc podniósł kołnierz paltota. -To parowe ogrzewanie biurowe okropnie człowieka wydelikaca. Dali nura w jakieś drzwi i zeszli do sutereny, do restauracji pachnącej ciepłymi bułeczkami. Usiedli przy stoliku i zabrali się do studiowania kart, z twarzami ciągle piekącymi od mrozu. - Wiesz - odezwał się Nat - mam wrażenie, że się nieźle obłowicie na tej waszej fabryczce. - Gdybyś ty wiedział, co to była za szarpanina, żeby ją uruchomić - odrzekł Charlie zanurzając łyżkę w talerzu z grochówką. Ledwo człowiek się odwrócił w drugą stronę, zaraz się coś psuło i wszystko stawało. Ale teraz dostałem wspaniałego fachmana na majstra. Szwab, pracował u Fokkera*. Nat Benton żuł kanapkę z polędwicą po angielsku i popijał maślanką. - Cokolwiek zjem, cierpię na wieczną niestrawność, jakbym... - ...jakbyś był Johnem D. Rockefellerem - dokończył Charlie i obaj parsknęli śmiechem. - Nie mam pojęcia o produkcji - podjął Nat - ale zawsze uważałem, że sekret powodzenia w przemyśle polega na znalezieniu odpowiednich ludzi do pracy. Albo ludzie pracują na ciebie, albo ty na ludzi, ot i wszystko. Weź was, fabrykujecie te swoje aeroplany w Long Island City, ale żeby dostać za nie pieniądze, musicie przyjechać tu, do miasta. Nie mam racji? Charlie podniósł wzrok znad soczystej pieczeni, którą właśnie zaczynał krajać. Roześmiał się. - No, chyba. Trzeba być skończonym matołem, żeby spędzić całe życie z karkiem zgiętym nad rajzbretem. Rozmawiali jakiś czas o golfie, po czym przy kawie Nat powiedział: -- Posłuchaj, Charlie, jesteś starym przyjacielem Olliego i Humphriesów, więc pozwól, że ci szepnę słówko. Nie wyzbywajcie się, chłopcy, swoich akcji. Ja na twoim miejscu zmobilizowałbym całą gotówkę i inwestował, skupował wszystko, co się pojawi na rynku. Zapowiada się koniunktura. - Myślisz, że akcje będą szły w górę? - Zachowaj to dla siebie, ale Merritt i jego ferajna dostali cykorii, sprzedają, więc będzie spadek. Na to właśnie czekają ci od Terna z Detroit, chcą kupić tanio, kapujesz? Wpadła im w oko wasza fabryczka, uważają, że wasze motory to cacka. Więc jakby ci to odpowiadało, to bym się z przyjemnością zajął twoimi interesami. Przez wzgląd na starą przyjaźń, rozumiesz? Charlie się roześmiał. - Rany koguta, nigdy nie myślałem, że będę miał własnego maklera. Ale, cholera, może masz rację. - Nie chcę, żebyś się ocknął pewnego pięknego dnia na zimnym twardym trotuarze, Charlie. Po lunchu Nat Benton spytał, czy Charlie był kiedy na giełdzie. - To ciekawe, jak ktoś nigdy tego nie widział -- rzekł i przeprowadziwszy Charliego przez Broadway, na którym ciął ich w twarze porywisty wiatr, skręcił w wąską ulicę ocienioną wielkimi budynkami, a następnie do zatłoczonego westybulu. - Mróz aż szczypie w uszy!- sapnął. - Prawdziwy mróz jest tam, skąd ja pochodzę - odparł Charlie. Wjechali windą na górę i weszli do niewielkiego pomieszczenia, w którym pana Bentona powitało z widocznym szacunkiem kilku starszawych osobników w liberiach. Nat podpisał się w wielkiej księdze, po czym ich wpuszczono przez małe drzwi na galerię dla gości, gdzie stali jakiś czas patrząc w dół na wielką zielonkawą halę jak na dworcu, z ciżbą mężczyzn, częściowo w uniformach albo z plakietkami na piersiach, kłębiącą się zwolnionym ruchem wokół stanowisk, przy których dokonywano transakcji. Czasami ciżba gęstniała i zbijała się to przy tym, to przy tamtym stoisku. Hala była pełna przy-tłumionego szurgotu i klekotu dalekopisów, w którym tonęły ludzkie głosy. - Nie wygląda to zbyt imponująco -- powiedział Nat - ale przechodzą tu z rąk do rąk miliony. Wskazał Charliemu stoiska, przy których handlowano różnymi rodzajami akcji. - Przemysł awiacyjny tutaj się nie liczy, co? - spytał Charlie. - Nie, tylko stal, nafta, auta - odrzekł Nat. - No, damy im parę latek, a potem zobaczymy, prawda, Nat? - powiedział Charlie chełpliwie. Wsiadł na Drugiej Alei w kolej nadziemną i pojechał w górę Manhattanu, a następnie przez most Queensboro. Wysiadł na Queens Plaza i spacerkiem doszedł do garażu, w którym trzymał automobil otwartego dwuosobowego Stutza, kupionego z drugiej ręki. Ruch był duży, tak że dojechał do fabryki zmęczony i poirytowany. Niebo się zaciągnęło, wiatr miótł suchym śnieżkiem. Wjechawszy na dziedziniec nacisnął przed kantorkiem na hamulce, aż pod kołami zazgrzytał żużel. Zdjął z głowy ocieplaną pilotkę wojskową i zgasiwszy motor siedział chwilę w aucie wsłuchując się w szum, warkot i stukot hal fabrycznych. - Znowu zwolnili, sukinsyny - mruknął pod nosem. Wsunął głowę do gabinetu Joego, ale Joe konferował z jakimś facetem w futrze z szopa, wyglądającym na sprzedawcę obligacji. Wobec tego pobiegł do siebie, rzucił w przelocie sekretarce: "Cześć, Ella, ściągnij mi Staucha" - i usiadł przy biurku zasłanym notatkami na niebieskich i żółtych świstkach papieru. Cholera jasna, pomyślał, żeby człowiek był przez całe życie przykuty do biurka. Nad nim pochylała się poważna kanciasta blada twarz Staucha, z szopą bezbarwnych włosów nad zieloną umbrelką osłaniającą oczy. - Siadaj, Julius. Jak tam wszystko? Wykończalnia pracuje? - Jo, jo, ale dwie stemplownice byli zepsute za jeden dzień. - Co ty gadasz? Chodźmy zobaczyć. Nim Charlie wrócił do swego gabinetu, zrobiła się szósta wieczór. Na nosie miał smugę smaru, w ręce ściskał jeszcze tłusty mikrometr. Zadzwonił do Joego. - Halo, Joe. Wracasz do domu? - Jasne. Czekałem na ciebie. Co się znowu stało? - Jak zwykle leżałem na brzuchu i taplałem się w smarach. Charlie umył w ubikacji twarz i ręce, po czym zbiegł na dół po schodkach obitych gumą. Joe czekał na niego przy wyjściu. - Moja żona wzięła auto, Charlie. Pojedziemy twoim. - Będzie dość przewiewnie, Joe. - Jakoś wytrzymamy. - Dobranoc panu. Dobranoc panu - pożegnał ich nocny stróż w czapce z nausznikami, zamykając za nimi. - Słuchaj, Charlie - odezwał się Joe, gdy się włączyli w sznur pojazdów u końca alejki. - Nie mógłbyś zwalić więcej brudnej roboty na Staucha? Wygląda, że się na tym zna. - O niebo lepiej ode mnie - odparł Charlie ślepiąc przed siebie przez oszronioną szybę. Reflektory aut nadjeżdżających z przeciwka jarzyły się rozbłyskami światła w zacinającym śniegu. Dźwigary mostu obrosły już wyraźnymi czystymi pasemkami bieli. Zarysy rzeki i miasta ledwo majaczyły, to ciemniej, to połyskliwiej, w wirze płatków. Charlie musiał diablo uważać, żeby nie wpaść w poślizg na oblodzonej jezdni mostu. - Brawo, Charlie - powiedział Joe, gdy zjechali ślimakiem z mostu i zanurzyli się w poprzeczną ulicę pełną złotych świateł. Przez skrzyżowania Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy wlekli się w żółwim tempie. Było w pół do ósmej, gdy skostniali z zimna zajechali przed bramę kamienicy na Riverside Drive, gdzie Charlie mieszkał od jesieni z Askewami. Przy drzwiach powitała ich pani domu i dwie małe płowe dziewczynki. Grace Askew była wyblakłą kobietą o jasnych włosach i sieci lekkich zmarszczek pod oczami i na szyi, co jej nadawało słodko nadąsany przywiędły wygląd. - Martwiłam się, że nie masz auta na tę śnieżycę - powiedziała do Joego. - Śnieg, śnieg, śnieg, będzie śnieg - śpiewała podskakując starsza z dziewczynek, Jean. - Aha, Charles - powiedziała Grace z odcieniem drwiny w głosie, gdy weszli zagrzać ręce przy gazowych polanach w salonie, gdzie wisiał ciepły zapach gotującego się obiadu. - Ta pani dzwoniła mało dwadzieścia razy. Pewno myśli, że jej nie chcę do ciebie dopuścić. - Jaka pani? Doris? Grace, z wydętymi wargami, kiwnęła głową. - Zjedz lepiej z nami, Charles. Mam wspaniały udziec barani i pataty. Przecież bardziej ci smakują nasze domowe obiady niż te jej frymuśne specjały. Charlie był już przy telefonie. - A, to ty, Charlie - doszedł go słodki szczebiotliwy głos Doris. -Już byłam w strachu, że cię zasypało na Long Island. Potrzebuję jednej osoby do stołu. Mam na kolacji parę osób, na pewno będziesz chciał je poznać. Jest pan, który był inżynierem za cara. Czekamy na ciebie wszyscy. - Kiedy słowo daję, Doris, walę się z nóg. - Dobrze ci zrobi odmiana. Mama wyjechała na południe, cały dom jest do naszej dyspozycji. Czekamy na ciebie z kolacją. - Znowu te parszywe Ruski - mruknął Charlie biegnąc do swego pokoju, żeby skoczyć w smoking. - Ale zrobił się z ciebie lew salonowy! - zawołał Joe z fotela, w którym czytał wieczorną gazetę, z nogami wyciągniętymi ku polanom gazowym. - Tatusiu, co to jest lew salonowy? - zaintonowała Jean. - Grace, nie byłabyś taka dobra? Charlie czerwieniąc się podszedł do pani Askew, z końcami czarnej muszki dyndającymi u szyi. - No, no, to prawdziwe oddanie lecieć gdzieś w taki wieczór-powiedziała Grace wstając z fotela. Aż wysunęła koniuszek języka, żeby równo zawiązać muszkę. - Ja bym to raczej nazwał demencją - wtrącił Joe. - Tatusiu, co to jest demencja? - zawtórowała Jean. Charlie był już na podeście z imitacji marmuru, gdzie się mieszały próbki zapachowe obiadów ze wszystkich mieszkań kondygnacji. Czekając na windę nakładał paltot, a wsiadłszy do auta naciągnął wełniane rękawice. W Central Parku śnieg skrzypiał pod kołami. Wyjeżdżając na Pięćdziesiątą Dziewiątą wpadł w poślizg, wyprowadził, znowu wpadł. Koła chwyciły się bruku tuż przy posterunkowym, który stał na rogu zabijając ramiona dla rozgrzewki. Glina łypnął na niego. Charlie podniósł dłoń do czoła i zasalutował gracko po wojskowemu. Glina się roześmiał. - Nieładnie, nieładnie! - zawołał i wrócił do zabijania ramion. Przestąpiwszy próg apartamentu Humphriesów, Charlie z miejsca zatonął stopami w długim włosie baluchistańskiego dywanu. Doris wyszła mu naprzeciw. - Kochany jesteś, żeś przyszedł w taką okropną pogodę - zagruchała. Pocałował ją. Wolałby, żeby nie miała na wargach tyle tłustej szminki. Przygarnął ją do siebie, taką szczupłą w bladozielonej sukni wieczorowej. - To ty jesteś kochana - szepnął. Z salonu dochodziła rozmowa, cudzoziemskie głosy, klekotanie lodu w mikserze. - Chciałbym być z tobą sam na sam - powiedział chrapliwie. - Wiem, Charlie. Ale musiałam zaprosić tych ludzi. Może nie będą długo siedzieć. Poprawiła mu muszkę, przygładziła włosy i wepchnęła go przed sobą do salonu. Gdy wyszli ostatni goście, Charlie znalazł się twarzą w twarz z Doris w przedpokoju. Wciągnął głęboko powietrze. Wypił w ciągu wieczora mnóstwo cocktaili i szampana. Szalał za nią. - Rany, Doris, ci ludzie są nie do zniesienia. - Słodki jesteś, żeś przyszedł, Charlie. Charlie czuł, jak w nim wzbiera gorzki jątrzący gniew. - Słuchaj, Doris, musimy ze sobą porozmawiać. - Och, zrobiliśmy się tacy poważni. Doris przybrała kwaśną minę, osunęła się na kanapkę. - Posłuchaj, Doris. Szaleję za tobą, przecież wiesz. - Ależ, Charlie, tak się świetnie bawimy, nie psujmy tego póki co. Sam wiesz, małżeństwo nie zawsze jest zabawne. Większość moich przyjaciółek, które wyszły za mąż, ma okropne życie. - Jeśli ci chodzi o forsę, to się nie martw. Spółka się rozkręciła, idzie świetnie. Nie kłamałbym ci przecież, zapytaj Nata Bentona. Nie dalej jak dziś przy lunchu powiedział mi, jak mogę szybko dojść do grubszych pieniędzy. Doris podeszła i pocałowała go. - Poczciwy stary głuptas z tego Nata. Ale chyba mnie nie uważasz za taką interesowną małą dziwkę. Bo jeśli tak, to nie rozumiem, dlaczego chcesz się ze mną żenić. Słowo daję, Charlie, czego pragnę najbardziej w świecie, to rzucić to wszystko i zacząć na siebie samą zarabiać. Nie cierpię tego cieplarnianego życia salonowego. Porwał ją, przyciągnął do siebie. Odepchnęła go. - Moja suknia, kochanie! To ona kosztuje pieniądze, nie ja. A teraz bądź grzecznym chłopcem, idź do domu i lulu. Wyglądasz na skonanego. Wyszedłszy na ulicę stwierdził, że do auta nawiało pełno śniegu. Starter ledwo się kręcił, nie było sposobu, żeby zapalić motor. Zadzwonił do garażu i kazał przysłać kogoś do uruchomienia auta. Skoro był już w budce, postanowił zatelefonować do pani Darling. - Co za okropna pogoda, kochasiu. No, dla pana Charliego coś się może znajdzie. Chociaż to tak nagle i pod koniec tygodnia. Powiedzmy... za jakąś godzinkę? Charlie spacerował długo w śniegu przed kamienicą Doris czekając, kiedy przyjadą uruchomić automobil. Gorzka żółć wściekłości podchodziła mu do gardła. Kiedy wreszcie zjawił się mechanik i uruchomił auto, Charlie kazał je odprowadzić do garażu, a sam poszedł do znajomej knajpy. Ulice były puste. Suchy śnieżek ciął go w twarz, gdy schodził po schodkach do drzwi w suterenie. W knajpie tłoczyli się mężczyźni i dziewczyny, na pół pijani, przekrzykujący się, chichoczący. Charlie chętnie by im wszystkim skręcił karki. Wypił jedną po drugiej cztery whisky i poszedł do pani Darling. Jadąc windą w górę poczuł się wstawiony. Dał czarnemu windziarzowi dolara i kącikiem oka dostrzegł zdumienie na rozpromienionej gębie chłopaka, który wsuwał banknot do kieszeni. Wszedłszy wydał okrzyk wojenny. - Któż to widział, panie Charlie - upomniała go czarna pokojówka w wykrochmalonym czepeczku i fartuszku, która mu otworzyła drzwi. -Dobrze pan wie, że nasza pani nie lubi żadnych takich. I to kto, pan, taki dobrze ułożony mężczyzna. - Cześć, kochanie. - Ledwo spojrzał na dziewczynę. - Zgaś światło -zakomenderował. - Pamiętaj, na imię masz Doris. Idź do łazienki, rozbierz się pomaluj usta grubo szminką. Pamiętaj, grubo. Zgasił światło i jął zdzierać z siebie ubranie. Po ciemku nie mógł wyjąć spinek ze sztywnych mankietów. Szarpnął obiema rękami, aż rozdarł dziurki. - Chodź tu teraz, do cholery. Kocham cię, Doris, suko jedna. Dziewczyna drżała. Kiedy ją złapał i ścisnął, wybuchnęła płaczem. Musiał poprosić o jakiś alkohol, żeby jej dodać otuchy, i tak się zaczęło. Następnego dnia obudził się późno, zbyt rozbity, żeby iść do fabryki. Nie chciało mu się w ogóle wychodzić, tylko pić. Siedział przez cały dzień w salonie pani Darling, obwieszonym kotarami, i pił gin z kropelkami. Po południu przyszła pani Darling i grała z nim trochę w garibaldkę. Opowiedziała mu o śpiewaku operowym, który jej złamał życie, a potem jęła mu perswadować, żeby odstawił już ten gin i wytrzeźwiał przy piwie. Wieczorem ją uprosił, żeby mu sprowadziła tę samą dziewczynę, a gdy ta się zjawiła, zaczął jej tłumaczyć, że nie jest wariatem. Obudził się sam w łóżku, trzeźwy i zdegustowany. Askewowie siedzieli przy niedzielnym śniadaniu, kiedy wrócił do domu. Dziewczynki leżały na dywanie czytając komiksy, na wszystkich fotelach były porozkładane niedzielne dodatki. Joe, w szlafroku, palił cygaro przy ostatniej filiżance kawy. - Zjawiłeś się w samą porę na pyszną, świeżo parzoną kawkę-powiedział. - No, no, przeciągnęła się ta kolacyjka - dorzuciła ze śmieszkiem Grace. - Wdałem się w partyjkę pokera - bąknął Charlie. Kiedy usiadł, paltot mu się rozchylił i ukazał się podarty gors koszuli. - To musiała być rzeczywiście nie lada partyjka - zauważył Joe. - Wszystko to funta kłaków niewarte - odparł Charlie. - Pójdę umyć twarz. Wróciwszy w szlafroku i rannych pantoflach, poczuł się trochę lepiej. Grace podała mu wiejskiej kiełbasy i gorącego chleba kukurydzanego. - Słyszałem już o różnych przyjątkach na Park Avenue, ale nigdy o takim, które by trwało dwa dni. - Daj spokój, Grace. - Słuchaj, Charlie, czytałeś wczoraj kolumnę finansową "Evening Post"? Był artykuł o boomie w przemyśle awiacyjnym. - Nie, za to rozmawiałem z Natem Bentonem. Wiesz, mówiłem ci o nim, to ten makler, przyjaciel Olliego Taylora. Otóż twierdzi... Grace się podniosła ze swego miejsca. - No, chłopcy, jeśli macie zamiar rozmawiać w niedzielę o interesach, to ja wychodzę. Joe ujął żonę za ramię i popchnął ją delikatnie z powrotem na fotel. - Pozwól mi powiedzieć tylko jedną rzecz, a potem sza. Mam nadzieję, że nie wpadniemy w ręce spekulantów przez najbliższe pięć lat, Charlie. Żałuję, że nasze akcje są w ogóle notowane na giełdzie. Chciałbym mieć do Merritta i tamtych takie samo zaufanie jakie mamy do siebie. - Pogadamy o tym - odrzekł Charlie. Joe podał mu cygaro. - Na dzisiaj koniec, Gracie - powiedział. - Może byś nam nastawiła parę kawałków na victroli*? Charlie projektował przez całą zimę, że zabierze ze sobą Doris, kiedy będzie leciał do Waszyngtonu jednym z pokazowych aeroplanów, żeby zademonstrować niektóre ze swoich patentów ekspertom z Departamentu Wojny, ale Doris odpłynęła z matką do Europy tydzień wcześniej. Zostawszy bez przydziału zadzwonił pewnego wiosennego sobotniego wieczoru do Johnsonów. Jeszcze w zimie spotkał kiedyś w metrze Paula, który go spytał z widoczną urazą, dlaczego w ogóle do nich nie zagląda. Charlie odparł wówczas zgodnie z prawdą, że od miesięcy nie wytyka nosa z fabryki. Czuł się teraz głupio, nakręcając numer, słuchając sygnału. Wesoły głos Eweliny wydał mu się jak zawsze lekko podszyty drwiną. To cudownie, Charlie musi zaraz przyjechać i zostać na kolację, powiedziała; będzie kupa ciekawych ludzi. Otworzył mu Paul, z ziemistą twarzą, jakiej Charlie jeszcze u niego nie widział. - Witaj, rzadki gościu - powiedział z nieszczerą kordialnością w głosie, klepnął go kilka razy po plecach i wprowadził do zatłoczonego pokoju. Było tu kilka bardzo ładnych dziewcząt i wielu młodych mężczyzn różnego wzrostu i postury, były szklaneczki z cocktailami, tacki z przekąskami na biskwitach i mnóstwo dymu papierosowego. Wszyscy mówili jeden przez drugiego jazgocząc jak obrabiarki w tokarni. W głębi pokoju siedziała na blacie marmurowego stolika Ewelina, wysoka, blada i piękna, obok niskiego mężczyzny o długim żółtym nosie i workach pod oczami. -- O, Charlie, jak ty dostatnio wyglądasz. Poznaj Charlesa Edwarda Holdena. Holdy, to Charlie Anderson, zajmuje się aparatami latającymi. No, no, Charlie, wyglądasz nieprzyzwoicie dostatnio. - Nieprzyzwoicie to jeszcze nie -- odparł Charlie usiłując się powstrzymać od śmiechu. - Coś ty taki z siebie zadowolony? Wszyscy są dzisiaj czemuś tacy ponurzy. - Ja nie jestem ponury - odezwał się Holden. - Nie powiesz mi, że ja jestem ponury. - Oczywiście, Holdy, ty nigdy nie jesteś ponury. Tylko twoje artykuły dziwnie ociekają krwią. Wszyscy się bez przerwy śmieli. Charlie został odsunięty od Eweliny przez jakichś ludzi, którzy chcieli usłyszeć, co mówi Charles Edward Holden. Znalazł się sam na sam z nieatrakcyjną młodą kobietą w błyszczącym szarym kapeluszu z wielką klamrą, która wyglądała jak reflektor. - No, niech pan mi powie, co pan tworzy? - Co tworzę? - Bo tutaj prawie każdy coś tworzy. Pisze, maluje, bo ja wiem co robi. - Ja nic nie tworzę. Buduję motory do aeroplanów. - Lotnik, a to interesujące. Uwielbiam przychodzić do Eweliny, bo nigdy nie wiadomo, kogo się pozna. Wie pan, gdybym się nie spóźniła ostatnim razem, tobym poznała Houdiniego*. Ewelina ma szczęśliwą rękę do sław. Ale to się odbija na Paulu, nie uważa pan? Paul to słodki chłopiec, a Ewelina tak się afiszuje z panem Holdenem. To publiczna tajemnica, Holden pisze o niej bez przerwy w swoich felietonach. Może ja mam staroświeckie poglądy, ludzie po większej części nic sobie z tego nie robią. Oczywiście, pięknie jest stawiać sprawę uczciwie, no i on jest taką sławą. Zgadzam się, że ludzie powinni podchodzić otwarcie do zagadnień seksualnych, pan nie? Zapobiega to tym wszystkim potwornym kompleksom i innym rzeczom. Ale szkoda mi Paula, to taki miły przyzwoity młody człowiek. Kiedy część gości się rozeszła, czarna służąca mówiąca po francusku podała ryż z curry i mnóstwem różności w środku. Pan Holden i Ewelina nie dali nikomu dojść do słowa. Mówili cały czas o ludziach, o których Charlie nigdy nie słyszał. Próbował się dorwać do głosu, żeby im opowiedzieć jak go wówczas wzięli za Holdena w tej knajpie, ale nikt go nie chciał słuchać, zresztą może i szczęśliwie. Doszli właśnie do sałaty, gdy nagle Holden wstał i oznajmił: - Moja droga, jedyna zasada moralna, której przestrzegam, to nigdy się nie spóźniać do teatru. Musimy pędzić. Wyszli oboje z Eweliną w wielkim pośpiechu, zostawiając Charliego i Paula z zadziornym mężczyzną w średnim wieku i jego żoną, którym Charliego nigdy nie przedstawiono. Trudno było z nimi rozmawiać, bo mężczyzna był zbyt wstawiony, żeby słuchać, co ktoś mówi, kobieta zaś miała z nim jakieś prywatne porachunki, od których nie dawała się w żaden sposób odwieść. W końcu wyszli na niepewnych nogach i Charlie został sam z Paulem. Zajrzeli na chwilę do pobliskiego kinematografu, ale film był nędzny, tak że w rezultacie Charlie pojechał do domu wściekły i zwalił się na łóżko. Następnego ranka przyjechał wcześnie po Andy'ego Merritta i siedział z nim w wielkiej antyseptycznej jadalni Yale Clubu czekając, aż Merritt skończy śniadanie. - Będzie rzucało? - zapytał Merritt od razu na wstępie. - Prognoza była wczoraj pomyślna. - Co mówi Joe? - Kazał nam trzymać język za zębami, słuchać, co powiedzą tamci. Merritt dopijał małymi łyczkami ostatnią filiżankę kawy. - Wiesz, Joe czasami przesadza z tą ostrożnością. Chciałby prowadzić do końca życia prowincjonalną fabryczkę, którą przekaże wnukom. To było dobre za dawnych lat w północnej części stanu, ale teraz jak przedsiębiorstwo się nie rozrasta, to jest do kitu. - Och, rozrasta się, rozrasta - odparł Charlie wstając i ruszając ku drzwiom jadalni, w ślad za szerokimi barami Merritta w tweedowej marynarce. - Gdyby się nie rozrastało, już by nas w ogóle nie było. Gdy myli ręce w toalecie, Merritt spytał Charliego, jakie ubrania ze sobą zabiera. Charlie się roześmiał i odrzekł, że zdaje się ma gdzieś czystą koszulę i szczoteczkę do zębów. Merritt obrócił do niego poważną kanciastą twarz. - Niewykluczone, że będziemy musieli się gdzieś pokazać. Zarezerwowałem mały apartament w hotelu Waldman Park. Rozumiesz, w Waszyngtonie te rzeczy się bardzo liczą. - Och, w najgorszym razie wypożyczę sobie smoking. Kiedy szwajcar umieścił na rozkładanym siedzeniu za budą wielką walizę ze świńskiej skóry i pudło na kapelusze Merritta, ten zapytał z zatroskaną miną, czy Charlie nie uważa, że to będzie zbyt wielkie obciążenie dla aeroplanu. - Co ty, skądże? Możemy zabrać kilkanaście takich waliz - odparł Charlie kładąc nogę na starterze. Pojechali szybko pustymi ulicami, przez most i dalej szerokimi alejami krzykliwych niskich domków aż do Jamaiki. Bill Cermak wyprowadził już aparat z hangaru, wszystko sprawdził. Charlie położył dłoń na plecach wytłuszczonej skórzanej kurtki Billa. - Zawsze wszystko na czas, co, Bill? - powiedział. - Poznaj pana Merritta. Słuchaj, Andy, Bill poleci z nami, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Gdyby coś przypadkiem nawaliło, potrafi zrobić nowy motor ze szpilek do włosów i gumy do żucia. Bil1 windował już walizę Merritta do ogona. Merritt naciągnął tymczasem długi skórzany płaszcz i wielkie okulary ochronne, jakie Charlie widział na wystawie u Abercrombiego i Fitcha. - Myślisz, że będzie rzucało? - spytał ponownie. Charlie podsadził go do aeroplanu. - Może trochę rzucać nad Pensylwanią. Ale zdążymy na dobry lunch. No, panowie, to będzie moja pierwsza wizyta w stolicy naszego kraju. - Moja też - powiedział Bill. - Bill jak żyje, nie ruszył się z Brooklynu - dorzucił Charlie ze śmiechem. Z satysfakcją usadowił się za sterami. Włożywszy okulary, zawołał przez ramię do Merritta: - Siedzisz na miejscu obserwatora, Andy! Starter Askewa-Merritta zapalił jak marzenie. Motor pracował cicho i płynnie jak maszyna do szycia. - I co ty na to, Bill? - wołał Charlie raz po raz do mechanika za sobą. Aeroplan potoczył się gładko po miękkim polu, podskoczył kilka razy, wzniósł się w górę we wczesnowiosennym słońcu i poszybował łukiem nad łupkowoszarymi kwartałami Brooklynu. Lekki północ-no-zachodni wiatr marszczył mętnozieloną zatokę w milion bruzd. Potem lecieli nad zdewastowanymi terenami fabrycznymi Bayonne i Elizabeth. Dalej były brunatne rozlewiska solne, po czym rozpostarło się pod nimi New Jersey pokrajane na wielkie płaskie prostokąty, żółte, rdzawe, to znów podszyte zieloną mgiełką wschodzących upraw. Za wstęgą Delaware słońce przebijało się przez wielkie białe cumulusy. Zaczęło trochę rzucać, więc Charlie wzniósł się na siedem tysięcy stóp, gdzie było zimno i przejrzyście przy pięćdziesięciomilowym wietrze z północno-zachodu. Koło południa zniżył się i w przerwie chmur zobaczył błyszczącą jaskrawoniebieską Sasquehannę. Już na wysokości dwu tysięcy stóp poczuł ciepły oddech wiosny znad świeżo zoranych pól. Szybując nisko nad farmami widział biały puch kwitnących sadów. Chcąc ominąć gwałtowny szkwał u cypla Chesapeake poleciał za daleko na południe i musiał wracać na północ wzdłuż Potomaku, kierując się na połyskliwą białą kopułę Kapitolu i błyszczący opiłek Iglicy Waszyngtona*. Nad miastem nie było dymu. Krążył przez pół godziny, nim odszukał lotnisko. Wszędzie było tak zielono, że wszystko wyglądało jak aerodrom. - No, Andy - powiedział gdy rozprostowywali kości na murawie - oczy wylizą tym twoim ekspertom, jak zobaczą nasz starter. Merritt był blady na twarzy, lekko się zataczał idąc. - Nic nie słyszę! - krzyknął. - Muszę się gdzieś odlać. Charlie ruszył za nim do hangaru, zostawiając Billa, żeby sprawdził motor. Merritt dzwonił po taksówkę. - Rany Jezusa, zgłodniałem jak wilk! - ryknął Charlie. Merritt się wzdrygnął. - Ja muszę się najpierw czegoś napić, bo mi żołądek podjeżdża do gardła. Kiedy się usadowili w taksówce, z nogami na jego olbrzymiej walizie ze świńskiej skóry, Merritt oznajmił: - Powiem ci coś, Charlie. Do tego startera będziemy musieli założyć oddzielną spółkę. Może być potrzebna osobna fabryka i w ogóle wszystko. Standardowe Części Awiacyjne, to powinno chwycić. Mieli zarezerwowane dwa pokoje i duży salon z różowymi fotelami. Z okien olbrzymiego nowiutkiego hotelu widać było świeżą zieleń Rock Creek Parku. Merritt rozejrzał się z widoczną satysfakcją. - Zawsze lubię być na miejscu w niedzielę - oświadczył. - Człowiek ma czas się zainstalować, nim przystąpi do interesów. Dorzucił, że nie przypuszcza, by w jadalni spotkali w niedzielę kogoś znajomego, ale po drodze tyle razy ich zatrzymywano, że z ledwością dobrnęli do stolika na końcu sali. Charlie został przedstawiony jakiemuś senatorowi, radcy prawnemu wielkich korporacji, najmłodszemu członkowi Izby Reprezentantów oraz bratankowi sekretarza marynarki. - Rozumiesz - wyjaśnił Merritt - mój staruszek był kiedyś senatorem. Po lunchu Charlie wrócił na lotnisko, rzucić jeszcze okiem na aeroplan. Bill Cermak wypucował wszystko, że błyszczało jak wystawa u jubilera. Charlie zabrał go ze sobą do hotelu, żeby mu sprokurować coś do picia, ale się okazało, że na korytarzu przed ich apartamentem kręcą się kelnerzy, a z otwartych drzwi wydobywa się dym cygar i głośny gwar rozmówek towarzyskich. Bill przytknął wielki paluch do krzywego nosa i oznajmił, że lepiej sobie pójdzie. - Cholera, rzeczywiście wygląda, że to cała śmietanka towarzyska Waszyngtonu. Chodź, zaprowadzę cię do mojej sypialni. Przyniosę coś do picia, tylko będziesz musiał trochę poczekać. - Poczekam, szefie, nigdzie mi się nie śpieszy. Charlie umył ręce, poprawił krawat i wszedł do salonu z determinacją człowieka, który daje nura do zimnego basenu. Andy Merritt zaimprowizował tu przyjątko z cocktailami Martini, sałatką z drobiu, sandwiczami, salaterką kawioru i dzwonkami jakiejś wędzonej ryby. Było dwóch srebrnowłosych dżentelmenów, trzy zbyt wymalowane południowe piękności o niskich głosach, jeden tęgi senator, jeden bardzo chudy senator w wysokim kołnierzyku, paru bladych młodzieńców o harvardzkim akcencie oraz ziemisty mężczyzna ze złotym zębem, który pisywał felietony pod stałym tytułem "Plotki kapitolińskie", przedrukowywane w gazetach całego kraju. Był również młody spec od kampanii reklamowych nazwiskiem Savage, którego Charlie poznał kiedyś u Eweliny. Merritt przedstawił Charliego wszystkim po kolei, po czym Charlie stał przestępując z nogi na nogę, dopóki nie udało mu się wymknąć do sypialni z dwiema angielkami żytniówki i półmiskiem sandwiczów. - Rany, to okropność. Człowiek boi się otworzyć usta, żeby nie strzelić jakiegoś głupstwa. Usiedli obaj z Billem na łóżku i zabrali się do sandwiczy nasłuchując metalicznego paplania, które dochodziło przez drzwi. Wypiwszy whisky Bill wstał, otarł usta wierzchem dłoni i spytał, o której ma się stawić jutro rano. - Wystarczy o dziewiątej. Może byś jednak został? Nie mam o czym gadać z tymi typami. Dałoby ci się pewnie skombinować jakąś południową ślicznotkę. Bill odparł, że jest statecznym ojcem rodziny, znajdzie sobie gdzieś nocleg i uderzy w kimono. Po jego wyjściu Charliemu nie pozostało nic innego jak wrócić do salonu. W pokoju Merritta spostrzegł czarne oczy tęgiego senatora wbite w siebie spomiędzy podrygujących kapelusików dwu ładnych dziewcząt. Charlie ani się spostrzegł, jak się z nimi żegnał. Piwnooka była blondynką, niebieskooka zaś miała włosy kruczoczarne. Pozostała po nich lekka smuga perfum i zapach giemzowych rękawiczek. - No, która ładniejsza pańskim zdaniem, młody człowieku? Obok stał tęgi senator zadzierając ku niemu głowę z irytująco porozumiewawczym uśmieszkiem. Charlie poczuł, jak mu się ściska gardło, nie wiadomo czemu. - Obie to prawdziwe piękności. - Osiołkowi w żłoby dano - powiedział senator z lekkim rechotem wstrząsającym miękkie fałdy jego podbródków. - Osioł Buridana* zdechł z niezdecydowania, panie kolego - wtrącił chudy senator chowając do kieszeni kopertę, na której wespół z Andym Merrittem wypisywali jakieś cyfry. - Ja też zdycham, kolego - odrzekł tęgi senator odgarniając z czoła kosmyk czarnych włosów i trzęsąc obwisłymi podbródkami. - Zdycham codziennie. A propos, nie zjadłby pan senator u mnie obiadu w towarzystwie tych młodych ludzi? Stary Horacy przygotowuje zdaje się swoją sławną potrawkę z żółwia. Położył jedną małą pulchną dłoń na ręce chudego senatora, drugą na ręce Charliego. - Niestety, kolego, moja pani zaprosiła paru przyjaciół do Chevy Chase Clubu. - Wobec tego obawiam się, że młodzi ludzie będą skazani na towarzystwo dwu starych mamutów. Ma być generał Hicks. Myślałem, że może pan będzie pośrednikiem między generacjami. Charlie dostrzegł nieznaczny uśmieszek zadowolenia na poważnej, dobrze ułożonej twarzy Andy'ego Merritta. Tęgi senator podjął swoim gładkim namaszczonym adwokackim głosem: - Prawdę mówiąc, powinniśmy już chyba iść. Generał ma być o siódmej, a ci starzy wojacy lubią się zjawiać punktualnie. Nim zdążyli we czterech - Charlie, Andy Merritt, Savage i tęgi senator - wyjść w waszyngtońską noc pachnącą oliwą rozlaną na asfalcie, wyziewami automobilowymi, młodymi listkami i kwitnącą wistarią, na podjeździe hotelowym zatrzymał się bezszelestnie wielki czarny Lincoln. Dom senatora był taki sam jak jego limuzyna - wielki, ciemny, lekko połyskliwy i bezszelestny. Gdy się rozsiedli w głębokich fotelach obitych czarną skórą, stary siwy Mulat rozniósł Manhattany na grawerowanej srebrnej tacy. Senator wyprowadzał każdego z mężczyzn oddzielnie, żeby mu pokazać, gdzie może umyć ręce. Charliemu nie w smak były drobne klepnięcia małych tłustych dłoni senatora, gdy ten go eskortował do wielkiej staromodnej łazienki z marmurową wanną wpuszczoną w podłogę. Kiedy wrócił, składane drzwi do stołowego były otwarte, a przed nimi niecierpliwie krążył lekko utykający krzepki starszy pan z białymi wąsami. - Czuję tę potrawkę z żółwia, Bowie. Zdaje się, że stary Horacy nie zapomniał jeszcze swoich sztuczek. Przy zupie i przy sherry generał perorował cały czas od szczytu stołu. - Oczywiście, te eksperymenty z aparatami latającymi mogą być bardzo owocne dla postępu. Mówię ci, Bowie, jesteś jednym z ostatnich ludzi w Waszyngtonie, którzy mają przyzwoitą kuchnię. Być może w dalekiej przyszłości otworzą drogę nieoczekiwanym perspektywom, ale z wojskowego punktu widzenia, panowie, nie wszyscy jesteśmy przekonani, że już dowiodły swojej wartości. Ta potrawka jest wyborna, Bowie. My w naszym resorcie nie pokładamy takiej ufności w aparatach latających, jaką zdaje się pokładają chłopcy z Departamentu Marynarki. Kieliszeczek dobrego burgunda, Bowie, za niczym tak nie przepadam. Eksperyment to wielka rzecz i nie przeczę, może w odległej przyszłości... - W odległej przyszłości - przedrzeźniał ze śmiechem Savage wychodząc spod kamiennego portyku domu senatora Planeta, przed którym czekała zamówiona taksówka. - Gdzie was, panowie, podrzucić? Cała bieda, że już żyjemy w odległej przyszłości, tylko nic o tym nie wiemy. - W każdym razie nie wiedzą o tym w Waszyngtonie - powiedział Merritt wsiadając do taksówki. Savage zarechotał. - Senator i generał są pociesznie staroświeccy. Przedpotopowe mamuty. Ale nie martwcie się, panowie, o generała. Jak się tylko dowie, że ma do czynienia z... no, wiecie... ze swoimi ludźmi, zrobi się łagodny jak baranek. Wierzy w rządy dżentelmeńskie, sprawowane przez dżentelmenów dla dżentelmenów. - Chyba wszyscy w nie wierzymy - powiedział surowo Merritt. Savage gruchnął gromkim śmiechem. - Dżentelmeni z urodzenia. Na próżno szukam choć jednego od lat. - Obrócił do Charliego roześmianą perkatą twarz z wyłupiastymi oczami alkoholika. - Senator uważa, że jest pan pupilkiem możnych tego świata. Prosił, żebym pana do niego przyprowadził. Senator jest bardzo romantyczny, rozumie pan? Znowu prychnął śmiechem. Facet musi być nielicho zalany, pomyślał Charlie. Sam był trochę mętny po Napoleonie pitym z pękatych kieliszków, którym zakończyli obiad. Savage wysadził ich przed Waldman Parkiem i taksówka potoczyła się dalej. - Co to za typ, Andy? - Niebezpieczny facet - odparł Merritt. - Jeden z błyskotliwych protegowanych Moorehouse'a. Owszem, bystry gość, ale nie podoba mi się, co o nim słyszę. Myśli, że złapie kontrakt na kampanię reklamową Askewa-Merritta, ale myśmy jeszcze do tego nie dorośli. Takie bubki od reklamy potrafią wyssać z firmy ostatnią krew. Jadąc windą na górę Charlie powiedział: - Myślałem, że te lale pojadą z nami na obiad. - Senator Planet nigdy nie zaprasza kobiet do domu. Ma w ogóle specyficzną reputację. W Waszyngtonie nie brak dziwnych ludzi. - Fakt - przytaknął Charlie ziewając. Był wypompowany. Zasnął, ledwo się rozebrawszy. Pod koniec tygodnia Charlie wrócił z Billem Cermakiem do Nowego Jorku, Andy'ego Merritta zaś zostawili, żeby negocjował z ekspertami kontrakty rządowe. Kiedy wprowadzili aeroplan do hangaru, Charlie powiedział, że podrzuci Billa autem do jego domu w Jamaice. Po drodze wstąpili do niemieckiej Bierstuby*. Byli głodni, a w domu Billa było już po kolacji, więc zamówili rosół z kluskami i sznycle. Potem Charlie odkrył, że sprzedają tu spod lady rzekome reńskie, więc zamówił butelkę, do której kazali sobie podać jeszcze po sznyclu. Charlie jął opowiadać Billowi, że kontrakty rządowe są murowane, tak twierdzi Andy Merritt, a Andy Merritt nigdy się nie myli, więc jak mówi, że jest patriotycznym obowiązkiem rozwijać produkcję na wielką skalę, to znaczy, że jest. - Bill, jak rany, dojdziemy do ciężkiej forsy. Co byś powiedział jeszcze na buteleczkę? Poczciwy stary Bill, pilot jest niczym bez mechanika, a geszefciarz bez fabrykanta. My dwaj, Bill, ty i ja, my fabrykujemy i, jak Boga kocham, już ja dopilnuję, żebyśmy dostali, co nam się należy. A jak nas spróbują wyrolować, to będziemy walczyli. Już miałem propozycje, nieliche propozycje z Detroit. Za pięć lat dojdziemy do majątku, a już moja w tym głowa, żebyś ty się też podreperował. Jedli jabłecznik, gdy właściciel wyciągnął skądś butelkę Kummela*. Charlie ją kupił. - Wypadnie taniej, niż zamawiać na kieliszki, nie uważasz, Bill? Bill zaczął protestować, że ma rodzinę i musi wracać do domu. - Ja tam nie mam gdzie wracać - powiedział Charlie nalewając Kummela do szklanki - nie mam domu. Gdyby chciała, to bym jej urządził ta-aki dom. Wspaniały dom. Nagle zauważył, że Bill Cermak zniknął, a on to wszystko mówi do zażywnej blondyny w nieokreślonym wieku, o ciężkim niemieckim akcencie. Nazwał ją ciotką Hartmann i obiecał jej, że jeśli kiedykolwiek będzie miał dom, to ją weźmie na gospodynię. Dopili Kummela i przerzucili się na piwo. Blondyna gładziła go po głowie i nazywała swoim wandering Junge*. W piwiarni grała orkiestra w bawarskich strojach i śpiewał mężczyzna o byczym karku. Charlie chciał im pojodlować do wtóru, ale blondyna posadziła go z powrotem przy stoliku. Była bardzo silna, odpychała go potężnymi czerwonymi łapami, kiedy za wiele sobie pozwalał, ale gdy ją uszczypnął w tyłek, spuściła tylko oczy na kufel z piwem i zachichotała. Jest zupełnie jak w domu za dawnych lat, tłumaczył jej, tylko głośniej i weselej. Było w ogóle cholernie wesoło, dopóki nie wsiedli do auta i blondyna, nazywając go swoim Schatzem*, nie położyła mu głowy na ramieniu, a włosy, które jej się rozleciały, nie zaczęły opadać długimi strąkami na kierownicę. Aż się dziwił, że może w ogóle prowadzić. Obudził się rano w obskurnym hoteliku na Coney Island. Była dziewiąta, głowa mu pękała z bólu. Ciotka Hartmann siedziała na łóżku, potężna, różowa i mięsista, i żądała Kaffee mit Schlagsahne*. Wziął ją na śniadanie do wiedeńskiej piekarni. Jadła dużo, chlipiąc i zaklinając go, żeby jej nie uważał za łatwą kobietę, jest tylko biedną małą kobietką bez pracy i tak jej go było żal, bo on jest biednym bezdomnym chłopcem. Odparł, że jeśli nie chce zostać naprawdę biednym bezdomnym chłopcem, to musi pędzić do fabryki. Dał jej wszystkie drobne, jakie miał w kieszeni, oraz fałszywy adres i zostawił ją w wiedeńskiej piekarni chlipiącą nad trzecią filiżanką Kaffee. W drodze do Long Island City tak go mdliło, że musiał się zatrzymać koło Ozone Parku i wyrzygać przy szosie. Wjechał na dziedziniec fabryczny ostatnią resztką benzyny i wślizgnął się do swego gabinetu. Dochodziła dwunasta. Biurko było zawalone pospinanymi notatkami i listami, pod spinaczami widniały niebieskie kartki z napisem PILNE. Charlie siedział cicho, żeby panna Robinson ani Joe Askew nie zauważyli jego powrotu. Nagle przypomniał sobie, że ma w szufladzie srebrną flaszkę starego burbona, którą mu ofiarowała Doris w przed-dzień odjazdu do Europy, żeby miał w czym topić żal, jak powiedziała ze śmiechem. Właśnie odchylił głowę, żeby pociągnąć z flaszki, kiedy przed jego biurkiem wyrósł Joe Askew. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, ze zmarszczoną, zmęczoną twarzą. - Na miłość Boską, co się z tobą działo? Zamartwialiśmy się o ciebie na śmierć. Grace czekała godzinę z kolacją. - Trzeba było zadzwonić do hangaru. - Wszyscy już poszli do domu. Stauch jest chory. Wszystko stoi. - Nie miałeś wiadomości od Merritta? - Owszem, ale to oznacza, że musimy zreorganizować całą produkcję. Szczerze mówiąc, Charlie, to ładny przykład dla pracowników popijać w fabryce. Ostatnim razem nic ci nie powiedziałem, ale jak Boga kocham... Charlie podszedł do aparatu chłodniczego i nalał sobie jeden po drugim parę papierowych kubków wody. - Oblewałem tę wyprawę do Waszyngtonu, Joe. W końcu te kontrakty rządowe dopiero nas postawią na nogi. Może i ty byś łyknął jednego. Joe zmarszczył brwi. - Wyglądasz jakbyś już miał dosyć. Nie uważasz, że wypadałoby się ogolić przed przyjściem do pracy. Wymagamy tego od ludzi, powinniśmy sami tego przestrzegać. Jasny gwint, Charlie, wojna się skończyła. Joe odwrócił się na pięcie i poszedł do siebie. Charlie pociągnął jeszcze raz zdrowo z flaszki. Krew go zalewała. - Nie pozwolę sobie jeździć po głowie - mruczał pod nosem. - Jemu ani nikomu. W tym momencie zadzwonił telefon, a w drzwiach ukazał się majster z montażu. - Panie Anderson, potrzebujemy pana. No, i zaczęło się. Od tej chwili wszystko jakby się przeciw niemu sprzysięgło. O ósmej wieczorem, ciągle nie ogolony, Charlie jadł kanapkę i pił kawę z kartonowego pojemnika w towarzystwie monterów z ekipy reperacyjnej, z którymi się mordował nad zepsutą maszyną. Zrobiła się północ, nim zupełnie skonany dotarł do domu. Miał zamiar wyrąbać Joemu, co o tym wszystkim myśli, ale żadne z Askewów się nie pokazało. Rano przy śniadaniu Grace, nalewając mu kawę, miała zmarszczone brwi. - No, no, przypomina się zaginiony batalion* - powiedziała. Joe odchrząknął. - Słuchaj, Charlie - bąknął - przepraszam, że cię wczoraj tak zmieszałem z błotem. Robię się zrzędny na starość. Ale rozumiesz, w fabryce był przez cały tydzień istny... wiesz, na kółkach. Obie dziewczynki zachichotały zgodnym chórem. - Nie ma o czym mówić - odparł Charlie. - Joe, czym skorupka, rozumiesz - powiedziała Grace stukając w stół dla przywrócenia spokoju. - Zdaje się, że wszyscy potrzebujemy wypoczynku. W lecie musisz wziąć urlop, Joe. Mnie też się należy urlop, głównie od przyjmowania tych twoich karawaniarzy. Przez cały czas twojej nieobecności, Charlie, dom był pełen karawaniarzy, którzy nie potrafią ust otworzyć. - Och, chodzi o paru gości, którym próbowałem załatwić pracę. Grace uważa ich za karawaniarzy, bo nie potrafią prowadzić salonowych rozmówek. - Uważam, bo są karawaniarzami - odparła Grace. Dziewczynki zachichotały znowu. Charlie wstał, odsunął krzesło. - Jedziesz, Joe? - zapytał. - Muszę pilnować tej ekipy demolacyjnej. Minęło ładne parę tygodni, nim Charlie mógł się wyrwać z fabryki nie tylko na noc. Pod koniec tego okresu wrócił Stauch ze swoją skruszoną miną i ruchami pielęgniarki asystującej przy operacji i wszystko zaczęło wracać do normy. W dniu, w którym Stauch wreszcie zajrzał do jego gabinetu i powiedział: "Dzisiaj wszystko idzie gładko, panie Anderson" - Charlie postanowił się urwać w południe. Zadzwonił umówić się z Natem Bentonem na lunch i czmychnął wyjściem dla pracowników, żeby się nie nadziać na Joego. Przed lunchem wychylili parę głębszych w gabinecie Nata. Zamówiwszy w restauracji Charlie spytał: - No, co ci donosi twój wywiad? - Ile masz akcji, Charlie? - Pięćset. - A nie dysponujesz innymi walorami? Czymś, co byś mógł zainwestować? - Mam parę tysięcy gotówką. - Gotówką? - powtórzył Nat wzgardliwie. - Na czarną godzinę, co? Bzdura. Trzeba wszystko zaprząc do pracy. - Właśnie o tym chciałem mówić. - Spróbuj zainwestować w akcje Auburna. - A co z Merrittem? - Nie bądź w gorącej wodzie kąpany. Musisz zdobyć kapitał, żeby walczyć z tymi szakalami jak równy z równym. Inaczej cię wyślizgają jak amen w pacierzu. - Joe mnie nie wyślizga. - Nie znam człowieka osobiście, ale znam ludzi. Wiem, że jest diabelnie mało takich, którzy myślą nie tylko o własnym interesie. - Pewnie masz rację. Każdy cię wyroluje, jak będzie mógł. - Tak bym sprawy nie stawiał, Charlie. I w świecie interesu zdarzają się wspaniałe okazy amerykańskich rycerzy bez skazy. Tego wieczora Charlie zalał się sam jeden w knajpie na Pięćdziesiątej Którejś Ulicy. Zanim Doris wróciła na jesieni z Europy, Charlie zarobił na dwu szczęśliwych spekulacjach Auburnami i skupował wszystkie Askew-Merritty, jakie się pojawiły na rynku. W tym czasie odkrył również, że ma w różnych miejscach kredyt, na kupno nowego automobilu, garniturów u Braci Brooks, na kolacyjki w knajpach. Automobil był sportowym Packardem z budą, z długą niską karoserią robioną na zamówienie i siedzeniami obitymi czerwoną skórą. Pojechał nim do portu, gdy Doris z panią Humphries miały przypłynąć na "Lewiatanie". Parowiec zdążył przycumować, nim Charlie dotarł do Hoboken. Zaparkowawszy auto, jął się śpiesznie przepychać przez nędzne grupki pasażerów trzeciej klasy ku centrum obudowanego pirsu, gdzie widać było wir eleganckiego towarzystwa pogrążonego w gorączkowych rozmowach wokół stosów waliz ze świńskiej skóry, lakierowanych pudeł na kapelusze i kufrów z nalepkami hotelów Ritza. W sektorze H wypatrzył panią Humphries. Nigdy przedtem nie zauważył, do jakiego stopnia jej twarz w wielkim futrzanym kołnierzu jest wyblakłą wersją twarzy Doris. Starsza pani nie poznała go w pierwszej chwili. - A, Charles Anderson. To ładnie z pana strony. - Bez uśmiechu wyciągnęła do niego dłoń. - Mam krzyż pański z tą Doris. Oczywiście musiała zostawić w kabinie szkatułkę z precjozami. Ale pan tu pewnie po kogoś przyszedł. Charlie się zaczerwienił. - Myślałem, że może panie odwiozę. Mam teraz duży automobil. Byłoby więcej miejsca na bagaże niż w taksówce. Pani Humphries nie bardzo słuchała. - O, wraca Doris. - Pomachała torebką ze skóry aligatora, którą ściskała w urękawiczonej dłoni. - Tutaj jestem. Doris przepychała się śpiesznie przez tłum. Była zaróżowiona, wargi miała bardzo czerwone, mały kapelusik i futro świetnie harmonizowały z kolorem jej włosów. - Znalazłam, mamo. Co za roztrzepana dziewczyna ze mnie. - Za każdym razem, gdy przez to przechodzę - westchnęła pani Humphries - obiecuję sobie, że nigdy więcej nie popłynę za granicę. Doris się pochyliła, żeby wetknąć kawałek czegoś żółtego do nie domkniętego nesesera. - Jest pan Charles Anderson - powiedziała pani Humphries. Doris się poderwała, obróciła na pięcie, podbiegła, zarzuciła mu ramiona na szyję i cmoknęła go w policzek. - Kochany jesteś, żeś przyszedł! - wykrzyknęła, po czym go przedstawiła młodemu Anglikowi o czerwonej twarzy, w kraciastym angielskim paltocie, który trzymał wielką torbę kijów do golfa. - Na pewno się polubicie - powiedziała. - Czy to pańska pierwsza wizyta w Ameryce? - spytał Charlie. - Bynajmniej - odrzekł Anglik pokazując w uśmiechu żółte zęby. - Urodziłem się w Wyomingu. Na pirsie było przewiewnie mimo obudowy, więc pani Humphries poszła usiąść w ogrzewanej poczekalni. Gdy młody Anglik z kijami golfowymi odszedł również zająć się swoimi bagażami, Doris zapytała: - Jak ci się podoba George Duquesne? Urodził się tutaj, ale wychował w Anglii. Jego matka szczyci się rodowodem sięgającym czasów Wilhelma Zdobywcy*. Zatrzymałam się u nich na wsi w przepięknym starym opactwie. W ogóle bawiłam się w Anglii jak nigdzie. George jest taki pocieszny. Duquesne'owie mają udziały w kopalniach miedzi. Są prawie jak Guggenheimowie*, tylko oczywiście nie są Żydami. Ale, ale, Charlie, czy ty przypadkiem nie jesteś zazdrosny? Głuptas. My z Georgem żyjemy jak rodzeństwo, naprawdę. Nie łączy mnie z nim nic takiego jak z tobą. On jest taki zabawny. Minęło parę godzin, nim panie przeszły przez komorę celną. Miały całą stertę bagażu i Doris musiała zapłacić cło za jakieś kreacje. Gdy pani Humphries zobaczyła, że ma jechać taki szmat drogi do miasta otwartym automobilem, twarz jej się wyciągnęła. Fakt, że jest to Packard długi jak tasiemiec, niewiele pomógł. - Ależ to istny autobus - powiedziała Doris. - Mamo, to będzie zabawne. Charlie pokaże nam po drodze wszystkie drapacze. - Twój nieboszczyk ojciec, Doris, uważał, że dama nie powinna jeździć nawet odkrytym powozem, cóż dopiero automobilem - gderała pani Humphries sadowiąc się na tylnym siedzeniu; obłożona ręcznym bagażem. Odwiózłszy je do domu, Charlie nie wrócił już do fabryki. Resztę godzin urzędowania spędził w mieszkaniu Askewów wydzwaniając do biura maklerskiego Bentona. Odkąd na giełdzie pojawiły się notowania Standardowych Części Awiacyjnych, akcje Askewa-Merritta zaczęły lecieć na łeb, na szyję. Charlie zastawił, co mógł, dla zmobilizowania kapitału, i czekał najniższego kursu, żeby zacząć skupować. Co jakiś czas telefonował do Bentona i pytał: "Jak sądzisz, Nat?" Lecz Benton do późnego popołudnia nie dostał żadnego cynku, tak że w końcu Charlie postanowił zagrać w orła i reszkę. Zakręcił monetę, wypadła reszka. Zadzwonił do biura maklerskiego i kazał jutro rozpocząć skupowanie według porannych notowań. Potem się przebrał i wyniósł z domu, nim Grace przyprowadzi dziewczynki ze szkoły. Z Askewami już prawie nie rozmawiał. Miał po dziurki w nosie fabryki i wiedział, że Joe uważa go za markieranta. Przekładając pugilares z jednej marynarki do drugiej. otworzył go i przeliczył pieniądze. Miał cztery setki i trochę drobiazgu. Banknoty były nowe, chrzęszczące, prosto z banku. Podniósł je do nosa i wciągnął świeży ostry zapach farby drukarskiej. Sam nie wiedział, kiedy je pocałował. Roześmiał się na głos, schował banknoty do pularesu. Rany, czuł się byczo. Nowy granatowy garnitur leżał na nim jak ulany. Buty miał wypucowane na glanc, na nogach czyste skarpetki. Pod paskiem czuł twardy brzuch. Pogwizdując czekał na windę. U Doris urzędował już George Duquesne entuzjazmując się, że budynki na Piątej Alei są takie piramidalne. - Poczekaj, Charlie, aż spróbujesz Aleksandrów* roboty George'a - powiedziała Doris. - Są piramidalne. Nauczył się je przyrządzać po wojnie w Konstantynopolu. Bo wiesz, George służył w armii brytyjskiej. Charlie był jednym z asów naszego lotnictwa, George. Charlie zabrał ich na kolację do hotelu Plaza, a potem na rewię i na dansing. Przez cały czas lał w George'a wysokoprocentowe trunki w nadziei, że George padnie, ale George tylko się robił coraz czerwieńszy i coraz bardziej milczący. Prawdę mówiąc, od początku nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Dochodziła trzecia i Charlie był śpiący i sam pod dobrą datą, gdy wreszcie odstawili George'a do hotelu Saint Regis, gdzie się zatrzymał. - Co teraz robimy? - Ależ, kochany, muszę wracać do domu. - Nie miałem w ogóle okazji z tobą pogadać. Rany, nie miałem nawet okazji przyzwoicie cię pocałować. Skończyło się na tym, że poszli do Childsa* na Columbus Circle i zamówili jajecznicę na bekonie. Doris powiedziała, że powinny istnieć ustronne miejsca dla zakochanych, gdzie by mogli znaleźć samotność i łóżko w pięknym otoczeniu. Charlie odparł, że zna wiele dyskretnych miejsc, ale żadne z nich nie jest w pięknym otoczeniu. - Poszłabym z tobą, Charlie, słowo daję, gdybym wiedziała, że to nie będzie odrażające i nie popsuje wszystkiego. Charlie ścisnął jej mocno dłoń. - Nie mam prawa cię o to prosić, dziecko, dopóki się nie pobierzemy. Idąc trotuarem do miejsca, gdzie Charlie zaparkował auto, położyła mu głowę na ramieniu. - Pragniesz mnie, Charlie? - spytała cieniutkim cichym głosikiem. - Ja też cię pragnę, ale muszę wracać do domu, bo inaczej maman zrobi mi rano awanturę. Najbliższe sobotnie popołudnie Charlie spędził na poszukiwaniu umeblowanego mieszkania w kamienicy bez portiera i windy. W rezultacie wynajął pokój z kuchenką i łazienką, wszystko urządzone na popielato, od malarki całej w powłóczystych batikach i z włosami uczernionymi henną, która mu powiedziała, że wyjeżdża na pół roku doskonałego piękna na Capri. Potem zadzwonił do agencji służby domowej i poprosił o przysłanie Japończyka do zajęcia się mieszkaniem. Następnego dnia przy śniadaniu oznajmił Askewom, że się wyprowadza. Joe z początku nic nie powiedział, ale dopiwszy kawę, wstał zasępiony i przespacerował się kilka razy tam i z powrotem po jadalni. Potem podszedł do okna i zawołał przyciszonym głosem: - Chodź tu, Charlie, coś ci pokażę. - Położył dłoń na ramieniu Charliego. - Słuchaj, chłopie, chyba nie chcesz się wyprowadzać dlatego, że jestem ostatnio taki przykry? Rozumiesz, gryzę się o tę cholerną fabrykę. Obawiam się, czyśmy się nie przeliczyli z siłami. Ale przecież wiesz, jak cię oboje z Grace cenimy. Uważam, że tracisz za dużo czasu na spekulacje giełdowe, ale ostatecznie to nie mój interes. Liczy się to, że należymy do starej paczki, i powinniśmy trzymać ze sobą. - Jasne, Joe, jasne. Szczerze mówiąc, wynająłem oddzielne mieszkanie z całkiem innych powodów. Ty jesteś żonaty, masz dzieci, nie musisz sobie zaprzątać głowy takimi sprawami. A ja mam... no, po prostu mam kłopoty z kobietami. - Patrzcie go, drania, Europa mu się przypomina. Ale na miłość Boską, czemu się nie ożenisz? - Właśnie chcę się żenić, u diabła starego - odpalił Charlie. Zaczął się śmiać, a Joe mu zawtórował. - Co wam tak wesoło? - spytała Grace znad spirytusowej maszynki do kawy. Charlie wskazał głową dziewczynki. - Historyjki dla palących - powiedział. - Och, jesteście wstrętni - rzuciła Grace. Pewnego śnieżnego popołudnia przed Bożym Narodzeniem, parę tygodni po przeprowadzce do nowego mieszkania, Charlie wrócił wcześniej do miasta, żeby się spotkać z Doris w hotelu Biltmore. - Chodźmy gdzieś na jednego - powiedziała. Charlie odparł, że ma u siebie przygotowane trunki, Doris musi wpaść, zobaczyć, jakie śmieszne małe sandwicze robi Taki, każdy innego koloru. Doris spytała, czy Japończyk będzie w domu. Charlie uśmiechnął się szeroko, pokręcił głową. Taksówka dowiozła ich w parę minut przed kamienicę z brunatnego piaskowca, dawną rezydencję przerobioną na mieszkania. - Jak tu przytulnie. -- Doris, dysząc lekko po wejściu na schody, rozpięła futro. - Czuję się jak prawdziwa grzesznica. - Och, przecież nie przyszłaś do obcego mężczyzny - powiedział Charlie - tylko do kogoś bliskiego. Pozwoliła mu się pocałować, po czym zdjęła futro i kapelusik i usiadła koło niego na kanapce pod oknem, ciepłej od radiatorów parowych. - Nikt nie zna adresu ani numeru telefonu - powiedział Charlie. Gdy ją objął i przyciągnął jej drobne ciało, poddała się z lekkim komicznym drżeniem i pozwoliła wziąć na kolana. Całowali się długo, po czym się wyswobodziła mówiąc: - Charlie, kochanie, zapomniałeś, że mnie zaprosiłeś na kieliszek. Charlie miał w kuchni przygotowane ingrediencje do cocktaili staromodnych* oraz półmisek sandwiczów. Postawił wszystko na okrągłym wiklinowym stoliku. Doris nadgryzła kilka sandwiczów, żeby się przekonać, które jej będą najbardziej smakować. - Ten twój Japoniec to prawdziwy artysta - oświadczyła. - Tak, to zdolny mały ludek - odparł Charlie. -- Wszystko jest tu urocze, tylko to światło mnie razi w oczy. Gdy Charlie zgasił lampy, okno rozjarzyło się niebiesko. Światła i cienie taksówek przemykających ulicą w obu kierunkach i blask sklepów po przeciwnej stronie rysowały na suficie pomarańczowe prostokąty. - Och, cudownie tutaj - powiedziała Doris. - Popatrz, jak romantycznie wygląda ulica z tymi koleinami w śniegu. Charlie dolewał whisky do cocktailu. Namówił ją, żeby zdjęła sukienkę. - Sama twierdzisz, że suknie kosztują pieniądze. - Duży głuptas z ciebie. Charlie, lubisz mnie troszeczkę? - O czym tu gadać. Przecież wiesz, szaleję za tobą. Chcę, żebyśmy byli zawsze razem, żebyśmy się po... - Cii, wszystko popsujesz. Jest tak rozkosznie, nigdy nie myślałam. że tak może być... Charlie, zabezpieczysz się, prawda? - Jasne - odrzekł Charlie przez zaciśnięte zęby i podszedł do komódki po kondoma. O siódmej Doris ubrała się w pośpiechu, oznajmiając, że jest umówiona na kolację, już się okropnie spóźni. Charlie sprowadził ją na dół i wsadził do taksówki. - Dobrze, kochanie -- rzekł - nie będziemy wracali do tego, co powiedziałem. Będziemy to po prostu robili. Wspinając się z powrotem po stromych skrzypiących schodach, czuł smak jej ust, jej włosów, głowę rozsadzała mu woń jej perfum. Obejmowało go chłodne uczucie goryczy, jak zbliżająca się choroba morska. - O, Chryste Panie - powiedział na głos i rzucił się twarzą na kanapkę przy oknie. Mieszkanie, Taki, alkohol z przemytu, raty za automobil, kwiaty, które codziennie posyłał Doris, wszystko to urastało co miesiąc do nieoczekiwanych sum. Ledwo zdążył coś wpłacić do banku, musiał zaraz z powrotem podnosić. Zgromadził wprawdzie kupę akcji, ale jak dotąd nie miał z nich żadnych dywidend. Przed Bożym Narodzeniem musiał pożyczyć od Joego Askewa pięćset dolarów na prezent dla Doris. Zapowiedziała mu, żeby jej nie kupował biżuterii, więc spytał Takiego, co by jego zdaniem było odpowiednie na prezent gwiazdkowy dla bardzo bogatej i pięknej młodej kobiety, a Taki odrzekł, że bardzo odpowiednie byłoby jedwabne kimono. Charlie poszedł i kupił jej płaszcz mandaryński. Doris zrobiła głupią minę zobaczywszy prezent, ale cmoknęła go przelotnie w kącik ust, bo było to w domu jej matki, i wykrzyknęła: - O, jaki kochany chłopiec. Pani Humphries zaprosiła Charliego na obiad świąteczny. W mieszkaniu pachniało choiną i anielskim włosem, na wszystkich krzesłach poniewierała się bibułka i opakowania po prezentach. Podano wodniste cocktaile i wszyscy stali czekając na zaproszenie do stołu - Nat i Sally Bentonowie, jacyś siostrzeńcy i siostrzenice pani Humphries, jej siostra Eliza, która była kompletnie głucha, George Duquesne, który nie mówił o niczym, tylko o sportach zimowych. Goście byli skrępowani i skwaszeni, z wyjątkiem Olliego Taylora, który właśnie wrócił z Włoch i był pełen entuzjazmu dla tradycji gwiazdkowej. Lwią część czasu krzątał się bez marynarki w pokoju kredensowym pichcąc coś, co zapowiadał jako prawdziwy poncz gwiazdkowy jak za dawnych dobrych lat. Taki był tym zaabsorbowany, że nie można się było doprosić go do stołu. Charlie spędził całe popołudnie na niańczeniu go, tak że w rezultacie nie zamienił ani słowa z Doris. Po obiedzie i ponczu gwiazdkowym musiał odwieźć Olliego do jego klubu. Ollie, blady, nalany i kompletnie ubzdryngolony, leciał mu przez ręce w taksówce, bełkocąc w kółko: "Cholernie bycze święta". Przekazawszy Olliego w ręce szwajcara, Charlie nie wiedział, czy wracać do Humphriesów, gdzie by na pewno zastał Doris i George'a z głowami pochylonymi nad jakąś idiotyczną grą, czy też jechać do Askewów, którym obiecał zajść. Zapraszał go również Bill Cermak, żeby wpadł do Jamaiki zobaczyć, jak żyją pepiczki, chociaż, dodał, nie wie, czy jest to rzecz, która przypadnie Charliemu najbardziej do gustu. Charlie odparł, że na pewno przyjedzie, gotów byłby jechać na koniec świata, żeby odpocząć trochę od tych sztywniaków z eleganckiego świata. Z Dworca Pensylwańskiego wysłał Askewom depeszę z życzeniami wesołych świąt. Chyba zrozumieją, że chce spędzić Boże Narodzenie w towarzystwie Doris. W pustym pociągu do Jamaiki zaczął się gryźć, że może nie powinienen jej był zostawiać samej z tym bubkiem. Pojawienie się Charliego w Jamaice zelektryzowało i wprawiło w lekkie osłupienie Billa Cermaka, jego żonę oraz ich rozlicznych pociotków i przyjaciół. Mieszkali w małym drewnianym domku z zieloną dachówką na uliczce identycznych małych domków, z których co drugi miał dach czerwony, a co drugi zielony. Pani Cermakowa okazała się tęgą blondyną, lekko nieprzytomną po obfitym obiedzie zakrapianym winem, od którego wystąpiły jej na policzki czerwone plamy. Wmusiła w Charliego porcję indyka i świątecznego puddingu z bakaliami, które przed chwilą zebrali ze stołu. Potem zrobili grzane wino z korzeniami i wszyscy tańczyli kawałki wygrywane przez Billa na akordeonie, a dzieciaki wrzeszczały, waliły w bębenki i plątały się pod nogami. Gdy Charlie oznajmił, że musi wracać, Bill odprowadził go na stację. - Bardzo jesteśmy wdzięczni, żeś przyjechał, szefie... - zaczął. - Diabła tam, jaki ze mnie szef - przerwał Charlie. - Mechanik jestem jak ty, Bill. Musimy trzymać sztamę, bracie, my, mechanicy, przeciw reszcie świata. Jak się będę żenił, to przyjdziesz z tym swoim piekielnym akordeonem zagrać na weselu. Kapujesz, Bill? Może to będzie już niedługo. Bill się skrzywił, potarł długi garbaty nos. - Kobity to są dobre, jak je chłop ujeździ, ale nim je ujeździ, to mu potrafią napsuć nielicho krwi. - Ja już swoją ujeździłem, ujeździłem, spokojna głowa. Musi teraz za mnie wyjść, zrobić ze mnie statecznego ojca rodziny. - To rozumiem - pochwalił Bill Cermak. Stali śmiejąc się i ściskając sobie ręce na wietrznym peronie, dopóki nie nadszedł pociąg manhattański. Pewnego dnia w czasie trwania wystawy automobilowej zatelefonował Nat Benton, że przyjechał ten Farrell od Terna z Detroit i chce koniecznie poznać Charliego. Charlie zaproponował, żeby Nat go przywiózł po południu na jednego. Tym razem kazał Takiemu zostać w domu. James Yardly Farrell miał okrągłą twarz i okrągłą łysiejącą głowę z rudawoblond włosami. Już od drzwi zaczął wykrzykiwać: - Gdzie on jest? Gdzie on jest? - Jest tutaj, jest - uspokajał Nat ze śmiechem. Farrell długo ściskał Charliemu dłoń. - Więc tak wygląda człowiek ze smykałką do aeroplanów. Usiłuje do pana dotrzeć od wielu miesięcy, niech pan spyta Nata, jak mu się naprzykrzałem. Co, nie przeniósłby się pan do Detroit? Long Island City to nie miejsce dla takiego fachmana jak pan. Potrzebujemy pańskich umiejętności, gotowi jesteśmy za nie płacić. Charlie oblał się rumieńcem. - Dobrze mi tutaj, proszę pana. - Ile pan zarabia? - Wystarczająco jak na mój wiek. - Jeszcze o tym pomówimy. Niech pan nie zapomina, że w nowej branży jak nasza sytuacja się szybko zmienia. Trzeba nielicho uważać, żeby nie zostać w tyle. Dobrze, dobrze, odłóżmy to na razie. Ale powiem panu jedno, Anderson. Nie mam zamiaru stać i patrzeć bezczynnie, jak przemysł awiacyjny się rozdrabnia na żałosne karłowate fabryczki, podgryzające jedna drugą. Nie uważa pan, że lepiej będzie dla nas wszystkich, jak zasiądziemy przy jednym stole i wspólnie podzielimy tort w duchu przyjaźni i wzajemnej wymiany usług? A zapewniam pana, młody człowieku, że będzie co dzielić. Przy ostatnich słowach zniżył głos do szeptu. Do pokoju wszedł Taki ze swoją żółtą twarzą ściągniętą w blady dyplomatyczny uśmieszek, niosąc tacę z cocktailami Bacardi*. - Nie, dziękuję, nie piję - powiedział Farrell. - Czy pan jest kawalerem, Anderson? - Tak jakby. Ale to się chyba niedługo zmieni. - Podobałoby się panu w Detroit, serio. Nat mówi, że pan pochodzi z Minnesoty. - Właściwie się urodziłem w Północnej Dakocie. Taki - zwrócił się przez ramię do Japończyka - pan Benton wypiłby jeszcze jeden cocktail. - Mamy w Detroit miłą paczkę, utrzymujemy ożywione kontakty towarzyskie. Po ich wyjściu Charlie zadzwonił do Doris i spytał prosto z mostu, czyby chciała mieszkać w Detroit, jak się pobiorą. Na drugim końcu linii rozległ się pisk oburzenia. - Co za okropny pomysł. I kto w ogóle mówi o tym beznadziejnym, no wiesz, stanie. Nie chcę nawet słyszeć tego okropnego słowa. Może źle się bawimy ostatnio w Nowym Jorku? - Jasne - odparł Charlie. - Byłoby dobrze i tutaj, gdyby... gdyby sprawy się miały inaczej. Myślałem, że może by ci odpowiadała mała odmiana, i tyle. Bo widzisz, mam propozycję od pewnego koncernu w Detroit. - Słuchaj, Charlie, musisz mi obiecać, że więcej o tym nie wspomnisz. - Dobra. Pod warunkiem, że zjesz ze mną jutro obiad. - Jutro w żaden sposób nie mogę, kochany. - Więc może w sobotę? - Dobrze, umówiłam się już, ale odwołam. Będziesz mógł po mnie przyjść do Carnegie Hall po koncercie? - Mogę nawet przyjść na ten cholerny koncert. - Nie, nie, mama zaprosiła całą gromadę starszych pań, nie będzie miejsca w loży. - Mówiła szybko, jej głos wibrował ostro w telefonie.-Spotkamy się w tej małej rosyjskiej herbaciarni, gdzie na mnie ostatnio czekałeś taki wściekły. - Dobrze, będę czekał, gdzie każesz. Wiesz, okropnie za tobą tęsknię, kiedy cię nie widzę. - Naprawdę? O, Charlie, jesteś taki słodki. Rozłączyła się. Charlie odłożył słuchawkę i osunął się na krzesło. Cholera jasna, po każdej rozmowie z nią był cały rozdygotany. - Hej, Taki, przynieś mi tę butelkę szkockiej. Powiedz, Taki - podjął nalewając sobie zdrowo do szklanki -czy w twoim kraju jest też tak diabelnie trudno się ożenić. Taki się uśmiechnął, skłonił lekko. - W moim kraju wszystko jest znacznie trudniejsze. Wróciwszy następnego dnia z fabryki Charlie zastał depeszę od Doris, że w żaden sposób nie może się z nim zobaczyć w sobotę. - Przeklęta dziwka - powiedział na głos. Przez cały wieczór wydzwaniał do niej i zostawiał wiadomości, ale ciągle jej nie było. Aż mu się w końcu mdło robiło, gdy podnosił tę cholerną tubę do ust. W sobotę też mu się nie udało z nią rozmówić. W niedzielę rano do telefonu podeszła pani Humphries. Zimnym zrzędnym głosem starej wydry zaskrzypiała, że Doris ni z tego, ni z owego pojechała na weekend do Southampton. - Na pewno wróci śmiertelnie przeziębiona - dorzuciła. - Co za pomysł wyjeżdżać na weekend w taką pogodę. - Dziękuję, do widzenia pani - powiedział Charlie i odłożył słuchawkę. W poniedziałek rano, kiedy Taki przyniósł mu list pisany charakterem Doris, wielką niebieską kopertę pachnącą jej perfumami, Charlie nim rozpieczętował i przeczytał, wiedział, co będzie w środku. Charlie kochany! Jesteś taki słodki, bardzo Cię lubię i pragnę w tobie mieć na wieki przyjaciela (podkreślone). Wiesz, jakie idiotyczne życie prowadzę, w tej chwili jestem na zupełnie pomylonym weekendzie i powiedziałam całemu towarzystwu, że idę do łóżka, bo mi głowa pęka z bólu, wszystko po to, żeby do Ciebie napisać. Błagam Cię, Charlie, zapomnij raz na zawsze o małżeństwie i podobnych bzdurach. Sama myśl o tym napawa mnie obrzydzeniem, zresztą obiecałam wyjść w czerwcu za George'a. Duquesnowie mają rzecznika prasowego - czy to nie wariactwo? - który podał to wszystko do gazet, bo jego obowiązkiem jest dbać o popularność rodziny, więc powypisywał, jak to George się do mnie zalecał na wrzosowiskach szkockich, w starym średniowiecznym opactwie i tak dalej. Dlatego w takim pośpiechu do Ciebie piszę, Charlie, bo jesteś moim najlepszym przyjacielem (podkreślone dwukrotnie) i jedynym żyjącym w prawdziwym świecie interesu, pracy, produkcji i tym podobnych spraw, do którego tak bym chciała należeć, więc uważałam, że powinieneś się pierwszy dowiedzieć. Charlie, kochany, błagam Cię, nie myśl sobie o mnie żadnych szkaradnych rzeczy. Twoja kochająca przyjaciółka (podkreślone trzykrotnie) D. PS Bądź posłusznym chłopcem i spal ten list, dobrze? W przedpokoju zabrzęczał dzwonek. Był to chłopiec z garażu, który przyprowadził automobil. Charlie nałożył paltot i kapelusz, zszedł po schodach. Wsiadł, dojechał do Long Island City, wspiął się po stopniach wyłożonych gumą do swego gabinetu i zasiadł przy biurku. Potem szeleścił papierami, rozmawiał ze Stauchem przez telefon, jadł z Joem Askewem lunch w bufecie pracowniczym, dyktował listy nowej jasno-włosej stenotypistce, aż nagle się okazało, że jest szósta i jechał z powrotem do domu lawirując w popołudniowym tłoku. Na moście ogarnęła go raptowna chętka, żeby skręcić gwałtownie kierownicę i dodać gazu, ale ten zafajdany gruchot i tak by nie wyłamał bariery, zostałaby wielka kupa pogiętego żelastwa i zrobił się wielomilowy zator aut i ciężarówek. Nie chciał wracać do domu ani iść do knajpy, w której przez całą zimę parę razy w tygodniu jadał z Doris kolację, więc skręcił w Trzecią Aleję. Może spotka kogoś u Juliusa. Stanął przy barze. Nie miał ochoty pić, nie miał ochoty na nic. Po paru kieliszkach piekącej żytniówki poczuł się lepiej. Do diabła z Doris. Nie ma to jak parę głębszych. Jest sam, w portfelu ma dość pieniędzy, może robić, co mu się żywnie podoba. Obok niego stały przy barze dwie tęgawe nieszykowne kobiety. Były w towarzystwie mężczyzny o czerwonej twarzy, już pod dobrą datą. Kobiety rozmawiały o strojach, mężczyzna opowiadał o Lesie Belleau*. Wkrótce się pokumali z Charliem jako kompani z Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych. - De Vries jestem, z zawodu bon vivant - przedstawił się mężczyzna i jął ciągnąć swoje towarzyszki za rękawy, aż się obróciły twarzami do Charliego. Objął obie szerokim gestem i wykrzyknął: -A to moja żona! Wypili pod Las Belleau, pod Argonny, pod placówkę St. Mihiel i pod bitwę o Pari-iż. Kobiety powiedziały, że ojej, jaką by miały ochotę pojechać do Hoboken, do tej niemieckiej piwiarni. Charlie się zaofiarował, że ich zawiezie swoim wozem. Przeprawiając się promem przez rzekę wytrzeźwieli trochę i przycichli. W restauracji na zimnej mrocznej uliczce w Hoboken nie mogli dostać do picia nic prócz piwa. Po kolacji De Vries powiedział, że zna miejsce, gdzie dostaną coś mocniejszego. Kołowali i kołowali nie kończącymi się uliczkami, aż wylądowali w jakiejś spelunce w Union City. Kiedy wypili dosyć, żeby zacząć wywijać ludowe tańce, kobiety wpadły na pomysł, że cudownie by było pojechać do Harlemu. Tym razem nie otrzeźwieli tak bardzo na promie, bo wzięli ze sobą butelczynę szkockiej. W Harlemie wyrzucono ich z jakiejś tancbudy i trafili na dansing, gdzie bon vivant spadł na mordę ze schodów obitych czerwonym chodnikiem i Charlie musiał stawać na głowie, żeby to obrócić w żart i udobruchać kierownika. Potem jedli pieczone kurczaki, pili paskudny gin, po który czarny kelner gdzieś posyłał, no i tańczyli. Charlie nie mógł wyjść z podziwu, że tak świetnie tańczy, i ani rusz nie pojmował, czemu nie udaje mu się przygruchać żadnej Mulateczki. Rano obudził się w jakimś hotelu. Rozejrzał się. Nie, w łóżku nie było żadnej kobiety. Bolała go głowa, paliły uszy, ale poza tym czuł się dobrze. Żołądek w porządku. Przez moment zdawało mu się, że dopiero co wrócił z Francji. Potem przypomniał sobie o Packardzie. Gdzie go, u diaska, zostawił? Sięgnął po telefon. - Halo, co to za hotel? - Dzień dobry. Hotel McAlpin. Przypomniał sobie numer Joego Turbiny i zadzwonił zapytać, jaki jest najlepszy środek na katzenjammer. Odłożywszy słuchawkę nie czuł się już tak dobrze. W ustach miał absmak, jakby przejechał językiem po podłodze kurnika. Postanowił się jeszcze zdrzemnąć. Obudził go telefon. - Jakiś pan do pana. Przypomniała mu się nagle Doris. Człowiek od Turbiny przyniósł butelkę szkockiej. Charlie łyknął nie rozcieńczając, potem wypił mnóstwo wody mrożonej, wziął kąpiel i chciał zamówić śniadanie, ale się okazało, że jest raczej pora na lunch. Włożył butelkę do kieszeni paltota i poszedł do Franka i Joego na cocktail. Wieczorem pojechał taksówką do Harlemu. Chodził od lokalu do lokalu i tańczył z Mulatkami. W jakimś lokalu śniadankowym wdał się w bójkę. Był dzień, gdy się znalazł znowu w taksówce. Jechał w dół Manhattanu, do pani Darling. Nie miał pieniędzy na zapłacenie za kurs, więc taksiarz wepchał się za nim do windy, żeby odebrać pieniądze. W mieszkaniu była tylko czarna służąca, która wysupłała piątaka dla taksiarza. Chciała, żeby Charlie się położył, ale musiał jej najpierw wypisać czek. Podpisać się i owszem podpisał, tylko nie mógł trafić z tym cholernym podpisem tam, gdzie trzeba. Służąca go namawiała, żeby się wykąpał i położył do łóżka. Lamentowała, że ma całą zakrwawioną koszulę. Wyświeżony, przedrzemawszy się u fryzjera, który go golił i przykładał mu worek z lodem na podbite oko, poczuł się świetnie, więc poszedł z powrotem do Franka i Joego, żeby poderwać jakieś ciałko. Zamiast tego nadział się na Nata Bentona. Poczciwy stary Nat zaczął się roztkliwiać nad jego okiem, więc Charlie chciał mu pokazać, jak sobie rozkwasił pięść, kiedy przysolił tamtemu facetowi, ale Nat się uwziął mówić o interesach, że akcje Askewa-Merritta i Standardowych Części to a tamto i że Charlie byłby już na bruku, gdyby nie on. Wypili parę głębszych, ale Nat wciąż mendził o maślance i chciał, żeby Charlie szedł z nim do hotelu zobaczyć się z Farrellem. Farrell uważa Charliego za wschodzącą gwiazdę przemysłu awiacyjnego, a Farrell to murowany potentat za parę lat, można na niego śmiało postawić ostatniego dolara. Nagle wyrósł jak spod ziemi Farrell, więc Charlie mu pokazał rozkwaszoną pięść i opowiedział, jak przysolił facetowi przy pokerze w tej zasranej szulerni; byłby ich wszystkich ograł do ostatniej koszuli, gdyby go ktoś nie zdzielił w tył głowy skarpetą z piaskiem. Do Detroit? Byczo jest, może jechać choćby zaraz, do Detroit czy gdziekolwiek. Rany, kto by chciał zostawać w mieście, w którym jakieś męty wybebeszają kieszenie. Ta cholerna Mulatka, dziwka jedna, zabrała mu cały portfel ze wszystkimi adresami. Kontrakt? Jasne, podpisze. Podpisze wszystko, co Nat powie. Akcje? Jasne, zamieni, wszystkie co do jednej. Po co człowiekowi akcje, jeśli fabryka jest w mieście, w którym go rolują w jakiejś spelunie. Do Detroit? Byczo jest, już się robi. Nat, sprowadź taksówkę, jedziemy do Detroit. Potem znaleźli się u niego w mieszkaniu, Taki coś piszczał jak to on, Nat się wszystkim zajmował, a Farrell powtarzał: "Żałuję, że nie widziałem oka tamtego faceta". Tym razem podpisywanie poszło Charliemu jak po maśle, wprawdzie najpierw się podpisał na stole, ale zaraz potem na kontrakcie, jak Pan Bóg przykazał. Nat dopilnował wymiany akcji Askewa-Merritta na akcje Terna i w ogóle wszystkiego, potem Nat i Farrell powiedzieli, że Charlie musi być śpiący, a Taki piszczał w kółko, że Charlie musi zaraz wziąć ciepłą kąpiel. Rano Charlie obudził się trzeźwy i martwy jak truposz w zakładzie pogrzebowym. Taki przyniósł mu soku pomarańczowego, który Charlie zaraz zrzucił. Opadł z powrotem na poduszkę. Zapowiedział Takiemu, żeby nikogo nie wpuszczał, ale nagle w nogach łóżka wyrósł Joe Askew. Był bledszy niż zwykle, miał minę strapioną jak w biurze, skubał rzadki blond wąsik. Nie uśmiechnął się. - Jak się czujesz? - spytał. - Nieszczególnie - odparł Charlie. - Więc przenosisz się do Terna? - Joe, nie mogę zostać w Nowym Jorku. Skończyłem z tym parszywym miastem. - Skończyłeś zdaje się również z paroma innymi rzeczami. - Joe, jak Boga kocham, nigdy bym tego nie zrobił, gdybym się nie musiał wynosić z tego miasta. Włożyłem przecież w to wszystko tyle samo co ty, może nawet więcej. Joe mocniej zacisnął wąskie wargi. Chciał coś powiedzieć, ale się pohamował i wyszedł sztywno z pokoju. - Taki - zawołał Charlie - spróbuj mi wycisnąć połówkę grapefruita! KRONIKA LVI pierwsza rzecz wsiadł w ekspres do Miami, by się przekonać, czy firma wykonująca budowę finansowaną przez jego towarzystwo prowadzi roboty w należytym tempie, i by się w ogóle rozejrzeć na miejscu Czystym, skrzystym świtaniem LUTERANIE ZASTĘPUJĄ PIEKŁO HADESEM Ohej! Upajaj się kołysaniem, Ojej! Patrz, jak ci czarni się pchają, Gdy syreny wzywają Wszystkich na pokład, tu, tu! UPUST POWIETRZA PRZYCZYNĄ KATASTROFY ZEPPELINA WOJSKOWEGO Jesteś w Kentucky, to pewne jak dzień LINIOWIEC W PŁOMIENIACH POŚCIG OSACZA RABUSIÓW PRZESYŁKI POWIETRZNEJ W letnim nadmorskim upale Na przystani w Miami Ktoś na mnie czeka wytrwale Na przystani w Miami OD WCZORAJ OD TEJ PORY BLISKO DWA TYSIĄCE PALACZY PRZERZUCIŁO SIĘ NA CHESTERFIELDY BRZOSKWINKA UCIEKA PÓŁNAGA* W oknie pąk róży ujrzałem, Jadę, gdzie ich pola całfe. Żegnaj, bluesie troje białych, których ma ze sobą, sprawia wrażenie prymitywnych przedstawicieli rasy nordyckiej. Fizycznie są to wspaniałe okazy, o bujnych lnianych włosach, niebieskozielonych oczach i jasnej karnacji skóry. Mężczyźni porośnięci są rodzajem meszku Gdy się wiodło przez lata Żywot obieżyświata, Ach, jak dobrze się znaleźć w rodzinnej Karolinie, Znów zasypiać u siebie, kiedy dzionek upłynie! Cóż to za miły dreszczyk Słyszeć, jak lelek wrzeszczy W rodzinnej Karolinie! OKO KAMERY (48)* z Santanderu na zachód do Hawany Puerto Mexico Galvestonu (szkliste ujście rzeki zarys wzgórz zamykających wilgotną noc czasami z zadeszczonego nieba kapnie chłodno gwiazda z zawoalowanego brzegu wylewa się pasmo światełek) dudnią bliźniacze śruby nareszcie na zachód daleko od pensjonatu starych panien rozsmakowanych w akwarelach i staruchów o krokodylich oczach kryjących swoje krwawe szpony w schludnych fildekosowych rękawiczkach od krajobrazów przeżartych literaturą na zachód nawet na starego bardzo jest siwy nawet na starego bardzo sędziwy a serce młodego pełne jest miłości więc niechaj stary odejdzie bez złości przy obiedzie na zachodnim szlaku w jasno oświetlonej sali jadalnej la bella cubana* obfitołona szerokozada w głębokowyciętej żółtej sukni filuternie wskazuje ostrym różowiutkim paznokietkiem małego palca kędzierzawe młode byczki z Bilbao (głośniej weselej) w takich wciętych kremowych marynarkach jedwabnych koszulach pasiastych krawatach (na zachód do Hawany spekulować na cukrze) najbogatszy ma na palcu pierścionek z brylantem patrzą podejrzanie błyszczącymi oczami w kierunku wskazanym przez jej mały paluszek a serce młodego pełne jest miłości la bella szepsze Wychodził z jej kabiny kiedy szłam do łazienki Czemu tak się chichotała w kabinie sześćdziesiątej szóstej? bogaty z Bilbao zamawia szampana do wtóru korkom strzelającym w artyleryjskim salucie przy długim stole gdzie meksykański generał postawny namaszczony z czarnym wąsem i jego pięciu postawnych namaszczonych sinowygolonych synów tęgi mayordomo* i gromadka bezbarwnych kwok które wybiegają z szelestem czarnych jedwabi i chusteczkami przyciśniętymi do ust ledwo zdążyliśmy opłynąć przylądek z latarnią morską na zachód (ze znanego w nieznane nieodgadnione nowe niezmierzone nowe) letni rejs południowym szlakiem (na spotkanie przygody) z dudnieniem w uszach głębokim niebieskim rozkołysem gorącym słońcem na dłoniach mokrym dotykiem soli na relingach zapachem polerowanego mosiądzu i sprężonej pary miriadem oślepiających migotów świetlnych co dzień w południe objadamy się hors d'oeuvre'ami opijamy winem przy akompaniamencie chichotów la belli która wywracając oczami dźga powietrze ostrym jak szpilka paluszkiem wskazując kto z kim spał la juerga* niestety młody byczek z Bilbao ten z brylantowym pierścionkiem doigrał się (starożytne erynie podążają naszym śladem na zachód) kopsa zdradliwej stópki Wenery i musi się usunąć cierpiący do swojej kabiny zamiast w fumoirze* pijemy kawę przy jego łóżku panie interesują się jego przypadłościami z międzypokładzia zostaje sprowadzonych dwóch gallegos* miękkoustych żabogłowych obieżyświatów żeby zaśpiewali przy akompaniamencie gitar (woda Vichy i gorąca piosenka Argyrol* służy za rym do rusińol*) si guieres quel carro cante mójele y dejele en rio que despues de buen moja'o canta com' un silbi'o* zabawne historyjki tysiąc i jedna hawańska noc taniec milionów piękne cubanas a ellas les gustan los negros* wyszedłszy na pokład odetchnąć słonym morskim popołudniem można zobaczyć nie tylko zardzewiały frachtowiec skąpany w indygo el rubio* byczek z Bilbao który nie ma pierścionka z brylantem osaczony przez wrzeszczących Kubańczyków la bella napiera falującą piersią wypychają małego z siwymi bakami przed el rubio doskakują do niego z tyłu escandalo* rywale kolejno wykłócają się z przyjaciółmi którzy ich mitygują wyrywają im się przyskakują do siebie młócąc pięściami zostają na nowo pochwyceni rozdzieleni interweniują oficerowie pokładowi bladzi drżący zapaśnicy zostają odprowadzeni ten z bakami do salonu pań el rubio do fumoiru na rufe tam przeżuwamy zniewagi O co właściwie poszło? No seńor no el rubio chwyta arkusz papieru z nagłówkiem Compagnie Generale Transatlantique* ale palce odmawiają mu posłuszeństwa trzyma je wczepione w długie kręcone włosy podczas gdy postronny obserwator który został wciągnięty w awanturę pisze płynnie i nieortograficznie pod jego dyktando wyzwanie i niesie je z lodowatą miną stronie okupującej salon dla pań corio* potem prowadzamy el rubio po pulsującej rufie rozważając szpady pistolety lekcje fechtunku teraz na posiłki zjawia się tylko postronny obserwator el rubio gryzie się w nogach koi swego zatryprzonego kompana gotując się na najgorsze statek huczy od rozmów o pojedynku aż w końcu mon commandant* rumiany Bretończyk składa wizyty stronom tłumacząc każdemu z osobna że przepisy Compagnie Generale Transatlantique kategorycznie zabraniają takich niedorzecznych historii i że muzykalni gallegos muszą wracać na międzypokładzie gdzie ich miejsce rozpacz z kolei wkracza żołnierskim krokiem mi general* oświadczając że jest ekspertem w sprawach honorowych un militar* cońo vamos - spróbuje pogodzić zwaśnionych więc wszyscy do fumoiru gdzie już czekają ustawione równo rządkiem cztery flaszki szampitra w kubełkach z białego metalu cońo wjeżdżają tartinki mi general wyjaśnia nieporozumienie coś o los negros i las cubanas posłyszanego vamos przez wentylator z kabiny młodych ludzi z Bilbao są rzeczy których lepiej nie mówić ale grunt że nie ucierpiał honor uchroniony przez wentylator pojedynkowicze z ociąganiem podają sobie ręce cońo palmas sombreros musica* mi general zyskuje sobie mir gallegos brzdąkają i śpiewają na międzypokładziu el rubio zwierza mi się przy barze że to od la belli z oskarżycielskim różowym paznokietkiem i kształtnym uszkiem przy wentylatorach jego kompan z brylantowym pierścionkiem złapał tego on sam też jest w strachu cońo una puta indecente* port w Hawanie la bellę wita bogato wystrojony mąż w panamie młode byczki z Bilbao jadą do hotelu Sevilla-Biltmore a ja cóż z tańca milionów jeśli głowę podnosi zwykła hydra braku gotówki równie nieunikniona jak wizy w wirach hossy cukrowej w sierpniowoprażącym słońcu niżej podpisany przemierza miasto zagłębia się w cukrowe noce z dwudziestoma piętnastoma ośmioma- i pół dolarami topniejącymi w kieszeni drelichowych spodni w pogoni za intratną i jak się dostać do Meksyku czy gdziekolwiek MARGO DOWLING Margo Dowling miała szesnaście lat, kiedy wyszła za Toniego. Podróż parowcem do Hawany wydawała jej się cudowna. Morze było bardzo wzburzone, ale nie chorowała ani przez minutkę, w przeciwieństwie do Toniego, który się zrobił zupełnie żółty, przez całą drogę leżał na koi i tylko jęczał, gdy go prubowałla wyciągnąć na pokład, żeby łyknął trochę świeżego powietrza. Kuba wyłoniła się na horyzoncie, nim go zdążyła wyszykować. Był taki osłabiony, że musiała go ubierać jak dziecko. Leżał na koi z zamkniętymi oczami i zapadłymi policzkami, a ona zapinała mu trzewiki. Skończywszy popędziła na pokład zobaczyć Hawanę. Morze było ciągle wzburzone, potężne bałwany rozbijały się kolumnami piany o wielkie skały pod latarnią morską. Młody trzeci oficer o szczupłej twarzy, który był dla niej taki miły przez całą podróż, pokazał jej za latarnią zamek Morro* oraz małe łodzie rybackie z maciupeńkimi czarnymi albo brązowymi postaciami, wznoszące się i opadające na rozkołysanych falach naprzeciwko zamku. Z drugiej strony, jakby prosto z przyboju, wyrastały blade karmelkowe domki. Spytała go, gdzie jest Vedado, a on wskazał na mgiełkę w dali nad kipielą. - To elegancka dzielnica willowa - powiedział. Słońce przypiekało mocno, chociaż niebo było pełne wielkich białych chmur. Wpłynęli tymczasem na spokojne wody portu i mijali rząd wielkich szkunerów zakotwiczonych pod stromą skarpą ze skąpanymi w słońcu fortyfikacjami i zabudowaniami zamkowymi. Margo musiała zejść z powrotem w cuchnące zęzą wnętrze statku, żeby zwlec Toniego z koi i pozamykać walizy. Toni ledwo się trzymał na nogach i narzekał bez przerwy, że mu się kręci w głowie. Trzeba go było sprowadzać po trapie. Chwiejne molo roiło się od ludzi o oczach jak paciorki, ubranych na biało i kremowo, tłoczących się i jazgoczących. Wyglądało, że wszyscy wyszli na spotkanie Toniego, stare kobiety w szalach, pryszczaci młodzieńcy w słomkowych kapeluszach, starszy pan o sumiastych siwych wąsach i w panamie na głowie, dzieci o podkrążonych oczach, rojące się pod nogami. Wszyscy mieli oliwkową lub kawową cerę i czarne oczy, a jedna siwa kobieta w różowej sukni była nawet Murzynką. Wykrzykiwali jeden przez drugiego, machali rękami, ściskali i obcałowywali Toniego. Minęło wiele czasu, nim. ktokolwiek zauważył Margo, po czym wszystkie staruchy zbiły się wokół niej, obsypując pocałunkami, oglądając i wymieniając po hiszpańsku okrzyki o jej włosach i oczach. Margo czuła się okropnie głupio, nie rozumiejąc ani słowa. Próbowała się dowiedzieć od Toniego, która jest jego matką, ale Toni zupełnie zapomniał angielskiego. Kiedy wreszcie wskazał tęgą starszą kobietę w szalu i powiedział: "La mama", doznała ulgi, że to nie ta Murzynka. Jeśli to ma być elegancka dzielnica willowa, powtarzała Margo w myśli, gdy się wszyscy wyładowali z tramwaju w porażający żar uliczki brukowanej kocimi łbami, po nie kończącej się jeździe przez hałaśliwe ulice kamienic, pełne kurzu, oleistych zapachów, furgonów i wózków zaprzężonych w muły, to ja jestem dziedziczką milionowej fortuny. Weszli przez wąskie drzwi w ścianie z obskurnym różowoobłażącym tynkiem, o wąskich zakratowanych oknach sięgających do ziemi, i zanurzyli się w chłodnej kwaśnowoniejącej sieni, zastawionej wiklinowymi meblami i roślinami. W klatce skrzeczała papuga, tłusty biały piesek przypominający prosię rzucił się z ujadaniem na Margo. Starsza kobieta, o której Toni powiedział la mama, podeszła do niej wzięła ją w ramiona i zaczęła coś długo perorować po hiszpańsku. Margo przestępowała z nogi na nogę, w drzwiach tłoczyli się sąsiedzi wlepiając w nią małpie oczka. - Słuchaj, Toni, mógłbyś mi przynajmniej przetłumaczyć, co ona mówi - pisnęła poirytowana. - Mama mówi, że to twój dom, że jesteś tu mile widziana i tak dalej. Powinnaś odpowiedzieć: "Muchas gracias, mama". Margo nie mogła wykrztusić słowa. W gardle ją dławiło, wybuchnęła płaczem. Ponownie się rozpłakała, gdy zobaczyła pokój, w którym mieli mieszkać, dużą ciemną alkowę za podartymi koronkowymi zasłonami, zajętą prawie bez reszty przez wielkie żelazne łoże z żółtą kołdrą. całą pocętkowaną brązowymi plamami. Przestała płakać, a zaczęła się chichotać zobaczywszy wielki poobtłukiwany nocnik w różyczki wyglądający spod łóżka. Toni się obraził. - Zachowuj się przyzwoicie - powiedział. - Moja rodzina mówi, że jesteś bardzo ładna, ale nienajlepiej wychowana. - Pocałuj mnie w nos - odpaliła. Do końca pobytu w Hawanie mieszkała w tej alkowie, osłoniętej tylko parawanem od szklanych drzwi na dziedziniec. Toniego ani żadnego z chłopców nie było nigdy w domu, nigdy jej nigdzie nie zabierali. Co gorsza, okazało się, że będzie miała dziecko. Po całych dniach leżała sama w łóżku i gapiła się na popękany białotynkowany sufit, słuchała piskliwego jazgotu kobiet na dziedzińcu i w sieni, skrzeczenia papugi i ujadania tłustego białego pieska, który się wabił Kiki. Po ścianach biegały karakony, które wygryzały dziury w każdej sztuce odzieży nie schowanej do komody. Co dzień po południu przez szklany dach dziedzińca wpadał parzący prostokąt słońca i pełzł po skraju łóżka i po kafelkowej podłodze, napełniając alkowę blaskiem i duchotą. Rodzina Toniego pozwalała jej wychodzić z domu tylko w towarzystwie którejś ze starszych kobiet, zwykle na targ albo do kościoła. Na targ nie cierpiała chodzić, bo był taki brudny i smrodliwy, pełen tłoczących się spoconych Murzynów i Chińczyków, którzy się nawoływali przez klatki z kurami i oślizgłe stragany z rybami. Natomiast la mama, tia* Feliciana i stara Murzynka Carna zdawały się tym zachwycone. Już wolała kościół, gdzie ludzie byli przynajmniej lepiej ubrani, a pozłacane ołtarze często pełne kwiatów. Chodziła regularnie do spowiedzi, chociaż ksiądz nie rozumiał tych paru hiszpańskich zdań, które zaczynała klecić, ona zaś nie rozumiała jego odpowiedzi. Mimo to lepiej było chodzić do kościoła niż siedzieć przez cały dzień w upale i smrodzie sieni i próbować rozmawiać ze starymi megierami, które nigdy nic nie robiły, tylko się wachlowały i pytlowały, zawsze w asyście tłustego białego pieska, który spał na brudnej poduszce na złamanym pozłacanym krześle, budząc się od czasu do czasu, żeby chapnąć muchę. Toni przestał się nią w ogóle interesować, czemu się nawet specjalnie nie dziwiła, bo chodziła wiecznie z oczami czerwonymi i twarzą zapuchniętą od płaczu. Spędzał całe dnie w towarzystwie podstarzałego grubasa o twarzy dziecka, który nosił biały garnitur i gigantyczną dubeltową dewizkę rozpiętą na wielkim brzuchu i którego wszyscy tytułowali z respektem el seńor Manfredo. Był on maklerem cukrowym i miał wysłać Toniego do Paryża na studia muzyczne. Ilekroć przyszedł z Tonim do domu, zasiadał na wiklinowym fotelu w sieni, z laską o złotej gałce między grubymi udami. Margo od początku wydawał się jakiś dziwny, ale starała się być dla niego jak najmilsza, choć podobnie jak Toni nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Nie odrywał wzroku od długich czarnych rzęs Toniego. Raz w rozpaczy pobiegła sama do amerykańskiej drogerii koło Parku Centralnego, którą zauważyła, gdy pewnego wieczora kobiety ją zabrały na koncert kapeli wojskowej. Wszyscy mijani mężczyźni wybałuszali na nią oczy. Desperackim pędem dobiegła do drogerii i kupiła oleju rycynowego i chininy za wszystkie pieniądze, jakie miała. W drodze powrotnej nie mogła przejść od rogu do rogu, żeby nie przyczepił się do niej jakiś facet i nie próbował jej wziąć pod ramię. - Idź do diabła - sykała na każdego po angielsku i jeszcze przyśpieszała kroku. Zabłądziła, o mało nie wpadła pod automobil i do domu dotarła cała zadyszana. Stare kwoki wróciły tymczasem i zrobiły jej piekło. Kiedy się zjawił Toni, naskarżyły na nią i on z kolei zrobił jej okropną scenę, chciał ją nawet sprać, ale była od niego silniejsza i ostatecznie ona mu podbiła oko. Rzucił się na łóżko ze szlochem, a ona przykładała mu zimne kompresy na zapuchnięte oko, tuliła go i pieściła. W rezultacie przeżyli pierwsze błogie intymne chwile od przyjazdu do Hawany. Na nieszczęście stare megiery jakoś się zwiedziały, że to ona mu podbiła oko, i zaczęły z niego podkpiwać. Wkrótce wiedziała cała ulica, wszyscy szeptali, że Toni jest mięczak i maminsynek. La mama nigdy jej tego nie wybaczyła i zrobiła się dla niej odtąd wredna i złośliwa. Gdyby nie to, że się spodziewała dziecka, Margo dawno by uciekła. Po oleju rycynowym dostała tylko okropnej kolki w boku, a po chininie szumiało jej długo w uszach. Ukradła z kuchni ostry szpiczasty nóż, ale jakoś nie miała odwagi nim się dźgnąć i zabić. Przemyśliwała, żeby się powiesić na prześcieradle, ale i na to się nie zdobyła. Schowała nóż pod materacem i leżała po całych dniach na łóżku, wyobrażając sobie, co będzie robiła, gdy pewnego dnia wróci do Stanów, i wspominając Agnes, Franka, tournee po teatrach Keitha, oglądane rewie i tor wrotkowy w Parku Świętego Mikołaja. Czasami była bliska uwierzenia, że wszystko, co przeżywa, to uporczywy koszmar i za chwilę się przebudzi w swoim starym łóżku w domu Indianina. Pisała co tydzień do Agnes, która przysyłała jej od czasu do czasu po parę dolarów w liście. W ten sposób uzbierała piętnaście dolarów w małej torebce ze skóry aligatora, otrzymanej wkrótce po przyjeździe do Hawany od Toniego, ale pewnego razu Toni zajrzał przypadkiem do środka, bez słowa schował pieniądze do kieszeni i poszedł na bomblerkę. Była zbyt przybita, żeby go choćby zrugać, gdy wrócił z podkrążonymi oczami po nocy spędzonej w jakiejś rumbabudzie. Czuła się w tym czasie taka chora, że nie miała siły nawet się na niego gniewać. Kiedy przyszły pierwsze bóle, okazało się, że staruchy nie mają najmniejszego zamiaru zawieźć jej do szpitala. Oświadczyły, że same wiedzą, co robić. Sprowadziły dwie siostry miłosierdzia, które zaczęły się krzątać, w kornetach jak wielkie białe motyle na głowie, wnosząc i wynosząc miednice i dzbany z gorącą wodą. Trwało to cały dzień, całą noc i część następnego dnia. Margo była pewna, że umrze. W końcu zaczęła się tak drzeć o doktora, że kobiety poszły i przyprowadziły starego jegomościa z żółtymi rękami całymi sękatymi od reumatyzmu, z brodą pożółkłą od tytoniu i w złotych binoklach na wstążce, spadających bez przerwy z długiego krzywego nosa. Powiedziały, że to doktor. Mężczyzna ją zbadał i orzekł, że wszystko jest w porządku. Kobiety stały półkolem za nim, szczerząc zęby i kiwając głowami. Margo chwyciły nowe bóle; nie docierało do niej nic poza bólem. Kiedy wreszcie się to skończyło, ocknęła się na łóżku pewna, że nie żyje, taka była słaba. Kobiety coś jej pokazywały, ale nie chciała patrzeć. Przebudziwszy się następnego dnia, usłyszała koło siebie cienkie piszczenie. Nie wiedziała, co to może być, ale nie miała siły obrócić się i spojrzeć. Staruchy kręciły nad czymś głowami, lecz nic jej to nie obchodziło. Kiedy jej oznajmiły, że jest zbyt słaba, żeby karmić piersią, i trzeba będzie dziecko karmić z butelki, też jej to nie obeszło. Parę dni minęło w drętwej słabości. W końcu udało jej się przełknąć trochę soku pomarańczowego i gorącego mleka i zdołała unieść głowę na łokciu, żeby popatrzeć na dziecko, które kobiety jej przyniosły. Była to dziewczynka, wydała jej się okropnie mała. Miała maciupką biedną buzię, starą i pomarszczoną jak u małpki. Coś było nie w porządku z jej oczami. Kazała sprowadzić starego doktora, który usiadł na brzegu łóżka z poważną miną i długo przecierał binokle wielką czystą jedwabną chustką. Mówił do niej "biedna mała nińa"* i cierpliwie jej tłumaczył, dopóki nie zrozumiała, że dziecko jest niewidome, bo jej mąż cierpi na wstydliwą chorobę, i że jak tylko poczuje się trochę silniejsza, musi sama pójść do szpitala na leczenie. Nie płakała i nie powiedziała ani słowa, tylko leżała z lodowatymi rękami i nogami i patrzyła na niego płonącymi oczyma. Chciała, żeby nie odchodził, o niczym innym nie mogła myśleć. Kazała sobie kilkakrotnie powtarzać o wstydliwej chorobie i o jej leczeniu, udając, że rozumie mniej hiszpańskiego niż w rzeczywistości, wszystko po to, żeby go jak najdłużej zatrzymać. Parę dni później stare kobiety narzuciły swoje najlepsze czarne jedwabne szale i poszły do kościoła ochrzcić dziecko. Jego mała buźka wyglądała okropnie sino w powodzi koronek, w które je ustroiły. Wieczorem zrobiła się prawie czarna. Rano dziecko nie żyło. Toni płakał, staruchy głośno lamentowały. Wydały mnóstwo pieniędzy na białą trumienkę ze srebrnymi uchwytami, na karawan i na pogrzeb z księdzem. Po pogrzebie przyszły siostry miłosierdzia i modliły się przy jej łóżku, potem przyszedł ksiądz i mówił coś do kobiet pięknym tragicznym głosem, takim jak Frank, gdy się ubrał w żakiet, a Margo leżała cały czas z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi wargami, pragnąc także umrzeć. Bez względu na to, co ktokolwiek do niej mówił, nie odpowiadała ani nie otwierała oczu. Kiedy miała wreszcie siłę wstać, odmówiła chodzenia do szpitala wraz z Tonim. Nie odzywała się do niego ani do kobiet. Udawała, że nie rozumie, co do niej mówią. La mama zaglądała jej mściwie w twarz jak to ona, kręciła głową i mówiła: "Loca". Znaczyło to: "Wariatka". Margo pisała rozpaczliwe listy do Agnes, żeby na miłość Boską coś sprzedała i przysłała jej pięćdziesiąt dolarów na powrót do domu. Wystarczy, żeby miała się za co dostać na Florydę, tam się postara o jakąś pracę, gotowa jest robić wszystko, byleby być z powrotem w Ojczyźnie Pana Boga. Napisała tylko, że Toni się okazał nicponiem i że jej się nie podoba w Hawanie, natomiast nie pisnęła słówkiem o tym, że miała dziecko i że jest chora. Wreszcie któregoś dnia wpadł jej do głowy pomysł. Czyż nie jest obywatelką amerykańską? Pójdzie do konsulatu, żeby jej pomogli wrócić do kraju. Minęło parę tygodni, nim jej się udało wymknąć bez żadnej ze staruch. Kiedy pierwszy raz dobiegła do konsulatu, ubrana w swoją jedyną przyzwoitą sukienkę, zastała drzwi zamknięte. Następnym razem poszła rano, gdy staruchy były na targu, i trafiła na młodego urzędnika o konopnych włosach, w typie studenta amerykańskiego college'u. Rany, dobrze było wreszcie porozmawiać po angielsku. Widziała, że mu diabelnie wpadła w oko. On jej się też podobał, ale nie dała tego po sobie poznać. Powiedziała, że jest chora i musi wrócić do kraju; została tu ściągnięta pod fałszywymi pozorami, obietnicą engagement do Alhambry. - Do Alhambry? - powtórzył młody urzędnik. - Nie wygląda pani na taką dziewczynę. - Bo nie jestem taka. Na imię miał George. Powiedział, że niestety nie może dla niej nic zrobić, bo wychodząc za Kubańczyka utraciła obywatelstwo. A co gdyby nie zawarła formalnego związku małżeńskiego, spytała. Przed chwilą twierdziła, że nie jest taką dziewczyną, odparł. Rozbeczała się na to i powiedziała, że nieważne, jaką jest dziewczyną, musi wrócić do kraju. Ostatecznie kazał jej przyjść jutro, on się tymczasem rozejrzy, czy konsulat będzie w stanie coś dla niej zrobić. A może by się z nim napiła po południu herbaty w Miami? Umówiwszy się z nim na randkę, pobiegła z powrotem do domu, lekka jak za dawnych dobrych czasów. Gdy tylko znalazła się sama w alkowie, wyciągnęła z torebki świadectwo ślubu, podarła je na drobne kawałeczki i wrzuciła do brudnej żółtej muszli starego klozetu na tyłach dziedzińca. Na szczęście łańcuszek rezerwuaru akurat raz działał i blankiet z obwódką z niezapominajek spłynął do ostatniego skrawka z wodą. Po południu dostała list od Agnes z czekiem Narodowego Banku Miejskiego na pięćdziesiąt dolarów. Serce o mało jej nie zamarło z wrażenia. Toniego nie było, jak zwykle bomblował gdzieś z maklerem cukrowym. Napisała do niego liścik, żeby jej nie szukał, bo wraca do kraju, i przypięła go do spodu poduszki na łóżku. Potem odczekała, aż stare megiery posną w porze sjesty, i wymknęła się z domu. Już nie wróci. Miała tylko to, co na sobie, oraz torebkę, do której wrzuciła parę tanich błyskotek otrzymanych od Toniego wkrótce po ślubie. Pobiegła do Miami, zamówiła głośno po angielsku lody, żeby wszyscy wiedzieli, że jest Amerykanką, i czekała na George'a. Była taka zestrachana, że cały czas drżała, żeby nie zemdleć. Co jeśli George nie przyjdzie? Ale przyszedł i bardzo się ucieszył na widok czeku, bo w konsulacie mu powiedziano, że nie dysponują funduszami na pomoc w takich wypadkach. Zaofiarował się, że jej zrealizuje rano czek, kupi bilet na statek i załatwi wszystkie formalności. Odrzekła, że jest kochany, po czym nagle się pochyliła, położyła mu na ramieniu dłoń w białej giemzowej rękawiczce, zajrzała w oczy tak samo niebieskie jak jej i szepnęła: - George, musisz mi jeszcze w czymś pomóc. Musisz mi pomóc się ukryć. Boję się śmiertelnie tego Kubańczyka. Nie wiesz, do czego oni są zdolni w napadzie zazdrości. George zrobił się cały czerwony, zaczął coś jąkać i chrząkać, więc mu opowiedziała, co się przydarzyło parę dni temu na jej ulicy. Oficer piechoty wrócił do domu i zastał swoją, no, ukochaną z innym mężczyzną, aa, powie mu już wszystko, jak było, chyba George się tak łatwo nie gorszy, więc zastał ich razem w łóżku, wystrzelał wszystkie komory rewolweru w mężczyznę, po czym pogonił z nożem rzeźnickim za kobietą, która uciekła na ulicę, i dźgnął ją pięć razy na placu publicznym. Doszedłszy do tego momentu zachichotała, aż George zaczął się śmiać. - Wiem, dla ciebie to może brzmieć śmiesznie, ale to nie było wcale śmieszne dla niej. Umarła golusieńka na oczach wszystkich. - No, zobaczymy, co się da zrobić - powiedział George - żeby cię uchronić przed nożem rzeźnickim. Skończyło się na tym, że pojechali Hersheyowską kolejką elektryczną do Malanzas i wzięli pokój w hotelu. Zjedli kolację z mnóstwem gin fizzów* i George, który miał wrócić do Hawany i spotkać się z nią następnego dnia na molo tuż przed odejściem statku, rozmarzył się pod wpływem alkoholu, księżyca w pełni, naszczekiwania psów i piania kogutów. Objęci w pół, spacerowali długo spokojnymi kredowymi uliczkami zalanymi poświatą i w rezultacie George się spóźnił na ostatnią kolejkę. Margo zależało tylko na jednym: żeby nie zostać samej w niesamowitym pustym pobielanym hotelu, przy tej cholernej poświacie księżycowej. Zresztą George jej się podobał. Następnego dnia przy śniadaniu powiedział, że musi od niego przyjąć drugie pięćdziesiąt dolarów pożyczki na bilet pierwszej klasy, a ona odparła, że najświętsze słowo honoru, zwróci mu wszystko co do centa, jak tylko dostanie pracę w Nowym Jorku, i żeby do niej pisał codziennie. George pojechał do Hawany wczesną kolejką, bo musiał być w biurze, a ona wracała sama później w oślepiającej wiejskiej zieleni pulsującej głosami owadów. Prosto z promu wzięła taksówkę do portu, gdzie na nią czekał George z biletem okrętowym, bukiecikiem orchidei, pierwszym, jaki dostała w życiu, oraz zwitkiem banknotów, który nie licząc wetknęła do torebki. Stewardzi mieli dosyć zdziwione miny, że jedzie bez żadnego bagażu, więc kazała George'owi powiedzieć, że musiała się zebrać do drogi w ciągu pięciu minut, bo jej ojciec, bardzo bogaty człowiek, zachorował nagle w Nowym Jorku. George zszedł z nią aż do kabiny i był niepocieszony, że wyjeżdża. Powiedział, że jest najcudowniejszą dziewczyną, jaką znał w życiu, i że będzie do niej co dzień pisał, ale nie bardzo go słuchała ze strachu, czy Toni nie przyjdzie jej szukać na statku. Wreszcie rozległ się gong, George pocałował ją z desperacją i zszedł na brzeg. Nie odważyła się wyjść na pokład, aż usłyszała dzwonki z maszynowni i poczuła drżenie statku, który zaczął się wysuwać tyłem z basenu portowego. Podeszła wówczas do iluminatora i przez moment widziała szczupłego czarnego mężczyznę w białym ubraniu - mógł to być Toni - który się przedarł przez kordon policji i biegł krzycząc i wymachując ramionami aż do końca mola. Czy sprawiły to orchidee, czy jej uroda, czy historyjka o chorobie ojca, dość że kapitan zaprosił ją do swego stołu, wszyscy oficerowie jej nadskakiwali i bawiła się jak nigdy przez cały rejs powrotny. Bieda była tylko z tym, że mogła wychodzić na pokład wyłącznie po południu, bo miała tę jedyną sukienczynę. Kazała George'owi wysłać w jej imieniu depeszę do Nowego Jorku, tak że w porcie czekała na nią Agnes. Była późna jesień, a Margo miała na sobie lekką sukienkę letnią, więc powiedziała, że stawia Agnes taksówkę. Dopiero w czasie jazdy zauważyła, że Agnes jest cała w czerni. Spytała czemu, a Agnes odrzekła, że dwa tygodnie temu umarł Fred. Znaleziono go pijanego w sztok na Dwudziestej Trzeciej Ulicy i umarł w Bellevue* nie odzyskawszy przytomności. - Och, Agnes, wiedziałam - załkała Margo. - Miałam przeczucie na statku. - Otarłszy łzy obróciła się i popatrzyła na Agnes. - Ale jak ty wspaniale wyglądasz! - wykrzyknęła - Jaki piękny kostium. Frank dostał engagement? - O, nie - odrzekła Agnes. - Ale prosperują herbaciarnie panny Franklyn. Otwiera coraz nowe filie i zrobiła mnie zarządzającą herbaciarni na Trzydziestej Czwartej Ulicy. Zarabiam siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo. Zobaczysz, jakie mamy mieszkanie, tuż koło Riverside Drive. Och, Margo, ale ty musiałaś przeżyć okropne rzeczy? - Tak, było mi chwilami ciężko. Jego rodzina jest dosyć zamożna, liczy się w Hawanie, tylko nie mogłam się w żaden sposób przyzwyczaić do tamtejszego życia. Toni okazał się nicponiem, nienawidzę go jak nikogo w życiu. Ale w sumie było to doświadczenie, którego bym się za nic nie wyrzekła. W drzwiach mieszkania powitał je Frank. Przytył od czasu, gdy go Margo ostatnio widziała, na skroniach miał pasma srebrnych włosów, które mu nadawały dystyngowany wygląd ministra czy ambasadora. - Mała Margo! Witaj w domu, moje dziecko. No, wyrosłaś na piękną młodą kobietkę. - Kiedy ją objął i pocałował w czoło, poczuła zapach wody laurowej i energiny jak za dawnych czasów. - Czy Agnes już ci mówiła, że jadę na tournee z panią Fiske*? Występowaliśmy z poczciwą Minnie Maddern razem jako dzieci. Mieszkanie było trochę ciemne, ale miało salon, jadalnię, dwie sypialnie, piękną przestronną łazienkę i kuchnię. - Pierwsze, co zrobię, to wezmę gorącą kąpiel - oznajmiła Margo. - Nie kąpałam się chyba w gorącej wodzie od wyjazdu z Nowego Jorku. Agnes wzięła sobie wolne popołudnie w herbaciarni, ale musiała jeszcze wyjść coś kupić na kolację, więc Margo poszła do swego czystego pokoiku z perkalowymi kotarami na ścianach, zrzuciła podszytą wiatrem, wygniecioną sukienczynę i ubrała się w pikowany szlafrok Agnes. Potem się rozsiadła w Morrisowskim fotelu* w salonie i wodziła za nos Franka, który ją zaczął rozpytywać o Hawanę. Widziała, jak się powoli przysuwa do poręczy fotela, prawiąc jej cały czas słodkie słówka, że się zrobiła taką piękną dziewczyną, więc kiedy ją nagle chwycił w ramiona, była na to przygotowana, zerwała się na nogi i trzepnęła go w twarz, aż jęknęło. Czuła, jak ją ogarnia histeria, gdy dysząc ruszył za nią przez pokój. - Odchrzań się ode mnie, stary zbereźniku! - wrzasnęła. - Od-chrzań się, bo powiem wszystko Agnes i wywalimy cię z domu na zbitą mordę. - Chciała przestać wrzeszczeć, ale nie mogła się pohamować.-Odchrzań się ode mnie. Złapałam tam paskudną chorobę, jak się będziesz do mnie dobierał, to cię zarażę. Frank był taki zbulwersowany, że zaczął się cały trząść. Opadł na fotel Morrisowski i jął długimi palcami przebierać w gładkich szpakowato-czarnych włosach. Margo, trzasnąwszy drzwiami, zamknęła się w swoim pokoju. Siedząc sama na łóżku zaczęła rozmyślać, że już nigdy nie zobaczy Freda, i zastanawiać się, czy to rzeczywiście było przeczucie, gdy opowiadała wszystkim na statku, że jej ojciec jest chory. Do oczu nabiegły jej łzy. Oczywiście, że przeczucie. W pokoju swojsko szumiały parowe radiatory. Wyciągnęła się wygodnie na łóżku, takim rozkosznym ze swymi czystymi poduszkami i jedwabistą kołdrą, i chlipała tak długo, aż usnęła. KRONIKA LVII przed seansami na Uniwersytecie Harvarda medium zrzucało całe odzienie. Wyposażenie stanowiły latarki elektryczne, dzwonki, potężne megafony, kosze, wszystko to rozświetlone farbą fosforyzującą Wraca mój brat z ananasami, Dopiero będzie heca JEST GOTÓW PODDAĆ SIĘ WSZELKIM PRÓBOM nogi medium nie znajdowały się w pobliżu nóg profesora, kiedy została szarpnięta nogawka jego spodni. Na suficie zapalała się i gasła żarówka. Brzęczały dzwonki. Niewidzialna ręka przesuwała przedmioty na stole i ciągnęła doktora B. za włosy. Doktor B. wsadził nos w ciasto i kazał Walterowi pociągnąć z całej siły. Został szarpnięty za nos Sam się z tobą zgodziłem rozstać, Lecz wciąż mam w oczach twoją postać NIESZCZĘŚLIWA ŻONA SZUKA ŚMIERCI SZEJK I DENTYSTA POGODZENI Finanse jedynym problemem Chciałem zapewnić byt rodzinie Teraz już wiem, że przy mnie zginie Panie z towarzystwa ubiegają się na próżno o miejsca pokojowych przy królowej* ZAKONNICA CHCE POŚLUBIĆ MAJTKA Odchodzę ze złamanym sercem KRÓLOWA ODDAŁA HOŁD NIEZNANEMU ŻOŁNIERZOWI Policja chroni królową przed tłumem W blasku sennego chińskiego księżyca Miłość jak taniec upaja, zachwyca PROFESOR TORTUROWAŁ RYWALA KRÓLOWA ZASNĘŁA, NIM POCIĄG RUSZYŁ Zanosi się na konflikt społeczny COOLIDGE CHWALI REKLAMĘ Ujrzałem ją w zachodzie słońca, Gdy upał dnia dobiegał końca Policjant karmi kanarka za pięćset dolarów pozostawione przez bogatą narzeczoną Zmrok czyni przepastnym Niebo nad Mani-ilą, Więc rzekłem ukochanej, urzeczony chwi-ilą PORZUCONY APOLLO NIE TRACI NADZIEI NA POWRÓT POSAŻNEJ OBLUBIENICY MARGO DOWLING Agnes była cudowna. Gdy doktor Dennison orzekł, że Margo musi się bezwarunkowo poddać operacji, bo inaczej jej zdrowie będzie w poważnym niebezpieczeństwie, Agnes wykukała pieniądze z Kasy Morrisa*, a potem ją pielęgnowała tak jak w dzieciństwie, kiedy Margo przechodziła odrę. Margo nie przejęła się zbytnio, gdy jej w szpitalu oznajmili, że już nigdy nie urodzi dziecka, natomiast Agnes płakała i płakała bez końca. Kiedy Margo zaczęła wreszcie dochodzić do siebie i przemyśliwać o znalezieniu jakiejś pracy, miała takie uczucie, jakby się nigdy w życiu nie rozstawały z Agnes. Stara Południowa Waflarnia, jak się nazywała herbaciarnia prowadzona przez Agnes, prosperowała nad wszelkie spodziewanie i Agnes zarabiała regularnie siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo. Całe szczęście, bo Frank już rzadko kiedy dostawał engagement; nie ma zapotrzebowania na prawdziwą rozrywkę od wojny, mawiał. Zrobił się bardzo solidny i smutny, odkąd się pobrali z Agnes w Małym Kościółku za Rogiem*. Lwią część czasu spędzał grając w brydża w Klubie Jagniąt* albo wspominając dawne lata, gdy odbywał tournees z Richardem Mansfieldem. Stanąwszy z powrotem na nogi Margo obijała się przez całą ponurą zimę po agencjach teatralnych i przeglądach kandydatek do rewii, nim pewnego popołudnia zwrócił na nią przypadkiem uwagę FIo Ziegfeld. gdy siedziała w poczekalni w szeregu czekających girlasek. Jakimś cudem udało jej się przykuć jego wzrok posyłając mu mizerną imitację figlarnego uśmiechu, tak że się zatrzymał i zlustrował ją dokładniej. Następnego dnia pan Herman wybrał ją do pierwszego szeregu girls nowo przygotowywanej rewii. Próby okazały się najcięższą harówką, jakiej zaznała w życiu. Zaraz na samym początku Agnes oznajmiła, że nie dopuści, by Margo się pospolitowała z paczką wulgarnych girlasek, i chociaż musiała być co dzień rano punkt o dziewiątej w herbaciarni, zawsze czekała na nią przed teatrem po przeciągających się próbach albo wieczornych spektaklach. Nie opuściła ani jednego wieczoru aż do dnia, gdy Margo poznała Tada Whittlesea, ćwierćbeka w drużynie rugby Uniwersytetu Yale'a, który po zakończeniu sezonu piłkarskiego spędzał wszystkie weekendy w Nowym Jorku. Obejrzała go przedtem dokładnie, zaprosiła do domu na niedzielny obiad i zdecydowała, że jak na milionerskiego syna jest zupełnie przyzwoity i wskazane, żeby się poczuł trochę odpowiedzialny za Margo. W weekendowe wieczory Margo w pośpiechu przyczesywała po raz ostatni swoje blond loki pod niebieskim aksamitnym toczkiem, narzucała futrzaną pelerynkę, która z daleka przypominała trochę srebrnego lisa, choć oczywiście była imitacją, zamykała drzwi zakurzonej dusznej garderoby, zostawiając za sobą zapach rurek do włosów, masła kakaowego, dziewczyńskiego potu i dekoracji, i zbiegała z kondygnacji wietrznych betonowych schodów koło starego Luke'a o ziemistej twarzy, który w swojej ciasnej oszklonej budce portierskiej naciągał kapotę zbierając się również do domu. Robiła głęboki wdech wychodząc w zimny wiew ulicy. Nigdy nie pozwalała Tadowi czekać pod teatrem z gromadą zakulisowych donżuanów. Wolała go wypatrywać wśród ciżby w wieczorowych strojach w hallu hotelu Astor, jak stoi na szeroko rozstawionych nogach, w brązowych wypucowanych do glancu butach, w rozpiętym futrze z szopa, spod którego widać pasiasty krawat i miękką marszczoną koszulę. Tad był nieskomplikowanym chłopcem o czerwonej twarzy, który nigdy nie miał wiele do powiedzenia. Margo mówiła za dwoje od chwili, gdy ją wsadzał do taksówki, żeby jechać gdzieś na dansing. Bawiła go opowiadaniem o girlaskach, garderobianych i tancerzach. Czasami ją prosił o powtórzenie jakiejś anegdoty po raz drugi, żeby ją dobrze zapamiętać i opowiedzieć kolegom w college'u. Historia o tym, jak tancerze, którzy byli w większości pederastami, umazali suczą cieczką młodziutkiego kolegę, który się durzył w Maisie De Mar, tak że się stał również pedałem, przeraziła Tada na śmierć. - Człowiek nie ma pojęcia o mnóstwie rzeczy, które się dzieją na świecie - powiedział. Margo zmarszczyła nosek. - Ty nie wiesz nawet połowy, mój drogi. - To musi być wymyślona historia. - Nie, słowo daję, Tad, tak było. Słyszałyśmy, jak wrzeszczeli i wiwatowali w męskiej garderobie. Otoczyli go kołem i wysmarowali suczą cieczką. Mówię ci, byłyśmy przerażone. Tego wieczora poszli do Childsa na Columbus Circle zjeść jaja na szynce. - Rany, Margo - powiedział Tad pełnymi ustami, wykańczając na deser drugą porcję kruchych ciasteczek -to nie jest życie dla ciebie. Jesteś najinteligentniejszą dziewczyną, jaką znam, i taką dystyngowaną. - Nic się nie martw, Tad, mała Margo nie zostanie na resztę życia girlaską. Odwożąc ją taksówką do domu Tad zaczął się do niej dobierać. Zaskoczyło to Margo, bo nie należał do chłopców bezczelnych, a nie był również wstawiony, bo wypił tylko butelkę kanadyjskiego porteru. - Rany, Margo, jesteś nadzwyczajna. Nie pijesz, nie chcesz się nawet pomigdalić. Cmoknęła go przelotnie w policzek. - Powinieneś zrozumieć. Muszę myśleć przede wszystkim o pracy. - Uważasz mnie zdaje się za tępego osiłka. - Jesteś miłym chłopcem, ale wolę, jak trzymasz ręce przy sobie. - Jesteś cudowna - westchnął Tad po swojej stronie taksówki, wpatrując się w nią okrągłymi oczami znad podniesionego kosmatego kołnierza. - Dziewczyna, której się nie zapomina - powiedziała Margo. Wkrótce Tad stał się regularnym gościem na niedzielnych obiadach. Przychodził wcześniej pomóc Agnes w nakrywaniu stołu, po obiedzie zdejmował marynarkę, zawijał rękawy koszuli i pomagał przy zmywaniu statków, a potem grali we czwórkę w kierki i wypijali każde po szklaneczce bulionu żelazowo-winnego przyniesionego z drogerii. Mar-go nie cierpiała tych niedzielnych popołudni, natomiast Frank i Agnes zdawali się wniebowzięci. Tad mówił, że w życiu nie czuł się nigdzie tak dobrze jak u nich, i siedział do ostatniej minuty, aż musiał pędzić na spotkanie z ojcem w Klubie Metropolitalnym*. Pewnej śnieżnej niedzieli, gdy Margo się wymówiła od kart bólem głowy i przez całe popołudnie leżała w łóżku słuchając szumu pary w radiatorach, bliska płaczu z nudy i zniecierpliwienia, po wyjściu Tada wsunęła się w negliżu do jej pokoiku Agnes i oświadczyła z błyszczącymi oczami: - Margo, musisz za niego wyjść. Jakiż to słodki chłopiec! Powiedział nam, że tutaj po raz pierwszy zrozumiał, co to dom. Został wychowany przez lokai, berajterów i innych fagasów. Nigdy nie przypuszczałam, że milioner może być taki kochany. To złoto, nie chłopak. - Jaki tam z niego milioner - odparła Margo wydymając wargi. - Jego ojciec ma fotel na giełdzie! - zawołał Frank z drugiego pokoju. - Tego się nie dostaje za kupony od cygar, chyba wiesz, moja droga? - Och - rzekła Margo przeciągając się i ziewając - w każdym razie na pewno bym nie miała utracjusza za męża. - Usiadła na łóżku, wyciągnęła palec w stronę Agnes. - Mogę wam zaraz powiedzieć, dlaczego tu tak chętnie przychodzi w każdą niedzielę. Dostaje za darmo obiad, nie musi wysupłać ani centa. Jerry'ego Hermana, żółtego łysego zasuszonego małego kierownika artystycznego, od którego zależało engagement, wszystkie girlsy bały się jak ognia. Toteż kiedy Regina Riggs powiedziała, że widziała pewnej soboty między przedstawieniami Margo jedzącą z nim obiad w jadłodajni Keene'a, dziewczęta pytlowały o tym bez końca. Słysząc, jak chichoczą i szepczą za jej plecami w garderobie, Margo dostała z irytacji mdlącego bólu w dołku. Regina Riggs, dziewczyna o szerokiej twarzy pochodząca z Oklahomy, która na co dzień miała na imię po prostu Gina i była girlsą w rewiach Ziegfelda od czasów, gdy po Broadwayu kursowały tramwaje konne, wzięła Margo pod rękę, gdy schodziły razem schodami po porannej próbie. - Posłuchaj, mała - rzekła - chcę cię ostrzec przed tym typem. Znasz mnie, z niejednego pieca chleb jadłam i gwiżdżę na tych wszystkich bubków, więc pozwól, że ci coś powiem. Jeszcze nie było dziewczyny, która by cokolwiek zyskała na tym, że dała temu blagierowi. Wiele próbowało, może ja sama też. Ale wiedz, że w ten sposób nic nie wskórasz u faceta, jędrne białe ciałko to najtańszy towar w tym mieście. Masz miłą niewinną buźkę, chciałabym cię uchronić przed fałszywym krokiem. Margo zrobiła wielkie oczy. - Ależ co ci przyszło do głowy? Myślisz, że ja...? Zachichotała jak pensjonarka. - Już dobrze, dobrze, dziecko. Nie mówmy o nim więcej. Doczekasz z tym pewnie do marsza weselnego? Zaczęły się obydwie chichrać. Od tej pory były najlepszymi przyjaciółkami. Ale nawet Gina nie wiedziała, gdy pewnego późnego wieczora sobotniego, po długich morderczych próbach nowego numeru, który miał wejść do programu w najbliższy poniedziałek, Margo nieoczekiwanie dla samej siebie znalazła się z Jerrym Hermanem w jego dwuosobowym sportowym wozie. Miał ją podrzucić do domu, ale dotarłszy do Columbus Circle zapytał, czyby z nim nie pojechała do Connecticut odpocząć porządnie na jego farmie. Margo wstąpiła do drogerii i zadzwoniła do Agnes, że przez całą niedzielę będą próby, więc zanocuje u Giny Riggs, która mieszka niedaleko teatru. Jadąc Jerry rozpytywał Margo o jej życie. - Jesteś inna od wszystkich dziewcząt, moja mała - oświadczył. - Założę się, że nie mówisz o sobie całej prawdy. Ukrywasz jakąś tajemnicę. Nim dojechali, Margo zdążyła mu opowiedzieć o swoim dzieciństwie na kubańskiej plantacji cukru, o rezydencji, jaką jej ojciec miał w hawańskim Vedado, o melodiach i tańcach kubańskich, o tym, jak jej ojciec został doprowadzony do ruiny przez kartel cukrowy i ona jako dziewczynka utrzymywała rodzinę występami w pantomimach gwiazdkowych w Anglii, o swoim przedwczesnym niefortunnym małżeństwie z hiszpańskim arystokratą i o tym, że raz na zawsze skończyła z tamtym życiem, teraz myśli tylko i wyłącznie o pracy. - Życiorys prosto do gazet - skwitował jej opowieść Jerry. Zajechawszy przed oświetlony wiejski dom w lesie wielkich drzew, siedzieli przez chwilę w aucie, lekko drżąc w przejmującej mgle, która napływała znad jakiegoś strumienia. Jerry obrócił się do niej w ciemności, jakby jej chciał zajrzeć w twarz. - Znasz przypowieść o trzech małpkach, moja droga? - zapytał. - Jasne - odparła Margo. - Jedna nie widziała, druga nie słyszała, trzecia nie mówiła. - Właśnie - powiedział, po czym Margo pozwoliła mu się pocałować. Wewnątrz był to przepiękny wiejski dom z ogniem buzującym na kominku, z dwoma panami w kraciastych drwalskich koszulach i kilkoma ekscentrycznymi paniami w paryskich toaletach i z afektowaną wymową z Park Avenue. Okazało się, że kobiety się zajmują dekoracją wnętrz, a dwaj mężczyźni są scenografami. Jerry usmażył w kuchni dla wszystkich jajecznicę na szynce, po czym popijali fermentowany cydr i bawili się pysznie, chociaż Margo nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Żeby coś robić, zdjęła ze ściany gitarę i zabrzdąkała "Siboney" i kilka innych melodii kubańskich, których ją nauczył Toni. Kiedy jedna z kobiet powiedziała, że powinna się wyspecjalizować w numerach kubańskich, Margo zamarło serce. Blady świt przezierał przez mgłę za oknami, nim poszli do łóżka. Późnym rankiem, chichocząc i dowcipkując, zjedli wszyscy razem w szlafrokach wyśmienite wiejskie śniadanie, a po południu Jerry ją odwiózł do miasta i wysadził na Riverside Drive koło Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Frank i Agnes wyskakiwali ze skóry, kiedy się zjawiła w domu. Okazało się, że Tad wydzwaniał przez całą niedzielę. Poszedł do teatru i dowiedział się, że nie ma żadnych prób. Margo wściekła odpaliła, że miała próby numeru solowego, a jeśli jakiś zasmarkany studencina sobie wyobraża, że może jej stanąć na drodze do kariery, to ona go wyprowadzi z błędu. Kiedy zadzwonił się z nią umówić na następny weekend, nie chciała z nim rozmawiać. Jednakże tydzień później, gdy wyszła koło drugiej ze swego pokoju na wystawny niedzielny obiad Agnes, zastała Tada siedzącego ze spuszczoną głową i rękami parobka zwieszonymi między kolanami. Na krześle koło niego leżało zielone pudło z kwiaciarni; od pierwszego rzutu oka odgadła, że są w nim róże. Tad zerwał się na nogi. - Och, Margo, nie gniewaj się na mnie. Absolutnie nic mnie nie cieszy bez ciebie. - Nie gniewam się, Tad - odparła. - Tylko musicie wszyscy wbić sobie raz na zawsze do głowy, że nie pozwolę żadnym prywatnym sprawom stanąć na drodze do kariery. - Jasne, świetnie cię rozumiem - bąknął Tad. Zjawiła się Agnes, cała w uśmiechach i wstawiła róże, Piękności Ameryki, do wody. - A-a, b-byłbym zapomniał - wyjąkał Tad wyjmując czerwone skórzane etui z kieszeni. - Widzisz, p-papo dał mi p-pakiet akcji, żebym zagrał na giełdzie, i w zeszłym tygodniu mi się p-poszczęściło, więc ci to kupiłem. Ale b-będziesz je nosić tylko, kiedy razem wychodzimy, d-dobrze? Był to sznur pereł, małych i nie za dobrze dobranych, ale mimo wszystko pereł. - Nie miałabym się w nich z kim i gdzie pokazać, głuptasie - odrzekła Margo czując, że się czerwieni. - Ale to nie imitacja? Tad pokręcił głową. Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go. - Rany, więc ci się naprawdę podobają? Jeszcze jedna rzecz - wyrzucił z siebie szybko. - Papo obiecał mi "Antoinette", wiesz, swój jacht, na dwutygodniowy rejs w lecie. Pozwolił mi zabrać, kogo chcę, więc chciałbym, żebyś pojechała ty i pani. Zaprosiłbym i pana Mandeville'a, ale... - Nonsens - przerwała Agnes. - Jestem przekonana, że będziecie mieli dosyć przyzwoitek i beze mnie. Nabawiłabym się tylko choroby morskiej. Zawsze okropnie chorowałam, kiedy nieboszczyk Fred brał mnie na ryby. - Fred to mój tatuś - wtrąciła Margo. - Ogromnie lubił sporty wodne, jachting i tak dalej. Pewnie dlatego jestem taką dobrą żeglarką. - To się wspaniale składa - powiedział Tad. W tym momencie wrócił ze spaceru Frank Mandeville, w żakiecie i z laseczką o srebrnej gałce, więc Agnes się rzuciła do kuchni nakładać na półmiski pieczoną cielęcinę z nadzieniem i jarzynkami oraz wyjmować z piecyka placek z truskawkami, którego ciepły korzenny zapach rozchodził się od pewnego czasu po całym mieszkaniu. - Rany, dobrze mi tutaj - powiedział Tad rozpierając się wygodnie w krześle, kiedy zasiedli do obiadu. Przez całą resztę wiosny Margo musiała cholernie manewrować, żeby Tad i Jerry nie wpadli na siebie. Z Jerrym nie spotykała się nigdy w teatrze. Zaraz na samym początku zapowiedziała mu, że nie pozwoli sprawom prywatnym przeszkadzać jej w pracy, a on spojrzał na nią przenikliwie swoimi chytrymi spłowiałymi oczkami i rzekł: - Hm, szkoda. że więcej naszych panien tak nie myśli. Masę czasu tracę na opędzanie się przed nimi. - Biedaczek - odrzekła Margo. - Valentino scen rewiowych. Dosyć lubiła Jerry'ego Hermana. Przynosił zawsze tyle smakowitych ploteczek ze świata teatralnego. Nie podobało jej się tylko, że kiedy się z nią trochę spoufalił, kazał jej płacić własną część rachunków w restauracjach i zaczął pokazywać fotografie żony i dzieci zamieszkałych w New Rochelle. Margo pracowała solidnie nad swoim numerem kubańskim, ale z występu solowego jakoś na razie nic nie wychodziło. W maju trupa miała wyjechać na prowincję. Margo długo nie mogła się zdecydować, czy jechać na tournee. Gina Riggs stanowczo jej odradzała. Co innego z nią, która ma już tylko jedną ambicję, przy-gruchać jakiegoś komiwojażera w pierwszej lepszej zakazanej dziurze i machnąć się za niego, nim wytrzeźwieje, ale to nie przyszłość dla Margo Dowling, przed którą stoi otworem kariera. Lepiej zostać przez lato z pustymi rękami w Nowym Jorku, niż włóczyć się jako girlsa w trupie objazdowej po prowincji. Jerry Herman był zły jak osa, gdy odmówiła podpisania kontraktu na tournee. Wybuchnął przy całym biurze i wszystkich dziewczętach czekających w kolejce. - Jak sobie chcesz, moja droga. Od dawna widzę, co się święci. W głowie jej się przewróciło, myśli, że jest drugą Peggy Joyce. Odtąd wszystko między nami skończone. Margo spojrzała mu prosto w oczy. - Chyba mnie pan myli z kimś innym, panie Herman. Nigdy nic z panem nie zaczynałam, więc nie rozumiem, co by miało być skończone. Wszystkie dziewczęta chichotały, kiedy zawróciła na pięcie i szła do drzwi, a Jerry Herman odprowadził ją takim wzrokiem, jakby ją chciał zamordować. Oznaczało to, że nie dostanie już nigdy engagement do żadnej rewii, które on obsadza. Przez całe upalne miejskie lato obijała się po mieszkaniu Agnes nie wiedząc, co ze sobą począć. Frank przesiadywał stale w domu wyczekując tylko sposobnej chwili, żeby się do niej dobrać, tak że musiała zamykać drzwi na klucz, gdy szła do łóżka. Leżała po całych dniach w' okropnym dusznym pokoiku z obłażącymi zielonymi tapetami i niemytym oknem wychodzącym na żużlowe podwórka z paroma bożodrzewami i wiecznie suszącym się praniem. Tad pojechał do Kanady bezpośrednio po zakończeniu roku akademickiego. Spędzała nie kończące się dni na czytaniu magazynów, próbowaniu przed lustrem coraz to nowych ondulacji, manikiurowaniu paznokci i wymyślaniu fantastycznych sposobów ucieczki od tego nędznego obskurnego życia. Obskurne, niedawno wpadła na to słowo. Obracała je ustawicznie w myśli, obskurne, obskurne, obskurne. Wmówiła sobie, że szaleje za Tadem Whittlesea. Ale kiedy nadszedł sierpień, Tad napisał, że jego Matka zachorowała i projektowaną wycieczkę jachtem trzeba odłożyć do zimy. Agnes się rozpłakała, gdy Margo jej pokazała list. - Cóż, niejedna rybka w jeziorze - powiedziała Margo. We dwie z Giną, która przerwała tournee poprztykawszy się z inspicjentem, zaczęły znowu obchodzić agencje teatralne. Przez bite cztery tygodnie miały próby do rewii, która zrobiła klapę od razu w dniu premiery. Potem zostały zaangażowane do "Szaleństw Greenwich Village". Reżyser dał Margo szansę zaprezentowania solowego numeru kubańskiego, zamówił dla niej nawet stylowy kostium, po to by na próbie generalnej ostatecznie skreślić jej występ, bo spektakl okazał się za długi. Czułaby się parszywie, gdyby po Święcie Dziękczynienia nie zjawił się znowu Tad i nie zaczął jej gdzieś zabierać w każdą sobotę. Opowiadał bez przerwy o wycieczce jachtem, którą sobie urządzą w czasie ferii zimowych. Wszystko zależy od tego, kiedy mu wypadną egzaminy. Po Bożym Narodzeniu znowu została na lodzie. Na domiar złego Frank się rozchorował na nerki i Margo szalała, żeby się wyrwać z dusznego mieszkania, od pielęgnowania Franka i prowadzenia ~gospodarstwa za Agnes, która często wracała z pracy o dziesiątej, jedenastej wieczór. Frank leżał w łóżku, z twarzą zapadłą, żółtą i nabzdyczoną, i co chwila coś od niej chciał. Agnes nigdy się nie uskarżała, lecz Margo miała już tak dosyć Nowego Jorku i tego wszystkiego, że podpisała kontrakt na występy kabaretowe w Miami, chociaż Gina i Agnes okropnie się nad nią wytrząsały, że w ten sposób zaprzepaści karierę. Nie zakończyła jeszcze sporu ze swoim agentem, kto pokryje koszta jej przejazdu na Florydę, gdy pewnego lutowego ranka przyszła ją obudzić Agnes. Po jej rozpromienionej twarzy Margo od razu się zorientowała, że chodzi o coś niezwykłego. Była to zamiejscowa, dzwonił Tad. Ma uporczywy bronchit, więc dostał urlop z college'u i jedzie z prywatnym nauczycielem jachtem ojca w miesięczny rejs do Indii Zachodnich. Jacht jest zakotwiczony w Jacksonville i nim się zjawi nauczyciel, może zabrać, kogo chce, na małą wycieczkę. Czy Margo by nie pojechała i nie wzięła ze sobą jakiejś koleżanki? Tylko kogoś nie zanadto wesołego. Chciał, żeby pojechała Agnes, ale skoro to niemożliwe ze względu na chorobę pana Mandeville'a, może by wzięła ze sobą kogoś innego? Margo z emocji ledwo mogła złapać dech. - To cudownie, Tad - powiedziała. - Miałam właśnie jechać w tym tygodniu na Florydę. Zupełnie jakbyś czytał w moich myślach. Namówiła na jazdę Ginę Riggs, chociaż ta się wzdragała, że nigdy w życiu nie była na jachcie i ma pietra, czy się będzie potrafiła zachować. - Och, ja spędziłam mnóstwo czasu na łódkach jako dziewczynka-odrzekła Margo. - To nic nadzwyczajnego. Kiedy wysiadły z taksówki na Dworcu Pensylwańskim, czekał już na nie Tad z małym chudym przylizanym kolegą. Byli obaj diablo zdenerwowani, a gdy otworzyli usta, zaleciało od nich ostro ginem. - Wykupcie same swoje bilety, dziewczęta - powiedział Tad ujmując Margo pod ramię i wtykając jej zwitek banknotów do kieszeni futra. - Rezerwacja jest na wasze nazwiska. Macie oddzielny przedział pierwszej klasy, a my drugi. - Widziałaś mądrali? - szepnęła Gina do ucha Margo stając obok niej w kolejce do kasy. Kolega Tada nazywał się Dick Rogers. Margo od razu się zorientowała, że uważa Ginę za starą i wulgarną. Wstydziła się także swoich bagaży, bo ich walizki wyglądały okropnie tandetnie koło sakwojaży chłopców, zrobionych ze świńskiej skóry. Była w parszywym nastroju, kiedy pociąg ruszał ze stacji. Palnęłam gafę na samym wstępie, myślała. Natomiast Gina, z głową odrzuconą do tyłu, z widocznym złotym zębem, piszczała i pokrzykiwała jak na zabawie strażackiej. Rozsiedli się w przedziale dziewcząt, z małym stolikiem między kanapkami, i wypiwszy po maleńkim ginie dla kurażu, poczuli się nieco raźniej. Kiedy pociąg wyjechał z tunelu i w ciemności za oknami zaczęły przemykać światła, Gina zasunęła roletę. - Tak będzie przytulniej - powiedziała. - Teraz największym problemem będzie przeszwarcować was na jacht, dziewczęta - obwieścił Tad. - Ojciec będzie się krzywił, jeśli mu doniosą, żeśmy was przygruchali w Jacksonville. Ale zrobiłby piekło nie z tej ziemi, gdyby się dowiedział, żeśmy was przywieźli z Nowego Jorku. - Coś mi się obiło o uszy, że w Jacksonville ma czekać przyzwoitka - wtrącił mały Rogers. -Przyzwoitka-cud, głucha, ślepa i nie rozumiejąca po angielsku. - Szkoda, że nie ma z nami Agnes - westchnął Tad. - To macocha Margo. Mówię ci, morowa kobita. -- No, dziewczyny - spytał mały Rogers pociągając głośno gin z butelki - kiedy przystępujemy do konkretów? Po obiedzie w wagonie restauracyjnym wrócili chwiejnie do prze-działu i pili dalej gin. Mały Rogers chciał, żeby z nimi zagrały w rozbieranego pokera, ale Margo powiedziała twardo nie. - Oj, nie bądź taka nietykalska - zarechotała Gina. Była już dobrze wstawiona. Margo włożyła futro. - Tad musi iść wcześnie spać - oświadczyła. - Dopiero wstał po chorobie. - Wzięła go za rękę i wyciągnęła na korytarz. - Chodź, Tad, niech zostaną trochę sami. Cała bieda z wami, studentami, że jak tylko dziewczyna zachowuje się odrobinę swobodniej, od razu wam się zdaje, że już możecie sobie na wszystko pozwolić. - Och, Margo! - Tad przytulił ją przez futro, kiedy wychodzili w zimne rozedrgane powietrze pomostu widokowego. - Jesteś wspaniała. Wieczorem, gdy się rozebrały, mały Rogers przyszedł do nich w szlafroku i oznajmił, że ktoś czeka na Margo w sąsiednim coupe. W rezultacie spała w jednym przedziale z Tadem, ale nie pozwoliła mu się położyć do swego łóżka. - Słowo daję, Tad, bardzo cię lubię - powiedziała wytykając nos spod pledów na górnym łóżku - ale sam rozumiesz. Pan Bóg strzeże pracującą dziewczynę, jeśli się sama pilnuje. U nas w rodzinie najpierw się wychodzi za mąż, a później kocha, nie odwrotnie. Tad westchnął na dolnym łóżku i przewrócił się twarzą do ściany. - Rany, sam o tym myślałem. Margo zgasiła światło. - Ale to nie powód, Tad, żebyś mnie nie pocałował na dobranoc. W połowie nocy obudziło ich pukanie do drzwi. Zjawił się mały Rogers, dosyć wypluty. - Czas się zamienić - oznajmił. - Boję się, żeby konduktor nas nie nakrył. - Konduktor ma większe kłopoty na głowie - odburknął Tad, lecz Margo już się ześlizgnęła z łóżka i wracała do swego przedziału. Rano przy śniadaniu w wagonie restauracyjnym Margo nie przestawała dokuczać tamtym dwojgu, czemu mają takie sińce pod oczyma. Mały Rogers zamówił półmisek ostryg i myśleli, że się nigdy nie przestaną chichotać. Nim dojechali do Jacksonville, Tad wziął Margo jeszcze raz na pomost widokowy i spytał, czemu się wobec tego, u licha ciężkiego, nie pobiorą. Jest wolny, biały, ma skończone dwadzieścia jeden lat, może nie? Margo się popłakała i uśmiechając się przez łzy odparła, że jest chyba mnóstwo powodów, dlaczego nie mogą się pobrać. - Jak rany - powiedział Tad, gdy wysiedli z pociągu na peron zalany słońcem - tak czy inaczej kupię ci pierścionek zaręczynowy. Po drodze do hotelu kazał się taksówkarzowi zatrzymać przed jubilerem i kupił jej platynowy pierścionek z soliterem, za który zapłacił czekiem. - Rany koguta, jego stary musi być rzeczywiście milionerem - skomentowała Gina przykładając Margo wargi do ucha w kościelnym szepcie. Po wizycie u jubilera chłopcy zawieźli je do hotelu Mayflower. Wzięły pokój i pojechały na górę trochę się odświeżyć. Wyprały bieliznę, zrobiły sobie gorącą kąpiel, rozłożyły sukienki na łóżkach. - Jeśli chcesz znać moje zdanie - powiedziała Gina pomagając Margo myć głowę - te nasze chojraki zaczynają wyraźnie trząść portkami. Przez całe życie marzyłam, żeby się przejechać prawdziwym jachtem, ale zobaczysz, będą z tego nici. Oj, Margo, mam tylko nadzieję, że to nie ja popsułam sprawę. - Tad zrobi wszystko, co zechcę - odparła Margo z irytacją. - Poczekaj, zobaczysz - upierała się Gina. - Ale my się tutaj kłócimy, zamiast korzystać z tego, co mamy. Przecież to najmorowszy pokój w najmorowszym hotelu w Jacksonville na Florydzie. Margo mimo woli się roześmiała. - A kto winien? - Dobra, niech będzie twoje na wierzchu - rzuciła Gina wypadając z zaparowanej łazienki pachnącej szamponem, którym myły głowy, i trzaskając za sobą drzwiami. O pierwszej przyjechali po nie chłopcy, kazali im się spakować i zwolnić pokój. Lincolnem wynajętym przez Tada pojechali do portu. Był piękny słoneczny dzień. "Antoinette" stała zakotwiczona na Rzece Świętego Jana, więc musieli do niej płynąć motorówką. Czekający marynarz był przystojnym chłopakiem całym w bieli. Zasalutował na powitanie i pomógł dziewczętom wsiąść. Oparłszy dłoń na jego ramieniu, kiedy robiła krok do łodzi, Margo poczuła pod białym drelichem twarde mięśnie i zauważyła błysk słońca na złotych włoskach brązowej ręki. Usiadłszy na miękkiej granatowej kanapce spojrzała na Tada, który podawał majtkowi bagaże. Tad wyglądał blado po chorobie i miał tę pocieszną szeroką pospolitą twarz, ale był też krzepkim, dobrze zbudowanym chłopcem. Zapragnęła go nagle uścisnąć. Tad usiadł przy sterze i motorówka pomknęła po wodzie tak szybko, że dziewczętom zaparło dech i obleciał je strach, czy bryzgi nie poplamią im nowych sportowych sukienek, które miały pierwszy raz na sobie. - Jaki piękny jacht! - wyrwało im się obu z piersi, gdy ujrzały "Antoinette", taką wielką i białą, z mahoniową nadbudówką i szerokim żółtym kominem. - Nie wiedziałem, że to jacht parowy - zagruchała Gina. - Jak rany koguta, tym by można przepłynąć ocean. - Nie parowy - poprawił Tad. - To diesel. - Jak my wszyscy - dorzuciła Margo. Tad podpłynął z takim impetem, że rąbnął prosto w mahoniowy trap spuszczony z pokładu. Trap zatrzeszczał, zaskrzypiał i przez moment wyglądało, że się urwie, ale marynarze jakoś go utrzymali. - Prostuj, brachu! - wrzasnął mały Rogers i zarechotał. - Niech to jasny gwint - zaklął Tad. Miał wściekłą minę jeszcze, kiedy weszli na pokład. Dziewczęta były szczęśliwe, że są już na pięknym jachcie, a nie na wywrotnej małej motorówce, gdzie w każdej chwili fale mogły im pochlapać sukienki. Na jachcie powitali ich przystojni oficerowie w białych uniformach, na pokładzie pod markizą stał stół nakryty do lunchu, obok czekał filipiński lokaj z tacą cocktaili i najprzeróżniejszych maleńkich sandwiczów wycinanych w wymyślne kształty. Zasiedli zaraz do jedzenia, bo chłopcy oświadczyli, że umierają z głodu. Podano im florydzkie homary z rusztu w różowym sosie, kurczęta na zimno, sałatkę i szampana. Margo nie była jeszcze nigdy taka szczęśliwa. Podczas gdy jedli, jacht zaczął wolno sunąć w dół rzeki, zostawiając w tyle szpetne nabrzeża i brudne parostatki, a wypływając na szerokie przestrzenie brunatnej wody poznaczone tu i ówdzie pływającymi zielonymi kępami hiacyntów wodnych. Od splątanych drzew przesłaniających brzegi wiatr przywiewał dziwny wilgotny zapach bagienny. Raz widzieli, jak się uniosło do lotu kilkanaście wielkich białych ptaków z długimi szyjami; Tad powiedział, że to czaple. - Muszą być bardzo drogie - wyrwała się Gina. - Są chronione prawem federalnym - odrzekł mały Rogers. Do kawy podano im brandy w kulistych kieliszkach, tak że od stołu wstali wszyscy dobrze zawiani. Margo doszła do wniosku, że Tad jest najmorowszym chłopcem, jakiego znała w życiu, i postanowiła dłużej mu się nie opierać. Co ma być, niech będzie. Po lunchu Tad oprowadził je po jachcie. Jadalnia była cudowna, cała w lustrach oprawionych na biało i złoto, a kajuty urządzone jak przytulne buduary. Kabina dziewcząt przypominała do złudzenia staromodny salonik. Ich rzeczy rozpakowano i powieszono, kiedy jadły lunch. W trakcie zwiedzania mały Rogers gdzieś zniknął z Giną i Margo ani się spostrzegła, jak się znalazła sam na sam z Tadem w kabinie, gdzie jej chciał pokazać fotografię jachtu, na którym jego ojciec zwyciężył w regatach bermudzkich*. Patrząc na fotografię poczuła jego policzek przy swoim i po chwili się całowali. - Rany, jesteś wspaniała - powiedział Tad. - Wiesz, ja w tym nie jestem zbyt zręczny. Nie mam doświadczenia. Przywarła do niego. - Co ty, na pewno masz mnóstwo doświadczenia. Tad wolną ręką zamykał zasuwkę. - Dotrzymasz tego, co obiecałeś kupując mi pierścionek, Tad? Kiedy wyszli potem na pokład, Tad zachowywał się jakoś dziwnie: unikał jej wzroku i rozmawiał tylko z małym Rogersem. Gina zjawiła się czerwona i wymięta, jakby ją przepuszczono przez wyżymaczkę; na domiar złego zataczała się idąc. Margo kazała jej się ogarnąć i poprawić włosy. Żałowała, że ją w ogóle wzięła. Sama wyglądała świeżo jak poranek, stwierdziła przejrzawszy się w wielkim lustrze w salonie nad kajutami. Tymczasem jacht się zatrzymał. Tad, który poszedł się rozmówić z kapitanem, wrócił z twarzą jak gradowa chmura. - Niech to szlag trafi - powiedział. - Musimy wracać do Jacksonville. Wytopiła się panewka w pompie olejowej. - To wspaniale! - wykrzyknął mały Rogers. - Obejrzymy sobie tutejsze życie nocne. - A ja bym chciała wiedzieć - odezwała się Gina - gdzie jest ta przyzwoitka, o której tyleście, chłopcy, opowiadali. - Jak rany - odrzekł Tad - zapomniałem na śmierć o pani Vinton. Pewnie czeka cały dzień w porcie. - Teraz to musztarda po obiedzie - powiedziała Margo i wszyscy się roześmieli z wyjątkiem Tada, który zrobił jeszcze kwaśniejszą minę. Było ciemno, kiedy dopłynęli do Jacksonville. Dziewczęta musiały się z powrotem spakować i włożyć inne sukienki. W trakcie przebierania się Gina rozpoczęła idiotyczną rozmowę: - Zapamiętaj moje słowa, Margo, ten chłopak chce się z tobą ożenić. - Nie mówmy o tym - powtórzyła Margo kilka razy. - A ty go traktujesz jak psa. Margo usłyszała swój głos, podniesiony i piskliwy: - Nikomu nic do tego! Gina poczerwieniała i wróciła do pakowania. Widać było, że jest dotknięta. Kolację zjedli skwaszeni w hotelu. Po kolacji mały Rogers zaciągnął ich do knajpy, którą wynalazł. Margo nie chciała iść, mówiła, że ją boli głowa, ale wszyscy ją zakrzyczeli, żeby nie była taka, i ostatecznie poszła. Knajpa okazała się spelunką z ceratą na stolikach i trocinami na podłodze. W drugiej salce przy barze stali jacyś Italiańcy, Kubańczycy czy ktoś w tym rodzaju. Gina oświadczyła, że nie wygląda jej to na miejsce najodpowiedniejsze dla przyzwoitych panien. - Kto was tu, u diabła, zobaczy? - zapytał Tad, ciągle jeszcze naburmuszony. - Chcieliśmy przecież poznać życie nocne - powiedział Rogers próbując wszystkich rozruszać. Margo przestała słyszeć, co mówią. Siedziała ze wzrokiem wlepionym w drzwi sąsiedniej sali. Jednym z cudzoziemców stojących przy barze był Toni. Wyglądał starzej, miał opuchniętą twarz, ale był to bez wątpienia Toni. Przedstawiał żałosny widok. Miał na sobie wymięte białe ubranie z postrzępionymi mankietami i rozmawiając kręcił biodrami jak kobieta. Margo pierwsza rzecz pomyślała, jak kiedykolwiek mógł jej się podobać taki żigolak. Kącikiem oka widziała zasępioną twarz Tada, jego ładne jasne zmierzwione włosy i schludną sylwetkę studenta w dobrze skrojonym garniturze. Musiała działać szybko. Otwierała usta chcąc powiedzieć, że słowo daje, ona wraca do hotelu, gdy napotkała wielkie czarne oczy Toniego wpatrzone w nią spod ciemnych rzęs. Po chwili szedł do niej swoim zniewieściałym kroczkiem, wyciągając obydwa ramiona. - Querida mia!* Skąd się tutaj wzięłaś? Przedstawiła go jako Antonia de Garrido, swego partnera w numerze kubańskim podczas tournee po teatrach Keitha, ale on zaraz wywalił kawę na ławę nazywając ją swoją żoneczką. Czuła, jak Tad sztywnieje, gdy to usłyszał. Po chwili jął nadskakiwać Toniemu, zamawiać dla niego trunki. We dwóch z Rogersem szeptali do siebie coś, z czego się śmieli. Niedługo Tad zapraszał Toniego wraz z nimi na projektowany rejs. Margo widziała, że udaje bardziej pijanego, niż jest. Nie zaskoczyło jej, gdy obaj z Rogersem wstali i zaczęli się żegnać. Tad był czerwony jak burak. - Musimy się jeszcze rozmówić z kapitanem w sprawie tej zepsutej pompy, dziewczęta. Seńor de Garrido na pewno was odwiezie do hotelu. Tylko niech pan nie robi nic, czego ja bym nie zrobił. - Do zobaczenia rano, ślicznotki - zawtórował mały Rogers. Po ich wyjściu Margo się podniosła. - Nie będziemy tkwić w tej spelunie. Nie ma co, Toni, nawarzyłeś nam piwa. Toniemu stanęły łzy w oczach. - Jestem w okropnej sytuacji - powiedział. - Myślałem, że moja mała Margo mi pomoże. Przecież się kiedyś lubiliśmy. Don Manfredo, pamiętasz mego patrona, Margo, musiał się nagle wynieść z Hawany. Liczyłem, że pojedziemy do Paryża, ale mnie zabrał ze sobą do Miami. Teraz już się nie przyjaźnimy. Nie poszczęściło nam się w ruletce. Zostało mu tylko dość pieniędzy dla siebie. - Czemu nie poszukasz jakiejś pracy? - W tym ubraniu? Wstydzę się pokazać ludziom. Może twoi przyjaciele... - Odwal się od nich, słyszysz? - wybuchnęła Margo. Gina zaczęła chlipać. - Powinnaś była kupić bilety powrotne. Zapamiętaj to sobie na przyszłość. Nie ruszaj się z rodzinnych śmieci bez biletu powrotnego. Toni odwiózł je taksówką do hotelu i uparł się sam zapłacić. Żegnając się z nimi urządził wielką scenę. - Moja mała Margo, jeśli mnie więcej nie zobaczysz. pamiętaj, że cię kochałem. Ja się za-bi-ję! Jeszcze jadąc windą na górę widziały go stojącego na chodniku, tam gdzie go zostawiły. Rano obudził je boy z kopertą na srebrnej tacy. Był to list od Tada do Margo, nagryzmolony przeokropnie drżącą ręką. Tad zawiadamiał tylko, że z rejsu nici, bo się zjawił nauczyciel, a na dodatek mają po drodze wziąć w Palm Beach na pokład ojca. W liście było pięć dwudziestek. - No, no! - wykrzyknęła Gina siadając na łóżku na widok banknotów. -- To by był faktycznie nielichy spacerek na piechotę do Nowego Jorku. Słowo daję, ten chłopak jest prawdziwym Świętym Mikołajem. - Głupi gnojek - powiedziała Margo. - Pięćdziesiąt dla ciebie, pięćdziesiąt dla mnie. Szczęście, że mam to engagement w Miami. Doznała ulgi, gdy Gina oznajmiła, że wraca pierwszym pociągiem do poczciwego starego Nowego Jorku. Nie miała ochoty oglądać dłużej kogokolwiek z tej paczki. Nim się zdążyły spakować, do drzwi zapukał Toni. Wyglądał rzeczywiście nietęgo. Margo tak się zdenerwowała, że wrzasnęła na niego: - Kto cię tu, u licha, wpuścił? Toni opadł na fotel, położył na oparciu głowę z zamkniętymi oczami. Gina zatrzasnęła walizkę i podeszła mu się przyjrzeć. - Słuchaj, facet wygląda po prostu na zagłodzonego. Poczekaj, zamówię kawę i coś do jedzenia. On był naprawdę twoim mężem? Margo kiwnęła głową. - Musisz coś z nim zrobić. Biedny chłopak, wygląda faktycznie jak umarlak. - Chyba masz rację - powiedziała Margo patrząc na nich suchymi płonącymi oczyma. Nie pojechała tego dnia do Miami. Toni miał mdłości, zrzucał, cokolwiek wziął do ust. Okazało się, że nic nie jadł przez tydzień, tylko pił na umór. - Głowę dam, że on się narkotyzuje - szepnęła Gina do ucha Margo. Popłakały się obie, kiedy nadeszła godzina odjazdu Giny. - Muszę ci podziękować za wspaniałe chwile, chociaż tak krótko trwały - powiedziała do Margo na odchodnym. Po jej wyjściu Margo położyła Toniego do łóżka. Kiedy w recepcji zwrócono jej uwagę, oświadczyła, że jest jej mężem. Kazano jej się powtórnie zarejestrować. Czuła się okropnie głupio wpisując do księgi meldunkowej "Antonio i Margery de Garrido", ale raz napisane, nie wyglądało to tak źle. Minęły trzy dni, nim Toni mógł wstać. Margo musiała wezwać lekarza, który zapisał mu brom i kazał pić gorące mleko. Pokój kosztował siedem pięćdziesiąt dziennie, do tego dochodziły posiłki przysyłane na górę, doktor, lekarstwa. Wszystko to razem urosło do pokaźnej sumki. Wyglądało, że będzie musiała zastawić pierścionek otrzymany od Tada. Mieszkając znowu z Tonim miała uczucie, jakby grała w teatrze. Nawet go lubiła, ale nie to przecież planowała. Gdy jego stan się trochę poprawił, zaczął z wielkim przekonaniem rozprawiać o wspaniałym duecie, jaki by mogli razem stworzyć. Może by się udało umieścić wspólny numer w programie, do którego Margo ma engagement w Miami. Potrafił być naprawdę słodkim chłopcem. Kłopoty się zaczynały, ilekroć Margo wyszła zrobić sobie ondulację czy po cokolwiek. Po powrocie zawsze zastawała w pokoju jednego z boyów, chłopaka o tłustych czarnych włosach, który był tak jak Toni Latynosem. Gdy pytała Toniego, co to wszystko znaczy, śmiał się i mówił: - Nic. Rozmawiamy sobie po hiszpańsku. Jest dla mnie bardzo miły. - Tak, bardzo - odpowiadała Margo; ale była w takim parszywym nastroju, że właściwie ani ją to już grzało, ani ziębiło. Pewnego ranka, gdy się obudziła, Toniego nie było. Zniknęły również z jej torebki wszystkie banknoty oraz jej cała biżuteria z wyjątkiem pierścionka z soliterem, który miała na palcu. Zadzwoniła do recepcji spytać, czy jej mąż uregulował rachunek, ale jej powiedzieli, że kazał ją jedynie obudzić o dwunastej. Nikt nie widział, jak wychodził. Południowoamerykański boy zniknął także. Wszystkim, co Margo zostało, było futro i piętnaście centów. Nie spytała, ile wynosi rachunek, ale wiedziała, że na pewno pięćdziesiąt, sześćdziesiąt dolarów. Ubrała się starannie, z rozwagą, i postanowiła pójść gdzieś na filiżankę kawy. Na przyzwoite śniadanie jej nie starczy. Na dworze był ciepły wiosenny dzień. Słońce pobłyskiwało na stojących rzędem autach. Ulice, sklepy, kioski z gazetami, wszystko miało świeży przewiewny słoneczny wygląd. Margo spacerowała tam i z powrotem główną ulicą Jacksonville, z uczuciem okropnej ssącej pustki w środku. Oglądała wystawy sklepów z konfekcją i tanią biżuterią, lombardów, przeczytała od a do zet reklamy wszystkich szlagierów zapowiadanych w kinematografach. Znalazłszy się przed stacją autobusową przeczytała ceny biletów i godziny odjazdów do Miami, Nowego Orleanu, Tallahassee, Orlando, Tampy, Atlanty w Georgii, Houston w Teksasie, Los Angeles w Kalifornii. Na stacji był bufet. Weszła wydać swoje piętnaście centów. Wydębi w lombardzie więcej za pierścionek, jeśli nie poleci na pusty żołądek, pomyślała siadając przy kontuarze i zamawiając sandwicza i filiżankę kawy. KRONIKA LVIII Blask opromienia twoje wspomnienia, zawsze cudowna Walencjo! Gdzie wiatr owiewa pomarańcz drzewa, Zawsze czarowna co samo w sobie ilustruje dzisiejszy burzliwy rozwój Miami. Zaledwie dwadzieścia lat temu, gdy w miejscu obecnego Banku Zatoki Biskajskiej był plac, gdzie przyjezdni przywiązywali konie, a w miejscu Pierwszego Banku Narodowego tereny zabaw ludowych, na których się piekło całego wołu albo wieprza, na parceli, gdzie dziś stoi ten ultranowoczesny hotel i klub, rósł samotny nieprzebyty las. Karczowaliśmy z ojcem jego skraje pod skromne poletka warzywne i ja chodziłem sprzedawać jarzyny w Hotelu Pod Królewską Palmą, który się wówczas wydawał dumnym hotelem na dzikim pograniczu. Jeszcze osiem lat temu uprawiałem pomidory Walencjo! POSZUKIWANIA ZAGINIONEGO ŁUPU KOBIETA HERSZTEM BANDY, KTÓRA DOKONAŁA RABUNKU NA SZOSIE Leniwa Rzeka na południe płynie, Tam dokąd ja się rwę OFIARY RADU DOTYKAŁY PĘDZELKAMI UST na naszym półwyspie niebo było bezchmurne przez calutki czas, podczas gdy pogodę w Zachodniej Florydzie określano w niektórych miesiącach co najwyżej jako zmienną MŁODE EWANGELISTKI OCZEKUJĄ CHRYSTUSA W NOWYM JORKU Kiedy zwinny, zwinny szpaczek Wesolutko hop-hop skacze Pragniemy, by Nasz System Kredytowy Zapewniał Klientom Jak Największe Korzyści. Wystarczy Skromna Zaliczka, a Reszta Należności Pozostanie do Spłaty w Niewielkich Ratach Dostosowanych do Możliwości Klienta. W niepamięć idą strapienia, Gdy zaczyna swoje pienia DOMAGA SIĘ UZNANIA STRAJKÓW ZA PRZESTĘPSTWO Ulatują od nas troski, Gdy wywodzi swoje piosnki. Kiedy zwinny, zwinny szpaczek rześki mimo wczesnej pory, nie okazywał najmniejszych oznak zmęczenia zwykłego po długiej podróży. Na jego pięknym garniturze z jedwabistego materiału, o barwie i fakturze tak odpowiedniej na upały tropikalnego lata, nie było ani jednej zmarszczki. Krawat z brylantową szpilą i pierścień na palcu stanowiły wysmakowane dodatki, znakomicie dopełniające nienagannego stroju. Mimo szczupłej postaci i powścią-gliwych manier człowiek ten zarządza operacjami budowlanymi wartości dwudziestu milionów dolarów bez najmniejszego zaaferowania ani zdenerwowania, ze swobodą, jaka mogłaby cechować pasażera wręczającego pięciocentówkę konduktorowi w tramwaju. OBOZOWICZE Z KITTY HAWK Siedemnastego grudnia tysiąc dziewięćset trzeciego Milton Wright, biskup Kościoła Braci Zjednoczonych*, były redaktor "Teleskopu Religijnego", odebrał w swoim drewnianym domku na Hawthorn Street w Dayton w stanie Ohio depeszę od swoich synów Wilbura i Orville'a, którzy uparli się spędzić wakacje w małym obozie na wydmach u wybrzeży Północnej Karoliny, gdzie mogli dokonywać prób ze swoim szybowcem skleconym domowym sposobem. Depesza brzmiała następująco: SUKCES STOP CZTERY LOTY CZWARTEK RANO WSZYSTKIE POD WIATR SZYBKOŚCI DWUDZIESTU JEDEN MIL STOP START PŁASKI WYŁĄCZNIE SIŁĄ MOTORU STOP ŚREDNIA SZYBKOŚĆ W POWIETRZU TRZYDZIEŚCI JEDEN MIL STOP NAJDŁUŻSZY LOT PIĘĆDZIESIĄT SIEDEM SEKUND STOP ZAWIADOM PRASĘ STOP POWRÓT BOŻE NARODZENIE Dane były trochę nieścisłe, gdyż telegrafista źle odcyfrował śpieszne ołówkowe gryzmoły Orville'a, ale faktem pozostaje, że dwaj młodzi mechanicy rowerowi z Dayton w stanie Ohio zaprojektowali i zbudowali aeroplan, w którym dokonali pierwszego lotu w historii. Po zapaleniu i parominutowym rozgrzewaniu motoru zwolniłem linkę, która przytwierdzała aparat do toru, tak że ruszył on pod wiatr. Wilbur biegł obok utrzymując skrzydło w pozycji poziomej. W przeciwieństwie do startu czternastego grudnia, który odbywał się przy bezwietrznej pogodzie, aparat zmagający się z wiatrem szybkości dwudziestu siedmiu mil rozpędzał się bardzo powoli, tak że Wilbur mógł mu dotrzymać kroku, dopóki się nie wzniósł nad tor po przebyciu czterdziestu stóp. Jeden z przyglądających się ratowników pstryknął nam fotografię w momencie, gdy aparat osiągnąwszy koniec toru wzniósł się na wysokość około dwóch stóp... Wznosił się nader nierównomiernymi podrywami, częściowo na skutek nierównomierności atmosfery, częściowo zaś na skutek braku wprawy pilota w manewrowaniu nim... Nagły podmuch w odległości niewiele ponad stu dwudziestu stóp od punktu, w którym aparat się oderwał od ziemi, zakończył lot trwający zaledwie dwanaście sekund. Był to jednak w historii świata pierwszy wypadek, ażeby machina unosząca człowieka poderwała się o własnych siłach do pełnego lotu, przefrunęła w powietrzu bez utraty szybkości i wreszcie wylądowała w punkcie nie niższym od tego, z którego wystartowała*. Nieco później tego samego dnia gwałtowny podmuch wiatru przewrócił i roztrzaskał aparat, o mało nie zabijając członka Straży Przybrzeżnej, który go usiłował przytrzymać; ale bracia Wright zbyt byli uszczęśliwieni, by się przejmować stratą: udowodnili, że ta cholerna machina może latać. Dowiódłszy ostatecznie trafności naszych przewidywań, natychmiast spakowaliśmy manatki i wróciliśmy do domu, z przeświadczeniem, że oto nareszcie rozpoczął się wiek machin latających. Zdążyli na Święta do Dayton w stanie Ohio, gdzie się urodzili w latach siedemdziesiątych* w rodzinie zamieszkałej od tysiąc osiemset czternastego na zachód od Alleghenów; do Dayton, gdzie chodzili do szkoły powszechnej i do gimnazjum, uczęszczali do kościoła swego ojca, grali w baseballa i hokeja, ćwiczyli na poręczach i na trapezie, roznosili gazety, zbudowali sobie ze złomu prasę drukarską, puszczali latawce, konstruowali różne cudeńka mechaniczne i biegali po mieście, żeby zarobić parę centów drobnymi pracami. Ludzie później mówili, że dwaj najmłodsi synowie biskupa Wrighta nabili sobie głowę lataniem, kiedy to przywiózł im helikopter, pięć-dziesięciocentową zabawkę mechaniczną, którą miały w powietrzu utrzymywać dwie śmigi poruszane skręconymi gumkami. Dlatego właśnie pozostali w domu rodzinnym, zamiast się ożenić jak wszyscy chłopcy, i po całych dniach majstrowali zarabiając na życie drukowaniem akcydensów i reperowaniem rowerów, a po nocach ślęczeli nad książkami o aerodynamice. Mimo to pozostali wzorowymi członkami kongregacji, ich warsztat rowerowy prosperował, można było polegać na ich słowie. W Dayton ich lubiano. W owych czasach machiny latające były częstym przedmiotem kpin domorosłych mędrków. Nieudane eksperymenty Langleya i Chanute'a* kwitowano drwiącym "A nie mówiłem , które rozbrzmiewało echem od oceanu do oceanu. Bracia Wright mieli kłopot ze znalezieniem do swoich prób wystarczająco odludnego miejsca, by się nie stać pośmiewiskiem całej okolicy. Ponadto nie dysponowali kapitałem; byli prostymi mechanikami, którzy sami konstruowali wszystko, czego potrzebowali. Trafili do Kitty Hawk* na wielkich wydmach i ławicach piaskowych, które się ciągną ku południowi aż do przylądka Hatteras oddzielając cieśninę Albemarle od oceanu, z rozległym szmatem plaży puściutkiej, jeśli nie liczyć strażnicy przybrzeżnej i paru szop rybackich, z rojami komarów, z kleszczami i pchłami piaskowymi w trawie za wydmami, z mewami i pikującymi rybitwami nad głową, z rybołowami i żurawia-mi przelatującymi wieczorem z trzepotem nad słonymi rozlewiskami, niekiedy z szybującym orłem, za którym bracia wiedli wzrokiem, tak jak przed wiekami wytężał za orłami bystre oczy Leonardo, ażeby zgłębić prawa lotu. W odległości czterech mil od szop bracia Wright zbudowali sobie obóz i hangar na szybowce. Musieli dygować prowianty, narzędzia, wszystko, czego akurat potrzebowali, cały ten kawał po sypkim piasku; w lecie dokuczała im nieznośna spiekota, a komary cięły ich jak wszyscy diabli, ale bracia byli tu sami; ponadto uważali, że nie znajdą miększego podłoża do spadania jak piasek. Tutaj nauczyli się latać, startując od rana do wieczora ze wzgórza, które nazwali Karkołomką, w szybowcu o dwu płatach i ogonie, w którym leżeli na brzuchu prostując ruchami bioder przechyły płatów. Kiedy już potrafili szybować po parę sekund, a nawet odrobinę się wznosić na wstępujących prądach powietrznych, uznali, że nadszedł czas na zainstalowanie motoru w ich dwupłacie. w Wrócili do swego warsztatu w Dayton, gdzie zbudowali tunel aerodynamiczny (ich pierwszy wielki wkład teorię lotów), w którym wypróbowywali modele aeroplanów. Nie zdołali zainteresować swoimi eksperymentami żadnego fabrykanta motorów benzynowych, więc musieli skonstruować własny motor. Udało się; od Bożego Narodzenia owego tysiąc dziewięćset trzeciego bracia Wright zajmowali się aeroplanami już nie dla zabawy; zwinęli swój warsztat rowerowy, uzyskali do lotów próbnych wielkie pastwisko stanowiące własność miejscowego bankiera i wszystkie chwile wolne od pracy nad ulepszaniem swego aparatu spędzali na łamaniu sobie głowy nad interesami, patentami i ich ochroną, nasyłanymi szpiegami, sposobami zainteresowania swoim wynalazkiem przedstawicieli rządu i rozgryzaniem gładkich zagmatwanych orzeczeń prawnych, które ich doprowadzały do rozpaczy. Po dwu latach dysponowali aeroplanem, który krążąc dookoła pastwiska zdołał przelecieć dwadzieścia cztery mile bez lądowania. Przejeżdżając koło pastwiska pasażerowie kolejki podmiejskiej wystawiali głowy przez okna zdziwieni terkotem starego Wrightowskiego motoru i widokiem białego dwupłatu, przypominającego dwie deski do prasowania umocowane jedna nad drugą, sunącego mozolnie dobre pięćdziesiąt stóp nad ziemią. Krowy niebawem do tego przywykły. Kiedy loty się wydłużyły, bracia Wright znaleźli finansistów i wplątali się w procesy, leżeli przewracając się bezsennie nocami w łóżkach, z bzyczeniem ułudnych milionów w uszach, zjadliwszym od bzyczenia komarów w Kitty Hawk. W tysiąc dziewięćset siódmym pojechali do Paryża, pozwolili się wystroić we fraki i cylindry, nauczyli dawać garsonom pourboire'y i rozmawiali z ekspertami rządowymi, oswajali się ze złotymi galonami, szpicbródkami, nie kończącym się zwlekaniem, rozłożonymi rękami polityków. Dla rozrywki grywali w diabolo* w Ogrodzie Tuileryjskim. Zaczęli urządzać loty pokazowe* - w Forcie Myers, gdzie mieli pierwszy śmiertelny wypadek, w Sankt Petersburgu, w Paryżu, w Berlinie; w Pau ich rozrywano, stanowili taką atrakcję, że hotelarz nie chciał od nich przyjąć zapłaty. Alfons hiszpański ściskał im dłonie i sfotografował się siedząc w aeroplanie. Król Edward obserwował lot, Kronprinz chciał się koniecznie przelecieć, posypał się deszcz orderów. Gratulował im car i król włoski, gratulowali entuzjaści sportu, nuworysze, tytulaci papiescy, odznaczyło ich pewne stowarzyszenie powszechnego pokoju. Aeronautyka stała się sportem dnia. Na braciach Wright jakoś nie robiły większego wrażenia galony, złote medale, wyściełane meble i cały cyrk towarzyski; pozostali zwykłymi mechanikami, którzy nie pozwalali się nikomu wtrącać do swojej roboty i nawet benzynę nalewali sami do baków. W tysiąc dziewięćset jedenastym powrócili na wydmy Kitty Hawk z nowym szybowcem. Orville utrzymał się w powietrzu przez dziewięć i pół minuty, co przez długie lata pozostało rekordem lotu bez napędu*. W tym samym roku Wilbur zmarł w Dayton na tyfus*. W natłoku nowych nazwisk: Farmana, Bleriota, Curtissa, Ferbera, Esnault-Peltrie, Delagrange'a*; w chrapliwych wybuchach bomb, w świście i grzechocie szrapneli, w spazmatycznym terkocie mitraliez, kiedy w górze wyłączano motory, a myśmy padali plackiem w błoto albo kulili się w narożnikach rozwalonych domów, nazwiska braci Wright zniknęły z nagłówków gazet. Ale żadne nagłówki ani gorzkie nagonki prasowe, ani duszące zasłony dymne i gazy, ani przekrzykiwanie się maklerów na giełdzie, ani ułudny zew milionów, ani retoryka dygnitarzy składających wieńce pod odsłanianymi pomnikami nie mogą zaćmić pamięci owego chłodnego dnia grudniowego, kiedy dwaj skostniali mechanicy rowerowi z Dayton w stanie Ohio po raz pierwszy poczuli, jak ich aparat domowej konstrukcji, wystrugany z hikorowych listewek, zlepionych cementem rowerowym Arnsteina i opiętych perkalem, który sami zszywali na maszynie swojej siostry w ogródku za domem na Hawthorn Street w Dayton, jak ich aparat wznosi się w górę nad wydmami i rozległą plażą w Kitty Hawk. KRONIKA LIX obcy, który pierwszy raz przybywa do Detroit, jeśli się interesuje aktywnym zapleczem gospodarczym życia współczesnego, znajdzie tu imponujące rojowisko przemysłowe; jeśli jest miłośnikiem przyrody, zwróci uwagę na niezapomniane położenie nad wodami owej dostojnej cieśniny, od której miasto wzięło swoją nazwę; jeśli jest badaczem historii i folkloru, odkryje przekazy i podania nie mniej interesujące i pouczające niżeli w jakimkolwiek zakątku kontynentu Do starej Omahy me serce się rwie, Tam chcę powrócić i urządzić się-ę DETROIT PRZEWODZI ŚWIATU W PRODUKCJI AUTOMOBILÓW Tam mój tato i mama, Tam dziewczyna ma-a, Ach, kochana, poczciwa, stara Oma-ha! DETROIT JEST PIERWSZE W PRODUKCJI WYROBÓW FARMACEUTYCZNYCH, PIECÓW, KUCHENEK, PALENISK, ARYTMOMETRÓW, FARB I LAKIERÓW, MOTORÓW OKRĘTOWYCH, UBRAŃ ROBOCZYCH, PRZETWORÓW SODY I SOLI, OBUWIA SPORTOWEGO, WIERTEŁ, GABLOT WYSTAWOWYCH, GORSETÓW, PALNIKÓW BENZYNOWYCH, CIĘŻARÓWEK O, Panie Spikerze, ogłoś wszem w eterze, Że przepraszam szczerze, Najlepszą z mam. Ogłoś wszem w eterze, Łaskawy Spikerze, Że w jej powrót wierzę I czuję się sam. DYNAMICZNE DETROIT ZAJMUJE WYSOKIE MIEJSCE W PRODUKCJI ARTYKUŁÓW ODLEWNICZYCH I KOWALSKICH, MOSIĄDZU I PRZEDMIOTÓW MOSIĘŻNYCH, TYTONIU I CYGAR, ODLEWÓW ALUMINIOWYCH, ŻELAZA I STALI, NARZĘDZI SMAROWNICZYCH, STALI ZGRZEWNEJ, ŁOŻYSK METALOWYCH Tęsknię za rodzinnymi stronami mojemi, Za najwspanialszym miejscem na tej Bożej ziemi, Za ciepłą Kalifornią. Do niej wrócić chcę! DETROIT, MIASTO, W KTÓRYM CHCE SIĘ ŻYĆ! CHARLIE ANDERSON Ledwo wygramoliwszy się zza sterów, Charlie usłyszał donośny głos: - Oto i Charlie Anderson, człowiek o złotych rękach. Witaj w poczciwym starym Detroit. Obróciwszy głowę zobaczył okrągłą twarz Farrella kroczącego po zielonej murawie lotniska, z ustami szeroko otwartymi w okrzyku. - Bardzo rzucało? - Było zimno jak jasny piorun - odrzekł Charlie. - I wy to nazywacie lotniskiem? - Piłujemy Izbę Handlową o przyzwoity aerodrom. Nie zaszkodzi, jak im przygadasz ze swojej strony. - Ślizgałem się jak wszyscy diabli w tym błocku. Rany, wyjechałem jak do pożaru, nie wziąłem nawet szczoteczki do zębów. Charlie ściągnął rękawice, całe umazane olejem, bo miał kłopot z jakimś wyciekiem podczas burzliwego przelotu nad górami. Bolał go krzyż. Z ulgą pomyślał, że jest Bill Cermak, więc nie musi się sam męczyć z wstawianiem aparatu do hangaru. - Dobra, możemy iść - powiedział. - To rozumiem - huknął Farrell kładąc Charliemu dłoń na ramieniu. - Wstąpimy do mnie, znajdę ci jakieś ubranie. W tym momencie wtoczyła się na lotnisko taksówka i wyskoczył z niej Taki. Puścił się truchtem z sakwojażem Charliego. Zdyszany dopadł automobilu Farrella. - Miał pan dobry lot, proszę pana? - Ja-asne - potwierdził Charlie. - Wynająłeś niekrępujące mieszkanie? - Bardzo ładne niedrogie mieszkanie z windą naprzeciwko Muzeum Sztuki Miejskiej - wysapał Taki swoim świergotliwym głosem. - To jest organizacja - powiedział Farrell stawiając nogę na starterze półotwartego brunatnoszarego Lincolna. Motor zaszumiał jedwabiście. Taki wstawił sakwojaż na tył auta, a Charlie wsunął się na przednie siedzenie koło Farrella. - Taki uważa, że brak nam kultury - rzekł Charlie ze śmiechem, a Farrell skwitował to mrugnięciem. Przyjemnie było wyciągnąć się wygodnie obok eleganckiego Farrella, za cicho szumiącym potężnym motorem Lincolna, i poddać się lekkiej senności, podczas gdy za oknami przesuwały się szerokie proste bulwary z widocznymi tu i ówdzie placami budowy, od których dochodził niekiedy zapach świeżopalonych cegieł, nie heblowanych desek jodłowych i mokrego cementu. Ostry wiatr niósł z pól i pustych parcel powiew wczesnej wiosny, podszyty niekiedy ulotną wonią bagiennego ciepła. - No, jest nasza chałupa - powiedział Farrell i skręciwszy w półkolisty profilowany podjazd zahamował przy końcu długiego domostwa z szarego piaskowca, z ostrołukowymi oknami i gotyckimi pinaklami jak katedra. Wysiedli i Charlie ruszył za Farrellem przez taras, szpalerem bukszpanów w wielkich donicach. Przez oszklone drzwi weszli do pokoju bilardowego o bogato rzeźbionym suficie. - Mój pokój do zabaw - poinformował Farrell. - Ostatecznie mężczyzna musi mieć się gdzie schronić. Tu jest łazienka, możesz się przebrać. Przyjdę po ciebie za dziesięć minut. Łazienka była wielka, nefrytowozielona, z kanapą, fotelem, lampą stojącą oraz kompletem hantli i maczug do ćwiczeń na stojaku w kącie. Charlie się rozebrał, wziął gorący prysznic i zmienił ubranie. Wiązał swój najlepszy pasiasty krawat, gdy Farrell zawołał przez drzwi: - Wszystko w porządku? - Ja-asne - odrzekł Charlie wychodząc. - Czuję się jak młody bóg. Farrell spojrzał mu w oczy z błyskiem rozbawienia. - Właściwie czemużby nie? - powiedział ze śmiechem. Biuro mieściło się w nie wykończonym gmachu, jednym z kręgu nie wykończonych budynków biurowych otaczających Grand Circus Park. - Słuchaj, Charlie, nie będziesz miał nic przeciwko temu, że cię na początek pomaglują trochę w dziale reklamy? - spytał Farrell. - Prowadzi go swój chłop, Eddie Sawyer. Potem spotkamy się u niego, pójdziemy coś zjeść. - Do-obra. - Serwus, Eddie, przyprowadziłem naszego awiatora! - zawołał Farrell wpychając Charliego przed sobą do wielkiego jasnego pokoju z pomarańczowymi kotarami. - Pan Sawyer, pan Anderson, nasz nowy doradca inżynieryjny. Zadzwoń do nas, jak go wymaglujesz, Eddie. Farrell pobiegł dalej, zostawiając Charliego z małym mężczyzną o żółtej cerze, bujnej płowej czuprynie i zachowaniu gimnazjalisty, który się popisuje nałogiem palenia. Eddie Sawyer zgniótł Charliemu dłoń w potężnym uścisku, zapytał, jak mu się podoba nowe biuro, poinformował, że wybrali kolor pomarańczowy, bo symbolizuje optymizm, spytał, czy Charlie nigdy nie cierpi na chorobę powietrzną, bo on sam okropnie (czy to nie cholerny pech dla człowieka, który pracuje w branży awiacyjnej), po czym wyciągnął z czeluści biurka flaszkę whisky. - J. Y. na pewno nie poczęstował pana kieliszeczkiem? To salamandra, nie człowiek. Żyje powietrzem. Charlie odparł, że owszem, chętnie wypije jednego, na co Sawyer wydobył dwie szklaneczki, już z lodem, oraz syfon. - Niech pan powie, kiedy będzie dość. Ledwo Charlie wypił łyk, Sawyer, który już opróżnił swoją szklaneczkę, odchylił się w obrotowym fotelu i rzekł: - No, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, możemy się zabierać do historii pańskiego życia. Albo ściślej, tej jej części, która się nadaje do druku. Rozumie pan, nie będziemy z tego robili natychmiastowego użytku, ale chcemy mieć pod ręką dane, żeby je, no, udostępniać w miarę potrzeby. Charlie oblał się rumieńcem. - Nie ma tak wiele do opowiadania - odrzekł. - To znakomicie - powiedział Sawyer i nalał po raz drugi do szklaneczek, po czym schował flaszkę. - Tak się zaczynają najlepsze życiorysy. Nacisnął dzwonek i po chwili do pokoju weszła kędzierzawa stenotypistka o ładnej różowiutkiej twarzy lalki. Usiadła z notesem po drugiej stronie biurka. Pocąc się nad swoim życiorysem, Charlie przez cały czas powtarzał w myśli: Tylko się nie zbłaźnij, chłopie, na samym wstępie. Nim skończyli, do pokoju wetknął głowę Farrell wołając, że wszyscy już na Charliego czekają. - No, jesteście gotowi, chłopcy?... Charlie, poznaj naszego szefa sprzedaży. Joe Stone, Charlie Anderson. A to panowie Frank i O'Brien, nasz sztab prawniczy. I pan Bledsoe, który zawiaduje produkcją. To twoje podwórko, Charlie. Charlie po kolei potrząsał dłońmi. Wśród obecnych była przylizana czarna głowa z przedziałkiem pośrodku, para głów łysych, głowa ze stalowosiwym jeżykiem sterczącym jak odwrócona szczotka do butów; były binokle, okulary w szyldkretowej oprawie i jedne małe wąsiki. - S-słowo d-daję - powtarzał Eddie Sawyer zacinając się nerwowo - w-wiem o nim tyle, że m-mogę w każdej chwili rzucić p-pracę i żyć w-wyłącznie z sz-szantażu. - Początek pierwsza klasa, młody człowieku - burknął Cyrus Bledsoe, ten z siwym jeżem. - Liczymy, że będzie pan miał i w innych sprawach tyle do powiedzenia. - Ja-asne- odparł Charlie. Wszyscy z wyjątkiem Bledsoe'a, który mruknął, że nigdy nie jada lunchu, poszli do Klubu Sportowego, gdzie w osobnym gabinecie czekał na nich nakryty stół i cocktaile. Jadąc windą w górę Charlie usłyszał za plecami znajomy głos: "Jak się masz, Charlie?" Odwróciwszy się stanął twarzą w twarz z Andym Merrittem. Andy w swoim ciemnoszarym garniturze wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle, ale jego zwykły cierpki uśmieszek był nader blady. - Ty tutaj? - wyrwało się Charliemu. - Detroit to miasto, które mnie zawsze fascynowało - odrzekł Andy. - Słuchaj, a co z Joem? Po zakłopotanej minie Andy'ego Charlie się zorientował, że strzelił głupstwo. - Joe cieszył się doskonałym zdrowiem, kiedy go ostatni raz widziałem - powiedział Andy, który jak się okazało, jechał z nimi na lunch. Pałaszowali befsztyki z polędwicy, gdy Farrell wstał i palnął mówkę o tym, że się zebrali na tym lunchu z okazji nowych wiatrów, które powiały w przemyśle awiacyjnym, najwyższy bowiem czas, aby producenci motorów i części do aeroplanów przestali iść na pasku przemysłu automobilowego, skoro już na pewno wiadomo, że ani się obejrzą, jak aeroplany zepchną automobilarzy do roli fabrykantów rowerów. Multimilionowy przemysł musi być zorganizowany z multimilionowym rozmachem. W tym momencie wszyscy zaczęli klaskać i krzyczeć, ale Farrell podniósł dłoń na znak, że jeszcze nie skończył, i przystąpił do wysławiania Charliego Andersona jako asa wojennego i wynalazcy, po czym jął się rozwodzić nad tym, jaki to szczęśliwy dzień, w którym go może powitać w zespole Terna, czekał na ten dzień bardzo, bardzo długo. Teraz Eddie Sawyer wzniósł okrzyk na cześć Andersona, tak że Charlie musiał z kolei wstać i powiedzieć, że się cieszy z przyjazdu tutaj, ściśle mówiąc, z powrotu na rodzinną glebę wielkich prerii, i to nie byle gdzie, bo do centrum przemysłowego kraju, a gdy mówi o centrum przemysłowym kraju, ma oczywiście na myśli centrum przemysłowe świata. Eddie Sawyer wzniósł jeszcze jeden okrzyk, po czym wszyscy przystąpili do konsumowania melby brzoskwiniowej. Gdy odbierali kapelusze z szatni na dole, Andy Merritt stuknął Charliego w ramię i powiedział: - Kapitalna mówka, Charlie. Wiesz, ja od dawna byłem zdania, że sytuacja dojrzała do zasadniczych zmian. Nie można nowej gałęzi przemysłu budować metodami chałupniczymi. To właśnie nieszczęście z naszym przyjacielem Joem, który jest skądinąd byczym facetem. Ale te jego domorosłe metody... Po lunchu Charlie poszedł obejrzeć mieszkanie. Taki przygotował wszystko prima sort. Były nawet kwiaty w wazonach i różne inne cacka. - Mieszkanko klasa - pochwalił Charlie. - Jak ci się podoba w Detroit? - Bardzo tu interesująco - odrzekł Taki. - Pan Ford pozwala zwiedzać Highland Park. - Rany, widzę, że nie zasypiasz gruszek w popiele. Pewnie w twoim kraju nie ma taśm produkcyjnych? Taki kiwnął głową pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. - Bardzo interesująco - powtórzył jeszcze dobitniej. Charlie zdjął marynarkę i buty, żeby się trochę zdrzemnąć na kanapce w saloniku. Zdawało mu się, że ledwo zmrużył oczy, gdy w drzwiach stanął Taki kłaniając się z szerokim uśmiechem. - Przepraszam pana bardzo. Zamiejscowa, dzwoni pan Benton. - Do-obra - odparł Charlie. Taki ustawił mu koło kanapy pantofle ranne, tak że jednym ruchem można było wsunąć stopy, na fotelu obok ułożył dyskretnie szlafrok. Podszedłszy do telefonu Charlie stwierdził, że jest już mrok, na ulicy zapalają się właśnie latarnie. - Serwus, Nat. -Halo, Charlie? Jak ci poszło? - Wyśmienicie. - Słuchaj, dzwonię, żeby ci powiedzieć, że na- najbliższym zebraniu akcjonariuszów Terna obaj z Andym Merrittem zostaniecie wybrani wiceprezesami. - Skąd wiesz? - W słuchawce rozległ się śmiech Nata. - Ale ty masz wywiad! - Po to jestem, zawsze do usług - odparł Nat. - Jeszcze jedno, Charlie. Montujemy tutaj taką małą operację finansową. Ja sam się puszczam na głębokie wody, więc pomyślałem sobie, że może byś się chciał przyłączyć. Trudno mi więcej mówić przez telefon, więc wysłałem ci dzisiaj list. - Nie mam gotówki, Nat. - Mógłbyś jako pokrycie dać akcje. Powiedzmy na dziesięć kawałków. Nie będą długo zamrożone. - Do-obra, idź na całego - odrzekł Charlie. - To mój szczęśliwy rok. Fabryka okazała się imponująca. Charlie pojechał do niej następnego dnia nowiutkim zamkniętym Buickiem, którego wziął prosto z salonu automobilowego. Sprzedawca już widać o nim słyszał, bo nie chciał nawet zaliczki. - Z przyjemnością otworzymy panu rachunek - oświadczył. Stary pan Bledsoe zdaje się wyglądał jego przyjazdu, bo sam go oprowadził po fabryce, w której wszystkie hale miały górne oświetlenie, a wszystkie maszyny własne motory, tak że nie było ani jednego pasa transmisyjnego. - Farrell uważa mnie za starego mantykę, bo się nie zajmuję bez przerwy machinacjami finansowymi. Ale jak Boga kocham, jeśli gdziekolwiek na świecie jest nowocześniejsza fabryka, to niech ja zjem po kawałeczku całe cholerne dynamo. - Rany, myślałem, że jesteśmy nieźle wyposażeni w Long Island City, ale to przechodzi wszelkie wyobrażenie. - Otóż to - mruknął Bledsoe. Na zakończenie przedstawił Charliemu personel inżynieryjny i pokazał mu gabinet przy kreślarni, przeznaczony dla niego. Zamknąwszy drzwi z matową szybą, usiedli naprzeciwko siebie w srebrzystym świetle wpadającym z góry. Bledsoe wyciągnął cigarilla i poczęstował Charliego. - Palił pan kiedy coś takiego? Rozjaśnia umysł. Charlie odparł, że gotów jest wszystkiego spróbować raz w życiu. Gdy zapalili cigarilla, Bledsoe zaczął mówić punktując zdania gniewnymi kłębami gryzącego niebieskiego dymu. - Teraz niech pan uważa, Anderson. Mam nadzieję, że przyjechał pan tutaj pracować, nie żonglować akcjami. Wiem, jest pan bohaterem wojennym i wszystkim, co potrzebne na afisz, ale ma pan zdaje się także trochę oleju w głowie. Mówię to raz, więcej nie będę powtarzał. Jeśli pan ma zamiar u nas pracować, to niech pan się bierze szparko do roboty. Jeśli nie, to niech pan się przeniesie do biura maklerskiego, tam pańskie miejsce. - Ależ, proszę pana, to szansa, na którą czekałem przez całe życie-wyjąkał Charlie. - Jestem konstruktorem i tyle. Dobrze wiem. - No, mam nadzieję. Jeśli pan jest konstruktorem, a nie graczem giełdowym, to pan się zorientował, że nasze motory to szmelc, a aparaty, w które je montujemy, to stare graty. Pozostajemy w awiacji dziesięć lat w tyle za resztą świata, musimy ją dogonić. Jak będziemy mieli nowoczesne konstrukcje, zmieciemy konkurencję z powierzchni ziemi. A teraz niech pan wraca do domu i idzie się upić albo na dziwki, co tam pan robi, jak panu kto zalizie za skórę. I niech pan się nad tym dobrze zastanowi. - Skończyłem z tymi rzeczami - odparł Charlie. - Dość miałem sznapsa i dziwek w Nowym Jorku. Bledsoe poderwał się na nogi, tak że popiół z cigarilla opadł mu na alpagową kamizelkę. - W takim razie powinien pan się ożenić. - Myślałem o tym, ale jak dotąd nie udało mi się znaleźć drugiego nazwiska do wpisania na kontrakt ślubny - odparł Charlie ze śmiechem. Bledsoe się uśmiechnął. - Niech pan mi zaprojektuje przyzwoity lekki niezawodny motor szesnastocylindrowy z chłodzeniem powietrznym, a ja się postaram, żeby moja córka zapoznała pana z najprzystojniejszymi pannami w Detroit. Zna wszystkie. A jeśli chodzi panu o pieniądze, to te pannice się w nich pławią. Zabrzęczał telefon. Bledsoe odebrał, zaklął pod nosem i wypadł z gabinetu. W południe przyszedł Farrell zabrać Charliego na lunch. - Co, stary Bledsoe nagadał ci pewnie do słuchu? - zapytał. Charlie kiwnął głową. - Nie bierz sobie tego za bardzo do serca. Pies, który szczeka, nie gryzie. Ale to najlepszy organizator produkcji w kraju, inaczej byśmy go nie trzymali. Córkę starego Bledsoe'a, Ann, poznał Charlie w Klubie Ziemskim, dokąd go zabrali na tańce Farrell i jego żona, podstarzała chuda blondyna o kwaśnej kościstej twarzy pod diademem brylantów. Ann, ubrana na różowo, miała szerokie ramiona, usta o miłym uśmiechu i mocny uścisk dłoni. Charlie przylgnął do niej z miejsca. Tańcząc z nim pod melodię "Zwykła dziewczyna, którą się zapomina", Ann mu się zwierzyła, że szaleje za aeroplanami i ma już wylatane pięć godzin na poczet licencji pilotki. Charlie odrzekł, że gotów jest z nią polatać, kiedy tylko zechce, jeśli pilotowanie starego Curtissa-Robina nie jest poniżej jej godności. Odparła na to, żeby jej nie obiecywał nic, jeśli nie ma zamiaru dotrzymać, bo ona zawsze robi, co sobie postanowi. Potem zaczęła opowiadać o golfie, a Charlie nie puścił pary z ust, że nigdy nie miał kija golfowego w ręku. Przy kolacji, gdy wrócił z bufetu z talerzami sałatki z drobiu, zastał ją siedzącą przy okrągłym stoliku pod japońskim lampionem, w towarzystwie bladego młodziana, który się okazał jej bratem Harrym, oraz dziewczyny o pięknych popielatych włosach i cieniu akcentu alabamskiego w głosie, która się nazywała Gladys Wheatley. Wyglądało, że jest ukochaną czy narzeczoną Harry'ego Bledsoe'a, który co chwila wycią-gał z kieszeni srebrną flaszkę i dolewał ginu do kruszonu owocowego, a dziewczynę trzymał za rękę i mówił do niej Glad. Byli wszyscy troje młodsi od Charliego, ale bardzo nim się interesowali i bez przerwy utyskiwali, że Detroit to taka zakazana dziura. Podochociwszy sobie trochę ginem, Charlie zaczął po raz pierwszy opowiadać dykteryjki z wojny. Kiedy po zabawie Charlie odwiózł Ann do domu, wyszedł im na spotkanie stary Bledsoe z egzemplarzem "Przeglądu Inżynieryjnego" w dłoni. - Widzę, żeście się już zapoznali - powiedział. - Tak, papo, jesteśmy starymi przyjaciółmi - odparła Ann.-Charlie będzie mnie uczył latać. - Hm - mruknął Bledsoe. - Niech pan lepiej wraca do domu i pomyśli o tym motorze - warknął i zatrzasnął Charliemu drzwi przed nosem. Przez całe lato wszyscy uważali Charliego i Ann za parę narzeczeńską. W spokojne popołudnia Charlie wyrywał się z fabryki na godzinkę czy dwie i brał na lotnisku aparat, żeby dać Ann szansę wylatania wymaganej liczby godzin, w niedziele zaś grali razem w golfa. Charlie wstawał wówczas wcześnie rano i brał lekcje gry u zawodowego golfisty w Sunnyside Clubie, gdzie go nikt nie znał. W sobotę po południu często zjadali obiad u Bledsoe'ów, po czym szli na tańce do Klubu Ziemskiego. Gladys Wheatley i Harry trzymali się zwykle z nimi, tak że całe młode towarzystwo uważało ich za nierozłączną czwórkę. Stary Bledsoe był widać zadowolony, że Charlie tak się zżył z jego dziećmi, bo zaczął go traktować jak członka rodziny. Charlie czuł się szczęśliwy, lubił swoją pracę. Po latach spędzonych w Nowym Jorku Detroit wydawało mu się ziemią obiecaną. Do spółki z Natem przeprowadził kilka fortunnych spekulacji na giełdzie. Jako wiceprezes i doradca inżynieryjny Towarzystwa Akcyjnego Terna zarabiał dwadzieścia pięć tysięcy dolarów rocznie. Stary Bledsoe sarkał, że to dużo za dużo jak na niewypierzonego inżynierka, ale mu się podobało, że Charlie większość zarobków inwestuje w eksperymentalny warsztat, w którym wespół z Billem Cermakiem konstruuje na własną rękę nowy motor. Bill, który ściągnął swoją rodzinę z Long Island, miał głowę pełną innowacji technicznych, więc w rezultacie Charlie był tak tym wszystkim pochłonięty, że mu nie starczało czasu na myślenie o birbantkach i kobietkach, co najwyżej wypijał niekiedy kilka kieliszków w towarzystwie. Ann uważał za cud dziewczynę, ale nie przychodziło mu nigdy do głowy, że mógłby z nią pójść do łóżka. Na weekend połączony ze Świętem Pracy* Farrellowie zaprosili Bledsoe'ów i Gladys Wheatley na wycieczkę swoim jachtem. Kiedy poprosili i jego, Charlie uznał, że wreszcie otwiera się przed nim wielki świat, i zaproponował, że weźmie ze sobą Takiego jako barmana i stewarda. Gdy podjechał swoim Buickiem zabrać Bledsoe'ów do jachtklubu, Ann nie mogła pojąć, dlaczego jest w takim szampańskim humorze. - Przez trzy dni nic tylko siedzieć na ciasnej dusznej łajbie i opędzać się od komarów - zrzędziła burkliwym tonem swego ojca. - Papo ma rację powtarzając, że jest gotów do każdego wysiłku, póki pracuje, ale nie myśli stuknąć palcem o palec, kiedy to ma być rozrywka. - Zapominasz, w jakim doborowym towarzystwie będziesz cierpieć, Annie - powiedział Charlie. Siedziała obok niego na przednim siedzeniu, więc ją objął na chwilę ramieniem. Harry, który był sam z tyłu, zachichotał. - Nie udawaj świętoszka, mój paniczu - rzuciła Ann nie odwracając się do niego. - Sam się lepisz do Gladys przy ludziach, aż się niedobrze robi. - Nasz surowy awiator też sobie zaczyna pozwalać - odrzekł Harry. Charlie się zaczerwienił. - Ja-asne - powiedział. Dojechali właśnie do jachtklubu, gdzie dwaj młodzi chłopcy w strojach marynarskich wyjęli ich rzeczy z tyłu automobilu. Jacht Farrella okazał się szybką łodzią motorową długości pięćdziesięciu stóp, z kabinami, jadalnią w nadbudówce i wiklinowymi fotelami; połyskiwał wszędzie świeżolakierowanym mahoniem i polerowanym mosiądzem. Farrell, w czapce marynarskiej, z przejętą miną, krążył tam i z powrotem po wąskim pokładzie, dopóki jacht nie wysunął się powolutku w lepką bryzę rzeki pachnącej o zachodzie basenami portowymi i grząskimi szuwarami. - Człowiek od razu się inaczej czuje na wodzie, co, Charlie? To jedyne miejsce, gdzie nikt mu się nie dobierze do skóry. Tymczasem pani Farrell przepraszała panie za ciasnotę na jachcie. - Bez przerwy zanudzam Yardly'ego, żeby wreszcie kupił coś przyzwoitego, ale każdy nowy jacht wydaje mi się ciaśniejszy od poprzedniego. Charlie nadsłuchiwał lekkiego pobrzękiwania dochodzącego z pentry. Kiedy wreszcie pojawił się Taki z tacą Manhattanów, rozległ się chóralny okrzyk. Przyglądając się, jak Taki balansuje z tacą przed Gladys, Charlie nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wygląda cudownie, cała w bieli, z bujnymi popielatymi włosami przewiązanymi białą jedwabną chustką. Obok niego stała uśmiechnięta Ann odgarniając kasztanowate włosy, które pęd powietrza nawiewał jej do oczu. Motor robił tyle hałasu, a dwie śruby tak młóciły wodę, że mógł z nią rozmawiać niedosłyszalnie dla reszty towarzystwa. - Annie - powiedział raptem. - Najwyższy czas, żebym się ożenił. - Co ci strzeliło do głowy, Charlie? Taki młokos? Charlie poczuł ogarniającą go falę ciepła. Ni z tego, ni z owego zapragnął gwałtownie kobiety. Z trudem opanował głos. - Daj spokój. Jesteśmy oboje dorośli, nie musimy udawać. Co myślisz o mojej propozycji? Jeśli chodzi o forsę, miałem wyjątkowo szczęśliwy rok. Ann upiła łyczek ze szklanki. Patrzyła na niego uśmiechając się zza włosów, które wiatr jej zwiewał na twarz. - Czego ode mnie oczekujesz? Że zapytam o stan twego konta? - Ależ ja mam na myśli ciebie. - Ja-asne - odrzekła. Dobiegło ich wołanie Farrella: - Co byście powiedzieli na partyjkę pokera przed kolacją? Taniutko, z limitem centowym. Robi się coraz wietrzniej, trzeba będzie zejść do saloniku. - Rozkaz, kapitanie! - odkrzyknęła Ann. Do kolacji grali w pokera i popijali Manhattany, po kolacji Farrellowie i Bledsoe'owie zasiedli do brydża. Gladys się wymówiła bólem głowy, Charlie zaś pokibicowawszy jakiś czas, wyszedł na pokład zaczerpnąć w płuca powietrza po cygarze, które wypalił. Jacht stał na kotwicy w małej zatoczce, niedaleko oświetlonego mola wrzynającego się prostopadle w wodę. Nad czarną gmatwaniną gałęzi, które wieńczyły ciżbę drżących białych brzóz, wystrzelała ze skalnego cypla wysoka samotna sosna, za którą krył się półksiężyc. Na końcu mola mieścił się jakiś lokal, z jego wielkich okien rozlewały się po wodzie zmarszczki światła i płynęła to wzbierająca, to opadająca muzyka. Charlie usiadł na dziobie. Chłopcy, którzy obsługiwali jacht, zeszli do swojej kabiny. Z małego luku przed sterówką dochodziły ich stłumione głosy i wydobywał się lekki zapach dymu papierosowego. Charlie wychylił się za burtę, żeby popatrzeć na drobne szare fale chlupoczące o dziób. - To jest życie, chłopie - powtarzał sobie. Gdy się obrócił od burty, obok stała Gladys. - Myślałem, że poszłaś do łóżka, moja panienko - powiedział. - Myślałeś, że się mnie pozbyłeś na dzisiejszy wieczór-odparła bez uśmiechu. - Nie uważasz, że piękna noc, Glad? - Ujął ją za rękę; była lodowata i drżąca. - Chcesz się przeziębić? -zapytał. Wbiła mu długie paznokcie w dłoń. - Żenisz się z Ann, tak? - Może. Czemu? Przecież wychodzisz za Harry'ego. - Za nic w świecie. Nikt mnie do tego nie zmusi. Charlie objął ją ramionami. - Biedna mała dziewczynka okropnie zmarzła. Powinnaś być w łóżku. Położyła mu głowę na piersi i zaczęła szlochać. Czuł przez koszulę jej ciepłe łzy. Nie wiedział, co mówić. Stał trzymając ją w objęciach, w nozdrzach miał oszałamiający zapach jej włosów. Tak kiedyś pachniały włosy Doris. - Że też musimy być akurat na tej cholernej łajbie - szepnął. Uniosła ku niemu twarz, bardzo okrągłą i białą. Gdy ją pocałował, odpowiedziała pocałunkiem. Przycisnął ją mocno, czuł teraz przez koszulę jej małe piersi. Na krótką chwilę pozwoliła sobie wsunąć język między zęby, potem go odepchnęła obiema rękami. - Nie powinniśmy robić takich rzeczy, Charlie, ale nagle poczułam się taka samotna. Głos zaskrzypiał Charliemu w gardle. - Nie będziesz się więcej czuć samotna. Słowo daję, nigdy. - Kochany jesteś, Charlie. Cmoknęła go bardzo szybko, rzeczowo i uciekła pod pokład. Charlie jął spacerować tam i z powrotem. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Pragnął teraz Gladys do szaleństwa. Nie wróci przecież do saloniku rozmawiać z brydżystami, nie pójdzie spać. Zszedł przednim lukiem pod pokład i przez kambuz, gdzie Taki w swoim białym kitlu najspokojniej czytał jakąś grubą księgę, przekradł się do kajuty, w której miał koję. Przebrawszy się w kostium kąpielowy, pobiegł z powrotem tą samą drogą i dał nura do wody. Okazało się, że nie jest taka zimna, jak się obawiał. Pływał przez jakiś czas w blasku księżyca. Wspinając się z powrotem po drabince rufowej, miał gęsią skórkę i drżał z zimna. Farrell, który stał z cygarem w zębach, wychylił się, żeby mu podać rękę i wyciągnąć go na pokład. - Ho, ho, stalowy człowiek! - zawołał. - Panie złoiły nam skórę w obu robrach i poszły z wygraną do łóżka. Co, może narzucisz szlafrok i napijemy się jeszcze po jednym do poduszki? Moglibyśmy pograć z pół godzinki w czerwonego kundla albo jakąś taką durną grę. - Do-obra - odparł Charlie podskakując, żeby się otrząsnąć z wody. Rozcierając ciało ręcznikiem w kajucie, słyszał za ścianką szczebiot i chichoty dziewczyn. Usiadłszy przy Harrym porządnie już wstawionym i błaznującym, był taki speszony, że wypił duszkiem pół szklanki żytniówki i przegrał osiemdziesiąt dolarów. Pocieszał się, że do Harry'ego. - Kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w miłości - powtarzał sobie leżąc na koi. W tydzień później, po herbatce wypitej w jego mieszkaniu pod okiem Takiego, który bez przerwy szczerzył zęby i zginał czarną głowę w ukłonach, Gladys zabrała Charliego do domu, żeby go przedstawić rodzicom. Horton B. Wheatley, który jak twierdził Farrell, trzęsie Bankiem Powierniczym, okazał się mężczyzną o czerwonej twarzy. szpakowatych włosach i małym srebrnym wąsiku. Pani Wheatley była zwiędłą kobietą o dźwięcznym alabamskim akcencie i twarzy wyblakłej, skurczonej i obwisłej jak balon, z którego uszła część powietrza. Pan Wheatley rozpoczął przemowę, nim Gladys skończyła przedstawiać Charliego. - Tak, tak, mój panie, spodziewaliśmy się czegoś takiego. Oczy-wiście, za wcześnie jeszcze przesądzać sprawę, ale muszę panu od razu powiedzieć. mój panie, że wolę wydać córkę za człowieka, który tak jak pan się wybił o własnych siłach, chociaż niewiele jeszcze o panu wiemy, niż za kogoś takiego jak Harry, który jest nawet sympatycznym chłopcem, ale nie dokonał w życiu niczego poza tym, że się uczył pod dyktando ojca. Jednym słowem, jesteśmy oboje z żoną dumni z poznania pana i z tego, że się chcecie z Gladys... Rozumie pan, nasza mała dziewczynka jest wszystkim, co mamy na tym świecie, uważamy ją za swój największy skarb. - Pańscy rodzice hm... odeszli z tego świata, prawda, proszę pana? - wtrąciła pani Wheatley. Charlie kiwnął głową. - Och, tak mi przykro. Gladys mówi, że mieszkali w St. Paul. Pan Anderson, mamuśku-odezwał się znowu pan Wheatley-jest jednym z największych asów naszej awiacji. Zdobył ostrogi walcząc pod sztandarem amerykańskim i cała jego kariera jest moim zdaniem... teraz pan się zarumieni, młody człowieku... jest wspaniałym przykładem tego, jak nieomylnie działa dobrze pojęta demokracja amerykańska, wynosząc do góry najinteligentniejszych i najsilniejszych, a usuwając w cień słabeuszy. Mój panie, poproszę pana od razu o jedną grzeczność. Niech pan pójdzie z nami w niedzielę do kościoła i powie parę budujących słów do młodzieży w naszej szkółce niedzielnej. Chyba pan nie odmówi młodym kilku wzniosłych rad na drogę życia? Charlie, cały czerwony, kiwnął głową. - Ależ, papo - wtrąciła się śpiewnie Gladys zarzucając im obu ramiona na szyję - nie każ mu robić takich rzeczy. Niedziela to jedyny dzień, kiedy biedak może zagrać w golfa. Zresztą wiesz, zawsze mówiłam, że nie wyjdę za nauczyciela szkółki niedzielnej. Pan Wheatley się roześmiał, pani Wheatley spuściła wzrok i wes-tchnęła. - Jeden raz mu nie zaszkodzi. Prawda, Charlie? - Oczywiście, proszę pana - niewiele myśląc przytaknął Charlie. -Chętnie zrobię coś dla ducha. Następnego dnia Charlie umówił się z panem Wheatleyem na męski lunch w Klubie Uniwersyteckim. - No, synu, kości zostały rzucone - oznajmił pan Wheatley, gdy tylko się spotkali w westybulu. - Moje panie podjęły decyzję, nie pozostaje nam nic innego, jak się podporządkować. Życzę wam, dzieci, mnóstwo szczęścia. Jedząc pan Wheatley cały czas mówił o banku, o fabryce, o przygotowywanej fuzji z Askewem-Merrittem, która więcej niż podwoi kapitał nowego Towarzystwa Awiacyjnego Terna. - Zaskoczony jesteś, Charlie, że wiem o wszystkim? Tak też myślałem. Ten chłopak, myślę sobie, to geniusz inżynieryjny, ale nie nadąża, jeśli chodzi o stronę finansową. Nie zdaje sobie sprawy, jaką wagę dla niego samego i dla nas, finansistów, ma pakiet jego akcji w Towarzystwie Terna. - Wystarczy, że mam odpowiednich ludzi do myślenia o stronie finansowej - odparł Charlie. - Oczywiście, oczywiście, wystarczy-przytaknął pan Wheatley. -Ale teraz, kiedy wchodzisz do rodziny, może i moje rady, dorobek dwudziestu lat pracy w bankowości, w rodzinnym Birmingham i tutaj, w tym wielkim młodym prężnym mieście Detroit... - Naturalnie, chętnie skorzystam z pańskich rad - bąknął Charlie. Pan Wheatley zaczął się z kolei rozwodzić o jakiejś parceli w Grosse Pointe, z dostępem do jeziora Saint Clair, w najekskluzywniejszej dzielnicy willowej całych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ma ją zamiar przekazać Gladys i Charliemu w prezencie ślubnym, a oni powinni się na niej zaraz pobudować, choćby tylko dla lokaty kapitału. - Jeśli wpadniesz ze mną po lunchu do biura, synu, zobaczysz plany najpiękniejszego dworku staroangielskiego, jaki kiedykolwiek widziałeś. Kazałem go zaprojektować specjalnie z myślą o tej parceli. Chciałem zrobić niespodziankę mamuśce i Gladys. Tak zwany styl Tudorów, wiesz, zrąb drewniany wypełniony cegłą, projekt Ordwaya i Ordwaya. Pomyślałem sobie, że wam to odstąpię, dzieci, to teraz za duże dla nas dwojga z mamuśką, jak Gladys wychodzi za mąż. Ja dam parcelę, ty wystawisz chałupę i zapiszemy wszystko na Gladys dla dzieci z waszego związku. Skończyli lunch. Wstawszy pan Wheatley ujął Charliego za rękę, potrząsnął nią. - Bo liczę, że będziecie mieli dzieci, mój synu. Modlę się o to. Tuż po Święcie Dziękczynienia wszystkie gazety detroickie rozpisały się o obiedzie tańcującym wydawanym przez państwa Hortonostwa B. Wheatleyów dla uczczenia bliskiego ślubu ich córki Gladys z panem Charliem Andersonem, wynalazcą, asem lotniczym niedawnej wojny i kierownikiem biura konstrukcyjnego prężnej Fabryki Awiacyjnej Terna. Stary Bledsoe przestał się odzywać do Charliego w dniu, w którym ogłoszono zaręczymy, Ann natomiast podeszła do Charliego i Gladys w wigilię Wszystkich Świętych na wieczorku w Klubie Ziemskim i powiedziała, że ich doskonale rozumie i życzy im wiele szczęścia. Na parę dni przed weselem Taki wymówił Charliemu służbę. - Myślałem, że zostaniesz - powiedział Charlie. - Moja żona byłaby na pewno zadowolona. Dalibyśmy ci pewnie podwyżkę. Taki pokazał zęby w szerokim uśmiechu, ukłonił się ceremonialnie. - Żałuję- odrzekł -ale służę tylko w domach kawalerskich. Życzę panu wiele pomyślności po ślubie. Ale najbardziej dotknęło Charliego to, że na list z prośbą, by został jego drużbą, Joe Askew oddepeszował jedno jedyne słowo: "Nie". Ślub odbył się w Kościele Baptystycznym Emanuela. Charlie miał na sobie żakiet i czarne lakierki, które go uwierały w palce. Z trudem się powściągał od poprawiania co chwila krawata. Podtrzymywał go na duchu Nat Benton, który przyjechał z Nowego Jorku na pierwszego drużbę. Czekając z Charliem w zakrystii, wyciągnął z kieszeni płaską flaszkę i próbował go namówić na łyczek. - Coś nietęgą masz minę, chłopie. Charlie potrząsnął głową i zrobił kciukiem ruch w stronę, skąd dochodziła muzyka organowa. - Nie zapomniałeś przypadkiem obrączek? Nat skrzywił się w uśmiechu, pociągnął sam z flaszki. Odchrząknął. - No, Charlie, powinieneś mi pogratulować, że sobie wybrałem na klienta takiego szczęściarza jak ty. Gdybym umiał tak przewidywać koniunkturę, jak umiem oceniać dobrze się zapowiadających młodych ludzi, tobym już dawno zbił fortunę. Charlie był taki zdenerwowany, że się zaczął jąkać. - N-nic się nie martw, N-nat. B-będę o tobie p-pamiętać. Parsknęli obaj śmiechem i zaraz poczuli się lepiej. W drzwiach zakrystii stał już mistrz ceremonii machając na nich niecierpliwie. Gladys, w powodzi atłasowobiałych falbanek, w koronkowym welonie, w obłoku kwiecia pomarańczowego, z małym chłopcem w białym atłasowym ubranku niosącym za nią tren, wyglądała jak nieznajoma, którą Charlie pierwszy raz widzi na oczy. Nie patrząc na siebie, oboje odpowiedzieli zbyt głośno: "Tak". Na przyjęciu ślubnym poncz był bezalkoholowy ze względu na państwa Wheatleyów. Charlie, bliski uduszenia od zapachu kwiatów i futer, pocił się usiłując coś odpowiedzieć każdej z wypindrzonych starych dam, którym go przedstawiano i które po kolei powtarzały, jaki piękny był ślub. Wyrwał się wreszcie i szedł się przebrać na górę, gdy ujrzał, jak Ollie Taylor, zalany w sztok, wykłada się jak długi prosto pod nogi pani Wheatley, całej na lawendowo i orchideowo, która bardzo blada i spłakana wypłynęła akurat z salonu. Nie odwracając się Charlie wbiegł na górę. Mimo że wesele miało być bezalkoholowe, również Nat i Farrell coś przetrącili, bo oczy im się świeciły i oblizywali wargi, gdy przyszli do pokoju, gdzie Charlie się przebierał w brązowy garnitur podróżny. - Szczęściarze z was - powiedział Charlie. - Gdzieście się do tego dorwali? Rany, trzeba było przypilnować Olliego Taylora. - Już go nie ma - odparł Nat. - Myślimy o wszystkim - dorzucili zgodnym chórem. - Jak Boga kocham - podjął Charlie - właśnie sobie winszowałem, że za późno wysłałem zaproszenia memu bratu i reszcie rodzinki w Minneapolis. Już widzę, jak Onkel Vogel się ugania za tymi ciepłymi wdówkami i szczypie je po tyłkach wykrzykując: "Hoch!"* - Nieszczęście z tym Olliem - powiedział Nat. - Przecież to najpoczciwszy chłop pod słońcem. - Tak, poczciwy stary Ollie - zawtórował Charlie. - Zupełnie zatracił miarę. Rozległo się pukanie. Była to Gladys, wyglądająca cudownie ze swoją bladą twarzyczką i złocistopopielatymi włosami obramowanymi olbrzymim kołnierzem z szynszyli. - Charlie, czas na nas. Niedobry jesteś, nawet nie spojrzałeś na prezenty. Zaprowadziła ich do salonu na piętrze, całego zastawionego szkłem, srebrami stołowymi, kwiatami, przyborami palarnianymi i toaletowymi, mikserami do cocktaili, tak że wyglądał jak sala w domu towarowym. - Prawda, jacy wszyscy są słodcy? - zapytała. - Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem - odparł Charlie. Usłyszeli, że z drugiej strony zbliżają się do drzwi jacyś goście, więc czym prędzej się wycofali. - Ilu papo zaangażował detektywów? - spytał Charlie. - Czterech - odpowiedziała. - No, no - rzekł Charlie. - To my znikamy. - Aha, najwyższy czas, żebyśmy się usunęli - przytaknął Nat, Farrell zaś zaczął się nie wiadomo czemu wić ze śmiechu. - Chyba że pozwolisz nam przedtem ucałować pannę młodą? - Ja-asne - odparł Charlie. - I podziękujcie w moim imieniu wszystkim drużbom. Gladys zamachała niecierpliwie dłonią. - Kochani jesteście, ale już sobie idźcie. Charlie spróbował ją do siebie przyciągnąć, lecz go odepchnęła. - Tatuś kazał wynieść bagaże kuchennym wyjściem. Och, pośpiesz-my się. Ja chyba oszaleję. Zbiegli tylnymi schodami i wsiedli do taksówki, w której już poukładano bagaże. Jego walizy były ze świńskiej skóry, jej połyskliwie czarne. Jedne i drugie pachniały kosztownie nowością. Spod kolumnady wielkiego ganku w stylu kolonialnym* wynurzyli się Farrell i Nat, ale nim ich zdążyli obrzucić konfetti, taksówkarz nacisnął akcelerator i auto ruszyło. Na peronie żegnali ich tylko państwo Wheatleyowie. Pani Wheatley, w workowatym futrze z nurków, zalewała się łzami, pan Wheatley nie zważając, czy kto słucha, perorował o rodzinie amerykańskiej. Nim pociąg ruszył, Gladys też była cała zalana łzami, a Charlie siedział nieszczęśliwy naprzeciwko niej, zachodząc w głowę, od czego, u diabła, zacząć. - Żałuję, że nie polecieliśmy - powiedział. - Wiesz, że to było niemożliwe w taką pogodę - odparła Gladys wybuchając na nowo płaczem. Żeby się czymś zająć, Charlie zamówił kolację z wagonu restauracyjnego i posłał czarnego posługacza po kubełek lodu do szampana. - Moje biedne nerwy - jęczała Gladys zasłaniając oczy dłońmi w rękawiczkach. - Ależ, dziecko, nie ma tu przecież nikogo obcego, tylko my dwoje - perswadował łagodnie Charlie. Raptem zachichotała. - Jestem chyba trochę pomylona. Kiedy posługacz, szeroko uśmiechnięty, wyrozumiały i pełen respektu, otworzył szampana, Gladys ledwo umoczyła wargi. Charlie wypił do dna i nalał sobie ponownie. - Za nasze zdrowie, Gladys, raz się żyje. Gdy posługacz wyszedł, spytał ją, czemu nie pije. - Na zabawach w Klubie Ziemskim lubiłaś sobie zdrowo pociągnąć, Glad. - Nie chcę, żebyś ty też pił. - Ale czemu? Zaczerwieniła się po uszy. - Mama mówi, że jak rodzice piją, to rodzą się dzieci kretynki. - Moje biedne maleństwo - powiedział Charlie i oczy napełniły mu się łzami. Siedzieli długo patrząc na siebie, a z kieliszków uchodziły bąbelki i szampan chlupał na stół za każdym mocniejszym szarpnięciem pociągu. Gdy przyniesiono pieczone kurczęta, Gladys nie mogła nic przełknąć, tak że w rezultacie Charlie zjadł obie porcje i wypił całego szampana, czując, że zachowuje się jak prosiak. Pociąg dudnił przez zaśnieżoną noc, aż im łomotało w uszach. Kiedy posługacz posprzątał po kolacji, Charlie zdjął marynarkę, usiadł koło Gladys i zaczął ją pieścić. Pozwoliła się całować i tulić, tak jak przed ślubem, ale go odepchnęła, gdy spróbował jej rozpiąć sukienkę. - Poczekaj, poczekaj. Weszła do toalety przebrać się w koszulę nocną. Myślał, że oszaleje, tak to trwało. Siedział w piżamie szczękając zębami w lodowatym cugu powietrza i sadzy, które wpadały przez szparę w oknie. W końcu zaczął się dobijać do toalety. - Źle się czujesz, Glad? Co się z tobą dzieje, kochanie? Wyszła w puszystym koronkowym negliżu. Umalowała się za bardzo, wargi jej drżały pod tłustą powłoką szminki. - Och, Charlie, nie róbmy tego dzisiaj, to takie okropne w pociągu. Charlie poczuł nagły niepohamowany gniew. - Przecież jesteś moją żoną! U licha ciężkiego, jestem twoim mężem czy nie? Zgasił światło. Dłonie miała lodowate. Przyciągnął ją, aż mięśnie ramion sprężyły mu się na jej drobnych plecach. Przyjemnie było czuć, jak jedwab i koronki trzaskają pod jego palcami. Potem kazała mu wstać z łóżka, przenieść się z kocem na kanapkę. Bardzo krwawiła. Żadne z nich nie spało. Następnego dnia była okropnie blada, a krwawienie wciąż nie ustawało, tak że się obawiali, czy nie będą musieli gdzieś wysiąść, szukać doktora. Dopiero pod wieczór poczuła się lepiej, ale ciągle nie mogła nic przełknąć. Przez całe popołudnie leżała pół drzemiąc na kanapce, a Charlie siedział obok trzymając ją za rękę, z plikiem nie czytanych czasopism na kolanach. Poczuli się jak wypuszczeni z więzienia, gdy wreszcie wysiedli z pociągu w Palm Beach i zobaczyli zieloną trawę, palmy i ukwiecony żywopłot z hibiskusów. Na widok wielkich pokojów narożnego apartamentu w hotelu Royal Poinciana, gdzie Gladys chciała się zatrzymać, bo tutaj mieszkali w podróży poślubnej jej rodzice, i na widok salonu pełnego kwiatów zamówionych przez przyjaciół, zarzuciła mu ramiona na szyję i ucałowała go nie czekając nawet na wyjście ostatniego boya. - Och, Charlie, przebacz mi, byłam taka nieznośna. Następnego dnia, zjadłszy śniadanie, leżeli szczęśliwi obok siebie w łóżku i wyglądali przez okno na ocean za palmami, wdychali świeżą woń morską, słuchali fal rozbijających się na plaży. - Och, Charlie - powiedziała - żeby wszystko było zawsze takie jak dzisiaj. Pierwsze dziecko urodziło im się w grudniu. Był to chłopiec. Dali mu na imię Wheatley. Po wyjściu ze szpitala Gladys nie wróciła już do mieszkania, tylko pojechała prosto do nowego domu w Grosse Pointe, który jeszcze pachniał farbą i świeżym tynkiem. Wydatki na szpital, rachunki za meble, Gwiazdka, wszystko to w sumie zmusiło Charliego do zaciągnięcia dwudziestu tysięcy pożyczki w banku. Więcej czasu niż kiedykolwiek dotąd spędzał na konferencjach telefonicznych z biurem maklerskim Nata Bentona w Nowym Jorku. Gladys kupowała mnóstwo strojów i przez okrągły rok trzymała w całym domu tiffany'owskie wazony* frezji i narcyzów. Nawet na toaletce w swojej łazience miała zawsze kwiaty. Pani Wheatley mówiła, że Gladys odziedziczyła zamiłowanie do kwiatów po babci Randolph, Wheatleyowie bowiem nigdy nie potrafili odróżnić najpospolitszych kwiatków. Gdy następnie urodziła im się córeczka, Gladys leżąc w szpitalu, z twarzą zapadłą i żółtą na białym tle poduszki, obok wielkiego bukietu błyszczących białych orchidei, za które Charlie płacił w kwiaciarni po pięć dolarów pąk, powiedziała, że chciałaby nazwać małą Orchid. Skończyło się na tym, że ją nazwali Marguerite po babci Randolph. Po urodzeniu córki Gladys długo nie mogła przyjść do siebie i musiała się poddać kilku drobnym zabiegom, które ją zatrzymały w szpitalu przez trzy miesiące. Gdy stanęła na nogi, kazała sobie urządzić sypialnię, całą biało-złotą, w wielkim pokoju sąsiadującym z pokojem dziecinnym oraz pokojem guwernantki. Charlie zżymał się bardzo, bo było to w skrzydle domu przeciwległym do jego sypialni. Kiedy przychodził wieczorem w szlafroku i chciał się z nią położyć do łóżka, odpychała go z chłodnym uśmieszkiem, a jeśli nie ustępował, cmokała go raz i drugi i kazała mu się zachowywać cicho, bo obudzi dzieci. Czasami z irytacji napływały mu do oczu łzy. - Rany, nie kochasz mnie już zupełnie, Glad? Odpowiadała, że gdyby ją rzeczywiście kochał, toby wrócił do domu tego wieczora, gdy miała na kolacji Smyth Perkinsów, a nie dzwonił w ostatniej chwili, że musi zostać w fabryce. - Jak rany, Glad, z czego bym płacił rachunki, jakbym nie zarobił? - Gdybyś mnie naprawdę kochał, bardziej byś się ze mną liczył i tyle. Przy tych słowach na jej twarzy pojawiały się dwie wygięte linie od nozdrzy do kącików ust jak na twarzy jej matki, więc Charlie całował ją delikatnie, mówił: "Biedna mała dziewczynka - i wracał do swego wielkiego pokoju czując się jak ostatnia gnida. A jeśli czasami pozwalała mu zostać, leżała zimna i niema, sykając, że ją boli, tak że Charlie wracał na swoje łoże z baldachimem cały roztrzęsiony i musiał wychylić parę głębszych, żeby w ogóle zasnąć. Pewnego wieczora zabrał Billa Cermaka, który był teraz majstrem w fabryce we Flint, do przydrożnej knajpy za Windsorem, żeby z nim obgadać kłopoty, jakie mieli z formierzami i matrycarzami. Zamiast tego, po paru sznapsach, sam nie wiedząc kiedy, zaczął go rozpytywać o jego pożycie małżeńskie. - Słuchaj, Bill, ty też masz kłopoty ze swoją żoną? - Jasne, szefie - odparł Bill ze śmiechem -- mam, i to jakie. Ale tak w ogóle to nie mogę się na staruszkę uskarżać. Zresztą ją znasz. Dobrze gotuje, dba o dzieci, tylko stale mnie ciągnie do kościoła. - Słuchaj, bracie, co ty mi tak szefujesz? Skończ raz z tym szefem. - Za wielki bogacz z ciebie - powiedział Bill. - E tam, wypijmy lepiej. - Charlie wychylił do dna. - I piwko do popicia jak za dawnych czasów. Pamiętasz to Boże Narodzenie w Long Island City? I tę zażywną blondynę w Bierstubie? Rany Jezusa, zawsze mi się wydawało, że kobietki mnie uważają za takiego koguta. Ale moja żona jest odmiennego zdania. = Przecież się dorobiłeś dwójki udanych dzieciaków. Może masz za wielkie wymagania? - Nie uwierzyłbyś, bracie. Dopuściła mnie do siebie jeden jedyny raz od urodzenia małej przylepki. - Zwykle kobitki się rozpalają jak są jakiś czas mężatkami. Dlatego chłopcy są tacy cięci na tego waszego szefa produkcji. - Na Staucha? Stauch to geniusz organizacji. -- Może i geniusz, ale nie zostawia chłopcom nic sił na reprodukcję. Bill się roześmiał, otarł piwo z ust. = Poczciwy stary Bill = powiedział Charlie. -- Rany gorzkie, jeśli ja cię nie wciągnę do rady nadzorczej. Bill już się nie śmiał. - Słowo daję, ja nie żartuję. Ten cholerny Szwab wypruwa z chłopaków żyły. Później w łóżku mają flaka, nie kutasa, baby im się buntują. Ja jestem podmajstrzym i też mnie uważają za sukinsyna, ale ci powiem, że mają świętą rację. Teraz Charlie się roześmiał. - Sam jesteś kawał Szwaba, Bill. Ale co ja mogę na to poradzić? Też jestem tylko pracownikiem Towarzystwa. Musimy dbać o wydajność, inaczej konkurencja nas połknie. Wiesz, Ford zaczął budować aeroplany. -- A tak stracimy najlepszych chłopców. Niewolnicza praca może przejść przy taśmie w fabryce automobilowej, ale montaż motorów lotniczych to jubilerska robota. - Cholera jasna, szkoda, że już nie majstrujemy przy tym naszym motorku, co? Bankrut jestem, Bill, przez cały czas tylko łamię sobie głowę, skąd brać forsę. A, napijmy się jeszcze po jednym. - Lepiej coś przegryźmy. - Jasne, zamów kotlety czy co tam chcesz. Chodź, pójdziemy się odlać. To ostatnia rzecz, za którą nie każą człowiekowi bulić. Słuchaj, Bill, nie uważasz, że mi rośnie brzuszek? Jestem bankrut, mam brzuszek, w dodatku własna żona nie chce ze mną spać. Nie sądzisz, Bill, że się robi ze mnie za wielki bibuła? Czasami sobie myślę, że powinienem odstawić butelczynę na dobre. Dawniej, jak piłem, nigdy mi się nie zdarzało, żeby mnie kompletnie zamroczyło. - Diabła tam, co ty? Jesteś rzutki młody facet, jeden z najbystrzejszych, mistrz w lądowaniu na trzy punkty, urodzony pokerzysta... Mój Boże! - Co z tego, jak własna żona nie chce ze mną spać? Charlie nie mógł nic przełknąć, tak że Bill zjadł oba kotlety. Charlie pociągał za to raz po raz whisky z flaszki, którą trzymał pod stołem, i popijał piwem. - P-powiedz mi, twoja żona ci daje, kiedy tylko chcesz? A ż-żony tych chłopaków z fabryki same się napraszają, n-no nie? Bill był też trochę pijany. - Moja żona robi, co ja powiem. Skończyło się na tym, że Bill musiał poprowadzić nowego Packarda Charliego do promu. W Detroit zaciągnął Charliego do drogerii i długo poił wodą sodową, ale wsiadłszy z powrotem do auta, Charlie osunął się bezwładnie za kierownicą, tak że Bill musiał jechać dalej do Grosse Pointe. Charlie słyszał, jak Bill się handryczy z kolejnymi stróżami na drodze. Każdy musiał na własne oczy zobaczyć pana Andersona nieprzytomnego na tylnym siedzeniu, nim przepuści Packarda z Billem przy kierownicy. Charlie miał gdzieś stróżów, ale tak go to rozbawiło, że zaczął głośno rechotać. Jeszcze śmieszniej było w domu, kiedy lokaj musiał pomagać Billowi dygować go na górę do sypialni. - Szef się trochę kiepsko czuje, rozumie pan, z przepracowania-powtarzał Bill każdemu, po czym się pukał z powagą w czoło. - Za dużo pracy umysłowej. Na górze Charlie odzyskał na tyle przytomności, że zdołał wyseplenić: - Jesteś boski, Bill. George, wezwij taksówkę, niech odwiezie pana Cermaka do domu. Sukinsyn szczęściarz z niego, wraca do żonki. Potem zwalił się na łóżko w jednym bucie i zasnął najspokojniej w świecie. Wróciwszy z następnej podróży do Nowego Jorku i Waszyngtonu, zadzwonił do Billa do fabryki. - Jak się masz, chłopie? Twoja żona w dalszym ciągu robi, co jej powiesz, ha-ha? Ja? Okropnie, bardzo męcząca podróż. Rozumiesz, interesy. Nigdy w życiu nie piłem tyle ani z tyloma śmierdzącymi hochsztaplerami. Słuchaj, Bill, nie przejmuj się nic, jak dostaniesz wymówienie, jesteś na mojej prywatnej liście płacy, kapujesz? Tak, zwalniamy całą bandę. Rany, jak im się nie podoba robota u nas, to może im się bardziej spodoba u kogo innego. To wolny kraj, nie będziemy nikogo trzymali na siłę. Uważaj, Bill, ile czasu potrzebujesz, żeby puścić w powietrze tę nową wersję Ćmy? Wiesz, numer 16 Moskita projektu niżej podpisanego? Ta-ak. Zrozum, jeśli go szybko wypchniemy, tak że go będą mogli wziąć za model, kapujesz, za podstawę do swoich specyfikacji... Rany Chrystusa, Bill, jeśli tego dopniemy, to możemy nie kiwnąć palcem do końca życia. Nie będziesz sobie musiał już głowy łamać, skąd wziąć na studia dla dzieciaków. Co tam dla dzieciaków, oboje z twoją panią będziecie mogli rzucić wszystko i iść do college'u. Do-obra, rozumiem. Charlie odłożył słuchawkę. W drzwiach stała jego sekretarka, panna Finnegan. Miała rude włosy i piękną cerę z kilkoma piegami koło małego ostrego noska, była zawsze ubrana jak z igły. Przyglądała się swoimi piwnymi oczami, szeroko otwartymi i wilgotnymi, podczas gdy Charlie wydawał przez telefon rozporządzenia. Mimo woli wypiął pierś, wciągnął jak mógł brzuszek. Cholera, przemknęło mu przez myśl, a może by się dało przespać z Elsie Finnegan. Na biurku ktoś mu postawił doniczkę niebieskich hiacyntów, bił od nich zapach wiosny, który mu nagle przypomniał Barle-Duc* i wyprawy na pstrągi nad rzekę Czerwoną. Było znowu wiosenne przedpołudnie pachnące kwiatami, gdy Charlie jechał z biura do fabryki, oblatać nowego Moskita swojej konstrukcji. Na wychodnym udało mu się po raz pierwszy pocałować Elsie Finnegan; drżąca i przejęta odprowadziła go wzrokiem zza swego biurka. Bill Cermak zadzwonił z fabryki, że nowy aparat jest gotów, motor gra, wszystko zapięte na ostatni guzik. Charlie z ulgą wyszedł z biura, gdzie się miotał od paru godzin czekając na połączenie z firmą maklerską Nata Bentona w sprawie pewnych akcji, które telegraficznie kazał sprzedać korzystając z koniunktury. Pocałowawszy Elsie polecił jej skierować rozmowę na lotnisko fabryczne, gdyby dano połączenie w czasie jego nieobecności. Czuł się pysznie mknąc przez pół zabudowane miasto, aleją zatłoczoną ciężarówkami pełnymi materiałów budowlanych. Przemykając się między automobilami rozkoszował się mocą i blaskiem swego Packarda, bezbłędnym działaniem sprzęgła, lekką pracą biegów. Stróż przy bramie miał dla niego Nowy Jork, połączenie było klasa. Nat wpłacił mu do banku trzynaście tysięcy. Odwiesiwszy słuchawkę Charlie pomyślał: Biedna mała Elsie, muszę jej kupić coś naprawdę ładnego. - Co, wspaniały dzień, Joe? - powiedział do stróża. Bill czekał na niego koło nowego aparatu przy wejściu do hangaru. Ocierał wiązką pakułów smar ze swoich grubych paluchów. Bill poklepał go po plecach. - Poczciwy stary Bill. Czyż to nie wspaniały dzień dla naszego rodzaju? Bill dał się wziąć na kawał. - Jakiego rodzaju? - Ludzkiego, zakuta pało. Wiesz, co ci powiem, Bill? ciągnął zdejmując rękawiczki i nienagannie skrojony paltot wiosenny. - Czuję się jak młody bóg. Zgarnąłem wczoraj trzynaście kawałków na giełdzie. Poszło jak z płatka. Nim Charlie naciągnął kombinezon, mechanicy wytoczyli nowy aparat na murawę lotniska i Bill przystąpił do ostatniego przeglądu. - Rany, ale ładny! Mały aluminiowy aeroplan błyszczał w słońcu na tle zieleni jak klejnot na wystawie u jubilera. W trawie rosły mlecze i koniczyna, a kiedy Bill ruszył z powrotem w stronę Charliego, spod jego czarnych buciorów uniosła się wirująca chmura białych motylków. Charlie mrugnął do niego, gdy Bill, w swoim granatowym ubraniu roboczym, zatrzymał się koło niego, tępo wpatrzony w swoje stopy. - Uśmiechnąłbyś się, karawaniarzu jeden - powiedział Charlie. -Taka wspaniała pogoda, a ten ponury jak gradowa chmura. Bill obrócił ku Charliemu kanciastą słowiańską twarz. - Niech pan posłucha, panie Anderson. Traktował mnie pan zawsze po ludzku, od samego początku, jeszcze w Long Island. Zna mnie pan, pracuję uczciwie, wracam prosto do domu, trzymam gębę na kłódkę. - Co cię ugryzło, Bill? Chcesz, żebym ci wydębił nową podwyżkę? Do-obra, spróbuję. Bill pokręcił ciężką kwadratową twarzą, poskrobał się czarnym palcem wskazującym w nos. - Jak dotąd zakłady Terna to była solidna firma. Dobra praca, dobra płaca. Pan wie, panie Anderson, ja nie jestem żaden bolszewik. Ale pieskiem dyrekcji też nie będę. - Niech to jasny gwint, Bill. Powiedziałbyś chłopcom, żeby wzięli trochę na wstrzymanie. Myślimy, żeby ich z czasem dopuścić do udziału w zyskach. Sam pracowałem przy tokarce, obijałem się jako monter po całym cholernym kraju. Wiem, co chłopców gryzie, ale wiem także, z jakimi trudnościami musi się borykać dyrekcja. Rany, przecież to jest jeszcze przemysł w powijakach, trzeba w niego inwestować i inwestować. Jesteśmy odpowiedzialni przed ludźmi, którzy nas finansują. Jak myślisz, gdzie pójdą te pieniądze, które wczoraj zarobiłem? Oczywiście na inwestycje. Wiem, w dawnych warsztatach pracowało się przyjemniej, wszyscy dowcipkowali, palili, opowiadali pieprzne kawały. Teraz konkurencja jest na to za wielka. Jeśli na każdym stanowisku wszystko nie będzie grało jak w zegarku, leżymy na obie łopatki. Jak chłopaki chcą założyć komórkę związkową, to my im nie będziemy robili wstrętów. Zwołaj zebranie, powiedz im, co o tym sądzimy, ale powiedz im również, że oczekujemy od nich odrobiny patriotyzmu. W końcu przemysł, w którym pracują, to jeden z filarów obronności kraju. Poślemy Eddiego Sawyera, porozmawia z nimi, przedstawi im nasze problemy. Bill Cermak pokręcił głową. - Różni im już przedstawiali. Charlie zmarszczył czoło. - Sprawdźmy lepiej, jak pracuje motor - uciął niecierpliwie. - To cacko, nie aeroplan. Huk motoru nie pozwolił im na dalszą rozmowę. Mechanik wyszedł zza sterów, Charlie zajął jego miejsce, Bill Cermak usadowił się za nim. Aparat potoczył się szybko po zielonej murawie. Charlie ustawił go pod wiatr, włączył akcelerator. Przy pierwszym lotnym podskoku nastąpiło szarpnięcie. Lecąc głową do przodu Charlie zdążył jeszcze wyłączyć motor. Ocknął się, gdy go nieśli na noszach przez lotnisko. Za każdym ich krokiem czuł, jak w nogę wbijają mu się z chrzęstem dwa szpikulce. Chciał im powiedzieć, że ma jakiś odłamek w udzie, ale zamiast głosu wydobyło się słabe rzężenie. W cieniu hangaru spróbował się unieść na boku. - Co się, cholera, stało? Bill cały? Mężczyźni pokręcili głowami, ale zaraz ogarnęła go znowu ciemność, jakby wysiadła elektryczność. W ambulansie chciał spytać lekarza w białym kitlu o Billa Cermaka, chciał sobie dokładnie przypomnieć, co się stało, ale noga go tak bolała, że potrzebował całej siły woli, żeby nie krzyczeć. - Doktorze-wykrztusił wreszcie - nie możecie mi wyciągnąć tego aluminium z nogi. Ten cholerny aparat skapotował czy co? Widać nie wytrzymały skrzydła, ale motor moglibyście mi ściągnąć z piersi. Doktorze, niech ci ludzie się ruszą. Potem poczuł w nozdrzach zapach szpitala. Krzątała się koło niego gromada mężczyzn w białych kitlach, rozmawiali szeptem. Szpital cuchnął nieznośnie eterem. Najgorsze, że nie może oddychać. Ktoś rozlał ten piekielny eter. Nie, nie na twarz. Motor huczał. Coś mu się musiało przywidzieć. Huk motoru przeszedł w równy warkot. Nie ma co, ładnie pracuje, płynnie, jak te wielkie stare bombowce. Kiedy się obudził, siostra pomagała mu wymiotować do basenu. Potem obudził się znowu, rany boskie, tylko nie dawajcie mi więcej eteru. Ale były to kwiaty, obok łóżka stała Gladys z bukietem groszku pachnącego. Twarz miała skurczoną. - Cześć, Glad. Jak tam moja dziewczynka? - Och, tak się martwiłam, Charlie. Jak się czujesz? Ale wiesz, Charlie, żeby człowiek na twoim stanowisku ryzykował życie przy oblatywaniu eksperymentalnych modeli! Słowo daję, czemu nie zostawisz tego zawodowym oblatywaczom? Charlie pamiętał, że ma o coś zapytać. Czegoś się bał. - Jak tam dzieciaki? Zdrowe? - Wheatley otarł kolano, a mała ma zdaje się trochę gorączki. Dzwoniłam do doktora Thompsona, ale to chyba nic poważnego. - Czy Billowi Cermakowi nic się nie stało? - Ależ nie - odparła zbyt gwałtownie i urwała. - Tylko z naszego wieczorku tańcującego będą nici. Mieli przyjść Edselowie Fordowie*. - A to niby czemu? Nic nie odwołuj. W najgorszym razie twój ukochany wystąpi w wózku inwalidzkim. Ale mi nasadzili pancerz. Widać mam połamane żebra. Gladys przytaknęła głową. Jeszcze bardziej zasznurowała i skurczyła usta i nagle się rozpłakała. Weszła na to siostra. - Oj, proszę pani - powiedziała z wyrzutem. Charliemu właściwie ulżyło, gdy Gladys sobie poszła zostawiając go sam na sam z siostrą. - Niech siostra poprosi doktora, dobrze? Proszę mu powiedzieć, że jestem zdrów i chcę obejrzeć uszkodzony aparat. - Ależ, proszę pana, nie powinien pan sobie niczym zaprzątać głowy. - Wiem. Niech siostra powie mojej żonie, żeby mnie skontaktowała z fabryką. - Jest niedziela, proszę pana. Mnóstwo ludzi przychodziło pana odwiedzić, ale ordynator nie pozwolił wpuszczać nikogo na górę. Pielęgniarka miała świeżą dziewczęcą twarz i lekko szkocką wymowę. - Założę się, że siostra jest z Kanady. - Tym razem pan trafił - odparła. - Znałem kiedyś wspaniałą pielęgniarkę, też była Kanadyjką. Gdybym miał trochę oleju w głowie, byłbym się z nią ożenił. Ordynator okazał się mężczyzną o pucołowatej twarzy i swobodnym jowialnym sposobie bycia, prawie jak maitre w wielkim hotelu. - Panie doktorze, czy ta noga powinna tak cholernie boleć? - Widzi pan, jest jeszcze nie złożona. Próbował pan sobie przebić płuco, szczęśliwie się panu nie udało. Ale musieliśmy usunąć kilka niewielkich odłamków żebra. - Mam nadzieję, że nie z płuca? - Na szczęście nie. - A czemu. u diaska, za jednym zamachem nie złożyliście nogi? - No, czekamy na doktora Robertsa, ma przyjechać z Nowego Jorku. Pańska żona nie chciała się zgodzić na żadnego innego ortopedę. Właściwie jesteśmy wszyscy bardzo zadowoleni, bo to jeden z najwybitniejszych speców. Ale czeka pana jeszcze mała operacyjka. Dopiero gdy Charlie doszedł do siebie po drugiej operacji, powiedzieli mu, że Bill Cermak umarł na skutek pęknięcia podstawy czaszki. Charlie leżał w szpitalu trzy miesiące z nogą na wyciągu. Połamane żebra zrastały się szybko, ale ciągle miał kłopoty z oddychaniem. Gladys załatwiała wszystkie rachunki domowe i wpadała codziennie po południu na minutkę. Zawsze się śpieszyła i zawsze była okropnie zmartwiona. Charlie musiał dać pełnomocnictwo swemu adwokatowi, Moemu Frankowi, który przychodził parę razy w tygodniu omówić bieżące sprawy. Charlie nie bardzo mógł z nim rozmawiać, w ogóle nie bardzo mógł rozmawiać, tak go ciągle bolało. Najbardziej lubił, kiedy Gladys przysyłała w odwiedziny Wheatleya, który miał trzy latka i uważał, że w szpitalu jest cudownie. Szczególnie mu się podobało, gdy siostra manipulowała blokami i ciężarkami wyciągu. - Tatuś mieszka w areoplanie - piszczał zawsze w takich chwilach. Miał konopne włosy i nosek zaczynał mu się robić zadarty, więc Charlie uważał, że wdał się w niego. Co do Marguerite, to była jeszcze za mała, żeby jej wizyty mogły mu sprawiać przyjemność. Gdy guwernantka przyprowadziła ją jeden jedyny raz, rozryczała się tak na widok przeraźliwej maszynerii wyciągu, że trzeba ją było czym prędzej zabrać do domu i Gladys nie pozwoliła jej więcej przyprowadzać. Wkrótce potem doszło między Gladys a Charliem do ostrej scysji o wizyty Wheatleya, bo Gladys sobie ubzdurała, że mały nie powinien zapamiętać ojca w szpitalu. -- Ależ, Glad, będzie miał dosyć czasu, żeby o tym zapomnieć. Zapomni o całe niebo prędzej niż ja. Gladys zasznurowała usta i nie odezwała się więcej. Kiedy poszła, Charlie leżał długo z nienawiścią do niej, zachodząc w głowę, jak w ogóle mogli mieć ze sobą dzieci. Akurat gdy się ostatecznie utwierdził w przekonaniu, że wszyscy go już uznali za dożywotniego kalekę, zaczęło mu się widocznie polepszać. Ale zrobiła się zima, nim mógł wrócić o kulach do domu, i wciąż jeszcze miewał nerwowe napady duszności. Dom wydawał mu się obcy, gdy po nim kuśtykał bez celu. Podczas jego nieobecności Gladys przemeblowała wszystkie wnętrza i zmieniła całą służbę. Charlie nie miał zupełnie uczucia, że jest we własnym domu. Najbardziej lubił masaże, które mu robiono trzy razy tygodniowo. Poza tym spędzał dnie na zabawie z dzieciakami i rozmowie z panną Jarvis, ich sztywną starszą angielską guwernantką. Kiedy dzieci szły spać, siedział sam w swoim saloniku i popijał szkocką z wodą sodową, zapyziały i poirytowany. Niech to szlag trafi, robię się za gruby. Gladys była teraz zimna jak ryba. Nawet gdy wpadał we wściekłość i zaczynał jej wymyślać, stała i patrzyła na niego z wyrazem chłodnego niesmaku na starannie umalowanej twarzy. Przyjmowała często, ale dała służbie do zrozumienia, że pan jest jeszcze zbyt słaby, by schodzić do gości. Charlie czuł się we własnym domu jak ubogi krewny. Raz, gdy mieli być na kolacji Farrellowie, nałożył smoking i pokuśtykał o kulach do jadalni. Na stole nie było dla niego nakrycia, a wszyscy wyłupili na niego oczy jak na ducha. - To rozumiem! - pierwszy zakrzyknął Farrell swoim piskliwym głosem. -- Miałem zamiar zajść po kolacji na górę, żeby z tobą pogadać. Jak się okazało, Farrell chciał z nim rozmawiać, bo jakiś przeklęty kauzyperda namówił wdowę po Billu Cermaku do wytoczenia Towarzystwu sprawy o pół miliona odszkodowania. Farrell uważał, że gdyby Charlie poszedł i wziął ją pod włos, toby na pewno spuściła z tonu i zgodziła się na jakieś niewielkie dożywocie. Co to, to nie, odparł Charlie, on do tego ręki nie przyłoży. Przy kolacji się wstawił, w rezultacie zwalił kulą serwis do czarnej kawy i poszedł spać w szewskiej pasji. Oprócz zabawy z dzieciakami lubił jeszcze kupować i sprzedawać akcje oraz naradzać się z Natem przez międzymiastową. Nat uważał, że zaczyna wyczuwać fluktuacje rynku. Ostrzegał go, zresztą Charlie sam to dobrze wiedział, że jego pozycja w Towarzystwie Terna zaczyna się chwiać i że jeśli nie podejmie odpowiednich kroków, może niedługo zostać wyślizgany. Ale Charlie czuł się zbyt parszywie, żeby chodzić na zebrania rady nadzorczej, i poprzestał na tym, że sprzedał koło połowy swoich udziałów w niewielkich pakietach. Nat mu powtarzał, że gdyby się teraz dobrze zakręcił, mógłby przejąć kontrolę całego Towarzystwa. zanim Andy Merritt przeprowadzi swoją kolejną reorganizację, lecz Charlie był ciągle zbyt zdenerwowany i nieszczęśliwy, żeby się zdobyć na jakikolwiek wysiłek. Stać go było jedynie na utyskiwanie, wydzwanianie do Juliusa Staucha i pieklenie się o drobiazgi. Stauch przejął jego pracę nad nowym monoplanem i wypuścił aparacik cacko, który przeszedł brawurowo wszystkie próby. Odłożywszy słuchawkę Charlie nalewał sobie trochę szkockiej, sadowił się na kanapce przy oknie i mruczał do siebie: - No, bracie, tym razem jesteś ugotowany. Któregoś wieczora przyszedł Farrell i długo rozmawiali. Farrell powiedział, że Charliemu dobrze by zrobiła wyprawa na ryby. Nigdy nie wyzdrowieje, jak będzie prowadził taki tryb życia. Farrell już rozmawiał z doktorem Thompsonem, który zalecił wyjazd na trzy miesiące i jak najwięcej ruchu, jeśli Charlie chce w ogóle kiedykolwiek wyrzucić w diabły te kule. Gladys nie mogła jechać, bo stara pani Wheatley była chora, więc Charlie usadowił się sam na tylnym siedzeniu swego półotwartego Lincolna, z szoferem przy kierownicy, i ruszył na południe do Miami, opatulony mnóstwem pledów przed zimnem, z flaszką whisky i termosem gorącej kawy na drogę. W Cincinnati poczuł się taki przegrany, że przeleżał cały dzień w hotelu. Posłał szofera do biura podróży po prospekty dotyczące Florydy i w rezultacie zadepeszował do Nata Bentona, czyby z nim nie spędził tygodnia w obozie wędkarskim w Key Largo. Następnego ranka wyruszył wcześnie w dalszą drogę. W nocy dobrze spał, samopoczucie miał lepsze, nawet podróż zaczęła mu sprawiać przyjemność. Tylko czuł się jak ostatni kiep wieziony tak na tylnym siedzeniu Lincolna, cały okutany w koce jak stara baba. Poza tym doskwierała mu samotność, bo szofer nie był typem, z którym nożna by pogadać Kanuk* o skwaszonej gębie, zaangażowany przez Gladys, która uważała za szczyt fasonu wydawanie szoferowi przez tubę poleceń po francusku. Charlie nie miał cienia wątpliwości, że w dodatku drań go kantuje przez całą drogę na benzynie, oleju i reperacjach, bo Lincoln zamienił się nagle w studnię bez dna. W Jacksonville świeciło słoneczko. Charlie nie odmówił sobie przyjemności odprawienia szofera, gdy tylko zajechali przed hotel. Poszedł do łóżka z półliterkiem podłego samogonu kukurydzanego, który kupił od boya, i spał jak kłoda. Rano przebudził się późno, z zaschniętym gardłem, ale w świetnym humorze. Po śniadaniu zapłacił za hotel z zamiarem przejechania się trochę po mieście. Od razu się inaczej poczuł, gdy sam spakował walizę, usiadł za kierownicą i poprowadził własny automobil. W blasku słońca, pod błękitnym niebem z wielkimi białymi chmurami, miasto robiło wrażenie niefrasobliwej prowizorki. Zatrzymał się koło stacji autobusowej i wszedł się czegoś napić w bufecie. Czuł się tak byczo, że wysiadł z auta bez kul i pokusztykał przez rozgrzany chodnik. Przed witryną wiatr poruszał kartkami rozłożonych pism oraz różowych i seledynowych gazet. Charlie się zasapał, nim dobrnął do wysokiego stołka przy kontuarze. - Proszę napój limonowy, ale bez cukru - powiedział do barmana o szczurzym pyszczku. Chłopak nie reagując gapił się w drugi koniec kontuaru. Charlie poczuł, jak mu krew nabiega do twarzy. Ja mu pokażę, przemknęło mu przez myśl, ale zaraz poszedł za wzrokiem barmana. Przy końcu kontuaru jadła sandwicza młoda blondynka. Ładna bestyjka. Ubrana była w mały czarny kapelusik i szykowny błękitnopopielaty kostium przybrany białą koronką pod szyją i przy mankietach. Na twarzy miała wyraz zaskoczenia, jakby właśnie usłyszała coś wyjątkowo śmiesznego. Zapominając o chorej nodze Charlie przesiadł się o kilka stołków w jej stronę. - Hej, chłopcze, co będzie z tym napojem limonowym? - zawołał wesoło przez kontuar. Dziewczyna spojrzała na niego. Oczy miała doskonale błękitne. Odezwała się do Charliego. - Może pan wie, jak długo jedzie autobus do Miami? Barmanowi zebrało się na dowcipy, nie mogę się od niego nic dowiedzieć. - Sprawdzimy, zobaczymy - odparł Charlie. - No, no, ludzie mają humor na tej Florydzie. Znalazł się jeszcze jeden dowcipniś. - Ależ ja mówię serio. Jeśli pani się tylko zgodzi, zawiozę panią autem. Wyświadczy pani wielką łaskę choremu człowiekowi. - A nie spotka mnie los gorszy od śmierci? - Och, będzie pani ze mną zupełnie bezpieczna, moja panienko. Jestem prawie kaleką. Pokażę pani swoje kule, są w aucie. - A co panu jest? - Rozbiłem się w aeroplanie. - Jest pan pilotem? Charlie kiwnął głową. - No, nie ma pan żylastej sylwetki Lindbergha* - powiedziała mierząc go od stóp do głów. Charlie się zaczerwienił. - Faktycznie roztyłem się trochę. Byłem unieruchomiony przez tę parszywą nogę. - No, to chyba zaryzykuję. Jeśli wsiądę z panem do auta, a ocknę się w Buenos Aires, to już będzie moje pieskie szczęście. Charlie chciał zapłacić za jej sandwicz i kawę, ale mu nie pozwoliła. Miała coś takiego w sposobie bycia, że Charlie bez przerwy się śmiał. Kiedy wstał i zobaczyła, jak kuleje, wydęła wargi. - Rzeczywiście kiepska sprawa - powiedziała. Ujrzawszy automobil, stanęła jak wryta. - Coś takiego! -wykrzyknęła. - Widzę, że jesteśmy niepoprawnymi milionerami. Chichocząc wsiedli do auta. Mówiła wszystko jakoś tak, że Charlie nie mógł się nie śmiać. Nie chciała mu powiedzieć swego nazwiska. - Niech pan mnie nazywa madame X. - Wobec tego pani będzie mnie musiała nazywać monsieur A. - odrzekł Charlie. Śmieli się i chichotali przez całą drogę do Daytona Beach, gdzie zrobili postój, żeby się ochłodzić w oceanie. Idąc rozebrany przez plażę Charlie wstydził się swego brzuszka, białej skóry i kusztykania, tym bardziej że ona była taka opalona i wyglądała tak smukło w niebieskim kostiumie kąpielowym. Miała zgrabną figurę, tylko trochę za szerokie biodra. - Dobrze przynajmniej, że nie wyszedłem z tego z jedną nogą krótszą. Doktor mówi, że przy odpowiednich ćwiczeniach nie pozostanie żadnego śladu. - Jasne, ani pan się obejrzy, jak pan będzie skakał. I pomyśleć, że w barze wzięłam pana w pierwszej chwili za podstarzałego lowelasa. - Madame X., jest pani wspaniałą kobietą. - Nie radziłabym panu dawać mi tego na piśmie, monsieur A. Noga bolała Charliego jak jasny gwint, kiedy wyszedł z wody, ale nie przeszkodziło mu to mieć wilczego apetytu po raz pierwszy od miesięcy. Po obfitym obiedzie w restauracji rybnej ruszyli w dalszą drogę. Dziewczyna położyła mu małą główkę na ramieniu i zasnęła. Charlie czuł się bardzo szczęśliwy mknąc na południe prostą gładką asfaltową szosą, chociaż był już zmęczony. Kiedy wieczorem dotarli do Miami, kazała się zawieźć do małego hoteliku za torami kolejowymi i nie pozwoliła mu wejść ze sobą. - Rany, ale chyba się zobaczymy? - Oczywiście, może mnie pan zobaczyć co wieczór w Palmach. Będę tam występowała. - Słowo daję, myślałem, że pani ma zacięcie artystyczne, ale nie sądziłem, że pani występuje. - Wyświadczył mi pan wielką przysługę, monsieur A. Teraz mogę panu już powiedzieć. Byłam spłukana do czysta, miałam dokładnie na ten sandwicz z szynką. Gdyby pan mnie tu nie przywiózł, straciłabym engagement. Opowiem panu o tym przy okazji. - Niech pani mi lepiej powie, jak pani się nazywa, żebym mógł zatelefonować. - Najpierw niech pan mi powie, jak pan się nazywa. - Charles Anderson. Będę się śmiertelnie nudził w hotelu Miami Biltmore. - Więc pan jest naprawdę monsieur A. Dobranoc monsieur A. Stokrotne dzięki. Z tym wbiegła do hotelu. Kiedy tydzień później zjawił się Nat Benton, był zaskoczony świetną formą Charliego. - Nie ma to jak odmiana - powiedział Charlie ze śmiechem. Pojechali we dwóch dalej na południe, w kierunku wysepek koralowych*. Charlie miał w kieszeni fotografię reklamową Margo Dowling, przedstawiającą ją w kostiumie hiszpańskim, w którym występowała w Palmach. Bywał tam co wieczór, ale jak dotąd nie udało mu się jej namówić, żeby gdziekolwiek z nim poszła. Na każdą propozycję kręciła główką, marszczyła nosek i mówiła: "Opowiem panu o tym przy okazji". Dopiero ostatniego wieczora podała mu numer telefonu, pod który może do niej zadzwonić. Przez całą drogę Nat próbował nawiązać rozmowę o giełdzie i wielkiej reorganizacji Terna i Askewa-Merritta, na którą się puścił Merritt, ale Charlie uciszał go za każdym razem słowami: "Diabła tam, mówmy o czym innym". Obóz wędkarski był niczego sobie, tylko wściekle cięły moskity. Spędzili przyjemnie pierwszy dzień na rafie łowiąc barrakudy i graniki. Wzięli ze sobą na motorówkę gąsiorek Bacardi i siedzieli z wędkami, popijali, jedli sandwicze. Charlie opowiedział Natowi o swojej kraksie. - To naprawdę nie była moja wina, tylko jeden z tych wypadków, których nie sposób przewidzieć. Ale mam takie uczucie, jakbym stracił ostatniego przyjaciela. Słowo honoru, oddałbym wszystko, żeby się nie stało to z Billem. - W końcu to był tylko mechanik - skwitował jego słowa Nat. Wróciwszy pewnego dnia z wyprawy w morze, wstawieni, z rękami i spodniami przesiąkniętymi zapachem ryb, z twarzami czerwonymi od słońca i blasku, z głowami wirującymi od terkotu, spalin i krótkiego urywanego kołysania motorówki, zastali depeszę z biura Bentona. KTOŚ WYPRZEDAJE TERNA STOP SPADEK CZTERY I PÓŁ PUNKTA STOP DEPESZOWAĆ INSTRUKCJE - Instrukcje, dobre sobie - prychnął Nat wpychając swoje rzeczy do walizki. - Musimy wracać, zobaczymy na miejscu. Co byś powiedział, gdybyśmy wynajęli awionetkę w Miami. - Wynajmuj, jak chcesz - odrzekł Charlie chłodno. - Ja jadę pociągiem. W Nowym Jorku przesiadywał po całych dniach w gabinecie Nata Bentona, paląc zbyt wiele cygar, gapiąc się na aparat telegraficzny wystukujący najnowsze dane z giełdy, zżymając się i wściekając, albo rozjeżdżał się taksówkami po mieście zbierając zakulisowe informacje od rozmaitych wymoczkowatych informatorów Nata i Moego Franka. W rezultacie wyzbył się do końca tygodnia wszystkich akcji lotniczych, jakie tylko miał, tracąc na tym czterysta tysięcy dolarów. Ale przesiadując w biurze Nata i udając pochłoniętego interesami, naprawdę liczył przez cały czas minuty jak za sztubackich czasów, nie mogąc się doczekać, kiedy zamkną giełdę i będzie mógł z czystym sumieniem pojechać do knajpy na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, gdzie się spotykał z dziewczyną o włosach barwionych henną. Nazywała się Sally Hogan, a poznał ją wybrawszy się kiedyś z Natem do Dover Clubu. Prawdę mówiąc, była pierwszą dziewczyną, którą przygadał po przy-jeździe do Nowego Jorku. Ani go ziębiła, ani grzała, ale przecież musiał mieć jakąś spódniczkę. Mieszkali razem w hotelu zameldowani jako państwo Smithowie. Któregoś dnia, gdy jedli śniadanie w łóżku, rozległo się lekkie pukanie do drzwi. - Wejść! - zawołał Charlie myśląc, że to kelner. Do pokoju wpakowały się dwa nędzne typki, a za nimi O'Higgins, adwokat spod ciemnej gwiazdy, z którym Charlie miał parę razy do czynienia w Detroit. Sally pisnęła i nakryła głowę poduszką. - Sie masz, Charlie - powiedział O'Higgins. - Przykro mi, że się spotykamy w takich okolicznościach, ale rozumiesz, służba nie drużba. Nie będziesz chyba próbował zaprzeczać, że jesteś Charles Anderson? Uważałem, że przyjemniej ci to będzie usłyszeć ode mnie, niż dostać ni z tego, ni z owego pozew. Bo trzeba ci wiedzieć, że twoja małżonka występuje o rozwód do sądu stanu Michigan. No, zabawa skończona, chłopcy. Nędzne typki wycofały się potulnie, w lansadach za drzwi. - To najpodlejszy, najparszywszy numer, jaki... - Nie wiesz, że szanowna małżonka kazała cię śledzić od momentu, gdy zwolniłeś jej szofera w Jacksonville? Charliemu głowa pękała z bólu i miał taki obezwładniający katzenjammer, że nie mógł ruszyć ręką ani nogą. Chciał wstać i rąbnąć tego sukinsyna O'Higginsa w szczękę, ale tylko leżał i patrzył. - Nigdy mi nic takiego nie pisała. Przez cały czas dostaję od niej listy. Nigdy nie było między nami żadnych nieporozumień. O'Higgins pokręcił rudą kędzierzawą głową. - Ot, przykrość - powiedział. -Może jeśli ci się uda z nią zobaczyć, dojdziecie do jakiegoś porozumienia. Ja w takich wypadkach zawsze radzę załatwić sprawę polubownie. No cóż, jest mi niewymownie przykro, chłopie, że postawiłem ciebie i twoją czarującą przyjaciółeczkę w fałszywej sytuacji. Chciałbym, żebyś nie miał do mnie żalu, stary druhu. Uważałem, że ci będzie raźniej, jak się zjawię jawnie i otwarcie sam, jak zobaczysz, że tak powiem, przyjazną twarz. Jestem przekonany, że wszystko da się załatwić polubownie. Stał chwilę zacierając ręce i kiwając głową, po czym ruszył na palcach do drzwi. Zatrzymał się z jedną ręką na klamce, a drugim wielkim łapskiem pomachał w stronę łóżka. - Cześć, Sally. Zobaczymy się pewnie w biurze. Zamknął za sobą cicho drzwi. Sally wyskoczyła z łóżka jak oparzona i rzuciła się do drzwi z przerażoną twarzą. Mimo całego bólu głowy Charlie parsknął śmiechem. - Nic się nie bój, mała - powiedział. - Jestem sam sobie winien, że się dałem wystrychnąć na dudka. Rozumiem, każdy musi żyć. Wracaj do łóżka. KRONIKA LX Czy winna była Celine? Młody Scotty traktował małżeństwo jak pyszny kawał, wygłup uchodzący w dobrym towarzystwie. Lecz kiedy Celine zaczęła się domagać pieniędzy i różnych zbytków, na które go nie było stać, czy dała się skłonić do jakichkolwiek ustępstw? Czy też zamknęła całkowicie serce na znaczenie świętego słowa: żona? OSZUST POMINIĘTY PRZY PODZIALE AKCJI WYJAWIA PLANY MORDERSTWA UCHYLENIE DECYZJI O LANYCH RURACH W małej hiszpańskiej mieścinie Nocą taką jak ta na początku tygodnia przejaśnione horyzonty pobudziły ducha spekulacji. Sprzyjająca aura przyczyniła się zdecydowanie do usunięcia oznak pewnego niepokoju, które były ostatnio widoczne w niektórych branżach Znów jestem zakochany, Gdy wiosny ciepłe dni-i Nastają. Znów jestem zakochany, Mej duszy struny ci-i Pieśń grają. SWĘDZENIE USTĄPIŁO W CIĄGU JEDNEJ NOCY tysiące uszczęśliwionych, wzbogaconych kobiet, które zaczęły nagle zarabiać dwa, trzy razy tyle, ile wynosiły ich uprzednie pobory, a czasami nawet od razu Tak, to jest mo-oja pieszczotka, To te-eraz mo-oja pieszczotka.! OFIARA MAŁPIEGO PROCESU KONFERUJE Z ADWOKATAMI* Zeznawać ma tajemniczy pan Y. wspaniała miniaturowa replika francuskiej rezydencji wiejskiej znad słonecznych brzegów Rodanu, śmiało odtworzona na grzbiecie Pasma Zachodzącego Słońca, górującym nad najpiękniejszym rejonem jezior w New Jersey, gdzie każde okno staje się ramą dla pejzażu oszałamiającej urody Usta me śpiewają: Nie będę się pałętał jak jaki dzieciak, Jak mały dzieciak w domu będę siedział SĄSIEDZI UZYSKUJĄ URZĘDOWY ZAKAZ NOCNYCH HAŁASÓW W ŁAŹNI TURECKIEJ CAŁA POLICJA MIEJSKA W POŚCIGU ZA BANDYTĄ OTWARCIE GIEŁDY POD ZNAKIEM ZAŁAMANIA CONGOLEUM szósty tydzień z rzędu krajowe przewozy towarowe zamykają się liczbą przekraczającą milion, dowodząc powszechnej koniunktury, która prowadzi do ustanawiania i obalania coraz to wyższych rekordów Żegnaj, wschodzie, i żegnaj, zachodzie, I kraje wszystkie, co wabicie co dzień! Witaj, Sewanee! Sewanee, witaj! MARGO DOWLING Kiedy Margo wróciła do Nowego Jorku po wiośnie spędzonej w Miami, wszyscy wykrzykiwali na jej widok, jak pięknie wygląda, taka opalona przy swoich błękitnych oczach i włosach pojaśniałych od florydzkiego słońca. Uznała, że engagement było jak stworzone dla niej. Natomiast u Mandeville'ów zastała wszystko jak najgorzej. Frank leżał trzy miesiące w szpitalu, gdzie mu usunięto jedną nerkę, i wrócił do domu tak schorowany, że Agnes musiała rzucić pracę, by go pielęgnować. Oboje z Frankiem przeszli na scjentyzm* i nie chcieli więcej słyszeć o doktorach. Powtarzali bez przerwy, że trzeba mieć wzniosłe myśli i że Frankowi uratowała życie niejaka panna Jenkins, żarliwa scjentystka, którą Agnes poznała w herbaciarni. Zaciągnęli pięćset dolarów długu na szpital i lekarzy, ale mówili tylko o Bogu. Całe szczęście, że nowy przyjaciel Margo, pan Anderson, był bardzo bogatym człowiekiem. Pan A., jak go nazywała, proponował wielokrotnie, że jej wynajmie mieszkanie na Park Avenue, ale Margo z uporem odpowiadała, żeby sobie to wybił z głowy, nie sądzi chyba, że zostanie jego utrzymanką. Pozwalała mu jedynie grać trochę w swoim imieniu na giełdzie, kupować sobie toalety i biżuterię, zabierać się na weekendy do Atlantic City i Long Beach. Pan A. zaczynał karierę jako pilot, miał odznaczenia z wojny i wielkie udziały w przemyśle awiacyjnym. Tylko za dużo pił. Był postawnym rumianym mężczyzną, wyglądającym staro na swój wiek, gadał jak najęty i robił się niemożliwy, kiedy sobie podgazował, ale miał gest, lubił się śmiać i żartować, kiedy był w formie. Margo uważała go za morowego faceta. - Zresztą, czy można się uskarżać, kiedy mężczyzna bierze za telefon i zarabiasz na tym okrągły tysiączek? - pytała, gdy chciała dokuczyć Agnes. - Margo, kochanie, nie powinnaś tak mówić - odpowiadała Agnes. - Nie wolno być taką interesowną. Agnes rozwodziła się teraz nieustannie o miłości, wzniosłych myślach, uczciwości i dobroci. Margo już wolała tyrady pana Andersona o szczęśliwych spekulacjach na giełdzie, aeroplanach, które zaprojektował, i o tym, jak zorganizuje sieć stałych połączeń lotniczych, przy których Kolej Pensylwańska* będzie przypominała podmiejską linię autobusową. Wieczór w wieczór przesiadywała z nim w knajpach między Pięćdziesiątą a Sześćdziesiątą Ulicą popijając whisky i wysłuchując monologów o takim czy innym interesie, wielkich transakcjach na Wall Street, planach dobrania się do gardła tej bandzie z Detroit, która go chce wyślizgać ze Standardowych Części Awiacyjnych, i o rozwodzie, który go tyle kosztuje. Któregoś wieczoru w klubie Pod Bocianem*, pokazując jej fotografie swoich dzieciaków, rozkleił się zupełnie i zaczął chlipać. Sąd właśnie przyznał opiekę nad dziećmi jego żonie. Faktycznie miał swoje kłopoty. W dodatku przyczepiła się do niego ruda dziwka, z którą nakryli go kiedyś w hotelu detektywi jego żony i która go teraz szantażowała, że mu wytoczy sprawę o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa i poda całą historię do prasy kIearstowskiej*. - Jakie to wstrętne - mówiła Agnes, gdy Margo jej o tym opowiadała nad filiżanką południowej kawy. -Gdyby tylko miał wznioślejsze myśli. Powinnaś z nim porozmawiać, spróbować go nawrócić. Jakby przejrzał, jestem pewna, że wszystko by się obróciło na dobre. Taki utalentowany człowiek powinien być pełen wzniosłych myśli. - Na razie jest wiecznie pełen Kanadyjskiej Klubowej, w tym sęk. Powinnaś kiedyś zobaczyć, ile się muszę namordować, żeby go odstawić wieczorem do domu. - Jesteś jedyną przyjazną duszą, jaka mu została - odpowiadała Agnes wznosząc oczy ku niebu. -To bardzo szlachetnie z twojej strony, że go nie opuszczasz. Margo spłacała wszystkie długi domowe i na wszelki wypadek otworzyła sobie rachunek w Kasie Oszczędnościowej na Bowery. Uważała, że zaczyna się również wyznawać trochę na giełdzie. Mimo to czuła się parszywie nie pracując i nosem jej wyłaziło siedzenie po całych letnich dniach w domu i słuchanie, jak Agnes namaszczonym głosem czyta Frankowi "Naukę chrześcijańską a zdrowie", tak że w końcu zaczęła obchodzić magazyny mód próbując się gdzieś zahaczyć jako modelka. - Chcę się dowiedzieć czegoś o strojach - tłumaczyła na indagacje Agnes. - Moje wszystkie suknie wyglądają jak uszyte ze starych worków po mące. - Nie sądzisz, że pan Anderson może mieć coś przeciwko temu? -spytała Agnes. - Jak mu się nie spodoba, to niech się każe wypchać - odparła Margo podrzucając głowę. Ostatecznie na jesieni przyjęto ją do świeżo otwartego magazynu z sukniami Francuza Piquota na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Wprawdzie praca była męcząca, ale wieczory Margo miała wolne. Jak wyznała Agnes, nie mogła spuścić pana A. z oka ani na jeden wieczór, bo jak amen w pacierzu wpadłby w szpony jakiejś lafiryndy. Agnes była zachwycona, że Margo zerwała z rewią. - Zawsze uważałam, że to nie jest praca dla ciebie, a teraz widzę, że możesz wywrzeć zbawienny wpływ na pana Andersona - oświadczyła. Ilekroć Margo im powiedziała, że pan Anderson się puścił na nową spekulację giełdową, Agnes i Frank wytężali myśli, żeby mu pomóc. Jules Piquot był podstarzałym Francuzem o pucołowatej twarzy, chodził śmiesznie jak kaczka i wyobrażał sobie, że wszystkie dziewczęta za nim szaleją. Do Margo zapałał wielką sympatią albo może po prostu skądś się dowiedział, że jej protektor, jak go nazywał, jest milionerem. Mówił, że Margo powinna za wszelką cenę pielęgnować tę piękną złotą opaleniznę, i kazał jej się czesać gładko, a nie w fioki, jakie nosiła od czasu, gdy została girlsą. - Po co robić ladni sukni dla Amerykanki, kiedy oni wyglądają taki zdrowy jak dójki do krowy? Szeby zrobić sukni interesujący, czeba mieć tutaj - mówił pukając się pulchną upierścienioną dłonią w gors jedwabnej plisowanej koszuli. - Czeba mieć drama. A wy w Ameryki myśli tylko o doskonali biust. - Uważa nas pan zdaje się za bardzo niekulturalnych? - spytała Margo. - Szeby ja mial trocha więcej kapital - wzdychał Piquot i kręcąc głową wracał do swego kantorku na antresoli, który był cały mleczny i srebrny od szkła i aluminium. - Ja by zrobil Nowy Jork najwięcej elegancki miasto w świata. Margo lubiła promenować po beżowych dywanach demonstrując paryskie modele i powłóczyste kreacje własne pana Piquota. Było to o niebo lepsze niż kręcenie tyłkiem w długim szeregu girlasek. Do magazynu nie musiała się zrywać skoro świt, salon sprzedaży był ciepły i jaśniał niepokalaną czystością, wisiała w nim leciutka gorzkawa woń nowych materiałów, barwników i kulek naftalinowych, niekiedy podszyta dymkiem perfumowanego egipskiego papierosa. Modelki miały mały pokoik na zapleczu, gdzie mogły siedzieć, czytać pisma i rajcować o salonach kosmetycznych, teatrach i rozgrywkach piłkarskich, gdy nie było klientek. Oprócz niej regularnie przychodziły jeszcze tylko dwie modelki, bo klientek nie było za wiele. Dziewczęta mówiły, że Piquot zrobi plajtę. Kiedy po Bożym Narodzeniu ogłosił wyprzedaż, Margo kazała Agnes się zjawić w poniedziałek rano i kupić jej trzy oszałamiające toalety po trzydzieści dolarów każda. Uprzedziła ją, które ma wybrać, a później udawała, że jej nie zna, paradując przed nią w nowiutkich modelach wiosennych. Nie było już wątpliwości, że Piquot plajtuje. Wierzyciele z rachunkami szturmowali kantorek na antresoli, pracownicom należały się trzy kolejne tygodniówki, pucołowata twarz Piquota wydłużyła się tysiącem drobnych zmarszczek. Margo uznała, że najwyższy czas rozejrzeć się za inną pracą, tym bardziej że miała coraz większe kłopoty z nasilającym się pijaństwem pana A. Zawsze rano przeglądała teraz notowania giełdowe. Utraciła trochę początkową wiarę w jego rady po tym, jak kupiła akcje Sinclaira, wpłaciła wadium maklerowi i w rezultacie dołożyła do interesu trzysta dolarów. Którejś soboty u Piquota zrobiło się wielkie poruszenie. Piquot zlatywał co chwila ze swego kantorku wymachując krótkimi rączkami, to zrzędny, to rechoczący i pohukujący, pędząc panny sklepowe i modelki we wszystkie strony jak nowy kogut w kurniku. Miał przyjść ktoś z "Vogue'u" i robić zdjęcia. Fotograf, który się w końcu zjawił, był młodym Żydkiem o zapadłych policzkach, ziemistej cerze i ciemnych sińcach pod oczami. Przydźwigał wielki stojący aparat z atelier i mnóstwo fleszów całych srebrnomarszczonych w środku, które Piquot z przesadną ostrożnością ujmował w palce i oglądał wykrzykując: - Cudowni wynalazek. Nigdy by nie dałem robić fotografii z mahnezja, bo się boim eksplozjów i pożarów. Był ciepły dzień lutowy i w magazynie ogrzewanym parą panował duszny upał. Młody fotograf ociekał potem, ilekroć się wynurzył spod czarnej płachty aparatu. Piquot nie odstępował go na krok. Kazał się fotografować w kantorku, przy rajzbrecie, na którym projektował, w otoczeniu modelek. Dziewczęta myślały, że nigdy nie przyjdzie ich kolej, fotograf się opędzał. - Pan mnie da spokój, panie Piquot - mówił. - Ja chcę zaaranżować coś artystycznego. Wreszcie dziewczęta zaczęły się głośno chichotać i Piquot sobie poszedł, zamknął się nadąsany w kantorku. Widziały przez szklane przepierzenie, jak siedzi przy biurku z głową ukrytą w dłoniach. Po jego wyjściu wszystko się uspokoiło. Margo wyśmienicie się rozumiała z fotografem. Szepnął jej kilkakrotnie do ucha, żeby się starała nie dopuścić starego kokieta z powrotem przed obiektyw, a odchodząc do pracowni na poddaszu, gdzie szyto suknie, wręczył jej swój bilet i poprosił, żeby wpadła którejś niedzieli do jego atelier, to jej zrobi serię zdjęć. Dla niego to będzie wielka rzecz, a jej nie będzie nic kosztowało. Na pewno uda mu się zaaranżować coś wysoce artystycznego. Wzięła bilet i obiecała przyjść następnego dnia po południu. Na bilecie było wydrukowane: "Margolies, Artysta Fotograf '. Tej niedzieli pan A. zabrał ją na lunch do Hotelu Pensylwania, a potem zdołała go namówić, żeby ją zawiózł do atelier Margoliesa. Domyślała się, że młodemu Żydkowi za dobrze się nie powodzi, więc uznała, że pan A. mógłby sfinansować tę serię zdjęć. Pan A. się krzywił, że musi z nią jechać do fotografa, bo ściągnął swój wielki automobil chcąc ją zabrać na przejażdżkę w górę Hudsonu, w końcu jednak się zgodził. Atelier Margoliesa miało zabawne urządzenie. Wielkie zakurzone poddasze z brudnym świetlikiem u góry pełne było czarnych aksamitnych draperii i różnej wielkości parawanów, czarnych, białych, żółtych, zielonych, srebrnych. Młody Żydek też się jakoś dziwnie zachowywał, zupełnie jakby ich się nie spodziewał. - To już melodia przeszłości - oświadczył. - To atelier to własność mojego brata Lee, ja tylko obsługuję jego klientelę, kiedy on jest za granicą. Ja się interesuję prawdziwą sztuką przyszłości. - Cóż to takiego? - fuknął pan A., który obciąwszy koniuszek cygara rozglądał się, gdzie by usiąść. - Kinematograf. Państwo jeszcze o mnie usłyszy, jak się nazywam Sam Margolies. Jeśli państwo już nie słyszało. Pan A. usiadł naburmuszony na zakurzonym taborecie do pozowania. - Na razie niech pan się pośpieszy. Wybieramy się na przejażdżkę. Sam Margolies zdawał się niezadowolony, że Margo przyszła w zwykłym stroju. Oglądał ją długo zasępionymi szarymi oczami. - Nie wiem, czy mi się uda zaaranżować coś artystycznego. Ja nie umiem tworzyć, jak mnie się popędza. Ja panią widziałem w majestatycznej hiszpańskiej czerni. Margo się roześmiała. - To nie bardzo w moim stylu. - W stylu małej infantki Velasqueza. Jego obcy akcent uwydatniał się, gdy mówił serio. - Miałam kiedyś męża Hiszpana i muszę powiedzieć, że mi wystarczy do końca życia hiszpańskich grandów i podobnych przyjemności. - Chwileczkę, chwileczkę - powtarzał Sam Margolies obchodząc ją dokoła. - Już wiem. Najpierw w tej sukience, a potem... - Wybiegł z atelier i wrócił z czarnym koronkowym szalem. - Infantka na dworze hiszpańskim. - Nie ma pan pojęcia, co to być żoną Hiszpana i mieszkać w domu pełnym szlachetnie urodzonych iberyjskich pociotków. Gdy Sam Margolies zaczął ją ustawiać w rozmaitych pozach, pan A. się zerwał i jął spacerować, nerwowo ściskając cygaro. Na dworze widać się zachmurzyło, bo świetlik nad głową był coraz czarniejszy. Potem zrobił się nagle niebieski jak na scenie, gdy Sam Margolies włączył reflektory. Kiedy przyszła kolej na hiszpański szal, kazał się Margo rozebrać, zdjąć nawet majtki, tak że została bez niczego, okryta tylko tym szalem od góry. Widziała, jak pan A. pożera ją wzrokiem, aż mu zgasło cygaro i tylko oczy świeciły w blasku reflektorów. Gdy Margolies skończył fotografowanie, pan A. schodząc z nią po chropowatych drewnianych schodach powiedział: - Nie podoba mi się ten typ. Ma w sobie coś z alfonsa. - Co ty, to artystyczna dusza - zaprotestowała Margo. - Ile wziął za zdjęcia? - Kupę - odparł pan A. W nie oświetlonym korytarzu, pachnącym gotowaną gdzieś kapustą, przyciągnął ją i pocałował. Przez oszklone drzwi wejściowe Margo widziała w świetle latarni płatki śniegu wirujące na pustej ulicy. - A, diabli z nim - powiedział pan A. rozpościerając palce na jej krzyżu. - Jesteś wspaniałą dziewczyną, wiesz? Rany, podoba mi się ten dom. Przypomina mi dawne czasy. Margo pokręciła głową, zamrugała. - Nici z naszej przejażdżki - zauważyła. - Śnieg pada. - Do diabła z przejażdżką - odrzekł pan A. - Spróbujmy spędzić ten wieczór tak, jakbyśmy byli zakochaną parą. Najpierw wstąpimy do Ruczaju coś przetrącić. Rany Jezusa, żałuję, że cię nie poznałem, zanim doszedłem do tej całej forsy, kiedy się jeszcze obijałem po różnych zapluskwionych norach. Położyła mu na chwilę głowę na piersi. - Charlie, ty jeden się liczysz - szepnęła. Wieczorem wymógł na niej obietnicę, że jak tylko Agnes wywiezie Franka do swojej siostry w New Jersey, bo nosiła się z takim zamiarem w nadziei, że świeże wiejskie powietrze dobrze mu zrobi, Margo się do niego przeprowadzi. - Gdybyś wiedziała, jak mi już obrzydło to awanturnicze kawalerskie życie - wyznał. Spojrzała mu prosto w zamglone niebieskie oczy. - Myślisz, że mnie ono się podoba, panie A.? Tego wieczora była pełna tkliwych uczuć dla Charliego Andersona. Od niedzielnej sesji fotograficznej Sam Margolies wydzwaniał niemal codziennie do Piquota i do domu i przysyłał Margo jej fotografie, już oprawione, gotowe do zawieszenia, lecz ona nie chciała się z nim umówić. Miała dosyć na głowie, teraz gdy została sama, bo Agnes rzeczywiście wywiozła Franka na wieś z pomocą pewnej scjentystki, po długotrwałych lekturach "Nauki chrześcijańskiej a zdrowia". Musiała myśleć o płaceniu rachunków i długów i o codziennych listach Toniego, który jakoś zdobył jej adres i pisał, że jest chory, żebrał o pieniądze i o pozwolenie na przyjazd i zobaczenie się z nią. Potem pewnego poniedziałku, gdy przyszła późno do Piquota, zastała sklep zamknięty, a przed drzwiami skłębioną gromadę histeryzujących dziewcząt. Biednego Piquota znaleziono nieżywego w wannie, otrutego cyjankiem potasu. Z zaległymi tygodniówkami mogły się oczywiście pożegnać. Dreszcz ją przechodził na myśl o martwym Piquocie w wannie, tak że nie miała odwagi wrócić do domu. Poszła spacerkiem do Altmana* porobić trochę sprawunków, a w południe zadzwoniła do pana A. powiedzieć mu o Piquocie i zapytać, czyby z nią nie zjadł lunchu. Teraz gdy Piquot nie żyje i została bez pracy, nie ma innego wyjścia, jak naciągnąć pana A. na jakąś okrągłą sumkę. Dwa kawałki by ją urządziły, starczyłoby nawet na wykupienie z lombardu pierścionka z soliterem, który dostała od Tada. Może jak go weźmie umiejętnie pod włos, pan A. jej podsunie jakąś szczęśliwą spekulację na giełdzie. Kiedy jednak zadzwoniła, poinformowano ją, że pan Anderson będzie w biurze dopiero o trzeciej. Wobec tego weszła do Schraffta* i zjadła na lunch paszteciki z kurczęciem, w tłumie chichoczących kobiet, które przyjechały do miasta na zakupy. Miała już przedtem umówioną randkę z panem A. we francuskiej knajpie na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, dokąd często chodzili na kolację. Gdy wróciła od fryzjera ze świeżo umytą i zaondulowaną głową, było ciągle za wcześnie na szykowanie się, ale nie miała nic do roboty, a puste mieszkanie przygnębiało ją swoją ciszą i samotnością, tak że zaczęła się mimo wszystko bawić kieckami. Potem długo manikiurowała paznokcie i wreszcie zabrała się do przymierzania po kolei wszystkich sukien. Wkrótce całe łóżko było zasłane pogniecionymi kieckami, bo każda miała gdzieś plamę. Bliska płaczu wsunęła ostatecznie futro na cytrynową suknię wieczorową od Piquota, która też nie była pierwszej świeżości, i zjechała obskurną windą do smrodliwego hallu. Windziarz sprowadził jej taksówkę. W westybulu staroświeckiej rezydencji rodzinnej przerobionej na restaurację były białe kolumny i ciepłe dostatnie różowawe światło osłoniętych lamp. Wszedłszy na miękki dywan poczuła się raźniej niż przez cały dzień. Maitre d'hótel zaprowadził ją w lansadach do stolika, po czym siedziała sącząc cocktail staromodny, czując na sobie spojrzenia mężczyzn i zaśmiewając się w duchu na myśl, co by powiedziały koleżanki od Piquota o dziewczynie, która się zjawia na randkę z mężczyzną przed umówioną godziną. Marzyła o szybkim zjawieniu się pana A., żeby mu wszystko opowiedzieć i pozbyć się raz na zawsze natrętnego obrazu biednego starego Piquota, który otruty cyjankiem pływa w wannie. Miała całą relację na czubku języka. Zamiast pana A. wyrósł przy jej stoliku młodzieniec o długich rudoblond włosach, końskiej szczęce i bezczelnej minie. Wyprostowała się na krześle, żeby go osadzić spojrzeniem, lecz w rezultacie musiała mu posłać uśmiech, gdy się poufnie nachylił i spytał brooklyńskim akcentem: - Przepraszam, czy panna Dowling? Jestem sekretarzem pana Andersona. Musiał nagle polecieć do Detroit w ważnych interesach. Wiedział, jak bardzo pani pragnie być na premierze "Pozytywki"*, więc kazał mi załatwić bilety. Proszę bardzo. Znokautowałem niemal jednego faceta, żeby je zdobyć. Szef mówił, że może będzie pani chciała zabrać ze sobą panią Mandeville. Mówił szybko, jakby w obawie, że mu przerwie. Na koniec zrobił głęboki wdech, uśmiechnął się do niej. Margo wzięła dwa zielone bilety, puknęła nimi z irytacją o obrus. -Co za pech, pani Mandeville jest na wsi. Już tak późno, nie mam pojęcia, kogo wziąć. - Rzeczywiście przykra sprawa. Nie sądzę, żebym ja mógł zastąpić szefa`? - Bezczelność -zaczęła Margo i nagle mimo woli się roześmiała. =--Jest pan nieodpowiednio ubrany. - O to niech panią głowa nie boli. Proszę spokojnie zjeść kolację, wrócę w smoku jak się patrzy, zabiorę panią do teatru. Punkt o ósmej był z powrotem, z przylizanymi włosami i w przyrudziałym smokingu o przykrótkich rękawach. W taksówce Margo go spytała, czy musiał z kolei znokautować jakiegoś kelnera, a on położył dłoń na wargach i szepnął: -- Cicho sza, proszę pani. To najlepszy smok, jaki był w wypożyczalni. Między aktami pokazywał jej wszystkie sławy obecne na premierze, zaliczając do nich samego siebie. Powiedział, że się nazywa Clifton Wegman, ale wszyscy mówią mu Cliff, że ma dwadzieścia trzy lata, gra nieźle na mandolinie i jak szatan w bilard. -- Widzę, Cliff, że jesteś obiecującym młodzieńcem - odrzekła Margo. - Co obiecującym`? Że się wybiję? - Wyjąłeś mi to z ust. - Rzutki absolwent Nowojorskiej Szkoły Handlowej oczekuje propozycji. Bawili się ze sobą szampańsko. Po przedstawieniu Cliff oznajmił, że umiera z głodu, nie jadł kolacji, bo najpierw uganiał się za biletami, później za tym smokiem, więc Margo zabrała go do Dover Clubu, żeby coś przegryzł. Faktycznie miał apetyt, przyjemnie było patrzeć, jak wsuwa befsztyk z pieczarkami. Wypili kilka głębszych i zaśmiewali się, gdy na parkiecie rozpoczęto występy. W taksówce Cliff trochę za wiele sobie pozwalał, więc go trzepnęła po buzi, ale nie za mocno. Temu szczeniakowi wszystko uchodziło na sucho. Gdy się zatrzymali przed jej bramą, zapytał, czy może wejść na górę, a ona ani się spostrzegła, jak powiedziała, dobrze, jeśli obieca się zachowywać jak dżentelmen. Odrzekł, że to nie będzie łatwe przy takiej dziewczynie jak ona, ale się postara. Pod jej drzwiami tak się chichotali i przepychali, że upuściła klucz. Schylili się po niego oboje. Wstając, rozpalona po całusie, którego jej ukradł, spostrzegła, że na schodach tuż koło windy siedzi skulony mężczyzna. Poznała Toniego. - No, to dobranoc, Cliff - powiedziała wesoło. - Dzięki za odprowadzenie do domu zagubionej małej dziewczynki. Toni się podniósł i zatoczył w stronę otwartych drzwi mieszkania. Na twarzy miał zielonkawą bladość, ubranie wyglądało na nim, jakby przespał noc w rynsztoku. - To Toni - przedstawiła Margo. - Mój... k-kuzyn. Coś wygląda, że jest w nienajlepszej formie. Cliff powiódł wzrokiem od niej do Toniego, zagwizdał cicho i zbiegł po schodach. - Teraz może mi powiesz, po coś tu przylazł. Mam ochotę kazać cię aresztować za włóczęgostwo. Toni ledwo mógł mówić. Wargę miał rozkrwawioną i całą spuchniętą. - Nie miałem gdzie iść - powiedział. - Pobili mnie. Chwiał się tak, że musiała go chwycić za rękaw brudnego płaszcza, żeby nie upadł. - Och, Toni, wyglądasz jak nieboskie stworzenie. Właź, ale jeśli mi wytniesz taki kawał jak ostatnim razem, to jak Boga kocham, połamię ci wszystkie kości. Położyła go do łóżka. Rano był taki roztrzęsiony, że musiała wezwać lekarza. Ten orzekł, że Toni jest chory od narkotyków i z wycieńczenia, i zalecił sanatorium. Toni leżał w łóżku blady i drżący. Płakał dużo, ale był potulny jak baranek i zaklinał się, że będzie słuchał wszystkich zaleceń konowała. Raz złapał ją za rękę i pocałował błagając, żeby mu wybaczyła to okradzenie jej ze wszystkich pieniędzy, bo inaczej nie będzie mógł umrzeć spokojnie. - Ty nie umrzesz, Toni - odparła Margo odgarniając mu wolną ręką sztywne czarne włosy z czoła. - To by było za wiele szczęścia. Wyszła przespacerować się trochę po Riverside Drive, żeby coś postanowić. Od uporczywego słodkomdlącego zapachu paraldehydu, który konował zapisał Toniemu na uspokojenie, była bliska torsji. Po weekendzie, wróciwszy z Detroit, pan A. umówił się z nią na obiad w lokalu na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy. Zjawił się wymizerowany i przybity. Nie przyjął zbyt dobrze smutnej historyjki, z którą wystąpiła. Odrzekł, że sam nie ma gotówki, jego żona położyła na wszystkim łapę, a on w dodatku poniósł dotkliwe straty na giełdzie; wytrzaśnie dla niej pięćset dolarów, oznacza to jednak konieczność zastawienia jakichś walorów. Powiedziała, że wobec tego będzie chyba musiała odnowić engagement Pod Palmami, na co odparł, że byczo, niech się tylko ma na baczności, bo gotów za nią pojechać do Miami i przejść na jej wyłączne utrzymanie. - Nie wiem, dlaczego wszyscy sobie wyobrażają, że jestem parszywym milionerem. A ja myślę tylko o tym, jakby wyjść z tego całego interesu z jakim takim kapitalikiem, gdzieś się zakopać i majstrować przy motorach. Gdyby nie ten cholerny rozwód, dawno bym się wycofał. Ale nic, może coś zarobię przez zimę, wtedy się wycofam. W końcu jestem tylko prostym mechanikiem. - Ty chcesz się z tego wykręcić, a ja chcę się wkręcić - powiedziała Margo patrząc mu prosto w oczy i oboje się roześmieli. - Wiesz co, nie ma twojej rodzinki, więc pojedźmy do ciebie. Mam dosyć tych cholernych knajp. Pokręciła głową, jeszcze się śmiejąc. - Nie możemy. W domu się roi od hiszpańskich pociotków. Wstąpili po rzeczy do jego hotelu i pojechali taksówką do hotelu w Brooklynie, gdzie ich od dawna znano jako państwa Dowling. Po drodze w taksówce zdołała wydębić podwojenie obiecanej sumy do tysiąca. Następnego dnia wywiozła Toniego do sanatorium w Catskillach. Jak grzeczny chłopiec robił wszystko, co kazała, rozprawiał o honorze i zachowaniu godnym mężczyzny i obiecywał, że jak tylko się wyleczy, poszuka sobie pracy. Wróciwszy do miasta zadzwoniła do biura pana A. i dowiedziała się, że poleciał znowu do Detroit, ale zostawił sekretarzowi polecenie kupienia jej biletu, zarezerwowania przedziału i w ogóle zorganizowania całej podróży do Miami. Zamknęła mieszkanie, a biuro wzięło na siebie pakowanie, oddanie mebli do przechowalni, wszystko. Kiedy przyjechała na dworzec, czekał na nią Cliff ze swoim szelmowskim uśmieszkiem, w kapeluszu zsuniętym na tył długiej wąskiej głowy. - Aa, to bardzo ładnie z jego strony - powiedziała Margo przypinając do futra bukiecik konwalii, który Cliff jej wręczył. Dwaj numerowi rzucili się do jej walizek. - Ładnie z czyjej strony? - szepnął Cliff. - Szefa czy mojej? W przedziale były róże, Cliff przyniósł plik czasopism, "Teatr", "Variete" Tygodnik Zita", "Tematy Dnia", "Krainę Ułudy".* - Ojej, cudownie! - wykrzyknęła Margo. Cliff mrugnął. - Szef kazał cię wyekspediować w wielkim stylu. - Wyciągnął z kieszeni paltota flaszkę. - Likier górski Teachera*. No, to do zobaczenia. Skłonił się lekko i zniknął w głębi korytarza. Margo rozlokowała się w przedziale, niemal zawiedziona, że Cliff tak szybko sobie poszedł. Mógł się chociaż przyzwoicie pożegnać. Swoją drogą, bezczelny szczeniak. Ledwo pociąg ruszył, w drzwiach wyrósł z powrotem Cliff, z rękami w kieszeniach spodni. Minę miał niepewną, żuł gumę jak najęty. - A to co znowu? - spytała Margo marszcząc brwi. - Zafundowałem sobie bilet do Richmondu. Za mało się ruszam. Chwila wytchnienia od biurowej harówki. - Wylecisz z pracy. - Nie wylecę. Jest sobota, wrócę świeżutki w poniedziałek rano. - Szef się dowie. Cliff zdjął paltot, złożył go starannie, wsunął na górną półkę. Potem usiadł naprzeciwko niej i zamknął drzwi przedziału. - Nie dowie się, jeśli ty mu nie powiesz. Margo uniosła się na kanapce. - Bezczelny szczeniak! - A ty mu nie powiesz - ciągnął Cliff tym samym tonem - i ja mu nie powiem o... - Ty idioto! To był mój eks-mąż. - Świetnie. A ja się nie mogę doczekać, żeby być kiedyś twoim eks-przyjacielem. Ale serio, Margo, na pewno mnie polubisz, wszystkie dziewczyny mnie lubią. - Pochylił się, ujął ją za rękę. Dłoń miał lodowatą. -Przecież nic się nie zmieniło od tamtego wieczoru. Nikt się nie dowie, zostaw to mnie. Margo zaczęła się chichotać. - Wiesz co, Cliff, powinieneś nosić napis. - Jaki napis? - Ostrożnie, świeżo malowane. Wstała i usiadła koło niego. Przez dudniące kołysanie pociągu czuła, jak cały drży. - Zabawny dzieciak z ciebie - powiedziała. - Przez cały czas miałeś duszę na ramieniu. KRONIKA LXI Wysoko, wysoko, przyglądam się z góry, Jak się po błękicie przemykają chmury geniusz, wytężona praca, wielkie nakłady oraz wola i determinacja osiągnięcia czegoś niezwykłego, czegoś piękniejszego i bardziej dostosowanego do wyrobionego gustu i smaku wyższych sfer niż elementy, które się złożyły na dzisiejsze Coral Gables*, tak by się one jutro stały większe, ładniejsze, nieodparcie atrakcyjne Wysoko, wysoko, przyglądam się z góry OLBRZYM POWIETRZNY ROZPADŁ SIĘ W LOCIE NA DWOJE młodzi i starzy będą się tu pluskali w chłodnej orzeźwiającej wodzie morskiej albo zabawiali beztroskimi ploteczkami w loggiach wychodzących na roziskrzony basen, a wieczorami dźwięki muzyki będą ich kusiły do spędzenia paru godzin na tańcach Wyciągniętą dłonią niemal sięgam nieba Kto zainwestuje wcześniej, skorzysta najbardziej w wielkiej i szybkiej zwyżce wartości, jaka niechybnie nastąpi w wyniku tak rzucających się w oczy ulepszeń Cóż to za facet z gębą złota pełną? I skąd przybywa? Z Południa na pewno. TERENY POD MIASTO JUPITER SPRZEDANE ZA DZIESIĘĆ MILIONÓW DOLARÓW jak Aladyn swoją czarodziejską lampą, Finansista, Akcjonariusz i Budowniczy przemienili niedawne bagniste bezludzie we wspaniałe miasto, połączone siecią błyszczących bulwarów Śpioszku, śpioszku, Przetrzyj oczy, Świt po troszku Światłem broczy. Dość ziewania, Czas pogania AKRY ZŁOTA KOŁO TAMPY barwne wody dolnego Atlantyku roztaczają tęczę nieprzemijającego czaru, jak cudowny szal z szafiru i jadeitu, utkany miriadami różnokolorowych klejnotów, Miejsce, w którym wasza przyszła radość, przyjemność i szczęście są tak niewątpliwe, że ominąć je znaczyłoby odepchnąć najwspanialszą okazję w życiu MĄŻ WYSKAKUJE OKNEM W ŚLAD ZA ŻONĄ WALKA Z MORDERCAMI OWŁADNIĘTYMI SZAŁEM NARKOTYCZNYM Lulu, Lulu zawsze chce, Gdy jej chłopcy mówią: nie Pochód poprzedzał oddział policjantów na motocyklach, torujący drogę kolumnom przyodzianym w biel. Górował nad nimi jadący za policją wielki mistrz A.P. Schneider. Za nim kroczyła orkiestra pana Sparrowa oraz członkowie Związku Malarzy. Następnie szli operatorzy filmowi, a za nimi kolejno cygarnicy, szklarze, muzycy, malarze szyldów i członkowie Bractwa Kolejarzy. Zamykali pierwszą sekcję rozbieracze mięsa Drugą sekcję tworzyło przeszło trzy i pół tysiąca cieśli. Trzecia, którą otwierała orkiestra clownów, składała się z elektryków, kowali, sztukatorów, drukarzy, dziennikarzy, monterów wind, pocztowców, instalatorów wodociągów i kanalizacji oraz instalatorów centralnego ogrzewania. Czwartą sekcję stanowili zbrojarze, murarze, Bractwo Maszynistów Kolejowych, monterzy i operatorzy maszyn parowych, Związek Poligrafów, tokarze, dekarze, blacharze, krawcy i szwaczki Odczep się dziś od Lulu, Dziś ja z nią idę lulu CHARLIE ANDERSON - Zobaczysz, Cliff. rozłożymy wszystkich na obie łopatki - powiedział Cłiarlie do swego sekretarza wychodząc z zatłoczonej windy do gwarnego hallu Gmachu Woolwortha*. - Tak jest - przytaknął Cliff kiwając porozumiewawczo głową w brązowym pilśniowym kapeluszu. Miał długą twarz o przezroczystej pergaminowej skórze, napiętej na wystających kościach policzkowych, o cienkim nosie i wąskiej szczęce. Nigdy nie otwierał szerzej ust prawie pozbawionych warg. Powtórzył kącikiem ust: - Tak jest, szefie. Na obie łopatki. Wyszli przez drzwi obrotowe w tłum płynący jak zwykle po piątej całą szerokością chodników dolnego Broadwayu i zanurzyli się w przenikliwą mżawkę lutowego zmierzchu. Charlie wyciągnął z kieszeni angielskiego waterproofu* plik grubych kopert i wręczył je Cliffowi. Odnieś je do biura, tylko uważaj, żeby trafiły do osobistego safesu Nata Bentona. Niech je odeślą rano do banku. Jak to załatwisz, jesteś wolny. Bądź jutro o dziewiątej, rozumiesz? Dziś się trochę spóźniłeś. Ja do tego czasu nie będę myślał o niczym. - Tak jest. Życzę panu spokojnej nocy - powiedział Cliff i zniknął w tłumie. Charlie zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i osunął się na siedzenie. Przy takiej pogodzie noga ciągle mu dokuczała. Stłumił westchnienie. Który to, u licha, numer? - Park Avenue do Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy! - zawołał szofera. Nie przypomni sobie numeru tej cholernej spelunki. Powiem gdzie się zatrzymać. - Usadowił się wygodniej na siedzeniu. – Rany boskie, ale jestem zmęczony - szepnął do siebie. Oparty o poduszki, za każdym szarpnięciem hamującej i ruszając taksówki czuł, jak mu się wpija pasek od spodni. Rozluźnił go o dziurkę i zaraz mu ulżyło. Wyciągnął cygaro z kieszeni marynarki, odgryzł koniuszek. Trwało jakiś czas, nim je zapalił, bo za każdym razem, gdy przytykał zapałkę, taksówka nagle ruszała albo stawała. Zapaliwszy stwierdził, że mu wcale nie smakuje. - Cholera, za dużo dziś paliłem - wymamrotał na głos. - Dobrze mi zrobi kieliszeczek czegoś. Taksówka sunęła zrywami w górę Manhattanu. Od czasu do czasu dostrzegał kącikiem oka szare sylwetki mężczyzn w innych taksówkach lub prywatnych autach. Ledwo rozróżnił jedną grupę postaci, jej miejsce zajmowała inna. Na Lafayette Street pojazdy ruszyły płynniej. Potok metalu, szkła, obić, paltotów, konfekcji, ciał i kości ludzkich płynął w jednym kierunku. Auta stawały, ruszały, zmieniały biegi równocześnie, jakby sterowane jednym mechanizmem. Charlie, rozparty na siedzeniu, czuł na brzuchu warstwę tłuszczu pod spodniami, tłuste fałdy podbródka pod sztywnym kołnierzykiem. Czemu, u jasnej cholery, nie może nigdy zapamiętać tego numeru? Jest tam przecież co wieczór od miesiąca. W lewej powiece pulsowała mu jakaś żyłka. - Bonjour. monsieur - powitał go przy wejściu odźwierny bez liberii. - Jak pan się ma, mon capitaine? - zapytał Freddie, właściciel o szczurzych zębach, kiwając przylizaną czarną głową. - Czy monsieur będzie dziś jadł z mademoiselle? Charlie pokręcił głową. - Jestem umówiony z jednym facetem o siódmej. - Bien, monsieur. - Podaj mi tymczasem szkocką z wodą sodową. Tylko nie tę harc, którą mnie próbowałeś wczoraj raczyć. Freddie mdło się uśmiechnął. - To było niedopatrzenie, proszę pana. Mamy prawdziwą szkocką. Niech pan sam zobaczy, w firmowych butelkach, opakowanie jeszcze wilgotne od wody morskiej. Charlie chrząknął, opadł na fotel w rogu sali. Wypił whisky samą, dopiero potem pociągnął parę łyczków wody. Hej, Maurice, podaj mi jeszcze jedną! - zawołał do kelnera, starego siwego Szwajcara o pomarszczonej twarzy. - Jeszcze jedna, niech będzie od razu podwójna. W przepisowej szklaneczce cocktailowej. Jestem dzisiaj zmęczony. Whisky rozgrzała mu żołądek. Usiadł prościej, uśmiechnął się szeroko do kelnera. - No, Maurice, nie powiedziałeś mi jeszcze, co sądzisz o dzisiejszych notowaniach. - Nie wiem, co myśleć, proszę pana. Przecież pan jest bliżej giełdy. Pan by mi mógł powiedzieć, gdyby pan chciał. Charlie wyciągnął nogi, roześmiał się. - Żebyś ich mógł rozłożyć na łopatki, co? Diabła tam, trzeba się na to cholernie nakręcić głową. Wolę o tym nie myśleć. Nim ujrzał Eddiego, przepychającego się ku niemu w perspektywie twarzy, garniturów biurowych i dłoni z kieliszkami opartych na barze, czuł się już zupełnie dobrze. Podniósł się z fotela. - No, jak się masz, chłopie? Co tam słychać w poczciwym Detroit? Wszyscy mnie uważają za skończonego skurwysyna? Wal od razu prawdę, Eddie. Eddie westchnął, osunął się na głęboki fotel koło niego. - To długa historia, Charlie. - Co byś powiedział na kieliszeczek Bacardi z odrobiną absyntu, Eddie? Dobra, niech będą dwa, Maurice. Eddie miał twarz żółtą i pomarszczoną jak jabłko, które wisiało za długo na jabłoni. Gdy się uśmiechnął, głębokie zmarszczki rozbiegły mu się z kącików oczu i ust na policzki. - No, Charlie, stary druhu, miło cię znowu zobaczyć. Wiesz, w Detroit uważają cię do dzisiaj za czarodzieja finansowego awiacji. - Tylko tyle o mnie mówią? - Charlie strząsnął popiół zgasłego cygara o mosiężny kant popielniczki. -Słyszałem już o sobie gorsze rzeczy. Nim skończyli trzeci cocktail, Charlie rozgadał się tak. że nie mógł przestać. - Powiedz ode mnie Farrellowi, że był taki moment, kiedy go mogłem wykopać na zbity tyłek, ale tego nie zrobiłem. Czemu? Bo mi było wszystko jedno, i tak miałem dość udziałów. Tamci zastawiali, co się dało, ale ciągle nie mogli mnie pokryć, rozumiesz? Co tam, myślałem przecież to przyjaciele. Poczciwy stary J.Y. Niech im tam, mówiłem do Nata Bentona, kiedy mnie namawiał, żeby ich wymanewrować, póki czas. To moi przyjaciele, niech też coś z tego mają. I widzisz, teraz ci przyjaciele zmówili się z Gladys przeciwko mnie. Wiesz, ile sąd jej przyznał alimentów? Cztery tysiące dolarów miesięcznie. Sędzia jest przyjacielem starego Wheatleya, pewnie dostaje swoją dolę. Odebrali mi prawo do dzieci, położyli łapę na wszystkim, co miałem. Ładne, co, zabrać człowiekowi jego własne dzieci? Wiem, Eddie, ty nie miałeś z tym nic wspólnego, ale jak wrócisz do Detroit, jak zobaczysz tych parszywych tchórzy, co się chowają za babską spódnicę, co w żaden inny sposób nie mogli mnie przechytrzyć... jak zobaczysz drani, to im powiedz, że ich wszystkich puszczę w jednej koszuli. Już ich trochę " podskubałem. Czarodziej finansowy, ee? Więc niech wiedzą, że to wszystko nic, ja się dopiero zaczynam wprawiać w tym rzemiośle. Myślą, że trafili na frajera wynalazcę, na prostego mechanika jak biedny Bill Cermak?... Ee tam, lepiej coś zjedzmy. Siedzieli przy stoliku, kelner nakładał Charliemu na talerz różnokolorowe hors d'oeuvre'y.* - Zabierz to. Zjem kawałek befsztyka, nic więcej. Eddie był pochłonięty jedzeniem. Podniósł wzrok na Charliego, twarz mu się zmarszczyła filuternie. - Zdaje się, że jeszcze raz potwierdzi się maksyma: „Kobieta zawsze płaci". Charlie się nie roześmiał. - Gladys nigdy w życiu za nic nie płaciła. Wiesz równie dobrze jak ja, co z niej za numer. Nieodrodna córeczka swojego papy. Wszyscy Wheatleyowie to kutwy. No, ale będę miał nauczkę na całe życie, nigdy więcej bogatych dziwek. Ostatnia lafirynda by tak nie postąpiła jak ta suka. Możesz to ode mnie powiedzieć swoim mocodawcom, jak wrócisz do Detroit. Wiem dobrze, po co cię przysłali. Żebyś się naocznie przekonał, czy stary moczymorda już do reszty stracił miarę. Co, może się nie mówi w Detroit, że Anderson zapija się na śmierć? Ale nic się nie bój, kochasiu, sam jeszcze prędzej wylądujesz pod stołem niż ja. Powiedz im, chłopie, że stary Charlie trzyma się jak zawsze, tyle że się teraz diablo schytrzył. Myśleli, że mnie tym rozwodem ujają na dobre? To niech H poczekają, zobaczą. A Gladys powiedz, że niech tylko zrobi fałszywy krok, jeden fałszywy kroczek... Niech sobie nie wyobraża, że moi ludzie nie mają na nią oka. Powiedz jej, że choćbym miał stanąć na głowie, odzyskam dzieci i odbiorę jej wszystko co do ostatniego centa. Żeby miała iść na ulicę, palcem nie kiwnę. Eddie poklepał go po plecach. - No, chłopie, muszę uciekać. Cieszę się, że nie straciłeś dawnej fantazji. Rozłożę ich wszystkich na łopatki! - wrzasnął Charlie i wybuchnął śmiechem. Eddie poszedł, knajpa się wyludniła na czas przedstawień teatralnych. Stary Maurice próbował go namówić do zjedzenia kawałka befsztyka, który odgrzał w kuchni. Charlie nie mógł nic przełknąć. - Zabierz do domu dla żony i dzieciaków - powiedział Maurice'owi. - Albo lepiej przynieś mi butelkę szampitra, to może zjem kawałek. Tak się jada w starym kraju, ee? Tylko mi nie mów. że za dużo piję. Sam wiem. Jak wszyscy, którym się wierzyło, zaczynają człowieka rolować na równej drodze, to w końcu się gwiżdże na wszystko, nie, Maurice? Od baru przyglądał się Charliemu mężczyzna o krótkich czarnych włosach i krótkim czarnym wąsiku, pochylony nad cocktailem. - Pan też na wszystko gwiżdże! - zawołał do niego Charlie napotkawszy jego wzrok. - Może nie? - A bo co? Nie podoba się? - odkrzyknął mężczyzna przybierając postawę obronną. - Maurice, podaj dla pana kieliszek. Charlie wstał i balansując niepewnie, ukłonił się wytwornie przez stolik. Wykidajło, który wycierając czerwone łapska o fartuch, wynurzył się z małych drzwiczek w głębi, wycofał się z powrotem z sali. - Anderson się nazywam. Miło mi pana poznać, p-panie... - Budkiewitz - powiedział czarny mężczyzna, który łypiąc spod oka i chwiejąc się lekko, podszedł do stolika. Charlie wskazał mu fotel. - P-pijany jestem. B-beaucoup szampitra. Może pan się napije kieliszeczek? - Z przyjemnością, skoro pan tak stawia sprawę. Zawsze lepiej się napić niż brać za łby. Za dobre dawne czasy Tęczowej Dywizji*. - Był pan we Francji? - Jasne. Możemy sobie podać ręce, kolego. - To były czasy. - A teraz, jak człowiek wrócił, to tutaj nic, tylko jedna wielka szajka oszustów. - Geszefciarze, niech ich jasny gwint. To banda łobuzów. Pan Budkiewitz się podniósł, znów groźnie łypiąc. - O jakiej branży pan mówi? - Jakiej tam branży! Nie gorączkuj się pan tak. Pan Budkiewitz usiadł z powrotem. - Diabła tam! Podaj nam jeszcze butelczynę, Maurice, tylko żeby była zimna. Pił pan kiedy to wino z Saumur*, panie Budkibbitzer? - Czy piłem Saumur? Co miałem nie pić? Byłem tam przez trzy miesiące na przeszkoleniu. - Tak i myślałem - powiedział Charlie. - Od razu sobie myślę: facet na pewno służył w Europie. - Mnie pan mówi? - Czym pan się zajmuje, panie Buchanan? - Jestem wynalazcą. - Góra z górą się nie zejdzie. Słyszał pan kiedy o starterze Askewa-Merritta? Nie, pan Budkiewitz nie słyszał nigdy o starterze Askewa-Merritta, a Charlie nie słyszał nigdy o pralce samopłuczącej, co im nie prze- szkodziło wkrótce przejść na ty. Paul miał również kłopoty z żoną, oświadczył, że prędzej pójdzie do kryminału, niż jej będzie płacił alimenty. Charlie odparł, że on też prędzej pójdzie do kryminału. Na razie pojechali na dansing, gdzie poznali dwie szampańskie dziewczyny. Charlie wyłożył pięknym paniom, jak urządzi Paula, poczciwego starego Paula, w interesie, w samopłuczącym interesie pralniczym. Potem jeździli z dziewczynami po lokalach taksówką pod wiaduktami kolei nadziemnej. Wylądowali gdzieś w Greenwich Yillage. Charlie miał załatwić wszystkim dziewczynom, szampańskim słodkim dziewczynkom posady girlasek. Wyłuszczył im, w jaki sposób puści tych łobuzów z Detroit bez jednej koszuli na grzbiecie. A słodkim dziewuszkom załatwi posady girlasek, żeby mogły też zdjąć koszulki. Była kupa śmiechu. Ocknął się w świetle dziennym sam w jakimś lokalu z podartymi roletami. Poczciwy stary Paul zniknął, dziewczyny zniknęły, a on siedział przy stoliku zaśmieconym ogryzkami papierosów i zalanym czerwonym cienkuszem, mrużąc oczy w kłującym blasku, który wpadał przez dziury w roletach. Nie był to hotel ani burdel, tylko jakaś spelunka z ceratą na stolikach, cuchnąca starymi cygarami, wczorajszym spa- ghetti, sosem pomidorowym i meksykańskim cienkuszem. Ktoś nim potrząsał. Która godzina? Potrząsał nim tłusty makaroniarz i młody przylizany makaroniarz, obaj w brudnych koszulach. Czas płacić i zjeżdżać. Tu jest rachunek. Na świstku papieru nagryzmolona była kupa różnych rzeczy. Charlie mógł czytać tylko jednym okiem na raz. Ogólna suma wynosiła siedemdziesiąt pięć dolarów. Makaroniarze wyglądali groźnie. - Kazał pan dać tym girlaskom po dwadzieścia pięć dolarów a conto. Charlie sięgnął po pieniądze. Jeden jedyny dolar. Gdzie się, u licha, podział pugilares? Młody makaroniarz bawił się pałką skórzaną, którą wyjął z tylnej kieszeni. - Stówa nie byłaby za dużo za to, co pan wypił i te panienki. A jak pan się spróbuje rzucać, to będzie kosztowało więcej. Zegarek pan ma, może nie? To nie jest żadna spelunka. - Która godzina? - Która godzina, Joe? - Muszę zadzwonić do biura, żeby przyjechał mój sekretarz. - Jaki numer? Jak się facet nazywa? - Młody makaroniarz podrzucił i złapał pałkę. - Już ja z nim pogadam. Sam pan widzi, traktujemy pana ulgowo. Nie chcemy później żadnych pretensji. Zadzwonili do biura, żeby ktoś zaraz przyjechał, bo pan Anderson jest chory, po czym mu dali kawy z rumem, po której się poczuł jeszcze gorzej. W końcu zjawił się Cliff, świeżutki, czysto wygolony. - - Cóż, Cliff, nie mam już takiej głowy jak dawniej. W taksówce zamroczyło go zupełnie. Obudził się w łóżku hotelowym. - Musieli mi czegoś dolać do tej kawy - powiedział do Cliffa, który siedział z gazetą przy oknie. - Martwiliśmy się o pana nie na żarty. Całe szczęście, że się w tej spelunce nie połapali, kim pan jest, boby nas to kosztowało z dziesięć tysiączków. Dobrze się spisałeś, Cliff. Dostaniesz podwyżkę. - Już to słyszałem, szefie. Benton wie? - Musiałem mu coś niecoś szepnąć. Powiedziałem, że to zatrucie pokarmowe, zjadł pan nieświeżą rybę. - Nieźle jak na takiego młodego człowieka. Rany boskie, czyja się zrobiłem pijakiem? Co tam na giełdzie? - Podle. Pan Benton wyskakiwał wczoraj ze skóry, żeby się z panem skomunikować. - Cholera, ale mnie boli głowa! Powiedz, Cliff, uważasz, że się zrobiłem pijakiem? - Tu jest lekarstwo, które zostawił ten konował. - Jaki dziś dzień? - Sobota. - Chryste Panie, myślałem, że piątek. Zadzwonił telefon. Cliff podszedł odebrać. - Masażysta - oznajmił. - Każ mu przyjść. Słuchaj, czy Benton jest w Nowym Jorku? - Oczywiście. Usiłuje złapać Merritta, żeby położyć kres tej rzezi. Merritt... - Dobra, dobra, zdążę się jeszcze dowiedzieć. Przyjdzie ten masaży- sta? Po masażu, który był istną torturą - na dobitek punktowaną wesolutkimi uwagami o pogodzie i sezonie hokejowym, które masażysta, wielki kudłaty Szwed o wyglądzie wykidajły, wygłaszał teutońskim akcentem -Charlie poczuł się na tyle silnie, że poszedł do toalety i zrzucił trochę zielonej żółci. Potem wziął zimny tusz, a wróciwszy do łóżka zawołał na Cliffa, który wystukiwał w saloniku listy na maszynie, żeby kazał boyowi przynieść tłuczonego lodu do termoforu. Z gumowym workiem na głowie, wygodnie oparty na poduszkach, poczuł się odrobinę lepiej. - Może byś wpuścił trochę światła, Cliff. Która godzina? - Koło południa. - O, rany! Słuchaj, Cliff, nie dzwoniły żadne kobiety? Cliff pokręcił głową. - Dzięki Bogu. - Dzwonił tylko jakiś typ, mówił, że jest taksówkarzem i pan mu obiecał posadę w fabryce aeroplanów. Powiedziałem, że pan pojechał do Miami. Charlie czuł się wyraźnie lepiej. Leżał na wznak w wygodnym miękkim łóżku na szeleszczących wykrochmalonych poduszkach i rozglądał się po przestronnym czystym pokoju hotelowym. Pokój był wysoki, przez szerokie okno wpadało srebrzyste światło. Między kotarami rozsuniętymi w kształt litery A widział kawałek lśniącego nieba z barankami jak jedwabisty dmuchawiec. Ogarnęło go nie- określone poczucie satysfakcji, jakby odpoczywał po dokonaniu czegoś pamiętnego, po forsownej podróży czy niebezpiecznej wspinaczce górskiej. - Cliff, nie zrobiłbyś mi maleńkiego ginu z kropelkami i dużą ilością lodu? Czuję, że to by mnie postawiło na nogi. - Doktor powiedział, że musi pan zupełnie skończyć z alkoholem. Kazał brać to lekarstwo, ilekroć przyjdzie panu ochota na jednego. - Rzygać mi się chce, jak tylko wezmę to świństwo do ust. Co ten konował sobie wyobraża? Że jestem regularnym alkoholikiem? - Jak pan sobie życzy - odparł Cliff sznurując wąskie usta. - Pan tu rządzi. - To rozumiem. Potem się napiję trochę soku grapefruitowego, a jeśli go nie zrzucę, zjem dobre śniadanko i będzie po krzyku. Dlaczego nie dostałem gazet? - Są tutaj, szefie. Otworzyłem wszystkie na kolumnie finansowej. Charlie przebiegł sprawozdania giełdowe. Litery ciągle mu skakały przed oczami, widział lepiej z jednym okiem zamkniętym. W ,,Nowinach i Komentarzach" natknął się na akapit, od którego aż usiadł na łóżku. - Hej, Cliff! - wrzasnął. - Widziałeś to? - Jasne. Mówiłem panu, że sprawy wyglądają parszywie. - Ale jest ruch w interesie. Merritt i Farrell jak amen w pacierzu działają przez podstawionych ludzi. Cliff pokiwał mądrze głowę przekrzywioną trochę w jedną stronę. - Gdzie, u licha, ten Benton? - Dzwonił niedawno. Zaraz tu będzie. - Więc daj mi ten gin, zanim się zjawi, a potem wszystko sprzątnij i zamów śniadanie. Benton wkroczył do pokoju tuż za kelnerem z tacą. Miał na sobie brązowy garnitur i melonik. Przy fircykowatym stroju jego twarz Wyglądała jak wymięta ścierka. Charlie odezwał się pierwszy: - Słuchaj, Nat, jestem już na bruku? Benton powoli, metodycznie zdjął rękawiczki, melonik, paltot, ułożył Wszystko na mahoniowym stoliku pod oknem. 311 - Jeśli nawet, to bruk jest na razie mięciutko wyściełany. - Dziękuję, Cliff. Możesz kończyć tę korespondencję. Cliff zamknął za sobą cicho drzwi. - Merritt nas zapędził w kozi róg? - Spiknęli się we dwóch z Farrellem. Nie pozostaje ci nic innego, ja oddać tę rundę i szykować się do następnej. - Ależ, u diabła ciężkiego, Nat... Benton wstał i jął się przechadzać u stóp łóżka. - Nic ci nie przyjdzie z wymyślania. Dzisiaj ja cię powinienem"' zdrowo objechać. Ciekaw jestem, co byś powiedział o facecie, który idzie w kurs w najkrytyczniejszym momencie. Że stchórzył, nie? Tak ja to przynajmniej oceniam. Więc masz, na co zasłużyłeś. Mogę ci tylko powiedzieć, że musiałem się dobrze nagimnastykować, żeby ratować własną skórę. Postawiłem na ciebie, Anderson, i nadal myślę, że możesz dojść do prawdziwych pieniędzy w ciągu najbliższych dziesięciu lat, jeśli skończysz z tymi błazeństwami. Ale pozwól sobie powiedzieć parę słów prawdy, młody człowieku. Na heroizmie wojennym już dalej nie zajedziesz, i tak zajechałeś dalej niż ktokolwiek. A co do wynalazków, to wiesz równie dobrze jak ja, że na tym się nie robi pieniędzy, chyba że ktoś umie je genialnie sprzedawać. Powiodło ci się na początek, więc się uznałeś za czarodzieja finansowego. Cudowne dziecko, któremu musi wyjść każdy numer. - Hej, Nat, jak rany koguta! Nie uważasz, że mam dość oleju w głowie, żeby sam to wiedzieć? Ten cholerny rozwód i gnicie miesiącami w szpitalu, to mnie rozłożyło. - Wymówki. - Więc co twoim zdaniem powinienem zrobić? - Powinieneś na jakiś czas zniknąć z Nowego Jorku. Może byś się chwilowo przyczaił w interesie tego brata w Minneapolis? - - Mam wracać na to zadupie, handlować blaszankami papy Forda^ Ładna przyszłość, nie ma co! - A jak myślisz, na czym Ford robi forsę? - Wiem, wiem. Ale swoich sprzedawców utrzymuje na krawędzi bankructwa. Lepiej zrobię, jak pomyślę o swoim zdrowiu. Zawsze się świetnie czuję na Florydzie. Może tam pojadę, pogrzeję z miesiąc kości na słoneczku. - Dobra, tylko nie wdawaj się w te ich spekulacje gruntowe. - Jasne, Nat. Nie będę nawet grał w pokera. Wykuruję sobie do reszty nogę. A jak tu wrócę, to się posypią wióry. W końcu został\ jeszcze Standardowe Części Awiacyjne. - Nie są już nawet notowane. - Dobra, dobra. - Hm, optymista z ciebie. No, żona czeka na mnie z lunchem. Przyjemnej podróży. Po wyjściu Bentona Charlie zawołał przez zamknięte drzwi: - Hej, Cliff, każ zabrać tę cholerną tacę! Nie posłużyło mi to śniadanie. I zadzwoń do Parkera, żeby wyszykował auto. Dopilnuj, żeby opony były w porządku. Jadę w poniedziałek na Florydę. Po chwili w drzwiach ukazała się twarz Cliffa, cała czerwona. - Czy będzie... będzie mnie pan potrzebował na Florydzie? - Nie, będę cię potrzebował tutaj, żebyś kikował na tych bubków na giełdzie. Muszę tu mieć kogoś zaufanego. Ale wiesz, co? Chciałbym, żebyś pojechał do Trenton i przywiózł pannę Dowling do Norfolk. Zabiorę ją stamtąd. Jest u rodziny w Trenton, umarł jej staruszek czy ktoś tam. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Przewietrzysz się trochę. Charlie obserwował bacznie twarz Cliffa, który ściągnął usta w jedną stronę i skłonił się jak fagas. - Jak pan każe, szefie. Charlie opadł z powrotem na poduszki. W głowie mu ciągle dudniło, żołądek miał ściśnięty jak w kleszczach. Gdy zamykał powieki, przed oczami wykwitały mu wirujące czerwone płatki. Zaczął myśleć o Jimie, że mu nigdy nie zwrócił należnej części spadku po matce, zainwestowanej w salon automobilowy. Niech mu tam, ostatecznie nie ma własnej awionetki. dwu limuzyn, apartamentu w hotelu Biltmore. prywatnego sekretarza na każde skinienie, no i takiej dziewczyny jak Margo. Spróbował sobie przypomnieć jej twarz, wyraz niewinnego zdziwienia w szeroko otwartych oczach, gdy zamierzała rzucić jakiś żarcik. Ale nie mógł sobie nic przypomnieć, czuł tylko mdłą słabość w ciele, czerwone płatki wirowały mu przed oczami. Po krótkiej chwili zasnął. Wyruszając na południe miał ciągle takie miękkie nogi, że wziął Parkera do prowadzenia auta. Siedział ponuro w nowym paltocie ' wielbłądziej sierści, z rękami bezwładnie zwieszonymi między kolana- mi, i gapił się tępo w dudniący mrok tunelu Hollanda*, rozmyślając o Margo i o Billu Edwardsie, rzeczniku patentowym, z którym miał się zobaczyć w Waszyngtonie w sprawie rozpoczynającego się procesu. Zachodził w głowę, skąd wziąć pieniądze na pokrycie rachunków gromadzących się w biurku Cliffa i na opłacenie tego procesu patentowego przeciwko Askewowi-Merrittowi. A-a, tymczasem grunt, że ma| tysiączek gotówką w kieszeni. Rany boskie, pieniądze to wielka rzecz/ powiedział sobie. Wyjechali z tunelu w deszczowoszary ranek, w warkot i stukot ciężarówek w Jersey City. Potem ruch stopniowo się zmniejszył, zaczęły się płaskie grunty orne New Jersey, słomiane i zimoworude. W Filadelfii Charlie kazał się zawieźć na Broad Street. - Nie mam cierpliwości do jazdy autem, złapię popołudniowy pociąg. Zgłoś się w hotelu Waldman Park w Waszyngtonie. Wziął osobny przedział z trzema łóżkami i położył się zaraz w nadziei, że zaśnie. Ale pociąg tak rzucał i łomotał, a szare niebo za oknami, lawendowe pola, żółte pastwiska, gałązki drzew złociejące, zieleniejące i różowiejące już zapowiedzią wiosny przyprawiły go o taką chandrę, że chciało mu się wyć jak pies. W końcu miał tak dość zamknięcia w tym cholernym przedziale, że wstał i poszedł do wagonu klubowego na cygaro. Wyciągnąwszy się w skórzanym fotelu jął grzebać w kamizelce w poszukiwaniu gilotynki, gdy w sąsiednim fotelu podniósł głowę zażywny jegomość pochylony nad plikiem akt prawnych w niebieskiej teczce. Charlie zajrzał w czarne oczy, popatrzył na gładko wygoloną fizjonomię o obwisłych granatowych policzkach, na łysiejącą głowę z czarną pożyczką równo przylizaną w kształt ptasiego skrzydła - i nie od razu uderzyło go w tej twarzy coś znajomego. - Oho, Charlie! Jesteś widać zakochany, mój chłopcze. Charlie się wyprostował, wyciągnął dłoń. - W-witam, p-panie senatorze - powiedział z lekkim zająknieniem jak za dawnych lat. - J-jedzie pan, widzę, do stolicy? - Taki już mój nieszczęsny los. - Oczki senatora Planeta zlustrowały Charliego od stóp do głów. -Słyszałem, że miałeś wypadek' - Całą serię wypadków - odparł Charlie i oblał się rumieńcem. Senator pokiwał głową ze zrozumieniem, cmoknął parę razy językiem. - Niedobrze, niedobrze. Sporo wody upłynęło, odkąd byłeś u mnie w Waszyngtonie na obiedzie z młodym Merrittem. No cóż, nikt nie staje się młodszy. Charlie doznał wrażenia, że w czarnych oczkach senatora Planeta odmalowała się satysfakcja na widok zwiotczałych fałdów jego skóry wylewającej się z kołnierzyka oraz wypukłości brzuszka pod kamizelką. Tak, nikt nie staje się młodszy - powtórzył senator. Pan i owszem, senatorze. Przysięgam, że wygląda pan młodziej, niż kiedy pana ostatni raz widziałem. Senator się uśmiechnął. - Mam nadzieję, że mi wybaczysz tę uwagę, chłopcze, ale zrobiłeś jedną z najbłyskotliwszych karier, jakich miałem szczęście być świadkiem podczas mojej długoletniej służby publicznej. - Cóż, w nowym przemyśle wypadki toczą się szybko. - Bezprzykładnie szybko. Żyjemy w erze bezprzykładnego postępu. Wszędzie, tylko nie w Waszyngtonie. Powinieneś częściej odwiedzać tę naszą prowincjonalną dziurę, masz tam wielu przyjaciół. Dowiaduję się z kuriera, jak zwykł był mawiać niezapomniany pan Dooley*, że przeprowadziliście w tym swoim Detroit zasadniczą reorganizację. Pewnie potrzebna była szersza baza kapitałowa? - Po prostu paru facetów dostało kopniaka w swoje osobiste bazy kapitałowe - odparł Charlie. Myślał, że senator nigdy nie skończy się śmiać. Wyciągnął wielką jedwabną chustkę z inicjałami, żeby otrzeć łzy, po czym położył Charliemu małą pulchną dłoń na kolanie. - Jak Boga kocham, musimy się pod to napić. Senator zamówił u posługacza piwo imbirowe i konspiracyjnie zakropił je kilkoma miarkami dobrej żytniówki, którą wyjął ze swego sakwojaża. Charlie zaraz poczuł się lepiej. Senator tymczasem peroro- wał o nader zachęcających perspektywach, które się według wszelkiego prawdopodobieństwa otworzą po wytyczeniu szlaków powietrznych. Dość powszechnie uznaje się już konieczność znacznych subsydiów, jeśli kraj ma nadrobić zapóźnienie w transporcie lotniczym. Oczywiście pozostaje pytanie, który z konkurujących koncernów awiacyjnych pozyska zaufanie rządu. Bo nie ulega wątpliwości, że organizacja szlaków powietrznych to znacznie większy interes niż budowa okrętów czy jakiekolwiek dotychczasowe zamówienia rządowe. - Wszystko zależy od zaufania rządu. - Przy słowie ,,zaufanie" czarne oczka senatora Planeta zalśniły. -Dlatego się cieszę, że cię tu widzę, mój chłopcze. Trzymaj się blisko naszej zatęchłej dziury nad Potomakiem. - Ja-asne - odrzekł Charlie. - A jak będziesz w Miami, odwiedź mojego starego kompana. Homera Cassidy'ego. Ma klasa jacht, zabierzecie na ryby. Napiszę o tobie, Charlie. Jeśli mi się uda wyrwać, może sam tam wpadnę tydzień w przyszłym miesiącu. Ludzie robią teraz na Florydzie kolosalne pieniądze. - Oczywiście, odwiedzę go, senatorze. To bardzo ładnie z pańskiej strony. Wysiadając na Stacji Połączonych Kolei obaj byli w różowych humorach. Zdążyli wytyczyć szlaki transkontynentalne i linie lokalne, omówić sprawę lotnisk i zabezpieczenia terenów pod ich budowę. Charlie sam nie wiedział, czy to on kaptuje senatora Planeta do urabiania gruntu w Waszyngtonie, czy senator jego. Rozstali się niemal czule na postoju taksówek. Następnego dnia Charlie wyruszył z Parkerem w dalszą drogę. Było ładne słoneczne popołudnie, na osłoniętych zboczach Wirginii zaczynały czerwonawo kwitnąć judaszowce. Charlie miał ze sobą dwie butelki doskonałej żytniówki, które mu przysłał do hotelu senator Planet. W miarę jazdy ogarniała go coraz większa wściekłość na Parkera, który do każdego wydatku doliczał sobie słoną prowizję - do części zamiennych, benzyny, oleju. Przez ostatni miesiąc kazał Charliemu bulić za osiem nowych opon. Diabli wiedzą, co z nimi robił. Chyba je zjadał. Gdy się zatrzymali dla zapłacenia myta przy wjeździe na most do Norfolk, Charlie był zły jak chrzan. Z ledwością się powstrzymywał, żeby nie wstać i nie zajechać sukinsyna pięścią w wygoloną szczękę szarej lokajskiej facjaty. Przed hotelem wybuchnął: - Wymawiam ci, Parker. Masz tu miesięczną pensję i pieniądze na powrót do Nowego Jorku. Jeśli jutro zobaczę twoją gębę w tym mieście, każę cię aresztować za kradzież. Wiesz dobrze, o czym mówię. Wam, szoferakom, się wydaje, że jesteście diablo przebiegli, aleja znam wasze sztuczki. Tak samo ciężko pracuję na chleb jak ty. Żeby ci tego dowieść, poprowadzę dalej sam. Gładka niewzruszona fizjonomia tego typa doprowadzała Charliego do pasji. - Jak pan sobie życzy. Czy mam panu zwrócić uniform? - Możesz go sobie wsadzić, wiesz gdzie! Charlie urwał. Cały czerwony miotał się na chodniku przed hotelem, otoczony wianuszkiem chichoczących czarnych boyów. - Dobra, dobra, chłopcy. Bierzcie walizy, a auto każcie odstawić do garażu. Ty, Parker, otrzymałeś już instrukcje. Wpadł do hotelu i zażądał największego apartamentu dwuosobowego. Zarejestrował się własnym nazwiskiem. - Zaraz przyjedzie moja żona. Znalazłszy się na górze, zaczął wydzwaniać po liotelach, bo nie wiedział, gdzie się zatrzymała Margo. - Serwus, mała - powiedział, gdy w końcu usłyszał w telefonie jej głos. - Przyjeżdżaj tutaj, nikt cię nie będzie o nic pytał. A, niech ich wszyscy diabli! Nikt mi nie będzie dyktował, co mam robić, z kim się spotykać, na co wydawać własne pieniądze. Koniec z tym! Przyjeżdżaj zaraz, nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę. Kiedy wkroczyła, eskortowana przez boya z walizkami, wyglądała ładniej niż kiedykolwiek. - No, no, Charlie - powiedziała po wyjściu boya - to rzeczywiście szczyt szczytów. Musiałeś odkryć żyłę złota. - Obiegłszy cały apartament, wróciła i przytuliła się do niego. - Co, obskubałeś wszystkich na giełdzie? - Próbowali mnie wykołować, ale nie ze mną takie sztuczki, możesz mi wierzyć. Chodź, Margo, napijemy się po jednym. Podgazujemy sobie dzisiaj we dwoje. Rany, tak się bałem, że nie przyjedziesz. Margo poprawiała makijaż przed lustrem. - Ja? Przecież wiesz, że przylatuję na każde skinienie - powiedziała tym swoim niskim gardłowym tonem, od którego ciarki mu przebiegały po krzyżu. , - Słuchaj, a gdzie Cliff? - Nasz przyjaciel o końskiej twarzy, który był uprzejmy towarzyszyć mi na spotkanie z panem i władcą? Odjechał pociągiem o szóstej. - Niech go cholera. Mam dla niego polecenia. - Powiedział, że mu kazałeś być jutro w biurze i że się stawi, choćby miał lecieć aeroplanem. Wiesz, Charlie, jeśli wszyscy twoi pracownicy są tacy jak on, to ci można pozazdrościć. On cię ubóstwia, bez przerwy tylko opowiada, jaki z ciebie wspaniały facet. - No, wiedzą, że jestem swój chłop. Sam nieraz dostawałem tęgo w kość, więc ich rozumiem. Jeszcze nie tak dawno pracowałem przy obrabiarce. Charlie był w znakomitym humorze. Dolał żytniówki, ale Margo wzięła jego szklaneczkę i odlała połowę z powrotem do butelki. - Żebyśmy sobie za bardzo nie podgazowali, panie A. - powiedziała tym nowym gruchającym tonem. Charlie przyciągnął ją i pocałował mocno w usta. - Rany, żebyś ty wiedziała, jak ja pragnąłem mieć taką szampańską dziewczynę wyłącznie dla siebie. A trafiały mi się same wydry. Gladys, Boże, co to była za wydra! O mały włos byłaby mnie puściła z torbami! Chciała położyć łapę na ostatnim cencie, jaki mi został przy duszy. Spiknęła się przeciwko mnie z facetami, których uważałem za przyjaciół. Ale uważaj dobrze, moja panienko, ja im jeszcze pokażę. Za pięć lat będą się przede mną czołgali na brzuchach. Nie wiem, na czym to polega, ale ja mam dryg do robienia pieniędzy. Nat Benton mówi, zresztą sam to wiem, że zawsze zwęszę, gdzie jest grubsza forsa. Daleko zajadę dzięki swojemu nosowi. A tamci wszyscy dranie zaczynali z ciężką forsą. Kiedy zamówili kolację i czekając nalali sobie jeszcze po maciupeńkiej żytnióweczce na apetyt, Margo wyjęła z torebki jakieś rachunki. - Oczywiście, załatwię to od ręki. Charlie bez oglądania wsunął papiery do kieszeni. - Sam rozumiesz, panie A., nie zawracałabym ci głowy takimi drobiazgami, gdybym miała własne konto. - Co byś powiedziała na dziesięć tysięcy w Pierwszym Banku Narodowym, jak tylko dotrzemy do Miami? - Jak uważasz, Charlie, ja się na tym nie znam. Nigdy nie rozporządzałam sumami większymi niż aktualna tygodniówka. Skąd biedna girlsa może się wyznawać na finansach? Wiem jedno: że się doszczętnie spłukałam w Trenton. Musiałam pomóc rodzince. Śmierć to kosztowna zabawa w tym kraju. Charlie poczuł łzy w oczach. - To umarł twój tatuś, Margery? Zrobiła głupią minę. - Ee, nie. Mój staruszek wykitował, kiedy byłam jeszcze smarkulą z warkoczykami. Za bardzo się przejął kuracją Keeleya*. Teraz umarł drugi mąż mojej macochy. Może cię to zaskoczy, ale ja jestem bardzo przywiązana do macochy. To jedyna przyjazna dusza, jaką miałam na tym świecie. Kiedyś ci o niej opowiem. Jest co opowiadać. - Ile cię to kosztowało? Chętnie pokryję. Margo pokręciła głową. - Nigdy nie miałam zwyczaju zwalać mężczyznom na kark swojej rodzinki. Oswobodziła się z ramion Charliego, bo do pokoju wszedł kelner z tacą pełną dużych srebrnych półmisków, a za nim drugi pchający nakryty stolik na kółkach. - To się nazywa życie - szepnęła w taki sposób, że Cłiarlie parsknął śmiechem. Dalsza jazda była jedną wielką kupą śmiechu. Utrzymywała siępiękna pogoda. W miarę jak się zagłębiali coraz dalej na południe, lasy pokrywały się zielonym meszkiem wiosny. Na sosnowych nieużytkach wschodziły kwiaty. Śpiewały ptaki. Auto sunęło jak marzenie. Charlie utrzymywał na betonowych szosach równe sześćdziesiąt mil, prowadził ostrożnie, z przyjemnością, rozkoszując się hamulcami na wszystkie cztery koła i równym szumem motoru pod maską. Obok niego siedziała Margo, klasa dziewczyna zakochana w nim po uszy, i rzucała co chwila komiczne uwagi. Pili akurat tyle, ile trzeba dla zachowania humoru. Późnym wieczorem dotarli do Savannah w pysznym nastroju i tak się zaprawili, że dyrektor chciał ich wyrzucić z wielkiego starego hotelu. To wtedy Margo cisnęła popielniczką przez świetlik nad drzwiami. Położyli się zbyt pijani, żeby mieć wiele przyjemności w łóżku, a rano obudzili się ze smakiem metalu w ustach i przeokropnym bólem głowy. Margo miała zieloną wymizerowaną twarz i worki pod oczami, kiedy szła wziąć kąpiel. Charlie przyprawił jej na śniadanie surowe jajko, tak jak to zawsze robili po pijaństwie angielscy lotnicy w Europie, ale ledwo je przełknąwszy, natychmiast zrzuciła, tak że nawet żółtko pozostało całe. Zawołała go do łazienki, żeby je pokazać, zanim spuści wodę. Leżało w muszli i patrzało na nich świeże i okrągłe, jakby dopiero co wybite ze skorupki. Nie mogli pohamować śmiechu mimo całego bólu głowy. Zanim wyjechali, zrobiła się jedenasta. Charlie prowadził ulgowo krętą szosą przez leśne okolice południowej Georgii, pocięte rozlewiskami i słonymi bagnami, z których się podrywały żurawie, a raz wzleciało białe stadko czapli. Do Jacksonville dojechali zupełnie skonani. Żadne z nich nie było w stanie zjeść nic prócz kotleta baraniego, popijanego parszywym ginem po osiem dolarów za litr, kupionym od czarnego boya, który im wmawiał, że to najlepszy angielski gin przeszmuglowany z Nassau nie dalej niż ostatniej nocy. Wysuszywszy gin z kropelkami, poszli spać. Następnego dnia, gdy jechali z Jacks do Miami, zdrowo przypiekało słońce. Charlie chciał odsłonić budę, żeby był większy przewiew, ale Margo nie chciała o tym słyszeć. Nie mógł się nie śmiać, gdy powiedziała: - Dziewczyna poświęci dla mężczyzny wszystko oprócz cery. Przez całą drogę nie mogli nic jeść, tylko Cłiarlie popijał wciąż gin W Miami pojechali prosto Pod Palmy, gdzie Margo kiedyś występowała i gdzie im wielką owację zgotowali Joe Kantor, Eddy Palermo i chłopcy z orkiestry. Wszyscy zgodnie orzekli, że wyglądają jak młoda para w podróży poślubnej, i zaczęh się naprzykrzać o pokazanie im świadectwa ślubu. - Ależ to tylko przygodny znajomy - opędzała się Margo. - Przygadałam go na stacji autobusowej w Jacks. Charlie zamówił najlepszą kolację, jaką mieli w Palmach, i cocktaile dla wszystkich, a potem szampitra. Przetańczyli cały wieczór mimo jego bolącej nogi. Kiedy go w końcu zamroczyło, zanieśli go na górę do prywatnego numeru Joego Kantora i jego żony. Gdy zaczął przecierać oczy, na brzegu łóżka siedziała Margo ubrana od stóp do głów i świeżutka jak róża. Był biały dzień. Margo przyniosła mu sama śniadanie na tacy. - Posłuchaj no, panie A. - powiedziała. - Przyjechałeś tu na odpoczynek, więc na jakiś czas koniec z knajpami. Wynajęłam domek nad morzem, ale ty będziesz mieszkał dla niepoznaki w hotelu. Nie życzę sobie skandalu. Zobaczysz, spodoba ci się to. Dobrze nam zrobi domowe życie. I od dzisiaj nie pijemy, ani ty, ani ja. Domek był w hiszpańskim stylu misyjnym i kosztował kupę, ale faktycznie bawili się klasa w Miami Beach. Grali na wyścigach psów i w ruletkę, a Charlie dostał się ponadto do całonocnej partyjki pokera dzięki przyjacielowi senatora Planeta, Homerowi Cassidy'emu, postawnemu uśmiechniętemu światowemu południowcowi o siwej czuprynie i w workowatym płóciennym ubraniu, który go odszukał w hotelu. Po dłuższej rozmówce o tym i owym Cassidy przeszedł wreszcie do rzeczy - że gromadzi prawa pierwokupu do terenów pod nowe lotnisko i byłby gotów dopuścić Charliego do spółki ze względu na jego koneksje, ale potrzebuje szybko gotówki. W pokerze Charliemu dopisywało szczęście, tak że miał stale w kieszeni gruby plik banknotów, lecz z gotówką na koncie był mortus, więc zaczął bombardować Nata Bentona w Nowym Jorku. Margo robiła wszystko, żeby go powstrzymać od picia, tak że mógł sobie łyknąć tylko, gdy wypływał z Cassidym na ryby. Margo nie chciała z nimi pływać, mówiła, że ciarki ją przechodzą, kiedy ryby, wyciągane z wody, tak na nią patrzą. Któregoś dnia Charlie wyszedł na przystań, 320 żeby wypłynąć z Cassidym, ale się okazało, że północny wiatr, który się zerwał rano, dmie za silnie. Szczęśliwie się złożyło, bo kiedy wracał z przystani, nadjechał na rowerze posłaniec z Western Union*. Wiatr, który się wzmagał z każdą chwilą, miótł Cłiarliemu w oczy zimnym piaskiem, gdy czytał telegram, który był od senatora. RZĄD PRZYGOTOWUJE OWIES DLA PEGAZA Wróciwszy do domku Cłiarlie natychmiast zamówił międzymiastową do Bentona. Następnego dnia rozeszła się wiadomość, że do Kongresu wpłynął projekt ustawy o subsydiach dla Hnii lotniczych, i akcje awiacyjne skoczyły w górę. Charlie sprzedał po najwyższym kursie wszystko, co miał, pokrył koszty i był górą, gdy popołudniowe gazety zdementowały pogłoskę. W tydzień później zaczął z powrotem skupować o dwadzieścia punktów niżej. Różnica wystarczyła na spłacenie pożyczek i spółkę z Cassidym w gromadzeniu praw pierwokupu na tereny pod lotnisko. Gdy oznajmił Cassidy'emu, że jest gotów przystąpić do spółki. wypłynęli w morze omówić szczegóły. Czarny steward przyrządził im cocktaile miętowe. Siedzieli na rufie z wędkami, w szerokich słomkowych kapeluszach ocieniającach oczy od słońca, a cocktaile stały na stoliku za nimi. Wypłynąwszy na skraj niebieskiej głębi, spuścili do wody błyszczki na żaglice. Niebo było tego dnia błękitne, z dryfującymi w słońcu wielkimi miękkimi różowobiałymi chmurami podszytymi fioletem. Na golfsztromie wiał pod prąd wiatr wystarczająco silny, by ostre zbite fale wydawały się zielone na grzbietach, a liliowe w za- głębieniach. Płynęli wzdłuż długich smug musztardowych wodorostów, ale nigdzie nie natrafili na żaglice. Cassidy złapał delfina, natomiast Charliemu delfin się urwał. Łajba tak bujała, że Charlie musiał bez przerwy pociągać cocktail miętowy dla uspokojenia żołądka, który mu podjeżdżał do gardła. Przez większą część przedpołudnia krążyli tam i z powrotem u ujścia rzeki Miami. Za stromymi ciemnymi falami widzieli w słońcu spokojne brązowe wody zatoki na tle nowych białopołyskliwych gmachów w pajęczynie czerwonych rusztowań. - Buduje się, lubię na to patrzeć - powiedział Homer Cassidy wskazując w stronę miasta pożyłkowaną dłonią z wielkim starym sygnetem na palcu. - A to dopiero początek. Pamiętam, chłopcze, kiedy Miami było jeszcze forpocztą cywilizacji, zbieraniną walących się drewniaków między koleją a rzeką. Jak wtedy wściekle cięły moskity! Było trochę białych osadników, próbowali żyć z hodowli wczesnych pomidorów, ale połowę czasu leżeli w łóżkach szczękając zębami z febry. A teraz sam popatrz. I to ma być niezdrowa koniunktura, jak usiłują ludziom wmawiać w Nowym Jorku. Charlie przytaknął głową bez słowa. Szamotał się z rybą na haczyki Twarz miał całą czerwoną, ręka mu drętwiała od kołowrotka. - To tylko mała pelamida - zauważył Cassidy. - Usiłują wam na dodatek wmówić, że tu nie ma ryb. Wszystko to robota tych z zachodniego wybrzeża. Muszę sobie pochlebić, chłopcze, że ja tę koniunkturę przewidziałem przed laty, kiedy jeszcze pracowałem ze starym Flaglerem*. To był człowiek o szerokich horyzontach. Jechałem z nim pierwszym pociągiem, kiedy dociągnięto linię do Key West. Byłem jednym z adwokatów Kolei Wschodniego Wybrzeża*. Kiedy szedł od auta do salonki, uczniowie przez całą drogę rzucali mu róże pod nogi. Huragany porwały nam blisko tysiąc robotników, nim zostało ukończone to przedłużenie oceaniczne. A teraz mamy nowe Miami. I Miami Beach. Właśnie, jak ci się podoba Miami Beach? To ziszczenie marzeń Flaglera. - Jeśli czegoś pragnę... - zaczął Charlie i urwał, żeby łyknąć zdrowo z nowej szklaneczki, którą mu podał czarny steward. Zaczynał się czuć pysznie, lekkie mdłości przeszły mu jak ręką odjął. Instruktor rybacki Cassidy'ego zabrał wędkę Charliego, żeby na pokładzie założyć nowy haczyk, więc Charlie siedział na rufie, czując na plecach palące słońce, a na twarzy zasychające słone bryzgi, i mógł nic nie robić, o niczym nie myśleć, tylko popijać cocktail miętowy. - To jest życie, Cassidy! Czemu człowiek nie może robić, co chce na tym świecie? Zacząłem właśnie mówić, że jeśli czegoś pragnę, to rzucić w diabły te wszystkie kombinacje, inwestycje, całe to gówno. Wycofał- bym się z małym kapitalikiem, kupił sobie chałupę, urządził się i zabrał do majstrowania przy motorach, projektowania aeroplanów i takich różnych cudeniek. Zawsze marzyłem, że jak mi się uda wycofać z interesów z wystarczającym kapitałem, to sobie wybuduję własny tunel aerodynamiczny. Wie pan, to takie urządzenie do badania modeli aeroplanów. - Jasne - odrzekł Cassidy. - Aeroplan to przyszłość Miami. Pomyśl tylko, chłopcze, osiemnaście, czternaście, dziesięć godzin z Nowego Jorku. Nie muszę ci zresztą mówić. A ty, ja, senator będziemy wśród ojców założycieli tutejszego lotniska. Rozumiesz, ja przez całe życie czekałem na talią gratkę. Przez całe życie służyłem innym jako sędzia, radca prawny kolei i tak dalej. Chyba najwyższa pora, żebym się dorobił własnego kapitaliku. - A co jeśli wybiorą inne tereny pod lotnisko i zostaniemy z pakietem bezwartościowych praw pierwokupu? - spytał Charlie. - Takie rzeczy się zdarzały. - Nie mogą tego zrobić, chłopcze. Sam wiesz, to idealne miejsce, a poza tym... Nie powinienem ci może tego mówić, ale i tak się połapiesz prędzej czy później. Wiesz, że nasz waszyngtoński przyjaciel to jeden z najbardziej przewidujących ludzi w kraju. Otóż pieniądze, które inwestuje Homer Cassidy, nie pochodzą bynajmniej z jego kasy, bo Homer Cassidy jest goły. To mnie właśnie bez przerwy gryzie. Występuję tylko jako agent. Ale mogę ci przysiąc na wszystkie świętości, że jak pracuję dla senatora Planeta przez te wszystkie lata, nie widziałem, żeby zainwestował dolara, jeśli sprawa nie jest stuprocentowo pewna. Charlie uśmiechnął się szeroko. - To stary drań. Cassidy się roześmiał. - Jak to mówią, mądrej głowie dość dwie słowie, nie? Co byś powiedział o kanapce z prawdziwą wirgińską szynką? Do kanapek wypili jeszcze po cocktailu. Charliemu zbierało się na zwierzenia. Dzień był morowy, Cassidy swój chłop. Czuł się jak młody bóg. - Śmieszne - powiedział - ale pierwszy raz widziałem Miami od strony morza tak jak teraz. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że będę tu kiedyś nabijał kabzę. Nie było jeszcze tych wszystkich gmachów. Płynąłem do Nowego Jorku linią nadbrzeżną. Byłem szczeniakiem. zapędziłem się do Nowego Orleanu na ostatki i nie miałem złamanego centa przy duszy. Na statku pokumałem się z jednym farmerem z Florydy, zabawny był facet, też płynął do Nowego Jorku. Uważał, że trzeba koniecznie zobaczyć tę wojenkę, więc jak skończeni durnie zaciągnęliśmy się do jednej z tych ochotniczych kolumn sanitarnych. Potem się przerzuciłem do lotnictwa i dzięki temu wylądowałem po wojnie w przemyśle awiacyjnym. Nie miałem wówczas pojęcia o istnieniu Miami. - Ja zawdzięczam swój start Flaglerowi - powiedział Cassidy. - Wykupywałem dla niego tereny pod Kolej Wschodniego Wybrzeża, nie wstydzę się tego. Dzięki Flaglerowi wypłynąłem na szerokie wody, tak jak Miami. Wróciwszy wieczorem, spieczeni i lekko pijani po dniu spędzonym na golfsztromie, schowali papiery do safesu w kancelarii sędziego Cassidy'ego i poszli Pod Palmy, żeby się oderwać od interesów. Margo, w swojej srebrnej sukni, wyglądała naprawdę oszałamiająco. Do Cassidy'ego przyłączyła się szczupła czarna dziewczyna o wyglądzie Irlandki, która miała na imię Eileen i znała go zdaje się od niepamięt- nych czasów. Zjedli we czwórkę kolację, przy której Cassidy się wtrąbił i otwierając usta jak ryba jął perorować o wielkim nowym lotnisku i obiecywać dziewczynom, że je dopuści do spółki, jak przyjdzie do wykupu parceli pod budowę. Charlie był pijany, ale nie tak pijany, by nie wiedzieć, że Cassidy powinien trzymać gębę na kłódkę. Tańcząc z Eileen zaczął jej szeptać do ucha, że jej przyjaciel miele językiem jak najęty i żeby go mitygowała, póki cała sprawa nie zostanie podana oficjalnie do wiadomości. Margo ich zobaczyła z przytulonymi głowami i zamieniła się w zazdrosną dziwkę. Mizdrzyła się do Cassidy'ego jak ostatnia pinda, a kiedy Charlie ją wyciągnął do tańca, nabrała wody w usta i nie chciała odpowiadać na jego pytania. Odprowadził ją do stolika, a sam poszedł się napić przy barze. Przemówił się tu z chudym typkiem o wyglądzie kmiotka, ale zaraz podbiegł ich rozdzielać Eddie Palermo z uśmieszkiem przyklejonym do twarzy o barwie i kształcie oliwki. - Ależ, panie Anderson, nie będzie pan się chyba sprzeczał z panem Pappym. To nasz prokurator okręgowy. Jestem przekonany, że panowie się zaprzyjaźnią. Panie prokuratorze, pewnie pan nie wie, że pan Anderson był podczas wojny jednym z asów naszego lotnictwa. Opuścili pięści łypiąc na siebie nad głową małego Italiańca, który z wyszczerzonymi zębami miotał się od jednego do drugiego. CharUe wyciągnął dłoń. - Dobra, dawaj pan łapę - powiedział. Prokurator posłał mu mściwe spojrzenie i schował ręce do kieszeni. - Gówniarz, nie prokurator - mruknął Charlie. Chwiał się na nogach. Musiał się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść. Odwrócił się i ruszył do drzwi. W westybulu natknął się na Eileen, która wyszła z toalety i poprawiała gładkolśniące włosy przed lustrem garderoby. Dusił się od whisky, dymu cygarowego, dudniącego łomotu orkiestry i szurgotania nóg po parkiecie. Musiał wyjść na dwór. Chodź, dziewczynko, przejdziemy się, łykniemy trochę świeżego powietrza. Nim zdążyła otworzyć usta, wywlókł ją na parking. - Nie wypada zostawiać towarzystwa - powtarzała. - Są tacy wlani, że nawet nie zauważą. Za pięć minutek wrócimy. Świeże powietrze dobrze robi małym dziewczynkom, szczególnie takim uroczym małym dziewczynkom. Biegi zazgrzytały, bo nie wcisnął sprzęgła. Motor zgasł, więc zapalił znowu i ruszył od razu na trzecim biegu. W motorze stukało przez chwilę, ale po trochu auto zaczęło nabierać szybkości. - Widzisz, niczego sobie bryka. - Prowadząc mamrotał kącikiem ust do Eileen. - Ostatni raz moja noga postała w tej mordowni. Nie pozwolę się obrażać jakiemuś zasmarkanemu urzędniczynie, ciemnemu kmiotkowi, od którego jeszcze zalatuje terpentyną*. Takich jak on mogę kupować i sprzedawać na pęczki. To taki sam gnojek jak ten łobuz Farrell. Jego też jeszcze kupię i sprzedam. Nie wiesz, kto to Farrell, ale wystarczy, jak ci powiem, że to oszust, jeden z największych w kraju. Wydawało mu się, wszystkim im się wydawało, że mnie wymanewruje, tak jak wymanewrowali biednego Joe Askewa. Ale nie można wymanewrować kogoś, kto się zna na rzeczy tak jak ja, kto im wymyśla te wszystkie nowe cudeńka. Ja ich jeszcze przechytrzę w ich własnej grze. Nie śniło im się o czymś takim, jak my tutaj szykujemy. Waszyngton jest już urobiony. To będzie wielki numer, moja panienko, nie widziałaś jeszcze takiego numeru. Nic się nie bój, dopuszczę cię do interesu, będziemy sobie oboje dobrze żyli. Tylko że jak już będziesz bogata, pewnie zapomnisz biednego starego Charlie Andersona, dzięki któremu się obłowiłaś. - Okropnie mi zimno - jęknęła Eileen. - Wracajmy, cała drżę. Charlie się pochylił i objął ją ramieniem. Auto zarzuciło, gdy się do niej obrócił. Szarpnął je z powrotem na betonową szosę. - Och, niech pan uważa, błagam pana. Jedzie pan osiemdziesiąt pięć mil. Niech pan mnie nie straszy, błagam. Charlie się roześmiał. - Czarująca mała dziewczynka. Widzisz, już zwolniliśmy do czterdziestu mil. Jedziemy spacerkiem czterdziestkę na godzinę. Zawrócimy teraz i pojedziemy z powrotem. Najwyższy czas, żeby nasze małe cipcie poszły lulu. I nie wolno się nigdy bać, kiedy ja prowadzę. Jeśli coś umiem robić, to prowadzić auto. Ale nie przepadam za prowadzeniem auta. Co innego, gdybym tu miał swój aparat. Co, przeleciałabyś się ze mną aeroplanem? Ściągnąłbym go już dawno, ale go zajęli, bo nie miałem na opłacenie remontu. Trzeba było wstawić nowy motor. Ale teraz, kiedy się odkułem, każę go tu przyprowadzić któremuś z chłopców. Dopiero się zabawimy! Ty, ja, Margo. Margo to klawa dziewczyna, tylko okropna złośnica. Co jak co, ale dobierać dziewuszki, to już sobie umiem. Kiedy zawrócili w stroną Miami, na horyzoncie ujrzeli cienką smug brzasku podszywającego rozległy krajobraz nieużytków popstrzonych suchymi sosnami, nie wykończonymi domami o elewacjach imitujących kamień, zamkniętymi stacjami benzynowymi, smażalniami hamburgerów. - Mamy teraz wiatr z tyłu. Ani się obejrzysz, jak będziemy z powrotem. - Jechali wzdłuż torów, doganiali dwa ruchome czerwone światła. - Czy to przypadkiem nie ekspres nowojorski? Zbliżyli się powoli do pociągu, minęli jasnooświetlony wagon widokowy, potem jeden za drugim kilka ciemnych slipingów, ze światłem tylko za matowymi szybami garderób na końcu każdego wagonu. Sunęli teraz wzdłuż wagonu bagażowego, ambulansu pocztowego, wielkiej wysokiej czarnej lokomotywy, z falistą poświatą reflektorów Charliego odbijającą się na ciemnym tle. Ekspres przesłonił im czerwoną smugę brzasku. - Rany, ale się wloką. - Gdy mijali kabinę maszynisty, rozległ się przeraźliwy gwizd. - Diabła tam, będę pierwszy na przejeździe. Przed nimi było widać latarnie przejazdu, reflektory lokomotywy dosięgały go jasnym snopem światła, przy którym czerwonopomarańczowa smuga brzasku obrzeżająca chmury wydawała się bardzo daleka i blada. Szlaban na przejeździe był spuszczony. Charlie dodał gazu. Przebili się przez zaporę, tłukąc reflektory. Auto obróciło się bokiem. Oślepił ich blask lokomotywy, uszy przeszył gwizd. - Nic się nie bój, przejedziemy! - krzyknął Charlie do dziewczyny. Auto utknęło tyłem na szynach, motor zgasł. Charlie kopnął starter, raz, drugi. Zderzenie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Oprzytomniawszy wiedział od razu, że jest w szpitalu. Pierwszym, co mu przyszło do głowy, była myśl, czy nie będzie miał kaca. Nie mógł się ruszyć. Dookoła panowała ciemność. Z dna głębokiego szybu widział sufit. Potem zobaczył czubek czepka pielęgniarskiego. Pochylała się nad nim siostra. Przez cały czas mówił. Nie mógł przestać mówić. - Myślałem, że koniec z nami. Gdzie myśmy się właściwie rozbili, siostro? Na lotnisku? Zaraz bym się lepiej poczuł, jakbym sobie przypomniał. To było tak, siostro. Wziąłem tę małą, żeby jej pokazać, jak się leci tym nowym Boeingiem. Zna siostra to cholerne pudło? Byłem na kogoś wściekły jak jasna cholera. Pewnie na tę biedną idiotkę Gladys, nioją żonę. Zrobiła mi jakieś nowe świństwo czy co? Ale teraz, po tym interesie z pierwokupem, mogę przehandlować tę ich całą bandę. Co się właściwie stało, siostro? Czy to było na lotnisku? Spod białego czepka patrzyła na niego żółta twarz, okolona żółtymi włosami. Twarz była chuda, dłonie, które się przesunęły przed jego oczami poprawiając przykrycie pod brodą, też były chude. - Proszę leżeć spokojnie i odpoczywać - powiedziała siostra.- W przeciwnym razie będę panu musiała zrobić jeszcze jeden zastrzyk. - Czy siostra jest Kanadyjką? Na pewno siostra jest Kanadyjką. - Nie, pochodzę z Tennessee. Co panu przyszło do głowy. - Tak mi się ubrdało. Bo widzi siostra, zawsze jak leżałem w szpitalu, siostry były Kanadyjkami. Co tu jest tak ciemno? Gdybym mógł sobie tylko przypomnieć, jak to było. Czy zadzwonili do mnie do biura? Może rzeczywiście za dużo piję. Odtąd będę myślał wyłącznie o interesach. W tej zabawie człowiek musi mieć ciągle otwarte oczy. Nie mogłaby mi siostra dać trochę wody? - Jest noc, proszę pana. Mam nocny dyżur. Niech pan się postara zasnąć. - Chyba zadzwonili do biura. Chciałbym, żeby Stauch obejrzał aparat, zanim cokolwiek ruszą. To śmieszne, siostro. Prawie mnie nie boli, a czuję się tak okropnie. - To po zastrzykach - dobiegł go energiczny cichy głos siostry. - Niech pan spokojnie zaśnie, obudzi się pan rano znacznie zdrowszy. Nie wolno panu pić, tylko trochę zwilżyć usta. - Dobra. - Nie mógł przestać mówić. - Widzi siostra, to było tak. Poprztykałem się z jednym facetem. Słucha siostra? Jestem pewno zanadto drażliwy, odkąd wszyscy się tak na mnie zmówili. Dawniej uważałem każdego za przyjaciela, teraz wiem, że wszyscy są oszustami. Nawet Gladys, ta się okazała najgorsza z całej paczki. Mam chyba kaca i dlatego tak mnie okropnie suszy. Znowu wyrosła nad nim siostra. - Widzę, że będziemy musieli dać panu jednak na sen, mój panie. No, niech pan się rozluźni, pomyśli coś miłego. O, tak, grzeczny chłopi^ Czuł, jak mu pociera rękę czymś zimnym i mokrym. Potem poczuł ukłucie. Twarde łóżko, na którym leżał rozbudzony, zaczęło się pod nim wolno zapadać. Osuwał się nie czując nic ze słodyczy nadchodzącego snu, osuwał się w ciemność. Tym razem stała nad nim tęga wykrochmalona kobieta. Był dzień, cienie padały zupełnie inaczej. Kobieta podtykała mu pod nos jakieś] papiery. Miała twardy energiczny głos. - Dzień dobry panu. Niczego pan nie potrzebuje? Charlie tkwił jeszcze w głębokiej studni. Pokój, tęga wykrochmalona kobieta, papiery, wszystko wirowało gdzieś wysoko nad nim. Gdzie; spojrzał, czuł piekący żar. - Mam zupełnie takie wrażenie, jakby mi brakowało części ciała, siostro. - Jestem zarządzającą. Chciałabym załatwić parę formalności, jeśli! pan pozwoli. O ile pan się czuje na siłach. - Nie miała pani nigdy uczucia, że to się już kiedyś raz zdarzyło? Gdzie ja właściwie... to znaczy, w jakim mieście? Zresztą mniejsza o to, już sobie wszystko przypominam. - Jestem zarządzającą. Dyrekcja chciałaby otrzymać od pana czek za tydzień pobytu z góry. I są jeszcze inne koszta. - Niech pani się nie martwi, mam pieniądze. Na miłość Boską, niech pani mi da coś do picia. - Przykro mi, ale takie są przepisy. - W mojej marynarce musi być książeczka czekowa. Albo niech pani się porozumie z Cliffem... z panem Wegmanem, moim sekretarzem. Wystawi czek w moim imieniu. - Niech pan sobie tym nie zaprząta głowy. Biuro przygotowało czek, muszę tylko wpisać nazwę banku i uzyskać pański podpis. Czek jest na dwieście pięćdziesiąt dolarów a conto. - Trust Bankierów, Nowy Jork. Rany, może mi się uda jakoś podpisać. - Kwestionariusz wypełni później siostra. Musimy mieć pańskie dane do akt. Na razie do widzenia. Życzę panu przyjemnego pobytu u nas i szybkiego powrotu do zdrowia. Tęga wykrochmalona kobieta znikła. - Siostro! - zawołał Charlie. Ogarnął go nagle strach. - Co to za trupiarnia? Gdzie ja jestem? Hej, siostro, siostro! Krzyczał na cały głos. Pot zalewał mu twarz, szyję, wpadał do oczu i uszu. Mógł poruszać głową i rękami, ale brzucha jakby wcale nie miał. nóg też nie czuł. W ustach mu zasychało z pragnienia. Pochyliła się nad nim nowa ładna różowa siostra. - Czego pan sobie życzy? Otarła mu twarz, pokazała, gdzie wisi dzwonek, tuż przy jego dłoni. - Okropnie mi się chce pić, siostrzyczko - powiedział słabym głosem. - Może pan tylko popłukać usta. Doktor nie pozwolił panu nic jeść ani pić, dopóki nie zlokalizuje perforacji. - Gdzie ten cały doktor? Czemu go tu nie ma? Dlaczego się tu od razu nie zjawił? Niech lepiej uważa, bo go poślę na zieloną trawkę, sprowadzę innego na jego miejsce. - O, właśnie jest doktor Snyder - oznajmiła siostra przerażonym szeptem. - No, Anderson, o mało pan się nie przejechał na tamten świat. Myślał pan zdaje się, że leci aeroplanem. Zabawne, nie spotkałem jeszcze pilota, który by umiał prowadzić auto. Nazywam się Snyder, doktor Ridgely Snyder z Nowego Jorku. Ordynator, doktor Booth, ściągnął mnie na konsylium. Niewykluczone, że będziemy pana musieli trochę połatać w środku. Rozumie pan. kiedy pana znaleźli, podobno spora część auta przygniatała panu jamę brzuszną. Miał pan cholerne szczęście, że pana nie rozgniotła na miejscu. Rozumie pan? Doktor Snyder był zwalistym mężczyzną z płaskimi gładko wygolonymi policzkami i kwadratowymi dłońmi zakończonymi kwadratowymi paznokciami. Przez mętny umysł Charliego. gdy tak patrzył na zwalistego kwadratowego doktora z wydatnym brzuszkiem pod białym kitlem, przemknęła piosenka, którą niegdyś wyśpiewywał stary Vogel. Wygląda jak ten rzeźnik kajzer Wiluś, chociaż się nie znają. - To pewnie te zastrzyki, ale zupełnie nie mogę zebrać myśli. Niech pan zrobi, co .się tylko da, doktorze. Mniejsza o koszty. Właśnie ubiłem taki interes, że wszyscy pozielenieją z zazdrości. Aha. doktorze, co z tą dziewczyną? Nie było ze mną w aucie takiej małej czarnulki? - Och, niech pan się o nią nie martwi. Nic jej się nie stało. Wyleciała z auta jak z katapulty. Lekki wstrząs, trochę potłuczeń. Niedługo będzie zdrowa. - Bałem się zapytać. - Będziemy panu musieli zrobić małą operacyjkę. Zszywanie jelit, bardzo interesujący przypadek. Teraz najważniejsze, żeby pan o niczyj nie myślał, Anderson. Założymy parę szwów i po krzyku. Zobaczymy co się da zrobić. Właściwie jestem akurat na urlopie, ale w nagłych wypadkach nigdy nie odmawiam pomocy. - Dziękuję, doktorze, dziękuję za wszystko, co pan może zrobić.. Pewnie nie powinienem tak chlać. Właściwie dlaczego nie pozwala mi się pan napić trochę wody? Zabawne, kiedy tu odzyskałem przytomność, w pierwszej chwili myślałem, że jestem w jakiejś mordowni. O, Doris to nie lubi, jak używam takich wyrażansów. Gminny język nie przystoi dżentelmenowi i oficerowi. Ale wie pan, doktorze, jak człowiek dojdzie do tego, że może kupować i sprzedawać ludzi na pęczki jak cebulę, to już go ani ziębi, ani grzeje, co sobie kto pomyśli. Wie pan, to może i dobrze, że sobie tu trochę polezę. Będę miał okazję odzwyczaić się od kieliszka, przemyśleć różne sprawy... Próbował pan kiedyś przemyśleć sprawy, doktorze? - Teraz to przemyśliwam tylko o jednym, Anderson. Co zrobić,: żeby pan zachował całkowity spokój. - Już dobrze, doktorze. Niech pan robi swoje, a mnie przyśle tę ładną siostrzyczkę. Pogadam sobie z nią. Chciałbym jej opowiedzieć o Billu Cermaku. To był jedyny naprawdę przyzwoity facet, jakiego znałem. On i Joe Askew drugi. Ciekawe, co myślał umierając. Wie pan, kiedy poprzednim razem byłem, no, nazwijmy to, uszkodzony na ciele, to było potem, jakeśmy się we dwóch rozbili w tym nowym Moskicie. Teraz ten model jest wart milion, ale te skurwysyny wyrolowały mnie ze wszystkich udziałów. Pan, doktorze, pewnie jeszcze nie umierał, co? Nad sobą miał tylko sufit, jaśniejszy w miejscu, gdzie padał blask z okna. Charlie przypomniał sobie dzwonek koło ręki. Dzwonili i dzwonił, ale nikt nie przychodził. W końcu szarpnął tak, że poczuł, jak! wyrywa sznur. Jak zbliżenie w filmie wykwitła nad nim ładna różowa buzia siostry, poruszyły się młode rzadko całowane wargi. Widział, jak j siostra cmoka na niego karcąco, ale w uszach miał szum jak na linii międzymiastowej, tak że nie słyszał, co do niego mówi. Nie bał się tylko, j gdy sam mówił. - Moja panienko - usłyszał swój głos. Sprawiło mu przyjemność,! że słyszy swój głos. - Płacę słone rachunki w tym szpitalu i żądam, żeby wszystko było tak, jak sobie życzę. Chcę, żeby siostra przy mnie usiadła ] i słuchała, co mówię, jasne? Co to ja mówiłem temu mądrali? Może on i jest doktorem, ale wygląda zupełnie jak ten rzeźnik kajzer Wiluś. Siostra jest za młoda, żeby znać tę piosenkę. - Ktoś do pana przyszedł. Chce pan, żeby panu trochę odświeżyć twarz? Charlie odwrócił wzrok. Parawan w nogach był rozsunięty, w szarym prostokącie drzwi stała Margo. Ubrana była na żółto. Patrzyła na niego okrągłymi oczami ptaka. - Gniewasz się na mnie, Margery? - Gorzej. Martwię się o ciebie. - Wszystko będzie dobrze, Margo. Mam klasa konowała z Nowego Jorku. Połata mnie i będzie po krzyku. Wygląda jak ten rzeźnik kajzer Wiluś, brak mu tylko wąsów. Coś takiego, zapomniałem na śmierć o wąsach. Nie patrz na mnie tak dziwnie. Nic mi nie jest, zrozum. Tyle że się lepiej czuję, jak mówię. Jestem pewnie najgadatliwszym pacjentem, jakiego mieli w tym szpitalu. Wiesz co, Margo, zrobiłby się ze mnie pewno ostatni bibuła, gdybym dalej pił jak dotąd. Może to i szczęście, że trochę polezę. - Słuchaj, Charlie, czujesz się na siłach, żeby mi wystawić czek? Muszę mieć jakąś flotę. Pamiętasz, obiecałeś mi procent od tego interesu z pierwokupem. I muszę wziąć adwokata, bo rodzina Eileen chce ci wytoczyć proces. Ten prokurator wziął od niej zeznanie pod przysięgą i na tej podstawie wydał nakaz aresztowania. Przyniosłam twoją nowojorską książeczkę czekową. - Rany Chrystusa, Margo, zarobiłem trochę forsy, ale to jeszcze nie znaczy, że jestem Bankiem Anglii. - Obiecałeś, Charlie, że mi otworzysz konto. - Pozwól mi najpierw wyjść ze szpitala. - Charlie, mój biedny nieszczęśliwy panie A. Nie przypuszczasz chyba, że mi sprawia przyjemność męczenie cię o to w takiej chwili. Ale muszę jeść jak wszyscy ludzie. I gdybym miała trochę floty, tobym zatkała gębę temu prokuratorowi, nie dopuściła do opisania wszystkiego w gazetach. Wyobrażasz sobie, jaką z tego zrobią sensację? Ale muszę mieć szybko flotę. - Dobra, wypisz czek na pięć tysięcy. Masz szczęście, że nie złamałem ręki. Ukazała się znowu ładna różowa siostra. Głos miała twardy, ostry, lodowaty. - Niestety, już najwyższa pora - oznajmiła. Margo się pochyliła, pocałowała go w czoło. Charlie miał wrażenie jakby był w szklanej gablocie. Dotknięcie jej warg, woń sukni, włosów perfum, wszystko było niby jak zawsze, ale on nic nie czuł. Jakby oglądał scenę z filmu, patrzył, jak pod obcisłą sukienką falują jej biodra, jak trzepocze nerwowo czekiem pod brodą, żeby wysuszyć atrament. - Widziała siostra, istny run na bank? Wszyscy zdaje się uważają, że to niezbyt pewna instytucja. Aleja mam tu jeszcze coś do powiedzenia. Proszę zawiadomić recepcję, że nie życzę sobie więcej wizyt. Siostra, ja, doktor kajzer Wiluś to wystarczy, zrozumiano? - Na razie czeka pana przejażdżka na drugi koniec korytarza - oznajmiła ładna różowa pielęgniarka wesołym głosem, jakby go zabierała na przedstawienie czy na mecz baseballowy. Zjawił się sanitariusz i pokój zaczął odjeżdżać od łóżka, potem po obu stronach odjeżdżał w przestrzeń szary korytarz. Ruch przeszywał go ślepymi spazmami bólu promieniującymi do nóg. Charlie zapadał się w kwaśną mdlącą ciemność. Kiedy się znowu pojawiło światło, był gdzieś bardzo daleko. Język miał zaschnięty, chciało mu się okropnie pić. Wszystko okrywała czerwonawa mgła. Coś mówił, ale gdzie bardzo daleko. Czuł słowa wydobywające się z gardła, ale nic nie słyszał! Potem dobiegł go głos doktora, mówiący, że zapalenie otrzewnej, tai jakby chodziło o najwspanialszy bal pod słońcem, jak dziecko mówi o Gwiazdce. Były i inne głosy. Oczy miał otwarte i słyszał inne głosy. Coś mu się roiło. Niemożliwe, żeby to siedział Jim z niepewną kwaśną ponurą miną, z jaką w niedzielne popołudnia ślęczał nad książkami jako szczeniak. - To ty, Jim? Skąd się tu wziąłeś? - Przylecieliśmy - odparł Jim. Charliego zaskoczyło, że ktoś go słyszy, jego głos dochodził z takie dali. - Wszystko w porządku, Charlie. Nie wolno ci się forsować pod żadnym pozorem. Ja się wszystkim zajmę. - Słyszysz mnie, Jim? Mam takie wrażenie, jakbym rozmawiał przez zepsuty telefon na wielką odległość. - Nic się nie przejmuj, Charlie. O wszystkim myślimy. Ty leż, odpoczywaj. Słuchaj, na wszelki wypadek chciałbym wiedzieć, czy sporządziłeś testament. - Jim, czy mnie się wydawało, czy ktoś tu mówił o zapaleniu otrzewnej? To poważna sprawa, prawda? Jim zbladł, twarz mu się jeszcze wydłużyła. - Och, to tylko... tylko drobny zabieg. Może dobrze by było, żebyś mi dał generalne pełnomocnictwo anulujące wszystkie dotychczasowe. Rozumiesz, po prostu żeby mieć spokojną głowę. Wszystko jest przygotowane, sprowadziłem sędziego Greya na świadka, Hedwig też zaraz przyjdzie. Powiedz, czy ty się ożeniłeś z tą kobietą? - Ja? Czy się ożeniłem? Nigdy więcej. Poczciwy stary Jim, zawsze chce. żeby mu coś podpisywać. Szkoda, że nie złamałem ręki. No, i co teraz powiesz o aeroplanach? Nie mają znaczenia praktycznego, tak? Ale można na nich zarobić więcej, niż ty kiedykolwiek zarobisz na tych swoich blaszankach. Och, nie sierdź się, Jim. Słuchaj, ściągnij mi najlepszych doktorów. Jestem bardzo chory, wiesz? Aż z tego zachryp- łem. Zrób coś, żeby mi się pozwolili napić wody. Na doktorach nie ma co oszczędzać. Chciałbym z tobą pogadać jak dawniej, kiedy ryby nie brały nad Rzeką Czerwoną, pamiętasz? Wybierzemy się tutaj na ryby. U ujścia Miami są wspaniałe okazy. Czuję, że zaraz znowu zemdleję. Powiedz, żeby ten konował mi coś dał. To był zastrzyk? Dziękuję, siostro, zaraz mi się zrobiło lepiej. Rozjaśniło mi to w głowie. Mówię ci, Jim, różne nowinki piszczą tutaj w trawie. Subsydia rządowe na awiację, nowe stałe linie, lotniska. A my wśród ojców założycieli tego wszystkiego. Myśleli, że mnie wykopali na zbity tyłek, a ja ich jednak przechytrzyłem. Rany, Jim, żebym ja mógł przestać gadać i zasnąć. Bo te omdlenia to nie sen, to coś... coś niedobrego. Nie mógł przestać mówić, choć nic z tego nie wynikało. Za bardzo był schrypnięty. Zamiast głosu wydobywało się z gardła słabe rzężenie. Wszystko dlatego, że tak mu się chce pić. Nie słyszą go. Musi coś zrobić, żeby go usłyszeli. Jest za słaby. Spada wirując, wsysany w głąb, w... i KRONIKA LXII GWIAZDY ZWIASTUJĄ COOLIDGEOWI NIEPOWODZENIE Jeśli nie możesz rozwiać ich trwogi. Że córka schodzi na śliskie drogi, To lepiej już nie mów nic. Lepiej nie mów nic. starszy Way próbował od lat wprowadzić na rynek nowy płyn c opryskiwania cykorii. Śledztwo w sprawie pobicia go ujawniło, że Way otrzymywał ostrzeżenia przed rozsyłaniem listów reklamowych, a ta że wydobyło na światło dzienne fakt, że czołowi plantatorzy cykorii używają do opryskiwania płynów zawierających śmiertelną truci znę Lecz jeśli swoich błędów żałuje. Na zrozumienie zasługu-uje GÓRNICY ODMALOWUJĄ OKROPNOŚCI SZYBU ŚMIERCI z powodu trudności, jakie przeżywają obecnie banki na Florydzie nie realizuje się tam czeków tak szybko, jak to powinno mieć miejsce Dla zapobieżenia zwłoce prosimy więc o przesyłanie nam, zamiast czeków, ekspresowych przekazów pocztowych Jak kruchy motyl przy niepogodzie. Pomny aromatów Słodkich ziół i kwiatów W zalanym wczoraj słońcem ogrodzie TURYŚCI OBRABOWALI STACJĘ BENZYNOWĄ WYPRZEDAŻ AKCJI NIE ZDOŁAŁA ZAPOBIEC HOSSIE sam klimat sprzyja optymizmowi, bo pesymistyczne nastroje nie mogą się oprzeć ciepłemu słońcu i balsamicznej bryzie wiejącej od Zatoki Meksykańskiej i od Atlantyku Nie będzie już padało HURAGAN SPUSTOSZYŁ POŁUDNIOWĄ FLORYDĘ POŁUDNIOWA FLORYDA ZRÓWNANA Z ZIEMIĄ TYSIĄC ZABITYCH, TRZYDZIEŚCI OSIEM TYSIĘCY BEZDOMNYCH POBITO PIĘKNOŚĆ BROADWAYU Lisek ma puszystą kitę, Ogon goły u oposów. Królik ma zamiast ogonka Tylko małą kępkę włosów. FUNDUSZ POMOCY FLORYDZIE O WIELE ZA MAŁY GROZI STAN WYJĄTKOWY Ach, nie będzie padało edług policji całe towarzystwo spędziło sobotnie popołudnie w Parku na Wzgórzu, wielkim lunaparku w Belleville, i około północy udało się do wynajętego domku. Panny Bagley się położyły, jak zeznały policji, a kiedy mężczyźni wtargnęli do ich pokoju, jedna z nich wyskoczyła oknem Lecz jak, u diabla, stara wiedźma zgadła. Że już nie będzie padało? MARGO DOWLING Agnes wysiadła ze slipingu spowita od stóp do głów w czarną krepę. Przytyła, jej twarz miała szary zmięty wygląd, jakiego Margo u niej nigdy nie widziała. Margo położyła jej głowę na ramieniu i wybuchnęła płaczem nie bacząc, że są na zatłoczonym, zalanym słońcem peronie stacji w Miami. Potem wsiadły w Buicka i pojechały do willi nad morzem. Agnes nawet nie zauważyła limuzyny, szofera w liberii, nic. Ujęła Margo za rękę i tak siedziały patrząc każda w swoją stronę, na upalne ulice pełne wolno poruszających się ludzi w letnich strojach. Margo ocierała oczy koronkową chusteczką. - Czy nie powinnaś nosić żałoby?- spytała Agnes. -Nie byłoby ci lżej na duszy, gdybyś się ubrała na czarno? Dopiero gdy niebieski Buick zatrzymał się na- podjeździe willi i Raymond, szofer Mulat o chudej twarzy, rzucił się w uśmiechach i ukłonach do wnoszenia walizek, Agnes zaczęła coś dostrzegać. - Jaka wspaniała limuzyna! - wykrzyknęła. Margo pokazała jej dom, potem wyprowadziła ją na osłoniętą werandę pod palmami, z widokiem na fioletowawy ocean, zielone wody przybrzeżne i białe fale przyboju. - To wprost cudowne - powiedziała Agnes i osunęła się z westchnieniem na wiszącą kanapkę. - Jestem taka zmęczona. Zaczęła znowu płakać. Margo wyszła poprawić makijaż w wysokim lustrze w hallu. - No - spytała wróciwszy świeżo upudrowana i rumiana -jak ci się podoba dom? Niezgorsza chałupa, co? - Nie możemy tu zostać. Co my teraz poczniemy? - jęła chlipać Agnes. - Wszystkiemu winna grzeszna nierealność materii. Och, gdyby pan Anderson miał wznioślejsze myśli. - Na razie mamy opłacone komorne za miesiąc z góry - odrzekła Margo. - Ale te wydatki - lamentowała Agnes. Margo patrzyła przez siatkowe drzwi na wielki czarny tankowiec w dali. Obróciła głowę i powiedziała z irytacją przez ramię: - W każdym razie nic nie stoi na przeszkodzie, żebym się trochę zakręciła koło praw pierwokupu. Możesz mi wierzyć, tu jest prawdziwa koniunktura. A nuż uda nam się zarobić trochę floty. Znam wszystkich ludzi, którzy się liczą w tym mieście. Poczekaj, Agnes, zobaczysz. Czarna pokojówka Eliza wniosła srebrny serwis do kawy, filiżanki i talerz tostów na srebrnej tacy nakrytej koronkową serwetką. Agnes odsunęła welon, upiła małymi łyczkami trochę kawy i zaczęła skubać kawałek tosta. - Weź sobie na tost konfitur - powiedziała Margo zapalając papierosa. - Zdawało mi się, że oboje z Frankiem nie uznawaliście żałoby. - To było silniejsze ode mnie. W żałobie czuję się jakoś raźniej. Och; Margo, nie pomyślałaś nigdy, że gdyby nie ta nasza okropna niewiara, może obaj byliby teraz z nami. - Otarłszy oczy wróciła do kawy i to-sta. - Kiedy pogrzeb? - Pogrzeb odbędzie się w Minnesocie. Rodzinka wzięła wszystko w swoje ręce. Traktują mnie jak zarazę. - Biedny pan Anderson. Moje nieszczęśliwe dziecko, musisz być zupełnie załamana. - Szkoda, że ich nie widziałaś. Ten jego brat Jim to by zabrał centy z powiek umarłego. Grozi, że wytoczy proces o akcje, które jego zdaniem stanowiły własność Charliego. Niech wytacza, jak chce. Moim adwokatem jest Homer Cassidy, a co on powie, to tutaj święte. Słuchaj, Agnes, musisz zrzucić ten wdowi strój i zacząć się zachowywać jak człowiek. Co by powiedział Frank, jakby cię zobaczył w takim stanie? - Ależ on tu jest - pisnęła Agnes, wybuchnęła szlochem i znowu cała się rozkleiła. - Patrzy na nas w tej chwili. Wiem to na pewno.-Otarła oczy, pociągnęła nosem. - Ale, Margo, jadąc tutaj myślałam sobie w pociągu, że możeście się po cichu pobrali z panem Andersonem. Zostawił pewnie krociowy spadek. - Większa część jest zamrożona. Ale Charlie był morowy, zabezpieczał mnie po trochu. - Pomyśleć tylko, żeby dwa takie okropne nieszczęścia przydarzyły się jednej zimy. - Agnes - powiedziała Margo wstając - jeśli będziesz tak bez przerwy stękać, odeślę cię z miejsca do Nowego Jorku. Uważasz, że jeszcze jestem za mało zgnębiona? Masz cały czerwony nos, wyglądasz okropnie. Posłuchaj, rozgość się tymczasem w domu, bo ja mam interes do załatwienia na mieście. -- Och, nie zostanę tutaj sama - zachlipała Agnes. - Czuję się tak obco. - Możesz pojechać ze mną pod warunkiem, że zdejmiesz ten okropny welon. Tylko się pospiesz, mam się z kimś spotkać. Kazała Agnes poprawić włosy i włożyć białą bluzkę. W czarnej sukni było jej właściwie bardzo do twarzy. Margo leciutko ją umalowała. - No, moja droga, teraz wyglądasz ślicznie-powiedziała i pocałowała ją. - To naprawdę twoje auto? - spytała Agnes opadając na poduszki niebieskiej limuzyny. - Nie chce mi się wierzyć. - Mam ci pokazać papiery?- odparła Margo. - Możemy jechać, Raymond. Wiesz, gdzie jest biuro maklerskie. - Oczywiście, panienko - przytaknął Raymond dotykając błyszczącego daszka czapki. Po chwili pod niepokalanym lakierem maski równiutko zagrał motor. Ławki w biurze maklerskim zapełniał zwykły tłumek eleganckich starszych osób w sportowych strojach, mężczyźni z panamami na kolanach letnich garniturów i płóciennych pump, kobiety w różach i seledynach, w świeżych kremowych i białych sukienkach. Na Margo robiło to zawsze trochę kościelne wrażenie, te szepty, uprzedzająca grzeczność, szybcy uważni chłopcy przy długich tablicach zapisanych kolumnami symboli, stukot telegrafu, mocny głos zza kontuaru w głębi odczytujący z taśmy ostatnie notowania. Wszedłszy Agnes zalęknionym głosem szepnęła Margo do ucha, że może lepiej poczeka w aucie, aż Margo załatwi sprawę. - Nie, zostań - odparła Margo. - Widzisz, ci chłopcy wypisują na tablicach najświeższe transakcje giełdowe. Zaczynam się w tym trochę wyznawać. Dwaj starsi panowie o siwych włosach i żydowskich nosach z szerokimi chrapami zrobili im z uśmiechem miejsce na ławce w tyle sali. Kilka osób się obróciło i odprowadziło Margo wzrokiem. Usłyszała, jak jedna z kobiet syczy coś o tym Andersonie do mężczyzny siedzącego obok. Powstał lekki szumek szeptów i szturchania łokciami. Margo wiedziała, że jest doszykowana, więc nie przejęła się tym zbytnio. - Jak tam, moja miła panienko - rozległo się za nią mruknięcie sędziego Cassidy'ego - kupujemy dzisiaj czy sprzedajemy? Margo obróciła głowę. Sędzia błysnął złotym zębem w uśmiechu, który mu rozpromienił szeroką twarz pod strzechą srebrnych włosów tego samego odcienia, co szare płócienne ubranie, przekreślone drugim błyskiem złota podwójnej dewizki zwisającej na pokaźnej wypukłości kamizelki. Margo potrząsnęła głową. - Nic ciekawego się dzisiaj nie dzieje - powiedziała. Sędzia dał głową znak i skierował się ku drzwiom. Margo wstała i ruszyła za nim ciągnąc za sobą Agnes. Wyszedłszy w wietrzny blask krótkiej ulicy, która prowadziła do plaży miejskiej, przedstawiła Agnes jako swego anioła opiekuńczego. - Mam nadzieję, że nie zrobi nam pani dziś takiego zawodu jak wczoraj, moja droga panienko -- zaczął sędzia Cassidy. - A może uda się namówić i panią Mandeville... -- Niestety nie - przerwała mu Margo. - Sam pan rozumie, biedaczka jest taka zmęczona, przed chwilą przyjechała z Nowego Jorku. Agnes, kochanie, my jedziemy obejrzeć pewne parcele. Raymond odwiezie cię do domu. Lunch będzie gotowy, potem odpocznij sobie przyzwoicie. - O, tak, dobrze mi zrobi trochę odpoczynku - odrzekła Agnes oblewając się rumieńcem. Margo wsadziła ją do Buicka, który Raymond zdążył właśnie podprowadzić z parkingu, pocałowała ją na pożegnanie, po czym ruszyła z sędzią ulicą do miejsca, gdzie w gorącym południowym słońcu stał wypucowany i lśniący jego otwarty Pierce Arrow. Sędzia prowadził sam. Margo usiadła koło niego na przednim siedzeniu. Gdy tylko auto ruszyło, zapytała: - No, i co z czekiem? - Moja droga panienko, niestety brak pokrycia to znaczy brak pokrycia. Przypuszczalnie uda nam się to wyegzekwować z masy spadkowej. - Będzie jak znalazł, żeby sobie opłacić miejsce na cmentarzu. - Faktycznie, postępowanie spadkowe musi trochę potrwać. Tym bardziej że nieborak zostawił swoje interesy w dużym nieporządku. - Biedny Charlie - westchnęła Margo i odwróciwszy głowę popatrzyła przez rząd palm na brunatne połacie zatoki Biscayne. Tu i tam na zielonych wysepkach sterczała nowa surowa budowla o stiukowej fasadzie, jak dekoracja teatralna wystawiona w dzień na chodnik.-Niech pan mi wierzy, że robiłam, co mogłam, żeby go mitygować. - Oczywiście, oczywiście. Miał faktycznie bardzo znaczny portfel akcji. Tylko to zwariowane życie nowojorskie. My tutaj żyjemy znacznie swobodniej, czekamy, aż owoce same dojrzeją na drzewie. - Pomarańcze - powiedziała Margo - i cytryny. Zaczęła się śmiać, lecz sędzia jej nie zawtórował. Przez jakiś czas milczeli oboje. Dojechali do końca estakady nadbrzeżnej i skręcili koło żółtych drewnianych zabudowań przystani w gęsty ruch dzielnicy portowej Miami. Z rusztowań i zaśmieconych placów budowy wynurzały się wszędzie wielkie nowe gmachy lukrowane jak torty. Z dudnieniem przejechali po prowizorycznym drewnianym moście przez rzekę Miami. Wśród łoskotu betoniarek i chmury pyłu nawiewanego z budów Margo obróciła do sędziego chłodną twarz z niewinnymi okrągłymi oczami. - Zdaje się, że nie będę miała innego wyjścia, jak zastawić swoje błyskotki. Sędzia się roześmiał. - Zapewniam panią, że bank pójdzie pani we wszystkim na rękę. Nie musi pani sobie o nic łamać ślicznej główki. O ile się nie mylę, jest pani obecnie w posiadaniu pokaźnego pakietu praw pierwokupu. - A nie mógłby mi pan przypadkiem na ich konto pożyczyć paru tysięcy? Jechali nową szeroką betonową szosą wśród gęstych zarośli tropikalnych. - Moja miła droga panienko - wycedził sędzia Cassidy w swój jowialny sposób - nie wolno mi tego zrobić dla pani własnego dobra. Niech pani pomyśli, jak opacznie by to mogło zostać zrozumiane, jakie by mogło spowodować niewczesne plotki. My tutaj jesteśmy dosyć staroświeccy. Zachowujemy się na pozór swobodnie, ale jak coś ma najlżejszy posmak skandalu... O, nawet przejażdżka z taką czarującą osóbką po ulicach Miami to szaleństwo z mojej strony, bardzo miłe szaleństwo. Musi pani wiedzieć, moja droga panienko, że człowiek na moim stanowisku nie może sobie pozwolić... Proszę źle nie rozumieć moich motywów, nigdy nie odmówiłem przyjacielowi w potrzebie. Niestety moja pomoc byłaby zupełnie inaczej interpretowana. Tylko mąż albo... - Czy to oświadczyny, panie sędzio? - przerwała mu ostro Margo. Oczy ją paliły, z trudem powstrzymywała łzy. - Jedynie porada adwokata dla klientki. - Sędzia westchnął. Pech chce, że jestem żonaty. - Jak długo pana zdaniem potrwa ta koniunktura? - Nie muszę pani przypominać, jakie wypadki chodzą po ludziach. - Nie musi pan - odburknęła Margo. Wjechali właśnie na parking za wielkim nowym karmelkowym hotelem. Wysiadłszy z auta Margo powiedziała: - Są osoby, które mogą sobie pozwolić na straty. Nas na to po prostu nie stać, prawda, panie sędzio? - Moja droga panienko, słowo strata nie powinno w ogóle istnieć w optymistycznym słowniku młodości. -Sędzia w swój ojcowski sposób wprowadził ją do jadalni. - O, są nasi chłopcy. Przy okrągłym stoliku pośrodku zatłoczonej jadalni siedziało dwóch młodych ludzi o nalanych twarzach i szerokich ustach, ubranych w pasiaste koszule, niebieskawozielone spieralne krawaty i białe garnitury. Wstali z pełnymi ustami i energicznie potrząsnęli dłonią Margo, gdy sędzia ich przedstawił. Byli bliźniakami. Usiadłszy z powrotem jeden z nich mrugnął i pogroził Margo tłustym palcem. - Widywaliśmy panią w Palmach. Niegrzeczna z pani dziewczynka, oj, niegrzeczna. - No, chłopcy, jak tam interesy? - spytał sędzia. - Nie można się uskarżać - odparł jeden z bliźniaków pełnymi ustami. - Bo widzicie - podjął sędzia - nasza młoda przyjaciółka chciałaby porobić jakieś niewielkie inwestycje, na których można szybko zarobić. Bliźniacy przytaknęli mruknięciem nie przerywając żucia. Po lunchu sędzia zawiózł ich wszystkich pod Basen Wenecki, na którym siedział w fotelu na tratwie pod pasiastą markizą William Jennings Bryan i przemawiał do tłumu. W miejscu, gdzie się zatrzymali, nie było słychać słów, tylko śmiech i oklaski słuchaczy, ilekroć zrobił pauzę. -- Wie pan co, sędzio? - powiedział jeden z bliźniaków, gdy się przepychali skrajem ciżby dokoła basenu. - Staruszek byłby kapitalnym licytatorem, gdyby sobie nie zawracał głowy polityką. Margo zaczynała się czuć zmęczona i nieświeża. Weszła za bliźniaka-mi do biura sprzedaży nieruchomości, pełnego spoconych mężczyzn bez marynarek. Sędzia wystarał jej się o krzesło. Usiadła z plikiem prospektów na kolanach i postukiwała białym giemzowym pantofelkiem o kafle posadzki. Ceny były niemożliwe. Czuła się zagubiona, żałowała, że nie ma przy niej pana A. On by jej doradził, co kupić. Przed budynkiem zapełniły się ławki ustawione na murawie, zewsząd dochodziły okrzyki. Zaczęła się licytacja. Bliźniacy na podium wymachiwali ramionami, stukali młoteczkami w stolik. Sędzia spacerował tam i z powrotem za krzesłem Margo zachwalając koniunkturę każdemu, kto chciał słuchać. Gdy się zatrzymał dla złapania tchu, Margo uniosła ~głowę i poprosiła: - Panie sędzio, czy nie mógłby mi pan sprowadzić taksówki? - Ależ, moja droga panienko, sam panią odwiozę. Nie odmówi mi pani tej przyjemności? - Dobrze - odrzekła Margo. - Bardzo rozsądnie pani postępuje - szepnął jej sędzia Cassidy do ucha. Zaczęli się przepychać skrajem tłumu, gdy jeden z bliźniaków, z którymi jedli lunch, zeskoczył z podium licytatorów i dał za nimi nura przez ciżbę. - Panno Dowling - zawołał - czy możemy obaj z Alem panią odwiedzić? - Oczywiście - odparła Margo z uśmiechem. - Numer jest w książce telefonicznej pod moim nazwiskiem. - Stawimy się. Z tym zawrócił biegiem w stronę podium, na którym jego brat stukał młoteczkiem w stolik. Margo poczuła, jak z twarzy znika jej grymas irytacji. A już była w strachu, że nie zrobiła na bliźniakach wrażenia. Znalazłszy się w domu zdjęła kapelusz, kazała Raymondowi, który po południu pełnił funkcje lokaja, przyrządzić parę Martini, znalazła sędziemu cygaro, po czym go przeprosiła na chwilę. Na górze zastała w swoim pokoju Agnes siedzącą w lawendowym negliżu przed toaletką i robiącą manikiur. Bez słowa rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Agnes wstała, zażywna, zwiotczała i opiekuńcza, i podeszła do łóżka. - Co się stało, Margie? Nigdy nie płakałaś. - Wiem - zanosiła się Margo - ale to wszystko takie okropne.-Sędzia Cassidy czeka na dole, zejdź go pobawić. - Moje biedne maleństwo. Dobrze, zejdę, ale on przecież czeka na ciebie. Za dużo się na ciebie wali. - Nie zostanę znowu girlsą, nie chcę - szlochała Margo. - O nie, mnie by się to też nie podobało - przytaknęła Agnes. -Zejdę do niego, czuję się wypoczęta po raz pierwszy od miesięcy. Zostawszy sama, Margo od razu przestała beczeć. - Jestem taka sama beznadziejna jak Agnes - mruknęła do siebie wstając. Napuściła wody na kąpiel. Zrobiło się późno, nim się przebrała w popołudniową sukienkę i zeszła na dół. Sędzia miał dość ponurą minę. Siedział ssąc nerwowo koniuszek cygara i sącząc cocktail ze szklanki, a Agnes rozwodziła się o wierze. Ożywił się na widok schodzącej Margo. Margo nastawiła muzykę taneczną na gramofonie. - Czuję się w pani domu jak ten sławny grecki mędrzec wśród syren - powiedział sędzia ruszając w jej stronę krokiem one-stepa*. Zapominam o domu, klientach, wszystkim. Zaczęli tańczyć. Agnes wróciła na górę. Margo czuła, że sędzia zacznie się do niej za chwilę dobierać. Zastanawiała się, jak zareagować, gdy Raymond niespodzianie wprowadził do salonu Cliffa Wegmana. Sędzia zmierzył młodzieńca spłoszonym podejrzliwym spojrzeniem. Obleciał go strach, że to wstęp do szantażu, zorientowała się Margo. - A, to pan. Nie wiedziałam, że pan jest w Miami. - Zdjęła igłę z płyty, zatrzymała gramofon. - Pan Wegman, sędzia Cassidy. - Miło mi pana poznać, panie sędzio. Pan Anderson często o panu mówił. Byłem jego sekretarzem osobistym. - Cliff wyglądał mizernie, robił wrażenie zdenerwowanego. - Dopiero co przyjechałem wyjaśnił. -Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Posłał Margo szeroki uśmiech. - Powierzono mi uporządkowanie masy spadkowej po panu Andersonie. - Biedaczysko - westchnął sędzia Cassidy wstając. - Miałem zaszczyt trochę się zaprzyjaźnić z porucznikiem Andersonem. - Kręcąc głową ruszył po miękkim śliwkowym dywanie ku Margo. - No, moja droga panienko, będzie mi pani musiała wybaczyć. Obowiązki wzywają. Było naprawdę uroczo. Margo odprowadziła go do auta. Różowy zachód przechodził w zmierzch. Na drzewie pieprzowym koło domu śpiewał drozd przedrzeźniacz. - Kiedy mogę przynieść biżuterię? - spytała Margo pochylając się ku sędziemu nad przednim siedzeniem auta. - Może pani wpadnie jutro koło południa do mojej kancelarii. Pojedziemy razem do banku. Oczywiście będzie pani musiała pokryć koszta wyceny. - Dobrze, a pan tymczasem może pomyśli dla mnie o jakiejś szybkiej inwestycji. Co komu po koniunkturze, jeśli nie ma się z niej żadnej korzyści. Sędzia się uniósł, żeby ją pocałować. Odsunęła głowę, tak że jego mokre wargi musnęły jej tylko ucho. - Niech pan się zachowuje jak na statecznego człowieka przystało - powiedziała. Cliff krążył po salonie jak tygrys w klatce. Zatrzymał się i ruszył w jej stronę z zaciśniętymi pięściami, jakby ją chciał uderzyć. Żuł gumę, długie szczęki poruszające się z boku na bok nadawały mu wygląd owcy. - Widzę, że szef zdążył zabezpieczyć małą sierotkę Anię*. - Jeśli przyjechałeś, żeby mi tylko to powiedzieć, możesz od razu wsiadać w pociąg i wracać. - Co ty, Margo, przyjechałem w interesie. - W interesie? - Margo opadła na zbyt miękki różowy fotel.-Siadaj, Cliff. Ale wszystko jedno, nie musiałeś wpadać tutaj jak komornik. Chodzi o spadek po Charliem? - Do licha ze spadkiem. Chcę, żebyś została moją żoną. Wprawdzie dochody mam na razie mizerne, ale jestem u progu wielkiej kariery. Margo pisnęła i odrzuciła głowę na oparcie fotela. Zaczęła się śmiać tak, że nie mogła przestać. - Coś podobnego, Cliff-wykrztusiła. -Ależ ja nie mam zamiaru wychodzić za mąż. Oj, Cliff, słodki dzieciaku, mogłabym cię ucałować. Podszedł i chciał ją objąć, ale się zerwała, odepchnęła go. -- Nie pozwolę takim bzdurom stawać mi na drodze do kariery. Cliff się naburmuszył. Nie ożenię się z aktorką. Musiałabyś to rzucić. Margo ponownie wybuchnęła śmiechem. - Nawet z gwiazdą filmową? -- Do diabła, ty sobie stroisz żarty, a ja za tobą szaleję. Usiadł na kanapie, ukrył twarz w dłoniach. Margo podeszła, usiadła obok niego. -- Wybij to sobie z głowy, Cliff. Cliff zerwał się na równe nogi. - Powiem ci tylko jedno. Do niczego cię nie doprowadzą konszachty z tym szakalem Cassidym. Jest żonaty i taki załgany, że sam się nabiera na swoje kanty. Napuścił szefa na kupno tych idiotycznych terenów pod lotnisko. Rany, a może dla ciebie to nie nowina? Może sama w tym maczałaś palce i pierwsza zgarnęłaś swoją dolę? A teraz uważasz, że to byczy kawał, kiedy człowiek tłucze się na drugi koniec świata, żeby ci zaofiarować swoją pomoc i swoje nazwisko? Jak tak, to koniec z nami. Do wi-dze-nia! Wyszedł trzaskając oszklonymi drzwiami do hallu, tak że wyleciała i rozbiła się z brzękiem o podłogę jedna z szybek. Z. jadalni wpadła Agnes. - Och, to okropne! Słuchałam pod drzwiami. Myślałam, że biedny pan Anderson zostawił ci może spadek. -- Temu chłopakowi brak piątej klepki - zawyrokowała Margo. Po minucie zadzwonił telefon. Był to Cliff, jąkał się przez łzy, przepraszał, zaklinał, żeby mu pozwoliła wrócić, pomówić o wszystkim. - O, nie! - odparła Margo i odłożyła słuchawkę. - No, Agnes --powiedziała wracając od telefonu - widzisz, jak się sprawy mają. Będziemy musiały sobie same radzić. Cliff ma rację co do tego bęcwała Cassidy'ego. Zresztą nigdy nie traktowałam go poważnie. - Taki dystyngowany pan - westchnęła Agnes i cmoknęła językiem. Raymond obwieścił obiad. Margo i Agnes jadły we dwie, na dwu krańcach długiego mahoniowego stołu, nakrytego srebrami na małych ozdobnych serwetach. Zupa była zimna i przesolona. - Sto razy mówiłam tej cholernej dziewczynie, żeby nie doprawiała zupy, tylko wylała z puszki i zagrzała-irytowała się Margo. -- Błagam cię, Agnes, zajmij się gospodarstwem. Ci ludzie nic nie potrafią zrobić, jak należy. -- Z rozkoszą - odparła Agnes - tylko że nigdy nie prowadziłam domu na taką skalę. - Z tym skończymy - oświadczyła Margo. - Musimy się ograniczać. - Może powinnam napisać do panny Franklyn, czyby się dla mnie nie znalazła jakaś nowa posada? - Jeszcze z tym poczekaj. Możemy tu posiedzieć parę miesięcy. Przyszło mi do głowy, że pobyt na Florydzie świetnie by zrobił Toniemu. A gdybyśmy mu tak posłały bilet? Myślisz, żeby go spieniężył i znowu poszedł w kurs? --- Ależ on jest wyleczony. Sam mi powiedział, że zupełnie odstawił narkotyki. - Agnes zaczęła chlipać nad talerzem. - Jaka z ciebie szlachetna dziewczyna, Margo, całkiem jak twoja matka. Zawsze tylko myślisz o innych. Gdy Tony przyjechał do Miami, wyglądał jak wymoczek, ale wystarczyło parę dni plażowania na słońcu i kilka kąpieli w oceanie. żeby doszedł do formy. Był słodki, że go do rany przyłóż, wydawał się bardzo wdzięczny, pomagał Agnes przy gospodarstwie, bo odprawiły obie dziewczyny. Agnes oświadczyła, że nie może przy nich nic robić. woli już wziąć na siebie całą harówkę. Kiedy do Margo przychodzili znajomi mężczyźni, przedstawiała Toniego jako swego kubańskiego krewniaka. Ale zazwyczaj ani on, ani Agnes się nie pokazywali, gdy miała gości. Toni o mało nie wyskoczył ze skóry, kiedy Margo zaproponowała, żeby się nauczył prowadzić auto. Okazało się, że ma do tego dryg, tak że mogli zwolnić Raymonda. Pewnego dnia, gdy szykował wóz, żeby ją zawieźć do Cocoanut Grove na spotkanie z paroma rekinami handlu nieruchomościami, Margo zapytała żartem, czyby nie przymierzył liberii, która została po Raymondzie, może będzie na niego pasowała. Faktycznie leżała na nim jak ulana. Lecz gdy zaproponowała, żeby ją w niej zawiózł na spotkanie, zrobił wielką scenę wykrzykując o honorze i godności męskiej. Uspokoiła go, że to tylko tak, dla draki, na co oświadczył, że jak dla draki, to dobrze, może pojechać w liberii. Widziała, że nawet mu się to podoba, bo go podejrzała, jak się przegląda w wielkim lustrze w hallu. W Miami koniunktura w handlu nieruchomościami się kończyła i chociaż na papierze Margo zdołała zarobić na prawach pierwokupu sto tysięcy dolarów, nie mogła za nie dostać ani centa gotówką. Bliźniacy, których poznała w Coral Gables, dawali jej mnóstwo rad, ale Margo miała się na baczności, bo na radach się kończyło. Przesiadywali u niej całe wieczory i całe niedziele, wyjadali wszystko, co Agnes miała w lodówce, wypijali cały alkohol, który był w domu, i tylko opowiadali, jakie to oni im wszystkim nastręczą okazje. Agnes mawiała, że nie może wysypać piasku z pantofli plażowych, żeby z nich nie wytrząsnąć któregoś z bliźniaków. Nie rewanżowali się żadnymi zaproszeniami, nigdy nie przynieśli nawet butelki szkockiej, lecz Agnes miała do nich słabość, bo Al jej cały czas nadskakiwał, podczas gdy Ed próbował uwieść Margo. Pewnej niedzieli, po całodniowym plażowaniu i popijaniu cocktaili, Ed wdarł się do pokoju Margo, gdy wrócili zdjąć kostiumy kąpielowe i jeszcze się nie zdążyła ubrać. Zaczął z niej zrywać szlafrok, więc mu dała w nos, ale był solidnie zawiany i rzucił się na nią jeszcze wścieklej. Musiała wrzasnąć na Toniego, żeby odegrał zazdrosnego męża. Tony wpadł blady jak ściana i cały drżący, lecz zdołał chwycić krzesło i chciał nim ukoronować Eda, gdy nadbiegli Al i Agnes zobaczyć, co to za harmider. Al ujął się za Edem i zdzielił Toniego w ucho wykrzykując, że Toni jest alfonsem, a one parą nędznych kurw. Margo była przerażona. Nigdy by ich nie wyrzuciły z domu, gdyby Agnes nie pobiegła do telefonu i nie zagroziła wezwaniem. policji. Bliźniacy odwrzasnęli, że mogą sobie wzywać, kogo chcą, policja jest od tego, żeby przepędzać z miasta takie zdziry jak one, ale wskoczyli w ubrania, czmychnęli i więcej ich Margo nie widziała. Po ich wyjściu Toni dostał spazmów, histeryzował, że przecież nie jest alfonsem, że nie zniesie dłużej takiego życia, że się zabije, jeśli Margo mu nie da pieniędzy na powrót do Hawany. Żeby go zatrzymać, musiały mu obiecać, że wyjadą z Miami, jak tylko Margo zlikwiduje swoje sprawy. - Przecież chciałeś koniecznie zobaczyć Kalifornię - powtarzała Agnes głaszcząc go jak chłopca. - Muszki na plaży robią się już nieznośne - powiedziała Margo. Poszła po mikser do salonu i przyrządziła wszystkim jeszcze po cocktailu. -- Koniunktura i tak się skończyła w tej dziurze, czas pakować manatki. Ja mam dosyć. W suchy skwarny dzień załadowali rzeczy do Buicka i ruszyli szosą federalną numer jeden z Tonim, nie w liberii, lecz w nowym wciętym białym płóciennym ubraniu, za kierownicą. Buick był tak zapchany walizami i utensyliami domowymi, że Agnes ledwo się wcisnęła na tylne siedzenie. U sufitu wisiała gitara Toniego, kufer Margo jechał przypasany z tyłu. - Dobry Boże! - wykrzyknęła Agnes wróciwszy z toalety na stacji benzynowej w Zachodnim Palm Beach, gdzie się zatrzymali dla zatankowania paliwa. - Wyglądamy zupełnie jak trupa wędrowna. Wszyscy razem mieli w sumie około stu dolarów, które Margo dała Agnes do schowania w jej czarnej torebce. Przez cały pierwszy dzień podróży Toni przechwalał się, jaką to on zrobi karierę w filmie. - Mógł Valentino, to i ja nie będę miał trudności - powtarzał przekrzywiając szyję, żeby widzieć swój czysty smagły profil w wąskim lusterku nad przednią szybą. Na noc zatrzymywali się w obozowiskach turystycznych, spali wszyscy w jednym domku i jedli z puszek, żeby zaoszczędzić pieniędzy. Agnes była w swoim żywiole. Mówiła, że przypomina jej to tournees po teatrach Keitha, gdy Margo była jeszcze cudownym dzieckiem. Cudownym dzieckiem, dobre sobie, odpowiadała Margo, czuję się teraz jak stara dziewiątka. Jakoś po południu Toni zaczynał co dzień narzekać na nieznośny ból w przegubach i Margo musiała siadać za kierownicą. Szosa biegnąca wzdłuż Zatoki Meksykańskiej przez Alabamę, Missisipi i Luizjanę była okropna. Z ulgą wjechali do Teksasu, chociaż zaczęły raz po raz przelatywać deszcze. Ale zdawało się, że nigdy nie wyjadą z tego Teksasu. Agnes nie mogła się nadziwić, że istnieją na świecie takie przestrzenie obsiane lucerną. W El Paso musieli kupić dwie nowe opony i reperować hamulce. Twarz Agnes się wydłużyła, gdy przeliczyła banknoty, które jej zostały w torebce. Ostatnie parę dni jazdy przez pustynię do Yumy nie mieli w ustach nic prócz puszki pieczonej fasolki i pęta parówek. Było przeraźliwie gorąco, a Agnes nie pozwalała im się napić nawet Coca-Coli w zakurzonych drogeriach rzadko rozsianych mieścin, bo jak mówiła, muszą oszczędzać każdego centa, jeśli nie chcą dobić do Los Angeles spłukani do nitki. Przed Yumą, gdy się trzęśli w chmurze pyłu po nie dokończonej szosie, dogonił ich błyszczący ekspres Kolei Południowego Pacyfiku*, wielka nowa rosła lokomotywa, pulmany, wagon restauracyjny, wagon klubowy z dziewczętami i mężczyznami w jasnych garniturach rozpartymi na pomoście widokowym. Pociąg wyprzedzał ich powoli, szeroko uśmiechnięci czarni posługacze wychylali się z pulmanów i machali do nich. Margo westchnęła, bo przypomniały jej się podróże na Florydę, gdy miała do swojej dyspozycji całe coupe. - Nie smuć się, Margie - zagruchała Agnes z tylnego siedzenia.-Już dojeżdżamy. - Dojeżdżamy? Chciałabym tylko wiedzieć, dokąd - westchnęła Margo i w oczach zakręciły jej się łzy. - Czy to ważne? - powiedział Toni. - Niech się tylko zakręcę, będę zarabiał parę tysięcy tygodniowo. Będziemy mogli podróżować salonką. W Yumie musieli stanąć w hotelu, bo obozowiska turystyczne zastali przepełnione do ostatniego miejsca, co bardzo nadszarpnęło ich fundusze. Wszyscy troje upadali ze zmęczenia, a w nocy Margo obudziła się z wysoką gorączką z upału, kurzu i przemęczenia. Do rana gorączka jej ustąpiła, tylko oczy miała całe zapuchnięte i czerwone. Wyglądała jak czupiradło, bo i włosy prosiły się o umycie, były suche jak słoma i całe w strąkach. Nazajutrz ruszyli w dalszą drogę zbyt znużeni, by się rozkoszować, gdy przejechali wysokie balsamiczne góry i znaleźli się w dolinie San Bernardino pełnej świetnie utrzymanych drzew owocowych, gajów pomarańczowych jeszcze z resztkami kwiecia i rowów irygacyjnych, od których szedł przyjemny chłód. W San Bernardino Margo oświadczyła, że musi iść do fryzjera, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu. Zostało im ostatnie dwadzieścia pięć dolarów, które Agnes zaoszczędziła na życiu jeszcze w Miami i o których im dopiero teraz powiedziała. Margo i Agnes poszły do salonu piękności, a Toniego z paroma dolarami posłały, żeby pojechał umyć auto. Wieczorem zjedli prawdziwy pięćdziesięciocentowy obiad, a potem wybrali się do kinematografu. Nocowali w przyjemnym przestronnym domku w obozowisku przy drodze do Pasadeny, o którym im powiedziała kobieta w salonie piękności, a następnego dnia wyruszyli wcześnie, nim się podniosła biała lepka mgła. Szosa była dobra, biegła długie mile między gajami pomarań-czowymi. Nim dojechali do Pasadeny, wyszło słońce i Agnes z Margo zgodnie orzekły, że to najpiękniejsze miejsce, jakie widziały w życiu. Ilekroć mijali jakąś szczególnie ładną rezydencję, Toni wskazywał ją palcem i mówił, że tutaj zamieszkają, jak tylko się dorobi. Widzieli drogowskazy prowadzące do Hollywood, ale ani się spostrzegli, jak przejechali miasto. Zatrzymali się dopiero przed małym biurem wynajmu w Santa Monica. Jednakże wszystkie umeblowane domki, jakie właściciel miał do zaoferowania, były dla nich za drogie, w dodatku facet żądał komornego za miesiąc z góry, więc w rezultacie pojechali dalej. Wylądowali na uliczce zaniedbanych bungalowów ze stiukowymi elewacjami na przedmieściu Venice, gdzie ich niebieski Buick z przypasanym kufrem zrobił takie wrażenie, że właściciel ich przyjął, mimo że mogli zapłacić komorne tylko za tydzień z góry. Margo uważała, że dom jest obskurny, natomiast Agnes była w siódmym niebie. Powiedziała, że Venice przypomina jej lunapark Hollanda za dawnych lat. - Dlatego mi się właśnie mdło robi - odrzekła Margo. Toni wszedł do środka i padł z miejsca na tapczan, tak że Margo musiała ściągnąć sąsiadów, żeby im pomogli wnieść walizy i kufer. Mieszkali na tej obskurnej uliczce parterowych domków przez tyle miesięcy, że Margo wolała ich nie liczyć wtedy ani potem. Margo zarejestrowała się w agencji aktorskiej pod nazwiskiem Margo de Garrido i została zaraz zaangażowana jako statystka do scen towarzyskich dzięki swoim eleganckim strojom i umiejętności ich noszenia, której nabyła u starego Piquota. Toni przesiadywał w agencji albo kręcił się pod bramą któregoś atelier, gdzie akurat kompletowano obsadę do filmu o tematyce hiszpańskiej czy południowoamerykańskiej, , w szerokoskrzydłym kordobańskim kapeluszu, który kupił u kostiumera, w dopasowanych spodniach, a niekiedy również w kowbojskich butach z ostrogami, ale jak na złość statystów w typie latynoskim było zawsze zatrzęsienie. Zrobił się ponury i drażliwy, obwoził autem po mieście mizdrzących się młodych mydłków, których nie wiadomo skąd brał, aż Margo tupnęła nogą, że auto jest jej i niczyje więcej, i zabroniła mu również sprowadzać koleżków do domu. Obraził się i poszedł sobie, chociaż Agnes, która prowadziła gospodarstwo i zarządzała pieniędzmi przynoszonymi przez Margo, nie chciała mu dać nic na drobne wydatki. Nie było go dwa dni, po czym wrócił zgłodniały z miną zbitego psa. Od tej pory Margo kazała mu wkładać starą liberię szoferską, gdy ją odwoził na plan. Wiedziała, że nie pojedzie w niej nigdzie więcej, tylko wróci do domu przebrać się, a tu Agnes zabierze mu kluczyki od wozu. ; Wróciwszy zmęczona po dniu na planie stwierdzała, że obijał się cały czas po domu brzdąkając na gitarze "Nie będzie już więcej padać", śpiąc i ziewając na wszystkich łóżkach, śmiecąc wszędzie popiołem z papierosów. Uważał, że Margo łamie mu karierę. Najbardziej mierziło ją ; w nim to jego ziewanie. Pewnej niedzieli - po trzech latach mieszkania na różnych przedmieściach Los Angeles, przenoszenia się z jednego domku do drugiego, trzech latach, w ciągu których Margo dość regularnie pracowała na planie jako statystka, ale nigdy nie zwróciła uwagi żadnego reżysera, zawsze zdołała odłożyć dość pieniędzy na odsetki, ale nigdy zebrać dość gotówki na wykupienie biżuterii z banku w Miami - pewnej niedzieli wybrali się na przejażdżkę do Altadeny i w drodze powrotnej musieli się zatrzymać w przygodnym garażu, żeby naprawić przebitą dętkę. Przed garażem stało kilka używanych aut na sprzedaż. Margo zaczęła się przechadzać tam i z powrotem dla zabicia czasu. - Nie reflektowałaby pani przypadkiem na Rolls-Royce'a? - zapytał półżartem mechanik wyjmując lewarek spod koła. Margo wsiadła do wielkiej czarnej limuzyny z czerwonym herbem na drzwiczkach, wypróbowała siedzenie. Rzeczywiście było wygodne. Wychyliła się i spytała: - Ile za niego chcecie? - Tysiąc dolarów. To darmo za takie auto. - No, połowa tego to by może było tanio - powiedziała Margo. Agnes wysiadła z Buicka, podeszła do niej. - Czyś ty oszalała, Margie? - Może - odrzekła Margo i zapytała, ile by jej opuścili, gdyby im oddała Buicka. Mechanik zawołał szefa, młodego człowieka o twarzy ropuchy, w jedwabnej koszuli z monogramem. Margo targowała się z nim o cenę przez bitą godzinę. Toni tymczasem wypróbował auto i orzekł, że chodzi jak marzenie. Był okropnie podekscytowany myślą o prowadzeniu Rolls-Royce'a, nawet używanego. W końcu właściciel wziął Buicka i zgodził się na pięćset dolarów w dziesięciodolarowych ratach tygodniowych. Spisali od ręki kontrakt, przy czym Margo podała jako poręczycieli sędziego Cassidy'ego i Tada Whittlesea. Zmienili tablice rejestracyjne i wrócili wieczorem Rollsem do Santa Monica, gdzie w tym czasie mieszkali. W Beverly Hills, skręcając w bulwar Santa Monica, Margo spytała od niechcenia: - Czy ta stalowa dłoń z mieczem nie przypomina do złudzenia herbu hrabiów de Garrido? - Ludzie tutaj to tacy ignoranci, że i tak się na tym nie poznają-odparł Toni. - Więc ją zostaw na drzwiczkach - powiedziała Margo. - Jasne - zgodził się Toni. - Ładnie wygląda. Wszyscy statyści zrobili wielkie oczy, gdy Toni w swojej schludnej szarej liberii podwiózł ją następnego dnia na plan, lecz Margo ani drgnęła powieka. - To tylko stara bryka rodzinna - odparła na pytanie jednej ze statystek. -- Była zastawiona. - A to twoja matka? - indagowała dalej dziewczyna wskazując kciukiem Agnes odjeżdżającą na tylnym siedzeniu wielkiego błyszczącego automobilu w najlepszej czarnej sukni, z głową dumnie podniesioną do góry. - Ale skądże -powiedziała chłodno Margo. - Dama do towarzystwa. Mnóstwo facetów chciało się z Margo umawiać, ale byli to co najwyżej statyści, operatorzy, rekwizytorzy czy stolarze, więc obie z Agnes uważały, że niewiele jej przyjdzie z takiego towarzystwa. Życie wydawało jej się okropnie samotne po wirze znajomych, mężczyzn, którzy za nią szaleli, transakcji handlowych i Bóg wie czego w Miami. Wieczorami przeważnie grała z Agnes w garibaldkę albo w brydża z dziadkiem, jeśli Toni nie był zbyt poirytowany i raczył się do nich przyłączyć. Czasem wybierali się do kina albo na plażę, gdy było ciepło. Kiedy w Kinoteatrze Chińskim Graumana* odbywała się premiera, przejeżdżali wolno przez zatłoczony Hollywood Boulevard. Rolls prezentował się klasa, a Margo miała szykowną suknię wieczorową na tyle jeszcze modną, że wszyscy brali je za gwiazdy filmowe. Pewnego niedzielnego popołudnia w środku zimy, gdy wiatr miótł tumany pyłu, Margo była szczególnie przygnębiona, bo moda tak się ostatnio zmieniła, że nie mogła już nosić starych toalet, a na nowe nie miała pieniędzy. Zerwała się z krzesła rozsypując na podłogę talię kart pasjansowych i zawołała do Agnes, że muszą się zabawić, bo inaczej oszaleje. Agnes powiedziała, że może w takim razie przejadą się do Palm Springs obejrzeć nowy hotel. Mogliby tam zjeść obiad, jeśli to za bardzo nie nadweręży ich budżetu, a potem zanocować w jakimś obozowisku turystycznym nad Zalewem Saltońskim*. Wygrzaliby sobie trochę kości po przejmujących mgłach Los Angeles. Znalazłszy się w Palm Springs Agnes uznała, że wszystko wygląda zbyt luksusowo i chciała jechać dalej, lecz Margo z miejsca poczuła się w swoim żywiole. Toni był w liberii szoferskiej, więc musiał zostać w aucie. Miał minę jak gradowa chmura i Margo myślała, że pęknie ze złości, gdy mu powiedziała, żeby poszedł coś przegryźć w bufecie na kółkach, ale nie śmiał jej odszczeknąć, bo tuż obok stał szwajcar. Poszły do toalety odświeżyć twarze, a potem jęły się przechadzać pod wielkimi palmami daktylowymi wypatrując, czy nie poznają jakichś aktorów filmowych, gdy Margo usłyszała znajomy głos. Przyglądał jej się ciemny mężczyzna o chudej twarzy, w białym szarszowym garniturze. Zostawił imponującego łysego pana o semickich rysach, z którym gawędził, i podszedł do niej. Miał sztywny krok oficera, który dokonuje przeglądu kompanii prężącej się na baczność. - Panna Dowling - powiedział. - Co za szczęśliwe spotkanie dla obu stron. Margo zajrzała z uśmiechem w ziemistą twarz z tikiem i ciemnymi workami pod oczyma. - Pan jest tym fotografem - odrzekła. Zmierzył ją ostro. - Jestem Sam Margolies - oznajmił. - Szukałem pani po całej Ameryce i Europie. Proszę się zgłosić jutro o dziesiątej do mego biura na zdjęcia próbne. Irwin poda pani szczegóły. - Kiwnął niedbale na tęgiego Żyda. -Pan Harris, panna Dowling. Proszę mi wybaczyć, nigdy nie pozwalam sobie na takie prezentacje, ale chciałem, żeby Irwin panią zobaczył. Irwin, to jedna z najpiękniejszych kobiet Ameryki.-Przesunął dłoń tuż przed twarzą Margo poruszając palcami, jakby modelował w glinie. - Normalnie byłoby niemożliwością sfilmować taką twarz. Tylko ja mogę ją wprowadzić na ekran. Margo poczuła chłód w plecach. Usłyszała, jak Agnes za nią wciąga powietrze szeroko otwartymi ustami. Rozciągnęła powoli kąciki ust w kpiącym uśmieszku. - Popatrz tylko, Irwin! - wykrzyknął Margolies chwytając tęgiego pana za ramię. - Przecież to wcielenie zmysłu komediowego. Ale czemu pani się do mnie nie zgłosiła? - Mówił z silnym akcentem cudzoziemskim, którego Margo nie potrafiła umiejscowić. - Czym sobie zasłużyłem na pani niełaskę? Margo zrobiła znudzoną minę. = To pani Mandeville, moja... towarzyszka. Zwiedzamy trochę Kalifornię. - Co tu jest do zwiedzania oprócz atelier filmowych? - Właśnie, może pan by pokazał pani Mandeville atelier filmowe. Biedaczka tak chce obejrzeć atelier, a ja nie znam żywej duszy w tym kącie świata. Żywej duszy. - Oczywiście, każę komuś pokazać pani wszystko, co pani zechce. Ale tu jest tylko nuda i wulgarność. Irwin, to twarz, której mi było potrzeba do roli tej małej blondyneczki, pamiętasz? Zawracasz mi głowę agencjami, statystkami, bzdurami, a ja nie chcę aktorek. Ale gdzie pani się podziewała, panno Dowling? Miałem cichą nadzieję, że panią spotkam latem w Baden-Baden. Jakoś mi pani pasowała do Baden-Baden. Oczywiście, to idiotyczne miejsce, ale gdzieś trzeba w końcu jeździć. Gdzie pani właściwie była? - Na Florydzie, w Hawanie. W różnych miejscach. Margo pomyślała w duchu, że kiedy ostatni raz widziała Margoliesa, nie używał jeszcze szerokiego brytyjskiego "a". - Rzuciła pani scenę? Margo wzruszyła lekko ramionami. - Rodzina tak mi zatruwała życie. - Nigdy mi się nie podobało, że występuje na scenie! - wykrzyknęła Agnes, która tylko czekała na okazję wtrącenia słówka. - Spodoba się paniom praca w filmie - odezwał się pojednawczo tęgi pan. - Droga Margo - podjął Margolies - to niezbyt wielka rola, ale jak dla pani stworzona, jak stworzona. Wydobędę drzemiącą w pani tajemnicę. A nie mówiłem ci, Irwin, że trzeba wyjść z atelier, rozejrzeć się po świecie, otworzyć księgę żywota? I co, w tym idiotycznym karawan-seraju odkrywamy taką twarz, wcielenie zmysłu komediowego, uśmiech Mony Lizy. To słynny obraz w Paryżu, wart podobno pięć milionów dolarów. Nie pytaj mnie, skąd wiedziałem, że ją tutaj spotkam, ale wiedziałem. Oczywiście, z całą pewnością będziemy mogli powiedzieć dopiero po zdjęciach próbnych. Nigdy z góry nie podejmuję zobowiązań. - Ale nie wiem, proszę pana, czy ja będę mogła - odparła Margo z trzepocącym sercem. - Właściwie się śpieszymy. Mamy ważne interesy w Miami. Sprawy rodzinne, rozumie pan. - To bez znaczenia. Znajdę pani agenta, poślemy tam kogoś. Takie drobiazgi nie mają dla mnie znaczenia. Pewnie nieruchomości? Margo zrobiła nieokreślony ruch głową. - Parę lat temu taki piękny dom, w którym mieszkałyśmy, został cały zmyty przez morze - powiedziała Agnes bez tchu. - Kupią panie ładniejszy. W Malibu Beach albo w Beverly Hills. Nie lubię domów. Jestem niegrzeczny, zatrzymuję panie. Ale zapomną panie o Miami. Tutaj mamy wszystko. Pamięta pani, droga Margo, powie-działem pani tamtego dnia, że kino ma kolosalną przyszłość. Była pani... wie pani, z tym wielkim potentatem automobilowym, zapomniałem jego nazwiska. Powiedziałem, że usłyszy pani o mnie w kinematografie. Rzadko pozwalam sobie na przepowiednie, ale nigdy się nie mylę. Opieram je na wierze w szósty zmysł. - Otóż to - przerwała Agnes -- święte słowa. Jak ktoś naprawdę wierzy w sukces, nie może mu się nie powieść. Zawsze to powtarzam Margie. - Bardzo pięknie powiedziane, droga pani. A więc kochana panno Dowling, w atelier Rozrywki Kontynentalnej o dziesiątej. Każę komuś czekać przy bramie, żeby pozwolili pani szoferowi podjechać aż pod moje biuro. Nie sposób mnie złapać telefonicznie. Nawet Irwina ze mną nie łączą, kiedy pracuję na planie. To będzie dla pani prawdziwe przeżycie, zobaczyć mnie przy pracy. -- Dobrze, jeśli tylko zdążę i mój szofer nie zabłądzi. -- Och, przyjedzie pani -- powiedział Margolies. Złapał Irwina Harrisa za krótką rękę w białej flaneli i pociągnął do jadalni. Elegancko ubrani goście odprowadzili ich wzrokiem. Potem zaczęli się gapić na Margo i Agnes. - Chodźmy do tego bufetu powiedzieć Toniemu -- - szepnęła Mar-go do ucha Agnes. - Pomyślą, że jesteśmy po prostu ekscentryczne. Słowo daję, nigdy nie przypuszczałam, że ten sławny Margolies to on. - Czyż to nie cudowne? - odrzekła Agnes. Były takie podekscytowane, że nie mogły jeść. Wrócili jeszcze tego wieczora do Santa Monica i Margo poszła prosto do łóżka, żeby być następnego dnia wypoczęta. Kiedy rano podjechali za kwadrans dziesiąta pod atelier oświadczono im, że pan Margolies nie zostawił żadnego polecenia. Nikt nic nie wiedział o żadnych zdjęciach. Czekali pół godziny. Agnes z ledwością powstrzymywała łzy. Margo się śmiała. - Facet był pewno zaprawiony i o wszystkim zapomniał. Ale wewnątrz czuła się jak sparaliżowana. Toni właśnie zapalił motor i mieli odjechać, bo Margo nie chciała, żeby ją widziano czekającą tak pod bramą, gdy obok zatrzymał się biały otwarty nieseryjny pierce arrow. Na tylnym siedzeniu samotnie tkwił Margolies w białym Banelowym garniturze i w białym berecie. Rzucił okiem na Rolls-Royce'a i Margo zauważyła, jak drgnął poznawszy ją. Zastukał laską o porcelanowej gałce w szybę dzielącą go od szofera. Potem wysiadł, wsunął rękę do Rolls-Royce'a i ujął Margo za dłoń. - Nie mam zwyczaju przepraszać. Często każę ludziom czekać. Zabieram panią ze sobą. Może przyjaciółka przyjedzie po panią o piątej. Mam pani mnóstwo do powiedzenia i do pokazania. W długim budynku o niepozornym frontonie wsiedli do windy. Na górze Margolies przeprowadził ją przez kilka pokoi biurowych, w których przy rajzbretach pracowali młodzi mężczyźni bez marynarek, stenotypistki stukały na maszynach, na ławkach czekali aktorzy. - Frieda, zdjęcia próbne dla panny Dowling, tylko zaraz - powie-dział mijając sekretarkę za wielkim biurkiem w ostatnim pokoju. Wprowadził ją do swojego gabinetu, obwieszonego chińskimi malowidłami, z wielkim samotnym gotyckim fotelem ustawionym w blasku małego reflektora naprzeciw wielkiego rzeźbionego gotyckiego biurka. - Niech pani siada , Margo kochana. Nie wiem, jak wyrazić rozkosz oglądania twarzy nie skalanej przez kamerę. Nie ma na niej napięcia. Widać, że na pani to nie robi wrażenia. Celtycka świeżość połączona z beztroską szlachetnej Hiszpanii. Od razu wiadomo, że pani nigdy nie stała przed kamerą, przepraszam na chwilę. Opadł na głęboki fotel za biurkiem i zabrał się do telefonowania. Od czasu do czasu wzywał stenotypistkę, której coś dyktował cichym głosem. Margo siedziała i siedziała. Myślała, że Margolies o niej zapomniał. W pokoju było gorąco i duszno, oczy zaczynały jej się kleić. Walczyła z ogarniającą ją sennością, gdy nagle Margolies zerwał się zza biurka i zawołał: - Chodź, kochana~ zejdziemy na dół. Przez pewien czas Margo pozowała przed kilkoma kamerami w suterenie pachnącej tynkiem, po czym Margolies zabrał ją na lunch w zatłoczonej restauracji przy atelier. Czuła, jak wszyscy zerkają ukradkiem znad talerzy co to za nową dziewczynę przyprowadził Margolies. Przy jedzeniu wypytywał ją o jej dzieciństwo na wielkiej plantacji trzciny cukrowej na Kubie i lata pensjonarskie w Nowym Jorku. Potem się rozgadał o Karlsbadzie, Baden-Baden i Marienbadzie oraz o tym, jak południowa Kalifornia powoli się otrząsa ze swojej dawnej pożałowania godnej wulgarności. - Mamy tu już wszystko, co istnieje na świecie - powiedział. Po lunchu poszli do sali projekcyjnej obejrzeć świeże zdjęcia próbne. Zjawił się również pan Harris z cygarem w zębach. Wszyscy patrzyli w milczeniu na wielkie białoszare zbliżenia Margo, która się obracała, uśmiechała nieszczerze, podrzucała głowę, robiła miny, otwierała i zamykała usta, pokazywała zęby, wywracała oczy. Margo czuła się okropnie oglądając siebie. Lubiła się na fotografiach, tutaj wszystko wydawało jej się takie wyolbrzymione. Pan Harris chrząkał od czasu do czasu i w jego ustach czerwono rozbłyskało cygaro. Margo doznała ulgi, gdy taśma się skończyła i znowu zaległy ciemności. Potem zapaliły się światła i wszyscy ruszyli do wyjścia, obok rumianego operatora bez marynarki, który otworzył na całą szerokość drzwiczki kabiny projekcyjnej, żeby obejrzeć przechodzącą Margo. Margo na próżno próbowała wyczytać z jego twarzy, jak wypadła. Na podeście zewnętrznej klatki schodowej Margolies wyciągnął do niej chłodno dłoń i powiedział: - Do widzenia, najdroższa Margo. Czeka na mnie sto osób. Margo myślała, że to koniec, ale on ciągnął: - Stronę finansową omówicie we dwoje z Irwinem. Ja się nie wyznaję w tych sprawach. Życzę przyjemnego popołudnia. Z tymi słowy, wymachując laseczką, zawrócił do sali projekcyjnej. Pan Harris wyjaśnił, że Margolies zawiadomi, kiedy jej będzie potrzebował na planie, a tymczasem podpiszą kontrakt. Czy Margo ma agenta? Nie? Więc poleca jej swojego przyjaciela, pana Hardbeina, który już będzie umiał dbać o jej interesy. Gdy się zjawił Hardbein i zasiedli w gabinecie Harrisa, on za biurkiem, a oni dwoje naprzeciwko, Margo stwierdziła, że podsuwają jej do podpisu trzyletni kontrakt z wynagrodzeniem trzystu dolarów tygodniowo. - Ojej - wykrzyknęła - obawiam się, że mnie to okropnie znudzi na tak długą metę! Nie będą panowie mieli nic przeciwko temu, że zadzwonię po moją przyjaciółkę, panią Mandeville? Nie znam się zupełnie na tych sprawach. Czekali długo na Agnes zabijając czas rozmową o pogodzie. Ale Agnes stanęła na wysokości zadania. Rozgadała się o wcześniejszych zobowiązaniach, napiętych interesach, nieruchomości, której muszą doglądać, powiedziała, że nie warto, żeby panna Dowling rezygnowała z projektowanej podróży dookoła świata dla takich marnych pieniędzy, prawda, kochanie?, i że jeśli zgodzi się w ogóle zagrać w tym filmie, to tylko przez wzgląd na dawną przyjaźń z panem Margoliesem. Oczy-wiście, panna Dowling zawsze ponosiła ofiary na rzecz swojej pracy, ona zresztą też i teraz jest również gotowa urobić sobie ręce po łokcie, byleby zapewnić pannie Dowling taki sukces, na jaki zasługuje i jaki, Agnes jest o tym święcie przekonana, osiągnie, bo kiedy się w coś mocno wierzy niezbrukanym sercem, Bóg zawsze sprawi, że wszystko układa się po myśli. Następnie zaczęła się rozwodzić o tym, jaką okropną rzeczą jest niewiara, i w rezultacie wyszły od Harrisa punkt o piątej, akurat gdy w atelier się kończyła praca, ze starannie schowanym w torebce Agnes trzymiesięcznym kontraktem na pięćset dolarów tygodniowo. - Mam nadzieję, że magazyny będą jeszcze otwarte - powiedziała Margo. - Muszę sobie sprawić parę toalet. Na przednim siedzeniu Rolls-Royce'a siedział koło Toniego żylasty mężczyzna z szarą twarzą i konopną czupryną, ubrany w kostium do konnej jazdy. Wsiadając do auta Margo i Agnes zmierzyły złym okiem jego płaską potylicę. - Do Taskera i Hardinga na Hollywood Boulevard, Paryskie Stroje - poleciła Agnes. - Jej, to cudownie, że sobie sprawisz trochę nowych toalet - szepnęła Margo do ucha. Kiedy Toni wysadził nieznajomego na rogu Hollywood Boulevard i Bulwaru Zachodzącego Słońca, ten skłonił się sztywno i ruszył szerokim chodnikiem. - Toni - zaczęła Margo - ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie obwoził swoich znajomków moim autem. Tak długo gderały obie z Agnes, że Toni dojechał do domu w szewskiej pasji i oznajmił, że jutro się wyprowadza. - Ciągle mnie tylko wykorzystujecie. Stoicie mi na drodze do kariery. To był Max Hirsch. Jest austriackim hrabią i słynnym graczem w polo. Następnego dnia Toni faktycznie spakował swoje rzeczy i wyniósł się z domu. Okazało się, że pięćset dolarów tygodniowo nie starcza wcale na tak wiele, jak sobie wyobrażały Agnes i Margo. Po pierwsze, agent, pan Hardbein, potrącał z tego dziesięć procent dla siebie, po drugie, Agnes obstawała przy wpłacaniu pięćdziesięciu dolarów na poczet długu w Miami, tak by Margo odzyskała wreszcie swoją biżuterię. Przeprowadzka do nowego domu w eleganckiej dzielnicy Santa Monica też kosztowała mnóstwo. Do tego dochodziła pensja kucharki i pokojówki, a trzeba było zaangażować i szofera, gdy zabrakło Toniego. Dużo pieniędzy szło również na toalety, agenta reklamowego, różnego rodzaju składki dobroczynne i datki w atelier, od których nie sposób się było wymówić. Agnes była cudowna. Wszystkim się zajmowała. Ilekroć wypływała jakaś sprawa finansowa, Margo ściskała palcami skronie, zamykała na moment oczy i wydawała cichy jęk. - To okropne, ale ja zupełnie nie mam głowy do interesów. To właśnie Agnes wyszukała nowy dom, willę w stylu portorykańskim z przeuroczymi balkonami, pełną hiszpańskich antyków. Wieczorami Margo siadywała w wielkim fotelu przed kominkiem w przestronnym salonie i grała z Agnes w garibaldkę. Otrzymały parę zaproszeń od aktorów i innych ludzi, których Margo poznała w atelier, lecz postanowiła, że nigdzie nie będzie chodziła, dopóki się nie zorientuje, kto się naprawdę liczy w Hollywood. - Inaczej gotoweśmy się wpakować w towarzystwo, które nam bardziej zaszkodzi, niż pomoże - mawiała. - Święta prawda - potakiwała Agnes. - Tak jak wpadłyśmy z tymi okropnymi bliźniakami w Miami. Toniego nie widziały aż do czasu, kiedy się zjawił pijany pewnej niedzieli koło szóstej, akurat gdy oczekiwały pierwszej wizyty Sama Margoliesa. Oznajmił, że chce do spółki z Maxem Hirschem założyć szkołę gry w polo i musi mieć natychmiast tysiąc dolarów. - Ależ, Toni - obruszyła się Agnes - skąd Margo ci weźmie taką sumę. Przecież wiesz dobrze, jakie mamy wydatki. Toni zrobił wielką awanturę, rzucał się i wrzeszczał, powtarzał, że Agnes i Margo złamały mu karierę sceniczną, a teraz chcą mu uniemożliwić karierę filmową. - Byłem za cierpliwy! - wykrzykiwał bijąc się w piersi. - Pozwoliłem babom doprowadzić się do ruiny. Margo zerkała co chwila w stronę kominka, na którym stał zegar. Dochodziła siódma. W końcu wysupłała dwadzieścia pięć dolarów i kazała Toniemu przyjść w połowie tygodnia. - Znowu się narkotyzuje - powiedziała po jego wyjściu. - Prędzej czy później doprowadzi się do obłędu. - Biedny chłopiec - westchnęła Agnes. - Nie jest zły, tylko słaby. - Boję się, że ten Szwab go weźmie w swoje obroty i napyta nam biedy. Facet ma gębę kryminalisty. Muszę chyba znaleźć dobrego adwokata i wystąpić o rozwód. - Wyobrażasz sobie, jaki by się zrobił huczek? - jęknęła Agnes. - Tak czy inaczej, Toni musi zniknąć ze sceny - odparła Margo. -Nie pozwolę, żeby nędzny makaroniarz siedział mi na karku do końca życia. Margolies spóźnił się o godzinę. - Jak tu spokojnie - powiedział. - Czy to możliwe w febrycznym Hollywoodzie? - Cóż, Margo jest prostą, ciężko pracującą dziewczyną - odrzekła Agnes i zebrawszy szycie do koszyczka zaczęła się wycofywać boczkiem z salonu. Margolies, nie zdjąwszy nawet białego beretu, osunął się na fotel i wyciągnął do ognia kabłąkowate nogi. - Nie podoba mi się tylko ta pretensjonalność. - Nie podoba się panu? - spytała Agnes od drzwi. Margo zaproponowała cocktail, ale Margolies odparł, że nie pije, a gdy pokojówka podała obiad, który Margo przygotowywała cały dzień, zjadł tylko grzankę i sałatę. - Nigdy nie jem i nie piję w towarzystwie. Przychodzę tylko patrzeć i rozmawiać. - Dlatego wyschłeś na wiór - zażartowała Margo. - Pamiętasz, jak wyglądałem za dawnych czasów? W okresie nowojorskim? Nie mówmy o tym. Ja jestem pozbawiony pamięci. Żyję teraźniejszością. Obecnie myślę o filmie, w którym zagrasz główną rolę. Nigdy nie chodzę na przyjęcia, ale dzisiaj musisz ze mną pójść do Irwina Harrisa. Będzie mnóstwo ludzi, których powinnaś poznać. Pokaż mi swoje suknie. Powiem ci, którą włożyć. Odtąd musisz mnie zawsze zabierać, kiedy będziesz sobie sprawiać nowe toalety. - Wspinając się za nią po skrzypiących schodach do sypialni, dorzucił: - I musimy ci znaleźć inne lokum. To nie jest dla ciebie odpowiednie tło. Zbyt peryferyjne. Margo dziwnie się czuła jadąc obok Sama Margoliesa szerokimi palmowymi alejami Beverly Hills. Kazał jej włożyć starą .żółtą suknię wieczorową kupioną przed laty u Piquota, którą Agnes niedawno dała do przeróbki i podłużenia krawcowej Francuzeczce odkrytej w Los Angeles. Margo miała lodowate dłonie i drżała, że Margolies usłyszy, jak jej się w piersiach tłucze serce. Chciała powiedzieć coś komicznego, lecz nic jej nie przychodziło do głowy, zresztą i tak nie na wiele by się to zdało, bo Margolies nigdy się nie śmiał. Zastanawiała się, o czym może myśleć. Siedział koło niej sztywno, z dłońmi na kolanach, widziała jego twarz, wąskie czoło z czarną grzywką, wydęte wargi, krogulczy profil taki ciemny na tle latarni ulicznych. Miał na sobie ciągle to samo białe flanelowe ubranie, do tego biały fontaź z brylantową szpilką w kształcie kija golfowego. Kiedy auto skręciło na podjazd i sunęło między drzewami ku rzędowi wysokich oświetlonych okien sięgających aż do ziemi, Margolies powiedział: - Jesteś w strachu, że się będziesz nudziła? Otóż czeka cię niespodzianka. Zobaczysz, mamy tutaj, w Kalifornii, coś, co wcale nie ustępuje salonom nowojorskim i zagranicznym, do których przywykłaś. - Obrócił ku niej twarz i w blasku okien zalśniły białka jego oczu, obwisłe worki pod nimi i wilgotne szerokie wargi. Ścisnął jej dłoń i podjął szeptem, pomagając jej wysiąść z auta: - Będziesz tu najelegantszą kobietą, ale tylko w takim sensie, w jakim jedna gwiazda świeci jaśniej od innych. Kierując się w stronę lokaja przy drzwiach Margo z trudem pohamowała chichot. - Ależ ty umiesz czarować - powiedziała. - Mówisz jak... jak natchniony. - Wszyscy mnie uważają za natchnionego - odrzekł głośno Margolies ściągając łopatki i stając sztywno na baczność, żeby ją przepuścić przez szerokie oszklone drzwi do hallu. Najgorsze było wejście do szatni i zdjęcie płaszcza. Kobiety, które poprawiały twarze i dokonywały ostatnich muśnięć fryzury, obróciły się jak na komendę i zmierzyły ją szybkimi spojrzeniami rozpoczynając od pantofelków, przebiegając po pończochach, nie omijając ani jednej haftki na sukience, badając szyję, czy nie ma na niej zmarszczek, i kończąc na włosach, czy nie są farbowane. Margo od razu wiedziała, że powinna mieć pelerynkę z gronostajów. Szczególnie jedna stara wiedźma w sukni całej jak z tłuczonego lodu, stojąca z papierosem koło drzwi toalety, przewierciła ją wzrokiem iście rentgenowskim. Margo miała wrażenie, że odczytuje cenę na jej figach. Poczuła się nieco lepiej, gdy czarna pokojówka, przerzucając sobie przez ramię jej płaszcz, posłała jej szeroki życzliwy uśmiech. Ale gdy Margo się odwróciła, znowu wszystkie spojrzenia zbiegły się na jej plecach i zawisły jak blaszanka przywiązana psu do ogona. Głowa do góry, przecież cię nie zjedzą, powtarzała sobie zamykając za sobą drzwi do toalety. Żałowała, że nie ma przy niej Agnes, która by z pewnością była cała wniebowzięta, że wszyscy są tacy czarujący. Margolies czekał na nią w hallu pełnym skrzących się kandelabrów. W wielkiej sali grała orkiestra i kręciły się pary taneczne. Margolies poprowadził ją w stronę kominka na przeciwległym krańcu. Podeszli się z nimi przywitać Irwin Harris i pan Hardbein, podobni jak bliźniaki w obcisłych frakach. Margolies nie patrząc uścisnął im dłonie, po czym usiadł plecami do sali przed kominkiem, w wielkim rzeźbionym fotelu, identycznym jak ten, który miał w studio. Pan Harris poprosił ją do tańca i wszystko potoczyło się tak, jak w każdym światowym towarzystwie. Przynajmniej do momentu, kiedy się znalazła na parkiecie w ramionach Rodneya Cathcarta. Poznała go od razu z filmów, zaskoczyło ją tylko, że na twarzy ma rumieńce, a pod dandysowskim frakiem ciepłe ciało i silne mięśnie. Był wysokim opalonym młodym mężczyzną o włosach jak łuski złotych rybek i angielskim zwyczaju mamrotania pod nosem. Margo czuła się zmarznięta i drżąca, dopóki nie zaczęła z nim tańczyć. Po pierwszym tańcu poprosił ją o następne, a w przerwach prowadził do bufetu na końcu sali i namawiał do picia. Margo ściskała w ręce wysoką niebieską szklankę, ledwo maczając wargi w szkockiej z wodą sodową, on natomiast za każdym razem wychylał kilka nie rozcieńczonych szkockich i zjadał kopiasty talerzyk sałatki z kurczęcia. Był lekko wstawiony, ale nic nie wskazywało, by się upijał bardziej. Nie odzywał się, więc i ona milczała upajając się tańcem z nim. Od czasu do czasu, gdy dotarli w tańcu na koniec parkietu, widziała całą salę w wielkim lustrze nad kominkiem. Raz, znalazłszy się pod odpowiednim kątem, spostrzegła oczy Margoliesa wpatrzone w siebie z wysokiego rzeźbionego oparcia fotela obróconego do bierwion na kominku. Odniosła wrażenie, że ją bacznie obserwuje. Migoczące odblaski ognia nadawały jego twarzy ciepły żywy wyraz, którego nigdy na niej nie widziała. Lecz zaraz przedzieliły ich blond głowy, kędzierzawe głowy, łyse głowy, nagie ramiona, ramiona w czerni - i Margo straciła z oczu ten koniec sali. Dochodziła pewnie północ, kiedy przy stoliku ze szkocką wyłonił się Margolies. - Serwus, Sam - powitał go Rodney Cathcart. - Jak tam wszystkie dzienne sprawy? - Czas na nas, Rodney. Musisz puścić pannę Dowling, biedaczce pęka już pewno głowa od tego hałasu. - Dobrze, staruszku - odparł Rodney Cathcart i odwrócił się plecami, żeby sobie nalać jeszcze jedną szkocką. Odebrawszy płaszcz z szatni Margo zastała czekającego na nią w hallu pana Hardbeina. Skłonił się ściskając jej dłoń. - Mogę pani zdradzić, że zrobiła pani prawdziwą furorę. Wszystkie kobiety się dopytują, czego pani używa do farbowania włosów.-Śmiech zabulgotał pod jego szeroką kamizelką. - Czy nie wstąpiłaby pani któregoś dnia do mnie do biura? Zjedlibyśmy razem lunch i porozmawiali przy okazji o naszych sprawach. Margo lekko się wstrząsnęła. - To miło z pana strony, ale ja z zasady nie chodzę do biur. Nie znam się na interesach. Może pan raczej do nas zadzwoni, dobrze? Kiedy wyszła na werandę w stylu kolonialnym, zobaczyła, że w długim białym automobilu na podjeździe siedzi obok Margoliesa Rodney Cathcart. Uśmiechnęła się i usiadła między nimi tak obojętnie, jakby przez cały czas niczego innego nie oczekiwała. Auto ruszyło. Nikt się nie odzywał. Margo nie mogła się zorientować, dokąd jadą-palmowe aleje z szeregiem latarni wyglądały wszędzie jednakowo. Zatrzymali się przed wielką restauracją. - Pomyślałem sobie, że dobrze by było coś przegryźć -.powiedział Margolies ściskając jej dłoń, gdy wysiadała. - Nic nie jadłaś przez cały wieczór. - To rozumiem - wymamrotał Rodney Cathcart, który wyskoczył z auta pierwszy. - Człowiek nabiera wilczego apetytu, jak się tak wyhasa. Maitre d'hótel ukłonił się prawie do ziemi i poprowadził ich przez salę pełną świdrujących oczu do stolika zarezerwowanego dla nich na skraju parkietu. Margolies jadł kruszone pszenne suchary, które popijał mlekiem, Rodney Cathcart spałaszował befsztyk, a Margo dziobnęła parę razy widelcem pasztecik z homarem. - Mężczyzna musi się napić po czymś takim - mruknął Rodney Cathcart odsuwając talerz, który wymazał do czysta frytkami. Margolies podniósł dwa palce. - Tutaj to zabronione. Jacy my jesteśmy głupi w tym kraju! Jacy oni głupi! Wywrócił oczy do Margo. Margo w ostatniej chwili powstrzymała mrugnięcie, którym już, już miała mu odpowiedzieć, tak że drgnęła jej tylko powieka. Zamiast tego posłała mu ten powolny półuformowany uśmiech, nad którym się tak rozpływał w Palm Springs. Margolies się podniósł. - Chodź, kochana. Mam ci coś do pokazania. Idąc za nim z Rodneyem Cathcartem po czerwonym dywanie czuła szmerek podniecenia przebiegający po sali, taki sam, jaki się robił zawsze w Miami, gdy się pokazała gdzieś po śmierci Charliego Andersona. Margolies zawiózł ich do wielkiego kremowego budynku mieszkalnego. Wjechali windą na górę i Margolies otworzył kluczykiem zatrzask. - To moja skromna kawalerska garsoniera - powiedział wprowadzając ich do środka. Był to obszerny ciemny pokój z antresolą pod sufitem za haftowanymi kotarami. Na ścianach wisiało mnóstwo najrozmaitszych płócien olejnych, każde z osobną lampką u góry. Na podłodze pod ścianami stały tapczany przykryte skórami zebr i lwów. - Och, jak tu cudownie! - wykrzyknęła Margo. Margolies obrócił się do niej z uśmiechem. - Prawda, królewskie urządzenie? Pewno widywałaś często podobne wnętrza w zamkach kastylijskich grandów? - Z ust mi to wyjąłeś - przytaknęła Margo. Rodney Cathcart wyciągnął się jak długi na jednym z tapczanów. - Sam, stary druhu - powiedział - nie masz przypadkiem tego wspaniałego kanadyjskiego piwka? Tylko dolej do niego trochę Guinnessa*, dobrze? Margolies wyszedł do pokoiku kredensowego i zamknęły się za nim wahadłowe drzwi. Margo kręciła się po pokoju oglądając barwne obrazy i półki powykręcanych chińskich figurek, od których widoku przeszedł ją zimny dreszcz. - Co tam robisz, Margo, chodź tu! - zawołał Rodney Cathcart z tapczanu. - Podobasz mi się. Mów mi Sid, wszyscy przyjaciele mnie tak nazywają. To brzmi bardziej po amerykańsku. - Czemu nie? - odparła Margo podchodząc od niechcenia do tapczanu. Rodney Cathcart wyciągnął do niej rękę. - Łapa - powiedział. - Bądźmy przyjaciółmi. - Ścisnął dłoń, którą mu podała, i spróbował ją pociągnąć do siebie na tapczan. - Nie chciałabyś mnie pocałować, Margo? Miał piekielny uścisk, z ledwością opierała się jego sile. Do pokoju wrócił Margolies z butelkami i szklaneczkami na tacy, którą postawił na hebanowym stoliczku koło tapczanu. = Tutaj zawsze pracuję -oznajmił. - Natchnienie wymaga odpowiedniego otoczenia. Siadaj, Margo. - Wskazał tapczan, na którym leżał Rodney Cathcart. - Sam zastrzeliłem tego lwa. Przepraszam was na chwilę. Wszedł po schodkach na górę i na antresoli zapaliło się światło. Potem zamknęły się jakieś drzwi i światło znikło. Pokój oświetlały teraz tylko lampki nad obrazami. Rodney Cathcart usiadł na brzegu tapczanu. - Na miłość Boską, mała, napij się czegoś. Margo wyrwał się chichot. - Już dobrze, Sid, nalej mi ździebko ginu - powiedziała i usiadła obok niego na tapczanie. Był taki przystojny. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła się z nim całować. Ale zaraz poczuła dłoń sunącą w górę pod sukienką, więc musiała się poderwać i uciec na drugi koniec pokoju, znowu oglądać obrazy. - Och, niemądra jesteś - westchnął Rodney Cathcart opadając z powrotem na tapczan. Z góry nie dochodził żaden dźwięk. Margo obleciał lekki strach, co Margolies tam robi. Wróciła do tapczanu nalać sobie jeszcze odrobinę ginu. Raptem Rodney Cathcart się poderwał, chwycił ją z tyłu i ugryzł w ucho. - Skończ z tymi sztubackimi numerami - powiedziała nieruchomiejąc; nie chciała się z nim mocować, żeby jej nie podarł sukienki. - Taki już jestem - szepnął jej do ucha. - Podniecasz mnie do białej gorączki. Przed nimi stał Margolies z jakimiś papierami w ręku. Margo nie miała pojęcia, jak dawno wszedł. Rodney Cathcart opadł z powrotem na tapczan, zamknął oczy. - Margo, usiądź tutaj, kochana - odezwał się Margolies, jakby nigdy nic. - Chcę ci opowiedzieć pewną historię. Zobaczymy, czy ci przemówi do przekonania. Margo poczuła, jak się rumieni. Rodney Cathcart oddychał za jej plecami równo i głęboko, jakby już spał. - Jesteś zmęczona zawrotnym kołowrotkiem europejskich stolic-zaczął Margolies. - Jesteś córką starego oficera, twoja matka nie żyje. Bywasz mnóstwo, na zabawach, obiadach, przyjęciach. Mężczyźni starają się o twoją rękę. Twój ojciec jest francuskim albo może hiszpańskim generałem. Ojczyzna go wzywa. Mają go posłać do Afryki, żeby stłumił bunt barbarzyńskich Berberów. Chce cię zostawić w klasztorze, ale ty nie chcesz o tym słyszeć. Jedziesz za nim. - Oczywiście - wtrąciła Margo skwapliwie. - Przeszwarcowałabym się na okręt, żeby z nim popłynąć na wojnę. - Tym samym statkiem płynie młody amerykański student, który uciekł, żeby wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Będzie to twój przyjaciel Sid. Poznajecie się, wszystko układa się między wami cudownie. Ale twój ojciec zapada na ciężką chorobę. W tym czasie jesteście już w glinianym forcie obleganym przez tubylców, hordę wyjących krwiożerczych dzikusów. Sid przedziera się przez blokadę, żeby przywieźć lekarstwo konieczne do ocalenia życia twemu ojcu. Po powrocie zostaje aresztowany jako dezerter. Ty pędzisz co tchu do Tangieru, żeby skłonić konsula amerykańskiego do interwencji. Życie twego ojca jest ocalone. Wracasz w ostatniej chwili, gdy Sid już stoi przed plutonem egzekucyjnym. Szczęśliwie jest obywatelem amerykańskim, otrzymuje order. Generał całuje go w oba policzki, oddając swoją uroczą córkę w jego silne ramiona... Nie chcę, żebyś o tym teraz mówiła. Niech ci to zapadnie głęboko w umysł. Oczywiście to tylko pierwszy szkic. Historia jest bzdurna, ale daje reżyserowi pole do popisu. Już widzę, jak ryzykujesz wszystko, opinię, nawet życie, żeby ocalić człowieka, którego kochasz. No, a teraz odwiozę cię do domu. Patrz, Sid już śpi. Jest jak zwierzę, prymitywna blond bestia. Podawszy jej płaszcz, Margolies położył jej na moment dłonie na ramionach. - Jest jeszcze jedna sprawa, chciałbym, żeby ci zapadła głęboko w serce. Nie w umysł, tylko w serce. Nie odpowiadaj mi od razu, omów to ze swoją czarującą przyjaciółką. Za jakiś czas, gdy skończymy ten film, chciałbym, żebyś została moją żoną. Jestem wolny. Przed laty, w innym świecie, miałem jak każdy mężczyzna żonę, ale uzgodniliśmy, że do siebie nie pasujemy i każde poszło swoją drogą. Teraz będę za bardzo zajęty. Nie masz pojęcia, ile absorbujących szczegółów trzeba rozstrzygać. Kiedy reżyseruję film, nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, ale kiedy wysiłek twórczy się skończy, za jakieś trzy miesiące, chcę, żebyś została moją żoną. Nie odpowiadaj teraz. Nie rozmawiali przez całą drogę powrotną do Santa Monica. Margolies prowadził, Margo siedziała obok niego, jechali w gęstej lepkiej białej mgle porannej. Gdy auto się zatrzymało przed jej drzwiami, pochyliła się i pogłaskała go po policzku. Sam, to był cudowny wieczór - powiedziała. Agnes była okropnie niespokojna, że Margo tak długo nie wraca. Spacerowała nerwowo w szlafroku, w domu paliły się wszystkie światła. - Nękało mnie nieokreślone uczucie, kiedy wyszłaś. Zadzwoniłam do madame Estery spytać, co o tym myśli. Okazało się, że ma dla mnie wiadomość od Franka. Pamiętasz, powiedziała ostatnim razem, że Frank stara się przezwyciężyć niekorzystne fluidy. - Co to za wiadomość, Agnes? - Że osiągniesz sukces, jeśli tylko będziesz stanowcza. Och, Margie, musisz za niego wyjść. Frank to nam właśnie usiłował przekazać. - Rety! - powiedziała Margo padając na łóżko, gdy tylko się znalazła w sypialni na górze. - Ledwo żyję. Bądź aniołem i powieś moje ubranie, Agnes. Z podniecenia Margo nie mogła zasnąć. W pokoju było widno, przez zamknięte powieki widziała czerwone światło. Musi się przespać, będzie wyglądała jak zmora, jeśli się nie prześpi. Zawołała na Agnes, żeby jej dała aspirynę. Agnes jedną ręką uniosła jej głowę na poduszce, drugą przechyliła do ust szklankę z wodą. Tak samo podawała jej lekarstwa, kiedy Margo była małą dziewczynką i leżała chora. Ni z tego, ni z owego przyśniło jej się, że właśnie kończy występ we "Wszyscy to robią", różowa czeluść twarzy huczy oklaskami, ona się odwraca i wybiega za kulisy, prosto w rozpostarte ramiona Franka Mandeville'a, który na nią czeka w swojej czarnej pelerynie, oplatają ją czarne ramiona, ona się osuwa na ziemię, peleryna ją dusi, nad nią wisi Frank, szarpie na niej sukienkę, przez jego ramię widzi śmiejącego się Toniego, jest ubrany cały na biało, w białym berecie, w fontaziu z brylantową szpilką w kształcie kija golfowego, podskakuje i klaszcze w ręce. Widać krzyczała przez sen, bo nad nią wyrosła Agnes. Nie, Agnes próbuje jej coś powiedzieć. Margo drżąca usiadła na łóżku. Agnes była cała podekscytowana. -- Okropna historia, Margie. Toni jest na dole, chce się z tobą koniecznie widzieć. Już wie z gazet. Trąbią wszystkie, że będziesz grała z Rodneyem Cathcartem w nowym filmie pana Margoliesa. Toni się wścieka. Mówi, że jest twoim mężem, więc powinien doglądać twoich interesów. Że to jego święte prawo. - A to menda - powiedziała Margo. - Przyprowadź go na górę. Która godzina? Wyskoczyła z łóżka i podbiegła do toaletki poprawić twarz. Słysząc, że wchodzą po schodach, narzuciła różową koronkową lizeskę i wskoczyła z powrotem do łóżka. Była bardzo rozespana, gdy Toni wkroczył do pokoju. - Stało się coś, Toni? - spytała. - Ja tu głoduję, a ty zarabiasz trzy tysiące tygodniowo. Wczoraj nie mieliśmy z Maksem na obiad. Chcą nas wyrzucić z mieszkania. Prawnie należy mi się wszystko, co zarabiasz. Jestem za miękki, pozwalam się oszukiwać. Margo ziewnęła. - Nie jesteśmy na Kubie, mój drogi. - Uniosła się na łóżku. -Słuchaj, Toni, rozstańmy się jak przyjaciele. Kontrakt nie został jeszcze podpisany. Co gdybyśmy po podpisaniu wyasygnowały ci jakąś sumkę, tak żebyś mógł wrócić do Hawany i założyć ze swoim przyjacielem szkołę gry w polo? Twoim nieszczęściem jest oderwanie od domu. - To by było wspaniale! - przyklasnęła Agnes. - Kuba to wymarzone miejsce na taką szkołę. Tyle tam turystów i w ogóle. Toni wyprostował się sztywno. - Jesteśmy wierzącymi chrześcijanami, Margo. Oboje wiemy, że Kościół zabrania rozwodów. Agnes tego nie rozumie. - Jestem o całe niebo lepszą chrześcijanką od ciebie. Dobrze to wiesz, ty... ty... - zaczęła Agnes piskliwie. - Mniejsza o to, Agnes. Nie będziemy dyskutować o religii przed śniadaniem. - Margo usiadła i pod kołdrą przyciągnęła kolana do brody. -- Widzisz, Toni, obie z Agnes wierzymy, że Mary Baker Eddy głosiła prawdę. Usiądź tutaj, Toni. Tyjesz, mój drogi, przestaniesz się podobać chłopcom, jak utracisz swoją dziewczęcą figurę. Toni usiadł na łóżku, zapalił papierosa. Margo odgarnęła mu z czoła sztywne czarne włosy. - Zrozum, przeżyliśmy razem różne ciężkie chwile. Mam nadzieję, że mi nie pokrzyżujesz szyków w momencie, gdy się przede mną otwiera życiowa szansa. - Jestem nicpoń, wesz - wybuchnął Toni. - co gdybyś mi płaciła tysiąc miesięcznie? To tylko trzecia część tego, co zarabiasz. Ty to roztrwonisz. Kobietom niepotrzebne pieniądze. - Aha, niepotrzebne! Jakbyś nie wiedział, ile trzeba inwestować, żeby zarabiać w tym zawodzie. - Dobrze, więc niech będzie pięćset. Wiesz, że się nie rozumiem na rachunkach. Jestem jak dziecko. - Ja też się nie rozumiem. Zejdźcie na dół oboje z Agnes i omówcie sprawę, a ja się tymczasem wykąpię i ubiorę. Niedługo przychodzi krawcowa i fryzjer. Po południu mam ze sto rozmaitych spotkań. Bądź grzecznym chłopcem, Toni. Poklepała go po policzku i Toni wyszedł z Agnes potulny jak baranek. Wróciwszy na górę, gdy Margo się wykąpała, Agnes powiedziała cierpko: - Margie, powinnaś była się już dawno rozwieść z Tonim. Ten Szwab, który go wziął w swoje łapy, to niebezpieczny typ. Wiesz, co by powiedział na skandal pan Hays*? - Wiem, byłam skończoną idiotką. - Muszę się poradzić w tej sprawie Franka. Jestem po południu umówiona z madame Esterą. Może Frank nam podsunie jakiegoś godnego zaufania adwokata. - W każdym razie nie możemy z tym iść do Vardamana. Jest adwokatem i pana Hardbeina, i Sama. Musiałam być niespełna rozumu, żeby sobie tak związać ręce. Zadzwonił telefon. Był to pan Hardbein w sprawie kontraktu. Margo posłała Agnes do jego biura dla omówienia warunków. Przez całe popołudnie, stojąc przed wysokim tremem, obskakiwana przez krawcową z ustami pełnymi szpilek, zachodziła w głowę, co począć. Kiedy koło piątej przyszedł Sam obejrzeć suknie, siedziała jeszcze z włosami pod suszarką. - Bardzo pociągająco wyglądasz z głową w tym aparacie -powie-dział - w tym powiewnym negliżu, z rąbkiem koronki brukselskiej między kolanami. Zapamiętam to. Mam pamięć absolutną. Nigdy nie zapominam nic, co widziałem. To cały sekret wyobraźni wzrokowej. Gdy Agnes wróciła po nią Rollsem, Margo nie mogła się pozbyć Sama. Chciał je wieźć swoim autem bez względu na to, dokąd jadą. - Nie powinnaś mieć przede mną sekretów, kochana - tłumaczył łagodnie. - Przekonasz się, rozumiem wszystko, wszystko. Znam cię lepiej niż ty sama. Stąd moja pewność, że cię potrafię poprowadzić przed kamerą. Zgłębiłem wszystkie tajniki twojej twarzy i twojej pięknej dziewczęcej duszyczki, takiej pełnej porywów. Nie zaskoczy ani nie zgorszy mnie nic, co zrobisz. - To się świetnie składa - odparła Margo. Sam odjechał obrażony. - Och, Margie, nie możesz tak traktować pana Margoliesa -jęknęła Agnes. - Łatwiej mogę się obejść bez niego niż on beze mnie - odparła Margo. - Musi mieć nową gwiazdę. Mówi się, że jego akcje bardzo spadły. - Zdaniem pana Hardbeina, to dlatego, że wylał swego agenta reklamowego. W rezultacie wyruszyły późno z domu. Madame Estera mieszkała w obskurnej dzielnicy w centrum Los Angeles. Kazały się szoferowi zatrzymać dwie przecznice wcześniej i poszły dalej pieszo uliczką wyblakłych parterowych domków przypominających przedmieście Venice, na którym mieszkały z Tonim przed laty po przyjeździe na zachodnie wybrzeże. Margo szturchnęła Agnes. - Nic ci to nie przypomina? Agnes obróciła się do niej zasępiona. - Powinno się pamiętać tylko piękne przyjemne rzeczy, Margie. Madame Estera mieszkała w wielkim starym drewniaku z szerokimi werandami i popękanym gontowym dachem. Za brudnymi oknami spuszczone były wszystkie rolety. Agnes zapukała od tyłu, do drzwiczek z matową szybą. Otworzyła je natychmiast chuda siwa kobieta o staro-panieńskim wyglądzie, ostrzyżona na pazia. - Spóźniłyście się - syknęła. - Madame jest w transie. Oni nie lubią czekać. Trudno będzie się teraz włączyć. - Ma wiadomość od Franka? - spytała szeptem Agnes. - Jest bardzo zagniewany. Wątpię, czy się ponownie odezwie. Proszę mi podać rękę. Ujęła Agnes, Agnes ujęła Margo i weszły gęsiego do ciemnego korytarza oświetlonego tylko małą czerwoną żaróweczką, a stamtąd do kompletnie ciemnego pokoju pełnego oddechów ludzkich i szurgotu przesuwanych stóp. - Myślałam, że to będzie seans prywatny - szepnęła Margo. - Cii - syknęła jej Agnes w ucho. Gdy oczy jej przywykły do ciemności, Margo dostrzegła przez olbrzymi okrągły stół kołyszącą się wielką nalaną twarz madame Estery, a wkoło stołu niewyraźne plamy innych twarzy. Zrobiono im miejsce i Margo usiadła z dłonią w czyjejś gorącej mokrej dłoni. Na stole przed madame leżało mnóstwo białych kartek. Panowała zupełna cisza, tylko obok niej oddychała ciężko Agnes. Zdawało się, że mijają godziny, nim cokolwiek zaczęło się dziać. Nagle Margo spostrzegła, że madame Estera ma szeroko otwarte oczy, widać jednak tylko jej białka. Z jej ust wydobył się głęboki baryton przemawiający językiem, którego nie rozumiała. Ktoś z kręgu włączył się w tym samym języku, najwidoczniej zadając pytania. - To Hindus Sidi Hassan - szepnęła Agnes. - Czasami udziela nieocenionych porad giełdowych. - Cisza! - pisnęła raptem madame Estera wysokim kobiecym głosem, od którego Margo mało nie zamarło serce. - Frank czeka. Nie, już go odwołano. Kazał powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Że jutro przekaże wiadomość, na którą czekają zainteresowane osoby. I żeby jego mała dziewczynka pod żadnym pozorem nie podejmowała żadnych kroków bez zasięgnięcia rady swojej ukochanej Agnes. Agnes wybuchnęła histerycznym łkaniem. Czyjaś dłoń stuknęła Margo w ramię, po czym ta sama siwa kobieta poprowadziła je do tylnego wyjścia. Miała sole trzeźwiące, które podsunęła Agnes do powąchania. Przed otworzeniem drzwiczek z matową szybą oznajmiła: - Należy się pięćdziesiąt dolarów. Po dwadzieścia pięć od osoby. Madame kazała powiedzieć, żeby ta piękna panienka więcej tu nie przychodziła. Może to być dla niej niebezpieczne, bo otaczają nas wrogie siły. Natomiast pani Mandeville niech przyjdzie po wiadomości. Madame mówi, że jej nic nie grozi, bo ma duszę dziecka. Gdy wyszły na ulicę, okazało się, że jest już ciemny wieczór i wszędzie palą się światła. Margo podniosła kołnierz futra, żeby jej przypadkiem ktoś nie poznał. - Widzisz, Margie - powiedziała Agnes, kiedy się usadowiły na miękkich poduszkach starego Rollsa -wszystko będzie dobrze, Frank nad nami czuwa. Daje ci do zrozumienia, że powinnaś jak najprędzej wyjść za pana Margoliesa. - Cóż, chyba to nie bardziej straszne niż trzyletni kontrakt - od-parła Margo. Kazała szoferowi wracać jak najszybciej, bo Sam miał ją zabrać na premierę do Kinoteatru Graumana. Zajechawszy wkoło podjazdu przed drzwi willi spostrzegły od razu na marmurowej ławce w ogrodzie Toniego i Maksa Hirscha. - Ja się z nimi rozmówię - oświadczyła Agnes. Margo wbiegła na górę i zabrała się do przebierania. Siedziała w figach przeglądając się w lustrze, kiedy do sypialni wpadł Toni. W świetle lampki nad toaletą Margo zobaczyła, że ma podbite oko. - Co to, zacząłeś się bawić w boks, Toni? - spytała nie obracając się. - Maks mi podbił oko za to, że nie chciałem tu iść - rzucił Toni bez tchu. - Margo, on mnie zabije, jak nie dostanę od ciebie tysiąca. Nie wyjedziemy stąd, póki nam nie dasz czeku. I musimy mieć trochę gotówki, bo Maks urządza przyjęcie, a drań handlarz nie chce dostarczyć alkoholu, dopóki nie zobaczy pieniędzy. Maks mówi, że występujesz o rozwód. Jak możesz? Kościół nie uznaje rozwodów. Nie chcę mieć takiego grzechu na sumieniu. Nie dam ci rozwodu. Margo wstała, obróciła się do niego przodem. - Podaj mi szlafrok z łóżka, Toni. Nie mam zamiaru zaziębić się na śmierć. Nie uważasz, że za bardzo utyłam? Przybyło mi od zeszłego tygodnia dwa funty. Posłuchaj, Toni, ten Szwab doprowadzi cię do zguby. Pozbądź się go, wyjedź gdzieś znowu na kurację. Nie chciałabym, żeby cię capnęli federalni za zażywanie narkotyków. Nie dalej jak wczoraj zrobili w San Pedro wielką obławę. Toni wybuchnął płaczem. - Musisz mi dać ten czek. On mi połamie wszystkie kości. Margo zerknęła na swój zegarek na toaletce koło wielkiego pudła z pudrem. Ósma. Lada chwila zjawi się Sam. - Dobrze - powiedziała - ale od dziś będą pilnowali domu dwaj detektywi, rozumiesz, co to znaczy? Spróbujcie jeszcze raz swoich numerów, a wylądujecie obaj w kryminale. Jeśli wam się zdaje, że Sam Margolies nie potrafi utrącić w gazetach każdej kompromitującej wzmianki o nas, to się głęboko mylicie. A teraz zejdź na dół i powiedz Agnes, żeby wam wypisała ten czek i dała wszystkie pieniądze, jakie są w domu. Z tymi słowy zabrała się do ubierania. Po paru minutach przybiegła na górę zapłakana Agnes. - Co my teraz poczniemy? Dałam im czek i dwieście dolarów gotówką. Och, to okropne! Czemu Frank nas nie ostrzegł? Wiem, patrzy na nas z góry, ale czemu nam nie poradzi, co zrobić z tym strasznym człowiekiem? Margo weszła do garderoby, wciągnęła nowiuteńką suknię wieczorową. - Przede wszystkim z samego rana wstrzymamy wypłatę czeku. A jeszcze dzisiaj, zaraz, zadzwonimy do biura detektywistycznego, żeby przysłali dwu ludzi do pilnowania domu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Trzeba z tym raz skończyć. Wściekła, przeszła wielkimi krokami po pokoju, w białej cekinowej sukni z przybraniem ze strusich piór. Spostrzegła swoją sylwetkę w wielkim trójskrzydłowym lustrze między łóżkami. Zbliżyła się, obejrzała swoje trzy odbicia w białej mieniącej się sukni. W oczach miała błękitne iskierki, policzki zaróżowione. Z tyłu zbliżyła się Agnes z diademem ze sztucznych diamentów, który Margo zamierzała włożyć na głowę. - Och, Margie - wykrzyknęła - wyglądasz oszałamiająco! Zapukała pokojówka z wiadomością, że pan Margolies już czeka. Całując Agnes na pożegnanie Margo spytała: - Teraz, kiedy domu pilnują detektywi, nie będziesz się już chyba, bała, kochanie? Narzuciła na ramiona pelerynkę z gronostajów, przysłaną po południu do obejrzenia, i wyszła na podjazd. Na tylnym siedzeniu auta siedział rozparty Rodney Cathcart we fraku. W jego ogorzałej pociągłej twarzy błysnął rząd doskonałych zębów, kiedy się do niej uśmiechnął. Sam wysiadł, żeby jej pomóc. - Margo, kochana, twój widok zapiera dech. Wiedziałem, że to dla ciebie wymarzona suknia. - Oczy świeciły mu się bardziej niż zwykle. - Dziś jest bardzo ważny wieczór, tak orzekły gwiazdy. Powiem ci o tym później. Kazałem nam obojgu postawić horoskopy. W rojnym tłocznym westybulu, przeciskając się wśród natrętnych spojrzeń w oślepiającym blasku reflektorów do sali, Margo i Rodney Cathcart musieli się zatrzymać i powiedzieć do mikrofonu parę słów o nowym filmie i swojej współpracy z Samem Margoliesem. Kiedy mistrz ceremonii spróbował skłonić do powiedzenia czegoś również jego, Sam odwrócił się gniewnie i wszedł do kinematografu nie patrząc w prawo ani w lewo, jakby dokoła nie było żywej duszy. Po spektaklu pojechali do restauracji i siedzieli jakiś czas przy stoliku. Rodney Cathcart zamówił cynaderki. - Nie jedz za dużo, Sid - powiedział Margolies. - W domu czeka piece de resistance*. Rzeczywiście, kiedy w restauracji zaczęło się przerzedzać i pojechali do garsoniery Sama, zastali stół nakryty na trzy osoby i kelnera Filipińczyka, który podał na zimno łososia i sałatkę z homarów ~ otworzył dla nich butelkę szampana. Tym razem Margo postanowiła sobie pofolgować, jadła i piła do woli. Rodney Cathcart sprzątnął prawie całego łososia mrucząc, że jest piramidalny, a nawet Sam, choć uważał, że go to zabije, zjadł talerzyk sałatki z homarów. Margo, cała w szampańskich wirach i chichotach, ani spostrzegła, kiedy Filipińczyk i Sam Margolies się ulotnili, a ona i Sid wylądowali na tapczanie nakrytym lwią skórą. - Więc wychodzisz za Sama - stwierdził Sid wychylając duszkiem kieliszek szampana. Kiwnęła głową. - Grzeczna dziewczynka. - Sid zdjął frak i kamizelkę, powiesił je starannie na krześle. - Nie cierpię ubrań -oświadczył. - Musisz mnie odwiedzić na moim ranczo. To jest coś. - Ale tak cudownie wyglądasz we fraku - powiedziała Margo. - Fakt - przytaknął. Przyciągnął ją i posadził sobie na kolanach. - Ależ, Sid, nie możemy tego robić tutaj. Nie na lwiej skórze Sama. Sid znalazł jej wargi, zaczął ją całować. - Prawda, jaki jestem podniecający? Poczekaj, jak się rozbiorę. - Co ty? Co ty? - powtarzała Margo. Nie mogła mu się oprzeć, był za silny. Czuła jego ręce coraz głębiej pod sukienką. - A, co mi tam-powiedziała sobie. Sid wstał i przyniósł jej jeszcze kieliszek szampana. Dla siebie napełnił po brzegi faskę, w której na początku wieczora był lód. . - A co do tego lwa, to była śmierdząca granda. Sam go rzeczywiście zastrzelił, ale to był lew z zoo. Wystawili do odstrzału stare sztuki na jednej z tych parszywych lwich farm. Nie sposób było spudłować. Urządzili regularną jatkę. Wychylił szampana i nagle rzucił się na nią. Upadła na tapczan przygniatana jego ramionami. Wirowało jej w głowie. Przespacerowała się po pokoju próbując złapać dech. - Dobranoc, ślicznotko - powiedział Sid, włożył ostrożnie kamizelkę i frak i zniknął w drzwiach. Margo wirowało w głowie. Wrócił Sam z arkuszem papieru i jął jej demonstrować mnóstwo obliczeń. Nie spuszczał z jej twarzy błyszczących wypukłych oczu, gdy próbowała czytać. Ręce mu się trzęsły. - To dziś w nocy - powtarzał - dziś w nocy przecinają się linie naszego życia. Jesteśmy małżeństwem, czy tego chcemy, czy nie. Ja nie wierzę w wolną wolę, a ty, kochana? Margo wirowało w głowie. Nie mogła wykrztusić słowa. - Chodź, dziecko, jesteś zmęczona. Jego głos szemrał jej uspokajająco nad uchem. Pozwoliła się Samowi zaprowadzić do sypialni, delikatnie rozebrać i ułożyć w czarnej jedwabnej pościeli w wielkim łożu z filarkami. Był biały dzień, gdy ją odwiózł do domu. Detektyw pilnujący posesji przytknął dłoń do kapelusza, kiedy skręcali na podjazd. Widok jego szerokiej twarzy mopsa podniósł ją na duchu. Agnes, już na nogach, krążyła po salonie w kwiecistym pikowanym szlafroku, z gazetą w ręce. - Gdzieś ty była? - wykrzyknęła. - Och, Margie, zaprzepaścisz całą urodę, jak będziesz się tak prowadziła. Przecież to dopiero początki twojej kariery. Przeczytaj to, tylko się nie zdenerwuj. Pamiętaj, że ci to wyjdzie na dobre. - Podała Margo "Los Angeles Timesa" wskazując ostromanikiurowanym różowym paznokciem nagłówek. - Nie mówiłam, że Frank nad nami czuwa? ZABÓJSTWO STATYSTY PODCZAS LIBACJI Zniknięcie Znanego Gracza w Polo Aresztowanie Marynarzy George Cook i Fred Costello, dwaj umundurowani rekruci z pancernika "Kenesaw", oszołomieni alkoholem lub narkotykami, zostali zatrzymani do wyjaśnienia w suterenie kamienicy czynszowej przy Higueras Drive 2234 w San Pedro, gdzie według zeznań mieszkańców przez całą noc trwała pijatyka. Obok nieprzytomnych marynarzy znaleziono ciało młodego mężczyzny z czaszką zmiażdżoną uderzeniem tępego narzędzia. Mężczyzna, zidentyfikowany jako Kubańczyk nazwiskiem Antonio Garńdo, swego czasu statysta w kilku czołowych Hollywoodzkich atelier filmowych, oddychał jeszcze, gdy policja się włamała do sutereny w odpowiedzi na telefoniczne skargi mieszkańców. Czwarty uczestnik libacji, obywatel niemiecki nazwiskiem Maks Hirsch, który dzielił z przystojnym młodym Kubańczykiem elegancki bungalow w Mimosie i uchodził w oczach niektórych za austriackiego arystokratę, zbiegł, nim policja przybyła na miejsce tragedii. Do wczesnych godzin rannych nie udało się ustalić miejsca jego pobytu. Pokój zawirował szerokimi kręgami przed oczami Margo. - Mój Boże! - jęknęła. Wchodząc na górę musiała się z całej siły trzymać poręczy, żeby nie spaść. Zerwała z siebie ubranie, napuściła wody do wanny i wyciągnęła się z zamkniętymi oczami w gorącej kąpieli. - Och, Margie - doszedł ją z pokoju lament Agnes - twoja wspaniała nowa suknia wygląda jak szmata. Sam Margolies i Margo polecieli wziąć ślub w Tucson. Zaprosili tylko Agnes i Rodneya Cathcarta. Po ceremonii ślubnej Margolies wręczył sędziemu pokoju nowiutki banknot studolarowy. W drodze powrotnej było dość burzliwie i wielki warkotliwy trzymotorowy Ford rzucał solidnie przy przelocie nad pustynią. Margolies, w swoim białym berecie, mienił się na twarzy, ale z uporem twierdził, że jest rozkosznie. Rodney Cathcart i Agnes wymiotowali bez żenady do tekturowych pojemników. Margo czuła, jak jej śliczny uśmiech zamienia się w rozpaczliwy skurcz, ale udało jej się jakoś utrzymać śniadanie ślubne. Gdy aeroplan wylądował i dotoczył się pod budynek lotniska, kazali fotoreporterom czekać pół godziny, nim się odważyli zejść po schodkach, zarumienieni i uśmiechnięci, obrzucani przez personel konfetti i serpentynami, wśród terkotu kamer filmowych. Rodney Cathcart musiał wysuszyć prawie do dna półlitrową butelczynę szkockiej, żeby nogi się pod nim nie uginały. Margo demonstrowała swój uśmiech nad burzą żółtych orchidei, które na nią czekały w lodówce na lotnisku, Agnes zaś była nieprzytomna z podniecenia, bo Sam jej też zafundował orchidee, tyle że lawendowe, i kazał ze wszystkimi zejść z aeroplanu prosto w obiektywy kamer. Po blasku pustyni i dziurach powietrznych, w które się zapadał aeroplan, przyjemnie było się znów znaleźć w garderobie w atelier. O trzeciej mieli już oboje zrobioną charakteryzację i Margolies bez wstępów przystąpił w małej salce na parterze do filmowania zbliżeń Margo i Rodneya Cathcarta w uścisku na tle narożnika glinianego fortu. Sid był rozebrany do połowy, miał tylko na piersi dwa skrzyżowane pasy z nabojami, a na głowie płócienne kepi Legii Cudzoziemskiej. Margo była w białej sukni wieczorowej i w atłasowych pantofelkach na wysokim obcasie. Pasy z nabojami przeszkadzały i uścisk nie bardzo im wychodził. Margolies, wymachując przed sobą laseczką o porcelanowej gałce, co chwila zeskakiwał z małej skrzynki, na której stał za kamerą, i wybiegał w blask kliega*, przed którym Margo i Sid padali sobie raz po raz w objęcia, nim wreszcie trafili na pozę, która mu odpowiadała. - Sid, mój drogi, musisz ich porwać. Z każdego drgnienia twoich ramion musi emanować namiętność. Nie możesz być sztywny jak kukła. Wszyscy ją ubóstwiają, to piękne kruche pulsujące krwią wcielenie kobiecości, gotowe poświęcić wszystko dla mężczyzny, którego kocha. Margo, najdroższa, mdlejesz, musisz się zrobić zupełnie bezwładna. Gdyby cię nie podtrzymywały jego silne ramiona, osunęłabyś się na ziemię. Sid, mój chłopcze, nie jesteś instruktorem, który uczy młodą pannę pływania, tylko zrozpaczonym kochankiem w obliczu śmierci. Wszyscy będą się z tobą utożsamiać, muszą czuć, że ją kochasz ich miłością, miłością wszystkich łaknących uczucia, piękna, silnych wrażeń, ale zapomnij o tym, rozluźnij się, mój drogi, zapomnij o mnie, o kamerze, jesteście sami we dwoje, chwytacie rozpaczliwie chwilę, jesteście sami, biją tylko wasze dwa serca, ty i najpiękniejsza dziewczyna świata, najnowsza ulubienica mas... Tak, dobrze! Nie ruszajcie się! Kamera! KRONIKA LXIII ale parę minut później urojony ląd znikł równie szybko i tajemniczo, jak się pojawił, i znów miałem przed sobą bezmiar cichego oceanu bez śladu życia Lelek wrzeszczy, Nockę wieszczy, Ja w te pędy Kraść jej względy LINDBERGH W NIEBEZPIECZEŃSTWIE ZASKOCZONY FALĄ WZBURZONĄ PRZEZ DZIÓB KRĄŻOWNIKA Wysoko w górach Tennessee, Z dala od pokus świata tego, Wsparty na dwururce, o Turnera córce Śnił syn starego papy Kelly'ego. NIEPRZEBRANE TŁUMY WYLEGŁY NA POWITANIE LINDBERGHA reporter pstryka zdjęcia zawieszony karkołomnie na rei Z młodego Dana był wielki zuch, Co nie zwykł nosa spuszczać na kwintę MIASTO ROZENTUZJAZMOWANE ŚMIAŁYM WYCZYNEM WITA Z GŁĘBI SERCA PILOT WYKONUJE AKROBACJE POWIETRZNE Do córki Turnera żar w nim ciągle wzbiera~ Więc załadował dwustrzelną flintę. LUMINARZE ŻYCIA PUBLICZNEGO WITAJĄ LOTNIKA WYBUCHEM ENTUZJAZMU ZAMIESZANIE W HOTELU lotnik omal nie wypadł z auta, które nagle skoczyło w lukę otwierającą się w tłumie Nieodrodny, Kelly'ego syn, Po górach gonił do bitki gotów, Z płomieniem w oku i flintą u boku Szukając Zeba Turnera pomiotu. SANKTUARIUSZE* MASZERUJĄ W ULEWNYM DESZCZU papierowa nawałnica zasypała Broadway Strzały się niosły wierchami śród chmur, Wiatry daleko gnały ich echa LINDY STANIE NA CZELE WIELKIEJ LINII POWIETRZNEJ Po świecie się rozszedł szumny hyr, Szeroko Dan Kelly zasłynął, Wybił do nogi Turnerów klan mnogi I zeszedł się z Zeba dziewczyną. spośród stłoczonych ludzi, wśród których stał dotąd ukryty, wybiegł niski łysawy mężczyzna z twarzą stężałą z przejęcia i wspiął się szybko do aeroplanu, jakby w obawie, że ktoś może go zatrzymać. Był z gołą głową, w zwykłym ubraniu, tylko zamiast marynarki miał skórzaną kurtkę. Wcisnął się na siedzenie obok Chamberlina*, nie patrząc ani na tłum, ani na swoją własną żonę, która stała trochę z boku przed aeroplanem, z oczami okrągłymi z podziwu. Zawarczał motor i aparat potoczył się po runwayu, zatrzymał się, zawrócił, po czym wzniósł się popisowo. ARCHITEKT Pewnego parnego późnowiosennego dnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego siódmego do Chicago przyjechał wysoki osiemnastoletni młodzieniec o pięknych oczach i dumnej rasowej głowie. W kieszeni miał siedem dolarów, które (po kupnie biletu z Madison) pozostały mu z sumy uzyskanej w lombardzie za "Żywoty" Plutarcha, "Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego" Gibbona oraz stary paltot z futrzanym kołnierzem. Przed wyjazdem z domu na poszukiwanie praktyki w biurze architektonicznym (na Uniwersytecie Stanu Wisconsin nie było studium architektury, które by mu zamuliło głowę zwietrzałymi koncepcjami spod znaku Beaux-Arts*) młody człowiek był świadkiem, jak z powodu źle ułożonego dzikiego muru w filarach, skąpienia materiałów przez nieuczciwych budowniczych celem wygospodarowania łapówek dla polityków oraz być może jakiegoś drobnego, ale krytycznego błędu w obliczeniach architektonicznych zawaliła się kopuła kapitolu stanowego w Madison; długo nie mógł zapomnieć huku pękających sklepień, walących się murów, wzbijanych tumanów pyłu, zmasakrowanych ciał zabitych i umierających, które wynoszono z gruzów, zastygłych twarzy sinych od kurzu. Wędrując po centrum Chicago, przechodząc tam i z powrotem przez rzekę, w zgiełku i turkocie pojazdów, w dudnieniu ładownych platform i furgonów, w stukocie kopyt tęgich perszeronów, w buczeniu holowników ciągnących barki, w basowych syrenach parostatków czekających na podniesienie zwodzonych mostów, rozmyślał o wielkim kontynencie ciągnącym się tysiąc mil na wschód, na południe i na północ, trzy tysiące mil na zachód, o kontynencie, na którym wszędzie, wokół kopalni, na nadbrzeżach nowozakładanych portów, wzdłuż biegu rzek, dokoła węzłów kolejowych, wyrastają baraki, parowozownie, wieże szybowe, elewatory zbożowe, składy, magazyny, kamienice czynszowe, pyszne rezydencje bogaczy okolone przestronnymi ocienionymi trawnikami, zwieńczone kopułami kapitole stanowe na wzgórzach, hotele, kościoły, opery, audytoria. Długim energicznym krokiem zmierzał ku wszechmożnej przyszłości otwierającej się w każdej stronie kontynentu przed młodym człowiekiem zdecydowanym nie szczędzić trudu rąk ani wysiłku twórczej myśli. Jeszcze tego dnia dostał pracę w biurze architektonicznym. Frank Lloyd Wright był wnukiem walijskiego kapelusznika i kaznodziei, który osiadł w żyznej dolinie wisconsinskiej, Spring Valley, i dochował się licznego potomstwa farmerów, pastorów i nauczycielek. Ojciec Wrighta był również kaznodzieją, niespokojnym niezrównoważonym Nowoangielczykiem, który parał się medycyną, głosił słowo Boże w kościele baptystów w Weymouth, w stanie Massachusetts, a potem w kościołach unitariańskich na Środkowym Zachodzie, uczył muzyki, studiował sanskryt i w końcu rzucił rodzinę. Młody Wright urodził się na farmie dziadka, chodził do szkół w Weymouth i w Madison, pracował latem na farmie wuja w Wicon-sinie. Jego studia architektoniczne ograniczyły się do lektury Viollet-le-Duca*, bałwochwalcy trzynastego wieku i czystych geometrycznych form gotyckich budowli kamiennych, oraz do siedmiu lat terminowania u Louisa Sullivana w chicagowskiej firmie Adler i Sullivan*. (To Louis Sullivan był tym, który po Richardsonie* wymyślił wszystko, cokolwiek nowego wymyślono w dziewiętnastowiecznej architekturze amerykańskiej.) Opuszczając Sullivana, Frank Lloyd Wright miał już wykrystalizowany własny charakterystyczny styl, który nazwał architekturą prerii*. Wznosił w Oak Parku* przestronne wille podmiejskie dla bogaczy, pierwsze budowle, które rozrywały okowy wielowiekowej tradycji krępującej wyobraźnię architektów amerykańskich, odrzucały wysłużone plinty, kapitele i tympanony przywleczone przez stulecia z Akropolu, przeżyte szablony rzymskiej murarki, półzatarte seksterny palladiańskie*. Frank Lloyd Wright torował drogę do śmigłych konstrukcji ze szkła i stali, kładł podwaliny pod dzień dzisiejszy. Entuzjastycznie sięgał po nowe materiały, stal sprężoną, szkło, beton, milion nowych metali i stopów. On, syn i wnuk kaznodziejów, głosił swoją ewangelię na kalce technicznej, projektując z myślą o Ameryce przyszłości, nie o Europie przeszłości. On, wynalazca rzutów poziomych, prawodawca przyszłościowego języka dźwigarów, naucza młodych ludzi dochodzących do dojrzałości w czasach ucisku, wtłoczonych w papierowe przegródki uświęconego porządku finansowego, który ogranicza ich życie i plany feudalnymi daninami pasożyt-niczego pieniądza, kładącego się cieniem na każdym naturalnym procesie, odrzucającego postęp na rzecz obcinania kuponów: Obywatel należycie zmieszczaniały staje się maklerem frymarczącym głównie ludzkimi słabościami lub też pomysłami i wynalazkami innych, poruszającym dźwignie i naciskającym guziki nie swojej potęgi, danej mu mocą mechanizacji... A obok niego i pod nim, a nawet w jego sercu, gdy śpi, tyka nieprzerwanie licznik kosztów najmu, w taki czy inny sposób dopingujący tego niezmordowanego konsumenta do nieustającej walki o mniej czy bardziej oględny czy bezwzględny przyrost kapitału lub też przeciwko niemu. Młodym ludziom, którzy trawią dni i noce nad planami nowych klitek czynszowych w blokach czynszowych ustawianych sztorcem na kamiennym bruku, głosi horyzonty swoich lat chłopięcych, przyszłość, która się nie zasadza na hossie stu wybranych akcji o parę punktów ani na wzroście przewozów, ani na powiększeniu salda kredytowego w banku, ani na zwyżce stopy procentowej od pożyczek krótkoterminowych, lecz jest czystą nową konstrukcją wznoszoną od fundamentów, nastawioną na użyteczność i zaspokajanie potrzeb, zwróconą ku nowej Ameryce, nie ku starej Europie i Azji splugawionej cierpieniem. Nazwał Usonią* szeroki rojny pas, którym nowy naród przewiąże olbrzymi kontynent między Atlantykiem a Pacyfikiem. Propaguje ideę Usonii: Łatwo pojąć, w jaki sposób gmatwanina prymitywnych budowli utylitarnych, na podobieństwo prymitywnych rusztowań na wspaniałym gmachu, zadawała gwałt krajobrazowi w niemowlęctwie naszego rozwoju mechanicznego... Prymitywne cele wieku pionierskiego zostały osiągnięte, może więc teraz rozebrać rusztowania, aby się ukazało prawdziwe dzieło, wytwór kultury narodu. Jak wielu pionierów, proroków, reformatorów, Frank Lloyd Wright miał burzliwe życie. Użerał się z dziećmi, kłócił z żonami, łamał rozliczne tabu, popadał w konflikty z prawem, prowadził procesy rozwodowe, bankrutował, a prasa brukowa cały czas deptała mu po piętach, popołudniówki trąbiły wielkimi tytułami o jego nieszczęściach, rozgłaszały jego romanse, zachłystywały się koszmarem pożaru jego domu w Wisconsinie*. Jak na ironię, budynkiem, który może nazwać najbardziej swoim, jest Hotel Imperialny* w Tokio, jeden z niewielu gmachów, które przetrwały bez szwanku trzęsienie tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego (dzień, w którym nadeszła depesza zawiadamiająca go, że budynek wytrzymał oszczędzając życie tylu a tylu ludziom, był, jak pisze, jednym z jego najszczęśliwszych dni), a o jego projektach większość Amerykanów dowiedziała się po raz pierwszy z publikacji niemieckich. Jego kariera jest pełna śmiałych projektów, które nie zostały zrealizowane. (Jakże często kaznodzieje słyszą swój głos obijający się głuchym echem w pustych ścianach, konstruktorzy śledzą pokłady kurzu nawarstwiające się na ich przemyślnych projektach, architekci patrzą, jak ich plany żółkną i kruszą się zwinięte w rulony na półkach!) Dwukrotnie odbudowywał dom, w którym mieszka w dolinie swego dziadka w Wisconsinie, po pożarach i kataklizmach, które by na resztę życia złamały większość ludzi*. Pracuje w Wisconsinie, prosty szczupły siwowłosy mężczyzna, którego synowie są architektami i do którego pracowni zjeżdżają się praktykanci z całego świata*, pracuje nad projektem nowego miasta (nazwał je Miastem Rozległych Pól*). Bliskie i Dalekie zostało przezwyciężone (dla wyobrażenia sobie nowego miasta trzeba wymazać wszystkie zakorzenione przyzwyczajenia przeszłości, budować wspólnotę nowymi narzędziami od fundamentów). Dla architekta liczą się tylko zastosowania: niewiarygodne zwielokrotnienie funkcji, naprężenie i wytrzymałość metalu, dynamo, cewka elektryczna, radio, fotokomórka, motor spalinowy, szkło, beton; oraz potrzeby. (Powiedzcie nam, doktorowie filozofii, jakie są potrzeby człowieka. Na pewno człowiek winien być przynajmniej nie więziony, nie straszony, niegłodny, niezmarznięty, nie pozbawiony miłości, winien nie musieć pracować dla mocy, których nigdy nie widział i które się nic a nic nie liczą z możliwościami i potrzebami mężczyzn, kobiet i dzieci.) Budowa domu to organizacja życia jego budowniczych i mieszkańców. Budowle kształtują cywilizacje, tak jak komórki plastra kształtują obyczaje pszczół. I może w końcu zadufany projektant, fuszer w betonie i cygan plastyk na usługach bogatych pań pragnących sobie kupić poklask ekscentrycznym urządzeniem mieszkania, zostaną mimo woli zmuszeni przez logikę możliwości i potrzeb, przez nie kończącą się walkę z podskórnym nurtem dziedzicznego pieniądza do proponowania rozwiązań, których realizacja będzie kształtowała nowe życie; bo tylko w wolności możemy wybudować miasto Usonię. Wizje Franka Lloyda Wrighta przyoblekają się w ciało. Jego projekty, jak niegdyś słowa Walta Whitmana, porywają młodych. Frank Lloyd Wright, arcykapłan nowego budownictwa, nie cierpi na brak uznania nigdzie z wyjątkiem własnej ojczyzny. KRONIKA LXIV NIESAMOWITĄ RYBĘ WYŁOWIONO Z MORZA SARGASSOWEGO w nocy, kiedy resztę fabryki spowijała cisza, w długim niskim budynku za laboratorium badawczym krzątały się niewyraźne postacie, odrażające w maskach gazowych PRZEMYT ALKOHOLU ZBLIŻA NARODY Na górskiej stacyjce złapałem pociąg, Przysiadłem w wagonie przy oknie ŻONA ZAMORDOWANA, ZATRZYMANO MĘŻA nadchodzące wybory nie odbierają snu ludziom interesu* ZŁOWROGIE PRZECZUCIA PORUSZAJĄ MOSKWĘ PRZYWÓDCY ZWIĄZKOWI NIE DOPUSZCZENI NA AMBONY wyobraźnia wzdryga się na sprawozdania dochodzące z Moskwy. Owi mordercy postawili się poza nawiasem społeczeństwa. Okazali się wściekłymi psami cywilizowanego świata PRACODAWCY Z WALL STREET ROZPRASZAJĄ GRATYFIKACJAMI TROSKI GWIAZDKOWE Patrzyłem, jak moja najmilsza stoi Samiutka na deszczu i moknie ZAPEWNIENIE O NASZEJ SUPREMACIE POWIETRZNEJ KRAINA TAK GÓRZYSTA, JAKBY STANĘŁA DĘBA Wpakowałem się w niezłą kabałę, Szeryfa kulką poczęstowałem Czy nie słyszeliście miękkich kroków, skradających się ku wam w ciszy nocnej? TROCKI PRZYPUSZCZA ATAK NA STALINA człowiek uduszony na ulicy ... chlipię po kryjomu, Mój miły musi uchodzić z domu POSZUKIWANIA KOBIETY, KTÓRA SIĘ RZUCIŁA Z SIEKIERĄ NA PANIĄ Z TOWARZYSTWA WSZYSCY ŚCISKAJĄ DŁONIE BOHATEROM ŚMIERĆ DZIEWCZYNY W ZAGADKOWYM SKOKU Z WYSOKOŚCI To jest mężczyzna, co potrzebuje Kobiety takiej jak ja kompletnie zagubiony we mgle nad Meksykiem POTWIERDZA SIĘ, ŻE ROSJA POWSTAJE Tańczę, lecz oczy mam pełne łez, Nie ciebie do piersi przyciskam SZEŚĆSET OSÓB STRACONYCH NA RAZ W KANTONIE ZAPOWIADA SIĘ ROK KONIUNKTURY w ramach naszej służby konsultacji inwestycyjnych przyjmujemy zlecenia na ekspertyzy, sprawdzamy wszelkie papiery wartościowe, jakie państwo posiadają, i dostarczamy ich bezstronnej oceny i ewaluacji. W ciągu całego roku informujemy państwa okresowo o wszelkich istotnych zmianach, a w razie nagłego pojawienia się jakichkolwiek niepokojących symptomów natychmiast zawiadamiamy OKO KAMERY (49)* piechotą z Plymouth do North Plymouth w ostrym powietrzu zatoki Massachusetts za każdym krokiem cienkie zimne ciurknięcie przez podeszwę jednego pantofla patrzysz na szare drewniane domki pod gołąbkowobłękitnym niebem kwietniowym na białe płaskodenne łodzie rybackie zakotwiczone na butelkowoprzejrzystej płyciźnie na ławicę żółtego piasku i na łupkową zatokę niebieskomarszczoną ku wschodowi to tutaj wylądowali pierwsi przybysze Okrągłe Łby* łupieżcy zamków królobójcy wrogowie ucisku to tutaj stali zbici w gromadkę po zejściu z zatłoczonego okrętu cuchnącego zęzą na plaży która była niczyja między oceanem który był niczyj a olbrzymim borem który był niczyj ciągnął się za góry którymi biegły tropy jelenie w głąb zielonych dolin którymi spływały rzeki tam gdzie Czerwonoskórzy uprawiali swoje poletka wysokiego zboża* dalej i dalej na zachód przez trzy stulecia przybysze brnęli mozolnie na niewiarygodny zachód aż dzisiaj w drodze z Plymouth do North Plymouth wychodząc zza zakrętu za małym jeziorkiem i wierzbami o żółtych gałązkach powlekających się zielenią widzisz Fabrykę Lin wielkie szopy i hale zabudowania fabryczne wszystkie jednego rozmiaru wszystkie poczerniałe na jeden brudny odcień wysoki kwadratowy komin długie dachy równe proste czworoboki zagradzające morze Plymouthska Fabryka Lin to tutaj pracował niedawny przybysz wróg ucisku który pragnął niegrodzonego świata kiedy go wyrzucili z fabryki handlował rybami znali go inni przybysze mieszkający w poczerniałych drewnianych domkach kupowali u niego ryby słuchali jego słów chodzili za jego wózkiem od domu do domu pytasz ich Jaki był? czemu się boją wspominać Barta boją się że go znali spłoszone oczy zwężają im się zachodzą strachem? fryzjer mężczyzna w sklepiku spożywczym kobieta u której wynajmował pokój spłoszonym szeptem pytają Czemu nam nie wierzą? My go znali Co dzień go widzieli Czemu nie wierzą że tego dnia my u niego kupowali węgorz? nie boi się tylko chłopak gryzmolę ołówkiem w notesie strzępy wspomnień urwane zdania mozolę się żeby pozbierać rozsypane słowa złożyć wypowiedzi zrekonstruować porwane obrazy w niepodważalną (o Poncjuszu Piłacie) prawdę piwnooki chłopak odprowadza mnie nieśmiało na stację opowiada jak Bart mu pomagał odrabiać lekcje chce dojść do czegoś w życiu czemu miałoby mu zaszkodzić to że znał Barta? chce iść na Uniwersytet Bostoński ściskamy sobie dłonie Nie dajcie się zastraszyć jak zwykle wagon dla palących jak zwykle podskakujące twarze usypiające dudnienie w gęstniejącym mroku do Bostonu jak do domu jak mogę im przypomnieć naszych ojców dziadów wrogów ucisku którzy przybyli do tego brzegu jak powiedzieć Nie dajcie się zastraszyć jak im uświadomić kto cię ciemięży Ameryko jak oczyścić splugawione słowa wytarte ustami adwokatów prokuratorów rektorów sędziów bez odwiecznych słów przybysze wrogowie ucisku przygnani do Plymouth jak możecie wiedzieć kto cię zdradził Ameryko albo że ten handlarz ryb więziony w Charlestown jest jednym z twoich założycieli Massachusetts? KRONIKA LXV BURZA UNIERUCHOMIŁA METRO WODA I PIORUN POZBAWIŁY MIASTO ŚWIATŁA Miłość, ach, miłość, ach, niebaczna miłość, Co nocą jak złodziej się skrada WIDZOWIE ZAKRZYKNĘLI "ALLELUJA", GDY WYLĄDOWAŁ GOŁĄBEK POKOJU; ROZDZIELONO PODOBNO STO TYSIĘCY DOLARÓW KRACH WSTRZĄSA GIEŁDĄ W Chicago postępujący spadek kursów odbija się na transakcjach pozagiełdowych Dajcie mi piernat pod kości zbolałe Lub nóż mi dajcie do podcięcia gardła, Bo wódka zdrowie zupełnie mi zżarła, A od łajdactwa fijoła dostałem. NADZIEJA W ŁODZIACH GUMOWYCH Bo nie przestanę kochać mej miłej, Dopóki morze nie wyschnie całkiem Światło tego wielkiego nowego reflektora opala na odległość dwóch mil Góry się w piaski nie skruszą miałkie... Oby mi tylko starczyło siły! Według pozwu, Smythe był od 12 lipca 1924 zatrudniony przy testowaniu kleistości smarów w zakładach towarzystwa w Okmulgee. Do jego obowiązków należało między innymi nalewanie benzolu do gorącej kadzi, w której go następnie odparowywano, aby poddać badaniu osad. W trakcie tego wdychał dzień po dniu bynajmniej nieprzykre opary z kadzi. Mniej więcej po roku pracy Smythe zaciął się pewnego dnia przy goleniu i stwierdził, że skaleczenie nie przestaje obficie krwawić przez wiele godzin. Dziąsła także zaczęły mu krwawić przy czyszczeniu zębów, a ponieważ krwawienie nie ustawało przez kilka dni, Smythe zasięgnął porady lekarskiej. Orzeczenie brzmiało, że opary benzolu uszkodziły ścianki jego naczyń krwionośnych. Po półtora roku spędzonym w łóżku, w którym to czasie Smyther zasypiał tylko pod działaniem opium, usunięto mu śledzionę i migdałki. Stosowano mu przy tym okresowe transfuzje dla utrzymania w organizmie poziomu krwi zbliżonego do normy. W sumie wprowadzono mu ponad siedemnaście litrów krwi przez żyły rąk, a kiedy te uległy zniszczeniu, musiano się operacyjnie dostawać do żył wewnątrz ciała. Przez cały ten czas, jak stwierdza pozew, pacjent bardzo cierpiał, a przytomność utracił dopiero na osiem godzin przed śmiercią. MARY FRENCH Pierwsze zajęcie w Nowym Jorku dostała Mary French przez jedną z przyjaciółek Ady. Polegało ono na siedzeniu przez cały dzień w galerii sztuki na Ósmej Ulicy, gdzie wystawiano rzeźby, i odpowiadaniu na pytania dam w powiewnych batikach, które przychodziły popołudniami pokazać się w roli koneserek sztuki. Skończyło się to po dwu tygodniach, gdyż wróciła dziewczyna, którą zastępowała, więc Mary, która wyrzucała sobie przez cały czas, że traci kontakt z prawdziwym życiem, poszła do Bloomingdale'a* i dostała się na sklepową do działu strojów dla pań i panien. Kiedy ją zwolniono w toku letnich redukcji, pojechała do Colorado Springs i napisała do "Człowieka Wolnego"* artykuł o pracownicach domów towarowych, który jej utorował drogę do posady dokumentarzystki przy badaniach zarobków, kosztów utrzymania oraz różnic cen hurtowych i detalicznych w przemyśle konfekcyjnym, prowadzonych przez Międzynarodowy Związek Pracowników Damskiego Przemysłu Odzieżowego. Lubiła wielogodzinne grzebanie się w statystykach, rozmowy z działaczami związkowymi, z dowcipkującymi radykałami, z robotnikami i robotnicami przychodzącymi do brudnego ciasnego pokoiku biurowego, który dzieliła z dwiema lub trzema innymi dokumentarzystkami. Tutaj wreszcie czuła, że się znajduje w wirze prawdziwego życia. Ada pojechała z rodziną do Michiganu zostawiając Mary samą w mieszkaniu na Madison Avenue. Mary powitała z ulgą jej wyjazd; niby nadal ją lubiła, lecz zanadto się różniły zainteresowaniami i wiecznie toczyły idiotyczne kłótnie o większą wagę sztuki czy sprawiedliwości społecznej, po których obie były wyczerpane i takie na siebie złe, że czasami nie rozmawiały po parę dni; a już wręcz nie cierpiały nawzajem swoich znajomych. Mimo to Mary nie mogła jej nie lubić. W końcu nie od dzisiaj się przyjaźniły, przy tym Ada tak hojnie łożyła na różne komitety obrony strajkujących, fundusze pomocy prawnej, wszystko, o czym Mary tylko napomknęła. Miała naprawdę szeroki gest mimo swoich beznadziejnie burżujskich poglądów i braku elementarnej świadomości społecznej. Mieszkanie też denerwowało Mary swoimi pastelowymi bibelotami, prawdziwym Whistlerem, zbyt grubymi dywanami, za miękkimi materacami sprężynowymi i okropnymi atłasowymi chwaścikami na wszystkim, lecz tak mało zarabiała, że niepłacenie komornego było jej ogromnie na rękę. Mieszkanie Ady bardzo się przydało w dniu wielkiego mityngu w~ Madison Square Garden na powitanie bohaterów wojny klasowej zwolnionych z Atlanty*. Mary, którą zaproszono do prezydium, usłyszała przypadkiem, jak członkowie komitetu organizacyjnego się zastanawiają, gdzie zamelinować Bena Comptona. Szukali jakiegoś spokojnego lokalu, gdzie by mógł odpocząć w ukryciu przed szpiclami Departamentu Sprawiedliwości, którzy mu depczą po piętach od powrotu do Nowego Jorku. Mary podeszła i szeptem zaproponowała swoje mieszkanie. W rezultacie czekała po mityngu w żółtej taksówce na rogu Dwudziestej Dziewiątej Ulicy i Madison Avenue, aż się zjawił wysoki blady mężczyzna w kraciastej czapce ściągniętej na oczy i usiadł roztrzęsiony koło niej. Gdy taksówka ruszyła, nałożył z powrotem okulary w stalowej oprawce. - Obejrzyjcie się, towarzyszko, czy nie jedzie za nami zamknięte szare auto - powiedział. - Nic nie widzę - odparła Mary. - Nie poznalibyście go, nawet gdybyście widzieli - burknął. Na wszelki wypadek wysiedli na dworcu Grand Central, przeszli kawałek Park Avenue w górę Manhattanu, po czym wrócili jedną z przecznic i znowu Madison. Przed swoją bramą Mary musiała go przytrzymać za rękaw. W mieszkaniu kazał jej zamknąć zasuwę i opadł na fotel nie zdjąwszy czapki ani paltota. Nie odzywał się, ramiona mu drżały. Mary starała się na niego nie patrzeć. Nie wiedziała, co robić. Pokręciła się trochę po salonie, podpaliła gazowe bierwiona na kominku, wypaliła papierosa, poszła do kuchenki nastawić kawę. Kiedy wróciła, Ben bez paltota i czapki grzał przy kominku dłonie o grubych knykciach. - Musicie mi wybaczyć, towarzyszko - odezwał się suchym chrapliwym głosem. - Jestem zupełnie wykończony. - Och, nie krępujcie się mną - powiedziała Mary. - Myślałam, że może napijecie się trochę kawy. - Kawy nie,' gorącego mleka - rzucił śpiesznie. Szczękał zębami, jakby mu było zimno. Mary wróciła z kubkiem gorącego mleka. - Mógłbym dostać do tego trochę cukru? - poprosił i prawie się uśmiechnął. - Oczywiście. Mieliście wspaniałe przemówienie, powściągliwe, a zarazem takie płomienne. To było najlepsze wystąpienie na całym mitymgu. - Nie zauważyliście po mnie zdenerwowania? Byłem w strachu, że się załamię i nie dokończę. Jesteście pewni, że nikt nie zna tego adresu ani telefonu? Na pewno nikt nas nie śledził? - Z całą pewnością nikt was nie znajdzie na Madison Avenue. To ostatnie miejsce, w którym będą szukali. - Wiem, że za mną chodzą - powiedział i wstrząsnąwszy się opadł z powrotem na fotel. Zamilkli na dłuższą chwilę. Mary słyszała syczenie bierwion na kominku i krótkie świszczące łyki, jakimi pił gorące mleko. - Musiało wam tam być okropnie - odezwała się w końcu. Wstał i pokręcił głową, jakby nie chciał o tym mówić. Był młodym mężczyzną smukłej budowy, lecz gdy zaczął się przechadzać przed kominkiem, powłóczył nogami w dziwnie starczy sposób. Twarz miał bladą jak płótno, z workami brązowej skóry pod oczami. - Rozumiecie - powiedział - jestem jak człowiek, który po ciężkiej chorobie uczy się na nowo chodzić. Nie zwracajcie na to uwagi. Wypiwszy parę kubków gorącego mleka poszedł do łóżka. Mary zamknęła drzwi sąsiedniej sypialni i ułożyła się na posłaniu ze stosem książek i broszur. Miała do sprawdzenia kilka szczegółów prawnych. Oczy zaczęły jej się kleić i właśnie się wsunęła pod koce, gdy ją zbudziło pukanie. Złapała szlafrok, zerwała się i pobiegła otworzyć. W drzwiach stał Ben Compton, cały drżący, w długich kalesonach stanowiących jedną całość z podkoszulkiem. Był bez okularów, na grzbiecie nosa pozostał mu czerwony ślad od oprawki. Włosy miał potargane, kościste stopy bose. - T-towarzyszko –wyjąkał -c-cobyście... c-cobyście na to... na to p-powiedzieli, gdybym się koło was położył? Nie mogę zasnąć. Nie chcę być sam. - Biedny chłopiec... Wskakujcie do łóżka, cali drżycie - odrzekła. Położyła się koło niego w szlafroku i pantoflach rannych. - Zgasić światło? - spytała. Przytaknął skinieniem. - Chcecie aspiryny? Pokręcił głową. Podciągnęła mu koce pod głowę, jakby był dzieckiem. Leżał nieruchomo na wznak, z szeroko otwartymi czarnymi oczyma wbitymi w sufit. Zęby miał zaciśnięte. Przytknęła mu dłoń do czoła jak chłopcu, żeby zobaczyć, czy nie ma gorączki. Wstrząsnął się i odsunął. - Nie dotykajcie mnie - powiedział. Mary zgasiła światło i próbowała się odprężyć, żeby móc zasnąć koło niego. Po chwili schwycił jej dłoń i ścisnął mocno. Leżeli w ciemności jedno obok drugiego, wpatrzeni w sufit. Po jakimś czasie Mary poczuła, jak uścisk jego palców się rozluźnia; zapadał w sen. Leżała koło niego z otwartymi oczyma, bojąc się, że najmniejszym poruszeniem go obudzi. Ilekroć zasypiała, śniło jej się, że tajniacy wyłamują drzwi, i budziła się gwałtownie, wstrząsana dreszczem. Kiedy rano wychodziła do biura, Ben jeszcze spał. Zostawiła mu klucz od zatrzasku i kartkę z informacją, że jedzenie i kawa są w lodówce. Gdy po południu wracała do domu, już w windzie zaczęło jej walić serce. Otworzywszy drzwi myślała przez moment, że się wyniósł. W sypialni go nie było. Dopiero po chwili zauważyła, że drzwi do łazienki są zamknięte, i usłyszała dochodzące ze środka mruczando. Zapukała. - To wy, towarzyszu Compton? - Już wychodzę. Głos miał silniejszy, bardziej przypominający głęboki gromki bas, którym przemawiał na mityngu. Wyszedł uśmiechnięty; długie białe nogi z najeżonymi czarnymi włoskami wystawały mu śmiesznie spod lawendowego szlafroka Mary. - Cześć! Zrobiłem sobie kąpiel, już trzecią dzisiaj. Doktor mówi, że to dla mnie wskazane. Rozumiecie, na odprężenie. - Wyciągnął spod pachy wydanie "Doriana Greya" Oskara Wilde'a oprawne w różową skórę i zamachał nim przed nosem Mary. - Czytałem te elukubracje. Lepiej się czuję. Słuchajcie, towarzyszko, czyje to jest właściwie mieszkanie? - Mojej przyjaciółki, skrzypaczki. Wróci dopiero na jesieni. - Gdyby była, to by nam zagrała. Chętnie bym posłuchał dobrej muzyki. A może wy też gracie? Mary pokręciła głową - Zjecie kolację? Zrobiłam trochę zakupów. - Spróbuję. Tylko nic ciężkiego. Cierpię ostatnio na niestrawność. Więc uważacie, że dobrze mówiłem? - Uważam, że wspaniale - odrzekła. - Po kolacji przejrzę gazety, któreście przynieśli. Żeby tylko ta sprzedajna prasa nie przekręcała tak zawsze wszystkiego, co mówimy. Mary przygrzała trochę grochówki, zrobiła tosty i jaja na boczku. Ben zjadł wszystko, co mu podała. Jedząc prowadzili miłą ciepłą rozmowę o ruchu związkowym. Mary opowiedziała mu o swoich przeżyciach podczas wielkiego strajku hutników. Widziała, że zaczyna się nią interesować. Ledwo skończyli jeść, nagle cały zbladł. Pobiegł do łazienki i zrzucił wszystko. - Ben, mój biedaku - powiedziała, gdy wrócił wymęczony na uginających się nogach. - To okropne. - Dziwne - odrzekł słabym głosem. - Przecież już raz siedziałem w więzieniu hrabstwa Bergen w New Jersey i wyszedłem w dobrej formie. A tym razem tak mnie wzięło. - Źle was traktowali? Zacisnął zęby, aż mu się napięły mięśnie szczęk, ale potrząsnął głową. Nagle chwycił Mary za rękę, a oczy napełniły mu się łzami. - Towarzyszko French, jesteście dla mnie za dobrzy. Mary niewiele myśląc zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła go do piersi. - Nie wiecie, co to dla mnie znaczy znaleźć taką... taką słodką towarzyszkę - powiedział odsuwając ją delikatnie. - Teraz pozwólcie mi zobaczyć, jak gazety pokiereszowały moje przemówienie. Ukrywał się w jej mieszkaniu przeszło tydzień, nim w sobotę wieczorem wyznali sobie miłość. Mary nigdy w życiu nie była taka szczęśliwa. Przez całą niedzielę baraszkowali jak dzieci, a wieczorem poszli do Central Parku posłuchać orkiestry. Później rzucali w siebie gąbkami w łazience i droczyli się przy rozbieraniu. Spali spleceni w objęciach. Mimo że Ben wychodził tylko po ciemku, w ciągu następnych paru dni jego policzki zaczęły nabierać rumieńców, a krok zrobił się sprężysty. - Przy tobie poczułem się znowu mężczyzną - powtarzał jej po kilkanaście razy dziennie. - Widzę, że będę mógł jeszcze coś zdziałać. W końcu rewolucyjny ruch związkowy dopiero raczkuje w naszym kraju. Ale fala się odwróci, zobaczysz. Wszystko się zmieniło po zwycięstwach Lenina i Trockiego w Rosji. W sposobie, w jaki wymawiał te trzy słowa: "Lenin, Trocki, Rosja" -było dla Mary coś wzruszającego. Po kilku tygodniach jął wychodzić na spotkania z radykalnymi liderami. Mary nigdy nie wiedziała, czy po przyjściu z biura zastanie go w domu. Zdarzało się, że wracał wymęczony, z zapadłymi policzkami o trzeciej albo czwartej nad ranem. Kieszenie miał zawsze wypchane bibułą i ulotkami. Wypieszczony salon Ady wypełniał się powoli tandetnie drukowanymi gazetkami i broszurami oraz tekstami powielanymi na mimeografie. Na kominku, między drezdeńskimi porcelanowymi figurynkami muzyków grających na różnych instrumentach, oczkiem w głowie Ady, leżały trzy tomy "Kapitału" z ołówkami po-wtykanymi dla zaznaczenia potrzebnych miejsc. Wieczorami Ben odczytywał Mary fragmenty broszury wzorowanej na Leninowskim , Co robić?"*, nad którą pracował, i ze zmarszczoną brwią dopytywał, czy jasno się wyraża, czy zrozumieją jego wywód prości robotnicy. Którejś sierpniowej niedzieli zabrał ją ze sobą na Coney Island, gdzie się umówił ze swoją rodzinką. Uważał, że bezpieczniej będzie się z nimi spotkać w ludnym miejscu publicznym. Nie chciał, żeby szpicle trafili za nim do domu rodzinnego i później nachodzili staruszków oraz siostrę, która miała dobrą posadę jako sekretarka znanego handlowca. Kiedy się spotkali, Comptonowie z początku nie zwracali wcale uwagi na Mary. Siedzieli przy wielkim okrągłym stole u Staucha i pili młode piwko. Potem jednak wszyscy jak na komendę wbili w nią wzrok, tak że miała się ochotę zapaść wraz z krzesłem pod ziemię. Starsi państwo byli bardzo uprzejmi i delikatni w obejściu, ale czuła, że woleliby się spotkać z Benem bez niej. Siostra Bena, Gladys, zmierzyła ją jednym złym wrogim spojrzeniem i więcej jej nie zauważała. Brat Bena, Sam, tęgi Żyd o zamożnym wyglądzie - Ben zdążył jej powiedzieć, że prowadzi jakiś mały interes, zdaje się warsztacik, w którym z pewnością wyciska ostatnie poty z pracowników-- był gładki i ugrzeczniony. Tylko Izzy, najmłodszy brat, przypominał trochę robotnika, ale i on kierował się chyba raczej na gangstera. Traktował ją z żartobliwą poufałością; czuła, że ją uważa za kochanicę Bena. Widziała, że wszyscy Bena podziwiają: był tym najbystrzejszym, najuczeńszym w rodzinie. Wprawdzie kiwali z pożałowaniem głowami nad jego radykalizmem, tak jakby kiwali nad wstydliwą chorobą, którą się zaraził, ale mimo wszystko imponowało im jego nazwisko w gazetach, owacje w Madison Square Garden, przemówienia, w których go wysławiano jako bohatera klasy robotniczej. Kiedy pożegnawszy się z Comptonami wracali do metra. Ben szepnął Mary z goryczą do ucha: - No, więc taka jest ta żydowska rodzinka. Co o nich myślisz? Zupełnie człowieka paraliżują, prawda`.' Czuję się w ich obecności jakbym zabił człowieka albo prowadził sieć burdeli. Nawet w ruchu nie można się wyzwolić spod ich wpływu. - Ależ, Ben, ma to swoją dobrą stronę. Oni by się dali za ciebie zabić, a ja z moją matką po prostu się nienawidzimy. Ben potrzebował ubrania, Mary także. Z tygodniówki biurowej nigdy jej nic nie zostawało, więc po raz pierwszy w życiu zwróciła się do matki z prośbą o pięćset dolarów. Matka przysłała jej w odpowiedzi czek wraz z dosyć miłym listem, w którym pisała, że weszła do Stanowego Komitetu Wyborczego Partii Republikańskiej; że podziwia niezależność Mary, bo zawsze uważała, iż kobiety mają takie samo prawo do zarabiania na siebie jak mężczyźni, a w polityce będą może wywierały bardziej zbawienny wpływ, niż kiedyś sądziła; że Mary wykazała prawdziwy charakter obierając sobie sama drogę życiową, oby jednak rychło przejrzała na oczy i stwierdziła, iż może równie dobrze kontynuować tę samą interesującą drogę życiową, jeśli wróci do Colorado Springs i zajmie pozycję towarzyską, do jakiej ją predysponuje sytuacja majątkowa matki. Ben był taki zachwycony widokiem czeku, że nawet nie spytał, na co te pieniądze. - Pięćset dolarów, akurat tyle mi potrzeba - powiedział. -'Nie chciałem ci mówić, ale mam poprowadzić strajk włókniarzy w Bayonne. Wiesz, dawne fabryki broni przestawiły się tam na produkcję sztucznego jedwabiu. To trudne miasto. Robotnicy są tacy biedni, że nie stać ich nawet na płacenie składek, ale mają świetny radykalny związek. Ważne, żebyśmy umocnili swoje pozycje w nowych przemysłach, gdzie zawodzą stare sprzedajne organizacje Amerykańskiej Federacji Pracy. Pięćset dolarów pokryje akurat rachunki w drukarni. - Ależ, Ben, jeszcze nie wydobrzałeś całkowicie. Boję się, że cię znowu aresztują. Pocałował ją. - Spokojna głowa. - Chciałam, żebyś sobie kupił nowe ubranie. - A to jest złe? Brak mu czegoś? Zafundował mi je przecież wujcio Sam. Jak sprawy się zaczną ruszać, ściągniemy cię do poprowadzenia naszej kampanii prasowej. Poszerzysz swoją znajomość przemysłu odzieżowego. Och, Mary, jesteś cudowną dziewczyną, że wytrzasnęłaś te pieniądze. Na jesieni, kiedy wróciła Ada, Mary się wyprowadziła do dwu małych pokoików, które wynajęła na Czwartej Zachodniej Ulicy w Greenwich Village, żeby Ben miał się gdzie zatrzymywać przyjeżdżając do Nowego Jorku. Przez całą zimę wściekle tyrała łącząc dotychczasowe zajęcia z kampanią prasową na rzecz strajków, które Ben prowadził w kilku miastach New Jersey. - To nic w porównaniu z tym, jak będziemy musieli harować, kiedy już stworzymy w Ameryce sowiety -odpowiadał na jej pytania, czy nie uważa, że mogliby znacznie więcej zdziałać nie robiąc zawsze tylu rzeczy na raz. Nigdy nie wiedziała, kiedy Ben się zjawi. Czasami przez tydzień wracał co wieczór do domu, czasami nie było go przez miesiąc i dowiadywała się, co się z nim dzieje, tylko z komunikatów prasowych o mityngach, rozpędzaniu pikietujących, antystrajkowych nakazach sądowych. Raz postanowili się już pobrać i mieć dziecko, gdy akurat towarzysze zaczęli alarmować Bena, żeby przyjechał organizować miasta w rejonie Passaiku. W rezultacie oświadczył, że odrywałoby go to od pracy, że są młodzi i będą mieli dosyć czasu na te sprawy po rewolucji, a teraz pora walczyć. Oczywiście, jeśli Mary chce, może urodzić dziecko, tylko że uczyni ją to na kilka dobrych miesięcy bezużyteczną dla ruchu, a on naprawdę nie sądzi, żeby moment był po temu odpowiedni. Pierwszy raz się pokłócili. Mary powiedziała mu, że jest bez serca, on zaś odpalił, że trudno, uczucia osobiste trzeba poświęcić dla klasy robotniczej, i wypadł wściekły z domu. Skończyło się tym, że Mary zrobiła sobie skrobankę, mimo że musiała się znowu zwrócić o pieniądze do matki. Rzuciła się jeszcze gorliwiej w wir działalności komitetu strajkowego. Niekiedy całymi tygodniami sypiała po cztery, pięć godzin dziennie. Zaczęła mnóstwo palić. Na stoliku koło maszyny do pisania miała zawsze papierosa, prószyła popiołem na powielone stronice wyskakujące z mimeografu. Ilekroć mogli się bez niej obejść w biurze, chodziła zbierać pieniądze od bogatych pań, skłaniać wybitnych liberałów, by się dali aresztować podczas pikietowania, żebrać o artykuły u wpływowych dziennikarzy; jeździła również po kraju w poszukiwaniu litościwych filantropów, którzy by się zobowiązali do wpłacania kaucji za aresztowanych. A cały czas, w trakcie bezustannego stukania na maszynie, powielania, pisania listów i układania petycji, tej ciągłej żmudnej roboty biurowej, która ją pochłaniała dzień i noc, przesuwali się przed jej oczami jak senne widziadła na zamglonej scenie strajkujący, dorośli i dzieci obojga płci pikietujący fabryki, czekający w ogonku na dobroczynną waserzupkę, maglowani przez intruzów w obskurnych salonikach domków ogołoconych z mebli, za które nie zdołali wpłacić ostatniej raty, łamistrajki dowożone do pracy pełnymi autobusami, policjanci i siepacze szeryfa uzbrojeni w dubeltówki z odpiłowanymi lufami, pilnujący nieskończenie długich niemych prostokątów hal fabrycznych o czarnych oknach ślepiących przez wysokie sztachety. Z Benem nie prowadziła już żadnego wspólnego życia. Na mityngach serce zaczynało jej szybciej bić jak wszystkim, gdy w burzy oklasków i tupotów wychodził na podium i zaczynał przemawiać, dobitnie, z pałającymi policzkami i błyszczącymi oczyma, tak jakby się zwracał do każdego z osobna, ostrzegając go, wyjaśniając mu sytuację ekonomiczną i dodając ducha. Wszystkie robotnice za nim szalały. Mary wbrew sobie dostawała mdlącego ssania w dołku widząc, jakim wzrokiem na niego patrzą albo jak na korytarzu biurowym zastępuje mu drogę jakaś postawna piersiasta apetyczna kobieta i kładzie mu dłoń na ramieniu, żeby musiał na nią zwrócić uwagę. Pracując gorączkowo przy biurku, z goryczą w ustach i językiem zaschniętym z przepalenia, spoglądała na swoje pożółkłe od nikotyny palce i odgarniała z czoła nie umyte, nie zaondulowane włosy, czując się źle ubrana, wyblakła, niepociągająca. Była do końca dnia szczęśliwa, ilekroć posłał jej choćby jeden uśmiech przeznaczony tylko dla niej, nawet jeśli zaraz potem zwymyślał ją przy całym biurze, że ulotki niegotowe. Ale najczęściej zdawał się zupełnie nie pamiętać, że byli kiedykolwiek kochankami. Kiedy działacze Amerykańskiej Federacji Pracy, którzy przyjechali z Waszyngtonu w kosztownych paltach i jedwabnych szalikach, palili dwudziestopięciocentowe cygara i pluli w biurze na podłogę, przejęli strajk z rąk Bena i poszli na ugodę, któregoś dnia późnym wieczorem, akurat gdy Mary kładła się do łóżka, Ben zjawił się w mieszkanku na Czwartej Ulicy. Powieki miał czerwone z niewyspania, policzki wpadnięte i szare. - Och Ben - powiedziała i wybuchnęła płaczem. Ben był zimny, rozgoryczony, zrozpaczony. Siedział parę godzin na brzegu jej łóżka i opowiadał ostrym jednostajnym głosem o zdradzie, o niesnaskach między radykałami, socjalistami starej daty i przywódcami związkowymi, o tym, że teraz, kiedy strajk się skończył, czeka go sprawa o obrazę sądu. - Tak mi wstyd, że na moją obronę idą pieniądze robotnicze. Wolałbym już więzienie, tylko że rozprawa jest precedensowa. Musimy walczyć z każdym oskarżeniem. To jedyny pożytek, jaki mamy z tych liberalnych adwokatów, parszywych krętaczy. Ale ile to kosztuje! Związek jest spłukany, nie chcę, żeby tracił na mnie pieniądze. Jednakże towarzysze uważają, że jak wygramy moją sprawę, tamci wycofają oskarżenie przeciw innym chłopcom. - Wiesz, co powinieneś zrobić? - spytała odgarniając mu włosy z czoła. - Odpocząć trochę. - Co ty powiesz? - odparł i zabrał się do odsznurowywania butów. Długo trwało, nim jej się udało zapakować go do łóżka. Siedział po ciemku, pół rozebrany, drżący z zimna, i rozprawiał o błędach popełnionych w toku strajku. Kiedy w końcu ściągnął koszulę i spodnie i wstał, żeby je odłożyć na krzesło, wyglądał jak szkielet w szerokim snopie szarej poświaty padającej przez szerokość pokoju od latarni ulicznej. Wybuchnęła znowu płaczem na widok jego zapadłej piersi i pustych wgłębień koło obojczyków. - Co z tobą, dziewczyno? - burknął. - Ryczysz, że nie Rudolf Valentino kładzie się z tobą do łóżka? - Bzdura, Ben. Pomyślałam tylko, że trzeba cię odżywić. Zapracujesz się na śmierć, biedaku. - Prędzej czy później puścisz mnie w trąbę dla jakiegoś przystojnego maklera. Nie darmo flirtowałaś z różnymi gogusiami w Colorado Springs. Wiem, czego się spodziewać. I gówno mnie to obchodzi. Potrafię walczyć dalej sam. - Ależ, Ben, nie mów tak. Wiesz, że jestem duszą i ciałem... Przyciągnęła go do piersi. Niespodziewanie ją pocałował. Jednakże rano podczas ubierania pokłócili się śmiertelnie o sensowność jej pracy w charakterze dokumentarzystki. Powiedziała mu, że kto jak kto, ale on nie ma prawa jej się czepiać; w końcu strajk nie zakończył się takim oszałamiającym sukcesem. Wybiegł bez śniadania, a ona popędziła do miasta w furii dławionej rozpaczy i wymówiła pracę. Parę dni później pojechała do Bostonu włączyć się w akcję podjętą przez nowo utworzony komitet obrony Sacco i Vanzettiego. Nigdy dotąd nie była w Bostonie. Przy utrzymującej się słonecznej zimowej pogodzie miasto miało czerwonoceglany urok dawnych stalorytów, który jej przypadł do gustu. Wynajęła mały pokoik na skraju slumsów za Beacon Hill i zaczęła planować, że po szczęśliwym zakończeniu sprawy napisze powieść o Bostonie. W małej zatęchłej papeterii kupiła kilka kajetów szkolnych i zabrała się do robienia na gorąco notatek do powieści. Zapach nowiutkiego kajetu w bladoniebieskie linie napełniał ją uczuciem świeżości i siły. Odtąd będzie obserwowała życie i nie da się już wziąć na lep żadnemu mężczyźnie. Na Boże Narodzenie matka przysłała jej czek, więc kupiła sobie trochę nowej garderoby i wcale twarzowy kapelusik. Zaczęła znowu ondulować włosy. Jej praca polegała na utrzymywaniu kontaktów z dziennikarzami i próbach inspirowania przychylnych artykułów w prasie. Było to niewdzięczne zadanie. Chociaż dziennikarze, którzy mieli jakąkolwiek styczność ze sprawą, przyznawali na ogół, że obaj oskarżeni zostali skazani niesłusznie, prawie wszyscy dodawali, że obaj są makaroniarzami i anarchistami, więc o co tyle krzyku. Odwiedziwszy Sacco w więzie-niu w Dedham i Vanzettiego w więzieniu w Charlestown Mary usiłowała przekazać swoje uczucia korespondentowi United Press, który ją zabrał pewnego sobotniego wieczora na kolację do włoskiej restauracyjki na Hanover Street. Ze wszystkich poznanych dziennikarzy zaprzyjaźniła się naprawdę tylko z nim. Był okropnym pijanicą, ale widział w życiu mnóstwo i miał do wszystkiego trzeźwy pobłażliwy stosunek, który jej się podobał. Zapałał do niej sympatią nie wiadomo czemu, co mu nie przeszkadzało drwić niemiłosiernie z jej młodzieńczego fanatyzmu, jak to określał. Gdy ją brał na kolację i wlewał w nią morze czerwonego wina, powtarzała sobie, że nie jest to strata czasu, przecież ma za zadanie utrzymywać przyjazne kontakty z prasą. Nazywał się Jerry Burnham. - Ależ, Jerry, jak ty możesz to brać tak lekko? Jeśli stan Massachusetts zamorduje tych dwóch niewinnych ludzi wbrew protestom całego świata, to już nigdy nie będzie sprawiedliwości w Ameryce. - A czy kiedykolwiek była? - zapytał z niewesołym śmieszkiem, pochylając się, żeby jej napełnić kieliszek. - Słyszałaś o Tomie Mooney*? Żółte kędzierzawe włosy nadawały jego nalanej twarzy dziwnie młodzieńczy wygląd. - Jest w nich taki spokój, taka prawość. Odnosi się wrażenie niekłamanej wielkości. To naprawdę wspaniali ludzie. - Po tym, co mówisz, można się tylko dziwić, że ich nie stracono już parę lat temu. - Robotnicy, prości ludzie nigdy do tego nie dopuszczą. - Prości ludzie czerpią najwięcej uciechy z torturowania i uśmiercania ludzi wielkich. Jeśli nie byłoby to cofaniem się zbyt daleko w przeszłość, mógłbym cię zapytać, kto jak nie oni domagał się uśmiercenia naszego przyjaciela Jezusa Chrystusa. To Jerry Burnham nauczył ją pić. Sam żył w wiecznym oszołomieniu alkoholowym, poruszając się po paru głębszych godnie i ostrożnie jak akrobata stąpający po linie z tacą pełną naczyń na głowie. Do tego stopnia przywykł do dwudziestoczterogodzinnej służby korespondenta, że załatwiał depesze i wszystkie sprawy redakcyjne od niechcenia, tak jakby płacił rachunek w jednej knajpie przed przeniesieniem się za róg do drugiej. Miał kłopoty z nerkami i twierdził, że wolno mu pić tylko wino, lecz wchodząc do jego gabinetu Mary często czuła od niego whisky. Był taki irytujący, iż po każdym spotkaniu z nim przysięgała sobie, że to ostatni raz, nie stać jej na marnotrawienie czasu, gdy każda chwila jest na wagę złota. Jednakże gdy ją zapraszał następnym razem, miękła od razu, mówiła z uśmiechem tak i marnotrawiła następny wieczór na piciu wina i wysłuchiwaniu jego bezładnej gadaniny. - I tak wszystko się skończy ślepotą i nagłą śmiercią - powiedział któregoś dnia wysadzając ją z taksówki na rogu jej ulicy. -Ale kogo to obchodzi? Kogo, u diaska, to obchodzi? Kto na tym parszywym zafajdanym globie dba o to choćby mikroskopijną symboliczną krzynkę? W miarę jak stęchła bostońska wiosna przechodziła w letni skwar i jak jedna po drugiej zapadały niekorzystne decyzje sądowe, aż w końcu wrogie orzeczenie wydała komisja gubernatorska i jedyną nadzieją pozostało ułaskawienie przez samego gubernatora, Mary pracowała coraz rozpaczliwiej. Pisała artykuły, rozmawiała z politykami i duchownymi, wykłócała się z redaktorami, przemawiała w salach związkowych. Zasypywała matkę żałosnymi upokarzającymi listami, byle wyżebrać od niej pieniądze pod jakimkolwiek pretekstem, i każdego zdobytego centa pakowała w potrzeby komitetu. Wszystkiego było mało na opłacenie materiałów piśmiennych, marek pocztowych, depesz, telefonów. Spędzała długie wieczory na skłanianiu komunistów, socjalistów, anarchistów i liberałów do wspólnego działania. Biegając po kamiennych brukach ulic szeptała sama do siebie: - Musimy ich uratować, musimy. Kiedy wreszcie kładła się do łóżka, w snach piętrzyły się przed nią coraz to nowe niewykonalne zadania. Próbowała zlepić zbity czajniczek do herbaty, ale ledwo skleiła jedną stronę, pękała druga; usiłowała zszyć rozdartą spódnicę, lecz kiedy dochodziła do dołu, góra pruła się od nowa; biedziła się, żeby złożyć kawałki podartego arkusza, depeszy najwyższej wagi, jednakże nic nie widziała, wszystko rozpływało jej się przed oczami; miała w ręku zeznanie, które by zmusiło sąd do wznowienia przewodu, lecz wzrok jej odmawiał posłuszeństwa, nim z pęczniejących pulsujących liter odcyfrowała jedno słowo, zapominała poprzedniego; wspinała się po ruchomym zboczu, między czarnymi, jakby wypalonymi domkami hutników kołyszącymi się pod obłędnym kątem, ale za każdym krokiem się ślizgała, było zbyt stromo, wołała o pomoc, krzyczała, zsuwała się. Potem odzywały się ciepłe uspokajające głosy, jak głos Bena Comptona, kiedy był w dobrym humorze, i tłumaczyły jej, że opinia publiczna nie dopuści do egzekucji, że przecież Amerykanie nie utracili jeszcze całkiem poczucia uczciwości i sprawiedliwości, że klasa robotnicza powstanie; widziała tłumne mityngi, sztandary, hasła, jaskrawe tablice z literami uciekającymi w dal, wołającymi "Robotnicy wszystkich krajów, łączcie się", maszerowała w pochodach protestacyjnych, otoczona ciżbą ludzką. Nie Po-zwo-li-my Im Um-rzeć! Budziła się gwałtownie, kąpała i ubierała w pośpiechu, i pędziła do komitetu łykając po drodze szklankę soku pomarańczowego i filiżankę kawy. Była zawsze pierwsza. Ilekroć zwolniła na chwilę tempo pracy, odżywały w jej pamięci ich twarze, ostrorzeźbiona blada twarz szewca o płomiennych oczach oraz filozoficzne wąsy i myślące nieustraszone oczy handlarza ryb. Za nimi widziała krzesło elektryczne tak wyraźnie, jakby stało przed jej stolikiem w dusznym ciasnym pokoju biurowym. Lipiec zleciał zbyt szybko. Nadszedł sierpień. Przez lokal komitetu zaczęło się przewijać coraz więcej rozmaitych ludzi: dawni znajomi, wobblisi przybyli autostopem z Zachodniego Wybrzeża, politycy ubiegający się o głosy włoskich wyborców, adwokaci z pomysłami nowych apelacji, pisarze, bezrobotni dziennikarze, różnego pokroju pomyleńcy i naciągacze zwabieni pogłoskami o fantastycznych funduszach na obronę. Któregoś popołudnia, wróciwszy po przemówieniu na mityngu w sali związkowej w Pawtucket, Mary zastała przy swoim biurku G.H. Barrowa, który już zdążył wysmażyć wielki plik osobistych depesz do senatorów, kongresmenów, pastorów i przywódców związkowych wzywając ich w imię sprawiedliwości, cywilizacji i klasy robotniczej do uczestnictwa w akcji protestacyjnej. Depesze i kablogramy były sążniste, po niezniżonych cenach, tak że rejestrując je Mary z przerażeniem obliczała koszta. Nie miała pojęcia, z czego komitet pokryje taki wydatek, jednakże przekazała cały plik gońcowi czekającemu na korytarzu. Nie mieściło jej się w głowie, że jeszcze kilka tygodni temu krew zaczynała jej pulsować w skroniach na dźwięk tych samych słów. ze zgrozą uświadamiała sobie iż brzmią jej teraz w uszach równie pusto jak horoskopy z centowego automatu. Minęło pół roku, odkąd pisze i odczytuje te słowa dzień w dzień. W ferworze nie miała nawet czasu na zakłopotanie wizytą G.H. Barrowa. Wyskoczywszy razem na talerz zupy do pobliskiej jadłodajni rozmawiali calutki czas o sprawie, jakby się nigdy przedtem nie znali. Właśnie zostało wznowione pikietowanie Kapitolu Stanowego, więc kiedy wyszli z jadłodajni, Mary zaproponowała: - Co, George, może byś się tak dał aresztować podczas pikietowania? Trafiłoby to jeszcze do wieczornych gazet, a twoje nazwisko wyciągnęłoby znowu akcję na pierwsze stronice. George poczerwieniał, zatrzymał się w południowym tłumie przed jadłodajnią i stał tak w swoim nieskazitelnym popielatym garniturze, wysoki, speszony, z wytrzeszczonymi oczami. - Ależ, moje d-drogie dziecko, g-gdybym choć przez chwilę wierzył, że to cokolwiek pomoże, d-dałbym się aresztować, przejechać przez ciężarówkę, co tylko chcesz. Ale to by mnie tylko pozbawiło tej odrobiny wpływu, jaką jeszcze mam. Mary spojrzała mu prosto w oczy, z twarzą pobladłą z wściekłości. - Przypuszczałam, że będziesz się bał ryzyka -- powiedziała wybijając każde słowo i rzucając mu je w twarz. Odwróciła się i popędziła z powrotem do biura. Doznała niemal ulgi, gdy sama została aresztowana. Pilnowała się stale, żeby nie włazić w oczy glinom, bo wszyscy ją napominali, że jest zbyt potrzebna w komitecie. by się narażać na aresztowanie. Musiała jednak pobiec na Beacon Hill z transparentami, których nie wzięła ostatnia grupa pikietujących. Nie miała ich akurat przez kogo posłać. Przechodziła przez Beacon Street, gdy po obu jej bokach wyrośli postawni uprzejmi policaje. -- Proszę spokojnie z nami - powiedział jeden z nich i poprowadzili ją do ciemnej karetki policyjnej. Podczas jazdy na komisariat ogarnęło ją rozkoszne uczucie niemocy i uwolnienia od wszelkiej odpowiedzialności. Po raz pierwszy od tygodni mogła się odprężyć. W komisariacie na Joy Street spisano jej dane, ale nie wsadzono jej do celi. Siedziała na ławce naprzeciw okna, wraz z dwiema żydowskimi robotnicami tekstylnymi oraz elegancką panią w kwiecistej sukni letniej i ze sznurem pereł na szyi, i przyglądała się, jak odprowadzają do cel mężczyzn aresztowanych podczas pikietowania. Policjanci byli grzeczni i wszyscy wydawali się pogodni, jakby uczestniczyli w jakiejś zabawie towarzyskiej; trudno było uwierzyć, że gra idzie o realną stawkę. W grupie wysadzonej z karetki na stromej uliczce przed komisariatem Mary dostrzegła wysokiego mężczyznę, w którym z fotografii widzianej w "Daily Workerze"* poznała Donalda Stevensa. Koszulę miał rozdartą na piersi, za krawat ktoś go widać szarpał, bo wisiał mu jak postronek na szyi. Prowadziło go pod ramiona dwóch czerwonych policjantów. Mary od razu pomyślała, jak on się prosto trzyma. Miał stalowe włosy, brunatną ogorzałą cerę oraz promienne szare oczy nad wysokimi kośćmi policzkowymi. Pobiegła wzrokiem za jego szerokimi barami, kiedy od biurka dyżurnego odprowadzano go w mrok cel. Siedząca obok pani szepnęła jej przejętym głosem, że go oskarżono o podżeganie do rozruchów, nie jak wszystkich o zakłócenie porządku publicznego. Wysokość kaucji ustalono na pięć tysięcy. Próbował zorganizować demonstrację na bostońskich plantach. Mary siedziała tak może pół godziny, gdy w komisariacie zjawił się mały pan Feinstein z komitetu, w towarzystwie wysokiego mężczyzny w eleganckim płóciennym ubraniu, który wpłacił za Mary kaucję. Równocześnie wykupił Donalda Stevensa, tak że wyszli wszyscy czworo razem z komisariatu i zaczęli schodzić stromą uliczką ze wzgórza. Na rogu mężczyzna w płóciennym ubraniu powiedział: - Jesteście oboje zbyt potrzebni, nie mogliśmy wam pozwolić gnić przez cały dzień w areszcie. Może zajrzycie do hotelu Bellevue. Apartament D na pierwszym piętrze. Pomachał im ręką i oddalił się w swoją stronę. Mary tak było śpieszno do rozmowy z Donaldem Stevensem, że zapomniała zapytać choćby o jego nazwisko. Wypadki toczyły się zbyt szybko, nie miała czasu uporządkować myśli. Złapała Donalda Stevensa za rękaw, bo ani ona, ani pan Feinstein nie nadążali za jego długim krokiem. - Jestem Mary French - powiedziała. - Co jeszcze możemy zrobić? Musimy coś zrobić. Obrócił się do niej z szerokim uśmiechem, jakby ją po raz pierwszy dostrzegł. - Słyszałem o was - odparł. - Dzielna z was dziewczyna. Walczycie naprawdę, wbrew temu waszemu liberalnemu komitetowi. - Co wy? Komitet zrobił wszystko, co w jego mocy. - Trzeba wyprowadzić na ulicę całą klasę robotniczą Bostonu-oświadczył swoim niskim wibrującym głosem. - Udało nam się porwać robotników tekstylnych, to wszystko. Uderzył pięścią w otwartą dłoń. - A co z Włochami? Co z Północną Stroną? Co tam zdziałał wasz komitet? Wiecie, czego myśmy dokonali w Nowym Jorku. Czemu wy byście nie mieli dokonać tego tutaj? Pochylił się do niej w poufny pieszczotliwy sposób. Uczucie zmęczenia i osaczenia opuściło ją, jak ręką odjął. Nie zastanawiając się wsunęła mu dłoń pod ramię. - Pójdziemy pogadać z waszym komitetem - ciągnął. - Potem pogadamy z komitetem włoskim. Potem porwiemy związki zawodowe. - Ależ, Don, zostało nam wszystkiego trzydzieści godzin - wtrącił pan Feinstein suchym zmęczonym głosem. - Ja tam pokładam większe nadzieje w nacisku politycznym na gubernatora. Wiesz, że ma aspiracje do prezydentury. Myślę, że ich ułaskawi. W biurze czekał na Mary Jerry Burnham. - Witaj, Joanno d'Arc - powiedział. - Właśnie wybierałem się wpłacić za ciebie kaucję, ale widzę, że już cię wyciągnęli. Jerry i Donald Stevens najwyraźniej się znali z dawnych czasów. - No, Jerry - rzucił z furią Donald - nie wytrąciło cię to ani trochę z twojej cynicznej pozy? - Niby dlaczego miało mnie wytrącić? Nie od dzisiaj wiem, że rektorzy to nędzne kreatury. Donald Stevens cofnął się pod ścianę, jakby w obawie, że nie wytrzyma i zdzieli Jerry'ego w szczękę. - Nie rozumiem, jak człowiek, który zachował choćby resztki sumienia, może się w naszych czasach nie stać czerwonym. Nawet taki drobnomieszczański pismak jak ty. - Mój drogi Donie, powinieneś do tej pory wiedzieć, że pismacy sprzedali resztki sumienia za garść srebrników jeszcze w okresie wojny. To znaczy, jeśli je w ogóle mieli, bo i co do tego zdania są podzielone. Lecz Donald Stevens odwrócił się plecami i po chwili znikł w drzwiach do gabinetu w głębi. Mary została sam na sam z Jerrym, który aż cały poczerwieniał ze złości. Nie wiedziała, co powiedzieć. - No, Mary, gdybyś poczuła w ciągu dnia potrzebę kropnięcia czegoś dla kurażu, a myślę, że poczujesz, to mnie znajdziesz w zwykłym miejscu. - Och, nie będę miała na to czasu - odrzekła zimno. Słyszała z gabinetu donośny głos Donalda Stevensa. Pobiegła w ślad za nim. Adwokaci zawiedli na całej linii. Tłumacząc, dyskutując, wykłócając się o sposoby zorganizowania na gwałt jeszcze jednej akcji protestacyjnej, Mary czuła, jak ulatują ostatnie godziny życia tych dwóch ludzi. Czuła każdą upływającą minutę, jakby to były krople krwi z jej własnych żył. Była słaba i chora, nie mogła zebrać myśli. Z ulgą wybiegła truchtem na ulicę, żeby nadążyć za wielkimi krokami Donalda Stevensa. Rozpoczęli obchód komitetów. Minęło południe, a nic nie zostało zrobione. Na Hanover Street zawołał do nich z odrapanego zamkniętego Forda Włoch o bladej twarzy. Stevens otworzył drzwiczki auta. - Towarzyszko French, to jest towarzysz Strozzi. Powozi nas trochę po mieście. - Ma pan obywatelstwo amerykańskie? - spytała Mary z zatroskaną miną. Strozzi pokręcił głową, uśmiechnął się zaciśniętymi wargami. - Co, mogą mnie odstawić gratis do Italii - powiedział. Mary nigdy nie mogła sobie przypomnieć, co robili przez resztę dnia. Na pewno mnóstwo jeździli po biedniejszych przedmieściach Bostonu. Ludzi, których szukali, nie było często w domu. Dużo czasu zmarnowała na dzwonienie z budek telefonicznych pod niewłaściwe numery. Nic, co próbowała zdziałać, jakoś jej nie wychodziło. Szeroko otwartymi otępiałymi oczami, spod powiek szorstkich jak glaspapier patrzyła na gromadę mężczyzn i kobiet tłoczących się w biurze. Stevens wyzbył się swego początkowego niecierpliwego zgryźliwego tonu. Z wyniosłym sarkastycznym chłodem dyskutował z działaczami związkowymi, socjalistami, pastorami, adwokatami. - To w końcu dzielni ludzie - powtarzał. - Nie chodzi już o to, czy ich uratujemy, czy nie. Chodzi o prestiż klasy robotniczej. Wszędzie panowało to samo przekonanie, że dalsze demonstracje musiałyby doprowadzić do rozlewu krwi i przekreśliłyby szanse ułaskawienia w ostatniej chwili przez gubernatora. Mary utraciła całą swoją inicjatywę. Niepostrzeżenie stała się sekretarką Donalda Stevensa. Czuła się mniej nieszczęśliwa biegając z jego zleceniami. Późnym wieczorem obeszła wszystkie włoskie restauracje na Hanover Street w poszukiwaniu pewnego anarchisty, z którym Stevens chciał się koniecznie zobaczyć. Wszędzie było pusto, wszędzie panowała ta sama śmiertelna cisza. Ludzie stronili od siebie jak w obliczu nieznanej zarazy. W kącie zakonspirowanej knajpki na piętrze zobaczyła Jerry'ego Burnhama, który siedział sam przy stoliku, nad angielką wódki i butelką piwa imbirowego. Twarz miał białą jak płótno, chwiał się lekko na krześle. Obok stał pochylony kelner próbując nim potrząsać. Jerry wybałuszył na nią nie widzące oczy, pijany w sztok. Mary była rada, że może uciec z powrotem do biura, gdzie Stevens wciąż jeszcze próbował montować strajk powszechny. Zmierzył ją badawczo, gdy weszła. - Jeszcze jedno niepowodzenie - powiedziała z goryczą. Stevens odłożył słuchawkę telefoniczną, wstał, podszedł do rzędu wieszaków na brudnej żółtej ścianie, zdjął swój płaszcz i kapelusz. - Towarzyszko French, jesteście śmiertelnie zmęczeni. Odprowadzę was do domu. Musieli iść naokoło bocznymi uliczkami, żeby ominąć kordon policji otaczający Kapitol Stanowy. - Bawiliście się kiedy w przeciąganie liny, towarzyszko? - spytał Don. - Zapieracie się ze wszystkich sił, ale tamta drużyna jest mocniejsza i czujecie, jak was ciągnie w swoją stronę. Ciągnie coraz bardziej i bardziej, a wy nie jesteście w stanie się oprzeć... Och, plotę jak defetysta. Nie jesteśmy bandą niedowarzonych liberałów - rzucił i parsknął suchym śmieszkiem. - Czy wy też tak nie znosicie adwokatów? Zatrzymali się przed ceglaną kamienicą z wykuszowymi oknami. w której Mary wynajmowała pokój. - Dobranoc, Don - powiedziała. - Dobranoc, Mary. Postaraj się zasnąć. Poniedziałek był jak druga niedziela. Mary obudziła się późno. Wstanie było męką. Zmuszała się, żeby coś na siebie narzucić, pójść do biura, spojrzeć w oczy, w których się malowała klęska. Zdawało jej się, że ludzie mijani na ulicy odwracają od niej wzrok jak w obliczu śmierci. Chodniki były wyludnione, nawet ruch uliczny wydawał się ściszony, jakby całe miasto żyło w oczekiwaniu, że wieczorem umrze. Dzień minął w jednostajnym zamęcie słów, artykułów w gazetach, rozmów telefonicznych. Oczekiwanie na egzekucję. Wieczorem Mary przeżyła chwile płomiennej emocji, gdy we dwójkę z Donem wyruszyli do Charlestown wziąć udział w pochodzie protestacyjnym pod więzieniem. Nigdy nie przypuszczała, że zbierze się taki tłum. Strzępy śpiewu, ulotne takty "Międzynarodówki", wznosiły się i opadały nad głowami ludzi stłoczonych między ślepymi oknami brudnych kamienic. Pochód śmierci. Po jej jednej stronie szedł niski mężczyzna w okularach, który się przedstawił jako nauczyciel muzyki, po drugiej młoda Żydówka, członkini Związku Trykotarek Damskich. Wzięli się pod ręce. Don maszerował nieco przed nią, w pierwszym szeregu. Minęli most. Szli teraz po kocich łbach źle oświetlonej ulicy pod wiaduktem kolei nadziemnej. Nad głową huczały pociągi. Jakiś głos krzyknął: - Już niedaleko do więzienia. Tym razem gliny użyły pałek. Słychać było stukot kopyt końskich o bruk i świst-łup, świst-łup twardych gum. A gdzieś dalej dyń-dyń karetek policyjnych. Mary okropnie się bała. Prosto na nią waliła wielka ciężarówka. Uskoczyła za dźwigar wiaduktu. Dopadło jej dwóch policajów. Uchwyciła się z całej siły brudnego metalu. Jeden z policajów zaczął ją okładać pałką po ręce. Nawet nie bardzo bolało, ale szybko wylądowała w karetce. Zgubiła kapelusz, włosy jej się rozsypały. Złapała się na myśli, że musi je obciąć całkiem krótko, jeśli ma częściej uczestniczyć w takich imprezach. - Może ktoś wie, co z Donem Stevensem? Z ciemności w przodzie karetki odezwał się trochę drżący głos Dona: - To ty, Mary? - Nic ci nie jest, Don? - Co mi ma być? Zarobiłem parę guzów i tyle. - Krwawi okropnie - wtrącił inny męski głos. - Towarzysze, zaśpiewajmy! - rozległ się okrzyk Dona. Mary, zapominając o wszystkim, przyłączyła się do jego śpiewu, do śpiewu aresztantów w karetce, do śpiewu tłumu spychanego z powrotem za most: Wyklęty, powstań, ludu ziemi, Powstańcie... KRONIKA LXVI HOLMES ODMAWIA ODROCZENIA EGZEKUCJI* Ruszymy z posad bryłę świata Maleńkie osy sprowadzone z Korei toczą śmiertelny bój z chrząszczem azjatyckim CHŁOPIEC PORWANY PRZEZ ŚCIEKI W KANALE WYRZUCONY ŻYWY O MILĘ DALEJ ZAKAZ MITYNGÓW W CHICAGO Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata Waszyngton ma na oku radykałów Wyklęty, powstań, ludu ziemi PARYŻ, BRUKSELA, MOSKWA I GENEWA DOŁĄCZAJĄ SWÓJ GŁOS Bój to będzie ostatni, Krwawy skończy się trud Geolog przez sześć dni uwięziony w jaskini Gdy związek nasz bratni SACCO I VANZETTI MUSZĄ UMRZEĆ Ogarnie ludzki ród Bezustannie myślę o was leżcie tutaj, w celi śmierci - o śpiewie, o słodkich kochanych głosach dzieci dochodzących z placu zabaw~, gdzie się skupiało całe życie i cała radość wolności, o jeden mały kroczek od tych murów, za którymi zamknięto na męki trzy skazane dusze. Wszystko mi stale przypomina ciebie i twoją siostrę i pragnąłbym was mieć bez przerwy, przed oczami, ale zarazem czuję ulgę, że nie przyjdziecie do celi śmierci i nie zobaczycie straszliwego widoku trzech ludzi żyjących w męce oczekiwania egzekucji na fotelu elektrycznym. OKO KAMERY (50) rozpędzili nas pałkami są silniejsi są bogaci kupują i sprzedają polityków redaktorów starych sędziów małych ludzi z nazwiskami rektorów piesków partyjnych (słuchajcie biznesmeni rektorzy sędziowie Ameryka nie zapomni swoich zdrajców) najmują ludzi z karabinami żonglują mundurami wozami policyjnymi karetkami więziennymi w porządku zwyciężyliście dzisiejszej nocy uśmiercicie tych dzielnych ludzi naszych przyjaciół nic więcej nie możemy zrobić zostaliśmy pokonani my pokonany tłum zebrany w starych brudnych klasach szkoły na Salem Street kręcimy się po skrzypiących zapiaszczonych schodach siedzimy zgarbieni ze spuszczonymi głowami w ławkach i słuchamy odwiecznych słów wrogów ucisku które się dzisiaj odradzają w pocie i męce nasza kampania skończona pisane naprędce artykuły noce spędzone na wystukiwaniu apeli woń drukarni ostry zapach świeżo odbitych ulotek bieganie do Western Union nizanie zdań depesz dobieranie żarliwych słów żeby ci uświadomić kto jest twoim ciemiężycielem Ameryko Ameryka nasza ojczyzna została podbita przez obcych którzy przenicowali nasz język przywłaszczyli sobie czyste słowa naszych ojców i splugawili je zmieszali z błotem kupieni przez nich ludzie zasiadają za stołami sędziowskimi rozpierają się z nogami na biurkach pod kopułą Kapitolu Stanowego nie obchodzą ich nasze przekonania mają dolary karabiny armie elektrownie zbudowali krzesło elektryczne i najęli kata żeby włączył prąd w porządku należymy do dwu różnych narodów Ameryka nasza ojczyzna została podbita przez obcych którzy kupili prawo ogrodzili prerie wycięli lasy na papier zamienili nasze piękne miasta w slumsy wycisnęli fortuny z narodu i kiedy tylko chcą najmują kata żeby włączył prąd ale czy wiedzą że odwieczne słowa przybyszów odradzają się dzisiaj we krwi i męce? czy wiedzą że dawna amerykańska mowa wrogów ucisku odżywa dzisiaj na ustach starej kobiety z Pittsburgha na ustach krzepkiego kotlarza z Frisco który się szwarcował pociągami towarowymi przez cały kontynent żeby tu być na ustach społecznicy ze Starej Zatoki* na ustach włoskiego drukarza na ustach trampa z Arkansas? język pokonanego narodu odżywa dzisiaj w naszych uszach skazańcy z celi śmierci odrodzili odwieczne słowa nim oddali życie Gdyby nie te wydarzenia, mógłbym strawić swoje dni na przemawianiu do szydzących słuchaczy na rogach ulic. Mógłbym umrzeć nieznany, nie zauważony, nic nie zdziaławszy. Ta sprawa to nasza szansa i nasz tryumf. Nigdy przy' najdłuższym życiu nie moglibyśmy marzyć o uczynieniu tyle na rzecz tolerancji, sprawiedliwości i zrozumienia człowieka przez człowieka jak wskutek tego przypadku i ch misja dobiegła końca przybysze wrogowie ucisku leżą teraz nieruchomo w czarnych garniturach w małym zakładzie pogrzebowym na Północnej Stronie miasto zamarło przedstawiciele zwycięskiego narodu nie pokazują się na ulicach zwyciężyli więc czemu boją się pokazać na ulicach? w mieście widać tylko zgnębione twarze pokonanych ulice aż do cmentarza na którym ciała przybyszów mają zostać spalone należą do pokonanego narodu w mżącym deszczu stoimy przy krawężnikach tłoczymy się łokieć przy łokciu na mokrych trotuarach milczący bladzi z przerażony-mi oczami wpatrzonymi w trumny stoimy pokonani Ameryko KRONIKA LXVII Kiedy porządek rzeczy zostanie naruszony, zawsze powstaje chaos, oświadczył p. Ford. Ale praca działa cuda i potrafi przezwyciężać stan chaosu. Kiedy masy rosyjskie nauczą się chcieć więcej, niż mają, kiedy zapragną nosić białe kołnierzyki i mieć mydło, lepszą odzież, lepsze obuwie, lepsze mieszkania, lepsze warunki życiowe Podnoszę palec i mówię niu-niu, sza-sza, cii-cii, pa pa PRZEGŁOSOWANO FUZJĘ TOWARZYSTW STALOWYCH REPUBLIKAŃSKIEGO I TRUMBULLA Nad Amazonki sennymi brzegami Znów los zgotował nam spotkanie. Choć już skończone wszystko między nami SPRZEDAŻ PSZENICY PONAD ZGROMADZONE ZAPASY OSIĄGA NIE NOTOWANE ROZMIARY Czar wspólnych wspomnień ciągle mami natychmiast po przybyciu ochotnicza straż pożarna otworzyła okna dla wypuszczenia dymu. Spowodowało to przeciąg i ogień, podsycany wiatrem wiejącym od oceanu z szybkością dobrych trzydziestu mil, dokończył spustoszenia NIESPOTYKANE OBROTY AKCJAMI ASEKURACYJNYMI W GORĄCZCE SPEKULACJI na zewnątrz zrobił się istny dom wariatów. Eleganckie panie biegały tam i z powrotem, załamując ręce w bezsilnej rozpaczy, że nie mogą ocalić swoich rzeczy, a z okien wyższych pięter sypał się grad kufrów, waliz i ubrań wyrzucanych, jak popadło. Na trawniku gapie zbierali biżuterię i drobiazgi wartości wielu tysięcy dolarów i ulatniali się ukrywszy je pod płaszczami POŻYCZKI MAKLERSKIE OSIĄGAJĄ NOWE SZCZYTY Smutną szarość nieba zmień, Zmieć z księżyca pajęczynę, Niechaj wstanie jasny dzień OPTYMIZM NA GIEŁDZIE Poznajcie nowe zastosowania cementu. Dowiedzcie się, jak rozwinąć zyskowną produkcję betonu. Jak szacować materiały budowlane. Jak kalkulować robociznę. Jak zbroić beton. Jak budować szalunki, drogi, chodniki, stropy, fundamenty, piwnice, kanały od-pływowe Mimo że zdaniem Niemców i Czechów Wszystko to warte jest kupy śmiechu, Francuzi lepiej się na tym znają BANDYCI W GWIAŹDZISTYCH SZTANDARACH OBRABOWALI BIESIADNIKÓW ZABÓJSTWO OBNAŻYŁO ROJENIA STANU KWAKIERSKIEGO* pochwała mordercy z pogrzebaczem Nieszczęsna, kochana Róża Hollywoodu została sama jedna. Każdy w Hollywoodzie zgaduje bez trudu, czemu jest taka biedna. TRANSAKCJA BANKOWA NA SUMĘ PIĘCIUSET MILIONÓW Kocham twoją siwiznę upiętą w koronę I bruzdy, które biegną w poprzek twoim czołem, Całuję twoje oczy znojem przygaszone I twoje biedne ręce zniszczone mozołem. CARBONIC WYKUPUJE SUCHY LÓD MARATON KRASOMÓWCZY O ZŁOTE TROFEUM NA BROADWAYU szeroko rozreklamowane hossy, rozprzestrzenianie się służb dalekopisowych, wyposażenie filii firm maklerskich w aparaty wystukujące najnowsze notowania, wielkie świetlne tablice notowań, wszystko to rozbudziło naturalnie w całym kraju zainteresowanie giełdą. BIEDNY MAŁY BOGATY CHŁOPIEC William Randolph Hearst był jedynakiem, jedynym pisklęciem w bogatomoszczonym gnieździe George'a i Phebe Hearstów. George Hearst porzucił w tysiąc osiemset pięćdziesiątym rodzinną farmę w hrabstwie Franklin w Missouri i puścił się wolim zaprzęgiem do Kalifornii. (W czterdziestym dziewiątym* niebosiężny miraż złota rozświetlił nagle Zachód; młodzi ludzie tracili serce do orki, do mieszania pomyj dla świń, do młócenia pszenicy, gdy złota pożoga ogarniała stoki nad Pacyfikiem. Koleinami wolich zaprzęgów szła za nimi cholera, dopadała ich przy ogniskach obozowych i w śpieszniekleconych zapluskwionych budach, wystrzeliwali ich wrodzy Indianie, sami rozwalali sobie nawzajem łby w bijatykach.) George Hearst należał do nielicznych, którym się poszczęściło; miał żyłkę rasowego poszukiwacza, wyrobił sobie niezawodne oko do wynajdywania złotorodnych żył kwarcu; po siedmiu latach w hrabstwie ElDorado* był milionerem; rodziła się Anaconda*, kopalnia Ofir* należała w jednej szóstej do niego, miał udziały w złożach Comstocka*. W sześćdziesiątym pierwszym wrócił do Missouri z kieszeniami pełnymi złotych samorodków i poślubiwszy Phebe Apperson zabrał ją ze sobą statkiem i lądem przez Panamę do San Francisco (nowej pagórkowatej stolicy poszukiwaczy, którzy się dorobili milionów), gdzie jej zafundował rezydencję koło Złotej Bramy* na rozległym mglistym wybrzeżu Pacyfiku. Był właścicielem olbrzymich obszarów, na swoich ranczach hodował bydło i konie wyścigowe, prowadził poszukiwania w Meksyku, w swoich kopalniach i majątkach zatrudniał pięć tysięcy ludzi, tracił i zyskiwał krocie na spekulacjach kopalnianych, grał w pokera po stówce za szton i nigdy nie wychodził bez woreczka srebrnych monet do rozdawania starym kompanom, którzy robili bokami, aż umarł w Waszyngtonie j ako senator, kanciasty samorodek, krzepki starzec z siwą brodą, krogulczym nosem i sokolimi oczami pioniera, w czarnym kapeluszu o szerokich skrzydłach ściągniętych na krzaczaste brwi weterana dawnych szlaków. Chłopak pani Hearstowej urodził się w sześćdziesiątym trzecim. Nie było rzeczy za dobrej dla jedynaka. Hearstowie nie widzieli świata poza synem, który wyrastał na szczupłego wysokiego chłopca, smętnookiego i samowolnego, otoczony lokajami, guwernerami, totumfackimi, oficjalistami, rezydentami, starymi sługami na dożywociu; dziadkowie go psuli, robił, co tylko chciał. Synek pani Hearstowej musiał mieć wszystko, co najlepsze. Nie mogło zabraknąć złotych samorodków, złotych dwudziestodolarówek, wielkich srebrnych dolarów. Miał niewielu kolegów; był za bogaty, nie pasował do brukowej demokracji chłopców dorastających w tym czasie w San Francisco. Był zbyt nieśmiały i zbyt pyszny; nie lubiano go. Matka mogła mu zawsze kupić kolegów lodami, importowanymi łakociami, kosztownymi zabawkami, kucykami, fajerwerkami w każdej chwili gotowymi do wystrzelenia. Ale on gardził kolegami, których można było kupić, garnął się do tych innych. Przepadał za kawałami, za płataniem psich figlów dorosłym; kiedy na otwarcie Palace Hotelu urządzono bankiet dla generała Granta*, miał z kolegą kupę uciechy bombardując szklany dach westybulu śrutem ku przerażeniu zebranych pod nim nadętych dygnitarskich kukieł. Hearstów było stać na podróżowanie w królewskim stylu, gdziekolwiek się wypuszczali, na północ czy południe kalifornijskich wybrzeży, po ranczach i osadach górniczych, do Nevady czy Meksyku, do pałacu Porfiria Diaza*; papa Hearst obijał się po świecie za młodych lat, ocierał się o bogatych i o biednych, trawił czas w górniczych szulerniach, tłukł się z jucznym mułem po bezdrożach. Synek pani Hearstowej tęsknił przez całe życie do owego świata, który mu przesłaniała mgiełka milionów; miał rozum, zdrowe apetyty, władczą wolę, ale jakoś nie potrafił się wyswobodzić spod złotej kurateli; wielką przygodą były wypady do dzielnic nędzy. Wysłano go do internatu przy szkole Świętego Pawła w Concord, w stanie New Hampshire. Swoimi wybrykami stawiał szkołę raz po raz na równe nogi, dopóki go nie wyrzucono. Nauczyciele prywatni przygotowali go na Uniwersytet Harvarda, gdzie dał się poznać jako kierownik handlowy "Paszkwilanta"* i jako niestrudzony organizator rozlicznych hulatyk; sam nie pił wiele, był cichy i małomówny; za to upijał kolegów i płacił za nich rachunki, urządził fajerwerki dla uczczenia wyboru Clevelanda*, angażował orkiestry dęte, kupował ciastka z kremem do obrzucania aktorów z loży teatru Old Howard* petardy do tłuczenia latarni dorożek, zampana dla chórzystek. Zawieszono go, a w końcu relegowano, jak wieść niesie, za posłanie pewnej liczbie profesorów po nocniku z gustownie wyrytym portretem odnośnego delikwenta. Pojechał do Nowego Jorku. Pasjonowały go gazety. Już w Bostonie kręcił się po redakcjach. W Nowym Jorku zafascynował go nowomodny żurnalizm Pulitzerowski*. Nie pragnął sam pisać; pragnął być redaktorem i wydawcą. (Dziennikarze należeli do owego trójwymiarowego świata, który chciał oglądać z bliska, do realnego świata, który widywał tylko niewyraźnie przez mgiełkę milionów, do nie retuszowanego świata nizin amerykańskiej demokracji.) Syn pani Hearstowej chciał być dziennikarzem i demokratą. (Dziennikarze patrzyli, słuchali, jedli, pili, macali, łajdaczyli się, błaznowali, kpili, ocierali się o prawdziwych ludzi; to było życie.) Wrócił do rodzinnej Kalifornii jako małomówny młody człowiek o łagodnym uśmiechu i smętnym spojrzeniu, ubrany podług najnowszej londyńskiej mody. Kiedy ojciec go spytał, co chce zrobić ze swoim życiem, odparł, że chce wydawać "Examinera"; była to suchotnicza sanfranciskańska gazeta, którą ojciec przejął zamiast spłaty nieściągalnego długu. Nie wydawało się to wygórowanym żądaniem. Wprawdzie starszy pan nie bardzo mógł pojąć, dlaczego Willie prosi o tę nędzną szmatę zamiast o jakąś kopalnię czy rancho, ale syn pani Hearstowej zawsze dostawał to, czego chciał. Młody Hearst zjawił się pewnego dnia w redakcji "Examinera" i przewrócił wszystko do góry nogami. Miał dar wynajdywania i kaptowania błyskotliwych młodych ludzi i dar wykorzystywania własnej lubieżnej fascynacji żądzami i zawiściami prostych niezamożnych mężczyzn i kobiet z nizin (zwiedzający dzielnicę nędzy widzi tylko ulicznice, spelunki narkomanów i pokazy golizny, po czym wraca do śródmieścia i opowiada, że widział dzielnicę robotniczą); najniższy wspólny mianownik; pożywka dla kariery, mierzwa demokracji. Na niej wybujało cuchnące imperium prasowe. (Być może W.R. lubił sobie wyobrażać, że jest młodym Kajusem Juliuszem* trwoniącym miliony, wdeptującym w ziemię symbole i tradycje, pokazującym język uprzywilejowanym w togach, oligarchom, nadętym kukłom na urzędach; żywot Cezara był jak jego własny milionerskim żartem. Być może W.R. czytał o republikach doprowadzonych do upadku przed wiekami; w końcu Alcybiades* też był kawalarzem. Sanfranciskański "Examiner", schlebiając lubieżnym ciągotom nie-zamożnych, zwiększał coraz bardziej nakład, aż stał się Królem Gazet. Kiedy papa Hearst umarł, pani Hearstowa sprzedała udziały w Anacondzie za siedem i pół miliona dolarów. W.R. wziął od niej te pieniądze, żeby za nie wejść na rynek nowojorski; kupił "Morning Journal" i rozpoczął wyścig z Pulitzerami o to, kto więcej zbije na wielkookiej sensacji. W polityce był ludowym demokratą; w dziewięćdziesiątym szóstym opowiedział się za Bryanem; na Zachodnim Wybrzeżu zwalczał Kolej Południowego Pacyfiku, towarzystwa użyteczności publicznej, adwokatów kolejowych, którzy wydzierali stan Kalifornia z rąk pierwszych osadników; w dniu elekcji dziewięćdziesiątego szóstego jego trzy gazety nowojorskie wypuściły łączny nakład przeszło półtora miliona egzemplarzy, rekord, w wyniku którego "New York World" poczuł się zmuszony obniżyć cenę do centa za egzemplarz. Kiedy brak wiadomości, twórzcie wiadomości. "Dostarcz ilustracji, ja dostarczę wojnę" - zadepeszował ponoć do.; Remingtona* w Hawanie. Awantura na Kubie okazała się żyłą złota dla prasy, kiedy Mark Hanna* przesądził bieg polityki amerykańskiej osadzając w Białym Domu McKinleya*. Hearst polecił jednemu ze swoich błyskotliwych młodych ludzi zorganizować ucieczkę z więzienia Ewangeliny Cisneros, pięknej rewolucjonistki kubańskiej wsadzonej do ciupy przez Weylera*, po czym urządził dla niej wielkie przyjęcie w Madison Square Garden. Pamiętajcie pancernik "Maine "*. Kiedy McKinley został zmuszony do wypowiedzenia wojny Hiszpanii, W.R. miał gotowy plan nabycia brytyjskiego parowca i zatopienia go w Kanale Sueskim, ale flota hiszpańska obrała inną drogę. Wynajął dwa statki, "Sylwię" i "Pirata", i popłynął sam na Kubę z przenośną prasą, w asyście flotylli holowników; dobiwszy barkasem przez przybój do brzegu, wymachując sześciostrzałowym rewolwerem, wziął do niewoli dwudziestu sześciu nie uzbrojonych majtków hiszpańskich, którzy cudem uniknęli utonięcia, i zmusił ich, by uklękli na plaży i ucałowali flagę amerykańską przed obiektywem aparatu fotograficznego. Zatoka Manilska* podniosła nakład "Morning Journal" do miliona sześciuset tysięcy egzemplarzy. Po zwycięstwie nad Hiszpanami pozostała mu już tylko nagonka na mormonów. Nic tak nie ekscytowało zwykłych zjadaczy chleba jak poligamia; niezmienny dreszczyk wzbudzało także życie seksualne bogaczy, piórkowe rysunki kobiet w dezabilu i prehistoryczne potwory w czterech kolorach. Wymyślił płaczki: Annie Laurie, Dorothy Dix, Beatrice Fairfax*. Nie żałował pieniędzy na komiksy: "Małych Katzenjammerów", "Zabijakę Browna", "Szalonego Kota"*. Emocjonujcie się tym, co emocjonuje czytelników; jego wstępniaki gromiły z taką furią występnych bogaczy, trusty, Wielką Starą Partię, Marka Hannę i McKinleya, że kiedy ten ostatni padł z ręki zamachowca, większość republikanów uważała, iż jakąś cząstkę winy za jego śmierć ponosi Hearst. W odpowiedzi W.R. zmienił nazwę "Morning Journal" na "American" i pojawił się w blasku jupiterów, w czarnym anglezie i szerokoskrzydłym kowbojskim kapeluszu, jako mąż opatrznościowy w wyścigu do fotela prezydenckiego, milioner kandydujący w interesie prostego człowieka. Bryan zrobił go przewodniczącym Narodowego Stowarzyszenia Klubów Demokratycznych i poradził mu założyć gazetę w Chicago. Po drugiej przegranej Bryana Hearst związał się z Charlesem F. Murphym* w Nowym Jorku i został wybrany do Kongresu. Swoją kwaterę główną założył w Hotelu Hollanda*. W dniu swego wyboru urządził w Madison Square Garden wielki otwarty pokaz ogni sztucznych, podczas którego rozsadziło moździerz i zabitych lub ranionych zostało coś około stu osób; była to jedyna sensacja autorstwa ludzi Hearsta, której gazety Hearstowskie nie wybiły wielkim drukiem na pierwszych stronach. W Izbie Reprezentantów nie cieszył się popularnością; powtarzały się lata szkolne. Wśród jowialnych waszyngtończyków poklepujących się nawzajem po ramionach nie na miejscu był miękki uścisk dłoni, smętne spojrzenie oczu osadzonych blisko długiego nosa i wiotki wzgardliwy uśmieszek. W.R. czuł się niepewnie bez bandy swoich najemników. W swoim żywiole był podejmując w Hotelu Hollanda premierową publiczność i gwiazdy sceny. W owych latach, kiedy Broadway kończył się jeszcze na Czterdziestej Drugiej Ulicy, w "Paryżance"* tańczyła niejaka Millicent Willson; miała numer wspólnie ze swoją siostrą: zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie popularności redakcji "Morning Telegraph" oraz rękę Williama Randolpha Hearsta. W tysiąc dziewięćset czwartym zapłacił furę pieniędzy, żeby jego nazwisko widniało wypisane żaróweczkami elektrycznymi na zjeździe nominacyjnym w Chicago; ale nominację Partii Demokratycznej sprzątnął mu sprzed nosa sędzia Parker* i Wall Street. W tysiąc dziewięćset piątym kandydował na burmistrza Nowego Jorku jako orędownik własności municypalnej. W tysiąc dziewięćset szóstym o mało nie sprzątnął urzędu gubernatora Hughesowi* o smętnych faworytach. W całym kraju powstawały kluby zwolenników Hearsta na prezydenta. W.R. piął się do góry inwestując w karierę polityczną miliony pod melodię "Zatańcz ze mną znowu, Willie". Udało mu się pociągnąć przed sąd konkurenta Jamesa Gordona Bennetta* pod zarzutem publikowania w nowojorskim "Heraldzie" gorszących reklam i doprowadzić do ukarania go grzywną dwudziestu pięciu tysięcy dolarów, sukces, który bynajmniej nie przysporzył mu popularności w pewnych kręgach. W tysiąc dziewięćset ósmym ogłosił serię rewelacji o Standard Oil* listy Archbolda* dowodzące, że trusty smarują grubo łapy politykom. Kandydował z ramienia Partii Niezależnej*, złożonej prawie wyłącznie, jak głosili wrogowie, z jego własnych pracowników. (Koledzy milionerzy uważali, że jest zdrajcą swojej klasy, ale kiedy mu zarzucali zdradę, odpowiadał: Wiecie, że jestem zwolennikiem własności prywatnej, i wiecie, jaki jest mój majątek osobisty, a więc czyż nie lepiej, żebym ja występował w imieniu niezadowolonych Ameryk i, aniżeli miałby to czynić ktoś inny, kto może nie wykazywałby takiego stosunku do własności jak ja?) W tysiąc dziewięćset czternastym, jakkolwiek był nadal właścicielem największego imperium prasowego w kraju oraz posiadaczem setek mil kwadratowych terenów ranczerskich i górniczych w Kalifornii i Meksyku, jego interesy znalazły się w takim impasie, że miał kłopoty z pożyczeniem głupiego miliona dolarów, a na gruncie politycznym unikano go jak zarazy. Mimo wszystkich wyasygnowanych milionów, mimo całej wirtuozerii we wbijaniu własnych poglądów w głowy zwykłych zjadaczy chleba, nie udało mu się przekroczyć wąskiego Rubikonu między amatorstwem a zawodowstwem w polityce (może zbyt łatwo się pocieszał po każdym zawodzie skaptowaniem jeszcze jednego pierwszorzędnego pióra czy zakupem wyszywanego trzewika, który miał jakoby należeć do Karola Wielkiego, lub pozłacanego łoża, w którym miała rzekomo spać jakaś metresa królewska). Czasami umiał się wznieść dostatecznie wysoko, aby jasnym widzeniem ogarnąć teatr zmagań. Podczas pierwszej wojny światowej zaangażował całą potęgę swoich gazet i całą swoją redaktorską inwencję w próbę ratowania zdrowego rozsądku i neutralności Ameryki; sprzeciwiał się pożyczkom dla aliantów, popierał Bryana w jego samotnej walce przeciw stawianiu interesów banków Morgana* i anglofilskich kupców ze Wschodniego Wybrzeża ponad fundamentalnymi interesami Stanów Zjednoczonych jako całości; za jego starania okrzyczano go germanofilem, a po wypowiedzeniu wojny podstawiono mu tajniaków jako lokai, kazano agentom kontrwywiadu przetrząsać jego prywatne papiery i wkradać się do jego jadalni na Riverside Drive dla zbadania prawdziwości pogłosek o dziwnych kolorowych światełkach widywanych w jego oknach. Sprzeciwiał się pokojowi wersalskiemu i lidze zwycięskich narodów, ale ostatecznie dowiódł, że jest równie dobrym patriotą jak inni, opowiadając się za przymusowym poborem, wydając swoje gazety w czerwono-biało-niebieskich obwódkach i z chorągiewkami amerykańskimi po obu stronach daty, ustawicznie rozdmuchując konflikt za Rio Grande* i wymachując starym jankeskim straszakiem największej floty świata. Poparli go nowojorczycy wybierając na burmistrza Hearstowskiego kandydata, Uczciwego Johna Hylana*, ale kiedy Hearst spróbował się sam ponownie wspiąć na demokratyczną trybunę wyborczą, dał mu po łapach Al Smith*, który wówczas był jeszcze bożyszczem ulicy. Mimo olbrzymich wydatków na sfałszowane dokumenty nie udało mu się wywołać wojny z Meksykiem. Mimo pompowania setek tysięcy dolarów w studia filmowe nie udało mu się wykreować swojej ukochanej gwiazdy filmowej* na ulubienicę Ameryki. I tak dyktator prasy zaczął się coraz bardziej zaszywać w swoim udzielnym księstwie San Simeon* nad Pacyfikiem, gdzie urządził sobie zoo, bawił się nadal filmem, zapełniał całe składy gobelinami, mek-sykańskimi siodłami, antykami, porcelaną, brokatami, zabytkowymi komodami, stołami i krzesłami, pozostałościami martwej europejskiej świetności, gdzie wybudował pałac w stylu andaluzyjskim i salę bankietową w stylu mauretańskim i gdzie dożywa swoich lat wśród usypiających pochlebstw gwiazd filmowych, macherów od reklamy, scenarzystów, szefów biur prasowych, felietonistów i wydawców-milionerów, jako imperator tego nowego ElDorado, w którym odgrzewane sny wszystkich gett rozdmuchuje się w opiumiczną mgiełkę, straszliwiej ogłupiającą biednych zjadaczy chleba i szybciej przynoszącą miliony niż worki brzęczących złotych dwudziestodolarówek, które papa Hearst wyciskał dawnymi laty z hrabstwa ElDorado (imperium słowa drukowanego utrzymuje swoją potęgę samym bezwładem swojej wielkości; lecz jego panowanie nad marzeniami niedorostków całego świata rozrasta się i zatruwa jak rak). Z mgły zachodnich wybrzeży dochodzi czasami zrzędny głos starca, domagający się podatku od sprzedaży, sączący jad wyzwisk na orędowników praw obywatelskich dla czarnoroboczych (do więzienia czerwonych), wychwalający zalety Baden-Baden pod krwawymi rządami pałkarzy Pięknego Adolfa (ukochane dziecię samego Hearsta, najniższy wspólny mianownik, wyniesione do władzy przez mierzwę demokracji), utyskujący na kalifornijskie podatki dochodowe, gardłujący o niebezpieczeństwach wolnej myśli w college'ach. Deportować, wsadzać do więzień! Wspaniałe wiecznie obracające się prasy będą dla niego wyrzucały zadrukowane stronice, terkoczące wszędobylskie projektory będą dla niego wypluwały obrazy, dopóki nie umrze, utrudzony cezar, który strawił swoje lata na wydawaniu pieniędzy, a nigdy nie był na tyle mężczyzną, aby przekroczyć Rubikon. RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Dick Savage szedł Lexington Avenue do biura w Gmachu Towarzystwa Graybar*. Grudniowy ranek przenikał jak stal, w oczy raziły błyski światła odbitego od witryn sklepowych, okularów przechodniów, chromowanych opraw reflektorów automobilowych. Dick nie był pewien, czy to początki kaca. Mignęło mu odbicie własnej twarzy na czarnym atłasowym tle wystawy jubilerskiej. Pod oczami miał alkoholiczne worki jak książę Walii* na fotografiach w gazetach. Czuł się skwaśniały i pusty w środku jak zgniła gruszka. Wstąpił do drogerii i poprosił o bromoselcer. Stanąwszy przy saturatorze przejrzał się w lustrze za szklaną półką z butelkami piwa imbirowego. Mimo wszystko prezentuje się dobrze w nowym palcie z granatowej wełny. Poczuł na sobie czarne oczy subiekta. - Miał pan ciężki wieczór, co? Dick kiwnął głową, spróbował się uśmiechnąć. Subiekt przesunął chudą dłonią o czerwonych knykciach po włosach lśniących jak lakiery. - Ja też wyszedłem stąd o wpół do drugiej nad ranem, a mam godzinę metrem do domu. Sam pan rozumie... - Spóźnię się do biura - przerwał mu Dick. Zapłacił i, czkając lekko, wyszedł na roziskrzoną ulicę. Ruszył raźnym krokiem, wdychając głęboko powietrze. Jadąc na górę windą z grupką korpulentnych czterdziestolatków na kierowniczych stanowiskach, tak jak on spóźnionych do biur w Gmachu Towarzystwa Graybar, miał już wyraźny paraliżujący ból głowy. Ledwo wyciągnął nogi pod biurkiem, zabrzęczał telefon wewnętrzny. Dick poznał głos panny Williams. - Dzień dobry, czekamy na pana. Pan Moorehouse prosi, żeby pan do niego zaszedł. Chce z panem chwilę porozmawiać przed naradą. Dick podniósł się zza biurka i stał chwilę z zaciśniętymi wargami. kołysząc się na palcach i patrząc przez okno na popielate kwartały kamienic ciągnące się rzędami frontonów zdobionych żeliwem ku wschodowi, aż po kominy elektrowni, most, pasmo rzeki iskrzącej się stalowo pod stalowobłękitnym niebem. Na nowym drapaczu wznoszonym dźwigar po dźwigarze na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy stukotały wściekle nitownice. Dick miał wrażenie, że mu się wwiercają w czaszkę jak świder dentysty. Wstrząsnął się, beknął i ruszył korytarzem do przestronnego gabinetu w narożniku. J.W. siedział wpatrzony w sufit, wielką twarz o mięsistych szczękach miał wypraną z wszelkiego wyrazu jak gęba krowy. Bez uśmiechu zwrócił w stronę Dicka blade oczy. - Zdajesz sobie sprawę, że w Ameryce żyje siedemdziesiąt pięć milionów ludzi, którzy w wypadku choroby nie mają ochoty albo możliwości zasięgnięcia porady lekarskiej? Dick przywołał na twarz wyraz żywego zainteresowania. Oho. rozmawiał z Edem Griscolmem, pomyślał. - Wszyscy ci ludzie powinni sięgać po specyfiki Benghama. Jak dotąd udało mu się podbić zaledwie małą cząstkę tego wielkiego potencjalnego rynku. - Musi ludzi przekonać, że używając jego lekarstw wykazują więcej rozumu niż szychy, które jeżdżą się leczyć do Battle Creek* - powie-dział Dick. J.W. zmarszczył brwi w namyśle. Do gabinetu wszedł Ed Griscolm, chudy dryblas o ziemistej cerze i entuzjastycznym błysku w oku, zapalającym się i gasnącym jak neon. Miał dziwny sposób trzymania rąk, jakby się szykował do uniesienia ich za chwilę ruchem dyrygenta. - Cześć - powitał go Dick bez zapału. - Bajeczny ranek, co, Dick? O, zdaje się, że masz trochę kaca? Fatalnie, chłopie, fatalnie. - Mówiłem właśnie, Ed - podjął J.W. powolnym głosem - że w negocjacjach z Binghamem musimy położyć nacisk na dwie sprawy: primo, że ledwo zaczyna wchodzić ze swymi specyfikami na wielki rynek siedemdziesięciu pięciu milionów potencjalnych klientów, i secundo, że właściwie poprowadzona kampania reklamowa może wykorzenić uprzedzenie wielu ludzi do leków ogólnie dostępnych, a nawet obudzić dumę z ich używania. - Mądry oszczędza, coś w tym rodzaju! - wykrzyknął Ed. - Raczej, że można się leczyć samemu - powiedział Dick. - Trzeba ludzi przekonać, że przeciętny drogista wie dzisiaj więcej o medycynie niż lekarz domowy dwadzieścia pięć lat temu. - Ludzie uważają, że leki patentowane są dobre dla ciemnych kmiotków! - zawołał Ed Griscolm. - Musimy je wyprowadzić na Park Avenue. - Nie leki patentowane - rzekł z dezaprobatą J.W. - Specyfiki. Dickowi udało się powstrzymać uśmiech. - Musimy rozłożyć cały problem na czynniki pierwsze - powiedział. - Właśnie. J.W. wziął rzeźbiony nóż z kości słoniowej do cięcia papieru i zaczął go oglądać pod różnymi kątami. W gabinecie zaległa taka cisza, że słychać było szum ruchu ulicznego i świst wiatru między stalową futryną a stalową ramą okienną. Dick i Ed Griscolm wstrzymali oddech. J.W. zaczął mówić. - Publiczność amerykańska jest dziś bardziej wymagająca. Kiedy byłem chłopcem w Pittsburghu, nikomu się nie śniło nic poza reklamą wizualną. Przemawiało się tylko do oczu. Obecnie, wraz ze wzrostem kultury, trzeba myśleć o innych sposobach oddziaływania, o wykorzenieniu uprzedzeń. Weźmy takie Bingo, nazwa jest całkowicie fałszywa, nie z naszej epoki. Wstyd zasiąść do lunchu w Klubie Metropolitalnym z flaszką Bingo na stoliku. To wszystko musimy podkreślać w rozmowach. Wczoraj pan Bingham wydawał się już skłonny do ugody. Przeraził go trochę koszt kampanii... - Nie ma zmartwienia - zaskrzeczał Ed Griscolm. - Przygwoździ-my starego kutwę. - Myślę, że trzeba go urabiać delikatnie jak pan wczoraj sugerował, szefie - powiedział Dick cichym ujmującym głosem. - Słyszę, że Halseya od Halseya i O'Connora doprowadził swoimi fanaberiami do choroby nerwowej. Ed Griscolm prychnął cienkim rechotem. J.W. podniósł się ze słabym uśmieszkiem. Kiedy J.W. się uśmiechał, Dick uśmiechał się także. - Myślę, że potrafimy go przekonać o korzyściach płynących z renomy naszej firmy, z rozgałęzionych stosunków. Ciągle mówiąc J.W. poprowadził ich korytarzem do dużej sali z długim owalnym mahoniowym stołem pośrodku, gdzie już się zgromadziło całe biuro. J.W. wszedł pierwszy ze swoim pokaźnym brzuszkiem kołyszącym się lekko z boku na bok, a Dick i Ed Griscolm postępowali krok za nim, każdy z plikiem błękitnych teczek zawierających przepisane na maszynie projekty reklamowe. Gdy po zwykłej dozie pokasływania i pochrząkiwania wszyscy się wreszcie usadowili i J.W. zaczynał mówić o siedemdziesięciu pięciu milionach potencjalnych klientów, Ed Griscolm wybiegł nagle, by powrócić ze schludnym diagramem ujmującym całą kampanię w siatkę niebieskich, czerwonych i żółtych symboli. Dokoła stołu przebiegł szmerek podziwu. Dick pochwycił tryumfalne spojrzenie Eda Griscolma. Rzucił kątem oka na J.W. który oglądał diagram z nic nie mówiącą miną. Potem wstał, podszedł do Eda i poklepał go po ramieniu. --Pierwszorzędna robótka, chłopie - szepnął. Zaciśnięte wargi Eda rozluźniły się w uśmiechu. - No, panowie, poproszę teraz o rzeczową dyskusję = powiedział J.W. ze złośliwym ognikiem w błękitnym oku, które się zaiskrzyło na moment jak brylanciki w jego spinkach. Podczas gdy inni mówili. Dick patrzył tępo na dłonie J.W. rozpostarte na pliku maszynopisów leżących przed nim. Z rękawów doskonale skrojonej szarej dwurzędowej marynarki wyglądały staroświeckie krochmalone mankiety, a z nich sterczały dwie sękate. dziwnie prostackie dłonie z plamami wątrobowymi. Przez cały czas dyskusji Dick wpatrywał się w te dłonie kreśląc jednocześnie jakieś zdania w notatniku. a następnie je zamazując. Nie mógł zebrać myśli, mózg miał jak wyżęty. Gryzmolił ołówkiem zdania bez najmniejszego sensu. Popijawę miałeś w Ritzu, tonik Bingham jest bez picu. Było po pierwszej, kiedy narada się wreszcie skończyła. Wszyscy rzucili się winszować Edowi Griscolmowi diagramu. Nieoczekiwanie dla samego siebie Dick oświadczył głośno, że pomysł był rzeczywiście kapitalny, ale całość trzeba ująć pod trochę odmiennym kątem. - Dobrze - powiedział J.W. - więc znajdźcie przez niedzielę ten odmienny kąt. Chcę, żeby wszyscy się nad tym zastanowili. Jestem w poniedziałek umówiony z panem Binghamem na lunch, muszę mu przedstawić poprawiony projekt. Dick wrócił do swego gabinetu, gdzie zastał plik listów, które sekretarka mu zostawiła do podpisu. Skończywszy przypomniał sobie nagle, że się umówił w Sześćdziesiątce Trójce na lunch z Reggiem Talbotem, który chciał mu przedstawić swoją dziewczynę. Wybiegł w pośpiechu, dopiero w windzie zawiązał granatowy szal. W kłębach falującego dymu dostrzegł ich głowy pochylone ku sobie w tyle zakonspirowanej knajpki zatłoczonej przy sobotnim popołudniu. -- Cześć, Dick! -- wykrzyknął Reggie podrywając się ze swoim łagodnym uśmieszkiem. Złapał Dicka za rękę i pociągnął do stolika.-Nie czekałem na ciebie w biurze, bo byłem umówiony z tą oto panią. Jo, to pan Savage. Jedyny człowiek w Nowym Jorku, który na wszystko gwiżdże. Czego się napijesz, Dick? Dziewczyna rzeczywiście była klasa. Usadowiwszy się obok niej na czerwonej skórzanej kanapce, vis a vis szczupłej popielatoblond głowy Reggiego o wielkich badawczych piwnych oczach, Dick poczuł się przepity i zmęczony. - Och, proszę pana, jak się zakończyła sprawa kontraktu Binghama? Tak się tym emocjonuję. Reggie nie potrafi o niczym innym mówić. Wiem, że to niedyskretne pytanie. Zajrzała mu z przejęciem w twarz swoimi czarnymi oczami o długich rzęsach. Rzeczywiście była z nich urodziwa para. - Właśnie. Choćby' cię smażyli w smole, nie mów, co się dzieje w' szkole - powiedział Dick biorąc chrupiący rogalik i odłamując kawałek. = Rozumiesz, Dick, my z Jo rozmawiamy o wszystkim. Nigdy nic więcej nie robimy. Jeśli chcesz znać prawdę, wszyscy młodzi w biurze zachodzą w głowę. dlaczego szef nie przyjął twojego pierwotnego projektu. Griscolm zaprzepaści ten kontrakt, jeśli J.W. mu zostawi wolną rękę. W jego projekcie coś nie sztymuje. Szef ma chyba rozmiękczenie mózgu, że tego nie widzi. --- Wiesz, Reggie, mnie się też ostatnio kilkakrotnie wydawało, że J.W. jakby podupada na zdrowiu. To byłoby okropne. W całym świecie reklamy nie ma drugiej takiej tęgiej głowy. - Dick dosłyszał w swoim głosie fałszywą nutkę i zawstydziwszy się dwojga młodych zamilkł raptownie. - Hej, Tony - zawołał opryskliwie do kelnera - podaj nam cocktaile! Dla mnie Bacardi z kapką absyntu, wiesz, jak zwykle. Rany, czuje się, jakbym miał sto lat. - Nie za bardzo sobie pozwalasz? = spytał Reggie. ----- Przeginasz trochę pałkę. Dick wykrzywił ironicznie twarz. - Co do tej pałki - powiedział - to sprawia mi ostatnio mnóstwo kłopotu. Wszyscy się zaczerwienili. Dick zachichotał. - Jak Boga kocham, nie wiem, czy są w Nowym Jorku jeszcze trzy osoby, które się potrafią rumienić jak my. Zamówili nowe cocktaile. Kiedy pili, Dick czuł na sobie czarne poważne oczy dziewczyny. Podniosła ku niemu szklaneczkę. - Reggie mówi, że był pan dla niego diablo życzliwy w biurze. Podobno gdyby nie pan, już by wyleciał z pracy. - Jak można być nieżyczliwym dla Reggiego? Niech pani na niego spojrzy. Reggie poczerwieniał jak burak. - Chłopak ma urodę - powiedziała dziewczyna. - Ale czy ma także trochę pomyślunku`." Po zupie cebulowej i trzecim cocktailu Dick poczuł się lepiej. Jął opowiadać, jak im zazdrości, że są tacy młodzi i że się pobierają. Obiecał być drużbą na ich ślubie. Na pytanie, czemu sam się nie ożeni, pociągnął w zakłopotaniu kilka łyków ze szklaneczki, zanim odrzekł, że całe jego życie jest jednym wielkim nieporozumieniem. Zarabia piętnaście tysięcy rocznie, ale wiecznie brak mu pieniędzy. Zna kilkanaście pięknych kobiet, ale jak potrzebuje dziewczyny, nigdy jej nie ma. Mówiąc układał równocześnie przez cały czas w myśli komunikat dla prasy o potrzebie swobodnego leczenia się samemu. Nie mógł ani na chwilę zapomnieć o tym cholernym kontrakcie Binghama. Ściemniało się, kiedy wyszli z Sześćdziesiątki Trójki. Wsadziwszy młodych do taksówki Dick poczuł ukłucie zazdrości. Był roztkliwiony i podochocony, delektował się miłym ciepłem jedzenia i alkoholu promieniującym z żołądka. Stał przez chwilę na rogu Madison Avenue obserwując zaaferowany przedgwiazdkowy tłumek przewalający się chodnikiem na jaskrawym tle wystaw. Różnorodne twarze przesuwające się w skośnym świetle latarni miały wreszcie zdrowy wygląd, zaróżowione od ostrego wieczornego chłodu. Złapał taksówkę i kazał się zawieźć na Dwunastą Ulicę. Otworzyła mu czarna pokojówka w ładnym koronkowym fartuszku. - Cześć, Cyntia. - Dobry wieczór panu. Spacerując długo po nierównym starym parkiecie salonu Dick czuł niecierpliwe pulsowanie w skroniach. Ewelina wynurzyła się uśmiechnięta z pokoju w głębi. W pośpiechu nałożyła na twarz za dużo pudru, który podkreślał bruzdy biegnące od jej nozdrzy do ust i tworzył na nosie mączystą skorupę. Jej głos zachował swoją melodyjność. Myślałam, że o mnie zapomniałeś, Dick. - Haruję jak wół. Mózg mi już odmawia posłuszeństwa. Spotkanie z tobą dobrze mi zrobi. Ewelina podała mu chińskie porcelanowe pudełko z papierosami. Usiedli obok siebie na rachitycznej staroświeckiej kanapce z włosia końskiego. - Jak tam Jeremy? -- spytał wesoło Dick. Głos Eweliny stracił swoją dźwięczność. - Paul zabrał go na Zachód na Boże Narodzenie. - Musi ci go brakować. Lubię szkraba. Żałuję, że go nie ma. - Zdecydowaliśmy się z Paulem ostatecznie na rozwód. Oczywiście na przyjacielskiej stopie. - Przykro mi, Ewelino. - Czemu? -- Bo ja wiem. To jakoś głupio. Zawsze lubiłem Paula. - Sytuacja zrobiła się już niemożliwa. Tak będzie dla niego lepiej. Dick czuł w niej jakąś chłodną gorycz, gdy tak koło niego siedziała w nieco zbyt strojnej sukience popołudniowej. Miał wrażenie, że ją widzi po raz pierwszy. Ujął jej długą niebieskożyłkowaną dłoń, położył na małym stoliczku przed kanapką i pogłaskał. - Ja w każdym razie.. będę cię lubił jeszcze bardziej. -Zabrzmiało mu to fałszywie jak frazes przeznaczony dla klienta. Zerwał się na nogi. - Słuchaj, Ewelino, co byś powiedziała, gdybym zadzwonił do Settignana i kazał mu przysłać ginu? Muszę się napić. Nie mogę oderwać myśli od spraw biurowych. - Jeśli się przespacerujesz do lodówki, znajdziesz zupełnie przyzwoity cocktail. Przed chwilą własnoręcznie go przyrządziłam. Ma później wpaść parę osób. - Później to znaczy kiedy? - Koło siódmej. Czemu? Odprowadziła go drwiącym spojrzeniem do szklanych drzwi. W pokoju kredensowym czarna pokojówka wkładała kapelusz. - Cyntio, pani Johnson utrzymuje, że gdzieś tu jest cocktail. - I owszem, proszę pana. Zaraz podam szklaneczki. - Masz dzisiaj wychodne? - Tak, proszę pana. Idę do kościoła. - W sobotę po południu? - Tak, w naszym kościele zawsze jest msza w sobotę po południu. Mnóstwo ludzi nie ma teraz wolnego w niedzielę. - Ja już nie mam żadnego wolnego dnia. - To bardzo niedobrze, proszę pana. Dick wrócił chwiejnie do salonu balansując mikserem. Szklaneczki podzwaniały na tacy. - Dick, będę cię musiała wziąć pod kuratelę. Ręce ci się trzęsą jak siwowłosemu staruszkowi. - Cóż, jestem siwowłosym staruszkiem. Zadręczam się niepewnością, czy ten wredny król lekarstw złoży w poniedziałek swój cenny podpis pod kontraktem. - Nie waż się o tym wspominać. To wstrętne. Ja też jestem okropnie zajęta. Chcę wystawić sztukę. - Ewelino, to pysznie! Czyją? - Charlesa Edwarda Holdena. Pokazał lwi pazur. Jestem tym taka podekscytowana. Chyba wiem, jak to powinno być wystawione. Może miałbyś ochotę zainwestować parę tysięcy w inscenizację, Dick? - Ewelino, jestem całkowitym bankrutem. Wierzyciele weszli mi na pensję, mamę muszę utrzymywać na stopie, do której przywykła, braciszek Henry ma w Arizonie farmę z beznadziejnie zabagnioną hipoteką... Ale wydawało mi się, że Charles Edward Holden jest felietonistą? - Tak, ta nowa strona jego talentu jest dotąd nie znana. Moim zdaniem, to niezrównany piewca Nowego Jorku naszej doby. Poczekaj, zobaczysz. Dick nalał sobie jeszcze jeden cocktail. - Pomówmy chwilę o nas, Ewelino. Jestem taki skrachowany. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Tak się kiedyś przyjaźniliśmy. - Pozwoliła mu się wziąć za rękę, ale nie odwzajemniła jego uścisku.-Wiesz, że zawsze byliśmy dla siebie pociągający fizycznie. Czyż nie mogłaby to być najwspanialsza rzecz na świecie? -Przysunął się do niej na kanapce, cmoknął ją niezręcznie w policzek, spróbował obrócić do siebie jej twarz. -Nie czujesz już nic a nic do nieszczęsnego grzesznika? - Dick, nie mogę. - Ewelina poderwała się na nogi. Wargi jej drżały, wyglądało, że lada chwila wybuchnie płaczem. -Jest ktoś, kogo bardzo lubię. Bardzo, bardzo lubię. Postanowiłam wreszcie nadać jakiś sens swojemu życiu. - Kto to taki? Ten przeklęty felietonista? - Mniejsza o to, kto. Dick ukrył twarz w dłoniach. Po chwili je opuścił, wstrząsany śmiechem. - To już takie moje parszywe szczęście. Zawsze będę tylko chłopcem na posyłki. Kogo obchodzi, że mi się zebrało na sobotnie pijackie amory? - Och, Dick, z pewnością ci nie braknie pocieszycielek. - Dzisiaj braknie. Zostaję sam z własnym piekłem. Moje życie jest jednym wielkim nieporozumieniem. - Cóż za literackie wyrażenia! - Osobiście wydawało mi się całkiem niezłe. Ale fakt, że się czuję naprawdę zagubiony. Coś dziwnego przydarzyło mi się tej nocy. Opowiem ci kiedyś, jak będziesz dla mnie lepsza. - Dick, a może byś poszedł do Eleonory? Urządza przyjęcie dla tych swoich bojarów. - Czy ona rzeczywiście wychodzi za tego okropnego księcia? Ewelina kiwnęła głową z tym samym zimnym gorzkim spojrzeniem w oku. - No tak, tytuł arystokratyczny to najlepsza reklama dla dekoratorki wnętrz. A czemu Eleonora nie wyasygnuje jakiejś okrągłej sumki na tę twoją sztukę? - Nie chcę jej prosić, chociaż faktycznie pławi się w pieniądzach. Miała bardzo pomyślny sezon. Widać wszyscy robimy się zachłanni na starość. A co myśli o tym księciu biedny Moorehouse? - Ba, gdybym wiedział, co on myśli o czymkolwiek. Pracuję u niego od lat, a do dziś nie wiem nawet, czy jest geniuszem, czy nadętym zerem. Ciekawe, czy będzie u Eleonory. Chciałbym go wieczorem złapać na chwilę. Wiesz, miałaś świetny pomysł, Ewelino. Zawsze mi pomożesz, nie tak, to inaczej. - Lepiej zadzwoń, zanim tam pójdziesz. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Eleonora cię nie wpuściła, jeśli się zjawisz nie proszony, kiedy dom będzie pełen rosyjskich arystokratek w diademach. Dick podszedł do telefonu. Czekał długo, zanim poproszono Eleonorę. Jej głos w słuchawce zabrzmiał ochryple i piskliwie. W pierwszej chwili powiedziała, żeby lepiej przyszedł na kolację w przyszłym tygodniu. Dick przybrał przymilny ton. - Proszę cię, pozwól mi zobaczyć słynnego księcia, Eleonoro. Poza tym muszę się ciebie poradzić w bardzo ważnej sprawie. Zawsze byłaś moim aniołem opiekuńczym. Jeśli nie mogę już do ciebie przyjść w potrzebie, to do kogóż mam się zwrócić? W końcu Eleonora zmiękła i powiedziała, że może przyjść, tylko żeby nie siedział długo. - Porozmawiasz trochę z J. Wardem. Jest jakiś nie w sosie. Zakończyła skrzekliwym śmiechem, od którego w słuchawce tak brzęknęło, że Dicka zabolało ucho. Kiedy wrócił na kanapkę, Ewelina leżała na poduszkach chichocząc bezgłośnie. - Dick - powiedziała - jesteś prawdziwym mistrzem w czarowaniu. Dick zrobił do niej minę, pocałował ją w czoło i wyszedł. Salon Eleonory jarzył się od kandelabrów i rżniętego szkła. Eleonora powitała go przy drzwiach. Jej mała wąska twarz miała gładką kruchą fakturę porcelanowej figurki w obramowaniu starannie zaondulowanych włosów i wielkiej broszy z imitacji diamentów spinającej koronkowy kołnierzyk. Zza jej pleców dochodziły gromkie głosy Rosjan i świegotliwe Rosjanek oraz wonie herbaty i węgla drzewnego. - No, jesteś, Richard - zasyczała śpiesznym szeptem Eleonora. --Nie zapomnij pocałować wielkiej księżny w rękę. Miała takie straszne życie, warta jest tego drobiazgu, który jej sprawi przyjemność, prawda? ~, Richard, i martwię się o Warda. Sprawia wrażenie zupełnie wyczerpanego. Mam nadzieję, że to nie zapowiedź jakiegoś załamania. Należy do gatunku ludzi, którzy gasną jak zdmuchnięta świeca. Wiesz, jak to bywa z takimi apoplektycznymi blondynami. Na inkrustowanym stoliku przed marmurowym kominkiem stał wielki srebrny samowar, a obok siedziała zażywna podstarzała kobieta w szalu z cekinami, z włosami uczesanymi w pompadurkę i pudrem łuszczącym się na zmęczonej plamistej twarzy. Była bardzo ujmująca, w oczach miała wesołe ogniki. Z kopiastej salaterki ze rżniętego szkła nakładała sobie grubo kawioru na kromkę czarnego chleba, śmiejąc się przy tym pełnymi ustami. Otaczała ją grupka Rosjan w różnym wieku i różnych stadiach rozkładu, część w rubaszkach, część w tanich garniturach, oraz kilka nieapetycznych młodych kobiet i paru młodzieńców o przylizanych włosach i twarzach ministrantów. Wszyscy pili herbatę albo wódkę z małych kieliszków, wszyscy nakładali sobie czubatymi łyżkami kawior. Dick został przedstawiony księciu, który się okazał młodym mężczyzną o oliwkowej cerze, czarnych brwiach i szpiczastych czarnych wąsikach, ubranym w czarną rubaszkę o nieprawdopodobnie wąskiej talii i miękkie czarne wysokie buty. Wszyscy byli weseli jak skowronki, grzmieli lub szczebiotali po rosyjsku, angielsku i francusku. Eleonora faktycznie się dla nich wysadziła, pomyślał mimo woli Dick zanurzając łyżkę w masę granatowego gruboziarnistego kawioru. J.W. z bladą wymęczoną twarzą stał w kącie pokoju, plecami do ikony, przed którą się paliły trzy świece. Dick jasno pamiętał, że kilka tygodni temu widział tę samą ikonę na wystawie sklepu Eleonory, zawieszoną na kawałku fioletowego brokatu. J.W. rozmawiał z duchownym w czarnej sutannie z fioletowymi obszyciami, który jak się okazało, gdy Dick do nich podszedł, mówił soczystym irlandzkim akcentem. - Poznaj archimandrytę O'Donnella, Dick - powiedział J.W. -Nie przekręciłem nazwiska? Archimandryta kiwnął głową pokazując zęby w szerokim uśmiechu. - Dowiaduję się od niego ciekawych rzeczy o greckich klasztorach. - Tych, do których się wciąga ludzi w koszach? - spytał Dick. Archimandryta podrzucił raz i drugi głową, pokazując znowu zęby między wiotkimi wargami. - Będę miał honorr i przyjemność wprrowadzenia drrogiej Eleonorry w tajniki prrawdziwej wiarry. Opowiedziałem właśnie panu Moorrehouse'owi historrię mego nawrrócenia. Dick poczuł, jak archimandryta go obmacuje bezczelnymi ruchliwymi oczkami. - Może i pan miałby ochotę wpaść któregoś dnia, posłuchać naszego chórru? Niewiarra topnieje w śpiewie jak kostka cukrru w szklance gorrącej herrbaty. - Bardzo lubię rosyjskie chóry - powiedział J.W. - Nie uważają panowie, że nasza drroga Eleonorra odzyskała młodość i szczęście dzięki wierze? Rozpromieniony archimandryta powiódł wzrokiem po zatłoczonym salonie. J.W. z powątpiewaniem pokiwał głową. - Och, jaka to urrocza wdzięczna kobietka! A jaka mądrra! Może byście panowie przyszli obaj na mszę i zjedli potem ze mną lunch? Mam pomysł książeczki o moich przeżyciach na górze Athos*. Urządzili-byśmy sobie małe przyjątko. Dick ze zdumieniem poczuł, że archimandryta szczypie go w pośladek. Cofnął się śpiesznie o krok, zdążył jednak pochwycić energiczne porozumiewawcze mrugnięcie jego lewego oka. Wielki salon rozbrzmiewał toastami i dźwięczał trącanymi o siebie kieliszkami, od czasu do czasu rozlegał się szczęk tłuczonego szkła. Grupka młodszych Rosjan śpiewała gromkimi basowymi głosami, aż kryształowy kandelabr pobrzękiwał w górze. Kawior się skończył, ale dwie jednakowo ubrane pokojówki wniosły stół z hors d'oeuvre'ami i ustawionym pośrodku wielkim gotowanym łososiem. J.W. trącił Dicka łokciem. - Może byśmy poszli gdzieś spokojnie pogadać? - Tylko na to czekam. Zdaje się, że znalazłem ujęcie, o jakim pan myślał. Mam nadzieję, że tym razem wszystko będzie grało. Nim zdążyli się dopchać do drzwi, dogoniła ich młoda Rosjaneczka w czerni, z pięknymi czarnymi oczami i wysoko sklepionymi brwiami. - Niech pany jeszcze nie idzie. Leokadia Pawłowna bardzo was lubi. Ona w ogóle bardzo tutaj lubi. Tak tu swobodno, tak boheme. Dlatego my lubi Leonora Iwanowna. Ona jest boheme, my jest boheme. Kochamy ją. - Niestety wzywają nas interesy - powiedział J.W. z powagą. Rosjaneczka strzeliła palcami. -- Interesy, interesy! To niesmaczno. Ameryka jest taka miła, żeby nie ty interesy. Wyszedłszy na ulicę J.W. westchnął: - Biedna Eleonora będzie się miała z pyszna. Ci Rosjanie puszczą ją z torbami. Myślisz, że naprawdę wyjdzie za tego księcia Mingrazialego? Przeprowadziłem o nim wywiad. Jest rzeczywiście wszystkim, za co się podaje. Ale mój Boże! - Została już wyznaczona data - odparł Dick. - Ślub ma być z koronami* i wszystkimi szykanami. - Miejmy nadzieję, że Eleonora wie, co robi. W końcu w interesach wykazuje wielką zręczność. Przed domem stał półotwarty automobil J.W. Szofer wysiadł z pledem do owinięcia kolan przewieszonym przez rękę. Chciał zatrzasnąć drzwiczki za J.W., gdy Dick się odezwał: - Ma pan parę minut, żeby porozmawiać o kontrakcie Binghama? - Oczywiście, na śmierć zapomniałem - odrzekł J.W. zmęczonym głosem. -Jedź ze mną na kolację do Great Neck. Jestem sam z dziećmi. Dick wskoczył z uśmiechem do wielkiego czarnego samochodu i szofer zatrzasnął za nim drzwiczki. Podczas kolacji w jadalni Moorehouse'ów nastrój był iście pogrzebowy. Lokaj z podręcznym krzątali się bezszelestnie w półmroku między malowanymi włoskimi panneaux a długim stołem oświetlonym świecami, przy którym zasiedli tylko Dick, J.W. i panna Simpson, wielce dystyngowana guwernantka dzieci, o długiej końskiej twarzy. Dick dziękował swojej gwieździe, kiedy przeszli potem we dwóch do gabineciku J.W., żeby zapalić i pogadać o kontrakcie Binghama, a za nimi wsunął się stary lokaj z butelką szkockiej whisky, lodem i szklaneczkami. - Skąd to wytrzasnąłeś, Thompson? - spytał J.W. - Stoi w piwnicy od przedwojny, proszę jaśnie pana. Z tych skrzynek, które jaśnie pani kupiła jeszcze w Szkocji. Wiem, że pan Savage lubi wypić kieliszeczek. Dick się roześmiał. - Oto dobra strona złej reputacji - powiedział. - Nie wątpię, że to najlepsza whisky, jaka istnieje - wycedził J.W. poważnie. - Wiesz, Dick, alkohol nigdy nie sprawiał mi specjalnej przyjemności, tak że przestałem pić jeszcze przed prohibicją. - Zapalił sobie cygaro, po czym nagle cisnął je do płonącego kominka. - Nie będę już chyba dzisiaj palił. Wprawdzie doktor twierdzi, że trzy cygara dziennie mi nie zaszkodzą, ale czuję się tak piesko przez cały tydzień! Powinienem się wycofać z giełdy. Mam nadzieję, że ty się trzymasz od niej z daleka, Dick? - Tego, co mi zostawiają wierzyciele, nie starczyłoby na kupno losu na loterię fantową. J.W. przeszedł kilka kroków po małym pokoju, pełnym półek z niepokalanymi wydaniami zbiorowymi czołowych autorów oprawnymi w marokin, i stanął plecami do florenckiego kominka, z rękami splecionymi z tyłu. - Bez przerwy mi zimno. Przypuszczam, że coś jest nie w porządku z moim krążeniem. A może to po tym widzeniu z Gertrudą? Lekarze ostatecznie uznali, że sprawa jest beznadziejna. Był to dla mnie wielki wstrząs. Dick się podniósł, odstawił szklaneczkę. - Przykro mi, J.W. Jednakże i w chorobach mózgowych zdarzają się zaskakujące uzdrowienia. J.W. stał z wargami zaciśniętymi w cienką linię, wydatne szczęki drżały mu lekko. - Nie w schizofrenii. Wszystko w życiu mi się układało, tylko to jedno nie. Jestem samotnym człowiekiem. I pomyśleć, że kiedyś chciałem pisać piosenki. Uśmiechnął się. Dick także się uśmiechnął, wyciągnął dłoń. - Możemy sobie podać ręce. Ma pan przed sobą niedoszłego poetę. - Dobrze, że przynajmniej dzieci będą miały wszystko, czego mnie brakowało-podjął J.W. -Nie miałbyś nic przeciwko temu, żebyśmy zajrzeli na górę powiedzieć im dobranoc? Chciałbym, żebyś je zobaczył. - Oczywiście, że nie. Uwielbiam dzieci - odrzekł Dick. - Na dobrą sprawę sam do tej pory czuję się niezupełnie dorosły. U szczytu schodów czekała na nich panna Simpson z palcem przy wargach. - Gertruda już śpi. Przeszli na palcach bielutkim korytarzem. Dzieci leżały w łóżeczkach, każde w oddzielnym pokoiku o szpitalnym wyglądzie, wyziębionym, bo okna były otwarte. Na każdej poduszce spoczywała główka o lnianych włosach. - Staple jest najstarszy, skończył dwanaście lat - szepnął J.W. -Potem idzie Gertruda, potem Johnny. Staple powiedział im grzecznie dobranoc. Mała Gertruda się nie obudziła, kiedy zapalili światło. Johnny, trapiony przez zły sen, poderwał się na łóżeczku, szeroko otwierając bardzo niebieskie oczki i cienkim przestraszonym głosikiem wołając: "Nie, nie". J.W. usiadł na brzegu łóżka i tulił go, dopóki malec nie zasnął z powrotem. - Dobranoc pani - powiedział J.W. do panny Simpson, po czym zaczęli schodzić na palcach ze schodów. -No, i co o nich myślisz? -zwrócił się rozpromieniony do Dicka. - Przyjemnie na nie popatrzeć - odparł Dick. - Zazdroszczę panu. - Dobrze, że cię tu ściągnąłem. Bez ciebie czułbym się samotnie. Muszę częściej zapraszać ludzi. Usadowili się w fotelach przy kominku i przystąpili do przeglądania planu kampanii reklamowej specyfików Binghama. Gdy zegar wybił dziesiątą, J.W. zaczął ziewać. Dick podniósł się z fotela. - Chce pan znać moje prawdziwe zdanie? - Mów śmiało, chłopcze. Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć. - Więc dobrze. - Dick wychylił ciepłą resztkę whisky. - Uważam, że w morzu szczegółów straciliśmy z oczu brzeg. Zagubiliśmy się w detalach. Sam pan mówi, że Bingham to uparty staruch, jeden z tych, co się o własnych siłach wybili z pucybuta na milionera. Otóż nie sądzę, żeby ten elaborat dostatecznie przekonująco wytyczał plan kampanii, który pan nam nakreślił przed miesiącem. - Jeśli mam być szczery, samego mnie zbytnio nie zachwyca. - Czy w domu jest maszyna do pisania? - Myślę, że Thompson albo Morton powinien ci gdzieś znaleźć maszynę. - Mam nadzieję, że uda mi się bardziej uwypuklić pańską myśl przewodnią. Na mój rozum to jedna z największych idei kiedykolwiek wysuniętych w świecie interesu. - Nie zapominaj, że to dzieło całego biura. - Spróbuję do poniedziałku rozłożyć wszystko na czynniki pierwsze, a następnie złożyć w nową całość. Ostatecznie nie mamy nic do stracenia. Musimy starszego pana znokautować, bo w przeciwnym razie sprzątnie nam go Halsey. - Tak, opadli go jak stado wilków - potwierdził J.W. wstając z ziewnięciem. - Pozostawiam sprawę w twoich rękach. - Doszedłszy do drzwi zatrzymał się i obrócił.-Oczywiście towarzysko rosyjscy arystokraci to są szczyty. Dla Eleonory to wielka rzecz. Ale wolałbym, żeby się w to nie plątała. Wiesz, Dick, z Eleonorą łączyła mnie bardzo piękna przyjaźń. Mnóstwo dla mnie znaczyła życzliwość i rady tej małej kobietki. Więc wolałbym, żeby się w to nie plątała. No, idę spać. Dick także poszedł na górę, do wielkiej sypialni z angielskimi scenami myśliwskimi na ścianach. Thompson przyniósł mu nowiutką cicho-piszącą maszynę oraz napoczętą butelkę whisky. Dick siedział całą noc w piżamie i szlafroku pracując, pijąc i paląc. Nim skończył, okna zaczęły błękitnieć od wstającego dnia i między ciężkimi zasłonami jął się wyłaniać czarny koronkowy gąszcz mokroośnieżonych koron drzew, które stały rozrzucone grupkami na rozmiękłej murawie. Dick czuł w ustach niesmak przepalenia. Poszedł do łazienki ozdobionej malowidłami delfinów i pogwizdując napuścił gorącej wody do wanny. Był oczadziały i głowa mu wirowała, ale miał nowy projekt. Kiedy J.W. z dziećmi wrócił w południe z kościoła, Dick ubrany i ogolony spacerował w przenikliwym powietrzu po płytach tarasu. Oczy jakby mu ktoś wyłupywał, skronie mu pulsowały, ale J.W. był zachwycony jego projektem. - Oczywiście samowystarczalność, niezależność, indywidualizm to hasła, które wam podsunąłem na samym początku. Ale to będzie coś więcej niż kampania reklamowa, zrobimy z tego kampanię amerykanizmu. Po lunchu poślę auto po pannę Williams, żeby nam postenografowała. Z tego można jeszcze wiele wydobyć, Dick. - Jasne - odparł Dick czerwieniejąc. - Ja tylko przywróciłem pańską pierwotną koncepcję, J.W. Do lunchu zasiadły z nimi dzieci i Dick miał wiele uciechy wyciągając je na rozmówki i opowiadając im o królikach, które jako mały chłopiec hodował w Jersey. J.W. promieniał. Po lunchu usunął się na drzemkę do swego gabinetu, a Dick zszedł do sali bilardowej w suterenie i grał w ping-ponga z panną Simpson, Staplem i Gertrudą, podczas gdy mały Johnny podnosił im piłeczki. Potem zabrali się z J.W. do szlifowania prospektu kampanii reklamowej, tak by panna Williams mogła go przepisać na czysto. Siedzieli we troje przed kominkiem w ferworze pracy, gdy w drzwiach stanął Thompson i zapytał z namaszczeniem, czy pan Moorehouse życzy sobie rozmawiać z panem Griscolmem. - Dobrze, przełącz tutaj - odrzekł J.W. Dick zesztywniał w fotelu. Słyszał podniecony nosowy głos dobiegający ze słuchawki. - Nic się nie martw, Ed - wycedził J.W. - Wypocznij porządnie, chłopcze, żebyś miał rano umysł świeży jak wiosenny wietrzyk. Będę chciał, żebyś sprawdził, czy nie ma jakichś luk w ostatecznej wersji projektu, nad którą siedzę z panną Williams od wczoraj wieczór. Wpadło mi do głowy parę nowych pomysłów. Wiesz, sen to najlepszy doradca. A ty może byś sobie pograł w piłkę? Nie ma to jak dobrze się wypocić. Sam bym dzisiaj zaliczył z osiemnaście dołków na torze golfowym, gdyby nie było tak mokro. W porządku, Ed, do zobaczenia w biurze. J.W. odłożył słuchawkę. - Wiesz, co, Dick - powiedział. - Odnoszę wrażenie, że Edowi Griscolmowi przydałoby się parę tygodni urlopu w Nassau czy jakimś podobnym miejscu. Zaczyna zdaje się w piętkę gonić. Chyba mu to zaproponuję. Był zawsze nieocenionym pracownikiem, dobrze wiesz. - To jeden z najbłyskotliwszych umysłów na polu reklamy - przytaknął Dick sucho. Powrócili do pracy. Rano Dick pojechał do Nowego Jorku z J.W., ale wysiadł na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, żeby wskoczyć do mieszkania matki na Pięćdziesiątej Szóstej i zmienić koszulę. Gdy wchodził do biura, telefonistka przy centralce w hallu powitała go szerokim uśmiechem. Wszyscy byli podekscytowani sprawą Binghama. W korytarzu nadział się na niezniszczalną pannę Williams. Jej kwaśna pomarszczona staro-panieńska twarz ułożyła się w cukierkowy uśmiech. - Pan Moorehouse prosi, żeby pan był taki dobry czekać na niego o wpół do pierwszej w hotelu Plaza. Przyjdzie na lunch z panem Binghamem. Dick spędził przedpołudnie na załatwianiu bieżących spraw. Koło jedenastej zadzwoniła Ewelina Johnson, że chce się z nim zobaczyć. Powiedział, że może pod koniec tygodnia. - Ależ ja jestem w gmachu - odrzekła urażonym tonem. - A, to przyjeżdżaj na górę. Wprawdzie jestem bardzo zajęty. Rozumiesz, jak to w poniedziałki. W jaskrawym przenikliwym świetle, bijącym od okna mimo zachmurzonego nieba, na twarzy Eweliny widoczne było napięcie. Miała na sobie szary płaszcz z nieco wytartym kołnierzem futrzanym i ciasno przylegający zmechacony szary kapelusz słomkowy o zeszłorocznym wyglądzie. Linie biegnące od jej nozdrzy do kącików ust wżynały się głębiej i ostrzej niż kiedykolwiek. Dick wstał i ujął jej obie dłonie. - Ewelino, wyglądasz na przemęczoną. - Mam chyba początki influency. - Mówiła szybko. - Wpadłam tylko, żeby zobaczyć przyjazną twarz. Jestem umówiona z J.W. kwadrans po jedenastej. Myślisz, że go przekonam? Jeśli uda mi się zmobilizować dziesięć tysięcy, Shubertowie* wyasygnują resztę. Ale musi to być już, bo nasza opcja wygasa jutro. Och, tak mi już zbrzydła bezczynność. Holden ma cudowne pomysły inscenizacyjne, a mnie pozostawia dekoracje i kostiumy. Jeśli to weźmie w ręce jakiś producent z Broadwayu, to położy przedstawienie. A to naprawdę wspaniała sztuka, Dick. Dick zmarszczył czoło. - To nienajszczęśliwsza chwila. Jesteśmy dziś wszyscy bardzo zaabsorbowani. - Nie będę ci dłużej przeszkadzała. - Stali w oknie. - Jak ty możesz znieść ten hałas przez cały dzień? - Ależ, Ewelino, stukot nitownic to muzyka dla naszych uszu. Pobudza nas jak burza kanarki do śpiewu. Wróży koniunkturę. Jeśli J.W. posłucha mojej rady, przeniesiemy tam biuro, gdy tylko gmach zostanie ukończony. - To do widzenia. - Wyciągnęła do niego dłoń w zniszczonej szarej rękawiczce. - Nie wątpię, że szepniesz za mną słówko. Jesteś beniaminkiem J.W. Wyszła pozostawiając w gabinecie lekką zwiewną znajomą woń wody kolońskiej i futra. Dick ze zmarszczonym czołem przeszedł się kilka razy przed biurkiem. Ogarnął go nagle niepokój i irytacja. Postanowił wyjść, żeby łyknąć przed lunchem trochę świeżego powietrza i może jakiś kieliszeczek. - Gdyby ktoś dzwonił - zapowiedział sekretarce - niech mnie próbuje łapać po trzeciej. Mam coś do załatwienia na mieście, a potem jestem umówiony z panem Moorehousem. W windzie nadział się na J.W., który także zjeżdżał na dół, w nowym paltocie z wielkim futrzanym kołnierzem i w nowym szarym kapeluszu pilśniowym. - Dick, jeśli się spóźnisz na lunch, skręcę ci kark. Liczę, że zawojujesz starszego pana. - Mam wystąpić w charakterze Amora i ugodzić go strzałą prosto w serce? Od szybkiego ruchu windy Dick poczuł ucisk w uszach. J.W. z uśmiechem pokiwał głową. - Aha, między nami mówiąc, co sądzisz o projekcie pani Johnson wystawienia sztuki? Ewelina jest uroczą kobietą. Kiedyś były z Eleonorą wielkimi przyjaciółkami. A propos, Dick, czemu ty się właściwie nie żenisz, chłopcze? - Z kim? Z Eweliną? Jest już mężatką. - Tak mi się przypomniało. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Wysiedli z windy i w wirze południowego tłumu ruszyli przez halę dworca Grand Central. Nad przestronnym niebieskim sklepieniem rozstąpiły się chmury i do środka wpadały długie ukośne promienie słońca, pełne pyłków. - Więc co myślisz o tym przedsięwzięciu teatralnym? Bo rozumiesz, gotówkę mam całą zaangażowaną na giełdzie i musiałbym pewnie wziąć pożyczkę z banku. Teatr to zawsze ryzyko - odpowiedział Dick. - Ewelina jest wspaniałą kobietą, bardzo utalentowaną i tak dalej, ale nie wiem, jaką ma głowę do interesów. Finansowanie sztuki łączy się zawsze z ryzykiem. - Lubię pomagać starym przyjaciołom - podjął J.W. - ale uderzyło mnie, że gdyby Shubertowie widzieli w tym interes, to sami by wystawili sztukę. Pani Johnson to oczywiście wysoce artystyczna dusza. - Oczywiście - zawtórował Dick. O wpół do pierwszej czekał na J.W. w hallu hotelowym, żując goździki, żeby zabić zapach trzech głębszych, które wychylił po drodze u Tony'ego. Za kwadrans pierwsza ujrzał wynurzającą się z szatni ciężką gruszkowatą sylwetkę J.W. o wyblakłych niebieskich oczach i gładkich siwoblond włosach, a obok niego wysokiego chudego mężczyznę o niechlujnej białej czuprynie spadającej na uszy i zaczesanej z tyłu w kaczy ogon. Ledwo obaj weszli do hallu, Dicka dobiegł chrypliwy apodyktyczny bas wysokiego osobnika. - ...nigdy jednym z tych, którzy potrafią patrzeć spokojnie na niesprawiedliwość rządzącą naszym rynkiem. Mam za sobą długą walkę i z perspektywy owych siedemdziesięciu lat przyobiecanych przez biblijnych proroków człowiekowi na tym padole muszę wyznać, że walkę w znacznej mierze ukoronowaną sukcesem materialnym i moralnym. Może wynika to z mojego przygotowania w młodości do zawodu duchownego, ale zawsze uważałem, a nie jest to, drogi panie, bynajmniej pogląd odosobniony wśród czołowych ludzi interesu w naszym kraju, otóż zawsze uważałem, że sukces materialny to nie wszystko. Ważniej-sza jest świadomość służenia ludziom. Dlatego właśnie przyznaję szczerze, że zasmucił i dotknął mnie do żywego ten ponury spisek. Kto mi kradnie sakiewkę, kradnie proch i pył, ale kto by mi ukradł... Co to ja chciałem powiedzieć? Pamięć nie służy mi już tak jak dawniej... kto by mi ukradł dobre imię... A, dzień dobry. Pan Savage, prawda? Dicka zaskoczyła siła uścisku, który o mało mu nie zmiażdżył ręki. Miał przed sobą tyczkowatego starca o luźno przytwierdzonych koń-czynach i wielkiej kudłatej czaszce z wystającą szczęką, pod którą zwisały jak u wyżła fałdy opalonej skóry. J.W. robił przy nim wrażenie małego i potulnego. - Miło mi pana poznać - huknął E.R. Bingham. - Często powtarzam swoim dziewczętom, że gdybym należał do pańskiego pokolenia, znalazłbym pewnie pożyteczne zajęcie i zadowolenie na polu reklamy. Niestety za moich czasów trudniejsza była droga młodego człowieka wchodzącego tak jak ja w życie jedynie z żarem moralnym i przyrodzoną wiarą, którą wyssałem z mlekiem matki, że tak powiem. W tamtych latach musieliśmy dobrze wytężać mięśnie, żeby koła nie przestały się obracać, a były to koła starych ubłoconych wózków zaprzężonych w muły, nie koła luksusowych automobilów. Perorując gromkim głosem pan Bingham wkroczył do jadalni, gdzie go otoczyła gromadka kelnerów o bladych twarzach, wysuwając krzesła, poprawiając nakrycia, podtykając menu. - Bezcelowe jest podawanie mi karty, chłopcze - huknął pan Bingham na maitre d'hótela. - Żyję podług praw natury. Zjadam tylko garść orzechów i odrobinkę jarzyn, piję surowe mleko. Dajcie mi trochę gotowanego szpinaku, talerz tartej marchwi i szklankę nie pasteryzowanego mleka. Dzięki temu, moi panowie, udawszy się parę dni temu do znanego lekarza na żądanie jednego z wielkich nowojorskich towarzystw ubezpieczeniowych, wprawiłem go w osłupienie. Zbadawszy mnie nie chciał wierzyć, że mam siedemdziesiąt jeden lat. Był pewien, że go nabieram. "Drogi panie - powiedział - ma pan konstytucję zdrowego czterdziestokilkuletniego sportowca". Niech pan pomaca, młody człowieku. Podsunął Dickowi pod nos zgięte ramię. Dick szturchnął dwoma palcami napięty muskuł. - Młot kowalski - orzekł kiwając głową. Tymczasem pan Bingham perorował dalej: - Bo ja, widzicie panowie, praktykuję to, co głoszę, i tego samego oczekuję od innych. Z dumą mogę oświadczyć, że w całym arsenale leków i medykamentów firmowanych przez Zakłady Binghama i przez Towarzystwo Tężyzny Fizycznej nie ma ani jednego, który by zawierał jakiś minerał, narkotyk czy inny niebezpieczny składnik. Po wielekroć poświęcałem setki tysięcy dolarów dla wyeliminowania z naszej listy tej czy innej mikstury, którą doktor Gorman i pozostali wybitni specjaliści i specjalistki z naszych laboratoriów badawczych uznali za szkodliwą bądź grożącą zgubnym nałogiem. Nasze specyfiki, jak również nasze systemy leczenia i odżywiania to remedia stworzone przez samą przyrodę, rośliny i zioła zbierane w puszczach czterech stron świata przy wykorzystaniu zarówno tradycyjnej mądrości narodów, jak i najnowszych odkryć wiedzy medycznej. - Przepraszam, kawę będzie pan pił teraz czy później? - Kawa to śmiertelna trucizna, tak samo jak alkohol, herbata i tytoń. Gdyby te dzisiejsze emancypantki i pięknoduchowie, do spółki z zacietrzewionymi maniakami z akademii medycznych, którzy chcą ograniczyć prawo Amerykanów do troszczenia się samemu o własne zdrowie i dobre samopoczucie, ograniczyli swoją działalność do wyrugowania tych niebezpiecznych trucizn, które podkopują męskość młodych Amerykanów i płodność uroczych młodych Amerykanek, nie miałbym im nic do zarzucenia. Przeciwnie, uczyniłbym wszystko, żeby ich wspomagać, żeby z nimi współdziałać. Zamierzam pewnego pięknego dnia zapisać cały swój majątek na rzecz takiej akcji. Wiem, że prości ludzie w Ameryce myślą tak jak ja, bo jestem jednym z nich, urodzonym i wychowanym na farmie skromnych bogobojnych rolników. Naszym obowiązkiem jest chronić Amerykę przed szarlatanami. - To właśnie myśl przewodnia kampanii, którą dla pana opracowaliśmy - wtrącił J.W. Kelnerzy przynieśli akurat miseczki do opłukania palców. -- Niech mi wolno będzie stwierdzić -- powiedział J.W. wstając =-że był to uroczy lunch. Niestety będę musiał panów teraz pożegnać, bo czeka mnie dość ważne posiedzenie rady nadzorczej na mieście, ale pan Savage zna całą sprawę na wylot i potrafi wyśmienicie odpowiedzieć na ewentualne dalsze pytania. A o piątej mamy, zdaje się, spotkanie z pańskim działem handlowym. Ledwie zostali sami, pan Bingham przechylił się przez stół do Dicka. - Młody człowieku, potrzebuję się teraz koniecznie rozerwać. Może wybrałby się pan ze mną jako mój gość na jakieś przedstawienie. Zna pan ten wierszyk? Ciągła praca bez spoczynku zrobi z ciebie durnia, synku. Moją kwaterą główną jest Chicago, a kiedy przyjadę do Nowego Jorku. jestem zawsze zbyt zajęty, żeby gdzieś pójść. Może pan zaproponuje jakiś teatrzyk czy kabaret? Jestem prostym człowiekiem, chcę iść gdzieś, gdzie chodzą prości ludzie. Dick pokiwał głową ze zrozumieniem. -- Zastanówmy się chwilkę. Poniedziałek po południu. Będę chyba musiał zadzwonić do biura. Powinno być czynne jakieś variete. ale w tej chwili nie przychodzi mi do głowy nic prócz teatrzyków burleski. - O to właśnie chodzi. Muzyka i młode kobiety. Mam wielki szacunek dla ciała ludzkiego. Moje córki są dzięki Bogu wspaniałymi okazami fizycznymi. Widok pięknego ciała kobiecego odpręża i koi. Chodźmy, jest pan moim gościem. Pomoże mi to podjąć decyzję w wiadomej sprawie. Między nami mówiąc, pan Moorehouse to niezwykły człowiek. Myślę, że potrafi zapewnić należytą powagę naszej kampanii. Ale nie można zapominać, że przemawiamy do prostych ludzi. - Prości ludzie nie są już dziś tacy prości jak kiedyś, proszę pana. Lubią także trochę pieprzyku - odparł Dick pośpieszając za długim krokiem pana Binghama do szatni. - Nigdy nie noszę kapelusza ani paltota, panienko, tylko ten szal-huknął pan Bingham do szatniarki. - Ma pan dzieci? - spytał Dicka, kiedy się usadowili w taksówce. - Niestety, nie jestem jak dotąd żonaty - odrzekł Dick niepewnie i sięgnął po papierosa. - Mógłbym być pańskim ojcem, więc nie obrazi się pan, że panu zwrócę uwagę? - Dwoma długimi sękatymi palcami pan Bingham wyjął Dickowi papierosa z ust i wyrzucił go przez okno taksówki.-Drogi panie, truje się pan narkotykami i podkopuje swoją męskość. Kiedy miałem koło czterdziestki, popadłem w poważne tarapaty finansowe. Moja wielka organizacja handlowa znajdowała się jeszcze w powijakach. Byłem ruiną człowieka, niewolnikiem tytoniu i alkoholu. Rozstałem się ze swoją pierwszą żoną, ale gdybym nawet miał żonę, nie byłbym w stanie... spełniać wobec niej swojej małżeńskiej powinności. Aż pewnego dnia powiedziałem sobie: "Doktorze Bingham - bo przyjaciele nazywali mnie w owych czasach doktorem - czy chcesz jak dawni chrześcijanie skończyć w Mieście Zagłady*, gdzie nie uroni po tobie łzy dziewczyna ani dziecko?" I zacząłem należycie dbać o kulturę fizyczną, bo kulturę duchową, mogę śmiało rzec, miałem wyrobioną od młodości dzięki obcowaniu z klasykami oraz pamięci, którą wielu uważało za nadludzką. W rezultacie uzyskałem sukces we wszystkich swoich poczynaniach. Pozna pan pewnego dnia moją rodzinę i przekona się naocznie, ile piękna i słodyczy może gościć w zdrowym domu amerykańskim. Nie przestał perorować nawet w teatrze, gdy już się przeciskali między rzędami do miejsc koło wybiegu dla girlasek. Nim Dick się zdążył przyzwoicie usadowić, nad głowami zamigotał im szereg zadartych gołych nóg dziewczęcych, tu i ówdzie poznaczonych śladami po szczepieniu ospy. Orkiestra grzmiała i huczała, dziewczęta śpiewały, kręciły tyłkami i rozbierały się w tumanach pyłu, w zaduchu potu, pudru i szminki, w blasku ruchomego reflektora, który co chwila oświetlał siwą głowę pana Binghama. Pan Bingham wpadł w szczególny zachwyt, kiedy jedna z girlasek pochyliła się i zagruchała w jego stronę: "Brawo, dziadziu!", po czym zaśpiewała mu przed nosem i strzeliła parokrotnie przepaską między nogami. Szturchnął Dicka łokciem i szepnął: "Weź jej numer telefonu". A kiedy dziewczyna się oddaliła, wykrzyknął kilkakrotnie: "Czuję się znowu jak młody chłopak!" W przerwie Dickowi udało się zadzwonić do panny Williams, żeby ostrzegła wszystkich przed paleniem podczas konferencji. - Proszę powiedzieć szefowi, że stary cap uważa papierosy za gwoździe do trumny - oznajmił. - Ależ, proszę pana! - wykrzyknęła panna Williams z naganą w głosie. O piątej Dick chciał wyciągnąć pana Binghama z teatrzyku, ten się jednak uparł zostać do końca przedstawienia. - Niech pan się nic nie martwi, poczekają na mnie - oświadczył. Po przedstawieniu, kiedy jechali taksówką do biura, zarechotał z uciechy. - Co, przyjacielu, miło popatrzeć na dziewuszki? Boskie są kształty ciała! Ale, mój drogi, może lepiej, żebyśmy zachowali przy sobie historię tego popołudnia. - Trzepnął Dicka z rozmachem w udo. - Nie ma to jak taki maleńki wyskok! Podczas konferencji Zakłady Binghama gładko podpisały kontrakt. Pan Bingham na wszystko się zgadzał i w ogóle nie bardzo słuchał, co się mówi. W połowie dyskusji oświadczył, że jest zmęczony i idzie do domu spać, po czym wyszedł ziewając. Dla uzgodnienia szczegółów projektowanej kampanii zostawił niejakiego pana Goldmarka oraz przedstawiciela firmy J.Winthrop Hudson i Spółka, która mu do tej pory prowadziła reklamę. Dick nie mógł wyjść z podziwu dla spokojnego autorytatywnego sposobu, w jaki J.W. przez cały czas panował nad sytuacją. Po konferencji Dick się upił i próbował się dobrać w taksówce do pewnej znajomej dziewczyny. Nic mu z tego nie wyszło i wrócił do pustego mieszkania czując się okropnie. Rano zaspał. Obudził go telefon z biura. Dzwoniła panna Williams, żeby spakował walizkę i kazał ją odesłać na dworzec. Ma z panem Moorehousem jechać Kongresowym* do Waszyngtonu. - I niech mi wolno będzie panu pogratulować - dodała na zakończenie. -- Wszyscy w firmie uważają, że tylko dzięki panu uzyskaliśmy ten kontrakt. Pan Moorehouse mówi, że chyba pan zahipnotyzował pana Binghama. - Dziękuję, to bardzo miło z pani strony-odparł Dick słodziutkim głosem. W ekspresie mieli we dwóch z J.W. osobny przedział. Jechała z nimi również panna Williams i przez większą część drogi pracowali. Dick przez calutkie popołudnie umierał z pragnienia, ale nie śmiał sobie łyknąć, chociaż wiózł w walizce butelkę szkockiej. Wiedział, że panna Williams by to zauważyła i nie omieszkała skomentować na swój niewinny zabójczopokorny sposób, a J.W. i bez tego uważał, że Dick za dużo pije. Ze zdenerwowania palił papierosa za papierosem, a gdy mu zasechł język, przerzucił się na żucie gumy. Zajmował J.W. coraz to nowymi pomysłami reklamowymi, dopóki ten nie oświadczył, że czuje się nieszczególnie, i nie wyciągnął się na drzemkę. Dick wziął pannę Williams do wagonu restauracyjnego na herbatę i opowiadał jej komiczne historyjki, które kwitowała parkosyzmami śmiechu. Kiedy wjeżdżali w zadymione tunele Baltimore, Dick poczuł, że jeszcze chwila, a dostanie ataku szału i wyląduje w wyściełanej celi. Zacząłby pewnie opowiadać, że jest Napoleonem, zanim dojechali do Waszyngtonu, gdyby nie łyknął paru zdrowych haustów korzystając, że panna Williams poszła do toalety, a J.W. jest pochłonięty lekturą dostarczonej przez pana Binghama korespondencji między jego firmą a jego waszyngtońskim lobbystą na temat grożącej ustawy o kontroli artykułów spożywczych. Schroniwszy się wreszcie w swoim pokoju w narożnym apartamencie, który J.W. zawsze zajmował w hotelu Shoreham, Dick nalał sobie solidną porcję whisky, żeby ją wypić spokojnie z wodą i lodem, układając przy tym dowcipną depeszę do dziewczyny, z którą był umówiony tego wieczora na kolację w Klubie Kolonialnym*. Zdążył zanurzyć wargi, gdy zadźwięczał telefon. Dzwoniła z hotelu Willard sekretarka pana Binghama, czy Dick mógłby dzisiaj zjeść kolację z nim oraz jego żoną i córkami. - Idź koniecznie - odparł J.W. na pytanie, czy Dick nie będzie mu już potrzebny. - Ani się obejrzysz, jak przypieczętujemy naszą transakcję żeniąc cię z jedną z czarujących Binghamówien. Czarujące Binghamówny okazały się trzema rosłymi młodymi kobietami imieniem Hygeia, Althea i Myra*, pani Bingham zaś tęgą wyblakłą blondyną o płaskiej twarzy i w okrągłych stalowych okularach. Jedyną członkinią rodziny, która nie nosiła okularów i nie miała końskich zębów, była najmłodsza córka, Myra, która poszła bardziej w ojca. Jak jemu, buzia nie zamykała jej się ani na chwilę. Pan Bingham, spacerujący wielkimi krokami po pokoju, w staroświeckich dywanowych papuciach i rozpiętej koszuli, spod której wyglądał mu kawałek czerwonego flanelowego podkoszulka, przedstawił ją jako artystyczną duszę. Myra z wielkimi chichotami opowiedziała, że się wybiera do Nowego Jorku na studia malarskie. Dick, orzekła, wygląda, jakby miał również ciągoty artystyczne. Kolacja przebiegła w wielkim zamieszaniu, gdyż pan Bingham odsyłał jedno danie po drugim, wściekał się, że kapusta jest przegotowana, a surówka z niedojrzałej marchwi, klął i lżył kelnerów, aż w końcu posłał po kierownika. W rezultacie zdołali zjeść jedynie kartoflankę, gotowaną cebulę posypaną łupanymi orzechami laskowymi i trochę grahama posmarowanego masłem fistaszkowym, zapijając to wszystko Coca-Colą, po czym kolację przerwało zjawienie się dwóch młodych ludzi z mikrofonem, przed którym pan Bingham miał wygłosić swoją pogadankę zdrowotną nadawaną o ósmej na fali NBC*. Pan Bingham natychmiast się rozpromienił i zrobił znowu kordialny. Pani Bingham, która jakiś czas temu uciekła do sypialni chlipiąc i zatykając sobie uszy, żeby nie słyszeć rynsztokowego języka męża, wróciła z czerwonymi oczyma i flaszeczką soli trzeźwiących w ręce, w samą porę, by zostać ponownie przepędzona przez starszego pana, który huknął, że baby przeszkadzają mu się skupić przed mikrofonem. Jednakże Dickowi kazał zostać i wysłuchać do końca audycji o zdrowiu, ze wskazówkami dietetycznymi i gimnastycznymi oraz zapowiedzią dorocznego marszu przełajowego z Waszyngtonu do Louisville, urządzanego przez redakcję "Tężyzny Fizycznej", organ Zakładów Binghama, który to marsz pan Bingham miał sam prowadzić przez pierwsze trzy dni, żeby poddać młodym tempo, jak się wyraził. Po audycji wróciły do salonu panie i panny Bingham, uszminkowane, wypudrowane, w brylantowych kolczykach, naszyjnikach z pereł i futrach z szynszyli. Zaprosiły Dicka i młodych radiowców ze sobą do Teatru Keitha, Dick się jednak wymówił pracą, którą musi skończyć. Pani Bingham kazała mu wobec tego obiecać, że ich odwiedzi w ich domu w Eurece. - Przyjeżdżaj na miesiąc, młodzieńcze - przerwał jej gromko pan Bingham. - Zrobimy z ciebie człowieka. Przez pierwszy tydzień soczek pomarańczowy, płukanie jelit, masaże, odpoczynek. Potem cię wzmocnimy tłuczoną pszenicą, obfitością mleka i śmietanki, odrobiną boksu i biegów, długimi marszami w słońcu bez nadmiaru krępującej odzieży. Tak, zrobimy z ciebie na powrót człowieka. Wrócisz do miasta jako ten najdoskonalszy twór natury, paragon niedościgły zwierząt. Znasz te słowa nieśmiertelnego barda*? Zapomnisz o zabójczym życiu nowojorskim, które ci rujnuje zdrowie. Przyjeżdżaj, przyjeżdżaj. A teraz dobranoc. Nim skończę swoje ćwiczenia oddechowe, zrobi się pora snu. Kiedy jestem w Waszyngtonie, wstaję zawsze o szóstej i biegnę kruszyć lód w Basenie Pływowym*. A ty byś nie reflektował na maleńką kąpiel w przeręblu? Ma być kronika filmowa Pathego*. Byłaby to świetna reklama dla twojej firmy. - Może innym razem - wymówił się Dick śpiesznie. W Shorehamie zastał J.W. kończącego kolację w towarzystwie senatora Planeta i pułkownika Judsona, różowiutkiego jegomościa o gładkiej skórze, twarzy ropuchy i przymilnie uprzejmym sposobie bycia. Senator podniósł się od stołu i uścisnął Dickowi serdecznie dłoń. - Myśleliśmy, że wrócisz w tygrysiej skórze, chłopcze. Jak tam, stary pajac demonstrował ci już obwód klatki piersiowej? J.W. zmarszczył brwi. - Na razie do tego nie doszło - odparł Dick spokojnie. - Tutaj chodzi o zasadę, panie senatorze-powiedział J.W. z nutką zniecierpliwienia, najwidoczniej podejmując wątek przerwany wejściem Dicka. - Jeśli raz pozwolimy rządowi stworzyć precedens ingerencji w sprawy rynkowe, możemy się w Ameryce pożegnać z wolnością i inicjatywą prywatną. - Rozpocznie się czerwona tyrania na wzór rządów bolszewickich w Rosji - wtrącił z gniewną emfazą pułkownik Judson. Senator Planet się roześmiał. - Czy to nie za ostre słowa, Joel? - Ta ustawa ma na celu pozbawienie Amerykanów prawa do samodzielnego leczenia się. Banda leniwych urzędników państwowych i rozmaitych pociotków na synekurach będzie mogła decydować, jakiej pigułki przeczyszczającej wolno człowiekowi używać, a jakiej nie. Jak zawsze w takich wypadkach, sprawa znajdzie się w rękach maniaków i zawodowych uszczęśliwiaczy ludzkości. Chyba obywatelom tego kraju przysługuje jeszcze prawo wyboru produktów, które chcą kupować? To policzek dla inteligencji Amerykanów. Senator przechylił filiżankę, żeby wysączyć z dna resztkę wieczornej kawy. Dick zauważył, że panowie piją brandy z pękatych kieliszków. - No cóż - odrzekł powoli senator - może to i prawda, co panowie mówicie, ale ustawa cieszy się znacznym poparciem społecznym, więc chyba sami rozumiecie, że nie mam w tej sprawie wolnej ręki. Muszę się liczyć z życzeniami wyborców i... - Moim zdaniem - przerwał pułkownik Judson - cała ta heca z kontrolą artykułów spożywczych i medykamentów to typowe ustawodawstwo kasowe na usługach profesji lekarskiej. Oczywiście doktorzy nie mieliby nic przeciwko temu, żebyśmy ich się radzili przed każdym zakupem szczoteczki do zębów czy torebki lukrecji. - Wzrost produkcji naukowo opracowanych specyfików - podjął przerwaną myśl J.W. - ma na celu zapewnienie samowystarczalności i swobody zwykłym ludziom, umożliwienie im leczenia drobnych dolegliwości bez uciekania się do pomocy doktorów. Senator dopijał w milczeniu brandy. - Bowie - powiedział pułkownik Judson sięgając po flaszkę, żeby mu dolać - wiesz równie dobrze jak ja, że prości ludzie w twoim stanie bynajmniej nie życzą sobie ograniczenia swoich swobód przez nieproszonych waszyngtońskich reformatorów. A my ze swej strony mamy pieniądze i organizację, żeby ci wydatnie pomóc w najbliższych wyborach. Pan Moorehouse dla upowszechnienia prawdy o lekach gotowych rozpoczyna właśnie zarówno w okręgach miejskich, jak i wiejskich, jedną z największych kampanii reklamowych w dziejach Ameryki. Poruszy potężną falę opinii publicznej, z którą Kongres będzie się musiał liczyć. Nie pierwszy raz to robi. - Wspaniała brandy - odezwał się senator. - Stary armaniak jest od lat moim ulubionym trunkiem. -Odchrząknął, wziął cygaro z pudełka stojącego pośrodku stołu, zapalił je bez pośpiechu. - Spotykam się ostatnio z uporczywą krytyką, oczywiście ze strony nieodpowiedzialnych elementów, za moje, jak to określają, reakcyjne powiązania z wielkim kapitałem. Znacie panowie tę demagogiczną retorykę. - Właśnie w takim momencie najbardziej potrzebne człowiekowi na stanowisku publicznym jest poparcie inteligentnie prowadzonej organizacji - zauważył serio pułkownik Judson. Senator Planet, z błyskiem w czarnym oku, przesunął dłonią po paśmie sztywnych czarnych włosów, które mu się zsunęło na niskie czoło, odsłaniając kawałek łysiny na czubku głowy. - Myślę, że wszystko będzie zależało od tego, jak dalekie poparcie wchodziłoby w rachubę - powiedział wstając od stołu. - Rozumieją panowie, gra sił. Pozostali panowie wstali także. Senator strząsnął popiół z cygara. - Potęga opinii publicznej, panie senatorze - oświadczył uroczyście J.W. - Oto czym dysponujemy. - Musi mi pan wybaczyć, ale mam jeszcze do przygotowania parę przemówień. Kolacja była wspaniała. Dick, wpadnij koniecznie któregoś wieczora, póki jesteś w Waszyngtonie. Bardzo nam ciebie brak przy naszych wieczornych posiłkach. Dobranoc, Joelu, do jutra. Lokaj J. W. podał senatorowi futro. - Pan Bingham jest silnie ożywiony duchem obywatelskim - po-wiedział znacząco J.W. - Gotów jest przeznaczyć na to bardzo pokaźną sumę. - Tak, to będzie konieczne - odparł senator. Gdy drzwi się za nim zamknęły, pozostali panowie siedzieli przez chwilę w milczeniu. Dick nalał sobie kieliszek armaniaku. - Pan Bingham może się nie martwić - odezwał się pułkownik Judson. - Ale będzie go to słono kosztowało. Bowie i jego kompania próbują po prostu podbić stawkę. Czytam w ich myślach jak w otwartej książce. Rozumie pan, nie darmo siedzę w Waszyngtonie od piętnastu lat. - To absurdalne i upokarzające, żeby uczciwa firma musiała się uciekać do takich środków - oburzył się J.W. - Jasne, wyjął mi pan to z ust. Jeśli pan jest ciekaw mego zdania, Ameryce potrzeba silnego człowieka, który by posłał na grzybki tych wszystkich politykierów. Już ja ich dobrze znam. Ale ta dzisiejsza kolacyjka bardzo nam się opłaci. Stanowi pan nowy element sytuacji. Wniósł pan cenną aurę szacowności. No, ja muszę uciekać. J.W. stał już koło stołu z wyciągniętą dłonią. Twarz miał białą jak papier. - Dobranoc - powiedział pułkownik Judson. - Może pan zapewnić swego klienta, że ta ustawa nigdy nie przejdzie. Życzę dobrego odpoczynku. Dobranoc, panie kapitanie. Równoczesnym gestem obu dłoni pułkownik Judson klepnął J.W. i Dicka kordialnie po ramionach i nie wyjmując cygara, z szerokim uśmiechem wysunął się z pokoju. Został po nim obłok cuchnącego niebieskiego dymu. Dick obrócił się do J.W., który opadł na czerwony pluszowy fotel. - Czy pan się dobrze czuje? - To tylko lekka niestrawność - odrzekł J.W. słabym głosem, z twarzą wykrzywioną bólem i dłońmi zaciśniętymi na poręczach fotela. - Myślę, że powinniśmy się obaj kłaść - powiedział Dick. - Ale może warto by wezwać rano lekarza, żeby pana porządnie zbadał? - Zobaczymy. - J.W., z zamkniętymi oczami, mówił z trudem.-Dobranoc. Ledwo Dick zasnął, poderwało go stukanie do drzwi. Poszedł otworzyć na bosaka. Był to Morton, wiekowy angielski lokaj J.W. - Przepraszam, że pana budzę - powiedział swoim londyńskim akcentem. - Niepokoję się o naszego pana. Jest u niego doktor Gleason. Obawiam się, że to atak serca. Ma okropne bóle, proszę pana. Dick narzucił fioletowy jedwabny szlafrok, wsunął pantofle ranne i pobiegł do salonu, gdzie napotkał wychodzącego lekarza. - To pan Savage, panie doktorze - przedstawił lokaj. Doktor miał siwe włosy, siwe wąsiki i złowróżbną minę. Spojrzał Dickowi groźnie w oczy. - Pan Moorehouse musi zachować przez parę dni absolutny spokój - oświadczył. - To bardzo lekki atak anginy pectoris, tym razem niegroźny, ale wskazane jest kilka miesięcy całkowitego odpoczynku. Powinien się poddać dokładnym badaniom, niech pan go rano do tego nakłoni. Jeśli dobrze rozumiem, jest pan wspólnikiem pana Moorehouse'a? Dick oblał się rumieńcem. - Tylko jednym z jego współpracowników. - Tak czy inaczej, niech pan mu zdejmie z barków, ile pan może. Dick pokiwał głową. Wrócił do swego pokoju i przez resztę nocy przewracał się z boku na bok nie mogąc zasnąć. Kiedy rano poszedł odwiedzić J.W., zastał go siedzącego w łóżku, podpartego poduszkami. J.W. miał bladą wymiętą twarz i sińce pod oczami. - Najadłem się strachu, Dick. Głos miał taki słaby i drżący, że niewiele brakowało, a Dickowi zakręciłyby się łzy w oczach. - A jakiego strachu pan nam napędził. - Wiesz, Dick, będę ci chyba musiał zwalić na głowę kampanię Binhgama i parę innych spraw. Zastanawiam się, czy nie powinienem przekształcić całej struktury firmy. Co byś powiedział na firmę Moorehouse, Griscolm i Savage? - Uważam, że zmiana nazwy byłaby błędem. Firma J. Ward Moorehouse to już niemal instytucja narodowa. J.W. musiał co chwila odchrząkiwać, ale jego głos brzmiał teraz trochę silniej. - Może masz rację, Dick. Chciałbym jeszcze trochę pożyć, żeby wyprowadzić swoich chłopców na ludzi. - O zakład, że jeszcze będzie się pan musiał wystroić w cylinder na mój pogrzeb. A w ogóle mógł to być tylko ostry atak niestrawności, tak jak pan początkowo myślał. Nie wolno poprzestawać na opinii jednego lekarza. Co by pan powiedział na małą przejażdżkę do kliniki braci Mayo*? Potrzeba panu pewnie tylko drobnego przeglądu. Uszczelnienia zaworów, oczyszczenia karburatora, takich rzeczy. A propos, byłoby chyba niewskazane, aby pan Bingham się dowiedział, że reklamę jego ukochanych specyfików ma prowadzić pętak zarabiający zaledwie piętnaście tysięcy rocznie. J.W. roześmiał się słabo. - Pomyślimy o tym. Na razie uważam, że powinieneś niezwłocznie wrócić do Nowego Jorku, zająć się biurem. My z panną Williams będziemy tutaj pilnować interesów. Ona ma swoje humory, ale to skarb, powiadam ci. - Nie lepiej, żebym tu został, przynajmniej dopóki pana nie obejrzy jakiś specjalista? - Doktor Gleason nafaszerował mnie narkotykami, tak że czuję się teraz całkiem znośnie. Zresztą zadepeszowałem już do mojej siostry, Hazel, która jest nauczycielką w Wilmington. Z nią jedną z rodziny utrzymuję bliższe kontakty, odkąd umarli rodzice. Przyjedzie tu po południu. Ma akurat ferie świąteczne. - Czy Morton przyniósł panu ranne notowania? - Kolosalna hossa. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ale wiesz co, Dick, postanowiłem się wyprzedać i zawiesić na kołku spekulacje giełdowe, przynajmniej na jakiś czas. Nie masz pojęcia, jak takie doświadczenie podcina człowiekowi skrzydła. - Przejął się pan krakaniem Paula Warburga*? - spytał Dick. - Może to po prostu starość - odrzekł J.W. Zamknął na chwilę oczy i Dick miał wrażenie, że twarz oplotła mu nagle sieć szarosinych zmarszczek. - Niech pan się niczym nie przejmuje - powiedział i wyszedł na palcach z pokoju. Złapał ekspres o jedenastej i zdążył w samą porę, żeby zrobić porządki w biurze. Mówił wszystkim, że J. W. ma lekką influencę i musi poleżeć parę dni w łóżku. Nagromadziło się tyle spraw, że dał swojej sekretarce, pannie Hilles, dolara na kolację i polecił jej wrócić o ósmej. Sam kazał sobie przysłać z garmażerii parę kanapek i karton kawy. Nim wszystko załatwił, zrobiła się północ. W pustym korytarzu słabo oświetlonego gmachu spotkał dwie zmęczone stare kobiety, które z wiadrami i szczotkami do szorowania szły sprzątać biuro. Nocny windziarz był też stary i miał ziemistą cerę. Na dworze spadł śnieg, który się zamienił w bryję nadając Lexington Avenue brudny rozjeżdżony wygląd ulicy miasta widma. Kiedy Dick skręcił w górę Manhattanu, po twarzy i uszach smagnął go tnący wiatr. Przypomniało mu się mieszkanie na Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy, pełne mebli mamusi, pozłacanych krzeseł w salonie, przygnębiających sprzętów, które pamiętał od wczesnego dzieciństwa, z "Jeleniem osaczonym" i sztychami Forum Romanum w jego pokoju, z klonowymi łóżkami o słojach w kształcie ptasich oczek. Brnąc pod wiatr widział to wszystko tak wyraźnie, jakby tam był. Ponury dom, nawet gdy jest mamusia, a już gdy wyjedzie do St. Augustine, wręcz przerażający. - Niech to wszyscy diabli - zaklął w duchu. - Najwyższy czas się dorobić i jakoś urządzić sobie życie. Wsiadł w pierwszą napotkaną taksówkę i pojechał do Sześćdziesiątki Trójki. Było tu ciepło i przytulnie. Odbierając od niego palto i szalik platynowowłosa szatniarka podjęła kunsztowne przekomarzanie prowadzone z nim przez całą zimę na temat rzekomej obietnicy Dicka zabrania jej do Miami i wygrania dla niej fortuny na wyścigach w Hialeah*. W drzwiach Dick przystanął na chwilę rozglądając się po niskiej sali pełnej starannie uczesanych głów, stolików, szkła, dymu papierosowego wirującego na tle różowych lamp. Zobaczył czarną grzywkę Pat Doolittle siedzącej w loży z Reggiem i Jo. Zacierając ręce podbiegł do niego włoski kelner. - Dobry wieczór panu. Brakowało nam pana. - Byłem w Waszyngtonie. - Zimno tam? - Tak sobie - odparł Dick wsuwając się na czerwoną skórzaną kanapkę obok Pat. - No, no, patrzcie, kto się zjawił - powiedziała. - Myślałam, że siedzisz pod kopułą Kapitolu pochłonięty planami zatruwania umysłów prostych Amerykanów. - Jeśli chodzi o trucie, to chętnie bym podtruł niektórych kongresmanów z zachodnich stanów - odrzekł Dick. Reggie wyciągnął dłoń. - Możemy sobie podać ręce, Aleksie Borgio. Jesteś pewnie na kukurydzóweczce, skoro się obracałeś wśród naszych ojców zakazywaczy. - Nigdy nie gardzę kukurydzówką. Zmęczony jestem, kochani. Muszę coś przekąsić. Nie jadłem kolacji, idę prosto z biura. Reggie robił wrażenie solidnie wstawionego, Pat również. Jo była wyraźnie trzeźwa i wściekła. Muszę ich pogodzić, pomyślał Dick i objął Pat ramieniem. - Dostałaś moją depeszę? - zapytał. - Turlałam się ze śmiechu - odrzekła Pat. - Miło cię powitać z powrotem w towarzystwie pijących. - Słuchaj, Dick - odezwał się Reggie - jest coś w tej plotce, że stary ledwo zipie? - J.W. miał ostry atak niestrawności, ale czuł się już lepiej, kiedy wyjeżdżałem - odparł Dick tonem, który jemu samemu zabrzmiał zbyt oficjalnie. - Niepicie zawsze się w końcu zemści - powiedział Reggie. Dziewczęta się roześmiały. Dick wychylił jedną po drugiej trzy kukurydzówki, ale jakoś nic go nie podochociły. Był skonany i głodny. Mało nie wykręcił sobie szyi rozglądając się za kelnerem, żeby spytać, co u licha z tym jego filet mignon*. Raptem usłyszał, jak Reggie cedzi: - J. Ward Moorehouse to już nie człowiek, to instytucja. Trudno się zbytnio rozczulać, kiedy zachoruje instytucja. Dick poczuł, jak krew mu uderza do głowy. - J.W. to jeden z sześćdziesięciu najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Pomijając już fakt, że bierzesz jego pieniądze, Reggie. - Rany Boskie! - wykrzyknął Reggie. - Zebrało się facetowi na kazanie. Pat obróciła się ze śmiechem do Dicka. - Strasznie zasadniczy zrobiłeś się w tym Waszyngtonie. - Nonsens, dobrze wiecie, że lubię żarty niemniej niż wy. Ale kiedy zachoruje ktoś taki jak J.W., który, może wam się to podobać lub nie, zrobił więcej niż ktokolwiek dla ukształtowania opinii publicznej kraju, uważam, że sztubackie żarty są w cholernie złym guście. Reggie był ululany. Zaczął niezbyt udatnie udawać Południowca. - Rety, nie wiedziałem, żeś, bratku, pan Moorehouse we własnej osobie. Myślałem, żeś taki sam najemny łachmyta jak my wszyscy, nieboraki. Dick czuł, że powinien zamilknąć, ale nie mógł się pohamować. - Może wam się to nie podobać, ale kształtowanie opinii publicznej to dla Ameryki jedna z najżywotniejszych kwestii. Handel byłby bez tego w nielichych opałach. Choćbyście najbardziej dezaprobowali politykę amerykańskiej finansjery, jest ona takim samym faktem jak istnienie Himalajów i nie zmienią tego żadne śmichy chichy. Jedynie działalność poważnych agencji reklamowych chroni przedsiębiorców przed zakusami niepoczytalnych maniaków i demagogów, którzy tylko patrzą, jakby wsadzić łom w tryby machiny przemysłowej. - Słuchajcie, słuchajcie! - zawołała Pat. - Pierwsza byś podniosła krzyk, gdyby ci się urwały dochody z listów zastawnych twego ojca - zauważył kostycznie Dick. - Senatorze - zaczął przemowę Reggie podbudowany jeszcze jednym cocktailem staromodnym - niech pan sobie pozwoli pogratulować, tak, na honor i sumienie, niech pan sobie pozwoli pogratulować nieoszacowanych zasług dla naszego potężnego kraju, który się rozpościera od niezmierzonego Atlantyku do niezmierzonego Pacyfiku. - Zamknij dziób, Reggie - powiedziała Jo. - Pozwól mu zjeść spokojnie. - Słowo daję, zebrało ci się na bogoojczyźniane kazania, Dick-orzekła Pat. - Ale między nami mówiąc, masz trochę racji. - Trzeba być realistą - odparł Dick. - Zdaje się - powiedziała Pat Doolittle odrzucając głowę ze śmiechem - że starszy pan szarpnął się wreszcie na tę podwyżkę dla ciebie. Dick mimo woli przytaknął pokazując zęby w uśmiechu. Po zjedzeniu poczuł się od razu lepiej. Zamówił jeszcze jedną kolejkę, po czym jął wszystkich ciągnąć do Harlemu, żeby pohasać trochę w Raju Małego*. Jest zbyt zmęczony, żeby iść do łóżka, tłumaczył, musi się odprężyć. Pat Doolittle odrzekła, że też by chętnie pojechała do Harlemu, ale nie wzięła pieniędzy. - Ja funduję - oświadczył Dick. - Mam wypchany portfel. Pojechali z płaską flaszeczką whisky w torebce każdej z dziewcząt oraz w tylnych kieszeniach Dicka i Reggiego. W taksówce Reggie i Pat śpiewali "Brander", a Dick popijał ostro, żeby dogonić towarzystwo. Do Raju Małego schodziło się po schodkach, jakby człowiek zstępował pod wodę, między bujne wodorosty ciepłego stawu. Powietrze było gęste od piżmowego zapachu pudru, perfum, szminki oraz sukien Mulatek i pulsowało jak żywe ciało równo odmierzanym dyszeniem jazzbandu. Dick i Pat ruszyli z miejsca w taniec, ciasno ze sobą spleceni. Zdawali się sunąć gładko jak po maśle. Dick odnalazł jej usta, całował ją, a ona mu odpowiadała. Kiedy muzyka umilkła, zatoczyli się nieco. Z pijacką godnością wrócili do stolika. Potem orkiestra znów zagrała i Dick ruszył do tańca z Jo. Ją też zaczął całować. Odepchnęła go lekko. - Nie powinieneś tego robić, Dick. =- Reggie nie miałby nic przeciwko temu. Jesteśmy jedną rodziną. Tańczyli tuż obok Reggiego i Pat, uwięzieni w gęstwie drgających par. Dick puścił dłoń Jo, położył rękę na ramieniu Reggiego. - Reggie, nie będziesz miał nic przeciwko temu, że na twoje konto pocałuję twoją przyszłą jeden jedyny razik? - Nie krępuj się, senatorze - odparł Reggie. Język mu się plątał, Pat z trudem utrzymywała go na nogach. Jo rzuciła Dickowi mordercze spojrzenie i tańczyła do końca z odwróconą twarzą. Gdy tylko wrócili do stolika, oznajmiła Reggiemu, że chce wracać do domu. Jest już po drugiej, a ona w odróżnieniu od innych musi być rano w pracy. Zostawszy sam na sam z Pat, Dick zaczął się do niej czulić, gdy nagle się do niego obróciła. - Dick, kochany, zabierz mnie do jakiejś prawdziwej spelunki. Nigdy nie byłam w żadnym naprawdę zakazanym lokalu. - Na mój rozum to wystarczająco zakazany lokal dla panienki z dobrego domu. - Ależ tu jest przyzwoiciej niż na Broadwayu. Zresztą nie jestem panienką z dobrego domu, jestem kobietą wyzwoloną. Dick parsknął śmiechem. Śmieli się długo, potem pod to wypili i ogarnęła ich wzajemna tkliwość, aż Dick raptem spytał, czemu właściwie nie zwiążą się ze sobą na dobre. - Jesteś wstrętny. To nie miejsce do oświadczyn. Miałabym potem do śmierci pamiętać, żeśmy się zaręczyli w Harlemie? Chcę poznać prawdziwe życie. - Dobrze, moja panienko, zabiorę cię gdzieś. Ale nie miej do mnie pretensji, jeśli się zrobi gorąco. - Nie jestem dzieckiem - odparła Pat ze złością. - Nie wierzę już w bociana. Dick zapłacił, po czym wykończyli rozpoczętą flaszkę. Na dworze padał śnieg. Ulice, ganki, chodniki były białe, ciche, niewinne, błyszczały w świetle latarni świeżym puchem. Dick zapytał czarnego portiera z bardzo białymi oczami o mordownię, którą znał ze słyszenia, i portier podał taksiarzowi adres. Dick czuł się teraz prima. - Rany, Pat, klawo jest! - pokrzykiwał. - Te szczeniaki nie umieją się bawić. Do tego trzeba być dorosłym jak my. Słuchaj, Reggie za wiele sobie pozwala, wiesz?- Pat ścisnęła mu silnie dłoń. Na policzkach miała wypieki, na twarzy wyraz napięcia.-Nareszcie coś emocjonującego. Taksówka zatrzymała się przed nie malowanymi drzwiami, oświetlonymi gołą żarówką w aureoli płatków śniegu. Z ledwością ich wpuszczono. W środku nie było ani jednego białego. Lokal mieścił się w kotłowni urządzonej prostymi kuchennymi stołami i krzesłami. W górze, na rurach z gorącą wodą, wisiały kolorowe serpentyny. Postawna brązowa kobieta w różowej sukni, wywracająca wielkimi oczami osadzonymi luźno w ciemnych oczodołach i ściągająca kurczowo wargi, poprowadziła ich do wolnego stolika. Zapałała wyraźną sympatią do Pat. - Chodź, kochana - powtarzała. - Że też cię dotąd nie znałam. Zapas whisky im się skończył, więc zamówili gin. Dickowi wirowało już w głowie. Nie mógł przestać mówić o tym, jaki jest cięty na tego pętaka Reggiego. Tutaj Dick go holuje od roku w biurze, a ten go teraz chce uczyć rozumu. Znalazł się mądrala. Jedynym instrumentem w lokalu było pianino, którego klawisze trącał Murzyn o smukłej kibici. Dick z Pat tańczyli do upadłego, Dick nią wywijał i wywijał tak, że czarne szuwaksy i podpalane burasy klaskały i wiwatowały. W końcu się potknął, puścił ją. Pat poleciała na stolik, przy którym siedziało kilka dziewczyn. Czarne głowy pojechały do tyłu, różowe gumowe wargi się rozciągnęły, usta otwarły. Spomiędzy białych i złotych zębów dobył się pisk. Pat tańczyła z ładną bladą Mulatką w żółtej sukience. Dick tańczył z brązowym chłopakiem o miękkich dłoniach, wbitym w obcisłe ubranie tego samego koloru co jego skóra. Chłopak szeptał mu do ucha, że jest Glorią Swanson*. Nagle Dick wyrwał się chłopakowi, podszedł do Pat i odciągnął ją od dziewczyny. Zamówił dla wszystkich kolejkę, która przywróciła uśmiechy na skwaszonych twarzach. Miał kłopot z włożeniem Pat futra, ale bardzo mu pomogła postawna kobieta. - No, no, kochana - powtarzała - dość picia na dzisiaj. Musisz dbać o śliczną buzię. Dick ją uściskał i dał jej banknot dziesięciodolarowy. W taksówce Pat dostała histerii. Więził ją w objęciach, bo chciała otwierać drzwiczki i skakać w śnieg, a ona go okładała i gryzła. - Wszystko musisz zepsuć. Myślisz tylko o sobie - piszczała.-Nigdy niczego nie doprowadzisz do końca. - Ależ, Pat, słowo daję, uważałem, że dosyć tego dobrego - bąkał. Kiedy taksówka się zatrzymała przed wielką kamienicą na Park Avenue, Pat już tylko szlochała na jego ramieniu. Dick wpakował ją do windy, a potem długo całował w hallu na górze, nim jej pozwolił wsunąć klucz do zamka. Stali na chwiejnych nogach uczepieni siebie, przywarci ciałami przez ubrania, aż Dick usłyszał zgrzyt ruszającej windy, otwarł drzwi do jej mieszkania i wepchnął Pat do środka. Wyszedłszy na ulicę zastał czekającą taksówkę. Zapomniał zapłacić taksiarzowi. Nie mógł znieść myśli o powrocie do domu. Nie czuł się pijany, tylko niezmiernie pewny siebie, chłodny, niewinnie podekscytowany. Patrycji Doolittle nienawidził jak nikogo w świecie. - Suka - powtarzał na głos. Przyszło mu do głowy, jak byczo by było wrócić do tej mordowni, zobaczyć, co tam się dzieje. I już się znajdował w objęciach postawnej kobiety, która go obcałowywała, tuliła do drgających piersi i nazywała swoim kochanym synkiem, z butelką w ręku nalewał wszystkim gin, tańczył policzek w policzek z Glorią Swanson, która mu nuciła do ucha: "Czy dasz mi zaraz teraz, czy każesz czekać". Było rano. Dick wołał, że zabawa nie może się skończyć, wszyscy muszą z nim iść na śniadanie. Ale towarzystwo gdzieś zniknęło, wsiadał do taksówki z Glorią i barczystym szuwaksem, którego Gloria przedstawiła jako swoją przyjaciółkę Florencję. Nie mógł potem ani rusz trafić kluczem do zamka. Potknął się i poleciał w błękitne światło sączące się przez koronkowe firanki mamusi. Coś bardzo miękkiego pacnęło go w tył głowy. Obudził się rozebrany we własnym łóżku. Był biały dzień. Dzwonił telefon. Niech sobie dzwoni. Usiadł na łóżku. W głowie mu się kręciło, ale nie miał mdłości. Sięgnął do ucha i stwierdził że dłoń jest cała we krwi. Musieli go zdzielić pończochą z piaskiem. Spróbował się podnieść. Nogi miał miękkie, ale jakoś chodził. Głowa łupnęła go jak jasny gwint. Sięgnął na stolik, gdzie zawsze kładł zegarek. Zegarka nie było. Ubranie wisiało porządnie na krześle. Portfel znalazł w kieszeni, ale paczka banknotów zniknęła. Usiadł na brzegu łóżka. Idiota skończony. Nigdy, nigdy więcej takiej lekkomyślności. Znają teraz jego nazwisko, adres, telefon. Szantaż, o, Boże! Co będzie, jak z Florydy wróci mamusia i dowie się, że jej synalek, młodszy wspólnik firmy J. Ward Moorehouse, z pensją dwudziestu pięciu tysięcy rocznie, jest szantażowany przez dwóch czarnych pedziów, męskie prostytutki obsługujące mężczyzn? Rany Boskie! A Pat Doolittle i Binghamówny? Złamie mu to karierę. Prze-mknęło mu przez myśl, czyby nie pójść do kuchenki i nie otworzyć gazu. Wziął się w garść, zrobił sobie kąpiel. Potem ubrał się starannie, nałożył palto, kapelusz i wyszedł. W witrynie jubilera na Lexington Avenue była dopiero dziesiąta. W głębi wystawy znajdowało się lustro. Dick się przejrzał. Nie wygląda tak źle, później będzie gorzej. Musi się tylko ogolić i zrobić porządek z krwią zakrzepłą na uchu. Nie miał ani centa, ale została mu książeczka czekowa. Doszedł do łaźni tureckiej koło dworca Grand Central. Łaziebni zaczęli z niego pokpiwać, w jaką to się wdał bójkę. Dickowi przeszedł już trochę strach, więc odpowiedział przechwałkami, jak urządził tamtego faceta. Przyjęli od niego czek, sprokurowali mu nawet klina do wypicia przed śniadaniem. Kiedy dotarł do biura, głowa mu ciągle pękała, ale poza tym czuł się znośnie. Musiał tylko pamiętać, żeby nie wyjmować rąk z kieszeni, bo panna Hilles na pewno by zauważyła, jak mu drżą. Dzięki Bogu, nie miał przed południem żadnych listów do podpisu. Przyszedł Ed Griscolm, usiadł na jego biurku i zaczął rozmowę o zdrowiu J.W. i kampanii Binghama. Dick był dla niego słodki jak miód. Ed nie omieszkał się pochwalić propozycją, jaką otrzymał od Halseya, na co Dick odrzekł, że oczywiście nie może mu nic radzić, lecz jeśli o niego samego chodzi, to siedzi akurat na tym jedynym stołku w Ameryce, na którym chce siedzieć, szczególnie teraz, gdy się zanosi na wielkie sprawy, o czym właśnie długo rozmawiali z J.W. w drodze do Waszyngtonu. - Niewątpliwie masz rację - odparł Ed. - Ale nie obyło się pewnie i bez gorzkich pigułek? Dick wstał zza biurka. - Słowo daję, Ed. Nie myślisz chyba, że J.W. nie ceni wysoko twojej pracy? Napomknął coś o podwyżce. - Dziękuję, żeś się za mną wstawił, bracie - odrzekł Ed i uścisnął mu serdecznie dłoń. Na wychodnym obrócił się i powiedział: - Aha, Dick, chciałbym, żebyś zmył głowę temu młodemu Talbotowi. Wiem, że to twój przyjaciel, więc wolałbym się w to nie wtrącać, ale, rany Boskie, znów dzisiaj zadzwonił, że ma influencę i musi zostać w łóżku. Trzeci raz w tym miesiącu. Dick zmarszczył brwi. - Nie wiem, co z nim robić, Ed. Sympatyczny z niego chłopiec, ale jeśli się nie weźmie solidnie do roboty, to... to będziemy musieli go chyba zwolnić. Fakt, że jest dobrym kompanem do kieliszka, ale to nie powód do przymykania oczu na niedociągnięcia w biurze. Ci młodzi w ogóle za dużo piją. Po wyjściu Eda Dick znalazł na biurku dużą fiołkową kopertę z adnotacją: "Do rąk własnych". Kiedy ją odpieczętował, rozszedł się silny zapach perfum. Było to zaproszenie na nowosiedliny Myry Bingham w atelier koło Central Parku. Nim skończył czytać, rozległ się telefon od panny Hilles. - Dzwoni pan Henry B. Furnace z firmy Furnace i Spółka. Mówi, że musi się bezzwłocznie porozumieć z panem Moorehousem. - Niech pani go połączy ze mną. Ja się z nim rozmówię. Aha, i niech pani wpisze do mego terminarza przyjęcie u panny Myry Bingham. Piętnastego stycznia, godzina piąta, Central Park South 36. KRONIKA LXVIII OSŁUPIENIE NA WALL STREET To już nie śmieszny stary samowarek, To nowoczesna lokomotywa. W Center nastawiać będą zegarek RYNEK Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ OTRZĄŚNIE SIĘ PO KRACHU Spadek liczby umów POLICJA W COLORADO OTWORZYŁA OGIEŃ Z KARABINÓW MASZYNOWYCH DO STRAJKUJĄCYCH GÓRNIKÓW PIĘCIU ZABITYCH, CZTERDZIESTU RANNYCH sympatycy zjawili się dokładnie w chwili, gdy z budynków zaczęły się wylewać na przerwę obiadową tysiące biuralistów. Kiedy rozwinęli transparent i rozpoczęli swój chaotyczny przemarsz z jednej strony w drugą, towarzyszyły im gwizdy i krzyki nie tylko urzędników, lecz także robotników wznoszących w pobliżu gmach ZARYSOWUJĄ SIĘ NOWE METODY SPRZEDAŻY w oczekiwaniu na pontony ekipy ratowniczej próbują podnieść niefortunny statek Spojrzał na swego czarnego palacza, " Węgla - powiedział - pod kocioł wal śmiało. Szlak się za Górą Bialych Dębów stacza, Parowóz szybkość rozwinie całą ". Uważam pańską rubrykę za interesującą i pragnę zasięgnąć pańskiej porady. Mam zaoszczędzone cztery tysiące dolarów, które chciałbym korzystnie zainwestować. Czy uważa pan za wskazane lokowanie ich w papierach wartościowych? RUSZAJĄC Z DRŻENIEM W OSTATNIĄ DROGĘ, ZABÓJCA POLICJANTA WYRZUCA PAPIEROSA AGENCJE TEATRALNE OGNIWEM HANDLU BIAŁYMI NIEWOLNICAMI kochliwy adwokat usunięty z palestry Prawicowi włókniarze, Socjaliści kanciarze, Rychło ich robociarze Prześwięcą. Żądają socja-lizmu, Zmierzają do fa-szyzmu, Na rzecz kapita-lizmu Coś kręcą. KONGRES MOSKIEWSKI USUWA OPOZYCJĘ Z Lynchburga do Danville tor pnie się kręto Serpentynami po stromym stoku. Na tym wzniesieniu utracił przeciętną, Więc do nowego sprężył się skoku. MORDERCZE NAJŚCIE ZBIRÓW ZE STRAŻY FABRYCZNEJ oto najdrastyczniejszy przykład tego, jak ideologia burżuazyjna łamie w krytycznym momencie solidarność klasową, przemieniając wczorajszego przyjaciela klasy robotniczej w dzisiejszego nędznego chwalcę imperializmu CZERWONI UKARANI GRZYWNĄ ZA PIKIETOWANIE NA NASZYM TERENIE Całujemy dzieciny, Do roboty pędzimy WŁADZE MAJĄ NADAL NADZIEJĘ NA URATOWANIE LUDZI Mil dziewięćdziesiąt rozwijał od nowa, Aż nagle włączył gwizdek alarmowy... W rozbitym wraku jeszcze hamował, RADYKAŁOWIE POBILI SIĘ KRZESŁAMI NA MITYNGU JEDNOŚCI POLICJA OCHRANIA CZERWONYCH FEDERALNA IZBA HANDLOWA WZYWA DO UFNOŚCI PRAWDZIWE WARTOŚCI NIENARUSZONE My na panów tyramy, Dzieci płaczą do mamy. Ledwie starczy dochodu Na opędzenie głodu. PREZYDENT PRZEPOWIADA KONIUNKTURĘ Za co odziać rodzinę? Co na czarną godzinę? WALEC PAROWY W AKCJI PRZECIWKO BOJOWCOM GÓRNICY WALCZĄ Z ŁAMISTRAJKAMI Nasza płaca jest taka, Że smyk nie zna lizaka. A więc, ludu roboczy, Niechaj walka się toczy! Bój dla dziatwy o strawę To bój o świętą sprawę. ROZEBRZMIAŁ CARILLON NA WIEŻY ŚPIEWAJĄCEJ Prezydent oświadczył, że trudno pomyśleć o wprowadzanych dobrodziejstwach powszechnych bez uśmiechu nad obawami tych, którzy jeszcze nie tak dawno wyrażali poważny niepokój, czy nasz kraj nie dostanie się pod kontrolę kilku osobników o kolosalnych fortunach ODŚWIĘTNE TŁUMY PRZYBYŁY NA UROCZYSTOŚĆ spełniając marzenie małego imigranta, Prezydent uczestniczył dzisiaj w uroczystym otwarciu rezerwatu ptasiego i grającego carillonu na maleńkiej wysepce, umiejscowionej jak zielony klejnot na jeziorze, w którym się przegląda Wieża Śpiewająca OKO KAMERY (51)* w mroku wzgórz u szczytu doliny na popękanej podłodze koślawej rudery półleży półsiedzi mężczyzna podtrzymywany przez starą kobietę i dwie pomarszczone dziewczyny podobno młode w piecu migocą węgielki grają światełkami na jego twarzy białej i obwisłej jak ciasto wyjęte z dzieży pozostawiają w cieniu wpadnięte usta napięte gardło brzuch wzdęty do olbrzymich rozmiarów od rany odniesionej przy pracy na kopalnianym wywrocie bosa dziewczyna przynosi mu wody w cynowym kubku kobieta obciera brudnym drelichowym rękawem pot cieknący strumyczkami po twarzy w jego źrenicach rozszerzonych gorączką migoce blask ognia zapala się w przerażonych oczach kobiety na pobladłych twarzach obcych w dolinie zamkniętej wzgórzami oniemiałymi strajkiem mężczyzna umrze bez pomocy (mój ojciec umarł wiemy co to patrzeć na umierające-go) kobiety go ułożą na rachitycznym wyrku górnicy go pogrzebią w więzieniu jest jasno zbyt gorąco syczy para w radiatorach rozmawiamy przez zielonomalowane żelazne kraty z wysokim siwowąsym mężczyzną w starszym wieku z paroma uśmiechniętymi górnikami w koszulach z chłopakiem twarze białe od pracy pod ziemią pokrywają się już więzienną szarością cóż my obcy możemy powiedzieć umarłym? cóż my obcy możemy powiedzieć uwięzionym? agitator partii politycznej mówi szybko przez kraty wstąpcie do naszego związku będziecie mieli zapewniony tytoń słodycze poparcie nasi adwokaci będą was bronili przed sądem na mityngach mówcy będą wykrzykiwali wasze nazwiska pikietujący będą je obnosili wypisane na transparentach aresztanci wzruszają ramionami uśmiechają się blado wymieniamy z nimi spojrzenia przez kraty cóż mogę im powiedzieć? (na innym kontynencie widziałem za butami obdartego strażnika twarze wyglądające przez zakratowane okienka sutereny widziałem kulejących więźniów pędzonych przed świtem ulicą wlokących się między bagnetami słyszałem salwę widziałem trupy leżące w tamtych odległych głębszych dolinach) cóż możemy powiedzieć uwięzionym? stoimy pod ścianą w gabinecie przedstawiciela prawa prawo jest postawnym mężczyzną o dużej pucołowatej twarzy który siedzi i patrzy na nas nieproszonych gości gniewnymi oczyma przez drzwi zaglądają jego ludzie z karabinami to oni pilnują kopalni nie dopuszczają górników do kuchni po waserzupkę blokują drogę w górę doliny oni najemnicy z karabinami gotowymi do strzału (to oni zrobili z nas cudzoziemców w kraju w którym się urodziliśmy oni są armią okupacyjną która niepostrzeżenie opanowała naszą ojczyznę oni cichcem obsadzili szczyty wzgórz oni nakładają myta oni strzegą dostępu do szybów pilnują lokali wyborczych asystują gdy komornicy wynoszą na ulicę rzeczy rodzin eksmitowanych z wielkomiejskich czynszówek gdy bankierzy zajmują zadłużone farmy oni czatują w zasadzce gotowi do strzału gdy strajkujący maszerują ze sztandarem pod górę wijącą się drogą do kopalni oni pakują do więzień tych których nie dosięgły kule) prawo mierzy nas zza biurka gniewnymi oczami na twarz występują mu plamy czerwone jak korale indora do głowy uderza siła karabinów maszynowych strzelb z odpiłowanymi lufami gazów łzawiących i wymiotnych władza nakarmienia cię lub zagłodzenia siedzi niedbale za biurkiem wie że ma zabezpieczone tyły czuje się mocny poparciem prokuratora sędziego który sam jest właścicielem kopalni miejscowego kacyka dyrektora kopalni rady nadzorczej prezesa towarzystwa użyteczności publicznej szarej eminencji towarzystwa holdingowego podnosi dłoń do telefonu jego ludzie tłoczą się w drzwiach my mamy tylko słowa sprzeciwu POTĘGA, WSZECHPOTĘGA W tysiąc osiemset osiemdziesiątym agent Thomasa Edisona, który zakładał w Londynie pierwsze telefony, umieścił w kurierze inserat, że poszukuje sekretarza i stenografa. W odpowiedzi zgłosił się młody zapaleniec, który mówił cockneyem i zapuszczał bokobrody. Utracił właśnie posadę chłopca na posyłki w pewnym biurze. W wolnych chwilach uczył się buchalterii i stenografii, wieczorami stenografował pod dyktando redaktora magazynu "Targowisko próżności"*, spisywał także mowy parlamentarne dla gazet. Pochodził z abstynenckiej rodziny sklepikarskiej; próbował już twardą głową przebijać nieustępliwy mur przesądów kastowych, które chłopców z jego klasy skazywały na żywot gryzipiórków i biuralistów w al-pagowych marynarkach. Posada w firmie amerykańskiej była pierwszym szczeblem wspinaczki po drabinie prowadzącej na wyżyny. Tak usilnie zabiegał, by się stać niezbędnym, że mu pozwolono obsługiwać centralkę przez pierwsze pół godziny po uruchomieniu telefonów. Edison zwrócił uwagę na jego cotygodniowe raporty o produkcji energii elektrycznej w Anglii i kazał go ściągnąć na sekretarza osobistego. Samuel Insull wylądował w Ameryce pewnego słotnego dnia marcowego w osiemdziesiątym pierwszym. Zawieziono go niezwłocznie do Menlo Parku*, gdzie go oprowadzono po skromnym kompleksie laboratoriów i gdzie zobaczył sznury żarówek jarzących się w równych odstępach nad zaśnieżonymi dziedzińcami, zasilanych przez pierwszą elektrownię w świecie. Edison zasadził go z miejsca do roboty, od której nowo przybyły nie wstał do północy. Następnego dnia stawił się w biurze o szóstej rano; dla Edisona nie istniały takie wymysły jak godziny pracy czy urlopy. Od tej chwili Insull tyrał bez przerwy do siedemdziesiątego roku życia; nie istniały dla niego takie wymysły jak godziny pracy czy urlopy. Elektryczność przemieniła mozolną wspinaczkę po drabinie społecznej we wjazd windą. Młody Insull nie ustawał w wysiłkach, by się uczynić niezbędnym Edisonowi, i stopniowo przejmował kontrolę nad jego operacjami finansowymi. Był niestrudzony, bezwzględny, niezawodny niczym przypływy i odpływy morza, jak mawiał Edison, i zdecydowany piąć się w górę za wszelką cenę. W dziewięćdziesiątym drugim nakłonił Edisona, żeby go wysłał do Chicago na prezesa Chicagowskiego Towarzystwa Edisonowskiego. Moja inżynieria, oświadczył w jednym z przemówień, kiedy już czuł się na tyle królem Chicago, że mógł sobie pozwolić na luksus szczerości, jest przede wszystkim inżynierią wyciskania, ile się da, z każdego dolara. Był pysznym wyniosłym mężczyzną o czerwonej twarzy i krótko przyciętym wąsiku; mieszkał na Lake Shore Drive*, ale zjawiał się codziennie w biurze o siódmej dziesięć. Piętnaście lat zajęło mu połączenie pięciu towarzystw elektrycznych w Zjednoczone Towarzystwo Edisonowskie. Bardzo szybko się zorientowałem, że jak we wszystkich przedsięwzięciach użyteczności publicznej, tak i tutaj podstawową regułą jest działanie na zasadzie monopolu. Umocniwszy się w dziedzinie elektryczności, przechwycił gaz i przy-stąpił do opanowywania północnego Illinois. Przekupywał polityków, którzy mu mieszali szyki, przekupywał przywódeów związkowych, którzy mu bruździli. Jego potęga rosła niepomiernie. Gardził bankierami, adwokatów uważał za najmitów. Podstawił swojego człowieka na radcę prawnego magistratu i za jego pośrednictwem trząsł Chicago. Przekonawszy się ku swemu zdumieniu, że są jeszcze w mieście ludzie nieprzekupni (i to kto? Dwóch młodych kauzyperdów, Richberg i Ickes*), postanowił urządzić przedstawienie dla zamydlenia oczu publiczności; Wielki Bill Thompson*, Budowniczy: prztyczka w nos królowi Jerzemu, polowanie na ryby wspinające się po drzewach, Opera Chicagowska*. Było to aż nazbyt łatwe; publika miała pieniądze, co minuta rodził się nowy naiwny. Od założenia Towarzystwa Użyteczności Publicznej Środkowego Zachodu w tysiąc dziewięćset dwunastym Insull zaczął się posługiwać pieniędzmi publicznymi dla poszerzania swego imperium. Jego towarzystwa urządzały teraz otwarte zebrania udziałowców i hałaśliwie reklamowały swoje usługi; drobny akcjonariusz mógł przez cały dzień siedzieć i słuchać przemówień grubych ryb. Przyjemnie jest się dawać nabijać w butelkę. Związki zakładowe czarowały pracowników; wszyscy musieli kupować akcje jego przedsiębiorstw, pracownicy musieli je sprzedawać na mieście, każdy chłopiec na posyłki, monter linii elektrycznych, konduktor tramwajowy. Bał się go sam Owen D. Young*. Doświadczenie mnie uczy, że tym, co najbardziej podnosi wydajność pracy, jest długa kolejka bezrobotnych przed bramą. Wojna zamknęła usta progresywistom (koniec z bredniami o rozbijaniu trustów, kontroli monopolów, dobru publicznym) i wyniosła Samuela Insulla na szczyty. Został przewodniczącym Komisji Obrony Stanu Illinois. Teraz, oświadczył tryumfalnie, mogę robić, co zechcę. Ze stanowiskiem łączył się niegasnący blask jupiterów i smak cesarskiej purpury. Jeśli komuś się nie podobało to, co robi Samuel Insull, był zdrajcą. Więc Chicago trzymało diablo starannie język za zębami. Towarzystwa akcyjne Insulla mnożyły się i zlewały, wypychały konkurentów z rynku, aż ostatecznie Samuel Insull wespół z bratem figurantem Martinem opanował za pośrednictwem towarzystw holdingowych, rad zarządzających i grup mniejszościowych udziałowców światło i siłę, kopalnictwo węgla i transport miejski w Illinois, Michiganie, obu Dakotach, Nebrasce, Arkansas, Oklahomie, Missouri, Maine, Kansas, Wisconsinie, Wirginii, Ohio, Północnej Karolinie, Indianie, Nowym Jorku, New Jersey, Teksasie, w Kanadzie, Luizjanie, Georgii, na Florydzie i w Alabamie. (Obliczono, że jeden dolar Towarzystwa Użyteczności Publicznej Środkowego Zachodu kontrolował tysiąc siedemset pięćdziesiąt dolarów zainwestowanych przez akcjonariuszy w podległych towarzystwach, które faktycznie wytwarzały energię elektryczną. Za pomocą czułej dźwigni maszynki do głosowania rządzącej udziałami dwóch głównych towarzystw holdingowych Samuel Insull kontrolował jedną dwunastą produkcji energii elektrycznej w Ameryce.) Wydawało mu się, że wszystko to stanowi jego prywatną własność, którą może rozporządzać tak jak zwitkiem banknotów noszonym w tylnej kieszeni spodni. Zawsze gardził bankierami. Kupował ich do woli w Chicago. Ale uwzięli się na niego bankierzy nowojorscy, którzy go uważali za parweniusza i szeptali, że jego imperium finansowe to kolos na glinianych nogach. Ręce ich świerzbiły, żeby się dorwać do dźwigni, którą tak niezawodnie sprawował rządy nad tysiącami istnień; Insull lubił mawiać, że czyni go ona wszechpotężnym. Dawidem, który obalił tego Goliata, stał się niejaki Cyrus Eaton*, eks-pastor Kościoła Baptystów. Nie wiadomo, czy tak rzeczywiście było, ale Insull uwierzył, że za Eatonem stoi Wall Street. Eaton zaczął skupować akcje trzech chicagowskich towarzystw użyteczności publicznej. Insull, w strachu przed utratą kontroli, rzucił się również do kupowania. Ostatecznie wielebny Eaton pozwolił mu odkupić swoje udziały, ale oskubał przy tym starego lisa na dwadzieścia milionów dolarów. Przyszedł krach na giełdzie. Akcje leciały na łeb, na szyję. Przedsiębiorstwa Insulla były powiązane plątaniną interesów, których żaden buchalter nie zdołał nigdy rozwikłać. Z dziurawego balonu uchodził gaz. Insull odłożył na bok imperatorską dumę i poszedł na kolanach do bankierów. Bankierzy tylko na to czekali. Wspaniałomyślnie uczynili chwiejące-go się cara kuratorem masy upadłości jego własnych przedsiębiorstw, pozwalając mu w ten sposób zachować twarz. Ale starszy pan nie potrafił się wyzbyć złudzenia, że pieniądze są jego wyłączną własnością. Kiedy wyszło na jaw, że z funduszów udziałowców zapłacił rachunki maklerskie swego brata, nawet sędzia federalny nie mógł przymknąć oczu. Insulla zmuszono do ustąpienia. Zasiadał w zarządach osiemdziesięciu pięciu towarzystw, był przewodniczącym rad nadzorczych sześćdziesięciu pięciu, prezesem jedenastu: trzy godziny zajęło mu samo podpisywanie rezygnacji. W nagrodę za zasługi dla monopolu podległe towarzystwa złożyły się dla niego na emeryturę w wysokości osiemnastu tysięcy rocznie. Ale opinia publiczna domagała się postawienia go przed sądem. Kiedy urwały się łapówki, rzucili się na niego pismacy i politycy. Nagonka na rekinów finansowych od dawna wisiała w powietrzu. Samuel Insull zwąchał pismo nosem i uciekł z żoną do Kanady. Wdrożono postępowanie ekstradycyjne. Insull uciekł do Paryża. Kiedy władze zaczęły go osaczać i tu, wymknął się do Włoch, wsiadł w samolot do Tirany, przesiadł się w drugi do Salonik, następnie w pociąg do Aten. Tutaj stary lis się zaszył. Pieniądz roztaczał równie czarowne wonie w Atenach, jak dawnymi czasy w Chicago. Ambasador amerykański wszczął starania o ekstradycję. W odpowiedzi Insull zaangażował chór helleńskich adwokatów i politykierów i popijał spokojnie kawkę w westybulu hotelu Grande Bretagne, podczas gdy oni oplatali ambasadora pajęczyną szykan równie skomplikowanych, jak buchalteria Insullowskich towarzystw holdingowych: Potomkowie Demostenesa* byli w siódmym niebie. Dziedziczne świerzbienie niejednej helleńskiej dłoni zostało na jakiś czas uśmierzone. Samuel Insull urządził się wygodnie w Atenach, entuzjazmował się widokiem Partenonu, przyglądał kozom pasącym się na zboczach Pantelikonu, odwiedzał Aeropag, podziwiał resztki rzeźb przypisywanych Fidiaszowi, omawiał z miejscowymi bankierami reorganizację greckich przedsiębiorstw użyteczności publicznej, reklamował jakoby macedoński lignit*. Ateńczycy go rozrywali, a niejaka madame Kouryoumdjouglou, wesoła żona bagdadzkiego hurtownika daktyli, poświęciła się bez reszty umilaniu mu życia. Po wygraniu pierwszej sprawy o ekstradycję starszy pan, wyswobodziwszy się z objęć swoich czterech adwokatów, oświadczył publicznie w sądzie: Grecja jest małym, ale wielkim krajem. Idyllę przerwały wzmagające się naciski rządu Roosevelta na greckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Adwokaci federalni, którzy zgromadzili w Chicago całe ciężarówki materiału dowodowego, wytaczali coraz poważniejsze oskarżenia. Ostatecznie, po długiej serii odroczeń (oprócz jurystów Insull opłacił lekarzy, którzy podnieśli pod niebo krzyk, że pozbawienie go dobrodziejstw łagodnego klimatu równiny attyckiej to wyrok śmierci), nakazano starszemu panu jako niepożądanemu cudzoziemcowi opuszczenie Grecji, ku wielkiemu oburzeniu bałkańskiej socjety z madame Kouryoumdjouglou na czele. Insull wynajął mały brudny frachtowiec grecki "Maiotis" i wymknął się w nieznanym kierunku ku rozpaczy międzynarodowych agencji telegraficznych. Rozeszły się pogłoski, że płynie do Adenu, że płynie na wyspy południowe, że został zaproszony do Persji. Ale po paru dniach odnalazł się dość wymęczony chorobą morską w Bosforze, w drodze, jak mówiono, do Rumunii, gdzie madame Kouryoumdjouglou poradziła mu szukać opieki u swojej przyjaciółki, pani Lupescu*. Na żądanie ambasadora amerykańskiego Turcy z niemałą satysfakcją zwlekli go z greckiego frachtowca i osadzili w więzieniu, nie komfortowym. Znowu w tajemniczy sposób nadeszły z Anglii pieniądze i zaczął się rozlewać kojący balsam: interweniowali adwokaci, wykłócali się tłumacze, stawiali diagnozy lekarze; ale ostatnie słowo miała Ankara, więc Insulla wyekspediowano do Smyrny i przekazano zastępcy prokuratora federalnego, który przyjechał taki szmat drogi specjalnie po to, żeby go aresztować. Madame Kouryoumdjouglou powracającej z Bukaresztu, gdzie poczyniła przygotowania na jego przyjazd, Turcy nie pozwolili nawet zejść na ląd, żeby z nim porozmawiać. W szamotaninie, do której doszło na pokładzie, niefortunną damę wypchnięto za burtę i następnie z trudem wyłowiono z Bosforu. Skoro go już aresztowano, starszy pan pozwolił się bez oporu wsadzić na "Exilenę", na której przystąpił do pisania pamiętników i robił wszystko dla oczarowania współpasażerów. Wysadzono go w Sandy Hook i odstawiono ciupasem do Chicago, gdzie na niego czekał akt oskarżenia. W Chicago rząd przetrzymał go złośliwie kilka nocy w areszcie; ludzie, których nawet nie znał - tak przynajmniej pisały gazety - składali się dla niego na ćwierćmilionową kaucję. Przeniesiono go wkrótce do szpitala, który sam niegdyś wyposażył. Solidarność. Reporterzy fotografowali czołowych biznesmenów, którzy go odwiedzali. Złożył mu wizytę sam Henry Ford. Proces potoczył się nad wyraz pięknie. Oskarżyciel gubił się w zawiłościach finansowych. Sędzia nie był nieprzychylny. Insullowie stali się bohaterami. Byli zwykłymi ludźmi, uśmiechali się do reporterów, pozowali fotografom, do sądu przyjeżdżali autobusem. Wprawdzie akcjonariusze zostali zrujnowani, ale Insullowie także, wcale się z tym nie kryli; kapitan szedł na dno wraz ze statkiem. Stary Samuel Insull, powołany przez obronę na świadka, rozgadał się jowialnie i opowiedział historię swego życia: z chłopca na posyłki na potentata energetyki, lata zmagań, żeby do czegoś dojść, miłość do domu i dzieciaków. Nie przeczył, że popełnił błędy, któż ich nie popełnia; ale były to uczciwe błędy. Popłakał się na ławie dla świadków. Popłakał się brat Martin. Popłakały się stare wygi sądowe. Wezwani na świadków luminarze chicagowskiego biznesu jeden po drugim opowiadali głosami załamującymi się ze wzruszenia, jak wiele Insull uczynił dla rozwoju miasta. Ani jedno oko nie pozostało suche na ławie przysięgłych. Przyparty przez prokuratora do muru, Insull w końcu wystękał, że i owszem, pomylił się w rachunkach o jakieś dziesięć milionów dolarów, ale była to uczciwa pomyłka. Wyrok: niewinny. Uśmiechając się przez łzy, uszczęśliwieni Insullowie wśród wiwatów tłumu wsiedli do swojej półotwartej limuzyny. Tego wieczora - tak przynajmniej pisały gazety - tysiące zrujnowanych akcjonariuszy, którzy utracili oszczędności całego życia, rozczulały się nad kolumnami popołudniówek czytając o cierpieniach pana Insulla. Bankierzy mogli sobie gratulować: położyli łapę na jego przedsiębiorstwach. Obecnie zdetronizowany król energetyki, chłopak na posyłki, który do czegoś w życiu doszedł, korzysta z przyjemności wieku sędziwego wydając dwadzieścia jeden tysięcy dolarów rocznej emerytury, którą mu usłużnie przywrócili dyrektorowie jego dawnych przedsiębiorstw. Po pięćdziesięciu latach pracy, powiedział, zostałem bez zajęcia. * MARY FRENCH Mary musiała do późna siedzieć w biurze, tak że mityng już się kończył, kiedy weszła do audytorium. Nie było wolnych miejsc, więc stanęła w tyle. Przed nią stała taka gromada ludzi, że nie widziała Dona, słyszała tylko jego donośny ostry głos i czuła skupione napięcie słuchaczy, gdy robił pauzę i na chwilę zalegała cisza. Kiedy po ostatnich słowach buchnął grzmot oklasków i sala wypełniła się nagle gwarem oraz szurgotem nóg, Mary wybiegła przed tłumem i zaułkiem dotarła do tylnego wyjścia. Don ukazał się właśnie w czarnych drzwiach obitych blachą stalową mówiąc coś przez ramię do dwóch delegatów górniczych. Przystanął na moment przytrzymując długą ręką. drzwi, dopóki nie wyjdą. Na rozgrzanej twarzy miał uśmiech, oczy mu błyszczały jak często po publicznych wystąpieniach. W takich razach Mary nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wygląda jak mężczyzna wracający z randki z ukochaną dziewczyną. Nie od razu ją zauważył w grupie, która się zebrała w zaułku. Nie patrząc przygarnął ją ramieniem i szybko ruszył w towarzystwie obu górników w stronę rogu. Biegły za nimi spojrzenia robotnic futrzarskich i odzieżowych stojących grupkami przed audytorium. Mary poczuła ciepły dreszcz dumy z posiadania Dona Stevensa, którego wszyscy odprowadzają wzrokiem. Dopiero kiedy usiedli w małej jadłodajni pod wiaduktem kolei nadziemnej, Don się obrócił i uścisnął jej rękę. - Zmęczona? Przytaknęła głową. - A ty nie, Don? Roześmiał się przeciągając słowa: - Nie-e, nie zmęczo-ony, tylko gło-odny. - Towarzyszko French, zdawało mi się, że dostaliście zadanie pilnowania, żeby towarzysz Stevens jadał regularnie powiedział Rudi Goldfarb z błyskiem zębów w smagłej twarzy o włoskim wyglądzie. - Nigdy nie bierze nic do ust, kiedy ma przemawiać - odrzekła Mary. - Później sobie to wynagradzam-wyjaśnił Don. -Słuchaj, Mary, liczę, że masz jeszcze coś pieniędzy. Bo ja nie mam ani centa. Mary się uśmiechnęła, pokiwała głową. - Mama znowu coś wysupłała - szepnęła. - Piniędzy - włączył się Steve Mestrovich. - Musi kompinować piniędzy, bo inaczej z nami krewa. - Wyekspediowałam dziś ciężarówkę z rzeczami - oznajmiła Mary. - Dlatego tak się spóźniłam na mityng. Mestrovich przesunął masywną poczerniałą dłonią po ziemistej twarzy z ostro zadartym nosem pocętkowanym ciemnymi porami. - Żeby go tylko łapsy nie chycili. - Eddie Spellman to sprytny chłopak. Przemyka się jak cień. Zachodzę w głowę, jak mu się to udaje. - Nie wicie, co ty rzeczy znaczy dla naszy kobitów i dzieciów. Wy słuchacie, panna French, nie wyrzucacie żadny rzecz, że za duży łach. Żadny rzecz nie taki łach, jak naszy kobity i dzieci nosi na grzbietu. - Eddie wiezie pięć skrzynek mleka skondensowanego. Postaramy się o więcej, jak tylko wróci. - Słuchaj, Mary - odezwał się nagle Don podnosząc wzrok znad zupy. - Może byśmy zadzwonili do Sylwii? Zapomniałem spytać, ile zebrali podczas mityngu. Młody Goldfarb poderwał się na nogi. - Ja zadzwonię, wy jesteście zmęczeni, towarzyszko. Ma ktoś pięciocentówkę? - Ja mam - powiedział Mestrovich. Odrzucił ze śmiechem głowę do tyłu. - Kupa śmicha. Górnik i ma pińciu centów. U nas górnik, jak ma pińciu centów, to oprawi w ramki i posyle panowi Carnegie do muzeum. Bar-zo rzadki. - Wstał ciągle rechocząc, naciągnął na głowę czarną górniczą czapkę z długim daszkiem. - Dobranoc, towarzysz, ja idzie Brooklyn. Komitet pomocy dziewiąty godzina, prawda, panna French? Od tupotu jego czarnych buciorów zabrzęczały na stolikach cukiernice, kiedy szedł przez salę. - O, Boże - jęknęła Mary i oczy wezbrały jej nagle łzami. - To było jego ostatnie pięć centów. Wrócił Goldfarb z wiadomością, że zbiórka nie wypadła za dobrze. Sześćdziesiąt dziewięć dolarów i kilka obietnic. - Rozumiecie, Boże Narodzenie za pasem. Przed Gwiazdką nikt nie ma za dużo pieniędzy. - Henderson palnął wredną mówkę - mruknął Don. - Z każdym dniem robi się coraz bardziej socjalfaszystą. Mary czuła zmęczenie we wszystkich fibrach ciała, gdy tak przycupnięta na krześle czekała, aż Don zdecyduje się wracać do domu. Była nazbyt śpiąca, by słuchać, co mówią, ale od czasu do czasu zgrzytały jej w uszach słowa: komitet centralny, opozycjoniści, frakcje, wykluczenia. Ocknęła się czując, że Don trąca ją w ramię. Po chwili szła obok niego ciemnymi ulicami. - To śmieszne - zauważyła - zawsze zasypiam, kiedy zaczynacie mówić o dyscyplinie partyjnej. Może dlatego, że nie chcę o tym słyszeć. - Nie ma się nad czym rozczulać - warknął wściekle Don. - Czy to rozczulanie, że bardziej mi zależy na ratowaniu organizacji górniczych? - zapytała, nagle znowu całkiem trzeźwa. - Oczywiście, wszystkim nam na tym zależy, ale musimy się trzymać linii partyjnej. A tymczasem wielu z tych chłopców... Goldfarb jest jednym z nich, Ben Compton drugim... wielu sobie wyobraża, że partia to kółko dyskusyjne. Muszą się mieć diablo na baczności, bo inaczej wylecą na zbity łeb. Zobaczysz. Kiedy się wreszcie wdrapali pięć pięter do swego brudnego mieszkanka, w którym Mary ciągle sobie obiecywała zawiesić firanki i nigdy nie miała na to czasu, Dona nagle zmogło zmęczenie, padł na tapczan i zasnął w ubraniu. Mary próbowała go budzić, ale dała za wygraną. Rozsznurowała mu tylko buty, narzuciła na niego koc i położyła się sama do łóżka. Ale nie mogła zasnąć. Leżała z szeroko otwartymi oczami, licząc w myśli stare spodnie, podarte zmiany wełnianej bielizny, wysłużone koszule wojskowe z obciętymi rękawami, dziurawe skarpetki bez pary. Wciąż widziała rachityczne dzieci z rozdętymi brzuszkami wyglądającymi spod łachmanów, wynędzniałe kobiety z rozczochranymi włosami i rękami zniekształconymi od pracy, chłopców z głowami pokiereszowanymi i krwawiącymi od pałek Policji Węgla i Stali*, ciało górnika z fotografii podziurawione przez karabin maszynowy. W końcu wstała i łyknęła dwa czy trzy hausty ginu z butelki, którą trzymała w szafeczce na lekarstwa w łazience. Gin zapiekł ją w gardle. Kaszląc wróciła do łóżka i zapadła w gorący sen bez widziadeł. Obudził ją Don wsuwając się nad ranem do jej łóżka. Pocałował ją. - Kochanie, nastawiłem budzik na siódmą. Obudź mnie koniecznie. Mam bardzo ważne zebranie w komitecie. Pamiętaj. Natychmiast zasnął z powrotem jak dziecko. Leżała koło jego chudego grubokościstego ciała i słuchała jego regularnego oddechu, szczęśliwa i bezpieczna razem z nim w łóżku. Eddie Spellman również tym razem dojechał do celu i rozdzielił dary między kilka strajkujących komórek Związku Górników* w rejonie Pittsburgha, chociaż o mały włos nie wpadł w zasadzkę, którą na niego zastawili siepacze szeryfa koło Greensburga. Capnęliby go jak nic, gdyby go nie ostrzegł w porę znajomy handlarz samogonu. Ten sam handlarz mu pomógł, gdy Eddie w drodze powrotnej zjeżdżając z góry do Johnstown wpadł w poślizg i wylądował w zaspie. Eddie śmiał się z tego pakując z Mary następny transport. - Chciał mi dawać samogonki. To swój chłop, panno Mary, twardy, bo twardy, musi taki być w tym fachu, ale dusza człowiek, jak go poznać bliżej. "Co ty, Ed! -mówię do niego, bo też mu Eddie na imię. a wtyka mi te pół literka. -- Przysiągłem sobie, że nie wezmę wódki do ust, aż po rewolucji, a wtedy też mi ona na licho, bo i tak będę w siódmym niebie". Mary się roześmiała. - Wszyscy powinniśmy brać z ciebie przykład. Eddie. Ale czasami wieczorem jestem taka zmęczona i przybita... - Jasne - odparł Eddie poważniejąc. - Głupio się robi człowiekowi na myśl, że oni mają tę całą broń i pieniądze, a my nie mamy nic. - Ale jedną rzecz będziecie mieli przed następnym kursem. towarzyszu Spellman: ciepłe rękawice i porządne palto. Jego piegowata twarz oblała się rumieńcem po korzonki rudych włosów. ' - Kiedy mnie nie zimno, słowo daję, panno Mary. Prawdę mówiąc, motor tak grzeje w tym sakramenckim pudle, że mi ciepło w największy mróz. Gorzej, że po tym kursie trzeba będzie dać nowe sprzęgło i diabli wezmą kupę forsy, którą będziemy musieli urwać na mleku. Mówię pani, sprawy kiepsko wyglądają w zagłębiu przy tym zimnie. - Ależ górnicy mają taki wspaniały hart! - powiedziała Mary. - Tak, tylko bida, panno Mary, że hartu starcza na ograniczony czas, kiedy żołądek piszczy z głodu. Wieczorem wpadł do biura Don zabrać Mary na kolację. Był wyjątkowo wesół, mizerną kościstą twarz miał rumianą jak nigdy. - No, moja mała, co byś powiedziała na przeprowadzkę do Pittsburgha? Po plenum może pojadę trochę na robotę do zachodniej Pensylwanii i Ohio. Mestrovich mówi, że potrzebują tam na gwałt kogoś, kto by ich podniósł trochę na duchu. Eddie Spellman spojrzał znad beli odzieży, którą wiązał. - Święta racja, towarzyszu, potrzebują, jeszcze jak. Mary poczuła paraliżujący chłód. Don widać spostrzegł bladość na jej twarzy. - Nie bój się, nie będziemy się narażać - dorzucił śpiesznie.-Zresztą górnicy opiekują się tam człowiekiem jak nigdzie, prawda, Eddie? - Święta racja, towarzyszu. Wszędzie, gdzie mają mocną organizację związkową, będziecie bezpieczniejsi niż w Nowym Jorku. - Nie ma o czym mówić - rzekła Mary czując suchość w zdławionym gardle. - Musisz jechać i koniec. - Idźcie, towarzysze, coś zjeść - powiedział Eddie. - Ja tutaj skończę. I tak będę tu spał; zaoszczędzę na noclegu. Nakarmcie porządnie pannę Mary, towarzyszu Stevens, żeby nam się nie po-chorowała. Gdyby wszyscy rzeczywiści członkowie partii harowali tak jak ona, to... rany, to byśmy mieli najwspanialszą rewolucję przed nastaniem wiosny. Wyszli zaśmiewając się i dotarli spacerkiem na Bleecker Street, gdzie usiedli szczęśliwi we włoskiej restauracyjce i zamówili siedemdziesięcio-pięciocentowy obiad oraz butelkę wina. - Masz w Eddiem wielkiego wielbiciela - powiedział Don uśmiechając się do niej przez stół. Kilka tygodni później, wróciwszy do domu pewnego lodowatego wieczora, Mary zastała Dona pakującego swoje manatki. Nie zdołała powstrzymać okrzyku; z coraz większym trudem panowała nad nerwami. - Och, Don, nie wybierasz się chyba jeszcze do Pittsburgha? Don pokręcił głową i pakował dalej. Zamknąwszy wiklinowy kuferek podszedł i objął ją ramieniem. - Muszę popłynąć na tamtą stronę z to... no, wiesz, z kim. Zasadnicze problemy partyjne. - Och, Don, chciałabym też popłynąć. Nie byłam nigdy w Rosji ani nigdzie. - Nie będzie mnie wszystkiego miesiąc. Odpływamy o północy. Ale, Mary, kochanie, gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w Pittsburghu, rozumiesz? Mary się rozpłakała. - Będę mówić, że nie wiem, gdzie jesteś. Zaraz bym się wsypała, gdybym zaczęła kłamać. - Mary, kochana, to tylko kilka dni. Nie bądź małym głuptaskiem. Mary uśmiechnęła się przez łzy. - Kiedy jestem... jestem beznadziejnym małym głuptasem. Pocałował ją, poklepał delikatnie po plecach. Potem wziął kuferek i wyszedł szybko, w wielkiej kraciastej czapce nasuniętej głęboko na oczy. Mary zaczęła spacerować tam i z powrotem po wąskim pokoiku. Wargi jej drżały, z trudem hamowała histeryczny szloch. Dla zajęcia czymś myśli jęła sobie planować, jak urządzi mieszkanie, żeby nie wyglądało tak obskurnie, kiedy wróci Don. Wyciągnęła na środek tapczan i ustawiła go jak kanapkę pod oknem. Potem przed tapczan wysunęła stół i dookoła rozmieściła krzesła. Postanowiła pomalować stolarkę na biało, a w oknach zawiesić koralowe zasłony. Następnego dnia piła poranną kawę z pękniętej filiżanki bez spodeczka, boleśnie odczuwając samotność w pustym mieszkaniu, kiedy zadzwonił telefon. W pierwszej chwili nie mogła poznać głosu. Zmieszana wyjąkała do słuchawki: - Ale kto mówi? Kto mówi? - Co ty, Mary, już mnie nie poznajesz? - Głos w słuchawce brzmiał nutką irytacji. - No, Ben Compton. Be-e-en, Ben. Mam do ciebie sprawę. Gdzie moglibyśmy się zobaczyć? Byle nie u ciebie. Mary starała się, żeby jej głos nie zabrzmiał sztywno i chłodno. - Muszę być dziś w mieście. Jestem umówiona na lunch z kobietą, która może da coś na górników. Okropna strata czasu, ale co robić. Nie wysupła ani centa, póki nie wysłucham jej smutnej historii. Mogłabym się z tobą spotkać o wpół do trzeciej przed Biblioteką Publiczną. - To już może raczej w środku. Jest prawie dwadzieścia stopni mrozu, a ja dopiero co wstałem po influency. Mary ledwo go poznała, tak się postarzał. We włosach wymykających mu się niechlujnie spod czapki połyskiwała siwizna. Pochylił się i przez grube okulary zajrzał jej wojowniczo w twarz. Ręki jej nie podał. - Powiem ci lepiej od razu. I tak się dowiesz prędzej czy później, jeśli jeszcze nie wiesz. Wywalili mnie z partii. Za opozycjonizm, indywidualizm, różne takie brednie. Ale to nieważne, nie przestałem przez to być rewolucjonistą. Będę nadal działał poza partią. - Och, Ben, tak mi przykro. - Mary nie mogła znaleźć słów.-Rozumiesz, ja wiem tyle, ile przeczytam w "Daily Workerze". To wszystko takie okropne. - Wyjdźmy stąd. Woźny nas obserwuje. Na dworze Ben zaczął się trząść z zimna. Czerwone przeguby długich rąk wystawały mu z mocno przykrótkich rękawów obstrzępionego zielonego palta. - Gdzie my pójdziemy? Gdzie my pójdziemy? - zastanawiała się Mary. Skończyło się na restauracji samoobsługowej w suterenie. Usiedli z kubkami kawy przy stoliku i rozmawiali przyciszonymi głosami. - Nie chciałem przychodzić do ciebie, żeby się nie nadziać na Stevensa. Nigdy nie byliśmy wielkimi przyjaciółmi, sama wiesz. On teraz trzyma z kominternowcami. Awansuje do Komitetu Centralnego, jak się pozbędą wszystkich ludzi z pomyślunkiem. - Ależ, Ben, można mieć różne zdania, a mimo to... - Partia potakiwaczy, to będzie coś pięknego. Musiałem się z tobą zobaczyć, Mary, bo się poczułem nagle okropnie samotny, rozumiesz, odcięty od wszystkiego. Wiesz, byliśmy głupi, żeśmy się nie zdecydowali wtedy na dziecko. Kochalibyśmy się do tej pory. Byłaś dla mnie taka dobra, kiedy wyszedłem z więzienia. A właśnie, co się dzieje z Adą, tą twoją przyjaciółką muzyczką, która miała to burżujskie mieszkanie? - Jest ciągle taką samą wariatką. Prowadza się z jakimś idiotą skrzypkiem. - Zawsze lubiłem muzykę. Powinienem był cię zatrzymać, Mary. - Wiele wody upłynęło od tego czasu - odparła zimno Mary. - Jesteś szczęśliwa ze Stevensem? Nie mam prawa pytać. - Co za sens odgrzebywać stare dzieje, Ben? - Wiesz, młody chłopak często myśli: "Poświęcę wszystko". A potem, kiedy się odetnie od całej prywatnej sfery życia, nie jest już tym samym człowiekiem co przedtem, rozumiesz? Po raz pierwszy w życiu nie mam zaczepienia, więc przyszło mi do głowy, że może ty mnie urządzisz w akcji opiekuńczej. W organizacjach pomocy dyscyplina nie jest taka surowa. - Nie sądzę, żeby Międzynarodówka Obrony*, chciała się narażać na wpływy rozłamowe - powiedziała Mary. - Więc dla ciebie też jestem rozłamowcem. Cóż, klasa robotnicza kiedyś rozstrzygnie, kto miał rację. - Nie mówmy już o tym, Ben. - Może byś przedstawiła sprawę Stevensowi i poprosiła go o wysondowanie czynników miarodajnych. Nie żądam chyba zbyt wiele? - Ale Dona nie ma w tej chwili. Wygadała się nie wiedząc kiedy. Ben spojrzał jej szybko, ostro w oczy. - Nie popłynął przypadkiem z grupą towarzyszy do Moskwy? - Pojechał w tajnej misji partyjnej do Pittsburgha, ale na miłość Boską, zachowaj to dla siebie. A-a, więc zwabiłeś mnie tutaj, żeby mnie pociągnąć za język? - Poderwała się od stolika z płonącą twarzą. -Żegnam, towarzyszu Compton. Czyżbyście byli nie tylko rozłamowcem, ale i konfidentem? Twarz Bena zmieniła się nagle jak buzia dziecka, które ma wybuchnąć płaczem. Siedział gapiąc się na nią szeroko otwartymi oczami i bezsensownie skrobiąc łyżeczką w pustym kubku. Mary, wszedłszy do połowy schodków, zawróciła pod wpływem impulsu. Stała chwilę patrząc z góry na jego zwieszoną głowę. - Ben - powiedziała łagodniejszym tonem - nie powinnam była tego mówić... nie mając dowodów. Nie wierzę w to. Ben Compton nie podniósł głowy. Mary wyszła po schodkach w siekący wiatr, pobiegła w popołudniowym tłumie Czterdziestą Drugą Ulicą do metra i wsiadła w pociąg jadący na Union Square. W Sylwestra dostała w biurze depeszę od Ady Cohn. BŁAGAM ODEZWIJ SIĘ STOP TWOJA MATKA W HOTELU PLAZA STOP PŁYNIE DO EUROPY STOP CHCE CIĘ KONIECZNIE ZOBACZYĆ NIE ZNAM ADRESU STOP CO JEJ POWIEDZIEĆ? W Nowy Rok nic się nie działo w biurze. Nikt prócz niej się nie zjawił, więc w połowie przedpołudnia Mary zadzwoniła do hotelu Plaza i poprosiła o połączenie z panią French. Nikogo takiego nie ma, odpowiedziano jej w recepcji. Wobec tego zatelefonowała do Ady, która zaczęła jej terkotać i terkotać: że jej matka wyszła ponownie za mąż za niejakiego sędziego Blake'a, emerytowanego sędziego federalnego sądu okręgowego, bardzo wpływowego człowieka i takiego przystojnego mężczyznę z hiszpańską bródką; że ona i Mary muszą się koniecznie zobaczyć; że pani Blake była dla niej taka słodka, zaprosiła ją na obiad do hotelu i obydwoje chcieli się dowiedzieć wszystkiego o Mary; że Ada musiała przyznać, iż jej wcale nie widuje, chociaż jest jej najbliższą przyjaciółką; że była na przyjęciu sylwestrowym i teraz tak ją okropnie ~boli głowa, nie może zupełnie ćwiczyć; że zaprosiła na popołudnie takich cudownych ludzi, więc może Mary też przyjdzie, na pewno będzie nimi zachwycona. Mary miała ochotę rzucić słuchawkę, Ada wydawała jej się taka beznadziejnie głupia, ale obiecała, że zadzwoni do niej jeszcze raz, jak tylko się porozumie z mamusią. Skończyło się na tym, że wróciła do domu, przebrała się w najlepszą sukienkę i pojechała w górę Manhattanu na spotkanie z mamusią i sędzią Blakem. Wiedziała, że mamusia zaraz na wstępie wykrzyknie: "Wyglądasz jak strach na wróble!" -więc próbowała znaleźć jakiś zakład, gdzie by jej zaondulowali włosy, ale wszystko było zamknięte z powodu Nowego Roku. Sędziostwo zasiadali akurat do lunchu w wielkim narożnym salonie swego apartamentu z oknami wychodzącymi na faliste zaśnieżone garby Central Parku, najeżone gołymi gałęziami drzew i przeplatane wartkimi połyskliwymi strumykami ruchu kołowego. Mamusia nie postarzała się ani o dzień; była ubrana na ciemnozielono i wyglądała naprawdę oszałamiająco, gdy tak siedziała z całkowitą swobodą, w białym marszczonym kołnierzyku pod szyją i z pierścionkami skrzącymi się na palcach w popielatym świetle wpadającym przez wielkie okna. Sędzia miał dyskretny pieszczotliwy głos. Rozwodził się kwieciście o marnotrawnej córce i tucznym cielcu*, dopóki mamusia nie przerwała mówiąc, że jadą się rozerwać do Europy; obojgu powiodły się tego samego dnia wielce zyskowne spekulacje na giełdzie, więc uważają, że należy im się trochę wypoczynku i odmiany. Potem jęła opowiadać, jak się zamartwiała, gdy wszystkie listy wysyłane na ostatni adres Mary wracały, jak pisała raz po raz do Ady, która jej wiecznie odpowiadała, że Mary pracuje społecznie to w Pittsburghu, to w Fall River, to jeszcze w jakimś innym okropnym miejscu; najwyższy czas, żeby Mary przestała wreszcie robić wszystko dla biednych i nieszczęśliwych, a poświęciła nieco uwagi swoim najbliższym. - Słyszę, że jesteś dosyć przerażającą młodą osobą, droga Mary-powiedział sędzia dobrotliwie, nalewając jej łyżkę wazową kremu z selerów na talerz. - Mam nadzieję, że nie przyniosłaś ze sobą bomby: Uznali to oboje za wspaniały dowcip i zaśmiewali się bez końca. - Mówiąc serio - podjął w końcu sędzia - przyznaję, że niesprawiedliwość społeczna to rzecz straszna, plama na dobrym imieniu demokracji amerykańskiej. Jednakże w miarę jak się robimy starsi, moja droga, uczymy się sami korzystać z życia i pozwalać korzystać innym, wraz z dobrem akceptować trochę zła. - Mary, kochanie, a może byś tak pojechała z Adą Cohn za granicę i raz porządnie wypoczęła? Znalazłabym na to pieniądze. Na pewno by ci to dobrze zrobiło. Wiesz, że nigdy nie aprobowałam twojej przyjaźni z Adą Cohn. W Kolorado jesteśmy może w tych sprawach trochę konserwatywni, ale tutaj zdaje się wszyscy ją akceptują. Mało tego, zna chyba wszystkie wybitne osobistości świata muzycznego. Oczywiście nie jestem w stanie ocenić, jak dobrą jest sama skrzypaczką... - Moja droga Hildo - wtrącił się sędzia - Ada Cohn ma złote serce. Uważam ją za bardzo słodką dziewczynę. Jej ojciec był wybitnym jurystą. A przecież postanowiliśmy odłożyć trochę na bok przesądy. prawda, kochanie? - Sędzia próbuje mnie przerabiać - zaśmiała się sztucznie matka Mary. Mary była już taka poirytowana, że miała ochotę krzyczeć. Dławiły ją ciężkie potrawy podlane masłem, ugrzecznione nadskakiwanie kelnera, ojcowska jowialność sędziego. - Posłuchaj, mamo - powiedziała - jeśli naprawdę masz trochę pieniędzy na zbyciu, może byś mi coś dała na nasz fundusz mleczny. W końcu dzieci górników nie są niczemu winne. - Moja droga, wpłaciłam już pokaźne sumy na Czerwony Krzyż. Zresztą w Kolorado mieliśmy także strajk górników, i to znacznie gorszy niż w Pensylwanii. Zawsze uważałam, że jeśli już koniecznie chcesz się zajmować kwestią społeczną, powinnaś to robić u nas, w Colorado Springs. Nie było najmniejszej potrzeby jechania na Wschód, skoro chciałaś się poświęcić tym sprawom. - Nawet IWW podnosi u nas znowu swoją szpetną głowę - dorzucił sędzia. - Nie pochwalam taktyki IWW, jeśli pan chce wiedzieć - odparła Mary. - No, myślę - powiedziała matka Mary. - Ale, mamo, czy naprawdę nie mogłabyś mi dać kilkuset dolarów? - Na tych okropnych agitatorów? Może nie są takimi nierobami jak wobblisi, ale nie są wcale lepsi*. - Obiecuję, że wszystko co do centa pójdzie na mleko dla dzieci. - Przez to właśnie górnicy nabierają się na lep tych nędznych agitatorów rosyjskich. Fakt, że są w stanie zapewnić dzieciom mleko, przysparza im popularności, pozwala jeszcze bardziej mącić w głowach biednym zdezorientowanym cudzoziemcom. Sędzia nachylił się przez stół i położył niebieskożyłkowaną rękę w białym krochmalonym mankiecie na dłoni matki Mary. - Nie mówimy tego z braku zrozumienia dla ciężkiego losu żon i dzieci górników ani dlatego, że nie znamy opłakanych warunków w całym górnictwie, nie, bo wiemy o tym aż za wiele, prawda, Hildo? Mówimy dlatego... Mary nie wytrzymała, złożyła porywczo serwetkę i poderwała się cała drżąca z krzesła. - Nie widzę powodu dalszego przedłużania tej dyskusji, która musi być równie bolesna dla ciebie, mamo, jak dla mnie... - Pozwólcie mi spróbować mediacji - powiedział sędzia z uśmiechem i podniósł się z serwetką w ręce. Obezwładniające uczucie rozpaczy ścisnęło Mary czoło jak stalowa obręcz. - Muszę iść, mamusiu. Nie czuję się zbyt dobrze. Życzę przyjemnej podróży. Nie chcę się z wami sprzeczać. Nim mogli ją zatrzymać, wybiegła na korytarz i po chwili zjeżdżała windą w dół. Była tak wytrącona z równowagi, że musiała z kimś porozmawiać, więc znalazła budkę telefoniczną i zadzwoniła do Ady. Ada przyjęła telefon głosem przerywanym szlochami i oznajmiła, że stało się coś strasznego, tak że odwołała przyjęcie, ale niech Mary natychmiast przyjeżdża. Już przez drzwi mieszkania na Madison Avenue Mary poczuła zapach perfum Foret Vierge*, których Ada zaczęła używać wkrótce po pierwszej wizycie w Nowym Jorku. Ada otworzyła jej w kwiecistym zielono-różowym jedwabnym szlafroczku ozdobionym różnokolorowymi chwaścikami. Rzuciła się Mary na szyję. Miała czerwone oczy, mówiąc pociągała nosem. - Co się stało, Ado? - zapytała Mary chłodno. - Kochana, miałam przeokropną awanturę z Hjalmarem. Rozstaliśmy się na zawsze. Musiałam oczywiście odwołać przyjęcie, bo urządzałam je dla niego. - Kto to jest Hjalmar? - Ktoś bardzo piękny... i bardzo okropny. Ale mówmy o tobie, kochana. Mam nadzieję, że się dogadałaś z mamą i sędzią Blakem? - Wyszłam w połowie lunchu. Szkoda sobie strzępić język. Stoimy po dwu przeciwnych stronach barykady. Ada przeszła się tam i z powrotem po pokoju. - Nie cierpię takiego gadania. Rozstraja mnie zupełnie. Przynajmniej napij się ze mną kieliszek. Muszę sobie dzisiaj wypić, ze zdenerwowania nie mogłam przez cały dzień ćwiczyć. Mary siedziała u Ady przez resztę popołudnia pijąc gin z wodą sodową i sokiem limonowym, jedząc tartinki i małe ciasteczka przygotowane w kuchence na przyjęcie i rozmawiając o dawnych czasach i niefortunnym romansie Ady. Ada dała jej do przeczytania wszystkie listy Hjalmara i Mary orzekła, że to skończony dureń i Ada może sobie powinszować zerwania. Ada się na to rozbeczała, więc Mary powiedziała, że powinna się wstydzić, nie ma najmniejszego pojęcia, co to prawdziwe nieszczęście. Ada przyjęła to bardzo potulnie, podeszła do swego biurka i drżącą ręką wypisała czek na sto dolarów na fundusz mleczny dla dzieci górników. Potem kazała sobie przysłać kolację na dwie osoby od Longchampsa* i oświadczyła, że od lat nie przeżyła takiego szczęśliwego popołudnia. Mary musiała jej obiecać, że przyjedzie w przyszłym tygodniu na jej koncert w sali kameralnej Teatru Eolskiego*. Kiedy Mary wychodziła, Ada wcisnęła jej parę dolarów na taksówkę. Chwiały się obie lekko, czekając w korytarzu na windę. - Wtrąbiłyśmy się obie jak dwie stare pijaczki - powiedziała Ada wesoło. Całe szczęście. że Mary miała za co wziąć taksówkę, bo nogi jej się plątały, gdy wyszła na ulicę. W ciągu zimy sytuacja górników w rejonie Pittsburgha pogarszała się coraz bardziej. Zaczęły się eksmisje. Rodziny z małymi dziećmi mieszkały w namiotach i naprędce kleconych, nie ogrzewanych budach obijanych papą. Mary żyła jak w koszmarze. Pisała listy, powielała odezwy na mimeografie, wygłaszała przemówienia na mityngach robotników odzieżowych i futrzarskich, kaptowała bogatych liberałów. Zebranych funduszów nigdy nie starczało. Mary już w ogóle nie pobierała pensji, tak że musiała pożyczyć od Ady na komorne. Była chuda i mizerna, bez przerwy kaszlała. Za dużo pali, tłumaczyła. Eddie Snellman i Rudi Goldfarb zamartwiali się o nią. Zdecydowali widać, że ~i mało je, bo raz po raz znajdowała na rogu biurka to torbę z sandwiczami, to karton kawy przyniesiony przez któregoś z nich. Pewnego dnia Eddie przyniósł jej dużą paczkę białego sera roboty jego matki mieszkającej gdzieś pod Scranton. Mary nie mogła go przełknąć; miała wyrzuty sumienia, ilekroć zobaczyła, jak się pokrywa zielonym nalotem w lodówce, do której nie kupowała teraz lodu, bo od wyjazdu Dona przestała gotować. Któregoś wieczora Rudi przyszedł do biura cały rozpromieniony. Eddie, schylony, pakował jak zwykle starą odzież w bele przed następnym kursem do Pensylwanii. Rudi kopnął go lekko w tyłek. - Ejże, ty trockisto! - zawołał Eddie doskakując do niego i łapiąc go za krawat. - Odszczekaj to - powiedział Rudi okładając go pięściami. Obaj się śmiali. Mary poczuła się jak stateczna nauczycielka patrząca na dwu chłopców biorących się za czuby przed jej katedrą. - Spokój w klasie! - zawołała. - To nie żarty, próbowali mnie w to wrobić, tylko im się nie udało-powiedział zdyszany Rudi poprawiając krawat i potargane włosy.-Ale nie o tym chciałem mówić, towarzyszko French. Może was zainteresuje wiadomość, że jutro przypływa na "Akwitanii" pewien znajomy towarzysz. Klasą turystyczną. - Rudi, jesteś pewien? - Widziałem depeszę. Mary przyjechała na przystań za wcześnie i musiała czekać dwie godziny. Próbowała czytać popołudniowe gazety, ale nie mogła utrzymać wzroku na rządkach liter. W poczekalni było za gorąco, na dworze za zimno. Kręciła się bez celu, póki wreszcie w otworach obudowanego pirsu nie zobaczyła przesuwającej się olbrzymiej czarnej stalowej ściany z rzędami oświetlonych iluminatorów. Dłonie i stopy miała lodowate, ciało przenikał jej dreszcz niecierpliwości, kiedy się wreszcie znajdzie w jego ramionach i usłyszy jego basowe chrypienie tuż nad uchem. Lecz w głębi mózgu kołatał jej się ćmiący niepokój, dlaczego przez cały czas nieobecności nie napisał do niej ani słowa. Nagle go zobaczyła schodzącego samotnie po trapie, ze starym wiklinowym kuferkiem w dłoni. Miał na sobie nowy niemiecki płaszcz nieprzemakalny z paskiem, ale tę samą kraciastą czapkę na głowie. Znalazła się z nim twarzą w twarz. Uścisnął ją, ale jej nie pocałował. Jego głos zabrzmiał jakoś nienaturalnie. - Serwus, Mary. Nie spodziewałem się ciebie tutaj. Nie chcę, żeby mnie zauważono, rozumiesz? - W przyciszonym głosie, jakim mówił, było coś ukradkowego. Kuferek przekładał nerwowo z ręki do ręki.-Zobaczymy się za parę dni. Będę bardzo zajęty. Odwróciła się bez słowa i pognała wzdłuż pirsu. Bez tchu przebiegła w poprzek Manhattanu do kolei nadziemnej na Dziewiątej Alei. Kiedy otworzyła drzwi mieszkania, nowe koralowe zasłony uderzyły ją jak biczem w twarz. Nie mogła wrócić do biura. Nie wyobrażała sobie, jak spojrzy w oczy chłopcom i wszystkim znajomym, którzy ich widywali razem. Zadzwoniła, że ma ciężką influencę i musi poleżeć parę dni w łóżku. Spędziła popołudnie w czarnej melancholii wąskiego pokoiku. Pod wieczór zdrzemnęła się trochę na tapczanie. Poderwała się gwałtownie, pewna, że słyszy kroki na korytarzu. Nie był to jednak Don, lecz ktoś wchodzący na wyższe piętro. Potem już nie spała. Następnego dnia obudził ją rano telefon, ledwo się położyła do łóżka i trochę przysnęła. Dzwoniła Sylwia Goldstein z wyrazami ubolewania, że Mary ma influencę, i pytaniem, czy jej niczego nie potrzeba. Ależ nie, ma wszystko, musi tylko poleżeć dzień w łóżku, odparła Mary martwym głosem. - Pewnie wiedziałaś cały czas o towarzyszu Stevensie i towarzyszce Lichfield. Oczywiście, przecież byliście ze sobą tak blisko. Wzięli ślub w Moskwie. Ona jest Angielką. Przemawiała wczoraj na mityngu w Kasynie w Bronxie. Ma wspaniałe rude włosy, fantastyczne, chociaż część dziewcząt uważa, że są farbowane. Wielu towarzyszy nic nie wiedziało, żeście ze sobą zerwali. Czy to nie smutne, że takie rzeczy muszą się dziać w ruchu? - Och, to było dawno. Do widzenia, Sylwio - powiedziała Mary chrapliwie i odłożyła słuchawkę. Potem zadzwoniła do znajomego handlarza alkoholu i kazała sobie przysłać butelkę ginu. Następnego dnia usłyszała po południu lekkie pukanie i uchyliwszy drzwi zobaczyła w szparze Adę otuloną srebrnym lisem i roztaczającą dokoła obłok Foret Vierge. - Och, Mary, moja kochana, wiedziałam, że coś jest nie w porządku. Mówię ci, czasami mam taką niesamowitą intuicję. Kiedy nie przyszłaś na mój koncert, z początku byłam wściekła, ale potem powiedziałam sobie, biedaczka musi być chora. Pojechałam prosto do twego biura i rozmawiałam z takim przystojnym chłopcem. Kazałam sobie po prostu podać twój adres. Powiedział mi, że leżysz na influencę, więc natychmiast przybiegłam. Ale czemu ty nie jesteś w łóżku, moja droga? Wyglądasz jak z krzyża zdjęta. - N-hic mi n-hie jest - wymamrotała Mary zdrętwiałymi wargami, odgarniając z twarzy strąki włosów. -Ch-chciałam tylko p-hrzemyśleć sytuację... ż-heby lepiej zaplanować akcję pomocy. - Zabieram cię z miejsca do siebie, odchuchać cię trochę. Nie wygląda mi to jakoś na influencę, raczej na przemęczenie. Wykończysz się nerwowo, jak nie zaczniesz bardziej o siebie dbać. - M-hoże masz r-hację. Mary z trudem wymawiała słowa. Była zupełnie pozbawiona woli, robiła wszystko, co Ada jej kazała. Ułożywszy ją w swoim czystym pokoju gościnnym, z bielizną pościelową pachnącą lawendą, Ada posłała po barbital, po którym Mary zasnęła. Leżała tak przez parę dni, jedząc posiłki przynoszone przez służącą Ady, pijąc tyle, ile Ada jej pozwoliła, i słuchając nieprzerwanego rzępolenia skrzypiec Ady, które dochodziło przez całe przedpołudnie z sąsiedniego pokoju. Jednakże wieczorami nie mogła nadal zasnąć, dopóki się nie naszpikowała środkami nasennymi. Była zupełnie bezwolna. Zbierała się pół godziny, żeby wstać i wyjść do toalety. Po tygodniu leżenia u Ady poczuła, że powinna wracać do domu. Zaczynały ją irytować chytre wzmianki Ady o nieszczęśliwych miłościach, złamanych sercach i satysfakcjach wyrzeczenia. Skakała jej do oczu, ilekroć Ada zaczynała swoją śpiewkę. - Świetnie - mówiła wówczas Ada - zaczynasz odzyskiwać swoją zadziorność. Od pewnego czasu Ada napomykała o jakimś znajomym, który szaleje za Mary od lat i marzy, żeby ją znowu zobaczyć. W końcu Mary uległa namowom i zgodziła się pójść z Adą na przyjęcie do Eweliny Johnson, u której ten ktoś miał być. - Ewelina urządza boskie przyjęcia. Nie wiem, jak to robi, bo nigdy nie ma pieniędzy, a ściąga najciekawszych ludzi Nowego Jorku. Także radykałów. Ewelina nie może żyć bez swojej grupki czerwonych. Mary ubrała się w suknię Ady, nie bardzo na nią pasującą. Z rana poszła sobie zrobić ondulację u Saksa, gdzie się zawsze czesała Ada. Przed wyjściem z domu wypiły parę cocktaili. W ostatniej chwili Mary oświadczyła, że nie pójdzie, bo udało jej się w końcu wyciągnąć z Ady, że osobą, która ma być na przyjęciu, jest George Barrow. Jednakże Ada zrobiła jej jeszcze jeden cocktail, po którym Mary ogarnęło uczucie beztroski. - Niech ci będzie, jak mamy iść, to chodźmy - powiedziała. Otworzyła im uśmiechnięta czarna pokojówka w fantazyjnym koronkowym czepeczku i fartuszku i poprowadziła je korytarzem do sypialni pełnej palt i futer. Korzystając, że Ada poprawia twarz przed toaletką, Mary szepnęła jej do ucha: - Pomyśl, ilu ludziom mógłby pomóc nasz komitet za pieniądze, które ta kobieta wyrzuca na bezsensowne przyjęcia. - Ale jest taka kochana - odpowiedziała Ada podekscytowanym szeptem. - Zobaczysz, na pewno ci się spodoba. Za ich plecami otwarły się drzwi wpuszczając zgiełk rozmów, śmiechów i brzęku szklaneczek oraz wiew perfum, tostów, dymu papierosowego i ginu. - O, Ada - rozległ się dźwięczny głos. - Kochana Ewelino, cudownie wyglądasz. To jest Mary French, mówiłam ci, że ją przyprowadzę. Moja najdawniejsza przyjaciółka. Mary uścisnęła dłoń wysokiej szczupłej kobiety w perłowej sukni. Gospodyni miała bardzo bladą twarz, bardzo czerwone usta i bardzo wielkie podłużne oczy podkreślone tuszem. - Ładnie, żeście przyszły - powiedziała Ewelina Johnson i nieoczekiwanie usiadła wśród futer i palt na łóżku. - Zapowiada się boskie przyjęcie! - wykrzyknęła Ada. - Nie cierpię przyjęć, nie wiem, po co je urządzam - odrzekła Ewelina. - Ale muszę chyba wracać do swojej menażerii. Och, Ado, jaka ja jestem zmęczona! Mary przyjrzała się uważniej głębokim ostrym bruzdom pod makijażem dokoła ust pani Johnson, napiętym wiązadłom jej szyi. Wychodzi im wszystkim bokiem idiotyczne życie, jakie prowadzą, pomyślała. - A co ze sztuką, którą lansowałaś? - spytała Ada. - Byłam cała zelektryzowana, kiedy o tym usłyszałam. - To już stare dzieje - ucięła sucho Ewelina. - Noszę się teraz z zamiarem sprowadzenia baletu, przekształcenia go w instytucję amerykańską. Opowiem ci o tym kiedyś. - Ewelino, a przyszła ta gwiazda filmowa? - spytała Ada. - Przyszła, przyszła, takie zawsze przychodzą - westchnęła Ewelina. - Jest naprawdę piękna. Musisz ją poznać. - Oczywiście, każdy pod słońcem przyjdzie na twoje przyjęcie. - Nie rozumiem, dlaczego ludzie właściwie przychodzą. Mnie się już tak nudzą te przyjęcia. Ewelina wprowadziła je przez rozsuwane drzwi do wysoko sklepionego salonu zasnutego kłębami dymu w mętnym świetle osłoniętych lamp. Zanurzyły się w ścisku eleganckich osób ze szklaneczkami cocktailowymi, dyskutujących, strojących miny, potrząsających głowami. Mary nie bardzo miała gdzie stanąć, więc usiadła na rożku kanapy koło stoliczka z marmurowym blatem. Goście na kanapie przekrzykiwali się nie zwracając na nią uwagi, Ada z gospodynią zniknęły za ścianą garniturów i sukien wizytowych. Mary zdążyła wypalić całego papierosa, nim Ada wróciła prowadząc George'a Barrowa, który miał swoją chudą twarz jakby zaróżowioną, a jabłko Adama sterczące jeszcze bardziej nad kołnierzykiem. W obu dłoniach piastował cocktaile. - No, no, no, mała Mary nie widziana od lat - powitał ją z wymuszoną wesołością. - Gdybyś wiedziała, ile trudu kosztowało nas przeciśnięcie się ze szklaneczkami przez ten tłum. - Cześć, George - odrzekła Mary obojętnie. Wzięła cocktail, który jej podał, i wychyliła duszkiem. Po tym, co wypiła w domu, zakręciło jej się w głowie. George i Ada zdołali jakoś przycupnąć na kanapie po jej obu bokach. - Chcę się dowiedzieć wszystkiego o strajku węglowym - odezwał się George marszcząc brwi. -Nieszczęście, że rozłamowe organizacje terenowe musiały wybrać akurat najnieodpowiedniejszy moment, kiedy strajk jest na rękę właścicielom. Mary ogarnęła wściekłość. - Mogłam się spodziewać czegoś podobnego po człowieku twojego pokroju. Gdybyśmy chcieli czekać na odpowiednie momenty, nie byłoby w ogóle strajków. Dla robotników nie ma nigdy odpowiedniego momentu. - Jaki to jest człowiek mojego pokroju? - spytał George Barrow z pokorą, nieszczerą, jak oceniła Mary. -Często sobie stawiam to pytanie. - Nie chcę z tobą dyskutować, nosem mi już wychodzą dyskusje. Lepiej mi przynieś jeszcze jeden cocktail, George. Wstał posłusznie i jął się przepychać na drugi koniec salonu. - Nie kłóć się z biednym Georgem, Mary, jest taki kochany. -Ada, przysunąwszy jej wargi do ucha, mówiła scenicznym szeptem. - Wiesz, faktycznie jest Margo Dowling. Z mężem i Rodneyem Cathcartem, wszędzie bywają razem. Zatrzymali się w drodze na Riwierę. - Mam dosyć oglądania gwiazd filmowych na afiszach - odparła Mary. - Nie chcę oglądać ich jeszcze w życiu. Ada zniknęła. Wrócił George z dwoma nowymi cocktailami oraz talerzem zimnego łososia i ogórków. Mary nie mogła nic przełknąć. - Nie sądzisz, że powinnaś coś zjeść przy takiej ilości alkoholu? Potrząsnęła głową. - Wobec tego ja zjem. Wiesz co, Mary - ciągnął - często się teraz zastanawiam, czy nie byłbym szczęśliwszym człowiekiem, gdybym pozostał przez całe życie agentem spedycyjnym w Południowym Chicago, ożenił się z jakąś miłą robotnicą i miał gromadkę dzieciaków. A już na pewno byłbym dzisiaj szczęśliwszy. no i bogatszy. gdybym został człowiekiem interesu. - Nie wyglądasz znowu na takiego biednego - wtrąciła Mary. - Nie wiesz, jak to boli, kiedy wy, czerwoni, traktujecie mnie jak zdrajcę klasy robotniczej. Owszem, szedłem czasami na kompromis, ale odniosłem dzięki temu wiele istotnych zwycięstw wymiernych w dolarach i centach. Wy, komuniści, nie chcecie dostrzec, że sprawa ma często dwie strony. - Nie należę do partii - powiedziała Mary. - Wiem, ale pracujesz z komunistami. Na jakiej podstawie uważasz, że macie lepsze rozeznanie, co jest korzystne dla górników, od ich własnych oddanych i wypróbowanych przywódców? - Gdyby górnicy mogli raz swobodnie głosować w związkach, przekonałbyś się, co naprawdę myślą o twoich sprzedajnych przywódcach. George Barrow pokiwał głową. - Oj, Mary, Mary! Ciągle ta sama nieprzejednana dziewczyna o gorącym sercu. - Brednie, nie mam już ani odrobiny uczucia w piersi. Napatrzyłam się, jak sprawy wyglądają w terenie. Nie potrzeba gorącego serca, żeby wiedzieć, w którą stronę są wymierzone lufy karabinów. - Mary, jestem bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. - Przynieś mi jeszcze jeden cocktail, George. Mary zdążyła wypalić dwa papierosy, nim George wrócił. Kołyszące się głowy, nie zamykające usta, mieniące suknie, gestykulujące dłonie, wszystko falowało jej przed oczami w obłokach dymu. Tłum zaczynał się trochę przerzedzać, gdy nadszedł George. - Miałem przyjemność zamienić parę słów z Margo Dowling. Była czarująca. Ale wiesz, co mówi Red Haines? Ciekawym, czy to prawda. Podobno jej kariera jest skończona. Wielka gwiazda nie nadaje się do filmu dźwiękowego, jej głos brzmi przez megafon jak krakanie zachrypniętej wrony. - Zachichotał trochę po pijacku. - O, patrz, właśnie wychodzi. W salonie zaległa nagła cisza. W wirujących kłębach dymu Mary zobaczyła małą kobietkę o niebieskich powiekach, regularnych rysach porcelanowej lalki i bujnych jasnoblond włosach, która się na chwilę obróciła w ich stronę, żeby komuś posłać uśmiech, po czym znikła w rozsuwanych drzwiach. Miała na sobie żółtą suknię i mnóstwo wielkich szafirów. Za nią szedł wysoki aktor opalony na brąz i mały człowieczek o ziemistej cerze i kabłąkowatych nogach, a na końcu sunęła Ewelina Johnson trajkocząca bez przerwy w swój gorączkowy zdyszany sposób. Mary widziała to wszystko przez szemrzący opar, jakby oglądała w teatrze sztukę z paradyzu pełnego dymu. Podeszła Ada i stanęła przed nią wywracając oczami i otwierając szeroko usta przy każdym słowie. - Czyż to nie boskie przyjęcie? Poznałam ją, ma wspaniałe maniery. A wyobrażałam sobie, że będzie nieokrzesana. Chodzą słuchy, że wyszła z rynsztoka. - Nic podobnego - zaprotestował George. - Wywodzi się z hiszpańskiej szlachty osiadłej na Kubie. - Ado, chcę wracać do domu - powiedziała Mary. - Chwileczkę, nie miałam jeszcze okazji pogadać z Eweliną. Biedaczka robi wrażenie okropnie zmęczonej i rozstrojonej. Przesunął się koło nich młody człowiek blady jak lilia śmiejąc się przez ramię do idącej za nim starszej kobiety w sukni ze srebrnej lamy, z wysuniętą chudą szyją pofałdowaną pod warstwą pudru, z drżącym haczykowatym nosem i nieudolnie zatuszowanymi workami pod wytrzeszczonymi oczyma. - Ado, chcę wracać do domu. - Myślałam, że pójdziemy gdzieś z Georgem na kolację. Mary widziała nieostre twarze olbrzymiejące w miarę zbliżania się, zmieniające kształty, gdy się przesuwały obok, niknące w mroku jak ryby, które otwierają i zamykają pyszczki w akwarium. - Właśnie, moglibyśmy gdzieś pójść. Panno Ado, nie widziała pani dziś Charlesa Edwarda Holdena? Należał zawsze do głównych atrakcji na przyjęciach Eweliny. - Mary z niesmakiem patrzyła na wyłupiastooką psią twarz George'a Barrowa, kiedy tak perorował. - To jest zdrowo myślący inteligentny facet, jeśli pani chce wiedzieć. Mogę z nim rozmawiać przez całą noc. Ada mrużąc powieki pochyliła się i szepnęła mu piskliwie do ucha: - Zaręczył się z inną. Ewelina jest zupełnie złamana. Goni resztkami nerwów. - George, j-heśli m-hamy zostać-odezwała się Mary -p-hrzynieś m-hi jeszcze jeden cocktail. Kobieta o szerokiej twarzy i bardzo czerwonych policzkach, cała w błyskotkach, która siedziała na kanapie koło Mary, pochyliła się i powiedziała scenicznym szeptem: - Czy to nie okropne? To czarna niewdzięczność ze strony Holdy,ego po tym wszystkim, co Ewelina dla niego zrobiła, jeśli chodzi o pozycję społeczną. Jest wszędzie przyjmowany, odkąd się nim zajęła. A ta dziewczyna! Znam ją, zwykła mała dziwka, nawet nie bogata. - Cii - syknęła Ada -- wraca Ewelina. Co-o, kochana, królowie i dostojnicy odchodzą? Niedługo zostaną tylko takie drobne płotki jak my. -- Sprawiła na mnie wrażenie niezbyt rozgarniętej - powiedziała Ewelina opadając koło nich na krzesło. - Może ci przynieść cocktail, Ewelino? -- zaproponowała Ada. Ewelina pokręciła głową. - Wiesz, co by ci dobrze zrobiło, droga Ewelino? - odezwała się kobieta o szerokiej twarzy, znowu się przechylając przez Mary.-Dłuższy wyjazd za granicę. Nowy Jork staje się nieznośny w styczniu. Ja nie mam zamiaru tu siedzieć, rozchorowałabym się na nerwy. - Chciałabym się kiedyś wybrać do Maroka, jeśli mi się uda wyskrobać dosyć gotówki - odrzekła Ewelina. - Lepiej do Tunisu, moja droga. Tunis jest boski. Wypiwszy cocktail, który George jej przyniósł, Mary widziała twarze i słyszała głosy jak przez natrętną mleczną mgłę. Potrzebowała całej siły woli, żeby się nie chwiać na brzeżku kanapy. - Muszę naprawdę iść.-Przemaszerowała przez pokój uwieszona ramienia George'a. Szło jej się zupełnie dobrze, natomiast nie bardzo mogła mówić. W sypialni Ada pomogła jej włożyć palto. Obok wyrosła Ewelina Johnson ze swymi wielkimi piwnymi oczami i ironicznym śpiewnym głosem. - Och, Ado, taka jestem wdzięczna, żeście przyszły. Pewnieście się okropnie wynudziły. Panno Mary, chciałam z panią porozmawiać o górnikach. Jakoś nigdy nie mam czasu na porozmawianie o tym, co mnie naprawdę obchodzi. Wiesz, Ado, już więcej chyba nie urządzę przyjęcia. To takie nudne. - Położyła dłoń na skroni, przesunęła długimi palcami wolno po czole. - Mam nadzieję, że wszyscy się niedługo rozejdą. Okropnie mnie boli głowa. - Weź proszek. - Wezmę, wezmę. Mam wspaniałe proszki od bólu głowy. Daj mi znać, jak będziesz następnym razem grała Bacha, Ado. Zrobisz mi wielką przyjemność. Wiesz, idiotyczne jest to salonowe życie, spraszanie kupy ludzi, których nic nie łączy i którzy sobie nawzajem grają na nerwach. Ewelina odprowadziła ich aż na koniec korytarza, jakby się nie mogła z nimi rozstać. Stała w cienkiej sukience w porywie zimnego wiatru, który wpadł z ulicy, gdy George wychodził sprowadzić z rogu taksówkę. - Ewelino, wracaj, zaziębisz się na śmierć - powiedziała Ada. - To do widzenia. Kochane jesteście, żeście przyszły. Nim drzwi się za nimi zamknęły, Mary zobaczyła jeszcze raz w perspektywie korytarza wąskie ramiona Eweliny, która się oddalała wstrząsana dreszczem. W zimnym powietrzu Mary poczuła się nagle pijana. Zatoczyła się tak, że Ada musiała ją objąć ramieniem. - Ach, Mary, dlaczego ludzie są tacy nieszczęśliwi? - szepnęła jej do ucha. - Wszystko przez to marnotrawstwo - odpaliła wściekle Mary odzyskując raptem mowę. - Wyrzucają jedzenie, trwonią pieniądze, a tu nasi górnicy zdychają z głodu i zimna w budach obijanych papą. - Sprzeczności kapitalizmu - powiedział George Barrow z uśmieszkiem wyższości, pomagając jej wespół z Adą wsiąść do taksówki. - Co, wstąpimy gdzieś coś zjeść? - Najpierw odwieźcie mnie do domu - niemal krzyknęła Mary.-Nie, nie do Ady! Mam po czubek głowy pasożytniczego życia. Wracam jutro do biura. Muszę jeszcze dziś zadzwonić, czy transport mleka skondensowanego dotarł cało na miejsce. - Złapała Adę za rękę i ścisnęła, nagle owładnięta dawną czułością do niej. - Ada, byłaś cudowna, uratowałaś mi życie, słowo daję. - Ada jest idealną odtrutką na histerie takich typów jak my-powiedział George Barrow. Taksówka zatrzymała się koło rzędu kubłów na śmieci przed kamienicą, w której mieszkała Mary. - Dziękuję, poradzę sobie sama! - krzyknęła ostro Mary, znów ogarnięta złością. - Poczułam się nie bardzo po paru głębszych, bo jestem przemęczona, to wszystko. Dobranoc. Jutro wpadnę do ciebie po rzeczy, Ado. Ada i George odjechali papląc i chichocząc z przytulonymi głowami. Już o mnie zapomnieli, pomyślała Mary wspinając się po schodach. Jakoś się wdrapała na górę, ale w żaden sposób nie mogła trafić kluczem do zamka. Kiedy drzwi wreszcie ustąpiły, padła od razu na tapczan w pierwszym pokoju i zasnęła kamiennym snem. Rano obudziła się wypoczęta jak nigdy w ostatnich latach. Wyszła wcześnie, po drodze zjadła u Childsa obfite śniadanie z jajami na boczku. W biurze zastała już Rudiego Goldfarba, siedzącego na jej miejscu. Podniósł się i przez dłuższą chwilę patrzył na nią bez słowa. Oczy miał czerwone i przekrwione, zwykle gładko zaczesane włosy opadały mu na czoło. - Co się stało, Rudi? - Towarzyszko French, przyuważyli Eddiego Spellmana. - Aresztowali go? - Żeby to aresztowali. Kropnęli. - Zabili go? Mary poczuła w gardle falę mdłości. Pokój zawirował jej przed oczami. Zacisnęła pięści i po chwili wszystko wróciło na swoje miejsce. Rudi tymczasem opowiadał, jak górnicy znaleźli ciężarówkę rozbitą w rowie. Z początku myśleli, że to wypadek, ale gdy wyciągnęli Eddiego z szoferki, zauważyli na jego skroni dziurkę od kuli. - Musimy zorganizować wiec protestacyjny. Czy w partii już wiedzą? - Jasne, starają się załatwić Madison Square Garden. Towarzyszko French, fajny był z niego chłop, nie? Mary drżała na całym ciele. Zadzwonił telefon. Rudi przyjął. - Towarzyszko, proszą, żebyście zaraz przyjechali. Chcą was na sekretarkę komitetu organizacyjnego akcji protestacyjnej. Mary osunęła się na krzesło za swoim biurkiem i zaczęła spisywać organizacje, które należy zawiadomić. Nagle podniosła wzrok i spojrzała Rudiemu prosto w oczy. - Wiesz, co trzeba zrobić? Przenieść biuro do Pittsburgha. Przez cały czas czułam, że komitet pomocy powinien mieć siedzibę w Pittsburghu. - To ryzykowne. - Od początku powinniśmy byli działać w Pittsburghu - powtórzyła spokojnie, lecz stanowczo. Znowu zadzwonił telefon. - Ktoś do was, towarzyszko. Ledwo Mary przyłożyła słuchawkę do ucha, rozległ się podekscytowany trajkot Ady. Z początku Mary nie mogła zrozumieć, o co chodzi. - Mary, co ty, nie czytałaś gazet? - Mówię ci, że nie czytałam. Chodzi o Eddiego Spellmana? - Nie, kochanie, to takie straszne. Pamiętasz, byłyśmy tam wczoraj na przyjęciu. Przecież nie mogłaś zapomnieć. Ewelina Johnson, to takie przerażające. Kazałam kupić wszystkie gazety. Oczywiście brukowce twierdzą, że to samobójstwo. - Ada, ja nic z tego nie rozumiem. - Ależ, Mary, przecież ci tłumaczę. Ledwo mówię ze wzburzenia. Taka urocza kobieta, taka utalentowana, można powiedzieć, artystka. I patrz, kiedy służąca weszła rano do pokoju, znalazła ją nieżywą w łóżku. A przecież byłyśmy tam wszystkiego dwanaście godzin temu. Dreszcz mnie przechodzi na samą myśl. Część gazet pisze, że zażyła za dużo środków nasennych. Nie wierzę, żeby to zrobiła rozmyślnie. Gdybyśmy były wiedziały, może by nam się udało jakoś temu zapobiec. Pamiętasz, skarżyła się na ból głowy. Nie mogłabyś do mnie przyjechać? Czuję się tak okropnie, nie wytrzymam tutaj sama. - Niestety, Ado. Coś bardzo poważnego wydarzyło się w Pensylwanii. Mam mnóstwo roboty, muszę zorganizować akcję protestacyjną. Do widzenia, moja droga. Mary odłożyła słuchawkę, zmarszczyła czoło. - Słuchaj, Rudi, gdyby jeszcze raz dzwoniła Ada Cohn, powiedz jej, że wyszłam. Mam za dużo na głowie, żeby w takim dniu tracić czas na niańczenie histerycznych bab. Włożyła kapelusz, zebrała swoje papiery i pobiegła na posiedzenie komitetu organizacyjnego. WŁÓCZĘGA Młody człowiek czeka na skraju asfaltu, w jednej ręce trzyma wytartą walizkę z imitacji skóry, drugą, zaciśniętą niemal w pięść, z podniesionym kciukiem, przesuwa ledwo dostrzegalnym ruchem, ilekroć obok przemknie samochód, przewali się z klekotem ciężarówka; podmuch przelatujących aut burzy mu włosy, bije piaskiem w twarz. Młodemu człowiekowi kręci się w głowie, głód ściska mu trzewia, podarta skarpetka otarła mu piętę, bolą go stopy w dziurawych butach, pod wyświechtanym garniturem, otrzepanym starannie dłonią z kurzu, lepią się do ciała przetarte gatki, przypominają noce przespane w ubraniu; w nozdrzach czuje jeszcze zaduch apatycznych wraków ludzkich stłoczonych w obozowisku włóczęgów, karboliczny fetor więzienia, zapadłe policzki pali mu rumieniec zmieszania pod przenikliwym wzrokiem policajów, pomagierów szeryfa, łapsów kolejowych (ci jedzą trzy solidne posiłki dziennie, paradują w dobrze skrojonej odzieży, sypiają z żonami w łóżkach, bawią się z dziećmi po kolacji, wysługują się możnym, którzy im płacą, chodzą z piersią wypiętą poczuciem siły, która za nimi stoi). Wynoś się, bratku, zjeżdżaj stąd do diabła! Zniknij mi z oczu, jeśli ci życie miłe! Stawiasz się, co? Myślisz, że ci to ujdzie na sucho? I pięścią w szczękę, pałką przez łeb, łapskiem za przegub, żeby wykręcić rękę, grubym kolanem celnie w krocze; więc śpieszny wymarsz z miasta na otartych nogach, stanie i wyczekiwanie na skraju asfaltu, obok sznura aut przelatujących ze świstem, w wyziewach eteru, ołowiu i benzyny mieszających się z niemym trawiastym zapachem ziemi. Oczami matowymi z biedy młody człowiek szuka wzroku kierowców, żebrze o podwiezienie, choćby o jedne sto mil. W błękicie nad głową brzęczy samolot. Oczy odprowadzają srebrzystego Douglasa, który rozbłyska krótko w słońcu i wwiercając się gładko w niebo znika w oddali. (Pasażerowie transkontynentalni siedzą wygodnie, zażywni panowie z kontami bankowymi i dobrze płatnymi posadami; takim jak oni kłaniają się portierzy, telefonistki mówią pierwsze dzień dobry. Wczoraj wieczorem, po dobrej kolacji i kilku głębszych w gronie przyjaciół, wystartowali z Newark na zachód. Ryk motorów wspinających się ukośnie w atramentowy opar, światła niknące w dole. Godzinka przyglądania się wielkiemu samotnemu księżycowi na czubku srebrzystego skrzydła w zbełtanej pianie chmur. Za Ohio błyska sznur światełek sygnalizacyjnych. W Cleveland samolot opuszcza się w przechyle łagodnej spirali, rząd latarni wzdłuż jeziora zatacza koło. Potem znów ryk wspinających się motorów; pasażerowie wyciągnięci w miękkich fotelach drzemią niepomni białej księżycowej nocy. Chi. W przelocie miga Wielka Niedźwiedzica. Znowu spiralne zejście z chłodu w gorące powietrze, gęste od kurzu i duchoty spalonych prerii. Za Missisipi, z mroku nad wielkimi równinami, wypełza w tyle blady świt. Nad pagórkami Iowy bieleją kałuże mgły, pod nimi farmy, płoty, stalowy błysk jakiejś rzeki. Mrugające oczy sygnałów świetlnych czerwienią się w brzasku. Żyły rzek wiją się między pożłobionymi pagórkami. Omaha. Wielkie kumulusy, od kłębiastomiedzianych do kremowych i srebrzystobiałych, ciągną nad gorącymi równinami brunatne grzywy deszczu. Rude i żółte nieużytki, małe rogate sylwetki bydła. Cheyenne. Chłodne górskie powietrze pachnie słodkimi trawami. Ciasnozbite chmury pękają na zachodzie i pierzchają strzępiasto nad słomiane wzgórza. Szpiczasto sterczą fioletowawe skały. Samolot pokonuje olbrzymią rozstępującą się ławicę chmur i zjeżdża po wyboistym powietrzu nad zielonymi i szkarłatnymi stokami w oślepiający blask Słonego Jeziora. Pasażer transkontynentalny myśli o kontraktach, zyskach, wywczasach za granicą, potężnym kontynencie między Atlantykiem a Pacyfikiem, władzy, drutach telegraficznych rozświergotanych melodią dolarów, przeludnionych miastach, pustych preriach, indiańskich ścieżkach przemienionych w drogi polne, przemienione w tłuczniowe gościńce, przemienione w asfaltowe szosy; o kolejach i samolotach: kamieniach milowych miliardowego przyśpieszenia, i w burzliwym powietrzu nad pustynnymi wzgórzami przed Las Vegas dostaje mdłości i wymiotuje do tekturowego pojemnika befsztyk z grzybkami, który zjadł w Nowym Jorku. Nieważne, ma w kieszeni srebrne monety, w portfelu banknoty, książeczkę czekową, papiery wartościowe, a w L. A. nie brak restauracji.) Młody człowiek czeka na skraju asfaltu; samolot dawno zniknął mu z oczu. Zatacza kciukiem ledwo dostrzegalny łuk, ilekroć ze świstem nadleci samochód. Oczami szuka wzroku kierowcy. Podjechać choćby sto mil. W głowie mu się kręci, trzewia ściska kurcz, po ciele biegają mrówki łaknienia: chodził do szkoły, książki zachwalały możliwości, reklamy obiecywały powodzenie, dorobisz się własnego domku, będziesz błyszczał bardziej od sąsiada, refrenista nucił w radio o dziewczętach, z ekranu wabiły cienie platynowych bóstw, na tablicach w biurach maklerskich wypisywano kredą milionowe zyski, dla chętnych do pracy były cotygodniowe czeki, perspektywa wakującego dyrektorskiego biurka z trzema telefonami; młody człowiek czeka koło sznura przelatujących aut; w głowie mu się kręci, kurcz ściska trzewia, drętwieją bezczynne ręce. Podjechać choćby sto mil. PRZYPISY TŁUMACZA Tout de suite (fr.) -zaraz. Labrume (fr.) - mgła. Ef awek di beką (francuszczyzna w zapisie fonetycznym zamiast: Oeufs avec du bacon) jaja na bekonie. Cieśnina (Narrows) to przesmyk wodny szerokości około 1,5 km pomiędzy Staten Island u Long Island, prowadzący z Dolnej do Górnej Zatoki Nowojorskiej i dalej do przystani transatlantyków na zachodnim brzegu Manhattanu. W miejscu, którędy kursowały wówczas promy między Staten Island a Brooklynem, wznosi się od 1964 roku Most Verrazana. w momencie otwarcia najdłuższy most wiszący świata. Komisja Żeglugi Stanów Zjednoczonych (United States Shipping Board to agenda rządowa powołana w 1916 roku w celu szybkiej rozbudowy floty handlowej USA, które w momencie wybuchu wojny w Europie korzystały w znacznej mierze z frachtowców obu wojujących stron. W rezultacie ogromnego wysiłku organizacyjnego i produkcyjnego amerykański tonaż handlowy wzrósł między rokiem 1914 a 1918 z jednego do dziesięciu milionów ton wyporności. Obszernie jest o tym mowa w przypisie do s.126 "Roku 1919". Czarny Tom (Black Tom Island) to część Jersey City w stanie New Jersey u zachodniego brzegu Hudsonu, naprzeciwko Manhattanu, gdzie w czerwcu 1916 roku została wysadzona w powietrze fabryka amunicji. Był to jeden z aktów sabotażu dokonywanych wówczas przez niemieckich szpiegów w amerykańskich zakładach zbrojeniowych oraz na statkach wiozących zaopatrzenie wojenne dla państw Ententy, co między innymi doprowadziło wkrótce potem do wydalenia z Waszyngtonu niemieckiego attache morskiego oraz wojskowego, a następnie do wypowiedzenia przez USA wojny państwom centralnym. Stany Zjednoczone wytoczyły Niemcom w 1922 roku sprawę o odszkodowanie za ten sabotaż i postępowanie ciągnęło się przez blisko dwadzieścia lat, nim wreszcie w 1940 roku sąd międzynarodowy na podstawie nowych dowodów przyznał USA reparacje w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów od hitlerowskich już Niemiec. Battery to park na południowym cyplu Manhattanu, w' miejscu, gdzie łączą się dopływają do oceanu dwie nowojorskie rzeki, Hudson i East River. nazwany tak od stojącego tu niegdyś brytyjskiego fortu, wybudowanego w 1693 roku na miejscu wcześniejszych fortyfikacji holenderskich. Główną atrakcją Battery było w latach 1896-1941 największe wówczas na świecie Akwarium, rozebrane w związku z budową tunelu prowadzącego pod dnem East River do Brooklynu. Na północnym skraju parku znajdują się przystanie komendy policji portowej i portowej straży pożarnej, przy południowym zaś - przystanie promów kursujących między Manhattanem a pobliskimi wyspami, między innymi Bedloe Island, na której stoi Statua Wolności. Jankes Duda ("Yankee Doodle") to osiemnastowieczna pieśń marszowa, popularna w oddziałach amerykańskich w okresie wojny o niepodległość. Pochodzenie tytułu, melodii ani słów nie zostało nigdy definitywnie ustalone, wiadomo jednak, że była ona znana już około 1755 roku. Według tradycji napisana została przez Brytyjczyków dla wyszydzenia niezdyscyplinowanych oddziałów kolonialnych, ale przeszła do historii jako pieśń walczących o wolność Amerykanów, którzy zaanektowali postać mądrego głupka Jankesa Dudy i tworzyli o nim coraz to nowe przyśpiewki na wiejską modłę. Już bohater pierwszej komedii powstałej na kontynencie amerykańskim, wystawionej w roku 1787, powiada, że zna tylko sto dziewięćdziesiąt wierszy pieśni, ale w domu jest ktoś, kto ..potrafi ją zaśpiewać całą". Jednakże przewijający się w Kronice XLIV fragment patriotycznego kupletu o Jankesie Dudzie nosi wszelkie cechy parafrazy tej pieśni datującej się z okresu pierwszej wojny światowej. Edward Mandell House ( 1858-1938), noszący honorowy teksaski tytuł pułkownika, był przyjacielem i szarą eminencją rządów prezydenta Woodrowa Wilsona, który w latach 1914-1919 używał go wielokrotnie jako osobistego wysłannika na delikatne negocjacje z mocarstwami europejskimi, na rokowania o zawieszenie broni, a następnie na konferencję pokojową. Obszernie jest o nim mowa w przypisie do s. 228 "Roku 1919". ,. Prezydent Woodrow Wilson (1853-1924) doznał apopleksji 26 września 1919 roku w drodze do Wichity w stanie Kansas podczas objazdu kraju, który nie bacząc na ostrzeżenia lekarzy podjął dla przeprowadzenia daremnej jak się miało okazać, kampanii na rzecz ratyfikacji Traktatu Wersalskiego i przystąpienia USA do Ligi Narodów. Wbrew optymistycznym relacjom prasowym Wilson nigdy już nie powrócił do zdrowia, jednakże pozostawał na urzędzie jeszcze przez półtora roku, do 4 marca 1921, kiedy to jego funkcje po upływie ustawowej kadencji objął nowo obrany prezydent Warren Harding. Wilsonowi poświęcił Dos Passos rozdział "Mi-ister Wi-ilson" w "Roku 1919" (strony 226-234). Charles Michael Schwab (1862-1939) rozpoczął karierę jako hutnik, by w roku 1897 zostać prezesem trustu stalowego Andrew Carnegiego (por. przypis do s. 317 "Roku 1919"). Przeprowadziwszy w 1901 transakcję sprzedaży udziałów Carnegiego J.P. Morganowi, pełnił do roku 1903 funkcję pierwszego prezesa utworzonej przez Morgana Korporacji Stali (por. przypis do s. 44). Dos Passos wspomina o nim dalej w rozdziale "System amerykański" (s. 22) nieprecyzyjnie jako o człowieku, który już w 1901 kupił Bethlehemskie Towarzystwo Stalowe (Bethlehem Steel Company). W rzeczywistości Towarzystwo Bethlehemskie stanowiło część Korporacji Stali do 1904, kiedy to Schwab przejął je całkowicie i uczynił z niego konkurencję i wkrótce największego niezależnego producenta stali. W roku 1917 Schwab stanął na czele utworzonej przy Komisji Żeglugi (por. przypis do s. 12) rządowej agencji do skupu, budowy i eksploatacji statków. Nierozważne inwestycje poza przemysłem stalowym doprowadziły go w latach wielkiego kryzysu do niewypłacalności. Według źródeł amerykańskich palmy to liście palmowe doczepione do wstążeczki orderu, kiedy ktoś zostaje nim odznaczony nie po raz pierwszy. Jak się dalej okazuje, orderem tym w przypadku Charliego Andersona jest francuski Krzyż Wojenny (Croix de Guerre), odznaczenie za waleczność ustanowione specjalnym dekretem 9 kwietnia 1915 roku. Jest to brązowy krzyż na zielonej wstążeczce o siedmiu wąskich czerwonych pionowych paseczkach. Źródła francuskie jednakże podają, że brązowym liściem palmowym ozdabiana jest dodatkowo wstążeczka, jeśli krzyż został nadany nie tyle ponownie, co za wyczyn najwyższego rzędu, cytowany w rozkazie dziennym sił lądowych, morskich lub powietrznych. Manhattany to cocktaile z whisky i wermutu, niekiedy z dodatkiem gorzkich kropli, skórki cytrynowej lub czereśni. Germantown to willowa dzielnica Filadelfii. James Buchanan ( 1791-1868) został wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych w roku 1856 i piastował najwyższy urząd w latach 1857-1861. Exeter to zasłużona Phillips Exeter Academy, założona w 1783 roku przez finansistę Johna Phillipsa (1719-1795) w Exeter w stanie New Hampshire. Jest to jedna z najbardziej renomowanych tak zwanych preparatory schools, czyli szkół przygotowujących do studiów wyższych. Taylor ukończył ją w roku 1874. Uniwersytet Harvarda (Harvard University) nazwany tak w trzy lata po założeniu (1636) na cześć kolonisty Johna Harvarda, który mu zapisał połowę swego majątku i bibliotekę złożoną z 400 woluminów, jest najstarszą uczelnią na kontynencie Ameryki Północnej. Jeden z najbardziej renomowanych i ekskluzywnych uniwersytetów amerykańskich, mieści się w Cambridge, Massachusetts, które już od drugiej połowy 19 stulecia, kiedy to zaczął się okres prawdziwego rozkwitu uniwersytetu, stanowi część Bostonu. Instytut Stevensa (Stevens Institute of Technology) został założony w Hoboken w stanie New Jersey w 1871 roku z zapisu Edwina Augustusa Stevensa ( 1795-1868), wynalazcy, magnata kolejowego i stoczniowego. Instytut był pierwszą wyższą uczelnią w Stanach Zjednoczonych nadającą tytuły naukowe w zakresie inżynierii mechanicznej. Taylor uzyskał dyplom inżyniera mechanika w roku 1883. Grover Cleveland (1837-1908) był dwukrotnie prezydentem USA z ramienia Partii Demokratycznej, w latach 1885-1889 i 1893-1897. Panika na giełdzie nowojorskiej, która wybuchła 26 czerwca 1893, niedługo po objęciu przez niego po raz drugi prezydentury, miała za bezpośrednią przyczynę zniesienie przez Indie, w ślad za kilkoma krajami europejskimi, parytetu srebra na rzecz wyłączności parytetu złota, co pociągnęło za sobą katastrofalny spadek wartości monet srebrnych w stosunku do złotych. Był to jednak tylko ostateczny element, który spowodował załamanie się niezdrowej sytuacji finansowej i gospodarczej kraju, pogłębiającej się już od kilku lat. Rzeczywistymi przyczynami krachu były spadek cen rolnych, nadmierna ekspansja przemysłowa, wybujałe spekulacje finansowe, masowa wyprzedaż obligacji amerykańskich przez zaniepokojonych obcych inwestorów oraz wywołane tym katastrofalne obniżenie się federalnych rezerw złota. Doprowadziło to do największego kryzysu 19 stulecia w Stanach Zjednoczonych, w wyniku którego zbankrutowały tysiące firm, a liczba bezrobotnych urosła do czterech milionów. Por. również przypis do s. 316 "Roku 1919". Carl Georg Barth (1864-1939), inżynier mechanik pochodzenia norweskiego, współpracujący z Taylorem przy pomiarach eksperymentalnych w Bethlehemskich Zakładach Stalowych, skonstruował suwak rachunkowy do obliczania optymalnych parametrów skrawania metali. Mimo że uwzględniał on dwanaście zmiennych, był na tyle prosty, że mógł się nim posługiwać każdy tokarz. Suwak Bartha pozwalał skracać dotychczasowy czas obróbki od dwu i pół raza do dziewięciu razy. Chestnut Hill jest przedmieściem Bostonu. Chat eau - Thi erry to miasteczko nad Marną, pod którym pierwsze ciężkie walki toczyły w czerwcu i lipcu 1918 roku nieostrzelane oddziały Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych podczas ostatniej wielkiej ofensywy niemieckiej, która o mało nie doprowadziła do zdobycia Paryża. Jest o tym obszernie mowa w przypisie do s. 201 "Roku 1919". Facet był z Missouri to aluzja do znanego powiedzonka: "Jestem z Missouri, musicie mnie przekonać" ("I'm from Missouri, you've got to show me"), znaczącego tyle, co: "Nie jestem głupi, nie dam się nabrać". Po raz pierwszy użył tego zwrotu w pewnym przemówieniu w roku 1899 kongresmen ze stanu Missouri, Willard Vandiver. Agailowie, pisał Dos Passos w swoim "nieformalnym pamiętniku" "Najlepsze czasy" ("The Best Times", 1966), to "jak się dorozumiałem, konfederacja plemion trudniących się przeprowadzaniem karawan przez pustynię". W grudniu 1921 roku Dos Passos przebył pod opieką Agailów na wielbłądzie w ciągu trzydziestu dziewięciu dni około siedmiusetkilometrową trasę przez Pustynię Syryjską z Bagdadu do Damaszku. Był to przedostatni etap jego szaleńczej wyprawy z Rosyjską Komisją Pomocy dla Bliskiego Wschodu (Russian Committee of the Near East Relie, rozpoczętej w sierpniu w Konstantynopolu. Nielegalnie w tę podróż inspekcyjną zabrał Dos Passosa jego starszy znajomy, przewodniczący Komisji, Paxton Hibben, któremu poświęcony jest rozdział "Donkiszot z Indiany" na stronach 167-172 "Roku 1919". Bez paszportu i prawie bez pieniędzy, o głodzie i chłodzie, zapadając po drodze na malarię, najrozmaitszymi środkami transportu, niekiedy w okropnych warunkach, przejechał Dos Passos południowe republiki Związku Radzieckiego, ogarnięte jeszcze wojną domową, trasą Batumi - Tyflis - Erywań - Nachiczewań, a następnie, już na własną rękę, przez Tabriz i Teheran w Persji, Bagdad w Iraku i Damaszek w Syrii dotarł do Bejrutu w Libanie. Podróż tę, pełną przygód i niebezpieczeństw, opisał w 1927 roku w tomie reportażowym "Orient Express". Tfójmiasto to zniekształcone w niemieckiej wymowie starego Vogla słowo Dwójmiasto, czyli przyległe do siebie miasta Minneapolis i Saint Paul w stanie Minnesota, oddzielone rzeką Missisipi. Legion Amerykański (American Legion) to związek kombatantów pierwszej wojny światowej, powołany do życia w roku 1919 w Paryżu, obecnie grupujący uczestników wszystkich późniejszych wojen, w których Stany Zjednoczone brały udział. Jest to organizacja stawiająca sobie za cel głównie samopomoc, słynąca jednak szczególnie we wcześniejszym okresie ze swego ultrakonserwatyzmu. Jest o niej obszerniej mowa w przypisie do s. 103 "42 równoleżnika". Dziękczynienie (Thanksgiving Day) to święto amerykańskie przypadające na czwarty czwartek listopada. Po raz pierwszy obchodzili je w roku 1621 purytańscy osadnicy z pierwszej stałej kolonii w Nowej Anglii (w Plymouth koło dzisiejszego Bostonu), na znak wdzięczności za przetrwanie srogiej, głodowej zimy. Wznowił zwyczaj świętowania tego dnia prezydent Washington w roku 1787, a od czasów prezydenta Lincolna (1863) jest ono oficjalnym świętem narodowym. Łosie to Dobroczynny i Opiekuńczy Zakon Łosi (Benevolent and Protective Order of Elks), stowarzyszenie powstałe w roku 1868, szeroko rozgałęzione w Ameryce, formalnie o charakterze świeckiego zakonu, faktycznie koncentrujące się bardziej na działalności towarzyskiej niż charytatywnej. Narodziny narodu ("The Birth of a Nation") to sławny w historii kinematografii film Davida Griffitha (1875-1948), wyprodukowany w roku 1915. Oparty na powieści reakcyjnego południowego pisarza Thomasa Dixona pod tytułem "The Clansman" ( ,Członek klanu, 1905), film stanowi apoteozę Ku-Klux-Klanu, segregacji rasowej i dawnych "patriarchalnych" ideałów Południa. Pomimo oburzenia i protestów, jakie wywołał wśród światlejszej części opinii publicznej, cieszył się ogromnym powodzeniem ze względu na atrakcyjną fabułę i ogromne walory widowiskowe. Przeszedł do historii jako pierwszy długometrażowy obraz posługujący się konsekwentnie filmowymi środkami narracji i wprowadzający wiele rewelacyjnych wówczas innowacji technicznych. Mein Schatz (niem.) - mój skarbie. 24 kwietnia 1917 roku, w niespełna trzy tygodnie po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny, Kongres upoważnił sekretarza skarbu Williama McAdoo (notabene zięcia prezydenta Wilsona) do rozpisania na pokrycie wydatków wojennych tak zwanej Pożyczki Wolności (Liberty Loan) na sumę dwóch miliardów dolarów oprocentowanych zaledwie na 3,5 procent. Do roku 1919 rozpisano jeszcze trzy następne Pożyczki Wolności oraz Pożyczkę Zwycięstwa (Victory Loan) podnosząc za każdym razem nieznacznie stopę aż do 43/4 procent. W rezultacie obligacje na ogólną sumę dwadzieścia jeden i pół miliarda dolarów zakupiło ponad sześćdziesiąt pięć milionów Amerykanów. Była to suma na owe czasy kolosalna, niemal dwukrotnie przewyższająca sumę ściągniętych przez cały okres wojny podatków (jakkolwiek wydatnie podwyż-szonych), i ona to w lwiej części pokryła koszt udziału Stanów Zjednoczonych w wojnie. Warunki, jakie Henry Ford narzucił w lutym 1920 roku swoim przedstawicielom, były faktycznie drakońskie i doprowadziły wielu z nich do ruiny. Jest o tym obszernie mowa w rozdziale biograficznym poświęconym Fordowi, zatytułowanym "Blaszana Liza" (s. 46). Korporacja Stali (United States Steel Corporation) została założona w roku 1901 przez Johna Pierponta Morgana seniora (por. przypis do s. 419), który przejął kontrolę nad udziałami Carnegiego w przemyśle stalowym płacąc mu czterysta czterdzieści siedem milionów dolarów w akcjach nowego towarzystwa. Korporacja wypuściła akcji na miliard czterysta milionów dolarów, jakkolwiek jej faktyczny majątek oceniany był zaledwie na sześćset osiemdziesiąt dwa miliony. Jednakże koniunktura oraz fakt, że Korporacja zapewniła sobie prawie całkowitą kontrolę nad przemysłem stalowym Ameryki, sprawił, że nie doszło do bankructwa i towarzystwo było w stanie płacić dywidendy od nie mających początkowo pokrycia akcji nominalnej wartości ponad siedemset milionów. Korporacja Stali była pierwszym towarzystwem na świecie, którego kapitał zakładowy przekroczył miliard dolarów. Olive Thomas (1898-1920), urodzona jako Olive Elaine Duffy w skromnej rodzinie pensylwańskiej, była panną sklepową, nim nieprzeciętna uroda otworzyła jej drogę do zespołu Florenza Ziegfelda (por. przypis do s. 81). W latach 19171920 zagrała kilka ról komediowych w filmach niemych. Jej śmierć 10 września 1920 roku w Szpitalu Amerykańskim w Neuilly pod Paryżem stała się sensacją ze względu na mocno podejrzane okoliczności, jakie do niej doprowadziły. Ponadto wiadomo było powszechnie, że Olive, chociaż występuje pod nazwiskiem swego pierwszego męża, Thomas, jest żoną aktora komediowego, Jacka Pickforda (1896-1933), brata sławnej Mary. Jack i Olive spędzali w Europie miesięczne wakacje, które miały przypieczętować ich pogodzenie się po uprzednim zerwaniu. 7 września wrócili nad ranem z dansingu do paryskiego hotelu Ritza, gdzie mieszkali (a jak fama niosła, urządzali także orgie kokainowo-alkoholowe), i według późniejszych ustaleń sędziego śledczego, Jack poszedł spać, a Olive, nie mogąc zasnąć, wypiła zapewne przez pomyłkę preparat zawierający dwuchlorek rtęci, który wzięła za środek nasenny. Ze straszliwie poparzonym przełykiem przewieziono ją do szpitala, gdzie po trzech dniach zmarła, Jacka zaś w stanie załamania nerwowego umieszczono w hotelu Crillon, gdzie lekarze nikogo do niego nie dopuszczali. I prasa, i policja podejrzewały oczywiście samobójstwo, a nawet zabójstwo, szczególnie że Olive ubezpieczyła się kilka miesięcy wcześniej na bardzo wysoką sumę. Dzienniki rozpisywały się przez tydzień po tragedii i mimo oficjalnego orzeczenia, że była ona wynikiem niefortunnego przypadku, nad całą sprawą pozostał do dziś cień niejasności. (Por. również przypis do s. 55.) Jest to fragment trzyszpaltowego artykułu, który się ukazał 4 lutego 1900 w gazecie "Detroit News-Tribune" pod sensacyjnym tytułem "Szybciej niż koń wyścigowy mknął automobil po oblodzonych ulicach" ("Swifter Than a Race-Horse It Flew over Icy Streets"). Nie była to pierwsza wzmianka prasowa o trzydziestosiedmioletnim wówczas Henry Fordzie (1863-1947), ale pierwszy o nim obszerniejszy artykuł, rezultat pokazu możliwości jego automobilu przed reporterem gazety. Ten pełnosprawny już model, którym Ford jeździł po mieście za specjalnym zezwoleniem burmistrza, był prawdopodobnie trzecim z kolei przez niego skonstruowanym (na pewno tego nie wiadomo), i którego seryjną produkcję zdecydowała się już finansować grupka przemysłowców. Niemiecki wynalazca i przemysłowiec Nikolaus Otto (1832-1891) skonstruował i opatentował w 1876 roku czterotaktowy motor spalinowy tłokowy na gaz świetlny, ze sprężaniem mieszanki i zapłonem elektrycznym, o 150 do 180 obrotach na minutę. Motor ten służył za wzór do udoskonaleń nie tylko Fordowi, ale i wielu innym konstruktorom, szczególnie Niemcom Daimlerowi i Benzowi. Holenderski farmer z Pensylwanii (Pennsylvania Dutchfarmer)to potomek członków jednej z dysydenckich sekt protestanckich (mennonitów, anabaptystów, braci morawskich), licznie tu szukających schronienia przed prześladowaniami religijnymi w Europie w latach 1683-1741. Nie byli to jednak bynajmniej Holendrzy, lecz Niemcy, a nieporozumienie wynikło stąd, że pytani o narodowość przedstawiali się jako "Deutsche" (Niemcy), co wcześniej tu osiadła ludność anglosaska rozumiała jako "Dutch" (Holendrzy). Niektóre odłamy tych dysydentów przestrzegają po dziś dzień rygorystycznych przepisów religijnych i wyróżniają się prostotą życia, gospodarnością oraz specyficzną obyczajowością, kuchnią i rękodziełem. Towarzystwo Motoryzacyjne Forda (FordMotorCompany), z kapitałem zakładowym dwudziestu tysięcy dolarów, zostało zarejestrowane 16 czerwca 1903 roku. Henry Ford, który wniósł do niego swoje modele, swoje patenty i swoją wiedzę. otrzymał w nim początkowo 25,5 procent udziałów. Była to czwarta kolejna spółka zawarta przez Forda dla produkcji jego samochodów. Pierwsze dwie, założone w 1899 i 1901, szybko się rozleciały na skutek tarć między wynalazcą a finansistami, których interesowały głównie szybkie zyski, a nie konstrukcja modelu zdatnego do masowej produkcji. Tę zaczął w roku 1902 finansować detroicki kupiec węglowy Alexander Malcolmson i po paru miesiącach konstruktor i kupiec założyli spółkę, która wypuściła akcje. W ciągu następnego pół roku do interesu przystąpiło dziesięciu dalszych finansistów i tak powstało Towarzystwo Motoryzacyjne Forda. Ażeby mieć w nim głos decydujący, Ford za zarobione pieniądze wykupywał coraz więcej akcji. W roku 1906 miał już 51 procent udziałów, następnie 58,5, wreszcie w 1919 wykupił resztę, o czym jest mowa dalej. Na torze wyścigów konnych w Grosse Pointe koło Detroit Henry Ford ścigał się w październiku 1901 z bardziej znanym od niego wówczas konstruktorem i automobilistą Alexandrem Wintonem (1860-1932). Wygrana przyniosła Fordowi nagrodę dziesięciu tysięcy dolarów oraz reklamę potrzebną do zorganizowania jego drugiej spółki. Ford jednak był zawsze wrogiem ryzykowania życia w wyścigach i pogoni za rekordami. w październiku następnego roku przeto, mimo że wspólnicy zgłosili samowolnie jego udział, posadził zamiast siebie za drążkiem kierowniczym swego nowego modelu wyścigowego 999 niedoświadczonego, ale nieustraszonego Barneya Oldfielda (1878--1946), który ówczesną wygraną zapoczątkował swoją świetną karierę kierowcy wyścigowego, ukoronowaną w marcu 1910 przejechaniem mili na plaży w Daytona Beach na Florydzie z szybkością 132 mil, czyli 212 km na godzinę. Sześć lat wcześniej rekord szybkości na dystansie mili krótko należał do samego Henry Forda, który wbrew swoim zasadom pokusił się o niego przynaglony potrzebą pchnięcia opornie idącej sprzedaży nowo wypuszczonego modelu B. W publikacji reklamowej zakładów Forda tak opisano ten wyczyn: "FORD KRÓLEM. Światowy rekord szybkości na dystansie mili pobity przez maszynę Forda.12 stycznia 1904 na posypanym żużlem torze lodowym na jeziorze St. Clair koło New Baltimore w stanie Michigan Henry Ford przejechał w swojej słynnej 999 dystans mili w najkrótszym czasie osiągniętym kiedykolwiek przez automobil na jakimkolwiek torze wyścigowym, obniżając rekord świata o 6,25 sekundy. Oficjalny czas: 999 Forda = 39,25 sekundy. Poprzedni rekord 46 sekund". Równało się to szybkości ponad 91 mil, czyli 147 km na godzinę. Nawiasem można wspomnieć, że Dos Passos podaje czas o 2 j s sekundy dłuższy niż reklama Forda. W rzeczywistości pierwszy Model T został wprowadzony na rynek 1 października 1908 i auto to było produkowane z niewielkimi udoskonaleniami konstrukcyjnymi przeszło dziewiętnaście lat. 26 maja 1927 z taśmy zjechał piętnastomilionowy egzemplarz Modelu T i równocześnie Ford ogłosił, że jego zakłady przerywają produkcję tego modelu i przystępują do konstrukcji nowego. Ten rekord produkcji jednego typu samochodu utrzymał się ponad czterdzieści lat i został pobity dopiero przez popularnego "Garbusa" Volkswagena. Model T stał się w krótkim czasie prawdziwym wozem rodzinnym, traktowanym niemal z czułością, opatrywanym wieloma pieszczotliwymi imionami, z których jedna, Blaszana Liza (Tin Lizzie) weszła do języka potocznego. Cena samochodu, która nie była początkowo wcale mała, bo wynosiła osiemset pięćdziesiąt dolarów, ulegała obniżce w miarę umasowienia i mechanizacji produkcji osiągając swoje minimum, dwieście dziewięćdziesiąt dolarów, w 1924 roku. HighlandPark to miasteczko nad jeziorem Michigan stanowiące dziś część wielkiego Detroit. Jego burzliwy rozkwit zaczął się od chwili, gdy Ford zbudował tu w 1909 roku swoją fabrykę. System amerykański (American Plan) zakładał między innymi zasadę niedopuszczania na terenie fabryk działalności związków zawodowych i nieangażowania albo zwalniania robotników w nich zrzeszonych. Henry Ford nie tolerował u siebie działalności związkowej dłużej niż większość przedsiębiorców i dopiero w roku 1941, po dwuipółmiesięcznym strajku, którego nie udało mu się złamać siłą był zmuszony przystać na rokowania ze związkami i na ostateczne podpisanie z nimi 19 czerwca umowy zbiorowej. Z drugiej strony nie sposób jednak nie zauważyć, że jego paternalistyczna polityka wysokich wynagrodzeń i dbałości o zdolnych i potulnych robotników cieszyła się w społeczeństwie znacznym poparciem, skoro jeszcze w marcu tego roku ( 1941 ), już w okresie narastającego konfliktu z robotnikami, Amerykański Instytut Badania Opinii Publicznej stwierdził, że 58 procent ankietowanych popiera odmowę Forda uznania związków, 29 procent potępia, a 13 procent nie ma w tej sprawie zdania. Jukon (Yukon) to rzeka na pograniczu Kanady i Alaski oraz nazwane od niej terytorium w północno-zachodniej Kanadzie. Dos Passos używa tu tej nazwy jako synonimu sławnego regionu Klondike, który w latach 1896-1899 był terenem głośnej gorączki złota. Rzeka Jukon stanowiła wówczas główny szlak, którym poszukiwacze docierali na pola złotodajne. William Holmes McGuffey (1800-1873), profesor języków i filozofii na kilku uniwersytetach, był autorem elementarza i serii czytanek oraz podręczników ortografii i retoryki, ogłaszanych w latach 1836--1857, a następnie wznawianych masowo aż do roku 1920. Osiągnęły one astronomiczny na owe czasy ogólny nakład około stu dwudziestu dwóch milionów egzemplarzy i służyły niezliczonym rzeszom uczniów amerykańskich. Jeszcze w roku 1961 głośna była kontrowersja wokół posługiwania się wypisami McGuffeya z roku 1879 w jednej ze szkół Wisconsinu. Czytanki McGuffeya. ostrożnie dobierające teksty z literatury anglosaskiej do celów staroświeckiej konserwatywnej moralistyki, wywarły wielki wpływ na kształtowanie umysłowości przeciętnych Amerykanów. W końcowym kolekcjonerskim okresie swego życia Henry Ford należał do namiętnych zbieraczy wczesnych wydań McGuffeya. Rosika Schwimmer (1877-1948), publicystka i działaczka społeczna pochodzenia węgierskiego, w rzeczywistości została zaproszona do domu państwa Fordów za pośrednictwem redaktora naczelnego gazety "Detroit News". Przybyła tam w listopadzie 1915, w towarzystwie drugiego pacyfisty, byłego sekretarza Międzynarodowej Federacji Studentów, Louisa Lochnera, ażeby pozyskać Forda dla planu tak zwanej nieustającej mediacji pokojowej. Plan ten, cieszący się już dość dużym poparciem w Ameryce, wysunięty został przez sufrażystkę i pacyfistkę Jane Addams, założycielkę słynnego chicagowskiego Domu Hulla (por. przypis do s. 109 "Roku 1919"), która właśnie wróciła z Hagi, gdzie przewodniczyła zjazdowi Międzynarodowej Kobiecej Ligi Pokoju. Chodziło o utworzenie na neutralnym terenie stałego komitetu złożonego z wybitnych osobistości, który by tak długo wysuwał inicjatywy pokojowe, aż wreszcie któraś z nich zostałaby zaakceptowana przez strony wojujące. Ta właśnie idea przyświecała zorganizowanemu przez Forda, tyleż szlachetnemu, co nierealistycznemu rejsowi do Europy tak zwanego Statku Pokoju (por. przypis do s. 324 "42 równoleżnika"), który wiózł osiemdziesięciu trzech delegatów do przyszłego komitetu i pięćdziesięcioosobowy sekretariat. Biedny Ryszard to Richard Saunders, rzekomy autor i bohater almanachów ("Poor Richard's Almanacks"), wydawanych w latach 1733-1758 w Filadelfii przez Benjamina Franklina, który w jego usta wkładał ludowe mądrości, aforyzmy, przysłowia. żartobliwe prognozy, porady i tym podobne. Postać Biednego Ryszarda, zaczerpnięta jak i wiele jego mądrości z tradycji Starego Świata, weszła na trwałe do świadomości amerykańskiej. William Jennings Bryan (1860-1925), najwybitniejszy przedstawiciel lewego skrzydła Partii Demokratycznej na początku stulecia, jest bohaterem biograficznego rozdziału "Młody mówca znad rzeki Platte" w "42 równoleżniku" (strony 170-173). Trzykrotny kandydat Partii Demokratycznej na prezydenta, przegrał wybory na rzecz kandydatów republikańskich, Williama McKinleya w roku 1896 i 1900 oraz Williama Tafta w roku 1908. Jednym z istotnych punktów jego programu politycznego było nieograniczone bicie monet srebrnych, w czym upatrywał panaceum na złą sytuację materialną farmerów i innych ludzi pracy. Głównie dzięki jego poparciu Wilson otrzymał nominację w wyborach roku 1912 i zostawszy prezydentem mianował Bryana sekretarzem stanu. Bryan, konsekwentny pacyfista, ustąpił z tego stanowiska 9 czerwca 1915 roku na znak protestu przeciw drugiej nocie Wilsona do Niemiec w sprawie zatopienia pasażerskiej "Lusitanii", słusznie przewidując, że ostry ton noty musi w konsekwencji wciągnąć Stany Zjednoczone w wojnę. W późniejszych latach odegrał kluczową rolę w uchwaleniu dwu poprawek do konstytucji -przyznającej prawo wyborcze kobietom oraz wprowadzającej prohibicję. Jest o nim również mowa w przypisach do s.169 .,42 równoleżnika" i s. 2?8 "Roku 1919" oraz na stronach 341, 415, 417 i 419 "Ciężkich pieniędzy". Osobnik, który się rzucił do Rzeki Północnej (dzisiejszego Hudsonu) w Hoboken, skąd odpływał "Oskar II", wyłowiony przedstawił się prasie jako pan Zero (Mr. Zero), jednakże niezgodnie z interpretacją Dos Passosa wyjaśnił: "Nie myślcie, że chciałem dogonić ten statek. Rzuciłem się do rzeki, żeby przemówić do opinii publicznej. Wojna musi się skończyć". W Chautauqua, w stanie Nowy Jork, odbywały się doroczne obozy Kościoła episkopalnego, od roku 1874 przekształcone w zjazdy dla nauki religii. Później program został rozszerzony o dziedziny wykształcenia świeckiego i tak zwany ruch Chautauqua pokrył cały kraj wakacyjnymi obozami dokształcającymi. Ścigacze łodzi podwodnych klasy „Orzeł '' weszły do produkcji w Zakładach Forda na początku roku 1918, gdy nie chciała się tego podjąć żadna ze stoczni. Miały one być holowane wielkimi jeziorami i Rzeką Świętego Wawrzyńca do Atlantyku, jednakże do dnia zawieszenia broni spuszczono ich na wodę zaledwie siedem, a tylko dwa dopłynęły do oceanu. Z początkowo zamówionych stu pięćdziesięciu wyprodukowano ostatecznie sześćdziesiąt, zawieszając produkcję w maju 1919. Minitanków zamówiono u Forda piętnaście tysięcy, jednakże ani jeden nie dotarł do Europy przed zakończeniem wojny. Natomiast Zakłady Forda dostarczyły dla sił amerykańskich i alianckich sześć tysięcy ambulansów, trzydzieści trzy tysiące samochodów osobowych i ciężarowych. Produkowały również hełmy, przodki do dział, detektory łodzi podwodnych i płyty pancerne. Protokoły Mędrców Syjonu, opublikowane w 1905 roku w Rosji, to sfabrykowane przez policję carską rzekome sprawozdania z tajnych spotkań syjonistów w 1897 w Bazylei, na których miano ułożyć żydowsko-masoński plan przechwycenia władzy nad światem przez podkopanie moralności chrześcijańskiej, życia rodzinnego, zdrowia społecznego, opanowanie finansów et cetera. "Protokoły" zostały po raz pierwszy zdemaskowane jako fałszerstwo w 1921 roku przez korespondenta "Timesa" w Konstantynopolu, Philipa Gravesa, co zostało później oficjalnie potwierdzone w wyniku sprawy sądowej, która się toczyła w latach 1934-1935 przed sądem w Bernie. Mimo to były przez długie lata wykorzystywane jako oręż w kampaniach antysemickich. Ford kupił Dearborn Independent, prowincjonalny tygodnik wydawany w miejscu jego urodzenia, Dearborn, stolicy hrabstwa Wayne nieopodal Detroit, pod koniec roku 1918 i finansował jego publikację w latach 1919-1927. Zaangażował rutynowanych dziennikarzy i próbował bez większego powodzenia uczynić z pisma konkurencję dla takich popularnych tygodników ogólnokrajowych, jak "Saturday Evening Post", "Collier's" czy "Harper's Weekly". Wprawdzie w latach 1923-1927 "Independent" miał ponad pół miliona nakładu, ale zawdzięczał to w znacznej mierze wymuszonej prenumeracie, której akwizycja została narzucona wszystkim sprzedawcom automobilów Forda. Niepoczytalną kampanię antysemicką prowadził od maja 1920 do stycznia 1922, po czym wznowił ją w kwietniu 1924. Tym razem zakończyło się to procesem o oszczerstwo wytoczonym Fordowi i jego publikacji przez wybitnego adwokata chicagowskiego, Aarona Sapiro. Ford, któremu już wcześniej, podczas procesu przeciwko "Chicago Tribune", prasa nadała przydomek idealisty-ignoranta, zdaje się rzeczywiście wierzył, że Żydzi są winni wszystkiemu, co obrażało jego zaściankową moralność i wykraczało poza jego ciasne horyzonty, i że oddaje społeczeństwu przysługę demaskując ich rzekomy spisek. Ta aberracja kosztowała go wiele również finansowo na skutek bojkotu jego aut przez niektóre środowiska nie tylko żydowskie, co było nie bez wpływu na wyciszenie pierwszej kampanii antysemickiej w 1922. Kiedy oskarżenie Aarona Sapiro przeciwko "Dearborn Independent" weszło wreszcie na wokandę sądu w Detroit, co nastąpiło dopiero w marcu 1927, całą winę za nagonkę antysemicką wziął na siebie redaktor naczelny, William Cameron, utrzymując nieprawdziwą i nieprawdopodobną wersję, że Ford właściwie o niczym nie wiedział, bo pismem zupełnie się nie interesował. Sam Ford uniknął zeznawania w sądzie wykorzystując fakt, że akurat miał niegroźny wypadek samochodowy, i wkrótce potem zawarł z Sapirą ugodę pozasądową, a 7 lipca ogłosił sensacyjny list otwarty, w którym się całkowicie odżegnywał od żydożerczych poglądów, głoszonych od siedmiu lat przez jego pismo, i prosił o przebaczenie wszystkich, których uczucia obraził. Jak przypuszcza jego biograf, David Lewis, w książce "The 'Public Image of Henry Ford" ("Wizerunek publiczny Henry Forda", Detroit 1976), nie musiało to być pociągnięcie wyłącznie taktyczne, gdyż powszechne oburzenie towarzyszące procesowi wywarło jednak wrażenie na Fordzie i mogło wpłynąć na pewną zmianę jego poglądów. Proces o milionowe odszkodowanie za oszczerstwo wytoczył Ford hurrapatriotycznej i ultrakonserwatywnej Chicago Tribune w 1916 roku. Po głośnym napadzie Pancho Villi na miasteczko Columbus w Nowym Meksyku (por. przypis do s. 419) gazeta ta zwróciła się do pewnej liczby wielkich przedsiębiorców z pytaniem, czyby wsparli finansowo swoich pracowników powołanych do służby w Gwardii Narodowej na granicy meksykańskiej. Skarbnik Towarzystwa Motoryzacyjnego Forda, Frank Klingersmith, odpowiedział nieopatrznie, że nie, na co "Chicago Tribune" zareagowała artykułem redakcyjnym zatytułowanym "Ford jest anarchistą". Ford zażądał zadośćuczynienia, a wobec odmowy wydawcy gazety, zadzierzystego pułkownika Roberta McCormicka, oddał sprawę do sądu. Przewód rozpoczął się dopiero 12 maja 1919 i trwał do 14 sierpnia. Dla ochrony swojego dobrego imienia Ford założył własną agencję informacyjną w małym kurorcie, gdzie się toczył proces, Mount Clemens pod Detroit. Zajmowała ona całe piętro biurowca naprzeciwko gmachu sądu i rozsyłała gratis codzienne sprawozdania z procesu do dwustu sześćdziesięciu dzienników oraz dwu- i pół tysiąca tygodników, a okresowe omówienia i artykuły do trzynastu tysięcy pism w całych Stanach. Informacje miały być wyczerpujące i obiektywne, ale nie zawsze takie były, szczególnie kiedy na ławie dla świadków zasiadł sam Ford i przyciskany przez adwokatów ośmieszał się raz po raz swoją ignorancją, złośliwie wybijaną przez wielkie dzienniki wielkomiejskie, a dyskretnie przemilczaną lub tuszowaną przez Agencję w Mount Clemens. Ostatecznie ława przysięgłych, złożona z jedenastu farmerów i jednego drogowca, uznała, że nazwanie Forda anarchistą było wprawdzie oszczerstwem, ale nie zaszkodziło zbytnio jego interesom, wobec czego zasądzono od gazety symboliczne odszkodowanie w wysokości sześciu centów, co umożliwiło obu stronom ogłoszenie tryumfalnego zwycięstwa. Calvin Coolidge (1872-1933), adwokat z Massachusetts, rozpoczął karierę polityczną jako burmistrz miasta Northampton, kongresmen i senator stanowy, wice-gubernator, wreszcie gubernator swego stanu. W 1920 roku został republikańskim wiceprezydentem USA u boku prezydenta Warrena Hardinga (por. przypis do s. 136), a gdy ten zmarł, przejął po nim urząd 3 sierpnia 1923 i pełnił go przez następną kadencję, do 1928, kiedy to nie chciał więcej kandydować i wysunął na swego następcę Herberta Hoovera (por. przypis do s. 383). Dos Passos nazywa go tu domorosłym filozofem, gdyż pewne jego wypowiedzi publiczne nabrały charakteru obiegowych mądrości. Kiedy w roku 1919, jako gubernator, użył milicji stanowej do złamania strajku policji bostońskiej, wypowiedział zdanie, które weszło do historii: "Nikt, nigdzie i nigdy, nie ma prawa strajkować przeciwko bezpieczeństwu publicznemu". Nominowany na kandydata Partii Republikańskiej do prezydentury w 1924 oświadczył: "Jestem za gospodarnością (economy). Poza tym jestem za jeszcze większą gospodarnością. W chwili obecnej i w obecnych warunkach to jest moje wyobrażenie o służbie narodowi". Pełniąc swój urząd w okresie koniunktury, nie wplątany w skandale prezydentury Hardinga, uczciwy, bezpośredni i swojski, cieszył się dużą popularnością. Swoje credo polityczne sformułował w sloganie: "Interesem Ameryki jest interes". I rzeczywiście popierał wielki biznes, sprzeciwiał się interwencjonizmowi państwowemu i subsydiom dla farmerów, głosił leseferyzm gospodarczy i nieangażowanie się USA w działalność organizacji między-narodowych. Kiedy Dos Passos publikował "Ciężkie pieniądze" w 1936 roku, Henry Ford żył jeszcze. Umarł w roku 1947 w wieku blisko osiemdziesięciu czterech lat. Samobójczyni, która była przyjaciółką Olive Thomas (por.przypis do s. 45), to niejaka Anna Daly, która zażyła 16 września 1920 roku śmiertelną dawkę weronalu w nowojorskim hotelu Seville i zmarła przewieziona do szpitala Bellevue (por. przypis do s. 223). Anna chodziła wraz z Olive do szkoły i wraz z nią rozpoczęła pracę, odmiennie od Olive jednak pozostała do śmierci panną sklepową. Zarejestrowała się w hotelu pod fikcyjnym nazwiskiem, wskutek czego policja zidentyfikowała jej zwłoki dopiero po sześciu dniach. Anna pozostawiła list wyjaśniający samobójstwo zawodem miłosnym, ale prasa po odkryciu jej związków z Olive dopatrywała się oczywiście ubocznej przyczyny jej desperackiego kroku w depresji spowodowanej tragiczną śmiercią dawnej przyjaciółki. Gnojodłubami (muckrakers) nazwał prezydent Teodor Roosevelt w 1906 roku grupę publicystów i pisarzy zajmujących się demaskowaniem korupcji, wyzysku i skandalicznych warunków panujących w różnych dziedzinach życia gospodarczego, społecznego i politycznego Ameryki. Fala demaskatorskich publikacji, która weszła do historii kultury amerykańskiej pod nazwą ruchu gnojodłubów, rozpoczęła się w roku 1902 i została zahamowana dopiero w 1917 przez wprowadzenie cenzury po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Jest o tym obszerniej mowa w przypisie do s. 227 "Roku 1919" (por. również przypisy do stron 106, 418). Greenwich Village to nowojorska dzielnica cyganerii na Dolnym Manhattanie. Al Johnson czyni tutaj aluzję do pierwotnego sensu słowa "village", które znaczy "wieś, miasteczko". Obszerniej o Greenwich Village jest mowa w przypisie do s.17 "Roku 1919". Washington Square Players to niekomercjalna trupa teatralna, utworzona w 1914 roku, która wzięła swoją nazwe od centralnego placu Greenwich Village. Jej działalność zapoczątkowała burzliwy rozwój amerykańskiego teatru artystycznego lat dwudziestych, z ambitnym repertuarem, nowatorskimi inscenizacjami i wieloma wybitnymi indywidualnościami. Joie de vivre (fr.) - (... nie miały odrobiny) radości życia. Meble w stylu misyjnym, popularne w Ameryce na początku stulecia, miały imitować wyposażenie dawnych hiszpańskich misji w Kalifornii. Były robione z ciemnego drewna o wyraźnych słojach, najczęściej z dębiny, i odznaczały się ciężkością oraz skrajną prostotą. Escadrile Lafayette (fr.) to eskadra nazwana imieniem markiza de Lafayette (1757-1834), francuskiego bohatera amerykańskiej wojny o niepodległość, który stał się symbolem amerykańsko-francuskiego braterstwa broni. Eskadra została utworzona 20 kwietnia 1916 przez siedmiu amerykańskich pilotów-ochotników, po przystąpieniu USA do wojny w rok później pozostała jeszcze przez dziesięć miesięcy częścią lotnictwa francuskiego i dopiero w lutym 1918 przekształcono ją w 103 Eskadrę Służby Powietrznej Stanów Zjednoczonych. Stworzona przez młodych ludzi z wyższych sfer, była do końca jednostką elitarną. Nigdy nie liczyła więcej niż piętnastu pilotów na raz, a w sumie przez dwadzieścia dwa miesiące jej istnienia przewinęło ich się zaledwie trzydziestu ośmiu. Piloci latali na jednoosobowych aparatach myśliwskich typu Nieuport, a prasa amerykańska była pełna barwnych opisów ich wyczynów. As eskadry, Raoul Lufberry, zestrzelił siedemnaście aeroplanów niemieckich, nim sam został zestrzelony w maju 1918. Por. również przypis do s. 179, Roku 1919" York Harbor to elegancki kurort nad Atlantykiem, na południowym krańcu wybrzeża stanu Maine, stanowiący część jednego z najstarszych miast Ameryki Północnej, siedemnastowiecznego Yorku. Awiaterr... (łamana francuszczyzna w zniekształconej pisowni fonetycznej zamiast: "aviateur, lieutenant, Croix de Guerre, coucher, oui, oui") - lotnik, porucznik. Krzyż Wojenny, przespać się, tak, tak. Nowojorska Biblioteka Publiczna, wybudowana kosztem dziewięciu milionów dolarów w 1911 roku w modnym wówczas eklektycznym stylu neoklasycznym, mieści się na Piątej Alei między Czterdziestą a Czterdziestą Drugą Ulicą. W tym czasie była to druga co do wielkości biblioteka USA, ustępująca tylko Bibliotece Kongresu (Congress Library) w Waszyngtonie. W budynku na Piątej Alei zgromadzono dwa i pół miliona woluminów zajmujących ponad sto dwadzieścia km półek, dalsze półtora miliona dostępne było za pośrednictwem pięćdziesięciu jeden filii. Czerwony kundel(red dog) to prymitywna gra hazardowa,w której każdy z uczestników wpłaca kolejno stawkę do banku i wygrywa, jeśli ma w ręku starszą kartę tego samego koloru, co ta, która zostanie otwarta z nie rozdanej części talii. Bo-ku (francuszczyzna w pisowni fonetycznej zamiast: "beaucoup")-dużo. Florenz Ziegfeld (1867-1932) wsławił się w 1907 roku wystawiając w Nowym Jorku "Szaleństwa 1907" ("Follies of 1907"), nowy typ widowiska rozrywkowego powtarzany następnie corocznie z niesłabnącym powodzeniem do 1927. W widowiskach tych przeplatał dowcipne monologi, skecze i scenki nawiązujące do aktualnych wydarzeń z występami tanecznymi skąpo odzianych girls. Ziegfeld, który w latach dwudziestych był dyktatorem teatru rewiowego, wylansował wiele gwiazd i wielu komików oraz nowy ideał urody kobiecej - smukłych, długonogich, wysportowanych dziewcząt. Od momentu dostania się do jego baletu rozpoczyna się kariera fikcyjnej bohaterki dalszych rozdziałów "Ciężkich pieniędzy", Margo Dowling (por. s. 226 i następne). Jest to aluzja do osoby Thomasa Clarka Duranta (1820-1885), budowniczego kolei i finansisty, głównie dzięki którego energii i uporowi został w latach 1862-1869 wybudowany najtrudniejszy, przeszło tysiącmilowy odcinek pierwszej transkontynentalnej linii kolejowej Union Pacific na trasie z Omahy w Nebrasce do Sacramento w Kalifornii. W 1872 roku wybuchł skandal o milionowe nadużycia poczynione przez towarzystwo budowy kolei, Credit Mobilier of America, które kontrolował właśnie Durant, chociaż nominalnie był tylko przez pewien czas jego wiceprezesem, jednakże dochodzenie prowadzone przez specjalną komisję kongresową nie pociągnęło za sobą właściwie żadnych konsekwencji, być może dlatego, że w aferę było wplątane zbyt wiele wysoko postawionych osobistości życia politycznego. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (Department of the Interior) ma w Stanach Zjednoczonych zupełnie odmienny zakres działania niż ministerstwa o tej nazwie w państwach europejskich. Do jego kompetencji należy między innymi administrowanie terytoriami zamorskimi i wyspami parkami narodowymi, rezerwatami przyrody i Indian, terenami państwowymi, zasobami naturalnymi i wodnymi, poszukiwania geologiczne, ochrona przyrody i środowiska. Przesłuchania baseballistów toczyły się w związku ze skandalem jaki wybuchł w 1919 roku, kiedy wyszło na jaw, że chicagowska drużyna White Sox rozmyślnie przegrywała w meczach pucharowych, przekupiona przez gangi. Dla ratowania nadwerężonego prestiżu obu ogólnonarodowych lig mianowano 8 listopada 1920 roku sędziego federalnego Kenesawa Mountaina Landisa (1866-1944) komisarzem do spraw baseballu, którym pozostawał aż do śmierci. 3 sierpnia następnego roku Landis, któremu nadano przydomek cara baseballowego, wydał wyrok wykluczający drużynę chicagowską z rozgrywek ligowych. Wysokie wymagania etyczne, jakie stawiał graczom i działaczom, szczegółowe przepisy i surowe kary za wszelkie wykroczenia wkrótce przywróciły wiarygodność rozgrywkom tego narodowego sportu amerykańskiego. Jest o tym również mowa w przypisie do s. 103 "42 równoleżnika". Elbert Henry Gary (184(~1927), prawnik z wykształcenia, był jednym z najbliższych współpracowników J.P. Morgana seniora (por. przypis do s. 419). Z jego polecenia zorganizował w roku 1898 Federalne Towarzystwo Stalowe, a w 1901 dokonał wykupu udziałów Carnegiego i utworzył Amerykańską Korporację Stali, którą kierował jako prezes rady nadzorczej od ustąpienia Schwaba w 1903 aż do śmierci. Prowadził długotrwały proces z rządem federalnym, który dążył do rozwiązania Korporacji jako monopolu, zakończony w 1919 niekorzystnym dla rządu orzeczeniem Sądu Najwyższego. W 1905 założył nazwane jego imieniem miasto Korporacji, Gary w Indianie, które w roku 1920 liczyło już blisko sto tysięcy mieszkańców. Jakkolwiek na swój sposób dbały o dobrobyt i warunki pracy robotników, był równocześnie zaciekłym wrogiem związków zawodowych i trwał z uporem przy horrendalnie długim dniu roboczym, co doprowadziło na przełomie lat 1919-1920 do gwałtownego strajku w przemyśle stalowym. Mimo zdławienia strajku Gary musiał wkrótce pod naciskiem opinii publicznej wprowadzić ośmiogodzinny dzień pracy. Harald Pięknowłosy (Harald Haarfager, około 853-933) uważany jest za pierwszego historycznego króla Norwegii. W roku 872 zjednoczył Norwegię, pokonawszy licznych lokalnych władców, czyli jarlów, i ukracając łupiestwo Wikingów, którzy zaczęli masowo migrować do Islandii, Szkocji, Normandii oraz na Orkady i Szetlandy. Święty Olaf (Olaf Haraldson, około 995-1030), jeden z następców Haralda na tronie norweskim, ostatecznie zjednoczył kraj i wprowadził chrześcijaństwo, jednakże opuszczony przez wielmożów został w 1028 roku wypędzony z kraju przez króla duńskiego Kanuta II i znalazł schronienie na Rusi. Kanonizowany w 1164, stał się patronem Norwegii i został uznany za bohatera walk przeciw panowaniu duńskiemu. WinIandia (Vinland) to kraina na wschodnim wybrzeżu Ameryki, do której miał według sag skandynawskich dotrzeć około 1000 roku żeglarz Leif Ericsson. Nazwa pochodzi jakoby od winnej latorośli, którą tam odkrył, co jednak nie pasuje do klimatu Nowej Fundlandii, z którą się najczęściej utożsamia Winlandię. Toteż, w miarę odkrywania coraz nowych śladów przypuszczalnej bytności Wikingów na wybrzeżach amerykańskich umiejscowiano mityczną krainę w różnych regionach, aż po Wirginię na południu, bądź też wywodzono etymologię nie od winorośli, lecz od nazwy terenów pastewnych i przesuwano domniemaną lokalizację Winlandii na północ, aż do Labradoru. Prawo pierwokupu stu sześćdziesięciu akrów, czyli prawie sześćdziesięciu pięciu hektarów ziemi państwowej przed wystawieniem jej na licytację nadawała tak zwana Ustawa o Pierwokupie (Preemption Act) z roku 1841 potencjalnym osadnikom, którzy wnieśli odpowiednie roszczenia i uzdatnili upatrzoną działkę do celów rolniczych. Następną farmę w Minnesocie, o czym jest mowa nieco dalej, Veblenowie uzyskali już na podstawie tak zwanej Ustawy o Nadaniach Osadniczych (Homestead Act) z roku 1862, która przyznawała bezpłatnie prawo własności również stu sześćdziesięciu akrów-ziemi na nowo zasiedlanych terenach zachodnich przybyszom po pięciu latach gospodarowania. Obie ustawy zostały przeforsowane w Kongresie przy silnym oporze stanów wschodnich, które się obawiały odpływu taniej siły roboczej, oraz ziemian z Południa, którzy słusznie przewidywali, że nowi osiedleńcy okrzepłszy wzmocnią szeregi abolicjonistów walczących przeciwko niewolnictwu. Szczególnie druga ustawa przyczyniła się do ogromnej migracji na zachód przybyszów, którzy zagospodarowali prawie czternaście milionów akrów do roku 1870, a ponad osiemdziesiąt milionów do końca stulecia. Carleton College, wraz z przygotowawczą Carleton Academy, zostały założone w 1867 roku w prowincjonalnym Northfield w Minnesocie, początkowo pod nazwą Northfield College. Za wzór posłużyły ortodoksyjne protestanckie uczelnie w Nowej Anglii, a ciało profesorskie zostało w większości utworzone z duchownych kongregacjonalistycznych, sprowadzonych ze wschodnich stanów. Nazwę zmieniono w 1872 roku, kiedy przebojowy rektor, pastor James Strong, nakłonił kupca współwyznawcę z Massachusetts, Williama Carletona, do zapisania college'owi dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Veblen został wysłany do Akademii wkrótce potem, w 1874, a ukończył College w 1880 roku. Buntował się oczywiście w latach studiów przeciwko sztywnemu programowi i purytańskiej atmosferze uczelni, jednakże bliższą znajomość z autorami, których Dos Passos antycypując wymienia nieco dalej jako formatywnych dla kształtowania jego postawy intelektualnej, zawarł dopiero później, już na Wschodzie. Uniwersytet Johnsa Hopkinsa (Johns Hopkins University), nazwany imieniem wielkiego finansisty i filantropa, z którego zapisu powstał w roku 1867, mieści się w Baltimore w stanie Maryland. W tym okresie jeden z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych uniwersytetów amerykańskich, słynął szczególnie z wydziału medycznego: do jego mocnych stron należała również ekonomia i historia. Uniwersytet Yale’a (Yale University) jest po Uniwersytecie Harvarda w Massachusetts i College'u Williama i Mary w Wirginii najstarszą uczelnią amerykańską. Założony w 1701 roku jako szkoła kolegialna kolonii angielskiej Connecticut, mieści się od 1716 w New Haven i nosi od 1718 imię Elihu Yale'a, kupca brytyjskiego, który mu zapisał bibliotekę i majątek. Jest to jedna z najbogatszych i najbardziej renomowanych uczelni USA. W latach 1871-1886 jej rektorem był Noah Porter (1811-1892), pastor Kościoła kongregacyjnego, potem profesor filozofii moralnej i metafizyki, który położył znaczne zasługi dla rozwoju nowoczesnej psychologii. Natomiast jako rektor zapisał się purytańską ortodoksją, zwalczaniem darwinizmu i wszelkich nowych prądów oraz uporczywym obstawaniem przy uświęconych programach studiów. Saga rodu z Laxdalu (Laxdaela Saga) to jedna z obszerniejszych islandzkich sag rodowych, spisana około roku 1250, licząca siedemdziesiąt siedem rozdziałów i wraz z dodaną na końcu genealogią obejmująca okres od końca jedenastego do końca dwunastego wieku. Niemal połowę sagi zajmuje wprowadzenie historyczne, dopiero w trzydziestym drugim rozdziale pojawia się bohaterka zasadniczej akcji, Gudrun, kobieta demoniczna, która swoimi intrygami, mściwością i głupotą doprowadza do zguby otaczających ją mężczyzn, wśród nich ukochanego Kjartana. Do walorów tej sagi należy szczególnie interesujące tło historyczne -przełomowy okres ścierania się dawnych wierzeń pogańskich z nowo wprowadzoną religią chrześcijańską. Spojrzenie w przeszłość ("Looking Backward: 2000-1887") to powieść Edwarda Bellamy'ego (1850-1898), wydana w 1888 i niezmiernie popularna w środowiskach postępowych. Pisana z pozycji utopijnego socjalizmu, maluje kolektywistyczne społeczeństwo Bostonu, widziane oczami bohatera, który się budzi po stu trzynastu latach snu hipnotycznego. Po polsku utopia Bellamy'ego ukazała się pod tytułem "W roku 2000" już w dwa lata po wydaniu oryginału. Henry George (1839-1897) to radykalny ekonomista i publicysta amerykański, który się wsławił głównie swoimi dociekaniami przyczyn postępującej pauperyzacji szerokich rzesz przy jednoczesnym wzroście majątku narodowego. Panaceum na wszystkie bolączki społeczne upatrywał w anachronicznej teorii jednego podatku od własności ziemskiej, do której prawo chciał zapewnić wszystkim. O jego głównym dziele, "Postęp i nędza" ("Progress and Poverty",1879),jest obszernie mowa w przypisie do s. 406 "Roku 1919". Uniwersytet Cornella (Cornell University) został otwarty w 1868 roku w miejscowości Ithaca w stanie Nowy Jork, za sprawą i za pieniądze Ezry Cornella (1807-1874), który się dorobił majątku jako twórca i główny udziałowiec Towarzystwa Telegraficznego Western Union (por. przypis do s. 321). Cornell zadbał o wprowadzenie do statutu uczelni wielu innowacji programowych, rewolucyjnych na owe czasy. Na Uniwersytecie Cornella wykładał w 1891 profesor James Laurence Laughlin (1853-1933), który się pierwszy poznał na talencie Veblena, a zostawszy w rok później dziekanem Wydziału Ekonomii Politycznej na otwieranym właśnie (głównie za pieniądze Johna D. Rockefellera) Uniwersytecie Chicagowskim (University of Chicago) wystarał się Veblenowi o wykłady zlecone. Tak zwana Kolumbijska Wystawa Światowa (World's Columbian Exposition) została oficjalnie otwarta dla publiczności dopiero 1 maja 1893, jednakże obchody inauguracyjne dla uczczenia czterechsetlecia odkrycia Ameryki przez Kolumba odbyły się na jej terenach już w dniach 20-23 października 1892. Wystawa, która była rzeczywiście wydarzeniem na skalę światową, trwała do 8 stycznia 1894 roku, kiedy to prawie wszystkie wspaniałe budynki oraz zgromadzone w nich eksponaty i dzieła sztuki spłonęły w wielkim pożarze. Teoria klasy próżniaczej ("The Theory of the Leisure Class"), pierwsza książka Veblena, opublikowana w roku 1899 (wydanie polskie w tłumaczeniu Janiny i Krzysztofa Zagórskich, PWN 1971), wywołała ogromne poruszenie swoją miażdżącą krytyką warunków ekonomicznych i społecznych. W namiętnej sarkastycznej formie dowodził w niej Veblen, że współczesne stosunki amerykańskie są kontynuacją feudalnego podziału społeczeństwa na klasę, której jedyną rację bytu stanowi "pokazowe próżniactwo i pokazowa konsumpcja" ("conspicuous leisure and conspicuous consumption"), oraz klasę, która swoją pracą utrzymuje całe społeczeństwo. Oczywiście pochwalna recenzja pióra Williama Deana Howellsa ( 1837-1920), opublikowana na pierwszych stronach dwu kolejnych numerów tygodnika "Literature", miała dla rozgłosu książki nie byle jakie znaczenie, pisarz ten bowiem, pamiętany dzisiaj właściwie tylko jako autor jednej czy dwóch powieści, był w tym czasie czymś w rodzaju dyktatora literatury amerykańskiej. Tezaurus Rogetato skrócony tytuł "Tezaurusa słów i zwrotów angielskich" ("Thesaurus of English Words and Phrases"), opublikowanego po raz pierwszy w roku 1852 przez angielskiego lekarza i leksykografa, Petera Marka Rogeta ( 1779- 1869), który zbierał do niego materiały blisko przez pięćdziesiąt lat. Dzieło to, aktualizowane okresowo najpierw przez jego syna i wnuka, a następnie przez innych leksykografów, stanowi do dziś nieprześcigniony słownik synonimów i antonimów', używany przez wszystkich piszących po angielsku. Rzecz jasna, zawiera on również wiele słów uczonych i rzadko używanych, które mogły być trudno zrozumiałe dla słuchaczy Veblena. Uniwersytet Lelanda Stanforda Juniora (Leland Stanford Junior University) w Palo Alto w Kalifornii został ufundowany w roku 1891 przez magnata kolejowego i byłego gubernatora Kalifornii, Lelanda Stanforda seniora, ku pamięci jego syna, którego imię nosi. Obdarowany na początek dotacją dwudziestu milionów dolarów, stał się od razu najważniejszą prywatną uczelnią na zachód od Missisipi. Jest koedukacyjny i słynie z prowadzonych na szeroką skalę prac badawczych. PhiBetaKappa to najstarsza korporacja akademicka o zasięgu ogólnokrajowym, założona w 1776 roku w College'u Williama i Mary w Wirginii jako (teoretycznie tajne) honorowe stowarzyszenie grupujące wybijających się studentów. Przynależność do niego stanowiła często decydujący atut w dalszej karierze. Akademos był attyckim herosem, którego grób, otoczony gajem platanów i oliwek, mieścił się na przedmieściu Aten. Tu około 387 roku przed naszą erą Platon założył swoją szkołę filozoficzną nazwaną od imienia herosa Akademią. Gaj Akademosa to dzisiaj górnolotne określenie wyższej uczelni. Przyjaciel Davenport to Herbert Joseph Davenport (1861-1931), profesor ekonomii, wówczas na Uniwersytecie Stanu Missouri (University of Missouri) w mieście Columbia, najstarszym uniwersytecie stanowym na zachód od Missisipi, otwartym w roku 1841. Veblen wykładał tu w latach 1911-1918. Teoria przedsiębiorstwa kapitalistycznego ("The Theory of Business Enterprise") ukazała się w roku 1904, Instynkt dobrej roboty ("The Instinct of Workmanship") - w 1914, Uświęcone interesy a prosty człowiek ("The Vested Interests and the Common Man") - w 1919. Eugene Victor Debs (1855-1926) był jednym z najwybitniejszych działaczy robotniczych Ameryki na początku stulecia. Palacz na kolei Indianapolis-Terre Haute od piętnastego roku życia, w roku 1880 został sekretarzem-skarbnikiem Bractwa Palaczy Kolejowych, a w 1893 przewodniczącym zorganizowanego przez siebie Związku Kolejarzy (American Railway Union). W roku 1898 był wespół z Victorem Bergerem założycielem Amerykańskiej Partii Socjaldemokratycznej, przekształconej w 1901 w Partię Socjalistyczną. Kandydował pięciokrotnie z ramienia socjalistów na stanowisko prezydenta USA, uzyskując za każdym razem większą liczbę głosów (95 tysięcy w 1900, 402 - w 1904, 421- w 1908, 897 - w 1912 i 920 - w 1920). W tych ostatnich wyborach kandydował z więzienia w Atlancie, do którego wtrącono go w roku 1918 na dziesięć lat z paragrafu o działalności wywrotowej (za wygłaszanie mów antywojennych). W 1921 roku został ułaskawiony przez prezydenta Hardinga, jednak nigdy nie przywrócono mu praw obywatelskich. Por. również przypisy do stron 94 i 389. Wobblisami (wobblies) nazywano członków IWW, założonej w roku 1905 wpływowej radykalnej organizacji związkowej pod nazwą Industrial Workers of the World (Robotnicy Przemysłowi Świata), stawiającej sobie za cel zrzeszenie zarówno wykwalifikowanych, jak i niewykwalifikowanych oraz sezonowych robotników wszystkich branż. Biografie dwu spośród założycieli związku, Eugene Debsa ("Miłośnik ludzkości") i Williama Haywooda ("Wielki Bill"), przedstawił Dos Passos na stronach 41-43 i 101-104 "42 równoleżnika", gdzie fikcyjnym członkiem i działaczem IWW jest Fainy McCreary (Mac). Na stronach 396-397 i 428-432 "Roku 1919" mają swoje biografie dwaj głośni męczennicy organizacji, Joe Hill (w rozdziale pod takim tytułem) oraz Wesley Everest ("Paul Bunyan"), a trzeci, Frank Little, wspomniany jest przez fikcyjnego powieściowego wobblisa Bena Comptona (por. przypis do s. 422 "Roku 1919"). Zob. także przypis do s. 479. Cesarstwo niemieckie a rewolucja przemysłowa ("Imperial Germany and the Industrial Revolution") ukazało się w roku 1915, a Natura pokoju ("An Inquiry into the Nature of Peace") - w 1917. Wielki pokazowy proces stu jeden wobblisów rozpoczął się w Chicago 1 kwietnia i trwał do końca sierpnia 1918 roku. Piętnastu oskarżonych z sekretarzem generalnym "Wielkim Billem" Haywoodem otrzymało po dwadzieścia lat więzienia, trzydziestu trzech dalszych - po dziesięć, trzydziestu pięciu - po pięć, reszta – poniżej pięciu. Główną podstawą oskarżenia była tak zwana ustawa o szpiegostwie. W 1920 roku, gdy sprawa znajdowała się w apelacji, dziesięciu wypuszczonych za kaucją oskarżonych z samym Haywoodem zbiegło do Związku Radzieckiego; pozostałych zwolniono na podstawie amnestii w latach dwudziestych, gdy histeria wojenna i antysocjalistyczna nieco ustąpiła. Tarcza ("The Dial",1880-1926) wychodziła początkowo w Chicago jako konserwatywny miesięcznik krytycznoliteracki, jednakże zmieniła zupełnie charakter po przeniesieniu redakcji w 1918 roku do Nowego Jorku, gdzie do współpracy wciągnięta została cała plejada najświetniejszych postępowych myślicieli i publicystów. Było to w znacznej mierze zasługą dziedzica milionowej fortuny, Scofielda Thayera, który pismo finansował i redagował w latach 1919-1925 i uczynił z niego jeden z najbardziej cenionych periodyków literackich Stanów, lansujący nowe prądy artystyczne i prezentujący prawie wszystkich wybitnych autorów lat dwudziestych, zarówno amerykańskich, jak obcych. Nowa Szkoła Nauk Społecznych (New School for Social Research) została założona w 1919 roku w Nowym Jorku przez grupę liberalnych naukowców i publicystów jako koedukacyjna uczelnia dokształcająca dorosłych w zakresie ekonomii, socjologii, politologii, później także filozofii i psychologii. W roku 1933, korzystając z napływu europejskich uczonych szukających w Ameryce schronienia przed prześladowaniami rozmaitych totalizmów, utworzono przy niej Podyplomowe Studium Nauk Politycznych i Społecznych, nazywane popularnie Uniwersytetem na Wygnaniu. Federacja Techniczna (The Technical Alliance) była efemerydą, która istniała niespełna rok (1921-1922) i umarła śmiercią naturalną wskutek kłopotów finansowych oraz niesnasek wśród organizatorów. Została utworzona według pomysłu Veblena jako rodzaj sowietu techników, mającego za zadanie śledzenie stosunków gospodarczych i społecznych i próbę ich uzdrawiania, przy czym pojęciu technika nadawał Veblen bardzo szerokie znaczenie fachowca w jakiejkolwiek dziedzinie wiedzy. I tak w skład komitetu organizacyjnego wchodziło dwóch lekarzy, dwóch architektów, trzech ,inżynierów elektryków, ekspert od spraw mieszkaniowych, statystyk, buchalter, leśnik, Fizyk, chemik oraz dwóch pedagogów. W krótkim okresie swojej działalności Federacja zdołała opracować raporty o sytuacji w przemyśle drzewnym i kopalnictwie węgla oraz o zaopatrzeniu rynku w mleko i przedmioty zbytku. Brytyjski strajk generalny wybuchł 3 maja 1926 roku i chociaż trwał zaledwie dziesięć dni, odbił się głośnym echem na całym świecie. Powodem był lokaut zarządzony przez właścicieli kopalń wobec górników, którzy się sprzeciwiali obniżkom płac i przedłużeniu czasu pracy. Kongres Związków Zawodowych, który ogłosił strajk generalny, by uzyskać odnowienie dotychczasowych subsydiów rządowych dla górników, wycofał się przerażony chaosem, jaki ogarnął kraj, górnicy jednakże strajkowali jeszcze do listopada, nim ulegli przyjmując nowe gorsze warunki pracy. Warren Gamaliel Harding (1865-1923), jako kandydat Partii Republikańskiej, prowadził kampanię przed wyborami prezydenckimi 1920 roku pod hasłem "Powrotu do normalki" ("Back to Normalcy"). Słowo "normalcy" było wówczas w języku angielskim mniej więcej takim samym nowotworem-potworkiem jak "normalka" w polskim (zamiast przyjętego słowa "normality", czyli "normalność") i wywoływało wiele sprzeciwów, ale okazało się chwytliwe, bo Harding wybory wygrał ogromną większością głosów. Jednakże jego prezydentura trwała krótko, bo po dwu- i pół roku umarł nagle w niewyjaśnionych okolicznościach. Jako prezydent zapisał się zresztą wyjątkowo niechlubnie, swoją naiwnością dopuścił bowiem do skandalicznych afer korupcyjnych w najwyższych sferach rządowych, o czym jest obszernie mowa w przypisie do s. 101 "Roku 1919". Por. również przypis do s. 136. Medycznego terminu dementia praecox (łac.), otępienie wczesne, używał Veblen w artykułach wstępnych pisanych do "Tarczy" w latach 1919-1920 na określenie starczego uporu, z jakim skostniałe instytucje kapitalistyczne broniły swoich przywilejów przed wszelkimi próbami reform. Ivanhoe to jedna z najgłośniejszych powieści historycznych sir Waltera Scotta, wydana w 1819 roku. Yellowstone to pierwszy na świecie park narodowy, założony w 1872 roku w Górach Skalistych na pograniczu stanów Wyoming, Montana i Idaho. Obfituje we wspaniałe kaniony, wodospady i gejzery oraz w liczne gatunki żyjących wolno zwierząt, które się znajdują pod ścisłą ochroną. Pikes Peak to szczyt w Górach Skalistych, dwadzieścia parę kilometrów na zachód od Colorado Springs. Chociaż nie najwyższy w tym masywie (ma 4301 metrów), stanowi szczególną atrakcję, gdyż jest widoczny z daleka z wielkich prerii. Został dla Amerykanów odkryty w 1806 roku przez Zebulona Pike'a (1779-1813), oficera, który na zlecenie armii prowadził rozpoznanie dzikich terytoriów zachodnich, i nazwany jego imieniem chociaż oczywiście był znacznie wcześniej znany nie tylko Indianom, ale i Hiszpanom, którzy mieli dla niego swoje nazwy. Ramona (1884) to najgłośniejsza powieść bardzo wówczas popularnej pisarki, Helen Hunt Jackson (183~1885). Wykorzystując swoje doświadczenia z udziału w rządowej komisji do badania warunków życia Indian, zaprezentowała ona w romansowej formie miażdżące oskarżenie nieludzkiego traktowania zarówno ich, jak i Meksykanów przez zachłannych amerykańskich osadników w południowej Kalifornii. był pierwszą uczelnią w tym regionie Stanów, założoną w 1874 w Colorado Springs. John Davison Rockefeller (1839-1937), syn wędrownego sprzedawcy patentowanych lekarstw, stał się w powszechnym odczuciu znienawidzonym uosobieniem bezwzględnego kapitalisty. W 1870 roku założył Standard Oil Company i dzięki rozmaitym genialnym machinacjom zapewnił sobie w ciągu dekady pozycję faktycznego dyktatora amerykańskiego przemysłu naftowego. Był pierwszym miliarderem w dziejach USA i uchodził za najbogatszego wówczas człowieka świata. Już w owym okresie znaczną część swojej fortuny przeznaczał na cele społeczne, jak na przykład założenie wspomnianego wcześniej Uniwersytetu Chicagowskiego. Później, w 1913 roku, stworzył sławną Fundację Rockefellera. Por. również przypis do s. 418. Ogród Bogów (Garden of the Gods) to około pięciusetakrowy teren między Colorado Springs a Manitou Springs, z fantastycznymi formacjami różnokolorowego piaskowca, przypominającymi olbrzymie mrowiska i noszącymi indywidualne pomysłowe nazwy. Urwiska Austin (Austin Bluffs) to niewysokie formacje górskie na północ od Colorado Springs. Chartgoriczynie bios ("The Hound of Heaven", 1893) to sławny wiersz poety angielskiego, Francisa Thompsona (1859-1907), dostępny w polskim przekładzie Stanisława Helsztyńskiego w trzecim tomie antologii "Poeci języka angielskiego" (PIW 1974). Wśród zaskakujących obrazów kosmicznych przedstawia tu poeta jakby swoją autobiografię uciekiniera od zbawczej miłości Boga. Miasto straszliwej nocy ("The City of Dreadful Night",1874) to głośny długi wiersz poety szkockiego, Jamesa Thomsona (1834-1882), utwór, który swoim pesymistycznym nastrojem wywarł znaczny wpływ na twórczość autorów fin-de-siecle'u. Maluje w nim Thomson obraz imaginacyjnego miasta grozy i rozpaczy, dantejskiego piekła ziemskiego, nad którym panuje wyniosłe i posępne uosobienie Melancholii. Człowiek z motyką ("The Man with the Hoe", 1899) to retoryczny wiersz poety amerykańskiego Edwina Markhama (1852-1940), dostępny w polskim tłumaczeniu Czesława Miłosza w tomie jego przekładów poetyckich "Mowa wiązana" (PIW 1986). Wiersz ten, napisany pod wpływem obrazu o tym samym tytule pędzla malarza francuskiego Jeana Francois Milleta (1813-1875), jest namiętnym oskarżeniem degradacji duchowej, na jaką skazuje człowieka praca fizyczna ponad siły. Vassar ColIege w miejscowości Poughkeepsie na wschodnim brzegu Hudsonu w stanie Nowy Jork jest jedną z najbardziej renomowanych prywatnych uczelni dla dziewcząt. Nazwana imieniem Matthew Vassara, bogatego miejscowego piwowara, z którego inicjatywy i funduszów powstała w 1861 roku, uczelnia otworzyła pionierskie wydziały muzyki i wychowania fizycznego oraz pierwsze w Stanach Zjednoczonych studium tak zwanej euteniki (euthenics), mającej przyczynić się do polepszenia warunków egzystencji człowieka przez oparte na naukowych zasadach kształtowanie jego otoczenia. Dom HulIa (Hull House), tak zwany dom opiekuńczy (por. przypis do s. 248 "Roku 1919"), założony został w 1889 roku przez dwie chrześcijańskie społeczniczki, Jane Addams (1860-1935) i Ellen Gates Starr (1859-1940), w starej czynszowej kamienicy niejakiego Hulla (stąd nazwa) przy South Halstead Street na chicagowskiej Zachodniej Stronie (West Side), dzielnicy slumsów zamieszkanej wówczas w znacznej części przez europejskich imigrantów. Dom Hulla prowadził szeroką działalność społeczną (pomoc lekarska, poradnictwo rodzinne, opieka nad dziećmi i kobietami), oświatową (kursy zawodowe i dokształcające oraz językowe dla imigrantów) i rekreacyjną. Jane Addams, która położyła później również ogromne zasługi w walce o ustawodawstwo społeczne i prawa kobiet oraz w międzynarodowym ruchu na rzecz pokoju (była laureatką pokojowej nagrody Nobla w roku 1931 ), opisała historię kierowanej przez siebie placówki w dwóch klasycznych tomach: "Dwadzieścia lat w Domu Hulla" ("Twenty Years at Hull House",1910), i "Drugie dwadzieścia lat w Domu Hulla" ("The Second Twenty Years at Hull House", 1930). Port ("The Harbor") to bestseller roku 1915 (miał sześć wydań w ciągu miesiąca po ukazaniu się) i jedna z ważniejszych demaskatorskich powieści społecznych swojej epoki. Jej bohater, młody człowiek o ambicjach literackich, wychowuje się w cieniu portu nowojorskiego, którego przemiany nieuchronnie wyznaczają etapy jego życia: spod wpływów ojca, przedstawiciela dziewiętnastowiecznej patriarchalnej gospodarki morskiej, dostaje się on pod wpływ teścia budującego dwudziestowieczną monopolistyczną machinę portową, by ostatecznie zwrócić się ku opozycyjnemu światopoglądowi swego dawnego kolegi uniwersyteckiego, który jako radykalny działacz związkowy organizuje zdławiony brutalnie strajk robotników portowych. Siłę powieści stanowi jej autentyzm wyrosły z osobistych doświadczeń autora, Ernesta Poole'a (1884-1950), który po ukończeniu Princetonu w 1902 roku osiadł na trzy lata w pierwszym nowojorskim domu opiekuńczym, pomagał Uptonowi Sinclairowi w zbieraniu materiałów do jego sławnego "Grzęzawiska", pisał demaskatorskie artykuły do redagowanego przez Lincolna Steffensa "McClure's Magazine" i innych podobnych czasopism oraz był korespondentem radykalnych pism amerykańskich w Rosji podczas rewolucji 1905, a następnie 1917 roku, jak również korespondentem wojennym w Niemczech i Francji w latach pierwszej wojny światowej. Grzęzawisko ("The Jungle",1906) Uptona Sinclaira ( 1878-1968), wielokrotnie wznawiane w Polsce przed wojną i po wojnie w przekładzie Andrzeja Niemojewskiego,jest bodajże najsławniejszą powieścią wyrosłą z ruchu tak zwanych gnojodłubów (por. przypis do s. 61). Przerażający obraz stosunków panujących w chicagowskich rzeźniach i fabrykach konserw, jaki Sinclair tu odmalował, skłonił prezydenta Teodora Roosevelta do zarządzenia specjalnych dochodzeń, które doprowadziły do wydania tak zwanej Ustawy o Czystej Żywności i Lekach (Pure Food and Drug Act). Perspektywy życia amerykańskiego ("The Promise of American Life", 1909) to traktat polityczno-społeczny, który rozsławił nazwisko ówczesnego redaktora fachowego pisma "Architectural Record", Herberta Croly'ego (1869-1930). Croly rozważa tu sposoby dostosowania demokracji amerykańskiej do nowych warunków ekonomiczno-społecznych epoki industrializacji i głosi potrzebę większej ingerencji rządowej w działalność prywatnych przedsiębiorstw, jakiej jego zdaniem wymaga dobro publiczne. Jego poglądy wywarły pewien wpływ na doktrynę polityczną prezydentów Teodora Roosevelta i Woodrowa Wilsona ukrócania wszechwładzy i samowoli trustów i monopoli. Croly jest dzisiaj pamiętany głównie jako założyciel (w 1914 roku) i dożywotni redaktor wpływowego liberalnego tygodnika "Nowa Republika" ("The New Republic"). Doktor Muck to niemiecki dyrygent Karl Muck (1859 1940), który uzyskał tytuł doktora filozofii w 1880 w Heidelbergu, poświęcił się jednak karierze muzycznej i dyrygował czołowymi orkiestrami w Niemczech, Austrowęgrzech i Szwajcarii. W latach 1906-1908i1912-1917był dyrygentem Bostońskiej Orkiestry Symfonicznej (Boston Symphony Orchestra), jednej z najstarszych (założonej w 1881 roku) i najbardziej renomowanych w Ameryce. Jako obywatel wrogiego państwa został internowany po przystąpieniu USA do wojny, a po jej zakończeniu powrócił do Niemiec. Ekscesy niemieckich U -Bootów, czyli łodzi podwodnych, były stałym tematem prasy amerykańskiej od chwili, kiedy 7 maja 1915 roku niemiecki U-Boot zatopił bez ostrzeżenia koło wybrzeży Irlandii "Lusitanię", brytyjski statek pasażerski z tysiącem dziewięciuset dwudziestoma czterema osobami na pokładzie. Blisko tysiąc dwieście osób poniosło śmierć, w tym stu czternastu obywateli amerykańskich. Wywołało to w Stanach Zjednoczonych ogromne oburzenie i spowodowało wymianę not między prezydentem Wilsonem a ambasadorem niemieckim w Waszyngtonie von Bernstorffem, która trwała do lutego następnego roku, kiedy Niemcy zgodziły się ostatecznie wypłacić odszkodowania rodzinom ofiar. Oczywiście nie rozstrzygnęło to meritum sprawy, gdyż Stanom Zjednoczonym chodziło o bezpieczeństwo i wolność żeglugi handlowej w ogóle, a stanowisko Niemiec w tej sprawie było zmienne i wykrętne, incydenty z łodziami podwodnymi zaś nie ustawały. Wreszcie w styczniu 1917 roku Niemcy oficjalnie oznajmiły wznowienie działalności łodzi podwodnych, tym razem przeciwko wszystkim statkom alianckim i neutralnym. Wojna podmorska była jednym z najważniejszych czynników, które zmobilizowały amerykańską opinię przeciwko Niemcom i przypieczętowały w rezultacie ich klęskę, kiedy Stany Zjednoczone włączyły się do walki po stronie państw Ententy. Chodzi o wybory prezydenckie, które się odbyły 4 listopada 1916 roku i otworzyły drogę do drugiej kadencji prezydentowi Wilsonowi. Jego kontrkandydatem z ramienia partii republikańskiej był sędzia sądu najwyższego Charles Evans Hughes (1862-1948), o którym wspomina matka Mary French parę stron dalej. Obszernie o tych wyborach jest mowa w przypisie do s. 88 "Roku 1919". Hiszpanką nazywano grypę, której światowa epidemia rozpoczęła się w roku 1917 w Hiszpanii i do roku 1920 wędrowała z kraju do kraju, pochłaniając w sumie, jak się szacuje, około dwudziestu milionów ludzi. Dos Passos, umiejscawiając ją na wiosnę 1917 roku, antycypuje prawdziwy przebieg wydarzeń o blisko półtora roku, gdyż epidemia ogarnęła Stany Zjednoczone dopiero we wrześniu 1918. Spowodowała prawdziwą panikę i dezorganizację życia i pociągnęła za sobą śmierć czterystu do pięciuset tysięcy' Amerykanów, nie licząc osób zmarłych następnie w wyniku powikłań. Cribbage to gra w karty popularna w krajach anglosaskich, w której może brać udział różna liczba osób. Celem gry jest zgromadzenie określonej ilości punktów za różnie wykładane kombinacje kart. Audytorium (The Auditorium) to jeden z najsławniejszych budynków Chicago, wzniesiony w latach 1887-1889 na rogu Congress Street i Michigan Avenue według projektu architektów Dankmara Adlera i Louisa Sullivana (por. przypis do s. 379). Ten potężny dziesięciopiętrowy gmach mieścił przede wszystkim hotel i operę, a w dwudziestopiętrowej części wieżowej także liczne biura. Był na owe czasy cudem inżynierii (dzieło Adlera), jak również wystroju zewnętrznego i wewnętrznego (dzieło Sullivana). Sala operowa, obliczona na cztery tysiące osób, słynęła z absolutnej widzialności i słyszalności z najdalszego miejsca wszystkiego, co się działo na scenie. Na inauguracji 9 grudnia 1889 roku, którą zaszczycił swoją obecnością między innymi nowo wybrany prezydent Benjamin Harńson, śpiewała wielka Adelina Patti, otwierając długą listę sław, które tu występowały. Audytorium ze swymi restauracjami, cukierniami i salami wystawowymi stanowiło modne miejsce spotkań mieszkańców Chicago do 1929 roku, kiedy to Chicagowska Opera Komunalna przeniosła się do nowej siedziby (por. przypis do s. 465). W 1946 roku gmach Audytorium przeszedł na własność niedawno powstałego Uniwersytetu Roosevelta. Pętla (The Loop) to główna dzielnica handlowa w centrum Chicago, obejmująca siedem kwartałów wokół pryncypalnej State Street. Nazwa wywodzi się od otaczającej ten obszar pętlą linii kolei nadziemnej. Spumoni (wł.) to lody w warstwach o różnych barwach, smakach i konsystencji, podawane niekiedy z kandyzowanymi owocami i orzechami. Przyjacielska Brygada Odbudowy (Friends Reconstruction Unit) to jedna z organizacji pomocy powojennej dla zniszczonych krajów, prowadzona przez kwakrów, którzy nazywają się oficjalnie Towarzystwem Przyjaciół (Society of Friends). Szerzej o ich działalności jest mowa w przypisie do s.126 "Roku 1919". Oponentami moralnymi (conscientious objectors nazywano ludzi, którzy odmawiali służby wojskowej i udziału w wojnie ze względów religijnych i moralnych. 31 maja 1918 roku sekretarz wojny, Newton D. Baker, wydał rozporządzenie, mocą którego oponenci moralni mieli być zwalniani od służby wojskowej pod warunkiem, że przystąpią bezpłatnie do prac rolnych. Dotyczyło to jednak w praktyce tylko poborowych, którzy mogli się wykazać przynależnością do sekt zabraniających posługiwania się bronią, a więc kwakrów, mennonitów, badaczy Pisma Świętego i tym podobnych. Natomiast pacyfistów i radykałów protestujących przeciwko wojnie i poborowi traktowano bezwzględnie, skazując ich na wieloletnie częstokroć więzienie. Oponentem moralnym jest jeden z głównych bohaterów "Roku 1919", Ben Compton. Ywka (Y.W.C.A.) to ukonstytuowane w latach 1875-1877 Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodych Kobiet (Young Women's Christian Association), żeński odpowiednik bardziej znanej Ymki, czyli Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Młodych Mężczyzn (Young Men's Christian Association). Instytut Carnegiego to otwarty w 1905 roku Instytut Technologii imienia Carnegiego (Carnegie Institute of Technology), uczelnia ufundowana przez przemysłowca milionera, Andrew Carnegiego (1835-1919, któremu Dos Passos poświęcił rozdział "Książę pokoju" w "42 równoleżniku" (strony 254-255). Oprócz wydziałów inżynierskich, szczególnie górniczych i hutniczych, Instytut miał także wydziały architektury, sztuk pięknych, dramaturgii, bibliotekarstwa oraz opieki społecznej. Fanny Sellins (nie Sellers, jak pisze omyłkowo Dos Passos), czterdziestodziewięcioletnia działaczka Związku Górników (United Mine Workers, por. przypis do s. 473), próbowała powstrzymać pijanych ludzi szeryfa. którzy ?9 sierpnia 1919 roku zaczęli strzelać do górników pikietujących Towarzystwo Stalowe Allegheny (Allegheny Steel Company) w miejscowości West Natrona w Pensylwanii niedaleko Pittsburgha. Powalono ją i zastrzelono, po czym jeden z oprawców zmiażdżył jej czaszkę. Jej ciało wciągnięto za nogi do ciężarówki, wraz z trupem zabitego górnika. Winnych nie próbowano nawet postawić przed sądem, chociaż fotografia pani Sellins na marach. z głęboko wklęśniętym od uderzenia czołem, była szeroko kolportowana przez organizacje robotnicze. Naród ("The Nation") to tygodnik poświęcony polityce, literaturze i sztuce, założony w Nowym Jorku w 1865 roku. Jakkolwiek przechodził przez różne etapy organizacyjne i redakcyjne, utrzymywał niezmiennie liberalne, a w niektórych okresach radykalne oblicze. Kupiony w roku 1908 przez właściciela nowojorskiej gazety ,.Evening Post", Oswalda (Harrisona Villarda (1872-1949, stał się pod jego redakcją (1918-1933) jednym z czołowych organów liberalnych intelektualistów. Zabierał głos we wszystkich istotnych sprawach politycznych i społecznych, a także lansował nowe kierunki literackie i artystyczne i drukował wielu najwybitniejszych pisarzy epoki. William Zebulon Fosler (1881-1961), urodzony w Massachusetts, był od młodych lat robotnikiem wędrownym. W 1900 roku wstąpił do Socjalistycznej Partii Ameryki (por. przypis do s. 404 "Roku 1919"), w I909 - do IWW (por. przypis do s. 93 "Ciężkich pieniędzy"), w 1919 był jednym z organizatorów Komunistycznej Partii Ameryki, a od 1921 do 1932 i od 1945 do 1957 przewodniczącym jej Komitetu Centralnego. W latach 1924, 1928, 1932 kandydował z jej ramienia na prezydenta USA, a w 1930 - na gubernatora stanu Nowy Jork. W latach 1916-1921 działał z ramienia Amerykańskiej Federacji Pracy (por. przypis do s. 131) wśród robotników przemysłu stalowego i mięsnego oraz pracowników kolei, a w 1919 był jednym z przywódców głośnego, lecz przegranego strajku przeciwko Amerykańskiej Korporacji Stali (por. przypis do s. 44). John Fitzpatrick ( 1877-1946), przybyły z Irlandii w wieku dwunastu lat, pracował za młodu jako kowal i do końca życia pozostał członkiem Związku Zawodowego Kowali. W roku 1902 wybrany po raz pierwszy na przewodniczącego Chicagowskiego Oddziału Amerykańskiej Federacji Pracy, od roku 1906 wybierany był na to stanowisko jeszcze czterdziestokrotnie. Po swojej początkowej kadencji stał się jednym z pierwszych płatnych działaczy związku. W roku 1919 należał obok Fostera do głównych przywódców strajku w przemyśle stalowym Pensylwanii, później jednakże ich drogi całkowicie się rozeszły, Fitzpatrick bowiem opowiedział się zdecydowanie przeciwko komunizmowi i do końca życia zwalczał jego wpływy w Federacji. Zapisał się chlubnie czynną pomocą w zwalczaniu gangsteryzmu, w jaką zaangażował związek w latach trzydziestych. Burleska (burlesque) to typowo amerykański rodzaj teatru rewiowego o dwuznacznej reputacji, wprowadzonego w połowie dziewiętnastego wieku w Nowym Jorku. Obok występów komików, scenek slapstickowych, skeczów, parodii popularnych przed-stawień i aktualnych wydarzeń - główną atrakcję dla męskiej publiczności stanowiły występy girlasek rozebranych do granic dopuszczalności. To właśnie z burleski wywodzi się strip tease. Urzędnicy z Partii Demokratycznej wynosili się z Waszyngtonu, kiedy po drugiej kadencji prezydenta Wilsona objął 4 marca 1921 rządy Warren Harding, przedstawiciel Partii Republikańskiej. który naturalnie wprowadzał na urzędy swoich ludzi. Chili (zamiast: chile) concarne (hiszp.) - papryka z mięsem. Potrawa popularna szczególnie w Ameryce Południowej, rodzaj pikantnego gulaszu wołowego z mieloną lub sproszkowaną papryką i zwykle z fasolą. Bouilla baisse (fr.) to specjalność prowansalska, danie o konsystencji gęstej zupy z różnych gatunków ryb i skorupiaków morskich gotowanych w wodzie lub białym winie i przyprawionych czosnkiem, pomidorami, oliwą i szafranem. Ksiądz Kaziński był to słowacki proboszcz rzymskokatolickiej parafii Świętego Michała w Braddoel: w Pensylwanii, siedzibie dawnych stalowni Carnegiego (por. przypis do s. 317 "Roku 1919"). Źródła podają jego nazwisko w rozmaitej formie, bądź to zniekształconej przez angielskojęzycznych autorów, bądź też już uprzednio dziwacznie zamerykanizowanej. W książce Williama Zebulona Fostera (por. przypis do s.124) "The Great Steel Strike and Its Lessons" ("Wielki strajk w przemyśle stalowym i nauki z niego płynące'~, 1920) figuruje on jako ksiądz Adelbert Kazincy. "Raport o strajku roku 1919 w przemyśle stalowym, sporządzony przez Komisję Śledczą Światowego Ruchu Międzykościelnego" ("Raport on the Steel Strike of 1919 by the Commission of Inquiry, the Interchurch World Movement". 19?0), przed którą to Komisją proboszcz z Braddock zeznawał w charakterze świadka, podaje jego nazwisko w formie Kazinci. Etykietkę "czerwonego" przylepiono mu dlatego, że nieustraszenie bronił racji strajkujących hutników, wspierany w tym przez pastora również Słowackiego Kościoła Luterańskiego w tymże Braddock, wielebnego Charlesa Molnara. Foster pisze: "W ciemnej nocy ucisku jasny promień wolności świecił z Braddock (..., gdzie) czoło Trustowi Stalowemu i jego pachołkom stawił bohaterski ksiądz Słowak (...) Trzymał on bramy swego kościoła otwarte dla strajkujących, przekształcał nabożeństwa w mityngi i nie zaniedbywał niczego, by zachęcić ludzi do wytrwania. Strajkujący hutnicy schodzili się do jego kościoła z odległości wielu mil, i to zarówno protestanci, jak katolicy. Okoliczni duchowni, którzy się sprzeciwiali strajkowi, tracili wiernych..." I dalej: "Postawa księdza Kazincy'ego wywoływała wściekłą wrogość towarzystw stalowych. Nie miały one odwagi zaatakować go cieleśnie ani zamknąć jego kościół zwykłymi <> metodami, ale próbowały wszystkiego innego". Kiedy nie poskutkowała interwencja u miejscowego biskupa ani rozliczne groźby, towarzystwa spowodowały cofnięcie parafii przez bank zaciągniętej pożyczki hipotecznej. Uratowali parafię głodujący górnicy, którzy od razu po nabożeństwie samorzutnie zebrali między sobą potrzebne natychmiast tysiąc dwieście dolarów, a następnego dnia donieśli jeszcze kilkaset. Samuel Gompers (1850-1924), urodzony w Londynie i w wieku trzynastu lat przywieziony przez rodziców do Ameryki, poszedł od razu do pracy w wytwórni cygar. W wieku dwudziestu czterech lat stanął na czele komórki związkowej pracowników swojej branży, a w roku 1886 był jednym ze współorganizatorów Amerykańskiej Federacji Pracy (American Federation of Labor), której został wybrany przewodniczącym (pozostawał nim z roczną przerwą aż do śmierci). Federacja pod jego kierownictwem luźno zrzeszała niezależne związki branżowe wyłącznie wykwalifikowanych robotników, co ją radykalnie odróżniało od IWW. Gompers przez całe życie odżegnywał się także od wszelkiej działalności ideologicznej, zabiegając natomiast o organizację i umocnienie związków poszczególnych branż oraz zapewnienie im odpowiedniego zaplecza finansowego do prowadzenia walki strajkowej, jednakże tylko o charakterze ekonomicznym. Był przeciwny strajkowi hutników w 1919 roku zarówno ze względu na jego rewolucyjny charakter, jak i na słabość organizacyjną robotników tej branży. Carnegie Hall, mieszcząca ponad dwa i pół tysiąca osób najsławniejsza sala koncertowa Ameryki na rogu Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy i Siódmej Alei na nowojorskim Manhattanie, został wybudowany w 1891 roku kosztem dwóch milionów dolarów wyasygnowanych przez króla stali Andrew Carnegiego i gościł od tej pory chyba wszystkie największe sławy muzyczne świata (między innymi już w roku otwarcia dyrygował tutaj wykonaniem własnych utworów Czajkowski i swój pierwszy koncert w Ameryce dał Paderewski). Przybudówkę Carnegie Hall stanowi piętnastokondygnacjowy wieżowiec, w którym mieści się sto pięćdziesiąt studiów muzycznych, atelier malarskich, galeria sztuki itp. Por. również przypis do s. 118. Union Square na Dolnym Manhattanie, przy Broadwayu między Siedemnastą a Czternastą Ulicą, stanowiący centrum handlowe i rozrywkowe dzielnicy wówczas głównie robotniczej, był od lat poprzedzających pierwszą wojnę światową znany również jako ośrodek wszelkiego rodzaju działalności radykalnej oraz miejsce mityngów, akcji protestacyjnych i pochodów. Biblioteka Loeba (Loeb Classical Library) to seria około trzystu klasycznych tekstów greckich i łacińskich w kieszonkowych wydaniach zaopatrzonych w przekłady angielskie. Biblioteka ta została założona w 1910 roku przez amerykańskiego filantropa Jamesa Loeba (1867-1933), związanego (w latach 1888-1901) z wpływowym nowojorskim domem bankowym Kuhn, Loeb Co. (por. przypis do s. 125 "Roku 1919"). James Loeb powołał również do życia kilka innych instytucji oraz fundacji w dziedzinie studiów klasycznych i muzycznych oraz psychiatriii archeologii. Latem 1923 roku prezydent Warren Harding, w obliczu skandalicznych nadużyć niektórych członków jego gabinetu, rozpatrywanych właśnie przez specjalną podkomisję senacką (obszernie jest o tym mowa w przypisie do s. 101 "Roku 1919"), udał się w towarzystwie żony i sztabu sześćdziesięciu pięciu współpracowników w transkontynentalną podróż inspekcyjną. W jej toku, 28 lipca w miejscowości Grants Pass w Oregonie, uległ, jak podano, zatruciu ptomainą. W pięć dni później, 2 sierpnia, zmarł w hotelu w San Francisco na apopleksję, jak ogłoszono po sekcji zwłok. Wywołało to oczywiście uporczywe pogłoski o próbie samobójstwa czy nawet zabójstwa. Wspomniany w następnym wierszu Harry Micajah Daugherty (1860-1941) był w rządzie Hardinga prokuratorem generalnym i z tego tytułu czasowo przejął ster po jego śmierci. Właściwym następcą został jednak wiceprezydent Calvin Coolidge, już 3 sierpnia zaprzysiężony na nowego prezydenta w Vermoncie, gdzie się akurat znajdował. Daugherty, któremu Harding głównie zawdzięczał swój wybór, był szarą eminencją i jedną z najbardziej dwuznacznych osobistości w rządzie naiwnego prezydenta. W 1924, pod naciskiem Coolidge'a, złożył urząd, a w 1927 został postawiony przed sądem i uniewinniony tylko dzięki rozbieżności zdań wśród członków ławy przysięgłych. John Joseph Pershing ( 1860-1948) był w 1917 roku dowódcą Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych w Europie i to głównie jego energii i talentowi nieostrzelane jednostki amerykańskie zawdzięczały swoje sukcesy w bojach z Niemcami. Po wojnie Kongres specjalnym aktem przywrócił dla niego w 1919 rangę generała armii (General of the Armies), którą przed nim nosił tylko George Washington. W latach 1921-1924 Pershing był szefem sztabu sił lądowych a w roku 1925 przewodniczącym Komisji Rozjemczej w sporze granicznym między Chile a Peru, które przystały na arbitraż amerykański. Dla przygotowania gruntu do tej ostatniej misji prezydent Coolidge (por. przypis do s. 52) wysłał go w podróż dobrej woli po kilku krajach Ameryki Południowej, trwającą od listopada 1924 do marca 1925 roku. Okazją była obchodzona uroczyście w stolicy Peru, Limie, setna rocznica wielkiego zwycięstwa nad Hiszpanami, odniesionego 9 grudnia 1824, przez Antonia de Sucre pod Ayacucho, które przesądziło o niepodległości Ameryki Południowej. Z Limy przejechał Pershing wysokogórską koleją andyjską przez Chile i dalej konno, łodzią, autem i koleją przez Argentynę do Urugwaju, a stamtąd pancernikiem "Utah" do Brazylii, Wenezueli, Guantanamo i na Kubę. Wszędzie witały go zarówno entuzjastyczne tłumy, jak dygnitarze lokalni i państwowi. Jak doniósł w wielkim nagłówku "New York Times" z 19 stycznia 1925, tango tańczył Pershing z córką swego rodaka, właściciela rozległego rancza na pampach zachodniej Argentyny, u którego się zatrzymał na nocleg w drodze do Buenos Aires. Sensacyjność tej depeszy polegała na tym, że tango argentyńskie było wówczas uważane za taniec nieco gorszący i niezbyt licowało z godnością sławnego generała i wysłannika prezydenta. Porównaj również przypis do s. 419. Matka Izadory nazywała się naprawdę Mary Dora Gray Duncan. Pomyłka Dos Passosa wzięła się zapewne stąd, że pod przybranym nazwiskiem O'Gormanów płynęli Duncanowie w 1899 na bydlęcym statku do Europy, a następnie występowali w Londynie. Biograf Izadory, Walter Terry ("Isadora Duncan: Her Life, Her Art, Her Legacy", New York 1963), pisze, że było to nazwisko występujące w rodzinie matki Izadory (lecz nie jej nazwisko panieńskie). Ojciec Izadory, John Charles Duncan, ponoć czarujący mężczyzna, był człowiekiem zupełnie nieodpowiedzialnym w interesach i nazbyt, zdaje się, czułym na wdzięki kobiece. Bob(czyli Robert) Ingersoll (1833-1899), adwokat, polityk i publicysta, wywarł duży wpływ na amerykańskie życie intelektualne końca 19 stulecia swoimi głośnymi i skandalicznymi odczytami, które mu zyskały przydomek wielkiego agnostyka i doczekały się kilku wydań książkowych. W swojej wieloletniej kampanii o wolność myśli szczególnie ostro, z pozycji racjonalizmu, atakował Biblię i dogmaty teologii chrześcijańskiej. Augustin Daly (1838-1899) był dramatopisarzem, adaptatorem popularnych melodramatów niemieckich i francuskich oraz dyrektorem sławnej trupy teatralnej. Począwszy od 1879 roku prowadził na nowojorskim Broadwayu własny Teatr Daly'ego (Daly's Theatre), a w 1893, po kilku tryumfalnych wizytach w Europie, otworzył również Daly's Theatre w Londynie. Obok cieszących się niesłychanym powodzeniem melodramatów zasłynął w obu stolicach również jako twórca świetnych przedstawień komedii Szekspirowskich, z największymi ówczesnymi gwiazdami w głównych rolach. Jedną z tych gwiazd była właśnie córka irlandzkich imigrantów Ada Rehan (1860-1916), która należała do jego zespołu od dziewiętnastego roku życia aż do śmierci dyrektora. Izadora, jak pisze w swoim pamiętniku ("Moje życie", przełożył Karol Bunsch, Wydawnictwo Literackie 1959), została dopuszczona przed oblicze wielkiego Daly'ego po wystawaniu "przez wiele popołudni i wieczorów przy wejściu dla aktorów" podczas występów gościnnych jego trupy w Chicago w 1897 roku. Ethelbert Woodbridge Nevin (1862-1901) był to zmarły w niewiele lat potem pianista i kompozytor piosenek oraz cenionych wówczas, choć dość bezpretensjonalnych utworów fortepianowych. Jak pisze Izadora w swoich wspomnieniach, wpadł on któregoś dnia do jej atelier z awanturą, że ośmiela się tańczyć do jego kompozycji. Jednakże obejrzawszy jej interpretacje, wyszedł tak rozentuzjazmowany, że zaaranżował wspólne występy w małej sali Carnegie Hall, podczas których sam akompaniował Izadorze do tańca. Newport w stanie Rhode Island nad Atlantykiem było wówczas najmodniejszym kąpieliskiem wschodniego wybrzeża USA. Izadorę zaprosiła tam pani Caroline Astor, wdowa po zmarłym w 1892 milionerze Williamie Astorze, uznawana aż do śmierci (w 1908 roku) za niekoronowaną królową nowojorskiego "towarzystwa". Jak to ujmuje sama Izadora, pani Astor "była dla amerykańskiej socjety tym, czym królowa Wiktoria dla angielskiej". Izadora tańczyła w Newport w kilku milionerskich rezydencjach między innymi do tekstuw recytowanych przez jej siostrę Elizabeth lub brata Augustyna rubajjatów (epigramatycznych czterowierszy) jedenastowiecznego poety perskiego Omara Chajjama, wydanych w angielskich parafrazach poety brytyjskiego Edwarda Fitzgeralda w 1859 roku i niesłychanie popularnych w całym świecie anglosaskim na przełomie 19 i 20 stulecia. Jakkolwiek występy Izadory spotkały się w Newport, tak jak uprzednio w Nowym Jorku, z dużym aplauzem plutokratycznej śmietanki towarzyskiej, artystka skarży się w swoich wspomnieniach, że milionerzy nie kwapili się do godziwego wynagrodzenia jej, tak że Duncanowie mieli ledwo na opędzenie bieżących wydatków. Kensington, a jeszcze bardziej Mayfair były wówczas (i częściowo pozostały do dziś) dzielnicami rezydencji bogatych londyńczyków. Książę Edward (1841-1910), któremu Izadora została przedstawiona po występie w jednym z arystokratycznych domów, to syn królowej Wiktorii, wówczas już blisko sześćdziesięcioletni następca tronu, a później (od 1901) król Edward VII. Loie Fuller(1862-1928), aktorka teatrów objazdowych, wpadła w roku 1891 przypadkiem na pomysł tańca z serpentynami, który przy zastosowaniu odpowiednich efektów świetlnych i przesuwanych draperii stał się sensacją i przyniósł jej sławę, szczególnie w Europie. W późniejszych latach prowadziła w Paryżu szkołę tańca, głosząc harmonię ruchu, barw i światła. Ów pierwszy romans miała Izadora z węgierskim aktorem, Oskarem Beregi (1878-1965), którego w swoich pamiętnikach nazywa Romeem, w tej bowiem roli ujrzała go po raz pierwszy na deskach budapeszteńskiego teatru Urania, gdzie sama dała swój pierwszy pokaz solowy w 1903 roku. Romans ten był równie burzliwy, jak późniejsze, dość jednak krótkotrwały, jakkolwiek Romeo odwiedzał ją jeszcze później w Niemczech. Błagalnice ("Hiketides") to najstarsza z zachowanych tragedii Ajschylosa, napisana około 490 roku przed naszą erą, a stanowiąca pierwszą część trylogii (dwie pozostałe się nie dochowały) osnutej wokół mitu o Danaidach. Późnobarokowy Pałac Zimowy w Petersburgu był do rewolucji lutowej 1917 roku rezydencją carów. W tak zwaną Krwawą Niedzielę 22 (9 starego stylu) stycznia 1905 roku wojsko otworzyło przed nim ogień do bezbronnego tłumu manifestantów, który szedł pod przewodem duchownego prawosławnego G.A. Hapona, by złożyć carowi petycję. Oblicza się, że w rezultacie masakry zginęło ponad tysiąc, a rannych zostało około dwa tysiące ludzi. Dało to początek rewolucji 1905. Trzydziestodwuletni wówczas Edward Gordon Craig (1872-1966) był już międzynarodową sławą, gdy poznał dwudziestosześcioletnią Izadorę. Przed córeczką Deirdre, którą miał z Izadorą, spłodził już siedmioro starszych dzieci z trzema innymi kobietami. Związek tych dwóch nieokiełznanych indywidualności nie mógł oczywiście być trwały, ciągnął się jednak z przerwami przez kilka lat, a ogłoszona po śmierci Craiga ich korespondencja świadczy, że pozostawali w przyjaźni aż do śmierci Izadory. O Craigu jest obszernie mowa w przypisie do s. 111 "Roku 1919". Owym milionerem był Paris Singer (1867-1932),jeden z przeszło dwadzieściorga dzieci wynalazcy maszyny do szycia, Isaaca Singera, i jeden z głównych dziedziców jego fortuny, gdyż przeważająca część potomstwa pochodziła z nieprawego łoża i otrzymała tylko większe czy mniejsze zapisy. Zjawił się on w roku 1908 w paryskiej garderobie Izadory, ofiarowując jej swój majątek i serce akurat w momencie, gdy wraz z siostrą Elizabeth jawnie wzdychała do bogatego mecenasa, który by im pomógł finansować kosztowną szkołę tańca, utrzymywaną z honorariów Izadory. Okazało się, że się poznali już osiem lat wcześniej, podczas pierwszego pobytu Izadory w Paryżu, na pogrzebie popierającego ją kompozytora i mecenasa, księcia Edmonda Melchiora de Polignaca (1837-1901), ożenionego ze starszą siostrą Parisa, którego niecodzienne imię pochodziło nie od trojańskiego księcia, jak lubił się przechwalać, lecz od angielskiej nazwy miasta jego urodzenia, Paryża. Romans Izadory z Lohengrinem, jak ochrzciła Singera (bo jej przypominał Wagnerowskiego bohatera), trwał z przerwami dziesięć lat, (jakkolwiek opowiadała ona już wówczas wszem wobec, że się brzydzi jego wulgarnym bogactwem) i Paris był ojcem jej drugiego dziecka, synka Patryka. Teatr Grecki (The Greek Theater) w San Francisco stanowi część zabudowań uniwersytetu Stanu Kalifornia w Berkeley. Otwarty na zakończenie roku akademickiego 1903, kiedy był dopiero w jednej trzeciej gotowy, został wzniesiony z funduszy Williama Randolpha Hearsta (por. przypis do s. 290). Jest pierwszą z piętnastu budowli zaprojektowanych w Berkeley przez architekta Johna Galena Howarda (1867-1942), który został jednym z dwóch laureatów konkursu na projekt kompleksu uniwersyteckiego, sfinansowanego w 1896 roku przez matkę Williama Randolpha, Phebe Hearst. Teatr Grecki, wierna imitacja antycznego pierwowzoru w Epidaurusie, ma kształt naturalnego amfiteatru, częściowo ukrytego w gaju eukaliptusowym. Olbrzymią scenę, ponad czterdziestometrowej szerokości i blisko dziesięciometrowej głębokości, zamyka mur wysokości trzynastu metrów i rząd kolumn doryckich. Obok koncertów i przed-stawień dramatycznych (na otwarcie studenci wystawili fragmenty "Ptaków" Arys-tofanesa) w Teatrze Greckim odbywają się również zebrania i wiece uniwersyteckie. Głośny incydent w bostońskim Symphony Hallu miał w rzeczywistości miejsce później, gdy Izadora odbywała (wraz z Jesieninem) swoje ostatnie tournee po USA na przełomie lat 1922-1923, a więc już po pierwszym pobycie w Związku Radzieckim. Marche Slave (1876) należał, wraz z kilkoma innymi kompozycjami Czajkowskiego, do stałego repertuaru Izadory. Jest to marsz koncertowy na orkiestrę, w którym kompozytor wykorzystał tradycyjne melodie rosyjskie z przedrewolucyjnym hymnem narodowym włącznie. Jak wspomina słynny impresario Sol Hurok, organizator owego tournee, w "Marszu słowiańskim" Izadora "właściwie stała ze związanymi rękami. Prawie się nie poruszając potrafiła w jakiś sposób opowiedzieć całą historię buntu ludu przeciwko niewoli. Była niezwykła". Dopiero w Bostonie, jak pisze Walter Terry (za którym przytoczono powyższą opinię Huroka), "zaczęła wywijać czerwonym szalem przed snobistyczną publicznością i wykrzykiwać, że jest tak czerwona jak ten szal". Siergieja Jesienina poznała Izadora latem 1921 roku w Moskwie. Miała wówczas czterdzieści trzy lata, on dwadzieścia sześć. Ona prawie nie rozumiała po rosyjsku, on nie znał żadnego obcego języka, tak że chcąc się bliżej porozumieć, musieli rozmawiać przez tłumacza. Mimo to zapłonęli do siebie gwałtownym uczuciem, wkrótce zamieszkali razem, a w maju 1922 się pobrali. Izadora była przez całe życie przeciwniczką instytucji małżeństwa i czynną orędowniczką wolnych związków. Sprzeniewierzyła się dotychczasowemu credo zapewne, aby silniej związać ze sobą młodszego o siedem-naście lat ukochanego i móc go zabrać za granicę. Podróżowali przez piętnaście miesięcy odwiedzając Niemcy, Belgię, Francję, Włochy i USA. Jesienin, wyrwany z rodzinnego środowiska, zepchnięty w cień przez międzynarodową sławę żony, czuł się głęboko nieszczęśliwy. Obce kraje nic go nie obchodziły, jego stan fizyczny i psychiczny coraz się pogarszał. Jak pisze Walter Terry, "był nieobliczalny w zachowaniu, skłonny do napadów gniewu, chandry, namiętności, okrucieństwa, nieuczciwości i pijaństwa, bliski obłędu". Wspomniane wybuchy pijackiego szału miały rzeczywiście miejsce, tyle że drugi z nich wydarzył się w superluksusowym paryskim Crillonie, nie zaś w Continentalu, jak chce Dos Passos. Wreszcie w sierpniu 1923 Izadora wróciła z Jesieninem do Rosji, gdzie wkrótce ją rzucił dla innej kobiety. Był już ciężko chory psychicznie, kilkakrotnie przebywał w szpitalu. Skończył ze sobą 28 grudnia 1925 wieszając się w hotelu Angleterre w Leningradzie. Adieu, mes amis... (fr.) - Żegnajcie, przyjaciele, odchodzę do chwały. Graphic była to nowojorska popołudniówka, wydawana w latach 1924-1929 przez zdolnego, ale pozbawionego skrupułów dziennikarza i publicystę Emile'a Gavreau (1891-1956). Pismo żerowało na wszelkiego rodzaju sensacjach i skandalach, a także dla zdobycia czytelników prowadziło szeroko reklamowane akcje (jak wspomniane tu prezentowanie kandydatów na Apollów), obliczone na niewybredne gusty. (Por. również przypis do s. 210). Tytuł wielkiego księcia, z którym się łączyły między innymi apanaże w wysokości dwustu trzydziestu tysięcy rubli rocznie, przysługiwał synom i wnukom carów Wszechrosji. Spośród siedemnastu wielkich książąt, którzy żyli w 1917 roku, ośmiu uratowało się z zawieruchy rewolucyjnej i mieszkało po wojnie w Europie Zachodniej. Ich nadzieje na upadek rządów komunistycznych w Rosji, spory o następstwo tronu po zamordowanym Mikołaju II, rewelacje dotyczące niedawnej przeszłości oraz niekiedy ekstrawagancki styl życia sprawiały, że głośno o nich było w prasie po obu stronach Atlantyku. W USA najlepiej dał się poznać wielki książę Aleksander Michaelowicz (186(~1933), wnuk Mikołaja I i szwagier Mikołaja II, który objeżdżał w latach dwudziestych miasta amerykańskie z odczytami głosząc tołstoizm i kontrrewolucję. Wielkim księciem, który przyjechał tylko dla przyjemności, był natomiast najprawdopodobniej Dymitr Pawłowicz (1893-1942), syn najmłodszego brata cara Aleksandra III. 22 listopada 1926 roku poślubił on w Biarritz amerykańską dziedziczkę z Nowego Jorku, pannę Audrey Emery, w prawosławnej ceremonii ślubnej, szeroko opisywanej ze względu na jej barwność i przepych. Młoda para udała się następnie w podróż poślubną do Londynu i Ameryki. Zainteresowanie osobą księcia Dymitra było tym większe, że należał on do trójki spiskowców, którzy w 1916 roku zamordowali złowrogiego mnicha Rasputina, do czego prasa zachodnia powracała przy różnych okazjach. Wielką sensacją stało się całkowite zaćmienie słońca, które można było obserwować w Nowym Jorku 24 stycznia 1925 roku. Zjawisko to nie miało tutaj miejsca od przeszło trzystu lat. Cóte de cheval(fr.) - dosłownie: końskie żebro; tkanina o wypukłych prążkach. Peggy (a właściwie: Margaret) Hopkins Joyce, z domu Upton ( 1893-1957), była blond pięknością, której nazwisko w latach dwudziestych i trzydziestych pojawiało się często na szpaltach gazet, głównie w związku z jej głośnymi małżeństwami, rozwodami i romansami, z jej szczegółowo opisywanymi toaletami i klejnotami, z jej ekstrawaganckimi apartamentami w Nowym Jorku i rezydencjami na Lazurowym Wybrzeżu. Urodzona w średnio zamożnej rodzinie w Norfolk w stanie Wirginia, uciekła w wieku piętnastu lat z domu z akrobatą rowerowym i występowała wraz z nim w rewii w Denver, jak ujawniła w swoim pamiętniku zatytułowanym "Men, Marriage and Me" ("Mężczyźni, małżeństwo i ja"). W Denver też zawarła pierwsze ze swoich sześciu małżeństw, wkrótce anulowane. Wysłana następnie przez rodziców do prywatnej szkoły w Waszyngtonie, wyszła po raz drugi za mąż za niejakiego Sherburne'a Hopkinsa, osobistość znaną w tamtejszych kręgach towarzyskich. Po rozwodzie z nim rozpoczęła w Nowym Jorku niezbyt błyskotliwą karierę aktorską. Występowała w rewiach, między innymi Ziegfelda (por. przypis do s. 81), grała w kilku lekkich sztukach, w dwu filmach, po raz ostatni w 1928 roku we francuskiej farsie wystawionej na Broadwayu. Bodajże najszerzej opisywanym epizodem z jej życia stał się rozwód z trzecim mężem, Stanleyem Joycem, przemysłowcem drzewnym z Chicago, w' wyniku którego ujawniono, że ofiarował on jej w czasie trwania małżeństwa biżuterię wartości miliona czterystu tysięcy dolarów. Była potem jeszcze trzykrotnie zamężna, ze szwedzkim hrabią, angielskim inżynierem oraz amerykańskim bankierem. Jest o niej również wzmianka w biografii fikcyjnej Margo Dowling. (Porównaj s. 233). Piaskarz (Sandman) to postać z wierzeń ludowych i baśni, rzekomo sprowadzają-ca na dzieci sen przez zaprószenie im oczu piaskiem. FireIsland to blisko pięćdziesięciokilometrowa mierzeja u południowych wybrzeży Long Island, na której znajduje się kilka miejscowości letniskowych, rezerwat przyrody oraz latarnia morska wybudowana w 1858 roku. Białe wonne kwiecie pomarańczowe jest w Ameryce tradycyjnie używane na bukiety ślubne dla panien młodych. Złotowłosa (Goldilocks) to nieposłuszna dziewczynka ze znanej opowiastki o "Trzech niedźwiadkach" ("The Three Bears",1837), napisanej przez popularnego poetę angielskiego Roberta Southeya (1774--1843), a następnie wielokrotnie modyfikowanej i uzupełnianej przez licznych autorów. Młoda bohaterka trafia w lesie do domku zamieszkanego przez rodzinę niedźwiadków i zaczyna tam gospodarować pod ich nieobecność. Grobowiec Granta (Grant's Tomb) to monumentalne mauzoleum w stylu rzymskim, usytuowane na wzgórku w rozwidleniu Riverside Drive, alei biegnącej z południa na północ wzdłuż Hudsonu, na wysokości Sto Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Zostało ono ukończone w 1897 roku, a koszt jego budowy wynosił sześćset tysięcy dolarów, zebranych z wpłat dziewięćdziesięciu tysięcy osób. W krypcie pod podłogą znajdują się sarkofagi ze zwłokami generała Ulyssesa Granta (1822-1885), dowódcy wojsk Unii podczas wojny secesyjnej, a następnie prezydenta USA w latach 1869-1877, oraz jego żony. (Por. również przypis do s. 413). Benjamin Franklin Keith (1846-1914) zorganizował począwszy od 1883 sieć teatrów rewiowych, obejmującą cały kraj. Teatry Keitha, obsługiwane przez trupy objazdowe, odznaczały się niskimi cenami biletów przy stosunkowo dobrym repertuarze i wykonawstwie. Hazel Dawn, urodzona w 1891 roku, zapisała się w pamięci publiczności pierwszą rolą, w jakiej wystąpiła w 1911 w Ameryce po powrocie z Europy, gdzie się uczyła śpiewu oraz gry na skrzypcach i gdzie debiutowała na scenie londyńskiej. Była to rola "wilgotnookiej blondyneczki" ("deweyed blonde") z francuskiego półświatka, w komedii muzycznej "The Pink Lady" ("Różowa pani") opartej na farsie francuskiego autora Georgesa Berra "Le Satyre". Śpiewała tu, akompaniując sobie na skrzypcach, kilka piosenek, wśród nich głośny szlagier "My Beautiful Lady" ("O, piękna pani"). Bez wątpienia ten właśnie jej występ parodiował powieściowy partner przybranego ojczyma małej Margo Dowling. Hazel Dawn nie powtórzyła już później swego pierwszego sukcesu, jakkolwiek występowała jeszcze w około dziesięciu komediach muzycznych i odbyła tournee po kraju jako jedna z gwiazd Ziegfeldowskich "Szaleństw 1923". Richard Mansfield (1854-= 1907), urodzony w Berlinie z angielskich rodziców, przybył do Stanów Zjednoczonych w 1872 i w dziesięć lat później rozpoczął swoją wielką karierę sceniczną, zarówno jako aktor tragiczny, jak komiczny. Potrafił tworzyć świetne kreacje w błahych sztukach, ale zapisał się w historii również jako odtwórca ról Szekspirowskich. Wprowadził na sceny amerykańskie dramaty Ibsena oraz G.B. Shawa. Elegancki Świat ("The Smart Set") to ukazujący się w latach 1890 --1930 miesięcznik pomyślany początkowo jako wykwintny magazyn literacki i rozrywkowy dla wyższych sfer towarzyskich Nowego Jorku. Okres jego największej świetności przypadł na lata redakcji Willarda Huntingtona Wrighta (1912-= 1914). który wsławił się później powieściami detektywistycznymi pisanymi pod pseudonimem S.S. Van Dine, oraz dwójki wpływowych krytyków i eseistów, H.L. Menckena i George'a Jeana Nathana (1914-1924). W ciągu tego dwunastolecia (z wyjątkiem chudych lat ograniczeń cenzuralnych okresu wojny "Elegancki Świat", sarkastyczny i obrazoburczy, był pismem nonkonformistycznej elity intelektualnej. Atakował rozmaite dziewiętnastowieczne przeżytki i przesądy, obalał kolejno liczne pokutujące tabu, lansował awangardowych pisarzy europejskich i amerykańskich, z których wielu weszło na stałe do literatury. Odkupiony w roku 1924 przez koncern Hearsta, szybko skostniał i podupadł. Gertrude Ederle, urodzona w 1906 roku jako córka nowojorskiego rzeźnika, znana była od piętnastego roku życia jako fenomenalna pływaczka. W latach 1921-1925 poprawiła dwadzieścia dziewięć amatorskich rekordów krajowych i światowych. W 1922 roku pobiła w Brighton Beach w stanie Nowy Jork w ciągu jednego popołudnia siedem rekordów świata. W olimpiadzie 1924 roku należała do drużyny amerykańskiej, która zdobyła złoty medal w sztafecie cztery razy 100 metrów stylem dowolnym. 6 sierpnia 1926 jako pierwsza kobieta przepłynęła kanał La Manche z Cape Gris-Nez we Francji do Kingsdown w Anglii, pokonując trasę 35 mil, czyli ponad 56 kilometrów, w czasie krótszym od ówczesnego rekordu męskiego,14 godzin i 31 minut. Po powrocie do Stanów tłumy witały ją owacyjnie na ulicach rodzinnego miasta. Afera florydzka to spekulacje ziemią na Florydzie, które osiągnęły swój szczyt latem i jesienią 1925. Cudowny klimat, ulgowe przepisy podatkowe i spadkowe oraz rozdmuchana reklama i sensacyjne relacje o możliwości łatwego wzbogacenia się sprawiły, że szybki. lecz normalny rozwój Florydy, trwający od początku lat dwudziestych, przybrał nagle rozmiary ogólnokrajowej gorączki kupowania na niewidzianego każdego skrawka ziemi florydzkiej wystawionego na sprzedaż, w nadziei odprzedania jej z kolosalnym zyskiem. Znalazło się wielu nieuczciwych spekulantów, którzy parcelowali na działki i sprzedawali bezwartościowe tereny piasków i bagien, położone rzekomo w bajecznej okolicy, których w rzeczywistości późniejsi biegli nie byli nawet w stanie odszukać. Sztuczna koniunktura załamała się wiosną roku 1926, kiedy powoli zaczęło braknąć nowych kupców a świeżo upieczeni posiadacze działek, wartościowych czy bezwartościowych, coraz powszechniej stwierdzali, że nie mogą ich odprzedać, a nie mają na spłacenie pozostałej części należności. Gwoździem do trumny stał się katastrofalny huragan, który spustoszył Florydę 18 września tego samego roku. Zginęło blisko czterysta osób, rannych było ponad sześć tysięcy, zburzeniu uległo pięć tysięcy domów, pozostawiając osiemnaście tysięcy ludzi bez dachu nad głową. Mowa jest o sensacyjnym procesie o zabójstwo pastora Halla i pani Mills, dyrygentki chóru kościelnego, których znaleziono 16 września 1922 zastrzelonych na opuszczonej farmie w pobliżu New Brunswick w stanie New Jersey. Proces zakończył się wówczas uniewinnieniem, jednakże w cztery lata później jedna z brukowych gazet doprowadziła do wznowienia go wynalazłszy nowego świadka, właśnie wspomnianą wyżej Świniarkę, jak ją ochrzciły gazety (bo hodowała świnie), która rzekomo widziała pastorową Hall i jej dwóch braci na miejscu morderstwa. Świniarkę przyniesiono do sądu ze szpitala na noszach, ale opowiedziana przez nią historyjka okazała się tak nieprawdopodobna, że sprawa zakończyła się ponownie uniewinnieniem. Jednakże domniemany romans pastora z parafianką w zamożnym i szacownym środowisku burżuazyjnym, zakończony ponurą tragedią, był dla prasy zbyt wielką gratką, by nie uczynić z niego ogólnokrajowej sensacji. Osiem gazet nowojorskich wynajęło domy w miasteczku Somerville, gdzie się toczyła rozprawa, i jedna z nich wysłała tam na czas procesu szesnastu reporterów, druga trzynastu. Nikt, kto czytał prasę lub słuchał radia, nie mógł pozostać nieświadom najdrobniejszych okoliczności dramatu. Szejk to Rudolf Valentino ( 1895-1926), nazywany tak od roli, jaką grał w fIlmie "Szejk" ("The Sheik", 1921) reżyserii George'a Melforda oraz jego kontynuacji, "Synu szejka" ("The Son of the Sheik", 1926), reżyserii George'a Fitzmauńce'a. Valentino nazywał się naprawdę znacznie wymyślniej, niż to podaje Dos Passos dalej w po-święconym mu rozdziale "Wirtuoz tanga": Rodolfo Alfonso Raffaele Pietro Filiberto Guglielmi di Valentina d'Antonguolla. Czterech jeźdźców Apokalipsy ("The Four Horse men of the Apocalypse", 1921) to debiut i bodajże jedyny liczący się film w karierze Rudolfa Valentino. Powodzenie film zawdzięczał zapewne bardziej pierwowzorowi, na którym był oparty, głośnej powieści o niedawnej wojnie pióra autora hiszpańskiego Vicente Blasco Ibańeza, oraz sprawnej reżyserii Rexa Ingrama aniżeli grze Valentina, któremu jednak przyniósł sławę. W ogóle trudno dziś zrozumieć fenomenalną karierę tego mydłkowatego amanta o bardzo miernym talencie. Ulubienica Ameryki (America's Sweetheart) to sławna aktorka kina niemego Mary Pickford (1893-1979). Gwiazdą, o której Valentino miał mówić przed śmiercią jako o swojej przyszłej żonie, była Pola Negri (1897-1987). Jim (czyli James) Jeffries (1875-1953) to bokser zawodowy wagi ciężkiej, który zdobył tytuł mistrza świata nokautując w 1899 roku w jedenastej rundzie Boba Fitzsimmonsa, a utracił go ostatecznie w piętnastorundowym pojedynku z Jackiem Johnsonem w 1910. Jiddu Krishnamurti (1895-1986) to indyjski mistyk i poeta, obwołany nowym mesjaszem przez panią Annie Besant, przewodniczącą Towarzystwa Teozoficznego. W latach 1926-1927 odbył wraz z nią objazd kilku krajów europejskich oraz Stanów Zjednoczonych głosząc swoją doktrynę filozoficzno-religijną. Oddział amerykańskiej piechoty morskiej pod dowództwem kontradmirała Juliana Latimera wylądował w Bluefields w Nikaragui 10 maja 1926 i przebywał tam do 5 czerwca. Prawdziwym powodem było antyrządowe powstanie, stanowiące jeden z epizodów wieloletnich dążeń do ukrócenia hegemonii USA w tym rejonie. Uprzednio wojska amerykańskie zostały wycofane z Nikaragui w 1925, jednakże w 1927 powróciły tam raz jeszcze i faktycznie okupowały kraj do 1933 roku. Theodoros Pangalos ( 1878-1952), grecki generał i polityk, przyczynił się w 1922 do wymuszonej abdykacji króla Konstantyna, po czym w 1925 dokonał zamachu stanu obalając konstytucyjny rząd i ogłaszając się dyktatorem. W 1926 został sam obalony w wyniku następnego zamachu stanu i przebywał przez dwa lata w więzieniu. Rzeką Północną (North River) nazywano wówczas dolny odcinek rzeki Hudson, przekraczający 1,5 km szerokości w rejonie portu nowojorskiego, tuż przed ujściem do Górnej Zatoki (Upper Bay). Nazwa ta powstała jako przeciwstawienie do Rzeki Południowej (South River), jak niegdyś nazywano rzekę Delaware stanowiącą dziś granicę między stanem New Jersey a Pensylwanią i Delaware. Stary Vanderbut (1794-1877) to protoplasta legendarnego nowojorskiego rodu milionerskiego, Cornelius, nazywany Komandorem (Commodore). W wieku szesnastu lat, za pożyczone sto dolarów, kupił prom, którym zaczął przewozić pasażerów między Staten Island a Manhattanem. Po trzydziestu latach był właścicielem floty obsługującej całe wschodnie wybrzeże Stanów. W późniejszym okresie zarobił krocie na przewozie morzem i lądem przez Nikaraguę poszukiwaczy jadących do Kalifornii w okresie gorączki złota 1849 roku (por. przypis do s. 412), po czym przerzucił się na budowę kolei i opanował lwią część przewozów na obszarze między Nowym Jorkiem a Chicago i Kanadą. Umierając zostawił synowi Williamowi niesłychaną na owe czasy fortunę stu pięciu milionów dolarów. Po dziś dzień otacza go legenda przysłowiowej kariery z gazeciarza na milionera oraz fama o niesłychanym zbytku, jakim się otaczał. Anthony Hermann Gerard Fokker (1893-1939) to holenderski pilot i konstruktor aeroplanów, jeden z najbardziej zasłużonych pionierów lotnictwa światowego. W latach 1913--1918 prowadził w Schwerinie fabrykę aeroplanów, głównie myśliwskich, na których latali podczas pierwszej wojny światowej piloci niemieccy. Po wojnie przeniósł fabrykę do Holandii, założył jej filie w kilku krajach, między innymi w Stanach Zjednoczonych, i produkował wiele typów samolotów wojskowych i cywilnych. Victrola to gramofon wbudowany w mahoniową szafkę, która służyła jako mebel. Victrola wprowadzona została do sprzedaży w 1906 roku i szybko podbiła rynek. Nazwa pochodzi od firmy, która ją produkowała, Towarzystwa Machin Mówiących Victora (Victor Talking Machine Co.) Założyciel firmy, Eldridge Johnson, posłużył się imieniem Victor arbitralnie jako "ładnie brzmiącym i sugerującym powodzenie". Harry Houdini to pseudonim sceniczny Ehricha Weissa ( 1874-1926), jednego z najsławniejszych magików w dziejach, utworzony od nazwiska francuskiego iluzjonisty i sztukmistrza Jeana Houdin ( 1805-1871 ). Houdini, syn rabina z Appleton w stanie Wisconsin, uciekł z domu w wieku dwunastu lat, by się kształcić w zawodzie iluzjonisty. Jednakże światową sławę zdobył jako mistrz w sztuce ucieczki - potrafił się uwalniać z łańcuchów i kajdan, więzów i kaftanów bezpieczeństwa, cel więziennych, sejfów bankowych, a nawet z zaplombowanych skrzyń wrzucanych do wody. Głośna była również jego kampania przeciw oszukańczym mediom i innym fałszerstwom modnego wówczas spirytyzmu. Iglica Waszyngtona (Washington Monument) to górująca nad krajobrazem Waszyngtonu około stusiedemdziesięciometrowa budowla w kształcie obelisku o siedemnastometrowej kwadratowej podstawie, wzniesiona z bloków kamiennych sprowadzonych ze wszystkich stanów, jak również ofiarowanych przez obce rządy i osoby prywatne. Jej budowa ciągnęła się z długimi przerwami od roku 1832, gdy z okazji setnej rocznicy urodzin twórcy republiki i jej stolicy, George'a Washingtona, powołano narodowy komitet budowy pomnika ku jego czci, aż do roku 1884, gdy budowę ukończono. W roku 1888 Iglica została udostępniona publiczności, która przez pierwsze lata, aż do zainstalowania wind, tłumnie drapała się po osiemset dziewięćdziesięciu ośmiu spiralnych stopniach na umieszczoną blisko szczytu platformę obserwacyjną, by obejrzeć piękną panoramę miasta. Osioł Buridana według paraboli zdechł, bo nie mógł się zdecydować, czy najpierw zaspokoić głód sianem, czy pragnienie wodą, które miał po swoich dwóch bokach. Nazwa pochodzi od czternastowiecznego francuskiego filozofa scholastycznego, Jeana Buridana, który rzekomo miał się tą opowiastką posługiwać w swoich wykładach na uniwersytecie paryskim, którego był rektorem w roku 1328 i 1340. Bierstuba (z niem. Bierstube) - piwiarnia. Kirzmmel(niem.) - kminkówka, czyli nalewka na ziarnach kminku. Wandering Junge (niemiecki z końcówką angielską w pierwszym słowie)-(... nazywała go swoim) wędrownym chłopcem. Schatz (niem.) - (... nazywając go swoim) skarbem. Kaffee mit Schlag sahne (niem.) - (... żądała) kawy z bitą śmietanką. Zaginionym batalionem (Lost Battalion) nazwano podczas pierwszej wojny światowej 1 batalion 308 pułku piechoty Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych we Francji, który wraz o oddziałkiem z 307 pułku zagubił się podczas natarcia pod Binarville. Odcięty, stawiał Niemcom opór od 2 do 7 października 1918, dopóki nie uwolniły go z okrążenia główne siły amerykańskie w środkowym stadium ofensywy na Mozę i Argonny. Połowa okrążonych żołnierzy zginęła lub została ranna. Wilhelm Zdobywca (1027-1087), książę Normandii, podbił Anglię w roku 1066 i jest nader wątpliwe, by matka bohatera mogła rzeczywiście mieć rodowód sięgający 11 stulecia. Genealogie takie należą zwykle do legend rodzinnych. Guggenheimowie to milionerska rodzina wywodząca się od Meyera Guggenheima (1828-1905), szwajcarskiego Żyda, który w wieku dziewiętnastu lat przybył do Filadelfii, gdzie założył handel bławatny. W roku 1887 kupił dwie pierwsze kopalnie ołowiu, które wraz ze swymi siedmioma synami rozwinął w imperium górniczo-hutnicze i przemysłowe sięgające od Alaski po Chile i Kongo Belgijskie, i obejmujące kopalnie i obróbkę złota, srebra, ołowiu, cyny, miedzi, azotanów i diamentów oraz plantacje kauczuku i fabryki gumy. Aleksandry to cocktaile z likieru kakaowego (creme de cacao), wytrawnego ginu lub brandy i śmietanki z dodatkiem lodu. ChiIds to firma prowadząca sieć tanich restauracji. Nieco później, pod koniec lat trzydziestych, miała na samym Manhattanie czterdzieści cztery lokale, w tym trzy nocne z dansingiem w dzielnicy teatralnej przy środkowym Broadwayu. Cocktaile staromodne (oldfashioneds) przyrządza się z whisky, gorzkich kropli, cukru i odrobiny skórki cytrynowej z niewielką ilością wody zwykłej lub sodowej. Cocktaile Bacardi przyrządza się z rumu kubańskiego lub puertorykańskiego o nazwie Bacardi z sokiem limonowym, syropem z cukru lub granatów oraz lodu. Las Belleau i inne wymienione niżej miejscowości to tereny, na których Amerykańskie Siły Ekspedycyjne walczyły z Niemcami we Francji. O większości z nich jest obszernie mowa w przypisach do "Roku 1919" (strony 165, 178, 201 i 443). Ów zeppelin wojskowy to być może sterowiec Armii Stanów Zjednoczonych "Shenandoah", który uległ katastrofie podczas burzy 3 września 1925 roku w okolicach miejscowości Ava w Ohio, przy czym śmierć poniosło czternaście osób. Pomimo licznych w tym czasie sensacyjnych katastrof sterowców (o innej jest mowa w Kronice LVI) zwolennicy machin latających lżejszych od powietrza nadal prowadzili kampanię mającą dowieść ich wyższości nad cięższymi od powietrza aeroplanami. Brzoskwinka (Peaches) to niejaka Frances Heenan Browning, która wystąpiła o separację od swego męża Edwarda, bogatego nowojorskiego handlarza nieruchomości, wkrótce po wygaśnięciu sensacji związanej ze wznowieniem procesu o zabójstwo pastora Halla i pani Mills. Powodem było to, że "papcio" Browning ponoć gustował w bardzo młodych dziewczętach, które zwabiał kosztownymi prezentami, ale prawdziwy skandal wybuchł dopiero, kiedy wspomniany wyżej brukowiec "Graphic" (por. przypis do s.144) zamieścił jego rysunek w piżamie goniącego półnagą żonę, która -jak głosił podpis - "nie chciała przed nim paradować nago". Do głosów oburzenia przyłączyły się nawet inne niewiele wybredniejsze gazety, żyjące również z żerowania na sensacji. Oko kamery (48) jest reminiscencją z rejsu, który Dos Passos odbył w sierpniu 1920 roku na parowcu "Espagne" z Saint-Nazaire we Francji przez Santander w Hiszpanii do Hawany, gdzie się przesiadł na statek idący do Nowego Jorku, bo, Espagne" płynęła do Puerto Mexico (dzisiejsze Coatzacoalcos) w Meksyku i Galvestonu w Teksasie. La beIla cubana (hiszp.) - piękna Kubanka. Mayordomo (hiszp.) - rządca. Lajuerga (hiszp.) = zabawa, pijatyka. Fumoir (fr.) - palarnia. GaIIegos (hiszp.) - (... dwóch) Galisyjczyków (mieszkańców hiszpańskiej prowincji Galicia). Argyrol to nazwa firmowa roztworu protargolu, czyli proteinianu srebra, stosowanego jako łagodny środek do odkażania błon śluzowych, tutaj niedwuznacznie pełniącego rolę leku przeciw chorobie wenerycznej. Rusińol (zapewne hiszp. dialektyczne zamiast: ruisenor) - słowik. Siquieres... (hiszpański wierszyk, niezbyt sensowny, który w dosłownym prze-kładzie znaczy:) --jeśli chcesz żeby wóz śpiewał // zmocz go i zostaw w rzece // bo gdy go się dobrze zmoczy // to śpiewa jak gwizdek. Cubana saellas... (hiszp.) -- Kubanki, te to gustują w Murzynach. Elrubio (hiszp.) - blondyn. EscandaIo (hiszp.) - awantura. Ćompagnie Generale Transatlantique (fr.) to francuskie towarzystwo okrętowe założone w roku 1855, utrzymujące żeglugę pasażerską i frachtową między Europą a Ameryką Północną i Indiami Zachodnimi. Jego własność stanowiły zawsze najelegantsze francuskie statki pasażerskie, do których należała "Espana”. Cońo (hiszp.) - kutas (przekleństwo. Mon commandant (fr., tutaj tyle co:) - pan kapitan. Mi general (hiszp., tutaj tyle co:) - - pan generał. Un militar (hiszp.) -- wojskowy, żołnierz. Vamos (hiszp.) = chodźmy. Palmas... (hiszp. ) - palmy, sombrera, muzyka. Una puta in decente (hiszp.) - bezwstydna dziwka. Zamek Morro to twierdza górująca nad wejściem do portu w Hawanie. Została wzniesiona w 1589 roku. w siedemdziesiąt lat po założeniu w tym miejscu miasta przez Hiszpanów, dla obrony przed piratami angielskimi, francuskimi i holenderskimi. Wiąże się z nią większość kluczowych wydarzeń w historii Kuby. Kazamaty zamku służyły przez wieki jako więzienie polityczne. Tia (hiszp.) - ciotka. Nia (hiszp.) - dziewczynka. Ginfizz (ang.) -cocktail z wytrawnego ginu i wody sodowej z lodem, zaprawiony cukrem oraz sokiem cytrynowym albo limonowym. Bellevue (Bellevue Hospital) to jeden z najstarszych szpitali na kontynencie amerykańskim. Zajmuje dwanaście kwartałów miejskich na Dolnym Manhattanie między Pierwszą Aleją a Rzeką Wschodnią i Dwudziestą Szóstą a Trzydziestą Ulicą i składa się z dwudziestu pięciu budynków mieszczących sto jeden oddziałów. Założony w 1736 roku a przeniesiony na obecne miejsce w 1816, ma kliniki działające pod egidą uniwersytetów Nowojorskiego, Cornella i Kolumbijskiego. Jest finansowany przez miasto i zobowiązany do przyjmowania i leczenia także chorych, którzy nie są w stanie płacić. Uruchomił jako pierwszy w świecie pogotowie ratunkowe z własnymi karetkami (1869) i jako pierwszy w USA laboratorium bakteriologiczne (1892). Ponieważ do licznych jego oddziałów należy nowojorski szpital psychiatryczny, leczenie tutaj jest często w odczuciu potocznym utożsamiane z chorobą umysłową. Minnie Maddern Fiske ( 1865-1932) była jedną z najwybitniejszych aktorek teatru amerykańskiego. Pochodząca z rodziny aktorskiej, występowała na scenie od wczesnego dzieciństwa. Sławę przyniosły jej w latach dziewięćdziesiątych role w sztukach Ibsena. Jak było wówczas w zwyczaju, objeżdżała ze swoją trupą wszystkie większe miasta Stanów. Fotel Morrisowski to głęboki drewniany fotel z ruchomymi poduszkami i przesuwanym oparciem. Nazwa pochodzi od Williama Morrisa (1833-1896), angielskiego pisarza, architekta, malarza, dekoratora i rysownika, jednego z prekursorów modernizmu, który w ramach swej kampanii o odnowę rzemiosła artystycznego projektował również meble. Chodzi tu o królową rumuńską, Marię Aleksandrę Wiktorię (1875---1938) z dynastii Sachsen-Coburg-Gotha, córkę księcia Edynburga, a wnuczkę zarówno królowej Wiktorii, jak cara Aleksandra II. To właśnie dzięki jej wpływowi na męża. króla Ferdynanda I, Rumunia wzięła udział w wojnie po stronie państw Ententy, a nie państw centralnych. Zainteresowanie prasy, jakie towarzyszyło jej objazdowi Stanów Zjednoczonych w 1926 roku, należy przypisać zarówno jej głośnej ekstrawagancji, jak legendzie, która ją otaczała, odkąd w charakterze pielęgniarki towarzyszyła podczas wojny oddziałom rumuńskim na froncie. Znana była również jako autorka kilku napisanych po angielsku powieści-i zbiorów baśni. Kasami Morrisa (Morris Plan Banks) nazywano prywatną organizację bankową, udzielającą niewielkich pożyczek ludziom pracy bez zabezpieczenia hipotecznego ani innego, a tylko na podstawie wywiadu o ich wypłacalności, solidności i tak dalej. Nazwa pochodzi od bankiera Arthura Josepha Morrisa (1881-1973), który w 1910 roku stworzył w swoim rodzinnym mieście Norfolk w Wirginii pierwszą kasę udzielającą tego rodzaju pożyczek. Wzorował się na powszechnych wówczas w Europie bankach kooperatywnych, których zasady działania uprzednio dokładnie przestudiował. Jego inicjatywa trafiła na podatny grunt i wkrótce Kasy Morrisa rozpoczęły działalność w wielu miastach USA. Małym Kościółkiem za Rogiem (Little Church Around the Corner) nazywany jest Protestancki Episkopalny Kościół Przemienienia (Protestant Episcopal Church of the Transfiguration) przy Dwudziestej Dziewiątej Wschodniej Ulicy. Nazwa ta zrodziła się w 1870 roku, kiedy to pastor eleganckiej parafii przy Madison Avenue odmówił odprawienia egzekwii za zmarłego wybitnego aktora pochodzenia angielskiego, George'a Hollanda, i poradził jego przyjacielowi, również aktorowi Josephowi Jeffersonowi, by się zwrócił "do małego kościółka za rogiem". Sprawa odbiła się głośnym echem, a Mały Kościółek stał się odtąd tradycyjną świątynią ludzi teatru. Klub Jagniąt (Lambs Club) przy Czterdziestej Czwartej Zachodniej Ulicy to ekskluzywny klub aktorski, znany również z urządzanych tam zamkniętych i otwartych przedstawień. Klub Metropolitalny (Metropolitan Club), mieszczący się w pseudoflorentyńskim pałacu z końca dziewiętnastego wieku na rogu Piątej Alei i Sześćdziesiątej Ulicy, to ultrakonserwatywny klub starej elity finansowej i towarzyskiej. Regaty bermudzkie (Bermuda Race) to wyścigi jachtów z Nowego Jorku na Bermudy, urządzane wspólnie przez Klub Żeglarski Ameryki (Cruising Club of America) i Bermudzki Królewski Jachtklub (Royal Bermuda Yacht Club) w parzyste lata od roku 1906. Queridamia (hiszp.) - moja kochana. Kościół Braci Zjednoczonych w Chrystusie (Church of United Brethren in Christ) został utworzony w 1800 roku przez Philipa Williama Otterbeina (1726-1813) z Niemieckiego Kościoła Reformowanego oraz Martina Boehma (1725-1812), biskupa mennonitów. Poznali się oni w 1768 roku i obaj, zniechęceni formalizmem swoich Kościołów, zaczęli objeżdżać Pensylwanię, Maryland i Wirginię, głosząc bardziej spontaniczną religię, początkowo głównie wśród ludności niemieckojęzycznej. Po formalnym utworzeniu nowego Kościoła, którego zostali wybrani biskupami, nowa wiara rozszerzyła się szybko na zachód od Alleghenów, obejmując także ludność anglosaską. Obaj założyciele stosowali podobną metodę duszpasterską: urządzali zebrania ewangelizacyjne, po których zachęcali nawróconych do organizowania kółek i stowarzyszeń dla umocnienia życia duchowego. Są to fragmenty relacji spisanej przez Orville'a Wrighta na dziesiątą rocznicę pierwszego lotu i wydrukowanej w listopadzie 1913 w "Biuletynie Aeroklubu Ameryki". Autor opowiedział w niej nie tylko o pierwszym wzlocie aeroplanu, ale także o wcześniejszych wzlotach szybowcowych oraz studiach, eksperymentach i stopniowym wypracowywaniu konstrukcji zdolnej do unoszenia się w powietrzu. W zacytowanym fragmencie relacji brak jest wzmianki o tym, że dla nadania swojemu pierwszemu aeroplanowi rozpędu przed startem bracia Wright posługiwali się katapultą. Uświadomienie sobie tego pozwala zrozumieć, dlaczego start zaczyna się na torze i dlaczego Orville musiał najpierw zluzować przytrzymującą linkę. s. 247 W rzeczywistości Wilbur Wright urodził się 16 kwietnia 1867 na farmie w Indianie, a jedynie Orville w latach siedemdziesiątych (19 sierpnia 1871) w Dayton, dokąd rodzina się przeniosła dwa lata wcześniej. Samuel Pierpont Langley (1834-1906), profesor astronomii w Pittsburghu, a od 1867 sekretarz Instytutu Smithsonowskiego w Waszyngtonie (por. przypis do s. 274 "42 równoleżnika"), zajmował się w latach dziewięćdziesiątych aerodynamiką i zbudował kilka modeli aeroplanów. Jeden z nich, napędzany silnikiem parowym, wzniósł się 6 maja 1896 w powietrze i przeleciał 1200 metrów w czasie 1 minuty i 45 sekund, był to jednakże lot bez człowieka na pokładzie. Drugi, napędzany silnikiem benzynowym, na skutek braku stateczności nie zdołał się wznieść podczas prób w 1899. Bracia Wright korzystali z książki Langleya "Experiments in Aerodynamics", a następnie korespondowali z nim. Octave Chanute (1832-1910), inżynier budowy kolei, urodzony w USA z francuskich rodziców, opublikował w 1894 studium o dotychczasowych eksperymentach lotniczych "Progress in Flying Machines" ("Postęp w machinach latających"). a następnie do 1897 skonstruował serię szybowców. na których lotów próbnych dokonywał jego pomocnik, A.M. Herring. Stwierdziwszy, że sterowanie samymi ruchami ciała jest niewystarczające, po raz pierwszy zastosował w szybowcu stery wysokości i kierunku. W maju 1900 Wilbur Wright napisał do niego list, w wyniku czego Chanute nawiązał z braćmi przyjaźń, był świadkiem ich prób w Kitty Hawk i służył im radą oraz pomocą. W listopadzie 1899 Wrightowie zwrócili się do Biura Meteorologicznego Stanów Zjednoczonych z prośbą o wskazanie im miejsca odpowiedniego do praktycznych badań techniki lotów. Za poradą szefa Biura trafili do Kitty Hawk, maleńkiej osady rybackiej na długiej mierzei u wybrzeży Atlantyku w hrabstwie Dare w Południowej Karolinie. Ludność miejscowa nie traktowała ich zbyt poważnie i w rezultacie świadkami pierwszego kontrolowanego wzlotu człowieka na aeroplanie było trzech ratowników strażnicy przybrzeżnej oraz mężczyzna i chłopiec z pobliskich osad, jedyni, którzy przybyli na zaproszenie braci. Dziś w Kitty Hawk można obejrzeć pomnik ku ich czci oraz rekonstrukcję obozowiska, jakie sobie tu urządzili, i również kopię ich pierwszego aeroplanu. Diabolo (wł., dosłownie: diabeł) - gra dziecinna, polegająca na wprawianiu w ruch szpulki gumowej lub metalowej, podrzucaniu jej i chwytaniu na sznur umocowany' na dwóch pałeczkach. Loty pokazowe zaczęli Wrightowie urządzać w roku 1908, dokonywali ich jednak zwykle w pojedynkę, przy czym często każdy z nich przebywał w innym miejscu, a nawet kraju. W Fort Myers, w Wirginii, we wrześniu 1908 Orville demonstrował aeroplan wykonany na zamówienie Korpusu Łączności Armii Stanów Zjednoczonych.17 września pękła podczas lotu linka sterowa i aeroplan runął na ziemię. Pilotujący Orville został poważnie ranny, a lecący z nim porucznik Thomas Selfridge zginął jako pierwsza ofiara katastrofy samolotowej. We Francji lotów pokazowych dokonywał Wilbur od sierpnia 1908 do wiosny 1909, najpierw na terenie wyścigów w Hunaudieres pod Le Mans, następnie na poligonie wojskowym w Avours, wreszcie w kurorcie Pau u stóp Pirenejów. Tutaj na lądowisku złożyli mu wizyty król hiszpański Alfons XIII (1884-1941), ten sam, którego w 1931 zdetronizował generał Franco, oraz król angielski Edward VII (1841-1910), syn królowej Wiktorii. Następnie, w kwietniu 1909, Wilbur odbył loty pokazowe na błoniach Centocelle pod Rzymem i wówczas zapewne gratulował mu król włoski Wiktor Emanuel III ( 1869-1947), ten sam, który w 1922 powołał Mussoliniego na szefa rządu i musiał abdykować po jego upadku w 1946. W Niemczech demonstrował swój aparat Orville w sierpniu i wrześniu 1909 na terenach parad wojskowych w Tempelhofie pod Berlinem. Jeden z jego lotów oglądał cesarz Wilhelm II ( 1859-1941 ), który następnie zaprosił go na obiad. Kronprinzem, który chciał się koniecznie przelecieć, był bez wątpienia syn cesarski Fryderyk Wilhelm (1882-1951), niedoszły dziedzic tronu, a podczas pierwszej wojny światowej dowódca sił niemieckich pod Verdun. Celem pokazów obu braci, których przyjmowano w Europie jak udzielnych książąt, była sprzedaż ich wynalazku różnym rządom. Z późniejszej perspektywy na ironię zakrawa fakt, że na przykład Wilbur uczył pilotów francuskich, a Orville niemieckich, tak że zapewne ich uczniowie w parę lat później staczali pojedynki nad linią frontu. Natomiast w szczegółowym kalendarium życia obu braci nie ma wzmianki, by któryś z nich otrzymał kiedykolwiek gratulacje od cara. Rekord trwania lotu szybowcowego, 9minut i45sekund,ustanowiony przez Orville'a 16 października 1911, utrzymał się przez dziesięć lat i został poprawiony na 13 minut dopiero w roku 1921. Zdumiewające jest, że już w roku 1925 rekord trwania lotu szybowcowego wynosił 12 godzin i 7 minut. W rzeczywistości Wilbur Wright zmarł na tyfus 30 maja następnego roku (1912). Wszyscy wymienieni tutaj pionierzy lotnictwa zasłynęli jako piloci i konstruktorzy jeszcze przed pierwszą wojną światową. Francuz pochodzenia- angielskiego Henri Farman (1874-1958) wykonał wiele pionierskich przelotów i był posiadaczem licznych rekordów. W 1907 przeleciał 770 metrów z rekordową szybkością 52 km na godzinę; w 1908 przeleciał kilometr w obwodzie zamkniętym, uzyskał rekordową wysokość 2004 metrów oraz dokonał pierwszego lotu z pasażerem; w 1909 przeleciał najpierw odległość 180 km, a następnie 234; wreszcie w 1912 dokonał pierwszego lotu nocnego. Od 1906 prowadził warsztat lotniczy, połączony. w 1912 z warsztatem brata Maurice'a (1877-1964); z warsztatu tego wyszło wiele typów aeroplanów i hydroplanów. Francuz Louis Bleriot ( 1872-1936) w 99 zbudował. skrzydłowiec, od 1904 budował szybowce, od 1905 biplany, w 1906/ zaś skonstruował pierwszy monoplan. W latach 1907-1908 dokonywał coraz dłuższych lotów od 150 metrów do 14 km; w 1909 dokonał pierwszego przelotu przez kanał La Manche z Calais do Dover w czasie 37 minut, zdobywając nagrodę gazety "Daily Mail" w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy franków; w tymże 1909 ustanowił rekord światowy szybkości 77 km na godzinę, a w 1910 poprawił go do 100 km. Założył szkołę pilotażu oraz fabrykę, która produkowała podczas wojny słynne samoloty myśliwskie Spad, a po wojnie wiele aparatów wojskowych i sportowych. Amerykanin Glenn Hammond Curtiss (1878-1930) zbudował w 1905 pierwszy amerykański sterowiec; w 1909 ustanowił rekord światowy prędkości lotu 70 km na godzinę (wkrótce poprawiony przez Bleriota) i uzyskał nagrodę za przelot na odległość 39 km; w 1911 skonstruował pierwszy hydroplan. W 1910 założył w Buffalo fabrykę aeroplanów, z której wyszło wiele modeli (na jednym z nich lata w następnym rozdziale Charlie Anderson); fabryka ta połączyła się w 1929 z fabryką założoną przez braci Wright. Francuz Ferdinand Ferber (1862= 1909) budował od 1898 szybowce i wykonywał na nich loty ślizgowe; w 1905 zbudował swój pierwszy aeroplan, zniszczony przez huragan; w 1908 zaś dokonał wielu lotów na następnym. Francuz Robert Esnault-Pelterie (nie Peltrie, jak pisze Dos Passos;1881-1957) wzniósł się w 1908 na drugim aparacie swojej konstrukcji na wysokość 1200 metrów; dokonał wielu ulepszeń technicznych, między innymi zbudował pierwszy motor gwiaździsty o nieparzystej liczbie cylindrów. Również Francuz Leon Delagrange (1873-1910) budował aeroplany od 1907 i w 1908 ustanowił trzy rekordy światowe przelotu w obwodzie zamkniętym, kolejno około 4, 13 i 24 km. Zginął w wypadku lotniczym. Święto Pracy (Labor Day), począwszy od roku 1887 wprowadzone po kolei w większości stanów jako ustawowy dzień wolny, obchodzone jest nie jak u nas 1 maja, lecz w pierwszy poniedziałek września i stanowi zakończenie sezonu urlopowego i wakacyjnego. Hoch (niem.) - wiwat, na zdrowie. Styl kolonialny (colonial style) to imitacja stylu budownictwa, zdobnictwa i meblarstwa 17 i 18 stulecia, kiedy na wschodnim wybrzeżu Ameryki istniało trzynaście kolonii Korony Brytyjskiej. Tiffanowskie wazony, klosze do lamp i inne przedmioty ozdobne o wyrafinowanych kształtach i kolorystyce wzięły swoją nazwę od Louisa Comforta Tiffany'ego (1848-1933), który opracował i opatentował technologię produkcji pięknego opalizującego szkła i od 1892 wytwarzał z niego kosztowne artykuły użytkowo-dekoracyjne oraz witraże w swojej fabryce w miejscowości Corona w stanie Nowy Jork. Louis Tiffany, syn Charlesa Lewisa Tiffany'ego (1812-1902), założyciela sławnej nowojorskiej firmy jubilerskiej, był malarzem, dekoratorem wnętrz oraz projektantem witraży i mozaik, jednym z najwybitniejszych przedstawicieli secesji w sztuce amerykańskiej. Przeszedł jednak do historii głównie jako twórca nowego stylu w produkcji szkła artystycznego. Bar-le-Ducto historyczne miasteczko, pięknie usytuowane nad kanałem Marna-Ren i rzeką Ornain, przy linii kolejowej Paryż - Strasburg. Tutaj zaczynała się tak zwana Święta Droga (Voie Sacree), jedyna arteria, którą szło całe zaopatrzenie pod Verdun podczas gigantycznej wielomiesięcznej bitwy o ten odcinek frontu w 1916 roku i później. Okolica ta wiosną musiała się wydawać idyllicznym rajem żołnierzom, którzy przybywali tu z piekła frontu. Edsel Bryant Ford (1893-1946) był synem Henry Forda i od roku 1919 aż do śmierci prezesem jego Towarzystwa ~Motoryzacyjnego. Umarł cztery lata przed ojcem, który objął wówczas na nowo prezesurę firmy, by po dwóch latach przekazać ją wnukowi, Henry Fordowi II (1917-1987). Kanuk (z ang. Canuck) to pogardliwa nazwa Kanadyjczyka, szczególnie często stosowana do Kanadyjczyków francuskojęzycznych. Charles Lindbergh (1902-1974) dokonał w dniach 2~-21 maja 1927 roku pierwszego samotnego bezpośredniego przelotu z Nowego Jorku do Paryża na swoim jednopłatowcu "Spirit of St. Louis" ("Duch Saint Louis"). Lot długości 3 600 mil, czyli około 5 800 km, trwał 33 godziny i 30 minut. Zarówno Ameryka, jak Europa śledziła z zapartym tchem wyczyn Lindbergha już podczas jego trwania (na lotnisku Le Bourget oczekiwało go około stu tysięcy ludzi), a powitanie, jakie mu zgotowano po powrocie do USA, przewyższyło wszystko, co znano dotychczas. Garść nagłówków gazetowych dotyczących Lindbergha przytacza Dos Passos dalej, w Kronice LXIII. Wysepki koralowe to tak zwane Florida Keys, około dwustukilometrowy archipelag wysepek i raf koralowych i wapniowych, ciągnący się od południowego cypla Florydy łukiem wygiętym ku południowemu zachodowi w kierunku Zatoki Meksykańs-kiej. Pierwszą i największą z tych wysepek jest Key Largo, na którą udają się Charlie Anderson i Nat Benton. Małpim procesem nazwano proces niejakiego Johna Thomasa Scopesa, dwudziestoczteroletniego nauczyciela biologii w gimnazjum miasteczka Dayton w stanie Tennessee. Stanął on przed sądem oskarżony o naruszenie prawa stanowego zakazującego głoszenia w szkołach publicznych "jakiejkolwiek teorii negującej stworzenie człowieka przez Boga, tak jak to głosi Biblia, i nauczanie zamiast tego, że człowiek pochodzi od zwierząt niższego rzędu". Proces, który trwał od 10 do 21 lipca 1925 roku, stał się ogólnokrajową sensacją, do miasteczka zjechało ponad stu dziennikarzy, zainstalowano dwadzieścia dwa aparaty telegraficzne, chicagowska radiostacja transmitowała przewód na żywo, kinooperatorzy filmowali na sali sądowej, tłumy oblegały budynek sądu. Wśród obrońców, których wydelegowała Amerykańska Liga Praw Obywatelskich (American Civil Liberties Union), było dwóch sławnych liberalnych adwokatów, Clarence Darrow i Arthur Garfield Hays, który dwa lata później miał występować w sprawie Sacco i Vanzettiego. Świadkiem oskarżenia był między innymi William Jennings Bryan, który został ośmieszony na cały kraj wykazawszy kompromitującą ignorancję i ciasnotę umysłową w pojedynku słownym z Darrowem (bez wątpienia przyczyniło się to do śmierci Bryana na apopleksję w tydzień później). Proces miał szersze wymiary konfrontacji nowoczesnego światopoglądu opartego na przesłankach naukowych z kontrofensywą ciasnego fundamentalizmu protestanckiego, obstającego przy dosłownej interpretacji Biblii. Sędzia jednakże zajął stanowisko czysto legalistyczne i skazał Scopesa na sto dolarów grzywny za naruszenie obowiązującego przepisu (wyrok ten został następnie uchylony przez Sąd Najwyższy Stanu Tennessee, ale ze względu na uchybienia w procedurze procesowej, nie zaś ze względów zasadniczych). Moralnym zwycięzcą byli wszakże "moderniści", co nie przeszkodziło, że anachroniczne prawo, jakkolwiek niezbyt odtąd przestrzegane, zostało w Tennessee uchylone dopiero w 1967, w rok potem jak Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych uznał za niezgodny z konstytucją podobny przepis obowiązujący w stanie Arkansas. Scjentyzm (Christian Science) to doktryna religijna wypracowana przez Mary Baker Eddy (1821-1910), która w 1875 roku ogłosiła swoje główne dzieło "Science and Health" ("Nauka chrześcijańska a zdrowie") i w 1879 założyła w Lynn w stanie Massachusetts sektę pod nazwą Kościół Chrystusa Scjentysty (The Church of Christ Scientist). Chorowita od dzieciństwa, w 1862 Mary Eddy poznała psychoterapeutę (mental therapist) Phineasa Quimby (1802-1866), który siłą sugestii hipnotycznej przywrócił ją do względnego zdrowia. W cztery lata później upadła na oblodzonym chodniku i lekarze rokowali jej, że pozostanie częściowo sparaliżowana. Pośród cierpień zaczęła się wczytywać w biblijną przypowieść o sparaliżowanym, którego uzdrowił Chrystus, i odzyskała władzę w ciele. Poświęciła trzy lata studiowaniu Pisma Świętego, po czym jęła głosić wysnutą z tego doktrynę, że wszystkie choroby są pochodzenia duchowego i że należy powrócić do pierwotnego chrystianizmu z jego zatraconą zdolnością uzdrawiania. W 1908 założyła w Bostonie dziennik "Christian Science Monitor", dziś jedną z najlepszych gazet amerykańskich, minimalnie obciążoną serwitutami religijnymi, a cenioną szczególnie za swoją świetną obsługę zagraniczną. Kościół Chrystusa Scjentysty, dość luźno zorganizowany, ma obecnie ponad trzy tysiące dwieście świątyń, dwie trzecie z nich w USA. Kolej Pensylwańska (Pennsylvania Railroad) to jedno z najstarszych amerykańskich towarzystw kolejowych, założone w roku 1846. W 1854 otworzyło pierwszą jednotorową linię między Filadelfią a Pittsburghiem, a w 1857 odkupiło linię wybudowaną wcześniej (w 1834) przez stan Pensylwania. Rozrastało się odtąd żywiołowo i w latach dwudziestych naszego stulecia było jednym z głównych przewoźników na terenie między Atlantykiem a Missisipi oraz Wielkimi Jeziorami a rzeką Ohio. Klub pod Bocianem (Stork Club) to elegancka restauracja z dansingiem na Pięćdziesiątej Trzeciej Wschodniej Ulicy. Termin prasa Hearstowska jest tu oczywiście użyty w znaczeniu sensacyjnej prasy, żerującej na skandalach i obliczonej na niewybredne gusty. William Randolph Hearst (1863-1951), któremu Dos Passos poświęcił w dalszej części książki rozdział "Mały biedny bogaty chłopiec", był synem kalifornijskiego przemysłowca-milionera, George'a Hearsta (1820-1891 ). W wieku dwudziestu czterech lat objął w rodzinnym San Francisco redakcję gazety "Examiner", stanowiącej własność jego ojca, i rozpoczynając od niej, a następnie nowojorskiego "Morning Journal", nabytego w 1895 roku, zbudował imperium nie tylko prasowe, które w 1922, u szczytu jego potęgi, obejmowało dwadzieścia gazet o wielomilionowym nakładzie, trzynaście popularnych czasopism, agencję prasową, dwie wytwórnie filmowe, osiem radiostacji, blisko sto tysięcy hektarów ziemi i zamek w San Simeon w Kalifornii, liczne dalsze nieruchomości w Walii, Nowym Jorku i Meksyku oraz bajeczne zbiory sztuki. Oprócz pogoni za sensacjami, które podbijały nakłady jego publikacji, prasa Hearstowska, kierowana osobistymi uprzedzeniami magnata, wywarła w różnych okresach niekorzystny wpływ na nastroje społeczne i w konsekwencji na politykę Stanów Zjednoczonych. Przyczyniła się między innymi do wojny z Hiszpanią w 1898 i interwencji w Meksyku w 1916, do rozdmuchania nacjonalizmu i ksenofobii, do prześladowania działaczy lewicowych, do izolacjonizmu i odcięcia się USA od Ligi Narodów. Dom towarowy Benjamina Altmana został otworzony w 1906 roku na rogu Piątej Alei i Trzydziestej Czwartej Ulicy. Była to wówczas dzielnica rezydencji bogaczy, naprzeciwko stał dawny hotel Waldorf Astoria (obecnie wznosi się tam drapacz chmur Empire State Building) i otwarcie w tym miejscu magazynu napotkało na gwałtowne opory. Dla uspokojenia opinii publicznej Altman ukrył przyziemne funkcje swej firmy w budynku przyozdobionym fasadą imitującą pałac florentyński. Schrafft to, podobnie jak Childs, firma prowadząca ponad trzydzieści tanich restauracji na terenie całego Nowego Jorku. Pozytywka to jedna z serii popularnych rewii wystawianych w latach 1921-1922, 1923 i 1925 w teatrze mieszczącym się na Czterdziestej Pierwszej Zachodniej Ulicy przy Broadwayu i również noszącym nazwę "Pozytywka" (Music Box Theater). Teatr założyli w 1920 roku rzutki producent teatralny Sam Harris (1872-1941) do spółki ze sławnym już kompozytorem piosenek Irvingiem Berlinem (1888-1989), który rewie opracowywał muzycznie. Pochodziło z nich wiele szlagierów, śpiewanych przez całą Amerykę. Wspomniane tu czasopisma to "Theater", "Variety", "Zit's Weekly", "Town Topics" i "Shadowland". Wszystkie one związane były jakoś z przemysłem rozrywkowym, ale znaczniejszą rolę odegrał tylko drugi z nich, tygodnik Variete, który wychodzi do dzisiaj. Założony w 1905 roku przez Sime'a Silbermana (1873-1933), który go redagował aż do śmierci, jemu zawdzięcza swą oszałamiającą karierę. Pomyślany początkowo jako pismo poświęcone rewii, szybko stał się czołowym organem całej branży teatralnej. Zawsze słynął z niezależności i bezstronności ocen, odwagi w poruszaniu kontrowersyjnych problemów i świetnego serwisu informacyjnego. Podziwiana była również inwencja językowa jego autorów, która przyczyniła się znacznie do wzbogacenia potocznej mowy amerykańskiej o nowe słowa, wyrażenia i zwroty, zaczerpnięte nie tylko z żargonu ludzi sceny i estrady. Likier górski Teachera (Teacher's Highland Cream) to likier ziołowy renomowanej firmy szkockiej William Teacher and Sons. Coral Gables w zespole miejskim Miami to piękny przykład planowo rozwiązanego kąpieliska, które zostało faktycznie wzniesione podczas florydzkiej koniunktury budowlanej 1925 roku (por. przypis do s.167). Natomiast wspomniane na następnej stronie miasto Jupiter oraz akry złota koło Tampy pozostały tylko nagłówkami gazetowymi w ramach ówczesnej kampanii reklamowej, roztaczającej idylliczne perspektywy przed potencjalnymi klientami, a obficie egzemplifikowanej przez Dos Passosa w Kronice LXI. Gmach Woolwortha (Woolworth Building) na rogu Broadwayu i Park Place, naprzeciwko Parku Ratuszowego (City Hall Park), był w tym czasie najwyższą budowlą świata. Wzniesiony w 1913 roku według projektu głośnego architekta Cassa Gilberta (1859-1934), ma trzydziestopiętrową część główną, a na niej trzydziestopiętrową część wieżową. W sumie jego sześćdziesiąt pięter wznosi się na wysokość 792 stóp, czyli około 240 metrów nad poziom ulicy. Ze swoim żelazobetonowym szkieletem i pseudogotyckim wystrojem zewnętrznym, uważany był za cud architektoniczny, Katedrę Handlu (Cathedral of Commerce) wystawioną przez Franka Woolwortha (1852-1919) jako podniebna reklama jego imperium tanich domów towarowych. Prymat Gmachu Woolwortha jako najwyższego drapacza chmur prześcignięty został dopiero w 1929 przez Gmach Chryslera (Chrysler Building), który ma siedemdziesiąt siedem pięter i wieżę sięgającą 1048 stóp, czyli 320 metrów. Waterproof (ang.) - płaszcz nieprzemakalny. Tęczową Dywizją (Rainbow Division) nazywano Czterdziestą Drugą Dywizję Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych, która wyróżniła się szczególnie podczas tak zwanej drugiej bitwy nad Marną w lipcu i sierpniu 1918 roku. Nazwa pochodzi stąd, że dywizja ta specjalnym rozkazem prezydenta Wilsona została utworzona z członków Gwardii Narodowych wszystkich stanów unii. Okolice miasta Saumur w zachodniej Francji (Andegawenia) produkują kilka gatunków win noszących nazwę Saumur. Są to z reguły lekkie wina białe, wytrawne lub półwytrawne, niekiedy musujące. Tunel Hollanda (Holland Tunnel), noszący imię naczelnego inżyniera jego budowy, Clifforda Hollanda, a biegnący pod dnem rzeki Hudson, łączy Canal Street na Dolnym Manhattanie z Dwunastą Ulicą w Jersey City i jest jedną z głównych arterii wylotowych z Nowego Jorku. Został wybudowany wspólnym wysiłkiem stanów Nowy Jork i New Jersey, za sumę pięćdziesięciu milionów dolarów, w latach 1920= 1927. Pan Dooley (Mr. Dooley) to postać stworzona przez dziennikarza i pisarza Finleya Petera Dunne'a (1867-1936), który wydrukował w chicagowskim dzienniku "Post", a później w innych pismach ponad siedemset szkiców ze swoim bohaterem w roli rezonera. Zaledwie jedną trzecią z nich wydano w postaci książkowej w kilkunastu tomach, które się ukazywały w latach 1898-1919, a kilkadziesiąt najlepszych zebrano następnie w 1938 roku w tomie "Mr. Dooley at His Best". Pan Dooley to właściciel małej irlandzkiej knajpki w Chicago, który komentuje i krytykuje bieżące wydarzenia i stosunki. Jego zdrowy rozsądek, przenikliwość ocen i ludowy dowcip sprawiały, że opinie i powiedzonka formułowane przez niego w charakterystycznej irlandzkiej angielszczyźnie krążyły z ust do ust i że przed kąśliwością jego języka drżały nawet wysoko postawione osobistości życia publicznego. Termin kuracja Keeleya (Keeley cure) został tutaj użyty ironicznie, gdyż ojciec Margo właśnie się nią nie przejął, Leslie Keeley (1832-1900) bowiem zainicjował pierwszy w USA program leczenia alkoholików i narkomanów. W 1890 roku wydał broszurę pod tytułem "A Popular Treatise on Drunkenness and the Opium Habit, and Their Successful Treatment with the Double Chloride of Gold, the Only Cure" ("Traktat popularny o pijaństwie i opiumizmie oraz o ich skutecznym leczeniu dwuchlorkiem złota, jedynej kuracji"). Keeley następnie otworzył sanatorium w miejscowości Dwight w Illinois i zrobił ogromną fortunę oraz zdobył ogólnokrajowy rozgłos na swojej "kuracji". Western Union Telegraph Company to monopolistyczne towarzystwo świadczące usługi telegraficzne i dalekopisowe w całych Stanach Zjednoczonych po jednolitych cenach. Założone zostało w 1856 roku, początkowo do obsługi niepewnych terytoriów zachodnich (stąd nazwa), jednakże od początku wykupywało mniejsze lokalne przedsiębiorstwa telegraficzne (w sumie wykupiło ich ponad pięćset) i już w dziesiątą rocznicę swego założenia,1 kwietnia 1866, z kapitałem około czterdziestu milionów dolarów, pochłonęło swego głównego konkurenta obsługującego wschodnią część kraju, United States Telegraph Company, z akcjami wartości nominalnej sześciu milionów. Odtąd stało się monopolistą, przeniosło swoją centralę do Nowego Jorku, a jego umundurowanych posłańców, zwykle poruszających się na rowerach, zaczęto widywać codziennie w całych Stanach. Już w 1861 roku towarzystwo miało transkontynentalną linię telegraficzną od Atlantyku do Pacyfiku, a w 1866-pierwszy kabel transatlantycki z Nowej Fundlandii do Anglii. Stary Flagler to Henry Morrison Flagler (1834-1913), multimilioner, który prowadził handel zbożem i solą w Ohio, dopóki nie wszedł w spółkę z Johnem D. Rockefellerem i nie został w 1870 jednym ze współorganizatorów Standard Oil Company. Odwiedziwszy w 1883 Florydę. urzeczony jej pięknem i zirytowany prymitywem jej usług, postanowił przemienić ją w jeden wielki nowoczesny kurort, w co zaangażował w rezultacie ponad czterdzieści milionów dolarów. Wykupiwszy kilka lokalnych spółek kolejowych, połączył je w jedną Florydzką Kolej Wschodniego Wybrzeża (Florida East Coast Railway) i przedłużył bezpośrednią linię w 1896 ~ Daytony przez Palm Beach do Miami, a w 1912 jeszcze 250 km na południe, do Key West na krańcu archipelagu wysepek koralowych (por. przypis do s. 285). Zorganizował linie żeglugowe do Key West i Nassau na Bahamach, pogłębił i rozbudował port w Miami, wzniósł wiele wspaniałych hoteli. Czynił również anonimowo liczne dotacje na budowę szkół, kościołów i szpitali w różnych miejscowościach Florydy. W lesistych okolicach środkowej Florydy, a również kilku innych południowo-wschodnich stanów. wielu mieszkańców żyje z produkcji terpentyny, destylowanej różnymi metodami z soków żywych drzew iglastych, głównie kilku gatunków sosen, ale także z ich martwych pni i gałęzi. One-step (ang., dosłownie: jednokrok) to amerykański taniec towarzyski w rytmie na dwie czwarte, wprowadzony w 1910 roku i modny przez następne kilkanaście lat, także w Europie. Tańczony przy muzyce ragtime, cechował się krokami przypominającymi zwykły szybki chód, wykonywanymi naprzemiennie w przód i w tył. Mała sierotka Ania (Little Orphan Annie) to postać z seryjnego komiksu autorstwa rysownika FIarolda Graya, publikowanego w wielu gazetach od 1924 roku. Bohaterka, początkowo zahukana, nabiera stopniowo aroganckiej pewności siebie i burżuazyjnych poglądów oraz nawyków. Towarzystwo Kolei Południowego Pacyfiku (Southern Pacific Rail-road Company) powstało w 1865 roku w Kalifornii z połączenia kilku lokalnych linii kolejowych. W 1883, po wielu perypetiach, ukończyło budowę jednej linii długości 2250 mil, czyli ponad 4600 km, prowadzącej z San Francisco i Los Angeles przez El Paso, San Antonio i Houston do Nowego Orleanu. Stanowiło obok Kolei Santa Fe, Kolei Central i Union Pacific oraz Kolei Northern Pacific jeden z czterech głównych szlaków kolejowych, które po wojnie secesyjnej połączyły stany środkowe z wybrzeżem Pacyfiku. Kinoteatr Chiński Grauma na (Grauman's Chinese Theater) to słynne kino w stylu chińskiej pagody, wzniesione w 1927 roku przez Sida Graumana przy centralnej arterii Hollywoodu, Hollywood Boulevard. Tutaj odbywają się galowe prapremiery szlagierów filmowych oraz doroczne uroczystości przyznawania nagród Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej (Academy of Mation Picture Arts and Sciences), tak zwanych Oskarów. Niedługo po otwarciu Kinoteatru Graumana Mary Pickford zainicjowała zwyczaj odciskania przez sławne gwiazdy śladów stóp w betonie przed wejściem, utrzymujący się do dzisiaj, choć wiele dawnych odcisków zdążyło się już zatrzeć. Zalew Saltoński (Salton Sea) to zbiornik wodny długości około 30, a szerokości od 8 do 14 mil, czyli odpowiednio około 48,13 i 22 km, leżący w Dolinie Imperialnej (Imperial Valley) w południowo-wschodniej Kalifornii, niedaleko granicy meksykańskiej. Dolina Imperialna, stanowiąca niegdyś część Pustyni Koloradzkiej (Colorado Desert), leży poniżej poziomu morza, a Zalew był do 1905 roku Zapadliną Saltońską (Salton Sink), niecką, pokrytą solą o dnie leżącym 280 stóp (około 85 metrów poniżej poziomu morza. Zamieniła Zapadlinę w Zalew woda, która przez dwa lata wydostawała się kanałem irygacyjnym przez wały przeciwpowodziowe na rzece Kolorado w okresie, kiedy przeprowadzano wielki program irygacji Doliny Imperialnej. Poziom wody, nadal zasilany z systemu irygacyjnego, w zasadzie utrzymuje się odtąd, a Zalew Saltoński obrósł szybko popularnymi terenami wypoczynkowymi. Guinness to mocny porter, wytwarzany przez irlandzką firmę o tej nazwie, istniejącą od 1799 roku i mającą filie w kilku krajach. Pan Hays to William Harrison Hays (1879-1954), prawnik i polityk, który był w latach 1918-1921 przewodniczącym Komitetu Narodowego Partii Republikańskiej, a w latach 1921 -22 pocztmistrzem generalnym w rządzie prezydenta Hardinga. Do historii przeszedł jednak jako wieloletni (1922-- 1945) prezes Stowarzyszenia Producentów i Dystrybutorów Filmowych Ameryki (Nation Picture Producers and Distributors of America). Na tym stanowisku zasłynął jako główny twórca i egzekutor tak zwanego kodeksu Haysa (Hays Code), purytańskiego zbioru szczegółowych przepisów, czego nie wolno pokazywać w filmach, dziś już śmieszącego, ale wówczas traktowanego śmiertelnie poważnie i niesłychanie krępującego swobody twórcze. "Pan Hays" lubił się także wtrącać w prywatne życie prominentów Hollywoodu i jego potępienie mogło się odbić bardzo niekorzystnie na karierze. Piece (albo: plat) deres istance (fr.) - dosłownie: danie, z którym niełatwo się uporać; a więc: danie zasadnicze, główne danie posiłku. Klieg (Klieg light) to reflektor łukowy z silną wiązką promieni aktynicznych, a więc działających fotochemicznie, używany od 1919 roku w atelier filmowych. Nazwa pochodzi od nazwiska wynalazców, amerykańskich ekspertów oświetleniowych pochodzenia niemieckiego, braci Johanna i Antona Klieglów. Sanktuariusze (Shńners) to członkowie założonego w 1871 roku Starodawnego Arabskiego Zakonu Notabli Mistycznego Sanktuarium Ameryki Północnej (Ancient Arabic Order of Nobles of the Mystic Shńne of North America), niby tajnego bractwa, nie związanego oficjalnie z masonerią, ale przyjmującego tylko templariuszy i masonów trzydziestego drugiego stopnia. Celem ich działalności była dobroczynność, szczególnie zakładanie szpitali dla kalekich dzieci wszystkich ras i wyznań. Dla utrzymania fikcji swego arabskiego rodowodu, podczas pochodów urządzanych z myślą o pobudzeniu ofiarności społecznej, maszerowali często ulicami wielkich miast w czerwonych fezach i krzykliwych strojach pseudomuzułnańskich. Clarence Chamberlin ( 1894-1976) był jednym z konkurentów Lindbergha we współzawodnictwie o dokonanie pierwszego bezpośredniego przelotu z Nowego Jorku do Paryża, za co jeszcze w 1919 roku bogaty hotelarz nowojorski, Raymond Orteig, wyznaczył nagrodę dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. W dniu, kiedy Lindbergh, mało wówczas znany przybysz z zachodniego wybrzeża, wystartował do swego samotnego lotu, na nowojorskim aerodromie imienia Teodora Roosevelta czekały na sprzyjające warunki atmosferyczne także maszyny dwu głośnych już pilotów, właśnie Chamberlina i komandora-porucznika Richarda Byrda (1888-1957), który rok wcześniej próbował dokonać z Floydem Bennettem przelotu nad Biegunem Północnym. W rezultacie Chamberlin przeleciał przez Atlantyk na swym aparacie "Miss Kolumbii" ("Miss Columbia") w dwa tygodnie po Lindberghu (4-6 czerwca 1927), przy czym poprawił jego rekord długości lotu o prawie 500 km przebywając trasę Nowy Jork - Eisleben w Niemczech długości ponad 3900 mil, czyli bez mała 6300 km. Towarzyszył mu w tym przelocie niejaki Charles Levin, którego to niewątpliwie opisuje jako "niskiego łysawego mężczyznę" relacja prasowa przytoczona przez Dos Passosa. Odbyli oni potem obaj swoim aeroplanem lot po wielu stolicach europejskich, odwiedzając między innymi w dniach 27-28 czerwca Warszawę, gdzie mimo wielogodzinnego opóźnienia spowodowanego ulewnymi deszczami oczekiwały ich na Polu Mokotowskim tłumy ciekawych, dygnitarze państwowi i ambasador USA i gdzie przyjął ich na Zamku prezydent Ignacy Mościcki. Chodzi o paryską Ecole des Beaux-Arts, Szkołę Sztuk Pięknych, której liczni uczniowie nadawali w tym czasie ton architekturze amerykańskiej, projektując wszędzie pretensjonalne budowle monumentalne (muzea, biblioteki, dworce kolejowe, rezydencje) w stylu nazwanym następnie klasycyzmem Beaux-Arts (Beaux-Arts Classic). Był to jeden z przejawów tendencji do imitowania europejskich, a nawet pozaeuropejskich stylów architektonicznych, zrozumiały w młodym kraju pozbawionym własnych tradycji. Zaczęło się to w latach 1820-1850 modą na naśladownictwo budowli starogreckich, po której przyszła wkrótce moda na budownictwo pseudogotyckie, do dziś dominujące w wielu miasteczkach uniwersyteckich. Jednakże w drugiej połowie wieku naśladowano równie chętnie tradycje renesansowe, romańskie i staroegipskie, a można było nawet spotkać repliki pagód chińskich, zamków mauretańskich czy bizantyjskich rezydencji wiejskich. Oczywiście jednak w latach studiów Wrighta modne były szczególnie secesyjne tendencje wiktoriańskie, upodobanie do wymyślnych kształtów i natrętnej ornamentyki. Eugene Emmanuel Viollet-le-Duc ( 1814-1879) to francuski architekt oraz konserwator i historyk architektury, rozkochany w gotyku, nad którym prowadził szczegółowe studia. Przekonany o organicznej jednolitości budowli gotyckich, głosił potrzebę ich odnawiania i udoskonalania tam, gdzie ich struktura czy styl zostały zachwiane. Wsławił się jako konserwator najcenniejszych zabytków średniowiecznych Francji, między innymi Sainte Chapelle i katedry Notre Dame w Paryżu, katedr w Amiens i Laon, fortyfikacji w Carcassonne. Był głównym animatorem dziewiętnastowiecznej mody na pseudogotyk. Pozostawił kilka monumentalnych dzieł o architekturze średniowiecznej, stanowiących do dziś podstawę do studiów przedmiotu. Firma AdIer i Sullivan istniała niespełna piętnaście lat (1881-1895), ale odegrała nader ważną rolę w rozwoju architektury amerykańskiej. Dankmar Adler (1844-1900), z pochodzenia Niemiec, renomę architektoniczną zdobywał w latach ożywionej koniunktury budowlanej po wielkim pożarze Chicago w 1871. Przyjąwszy na wspólnika głównego projektanta w swoim biurze, Louisa Sullivana (1854-1924), zajmował się bardziej stroną handlową działalności firmy. Natomiast Sullivan był tym, który głosił i błyskotliwie realizował nowatorskie podejście architektoniczne, opozycyjne wobec królującego wówczas w Ameryce imitatorstwa stylów historycznych. Uważał, że forma zewnętrzna budynku powinna ściśle odpowiadać jego funkcji oraz być dostosowana do nowych materiałów i technik wprowadzanych do budownictwa. I tak głosił, że jeśli budynek ma stalowy szkielet, to należy ten szkielet eksponować, nie zaś ukrywać pod ciężką imitacją murów nośnych, jak to czynili tradycjonaliści. Adler i Sullivan wybudowali między innymi w 1891 Gmach Wainwrighta w Saint Louis, prototyp późniejszych drapaczy chmur. Wright, w latach swego terminowania w zasłużonej firmie (1887-1893), współpracował z Sullivanem przy projektowaniu zarówno Gmachu Wainwrighta, jak innych nowatorskich budowli, szczególnie opery znanej jako Audytorium Chicagowskie (1889, oraz Gmachu Transportu na Wystawę Kolumbijską w Chicago (1893,. Wright, który od młodości nie uznawał żadnych autorytetów, Sullivana uważał do końca życia za swego mistrza i mówił o nim "Lieber Meister" ("kochany mistrz"). Henry Hobson Richardson (1838-1886), absolwent paryskiej Ecole des Beaux-Arts, spopularyzował w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych swoją własną wersję stylu romańskiego, nazwaną następnie od jego nazwiska Richardsonian Romanesque. Jego architektura, będąca reakcją na dominujące wówczas tendencje neogotyckie, przyniosła mu na krótko prestiż pierwszego architekta Ameryki, by niedługo ustąpić miejsca estetycznemu klasycyzmowi, który dominował na Wystawie Kolumbijskiej, a któremu tak ostro przeciwstawiał się swym funkcjonalizmem Sullivan, a następnie Wright. W rzeczywistości Wright zaledwie zaczynał wypracowywać swój styl architektury prerii (prairie architecture), kiedy w roku 1893 opuszczał firmę Adler i Sullivan, a rozwinął go w pełni dopiero po roku 1900. Dorobił się już wówczas domku w OakParku, na przełomie stuleci jeszcze dość skromnym przedmieściu willowym Chicago, i tam też oraz w innych dzielnicach willowych tego miasta zaczął na zamówienie projektować domki noszące coraz wyraźniejsze piętno jego charakterystycznego stylu; później podobne wille projektował w różnych miejscowościach USA, większość jednak w równinnych stanach Środkowego Zachodu. Wright uważał za główny grzech amerykańskiego budownictwa, że domy stawia się byle gdzie i tak, iż szpecą krajobraz; określał to jako architekturę nieuczciwą. W jej miejsce lansował architekturę, którą nazywał organiczną, to jest taką, która by była dostosowana do otoczenia, wtapiała się w krajobraz stanowiąc jego naturalny element; to była architektura uczciwa. Dlatego jego domy w stylu prerii były wydłużone i niskie, zharmonizowane z równinnym pejzażem i otaczającą roślinnością, z dachami nie kaleczącymi linii horyzontu i oknami zgrupowanymi szeregowo, budowane z najprostszych materiałów, w miarę możności naturalnych, często kombinowanych, z jak największą ilością światła i jak najmniejszą liczbą ścian i drzwi wewnętrznych, z pomieszczeniami przechodzącymi płynnie jedno w drugie i w ogród. Seksterny palladiańskie (Palladian copybooks) to szkicowniki wielkiego włoskiego architekta renesansowego Andrei Palladia (1518--1580), w których rysował on zabytki architektury rzymskiej oraz nawiązujące do nich własne wizje architektoniczne wraz z praktycznymi wskazówkami projektowania, wytyczania proporcji, zachowania stylu. Szkice stanowią integralną część jego głównego dzieła, które było długo biblią architektury klasycystycznej, "I quattro libri dell architettura" ("O architekturze ksiąg czworo" 1570), Palladio, który jako architekt działał przede wszystkim w Vicenzie i Wenecji, projektując kościoły i inne budowle publiczne oraz pałace i wille możnowładców, ukształtował własny styl architektoniczny, nazwany palladiańskim, stanowiący precyzyjnie wyważoną modyfikację antycznych porządków architektonicznych. Na jego koncepcjach i osiągnięciach wzorowała się w znacznej mierze architektura europejska siedemnastego i osiemnastego wieku, szczególnie angielska. Usonią, a więc czymś użytkowym (od angielskiego słowa use - użytek), nazywał Wright swoją wizję Ameryki, w której każda rodzina miałaby nowoczesny funkcjonalny domek zapewniający jej niezależność, przestrzeń i światło, co uważał za nieodzowny warunek życia godziwego. Domki takie musiałyby być tanie i ekonomiczne, ażeby stały się dostępne dla każdego Amerykanina, i w tym celu Wright opracował typowe założenia, które pozwalały na optymalną realizację jego ideałów architektonicznych przy minimum kosztów. Wright wywołał wielki skandal i po raz pierwszy naraził się prasie, gdy w listopadzie 1909 roku rzucił swoją pierwszą żonę, Catherine, oraz sześcioro dzieci, które z nią miał, i wyjechał do Europy z żoną klienta przemysłowca, panią Mamah Cheney. Mimo nagonki prasowej, bojkotu zawodowego, który go doprowadził na skraj bankructwa, i trudności z uzyskaniem rozwodu wobec oporu Catherine-jego nie zalegalizowany związek z panią Cheney trwał aż do tragedii, która się wydarzyła 4 lipca 1914. Wright pracował w tym dniu w Chicago wraz z synem z pierwszego małżeństwa, Johnem, również architektem, Mamah zaś przebywała w rezydencji w Wisconsinie, którą dla niej wybudował parę lat wcześniej na dwustu akrach otrzymanych z dziedzictwa rodzinnego matki i którą na pamiątkę pochodzenia tej ostatniej nazwał Taliesinem od imienia na pół legendarnego barda walijskiego z 6 stulecia ("Taliesin" znaczy po walijsku "jasna brew", a dom wystawiony u szczytu wzgórza wyglądał ponoć rzeczywiście jak brew na tle zbocza). Nową panią Wright odwiedzało tego dnia jej dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, normalnie mieszkających z ojcem, ponadto dom był pełen uczniów Wrighta oraz służby. Jeden ze służących, niejaki Julian Carleton z Barbados, przyjęty do służby przed trzema miesiącami, rozlał dookoła usytuowanej centralnie kuchni benzynę, podpalił ją, po czym z siekierą w ręku rzucił się w pogoń za ofiarami. W rezultacie dom spłonął do szczętu, a siedem osób straciło życie, wśród nich Mamah i jej dwoje dzieci. Wright pochował swoją umiłowaną towarzyszkę w nie oznakowanym grobie na zboczu, Carleton zaś otruł się w więzieniu. Wright otrzymał kontrakt na budowę Hotelu Imperialnego(Imperial Hotel) w 1915 roku, gdy trzęsienie ziemi zburzyło poprzedni. Największym problemem były oczywiście fundamenty, które by wytrzymały ewentualne nowe wstrząsy. Podłoże, na którym miał stanąć hotel, architekt określił jako "płynne błoto", z nasypanymi na nie może dwoma metrami ziemi o twardości mniej więcej sera. Uznano go za wariata, gdy zamiast masywnych fundamentów zaproponował podpory "pływające" w owym błocie. Ponadto dla zabezpieczenia budynku przed ewentualnymi pęknięciami zaprojektował go nie jako jedną masywną bryłę, lecz jako zespół połączonych segmentów. Budowa trwała sześć lat, podczas których Wright pływał wielokrotnie do Japonii i z powrotem. Wielkie trzęsienie, które nawiedziło Tokio w dwa lata po zakończeniu budowy,1 września 1923, oraz wywołane nim pożary spowodowały zniszczenie dwu trzecich miasta oraz śmierć (według różnych źródeł) od stu do stu pięćdziesięciu tysięcy osób. Początkowe relacje zaliczały do zburzonych budynków również Hotel Imperialny, dopiero po paru dniach nadeszła depesza następującej treści: "Hotel stoi nie uszkodzony jako pomnik Pańskiego geniuszu. Doskonale zachowane urządzenia służą całym setkom bezdomnych. Gratulacje". Nowy dom Wrighta w Wisconsinie, tak zwany Taliesin Wschodni (bo Wright wybudował sobie w latach trzydziestych drugą rezydencję, zimową, w Arizonie i nazwał ją Taliesinem Zachodnim), spłonął w znacznej części na wiosnę roku 1925, tym razem z powodu wadliwej instalacji elektrycznej. Był on również widownią drugiej tragedii życia Wrighta, choroby psychicznej rzeźbiarki Miriam Noel, którą poślubił w 1923, kiedy Catherine zgodziła się w końcu na rozwód. W pełni udane było dopiero czwarte małżeństwo Wrighta z Iovanovną Lazovich Milanoff Hinzenberg, które trwało od roku 1928 aż do śmierci dziewięćdziesięcioletniego architekta w 1959. W połowie lat trzydziestych, kiedy Dos Passos pisał "Ciężkie pieniądze", głośno było o Bractwie Taliesińskim (Taliesin Fellowship), które oficjalnie zaczęło działalność 1 października 1932 z dwudziestoma trzema praktykantami. Wright oczywiście już wcześniej miał uczniów, ale od tego czasu sprawę ujął w układy formalne, pobierając opłatę sześćset pięćdziesiąt, później tysiąc sto dolarów, chociaż utalentowanych adeptów architektury, których nie stać było na taki wydatek, przyjmował również na innych zasadach. Praktykanci, wprowadzani w arkana architektury organicznej, traktowani byli jak członkowie rodziny i zobowiązani do udziału w pracach gospodarczych w domu i na farmie, gdzie wytwarzali sobie sami żywność. Było ich jednorazowo do pięćdziesięciu, tak że za życia Wrighta przewinęło się przez Taliesin około tysiąca pięciuset praktykantów obojga płci, przybywających z całego świata, którzy pozostawali tu na różne okresy czasu, od dwu godzin do dwudziestu lat. W późniejszym okresie zwracano uwagę, że z pracowni Wrighta nie wyszedł właściwie ani jeden wybitny architekt. Przypisać to zapewne należy autokratyzmowi mistrza, który nie tolerował najmniejszego sprzeciwu, wskutek czego ostawali się u niego tylko uczniowie gotowi iść w jego ślady, natomiast co bardziej samodzielni i twórczy szybko się wykruszali.. Wright uważał, że zatłoczone, bezładnie zabudowane miasta amerykańskie są więzie-niami uniemożliwiającymi ludziom rozwijanie indywidualności. Dlatego opracował plany realizacji swoich ideałów architektonicznych na skalę urbanistyczną, tworząc wizję nowoczesnej metropolii, którą nazwał Miastem Rozległych Pól( Broadacre City). Byłoby to swego rodzaju miasto-ogród, przestronny, zdecentralizowany obszar domków jednorodzinnych, fabryk i biurowców, szkół, terenów rekreacyjnych, ośrodków handlowych i centrów kulturalnych, budynków administracyjnych i komunalnych, ale także przedzielających je gospodarstw rolnych. Nie byłoby to ani miasto, ani wieś, lecz coś, co by łączyło wygody miasta z nieskrępowaniem wsi. Większość domków realizowałaby standardy Usonii, lecz każdy byłby inny, dostosowany do rzeźby terenu oraz indywidualnych potrzeb użytkowników, i każdy miałby akr gruntu. Wright nie wykluczał istnienia również bloków mieszkalnych, projektował je jednakże tak, by każdy lokator miał widok na park, własny ogródek do dyspozycji i dostęp do terenów rekreacyjnych. Z równą dbałością o zaspokojenie wszelkich potrzeb mieszkańców i stworzenie im warunków do realizacji całego potencjału życiowego rozwiązywał wszelkie inne funkcje swego idealnego miasta - produkcyjne, usługowe, komunikacyjne. Nadchodzące wybory to wybory 6 listopada 1928, w wyniku których miejsce ustępującego prezydenta, republikanina Calvina Coolidge'a, zajął inny przedstawiciel tej samej partii, Herbert Hoover (1874-1964), który miał nieszczęście pełnić ten urząd w czasie, gdy nastąpiło bezprecedensowe załamanie na giełdach światowych i nastał wielki kryzys, czego pierwsze oznaki zdaje się sygnalizować jeden z następnych nagłów-ków gazetowych. Oko kamery (49) jest reminiscencją z jednego z wypadów Dos Passosa do Massachusetts w czerwcu i w jesieni 1926 roku, w związku z apelacjami w tak zwanej sprawie Sacco i Vanzettiego. Szewc Nicola Sacco(ur.1891)i domokrążny handlarz ryb Bartolomeo Vanzetti (ur. 1888) zostali aresztowani 5 maja 1920 roku w tramwaju w Brockton i oskarżeni o zastrzelenie 15 kwietnia w miejscowości South Braintree kasjera i strażnika fabryki obuwia i zrabowanie piętnastu tysięcy dolarów przeznaczonych na wypłatę. Obaj byli Włochami i anarchistami, obaj uchylali się od poboru i obawiali deportacji, obaj złożyli po aresztowaniu fałszywe zeznania, zapewne w związku ze swoją delikatną sytuacją. Natomiast dowody łączące ich z napadem były co najmniej problematyczne. W aucie, które podjechało po napastników, znajdowało się jeszcze trzech innych mężczyzn; świadkowie, którzy w Sacco i Vanzettim rozpoznali rabusiów, widzieli ich w półmroku i dokonali identyfikacji po sześciu miesiącach, a początkowo zeznali tylko, że byli to mężczyźni o wyglądzie Włochów; u żadnego z oskarżonych nie znaleziono śladu pieniędzy; obaj mieli wprawdzie rewolwery i eksperci orzekli, że jedna z kul mogła pochodzić z broni Sacco, jednakże anarchiści chodzili wówczas często uzbrojeni w obawie przed gwałtami, jakich ofiarą padali w wyniku ogólnej histerii rozpętanej przeciwko radykałom i cudzoziemcom pod patronatem prokuratora generalnego Mitchella Palmera. Kiedy więc w wyniku rozprawy, która się toczyła przed sądem w Dedham od 31 maja do 14 czerwca 1921, obaj oskarżeni zostali uznani winnymi morderstwa z premedytacją, za co groziła im kara śmierci, część lewicy wszczęła ogromną kampanię w przekonaniu, iż padli oni ofiarą ukartowanego spisku dlatego tylko, że są Włochami i anarchistami. Apelacje i zabiegi o wznowienie procesu trwały ponad sześć lat, odrzucane jeden po drugim przez tego samego sędziego Webstera Thayera, który wydał wstępny wyrok. Kiedy w listopadzie 1925 roku pewien Włoch skazany na śmierć za inne morderstwo przyznał się do udziału w napadzie i zaświadczył, że ani Sacco, ani Vanzetti nie brali w nim udziału, sędzia Thayer odrzucił jego zeznanie jako wybieg mający na celu odciągnięcie własnej egzekucji. Zignorował również wymowną ekspertyzę w obronie skazanych ogłoszoną przez wpływowego profesora prawa na Uniwersytecie Harvarda, Feliksa Franfurtera. Także Stanowy Sąd Najwyższy oddalił apelację opierając się na anachronicznym przepisie prawnym, iż tylko sąd pierwszej instancji może dopuścić nowe dowody i zarządzić nową rozprawę. Kiedy w rezultacie sędzia Thayer 9 kwietnia 1927 skazał ostatecznie Sacco i Vanzettiego na śmierć, zapanowało ogólne poruszenie, że jeden i ten sam sędzia faktycznie orzekał we wszystkich instancjach, i sprawie nadano światowy rozgłos. Powszechne protesty zmusiły gubernatora Alvana Fullera do powołania obywatelskiej komisji dla zbadania sprawy, w składzie rektor Uniwersytetu Harvarda, Abbott Lawrence Lowell, rektor Instytutu Technologii Stanu Massachusetts, Samuel Stratton, oraz emerytowany sędzia Robert Grant. Komisja ta orzekła, że proces przebiegał zgodnie z prawem i nie ma podstaw do wznowienia go, wobec czego gubernator odmówił prawa łaski i dwaj Włosi zostali straceni na krześle elektrycznym w więzieniu w Charlestown, dzielnicy Bostonu, o północy z 22 na 23 sierpnia 1927 roku. Dos Passos włączył się w akcję na rzecz Sacco i Vanzettiego w roku 1926, kiedy nowo założony lewicowy tygodnik "Nowe masy" ("New Masses") zaproponował mu napisanie reportażu o sprawie. Na prośbę komitetu obrony skazanych rozszerzył następnie swój artykuł w ponad stustronicową broszurę pod tytułem "Facing the Chair: Story of the Americanization of Two Foreignborn Workmen" ("W obliczu krzesła elektrycznego: Historia amerykanizacji dwóch robotników obcego pochodzenia"). Zbierając materiały do tych prac odwiedził między innymi Vanzettiego w więzieniu w Charlestown i Sacco w więzieniu w Dedham, odbył opisaną w tym Oku kamery wyprawę do North Plymouth, gdzie Vanzetti, nazywany tu zdrobniale Bartem, pracował w fabryce lin, dopóki go nie zwolniono za przekonania, a następnie handlował rybami; stąd pochodziła większość świadków mogących świadczyć na jego korzyść. W końcowej fazie tragedii rozmawiał również z rektorem Lowellem i brał czynny udział w wydarzeniach, które są w następnym rozdziale udziałem fikcyjnej Mary French, a które stanowią także temat przewodni Kroniki LXVI i Oka kamery (50). Do tych dwóch rozdzialików włączył też dwa wzruszające fragmenty z listów Vanzettiego do żony. Ten ostatni zrobił zresztą na nim, jak i na wszystkich, którzy się z nim zetknęli w więzieniu, szczególnie silne wrażenie swoją godnością, szlachetnością charakteru i szerokością horyzontów, na jakich opierał swoją ideologię filozoficznego anarchizmu. Okrągłe Łby (Roundheads) to pogardliwe przezwisko purytanów walczących po stronie parlamentu przeciwko tak zwanym kawalerom popierającym Stuartów podczas rewolucji angielskiej lat 1640-1660. Nazwa, zrodzona około 1641 roku, pochodzi stąd, że wielu purytanów nosiło krótko ostrzyżone włosy, podczas gdy kawalerowie okrywali głowy modnymi perukami. Dos Passos używa tutaj tego ironicznego terminu nieco anachronicznie na oznaczenie tak zwanych Ojców Pielgrzymów (Pilgrim Fathers), zbuntowanych przeciwko Kościołowi anglikańskiemu purytańskich osadników, którzy jako pierwsi przybili do brzegów dzisiejszego Massachusetts jeszcze przed rewolucją, 21 grudnia 1620 roku, na statku "Mayflower" i założyli w Plymouth pierwszą stałą kolonię na terenie Nowej Anglii. Wysokie zboże, uprawiane przez Indian, to oczywiście kukurydza, przywieziona wprawdzie do Europy przez Hiszpanów z Południowej Ameryki już w l6 stuleciu, ale zapewne nieznana przybyszom z chłodnej Anglii. Bloomingdale to jeden z największych nowojorskich domów towarowych na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Zachodniej Ulicy. Człowiek Wolny ("The Freeman") to założony w 1920 liberalny tygodnik poświęcony polityce, literaturze i sztuce, redagowany przez dwóch wybitnych eseistów, literaturoznawcę Van Wycka Brooksa (1886-1963) oraz historyka Alberta Jaya Nocka (1873-1945). Pismo to wychodziło niedługo, gdyż w 1924 roku zbankrutowało, a próba wznowienia go w 1930 pod inną redakcją i tytułem zmienionym na "Nowego Wolnego Człowieka" (,.The New Freeman") też zakończyła się po roku zupełnym niepowodzeniem. Owi bohaterowie wojny klasowej to dwudziestu czterech wobhlisów z Eugenem Debsem na czele, ułaskawionych przez prezydenta Hardinga na Gwiazdkę 1921 roku. Debs odsiedział zaledwie dwa lata i osiem miesięcy ze swego dziesięcioletniego wyroku, inni podobnie. Była o tym uprzednio mowa w przypisach do stron 93 i 94. Madison Square Garden, gdzie urządzono mityng na ich cześć, było największą salą widowiskową Nowego Jorku, wybudowaną w 1890 roku i wynajmowaną na wiece, występy cyrkowe, wielkie imprezy sportowe i tym podobne. Mieściło się wówczas rzeczywiście koło Madison Square, na rogu Madison Avenue i Dwudziestej Szóstej Zachodniej Ulicy. Później, w 1925 roku, zamiast tamtej hali wybudowano jeszcze większą, mogącą pomieścić ponad osiemnaście tysięcy osób, zajmującą cały kwartał miejski między Ósmą a Dziewiątą Aleją i Czterdziestą Dziewiątą a Pięćdziesiątą Zachodnią Ulicą. Tam już odbywał się mityng, o którym jest mowa w Kronice LXVIII (por. przypis do s. 460). Co robić? ("Czto diełat"') to napisana w 1902 roku praca Włodzimierza Lenina. w której sformułował on koncepcję i uzasadnił potrzebę powołania do życia rewolucyjnej partii proletariackiej nowego typu. Polemizował tu również z różnymi tendencjami, które uważał za niesłuszne: z tak zwanym prawicowym oportunizmem, rewizjonizmem, ekonomizmem i burżuazyjnym liberalizmem. Praca ta odegrała ważną rolę w toczących się wówczas dyskusjach z socjaldemokratami i socjalistami. Tom(czyli Thomas) Mooney (1883-1942) to kalifornijski działacz robotniczy, skazany na karę śmierci za rzekomy udział w zamachu bombowym, w którym zginęła grupa uczestników Parady Gotowości Wojennej w San Francisco 22 lipca 1916 roku. Nacisk opinii publicznej, przekonanej o jego niewinności, oraz ujawnienie kłamliwości zeznań niektórych świadków na procesie zmusiły gubernatora do zamiany kary śmierci na dożywocie, jednakże wieloletnie starania o wznowienie przewodu sądowego nie dały rezultatu. Ostatecznie Mooney doczekał się bezwarunkowego ułaskawienia dopiero w roku 1939. Daily Worker to gazeta marksistowska związana z Komunistyczną Partią Ameryki. Została założona w 1924 w Chicago, a w 1927 przeniesiona do Nowego Jorku, gdzie się ukazywała do 1958. W latach 1958-1968 miała tylko wydanie niedzielne pod tytułem "Worker", od 1968 do 1986 wychodziła znowu jako gazeta pod tytułem "Daily World". Holmes, który odmówił odroczenia egzekucji Sacco i Vanzettiego, to Oliver Wendell Holmes (1841-1935), sławny jurysta, sędzia Sądu Najwyższego Stanu Massachusetts od roku 1882, powołany w 1902 przez prezydenta Teodora Roosevelta w skład Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Kiedy wszystkie zabiegi na rzecz skazanych zawiodły na szczeblu stanowym, obrońcy spróbowali ostatniej, właściwie beznadziejnej interwencji na szczeblu federalnym zwracając się do Kongresu, Sądu Najwyższego, prokuratora generalnego (nie był nim już osławiony Mitchell Palmer) i prezydenta. Oczywiście Holmes nie mógł "odroczyć egzekucji", jednakże ponieważ był znany z niezależności opinii i częstych sprzeciwów wobec orzeczeń większości Sądu Najwyższego, obrońcy prawdopodobnie liczyli, że jego głos zaważyłby korzystnie na losie skazanych. Stara Zatoka (Back Bay) to teren dawnych rozlewisk Rzeki Karola (Charles River w Bostonie. Stopniowo osuszana od 1856, stała się dzielnicą rezydencji najbogatszych rodzin tego miasta i można się domyślać, że wspomniana przez Dos Passosa społecznica wywodziła się z którejś z nich. Stan Kwakierski (Quaker State) to Pensylwania, nazywana tak ze względu na liczne tam niegdyś osady kwakrów. Złoto znajdywano w Kalifornii już w 1842 roku, ale wielką gorączkę roku 1849 spowodował dopiero niejaki James Marshall, cieśla, który pracując przy młynie na południowej odnodze Rzeki Amerykańskiej (American River) na północno-zachód od dzisiejszego Sacramento natrafił 24 stycznia 1848 na płynące w wodzie złote płatki. Rychło nastąpiły dalsze odkrycia i gdy wieść się rozeszła, wiosną następnego roku ruszyły ze Wschodu do Kalifornii tysiące poszukiwaczy. Większość jechała karawanami zaprzęgów tak zwanym Szlakiem Kalifornijskim (California Trail) z różnych miejscowości nad rzeką Missouri wzdłuż rzeki Platte przez dzisiejsze Nebraskę, Wyoming, Idaho i Utah do Nevady, gdzie wzdłuż rzeki Humbolta docierała do gór Sierra Nevada, by wąskimi przełęczami przedostać się do Kalifornii. Mniej liczni jechali statkiem dookoła Przylądka Dobrej Nadziei albo też przez Zatokę Meksykańską do Ameryki Środkowej, lądem do Pacyfiku (Kanał Panamski jeszcze nie istniał) i znowu statkiem do San Francisco. Przed gorączką złota Kalifornia miała piętnaście tysięcy ludności, pod koniec 1849 - już sto, a w 1852 - dwieście dwadzieścia pięć. Warunki zarówno podróży, jak i egzystencji w samej Kalifornii były nad wyraz ciężkie i znacznie więcej ludzi traciło życie i zdrowie, niż zyskiwało bogactwa, jednakże już w pierwszym roku około sześciu tysięcy poszukiwaczy wydobyło złoto wartości około dziesięciu milionów dolarów, a w rekordowym 1852 osiągnięto wydobycie wartości osiemdziesięciu milionów. Od gorączki złota rozpoczął się też burzliwy rozwój San Francisco, stanowiącego naturalne zaplecze dla poszukiwaczy, a także całego stanu. Tereny, na których znaleziono złoto, weszły w skład hrabstwa nazwanego ElDorado w oczywistym nawiązaniu do legendarnej krainy, której w Południowej Ameryce na próżno poszukiwali w 16 stuleciu konkwistadorzy. Jednakże wielomilionowy majątek George'a Hearsta (1824-1891) tylko w niewielkiej części pochodził z pól złotodajnych. Prawdziwych kroci dorobił się on na kopalniach, w które zaczął inwestować w latach sześćdziesiątych na terenach przyległych stanów zachodnich i Meksyku. Anaconda to początkowo nazwa kopalni srebra koło miasta Butte w Montanie. Wysłany tam w 1876 przez właścicieli dla zbadania nie wydajnej kopalni srebra ekspert Marcus Daly (1841-1900) odkrył na większej głębokości olbrzymie pokłady miedzi i zaczął za pieniądze między innymi Hearsta skupować okoliczne tereny. Tak zrodził się gigantyczny kartel miedziowy Anaconda oraz miasto o tej samej nazwie, założone przez Daly'ego w 1883, które wkrótce urosło do rangi potężnego ośrodka górniczo-hutniczego. Kopalnia Ofir miała swój początek w zakupie połowy praw do nadziału kopalniczego w Nevadzie, jakiego za uzbierane czterysta pięćdziesiąt dolarów dokonał w 1859 roku George Hearst wraz z dwoma wspólnikami, Melvillem Atwoodem i A. E. Headem. Nadział ów, nazwany od legendarnej biblijnej krainy złotodajnej, skąd jakoby pochodziły skarby króla Salomona, okazał się jednak zasobny nie w złoto, lecz w srebro. Stanowił on część złoża rozsławionego na całą Amerykę pod imieniem niejakiego Henry'ego Comstocka, hodowcy owiec i poszukiwacza złota, który w tymże 1859 roku zarejestrował prawa, jak się miało okazać, do najbogatszych terenów srebrodajnych Stanów Zjednoczonych. Nie zdając sobie sprawy z ich rzeczywistej wartości, odprzedał je za dziesięć tysięcy dolarów i ostatecznie przeszły one w ręce Hearsta i paru innych finansistów kalifornijskich. Powstało tutaj legendarne miasto Virginia City, słynące w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z luksusu, dziś wymarłe i stanowiące jedynie atrakcję turystyczną. Złoża srebra bowiem, w znacznej mierze wskutek rabunkowej gospodarki, zaczęły się szybko wyczerpywać, wydobycie stawało się coraz mniej opłacalne i w 1898 zaprzestano go całkowicie. Złota Brama (Golden Gate) to cieśnina długości około 5 mil, a szerokości od 1 mili do 2 stanowiąca wejście do zatoki i portu San Francisco. Wówczas kursowały tędy promy, dopiero w latach 1933-1937 wybudowano między miastem a położonym po drugiej stronie cieśniny hrabstwem Marin sławny Most Złotej Bramy (Golden Gate bridge), jeden z najdłuższych mostów wiszących świata. Oczywiście wzgórza nad cieśniną i Pacyfikiem stanowiły najcenniejsze tereny rozbudowującego się San Francisco. Generał Ulysses Grant (por. przypis do s.155) odwiedził San Francisco jesienią 1879 roku w końcowej fazie swej tryumfalnej podróży dookoła świata, którą rozpoczął w Filadelfii po złożeniu urzędu prezydenta w 1877, a ukończył tamże w dwa lata później. Podróż ta stanowiła światową sensację jako pierwsza tego rodzaju wyprawa podjęta przez najwyższego dostojnika Stanów Zjednoczonych, którego przyjmowano jak koronowaną głowę we wszystkich stolicach od Londynu po Tokio. Bankiet na otwarcie Hotelu Palace w San Francisco był popisem przepychu nowobogackiego miasta. Patronujący mu senator William Sharon, który się dorobił milionów na srebrze, przygotował między innymi dla każdego z dwustu pięćdziesięciu zaproszonych dżentelmenów pamiątkę w postaci menu drukowanego srebrem, dla eks-prezydenta zaś - drukowanego złotem. Porfirio Diaz (1830-1915) był w latach 1877-1880 i 1884~1911 formalnie prezydentem Meksyku. Faktycznie doszedł do władzy po dokonaniu zamachu stanu w 1876 i sprawował rządy po dyktatorsku, aż obaliła go rewolucja 1911. Jakkolwiek w latach 1862-1867 walczył po stronie ówczesnego prezydenta Juareza przeciwko wojskom francuskim i cesarzowi Maksymilianowi, zawiesił następnie większość jego reform społecznych, opierał się na wielkich posiadaczach ziemskich, sprzyjał napływowi do Meksyku kapitałów zagranicznych, głównie amerykańskich. Paszkwilant ("The Harvard Lampoon") to wydawane od roku 1876 pisemko humorystyczne studentów Uniwersytetu Harvarda, wzorowane początkowo na londyńskim "Punchu". W całości poświęcone dowcipom rysunkowym i słownym oraz tekstom humorystycznym i satyrycznym, miało znacznie szerszy zasięg oddziaływania niż pisma o charakterze literackim, "Adwokat" ("Harvard Advocate") i "Miesięcznik" ("Harvard Monthly"), z którymi współpracował później Dos Passos jako student w latach poprzedzających pierwszą wojnę światową. Grover Cleveland został wybrany na prezydenta w roku 1885. Teatr Old Howard (zwany początkowo Howard Athenaeum od Howard Street, przy której się mieścił) został wybudowany w roku 1845 i przez ćwierć wieku był reprezentacyjnym teatrem Bostonu, wystawiającym klasyczne sztuki i opery z najsławniejszymi aktorami i śpiewakami. Mniej więcej od roku 1870 zaczął się przestawiać na widowiska w typie music-hallu, a następnie burleski (por. przypis do s. 128). Nowomodny żurnalizm Pulitzerowski to nowe oblicze, jakie Joseph Pulitzer (1847-1911) nadał kupionej w 1883 nowojorskiej gazecie "World". Pulitzer, urodzony na Węgrzech, uciekł z domu w wieku siedemnastu lat i zaciągnął się w Hamburgu jako ochotnik do armii amerykańskiej. Po zakończeniu wojny secesyjnej osiadł w Saint Louis w stanie Missouri, gdzie w 1868 rozpoczął karierę dziennikarską jako reporter niemieckojęzycznej gazety "Westliche Post", której wkrótce został współwłaścicielem. W 1878 kupił bankrutującą gazetę "Saint Louis Dispatch" i połączył obie w "Saint Louis Post-Dispatch". Rozpoczął wówczas kampanię przeciwko korupcji politycznej i municypalnej, która przyniosła mu szybki sukces, ale doprowadziła do zabójstwa przez jego współpracownika znanego adwokata, który przyszedł do redakcji z awanturą. Zmuszony do opuszczenia Saint Louis, Pulitzer przeniósł się do Nowego Jorku i tu na łamach "World" podjął znowu kampanię przeciwko "arystokracji pieniądza", a na rzecz "arystokracji pracy", która jak głosił, jest prawdziwą arystokracją Ameryki. Śmiałe piętnowanie wszelkich nadużyć i jasny program reform demokratycznych, połączone z sensacyjną formą i różnymi chwytliwymi innowacjami, sprawiły, że nakład "World" skoczył w ciągu roku z dziesięciu do stu tysięcy egzemplarzy, a w roku 1890 wynosił ponad dwieście tysięcy. Pulitzer, chory i ślepnący, wycofał się ze stanowiska redaktora naczelnego w 1887 i w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych gazeta, w ostrej walce konkurencyjnej, narzuconej jej przez Hearstowski "Morning Journal" (por. przypis do s. 290), katastrofalnie obniżyła swoje loty do poziomu brukowca. Dopiero ponowne włączenie się Pulitzera przywróciło jej po wojnie hiszpańskiej dawny poziom; w okresie tym, to jest aż do końca jej istnienia w 1931, kierował nią jego syn Ralph (1879-1939). Kajus Juliusz Cezar(około 100~2 przed naszą erą) był związany we wczesnym okresie swej kariery politycznej ze stronnictwem popularów domagających się reform i ukrócenia przywilejów wielmożów. Głośne były również wspaniałe igrzyska, jakie wielkim kosztem organizował jako edyl w 65 roku dla pozyskania sobie sympatii ludu. Alcybiades albo Alkibiades (450--404 przed naszą erą), wódz i polityk ateński, słynął z urody, wdzięku, elegancji, próżności oraz zamiłowania do uciech i być może swoim zachowaniem przyczynił się do zguby swego nauczyciela Sokratesa, skazanego za rzekome demoralizowanie młodzieży. Oskarżony o udział w świętokradczym uszkodzeniu pomników Hermesa, Alcybiades nie stawił się przed sądem, lecz szukał schronienia we wrogiej Sparcie, potem w Persji. Jakkolwiek został potem ponownie powołany przez Ateńczyków na wodza i służył im swoim talentem militarnym, przeszedł jednak do historii jako jeden z ludzi, którzy nierozważnym przywództwem przyczynili się do ostatecznego pognębienia Aten przez Spartę. Frederic Remington (1861-1909) to malarz i rysownik wsławiony głównie jako niestrudzony kronikarz życia Dzikiego Zachodu. Pozostawił ponad dwa tysiące siedemset obrazów i rysunków przedstawiających Indian, kowbojów, żołnierzy i innych ludzi pogranicza, przeważnie w ruchu, często konno i w dramatycznych sytuacjach. Był również korespondentem gazet Hearstowskich na Kubie w okresie powstania przeciw panowaniu hiszpańskiemu i wojny, dostarczając stamtąd rysunków, które w tym czasie wciąż jeszcze pełniły rolę dokumentacji wizualnej, wypartej dopiero w naszym stuleciu przez fotografię. Mark Hanna (1837-1904), milioner, który się dorobił na węglu, żelazie i statkach, już w latach osiemdziesiątych stał się wpływową osobistością Partii Republikańskiej w rodzinnym Ohio. Z ramienia Wielkiej Starej Partii (Grand Old Party), jak ją nazywano, wylansował dwukrotnie (w roku 1891 i 1893) na gubernatora stanu Ohio swego przyjaciela Williama McKinleya (1843-1901). Następnie całą swą energię, koneksje i majątek zaangażował w zapewnienie mu wyboru na prezydenta w roku 1896 i reelekcji w 1900. Było to po pamiętnym krachu giełdowym 1893 roku (por. przypis do s. 25) i Hanna zręcznie reklamował McKinleya jako "zwiastuna nadchodzącej koniunktury" ("the advance agent of prosperity"), którym McKinley rzeczywiście się okazał. Umarł w czasie swojej drugiej kadencji 14 września 1901, postrzelony w pierś i w brzuch osiem dni wcześniej przez fanatycznego anarchistę Leona Czolgosza na bankiecie z okazji Wystawy Panamerykańskiej w Buffalo, o czym jest mowa nieco dalej. Generał hiszpański Valeriano Weylery Nicolau (1838-1930) został w styczniu 1896 wysłany jako gubernator na Kubę dla zdławienia tam powstania, a odwołany na interwencję prezydenta McKinleya w październiku roku następnego. Znany ze swej bezwzględności, brał udział już przedtem w wielu wojnach i służył w posiadłościach zamorskich Hiszpanii, między innymi także w latach 1874-1872 podczas poprzedniego powstania na Kubie, skąd już raz go odwołano za wyjątkowe okrucieństwo. Pamiętajcie pancernik "Maine" (Remember the "Maine") to slogan, jakim prasa głównie Hearstowska mobilizowała opinię amerykańską do wypowiedzenia wojny Hiszpanii. Pancernik wpłynął 25 stycznia 1898 do portu w Hawanie, rzekomo z przyjacielską wizytą, faktycznie dla ochrony obywateli amerykańskich i ich mienia w związku z powstaniem i działaniami zbrojnymi przeciw powstańcom. Kiedy 15 lutego dwa wybuchy rozdarły go na pół i dwustu sześćdziesięciu marynarzy poniosło śmierć, uznano to za akt sabotażu hiszpańskiego, chociaż przyczyna wybuchu nigdy nie została ustalona i obecnie przypuszcza się raczej, że były to bomby podłożone przez Kubańczyków w celu sprowokowania USA do interwencji na ich rzecz. Rzeczywiście prezydent McKinley, mimo oporów, nie miał innego wyjścia, jak wystąpić do Kongresu (11 kwietnia) o zgodę na użycie sił zbrojnych dla zmuszenia Hiszpanów do opuszczenia Kuby, co Kongres uczynił (19 kwietnia), uznając równocześnie Kubę za państwo niepodległe. 1 maja 1898 Eskadra Azjatycka Floty Stanów Zjednoczonych pod dowództwem komandora George'a Deweya (1837-1917) wśliznęła się przed świtem do Zatoki Manilskiej i portu w Manili na Filipinach i zniszczyła dalekowschodnią flotę hiszpańską. Zatopiono jedenaście okrętów, resztę zdobyto, zabito lub raniono trzystu osiemdziesięciu jeden marynarzy hiszpańskich przy stratach własnych tylko ośmiu rannych. 13 sierpnia amerykańska piechota zajęła Manilę i w rezultacie Filipiny z posiadłości hiszpańskiej stały się na kilkadziesiąt lat posiadłością amerykańską. Płaczki (sobsisters) to dziennikarki specjalizujące się w sentymentalnych historyjkach z życia, prawdziwych czy zmyślonych, adresowanych głównie do czytelniczek. Historyjki te pisali często pod kobiecymi pseudonimami mężczyźni, miały one swoją stałą rubrykę w gazetach, a nazwiska ich autorek czy rzekomych autorek były powszechnie znane. Z wymienionych tu trzech płaczek najtrwalej zapisała się Elizabeth Gilmer (1874-1951), publikująca pod pseudonimem Dorothy Dix, która się specjalizowała w historiach perypetii miłosnych i poradach dla nieszczęśliwie zakochanych. Zaczynała karierę jako redaktorka działu kobiecego nowoorleańskiego dziennika "Picayune" (1894-1901), po czym na kilkanaście lat przeszła do Hearstowskiego "Morning Journal" (1901-1917). Komiksy (comic strips) zrodziły się 7 lipca 1896, kiedy Pulitzerowski "World" opublikował pierwszy z serii rysunków niejakiego Richarda Outcaulta przedstawiających satyryczną scenkę z życia mieszkańców nędzarskich bud podmiejskich. Każdy z tych rysunków opowiadał jakąś anegdotkę i każdy miał za główną postać zadziornego chłopca odzianego jakby w rodzaj żółtej koszuli nocnej (był to pierwszy wypadek wprowadzenia koloru do gazety). Podniosło to szybko nakład konkurencyjnego dziennika Pulitzerowskiego, Hearst więc podkupił Outcaulta z jego "Żółtym Chłopcem" ("Yellow Kid") i wkrótce odpowiedział wypuszczeniem ośmiostronicowego kolorowego niedzielnego dodatku rysunkowego do swego "Journal". Tutaj w rok później zaczęli się ukazywać Mali Katzenjammerowie ("The Katzenjammer Kids") młodego rysownika Rudolfa Dirksa. Dirks stworzył schemat tego, co do dziś stanowi cechy wyróżniające komiksów: proste sytuacje anegdotyczne rozwijane do mniej lub bardziej wyraźnej puenty w serii kilku rysunków o indywidualnym stylu; stała grupa bohaterów i stały zakres tematyczny; dialogi wypisywane w balonikach nad głowami postaci. "Katzenjammerowie", wzorowani na tomie wierszy i ilustracji niemieckiego autora Wilhelma Buscha "Max i Moritz" (1865), przedstawiali życie strasznej rodzinki pochodzenia niemiecko-żydowskiego, mówiącej horrendalną angielszczyzną, a złożonej z mamy pozostającej w dwuznacznych stosunkach z sublokatorem zwanym Kapitanem oraz z jej dwóch niesfornych chłopaków, Hansa i Fritza. Zabijaka Brown ("Buster Brown"), zainicjowany w 1902 przez Outcaulta, miał za bohatera wytwornego, ale złośliwego wyrostka, od którego upowszechnił się zwyczaj ubierania chłopców a la Mały Lord, w czarne aksamitne ubranka i koszulki z koronkowymi kołnierzykami. Szalony Kot ("Crazy Cat") George'a Herrimana, ukazujący się nieco później, w latach 1911-1944, wzbudzał szczególne zachwyty intelektualistów lat dwudziestych. Miał obok kota fajtłapy za bohaterów mysz imieniem Ignatz i policjanta imieniem Pup (Szczeniak), a za tło porosłe kaktusami pustkowia Arizony. Charles Francis Murphy (1858-1924), właściciel sieci szynków nowojorskich, był od roku 1902 aż do śmierci szefem tak zwanego Tammany Hall, kwatery głównej organizacji kontrolującej machinę Partii Demokratycznej w mieście i stanie Nowy Jork. Towarzystwo imienia Tammany'ego (Tammany Society), na pół legendarnego wodza Indian Delaware, zostało założone jeszcze w okresie walk o niepodległość (1786) i miało początkowo charakter patriotyczny i dobroczynny. Pod koniec 19 stulecia, całkowicie opanowane przez polityków Partii Demokratycznej, przemieniło się w narzędzie do walki o władzę, obsadzanie urzędów miejskich i stanowych oraz korzyści materialne, często przy użyciu przekupstwa i przemocy. Za rządów Murphy'ego nie było wielkich skandali ani procesów, jakie periodycznie wstrząsały Tammany przedtem i które doprowadziły do upadku znaczenia tej organizacji później, w roku 1932, chociaż skonsolidował on w swoich rękach ogromną władzę, która mu pozwoliła na wielokrotne obsadzanie swoimi kandydatami stanowisk burmistrza i gubernatora, nie wspominając już o pomniejszych urzędach. Hearst niewątpliwie zawdzięczał jego poparciu dwukrotny wybór na kongresmana ze stanu Nowy Jork (1903-1907). Swoją główną kwaterę w Hotelu Hollanda (Holland House) przy Madison Square ulokował w odległości kilkunastu przecznic od Tammany Hall, który się wówczas mieścił na Czternastej Wschodniej Ulicy koło Trzeciej Alei. Paryżanka to operetka jednego z mistrzów wiedeńskich, Franza von Suppego (1819-1895), wystawiona po raz pierwszy w trzy lata po jego śmierci. Alton Brooks Parker (1852-1926), przewodniczący Wydziału Apelacyjnego Sądu Najwyższego Stanu Nowy Jork, został kandydatem Partii Demokratycznej na prezydenta po dwukrotnej przegranej uprzedniego kandydata; reformisty Williama Jenningsa Bryana (por. przypis do s. 50). Sądzono, że jego bardziej konserwatywne nastawienie stworzy mu większe szanse na zwycięstwo. Przegrał jednak wybory sromotnie do popularnego kandydata Partii Republikańskiej, Teodora Roosevelta, któremu Dos Passos poświęcił rozdział "Szczęśliwy wojak" na stronach 135-140 "Roku 1919". Charles Evans Hughes (1862-1948), z wykształcenia prawnik, uzyskał w 1906 urząd gubernatora stanu Nowy Jork jako reformatorski kandydat Partii Republikańskiej i pełnił go przez dwie kadencje do 1910. W roku 1916 kandydował jako rywal Woodrowa Wilsona na urząd prezydenta, którym omal nie został (por. przypis do s. 88 "Roku 1919"). Za prezydentur Hardinga i Coolidge'a był sekretarzem stanu (1921-1925), później przewodniczącym Sądu Najwyższego (1937-~1941). James Gordon Bennett (1841-1918) był synem, imiennikiem i następcą szkockiego imigranta, który założył w 1835 nowojorskiego "Heralda" i wkrótce uczynił go pierwszą nowoczesną gazetą amerykańską, cenioną szczególnie za wyczerpujące i bezstronne relacjonowanie wydarzeń. Bennett syn, który przejął redakcję w 1867, mieszkał od 1877 głównie w Paryżu i stamtąd za pomocą telegrafu kierował gazetą, co się ponoć odbijało niekorzystnie na codziennej pracy, szczególnie że odmawiał pełnomocnictw swoim nowojorskim redaktorom. Niemniej jednak "Herald" pozostawał dla Hearsta groźną konkurencją, gdyż obsługą reporterską i obiektywizmem górował nad jego prasą, i oczywiście wytoczenie mu procesu o nieprzyzwoite reklamy nie wynikało z rzeczywistej troski o obyczajność, lecz było chwytem w walce o czytelników. Bennett założył również londyńską i paryską mutację swej gazety, po wielu przemianach wychodzącą dziś jako "International Herald Tribune", redagowany w Paryżu, a drukowany równocześnie w kilku krajach Europy i Azji. Bennett słynął także jako miłośnik sportów i fundator pucharów w zawodach balonowych, samolotowych i jachtowych swego imienia. Standard Oil Company, założone w 1870 roku przez Johna D. Rockefellera (por. przypis do s. 102), w ciągu niespełna dekady dzięki jego geniuszowi organizacyjnemu i bezwzględnym metodom utrącania konkurencji zdobyło kontrolę nad dziewięćdziesięcioma pięcioma procentami amerykańskiego przemysłu naftowego. Już od 1892 toczyły się przeciwko Towarzystwu postępowania sądowe na mocy ustawy antytrustowej uchwalonej dwa lata wcześniej na wniosek republikańskiego senatora Johna Shermana (tak zwany Sherman Anti-Trust Act). Równocześnie Rockefeller i jego kartel należeli do głównych celów ataku gnojodłubów (por. przypis do s. 61 ) i już w 1904 jedna z głównych autorek tego ruchu, Ida Tarbell, opublikowała demaskatorską "The History of the Standard Oil Company". Jakkolwiek trust bronił zaciekle swego stanu posiadania różnymi machinacjami prawno-organizacyjnymi, kampania prowadzona przeciwko niemu przez prasę Hearstowską z pewnością przyczyniła się do tego, że ostatecznie został rozwiązany wyrokiem Sądu Najwyższego w roku 1911. John Dustin Archbold (1848-1916), którego kompromitujące listy stały się głośne w toku kampanii prasowej, był od 1882 roku głównym architektem polityki Standard Oil Company i występował jako rzecznik trustu w licznych przesłuchaniach sądowych i kongresowych. Po rozwiązaniu trustu został prezesem jednego z towarzystw wchodzących uprzednio w jego skład, Standard Oil Company of New Jersey. Partia Niezależna (Independence Party), założona przez Hearsta, była efemerydą, która nie odegrała żadnej znaczącej roli. Jednakże przed wyborami 1908 roku urządziła ona zjazd w Chicago, na którym nominowała swego kandydata na prezydenta, ale nie Hearsta, jak pisze Dos Passos, tylko niejakiego Thomasa Hisgena. Oczywiście wybory wygrał kandydat Partii Republikańskiej William Taft, a kandydat Hearsta zebrał niewiele ponad osiemdziesiąt tysięcy z blisko piętnastu milionów głosów. John Pierpont Morgan senior (1837-1913), któremu Dos Passos poświęcił rozdział "Dom Bankowy Morgana" na stronach 314-319 "19 równoleżnika", stworzył najpotężniejszą organizację finansową Stanów Zjednoczonych, która na początku 20 stulecia przez obsadzone swymi ludźmi ponad trzysta czterdzieści stanowisk dyrektorskich kontrolowała sto dwanaście spośród największych towarzystw akcyjnych z łącznym kapitałem dwudziestu dwóch miliardów dolarów. Najpotężniejszym z utworzonych przez Morgana towarzystw była Korporacja Stali (por. przypis do s. 44). W 1917 roku, w momencie przystąpienia USA do wojny, banki Morgana, na czele których stał już wówczas John Pierpont Morgan junior (1867-1943), miały zaangażowane dwa i pół miliarda dolarów w kredytowe dostawy wojenne dla Anglii i Francji, podczas gdy kapitały amerykańskie zaangażowane po stronie Niemiec oceniano na zaledwie trzydzieści pięć milionów. William Jennings Bryan (por. przypis do s. 50) jako pacyfista musiał się oczywiście sprzeciwiać olbrzymim pożyczkom dla aliantów, słusznie przewidując, że staną się one jednym z czynników, które wciągną USA do wojny. Stosunki między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem ulegały częstym zadrażnieniom wskutek silnych nastrojów przeciwko penetracji amerykańskiej w tym kraju. O groźnym incydencie z lądowaniem amerykańskiej piechoty morskiej w 1914 roku w Veracruz jest mowa w przypisie do s. 229 "Roku 1919". Ale faktycznym wybuchem wojny, do którego Hearstowi nie udało się ostatecznie doprowadzić, groził wewnętrzny konflikt za Rio Grande między rządem prezydenta Venustiano Carranzy a powstaniem chłopskim Pancho Villi, o których jest obszernie mowa w przypisach do stron 289 i 294 "42 równoleżnika". Licząc na wciągnięcie USA w wojnę z siłami Carranzy i skonsolidowanie własnych sił w narodowym oporze przeciwko interwencji amerykańskiej, Villa prowadził kampanię terroru przeciw znienawidzonym Amerykanom i wreszcie dokonał 8 i 9 marca 1916 roku napadu na przygraniczne miasteczko Columbus w Nowym Meksyku, w trakcie czego zabito siedemnaście osób. Prezydent Wilson wysłał niezwłocznie sześć tysięcy żołnierzy pod dowództwem generała Pershinga (por. przypis do s. 137) z zadaniem rozbicia oddziałów Villi. Wojska amerykańskie zapuściły się 600 km w głąb Meksyku, ale nieuchwytny Villa wciąż im się wymykał i wreszcie w lutym 1917 Wilson zarządził odwrót. Rząd Carranzy protestował przeciwko interwencji, do wojny jednak nie doszło. Sędzia John Francis Hylan (1868--1936), był burmistrzem Nowego Jorku w latach 1918-1925. Jakkolwiek wybrany z ramienia Partii Demokratycznej, sprzeciwiał się niektórym praktykom Tammany Hall, co mu zyskało przydomek Uczciwego. Al(właściwie Alfred Emmanuel) Smith ( 1873-1944) sprawował przez cztery kadencje urząd gubernatora stanu Nowy Jork (1918-1920 i 1922-1928). Katolik z ubogiej rodziny imigrantów irlandzkich, nastawiony bardzo reformistycznie, był celem gwałtownych ataków Hearsta, który tym razem działał w przymierzu z Partią Republikańską. Smith kandydował później z ramienia Partii Demokratycznej na prezydenta w wyborach 1928 roku jako pierwszy nieprotestant, ale przegrał na rzecz Herberta Hoovera, popieranego przez urzędującego prezydenta Coolidge'a. Ulubioną gwiazdą filmową i długoletnią kochanką Hearsta była zapomniana dziś aktorka o słodkiej urodzie, ale miernym talencie, występująca pod pseudonimem Marion Davies (1897-1961). Hearst poznał ją w 1917 roku, kiedy tak jak Olive Thomas (por. przypis do s. 45) rozpoczynała karierę w zespole Florenza Ziegfelda, i dla wykreowania jej na gwiazdę założył między innymi dwie wytwórnie filmowe, a w pewnym okresie polecił wszystkim swoim gazetom umieszczanie przez miesiąc codziennie jej zdjęcia. W rezultacie tych i innych zabiegów Marion Davies zagrała blisko w czterdziestu filmach, ale pamiętana jest dziś nie ze względu na nie, ale na głośny romans z potentatem prasowym i bajeczne luksusy, jakimi ją otaczał. Jak sama o sobie krytycznie powiedziała, na jej karierę złożył się "w pięciu procentach talent, a w dziewięćdziesięciu pięciu reklama". Nigdy nie zalegalizowany związek Hearsta z Marion Davies trwał do dnia 14 sierpnia 1951 roku, w którym umarł on w jej rezydencji w Beverly Hills. San Simeon w hrabstwie San Luis Obispo w połowie drogi między San Francisco a Los Angeles stanowiło część olbrzymiego pohiszpańskiego rancza o powierzchni 48 000 akrów, czyli blisko 20 000 hektarów, które jako jedną ze swoich inwestycji nabył na początku lat sześćdziesiątych stary George Hearst płacąc po sześćdziesiąt centów za akr. Trzydziestopiętrowy Gmach Towarzystwa Elektrycznego Graybarna Lexington Avenue między Czterdziestą Trzecią a Czterdziestą Czwartą Wschodnią Ulicą, w bezpośrednim sąsiedztwie dworca Grand Central, z którym ma połączenie podziemnym pasażem, mieścił obok innych firm wiele renomowanych agencji reklamowych. Wzniesiony w 1927 roku uchodził wówczas za największy biurowiec świata, o powierzchni użytkowej ponad miliona stóp kwadratowych, czyli prawie stu tysięcy metrów. Już w czasie niespełna dwuletniej budowy prasa rozpisywała się o jego nowatorskiej konstrukcji stalowej, ulepszonym systemie ogrzewczym, windach szybkobieżnych. Nazwa pochodzi od pierwszych sylab nazwisk wynalazcy Elishy Graya i telegrafisty Enasa Bartona, założycieli, (w 1869 roku) Western Electric Company, z którego w 1925 wyłonione zostało Graybar Electric Company. Książę Walii to najstarszy syn króla Jerzego V i następca tronu, późniejszy król Edward VIII (1894-1972), który po niespełna rocznym panowaniu abdykował w 1936 roku, aby poślubić Amerykankę i rozwódkę, panią Wallis Warfield Simpson. Książę Walii podróżował w tym okresie często po świecie jako oficjalny wysłannik Korony Brytyjskiej i między innymi odwiedził w 1924 USA. Wątpliwe, żeby już w wieku trzydziestu lat miał pijackie worki pod oczami. Dos Passos myśli niewątpliwie o jego późniejszych fotografiach z okresu kryzysu abdykacyjnego, kiedy to pisał "Ciężkie pieniądze". BattIe Creek w stanie Michigan, znane jako Miasto Zdrowia (Health City),jest siedzibą założonego w 1866 roku przez adwentystów dnia siódmego Instytutu Reformy Zdrowotnej (Health Reform Institute), przemianowanego w 1876 na Battle Creek Sanitarium. Organizatorem i dyrektorem sanatorium był głośny doktor John Harvey Kellogg (1852-1943), propagator zdrowej żywności, wynalazca surogatów kawy i herbaty i założyciel wielkiej wytwórni płatków kukurydzanych, odżywek i tym podobnych produktów. Góra Athos, wysokości 2032 m, na końcu wschodniego spośród trzech cyplów Półwyspu Chalcydyckiego w północno-wschodniej Grecji, wżynającego się na odległość 45 km w wody Morza Egejskiego, stanowi siedzibę dwudziestu klasztorów prawosławnych, w tym siedemnastu greckich oraz po jednym rosyjskim, bułgarskim i serbskim, podległych bezpośrednio patriarsze Konstantynopola. Pierwszy klasztor powstał w 936 roku, ale już w czasach wczesnego chrześcijaństwa istniały tu liczne eremy, a w 7 stuleciu cesarz bizantyjski Konstantyn Pogonat oddał cały cypel, noszący również nazwę Athos, w wyłączne władanie osiadłym na nim mnichom. Ta swego rodzaju republika mnisza przetrwała czasy bizantyjskie, tureckie i chrześcijańskie, a chociaż w 1913 roku została włączona do Grecji, zachowała do dziś autonomię. Władzę sprawuje w niej komitet złożony z jednego przedstawiciela każdego klasztoru. Klasztory stanowią zamknięte warowne zespoły, do których nie wpuszcza się żadnej istoty płci żeńskiej, kobiety ani zwierzęcia. Za murami klasztorów kryją się wspaniałe zbiory sztuki bizantyjskiej, nie zbadane do dziś biblioteki i archiwa. Archimandryta to tytuł wyższego duchownego prawosławnego, zwykle przełożonego klasztoru lub kilku klasztorów. Jednakże wydaje się, że archimandryta bawiący z wizytą u Eleonory był raczej gościem niż przełożonym któregoś z klasztorów na górze Athos. Piękne złote lub pozłacane korony pełnią ważną rolę w obrzędzie zaślubin w Kościele prawosławnym, niesione nad głowami oblubieńców, kiedy dokonują oni ceremonialnego obchodu cerkwi. Trzej bracia Shubertowie, Lee (1875-1953), Sam (1874-1905) i Jacob (1884-1963), byli twórcami imperium teatralnego, które odegrało kolosalną rolę w dziejach sztuki scenicznej w Ameryce. Rozpocząwszy karierę jako kierownicy trup objazdowych w rodzinnym mieście Syracuse w stanie Nowy Jork, w 1900 roku przenieśli się do samego Nowego Jorku, gdzie skupowali coraz większą liczbę teatrów, które wynajmowali niezależnym producentom. W ten sposób w ciągu dziesięciu lat złamali monopol Syndykatu Teatralnego (Theatrical Syndicate) Charlesa Frohmana (1864-1915), który był od 1895 roku dyktatorem sceny amerykańskiej. Od roku 1900 do 1945 Shubertowie wystawili ponad pięćset sztuk i komedii muzycznych, a u szczytu swojej potęgi kontrolowali sześćdziesiąt jeden najważniejszych teatrów na terenie całych Stanów, stając się sami niemalże monopolistami. Jeszcze w roku śmierci najstarszego z braci, Lee, Spółka Teatralna Shubertów (Shubert Theatrical Company); mająca od 1913 roku swoje biura na górnych piętrach Teatru imienia Sama Shuberta na Czterdziestej Czwartej Zachodniej Ulicy, była właścicielem osiemnastu teatrów w samym Nowym Jorku. Oczywiście Shubertowie jako ludzie interesu chcieli zarabiać na swoich inscenizacjach, ale mieli też ogromne wyczucie sceny i wystawili wiele wybitnych sztuk oraz angażowali najlepszych reżyserów i aktorów. Nie wydaje się jednak, aby awangardowa sztuka lansowana przez Ewelinę mogła być propozycją naprawdę dla nich interesującą. Miasto Zagłady (City of Destruction) to świat nie nawróconych na nową wiarę w alegorycznej powieści "Wędrówki pielgrzyma" ("The Pilgrim's Progress",1678-1684) angielskiego pisarza i kaznodziei sekty baptystów, Johna Bunyana (1628-1688), więzionego przez dwanaście lat po restauracji Stuartów za nieprzestrzeganie królewskich edyktów religijnych. Jego bohater odbywa wędrówkę z Miasta Zagłady do Miasta Niebiańskiego (Celestial City) wstępując po drodze jeszcze do wielu innych miejsc o alegorycznych nazwach, takich jak Targowisko Próżności (Vanity Fair), miejsc, które wraz z obu Miastami weszły do zasobu pojęć angielskiego obszaru językowego niemal na równi z niektórymi pojęciami biblijnymi. Kongresowy (Congressional) to ekspres kursujący między Nowym Jorkiem a Waszyngtonem. Klub Kolonialny (Colony Club) mieścił się na Park Avenue koło Sześćdziesiątej Drugiej Wschodniej Ulicy, w sześciokondygnacyjnym georgiańskim budynku z czerwonej cegły, wzniesionym koło 1915 roku. Położony w dzielnicy elity finansowej, był miejscem spotkań pań z najwyższych sfer towarzyskich. Imiona czarujących Binghamówien są oczywiście zaczerpnięte z mitologii greckiej i stanowią swoistą ilustrację ostentacyjnej uczoności ich ojca, wprzęgniętej w służbę jego podejrzanej kampanii zdrowotnej i niemniej podejrzanych produktów leczniczych. Hygeia (Hygieja w transkrypcji polskiego wydania "Słownika mitów greckich i rzymskich" Pierre'a Grimala) to według różnych przekazów jedna z córek lub dziewcząt z orszaku boga sztuki lekarskiej Asklepiosa (rzymskiego Eskulapa), uważana za personifikację Zdrowia. Althea (Altaja w polskiej transkrypcji) to żona Ojneusa, króla Kalydonu, który według jednego z mitów wypożyczył ją zakochanemu w niej Dionizosowi, za co bóg ów ofiarował mu w podzięce krzew winnej latorośli i nauczył go jej hodowli. Myra (Myrra) to królewna syryjska, którą gniew Afrodyty popchnął do kazirodczego stosunku z własnym ojcem i która uchodząc śmierci z jego ręki, kiedy odkrył prawdę, została przez bogów przemieniona w drzewo mirry. Po dziesięciu miesiącach kora drzewa pękła i wydało ono na świat dziecię płci męskiej, które nazwano imieniem Adonis. NBC to National Broadcasting Company (Narodowe Towarzystwo Radiowe), pierwszy koncern radiowy Ameryki, utworzony w 1926 roku przez istniejącą już od sześciu lat Korporację Radiową Ameryki (Radio Corporation of America), która do 1924 roku zdążyła sprzedać ponad milion radioodbiorników. Inauguracyjna audycja NBC 15 listopada 1926 była transmitowana przez dwadzieścia cztery radiostacje od Nowej Anglii po Kansas City, a mecz pucharowy futbolu amerykańskiego w dniu Nowego Roku 1927 stał się pierwszą audycją transmitowaną na cały kontynent. W 1927 NBC uruchomiła drugi program ogólnoamerykański, nieco później w tym samym roku powstał konkurencyjny koncern CBS (Columbia Broadcasting System), a w 1934 następny MBS (Mutual Broadcasting System). Pomiędzy rokiem 1922 a 1927 liczba radiostacji w USA skoczyła z trzydziestu na siedemset trzydzieści dwie, a liczba odbiorników z sześćdziesięciu tysięcy na sześć i pół miliona. Nieśmiertelny bard to oczywiście Szekspir. Bingham parafrazuje tutaj słowa Hamleta (akt II, scena 2) z jego wspaniałej przemowy do Rozenkranca i Gildensterna. Basen Pływowy (Tidal Basin) w Waszyngtonie, niedaleko Białego Domu, to zbiornik wodny połączony śluzami z Potomakiem. Mimo że rzeką jest stąd do oceanu około 185 km, jej korytem o szerokości dochodzącej w estuarium do 13 km sięgają aż tutaj przypływy i odpływy oraz docierają statki pełnomorskie. Cotygodniowa kronika filmowa Pathego (Pathe Journal), pierwsza w świecie, istniała od roku 1909, a od 1910 była wyświetlana w USA pod nazwą Pathe Newsreel. Charles Pathe (1863-1957), jeden z pionierów filmu francuskiego, założył w 1896 wespół z bratem Emilem (186~-1937) towarzystwo eksploatacji filmów Bracia Pathe (Pathe Freres), a w rok później wytwórnię filmową w Vincennes pod Paryżem. Firma rozrosła się następnie w koncern produkujący również aparaturę filmową i elektroakustyczną (między innymi gramofony nazwane od nazwiska braci patefonami). W 1906 roku zaczęto w wytwórni nakręcać przeglądy aktualności filmowych, przekształcone po trzech latach w regularną kronikę, która obok wersji francuskiej i amerykańskiej miała także wersję angielską i niemiecką. W 1928 koncern braci Pathe przeszedł pod kontrolę English Columbia Company. Klinika braci Mayo (Mayo Clinic) w Rochester w stanie Minnesota jest najsławniejszą prywatną kliniką w USA. Zrodziła się ze Szpitala Najświętszej Marii Panny (St. Mary's Hospital), założonego w 1889 roku przez siostry franciszkanki w tym wówczas pogranicznym mieście. Cały personel lekarski szpitala składał się początkowo z trzech doktorów Mayo, Williama Worralla (1819-1911), który przybył w 1854 z Wielkiej Brytanii i. ukończył studia w Missouri, oraz jego dwóch synów, Williama Jamesa (1861-1939) i Charlesa Horace'a (1865--1939), którzy urodzili się już w Minnesocie, a studia ukończyli jeden w Michiganie, drugi w Illinois. Wszyscy trzej byli chirurgami, a ich szpital jedynym wyposażonym odpowiednio do większych operacji na terenie stanów Minnesota, Iowa oraz Północna i Południowa Dakota. W tym czasie rozpoczął się w Europie i Ameryce gwałtowny rozwój antyseptycznej chirurgii, a bracia co roku odbywali podróże studyjne, po czym wypracowywali i wprowadzali u siebie nowe techniki diagnostyczne i operacyjne. Ich osiągnięcia spotykały się początkowo z niedowierzaniem, ale wkrótce przyniosły im międzynarodową renomę. W rezultacie ich klinika rozwinęła się w kooperatywne stowarzyszenie około dwustu wybitnych specjalistów różnych dziedzin medycyny i składa się dziś z całego miasteczka szpitali i hoteli dla zamożnych pacjentów zjeżdżających tu z całego świata. W 1915 roku bracia utworzyli przy klinice Fundację Studiów i Badań Medycznych (Mayo Foundation for Medical Education and Research), działającą obecnie pod patronatem Uniwersytetu stanu Minnesota. Paul Moritz Warburg (1868-1932), urodzony w żydowskiej rodzinie hamburskich bankierów, był od 1902 współwłaścicielem wpływowego nowojorskiego domu bankowego Kuhn, Loeb 82 Co., wspomnianego uprzednio w przypisie do s. 135. Uznany za jednego z najwybitniejszych ekspertów finansowych Ameryki, położył w latach 1914-1918 wielkie zasługi w organizacji i wdrażaniu tak zwanego Federalnego Systemu Zasobów Finansowych (Federal Reserve System), powołanego przez prezydenta Wilsona dla uzdrowienia i usprawnienia działalności banków. Nazwisko Warburga trafiło na pierwsze strony gazet w marcu 1929 roku, kiedy wystąpił on z ostrzeżeniem, że szaleńcze spekulacje giełdowe muszą doprowadzić do krachu, jeśli nie zostaną w porę ukrócone. Jak przewidywał, załamanie na giełdzie nowojorskiej, które zapoczątkowało wielki światowy kryzys, nastąpiło 3 października, a osiągnęło krytyczne rozmiary 29, kiedy do sprzedaży za byle jaką cenę rzucono prawie szesnaście i pół miliona akcji. Analizując przyczyny kryzysu Warburg podkreślał później katastrofalne skutki utrzymywania wysokich cen za pomocą barier celnych i innych sztucznych środków w okresie wciąż rosnącej produkcji masowej. Hialeah, miejscowość willowa stanowiąca dziś część wielkiego Miami, słynie z toru wyścigów konnych, na którym rozgrywane jest wiele spośród najważniejszych gonitw w Stanach Zjednoczonych. Filet mignon (fr.) - polędwica. Raj Małego (Small's Paradise) to nocny lokal w czarnym Harlemie pod numerem 22941/2 na Siódmej Alei, modny w latach dwudziestych wśród bohemy nowojorskiej. Gloria Swanson (1898-1983) to słynna hollywoodzka gwiazda filmu niemego, która rozpoczynała karierę jako kąpiąca się piękność w jednoaktówkach Marka Sennetta. W latach dwudziestych grała w wielu głośnych filmach. W 1950 roku przypomniał ją reżyser Billy Wilder powierzając jej dramatyczną główną rolę w "Bulwarze Zachodzącego Słońca". Radykałowie pobili się krzesłami na mityngu jedności w Madison Square Garden (por. przypis do s. 389) 16 lutego 1934 roku. Dos Passos, jak zwracają uwagę komentatorzy, wybiega tu o parę lat naprzód w stosunku do wszystkich innych tekstów Kroniki LXVIII, które przedstawiają różne reakcje społeczne na wydarzenia roku 1929 i narastający kryzys. Jest to jakby osobisty akcent katastroficzny dodany do obrazu katastrofy ogólnej, mityng ten bowiem był dla Dos Passosa momentem, od którego zaczęło się załamanie jego wiary w możliwości wspólnego działania lewicy na rzecz poprawy warunków życia ludzi pracy. Wielki mityng został zwołany przez kilka związków zawodowych wespół z Partią Socjalistyczną dla zaprotestowania przeciwko krwawej rozprawie kanclerza Engelberta Dollfussa z austriacką lewicą. Planowany przebieg mityngu został zakłócony przez komunistów, którzy urządzili hałaśliwą demonstrację przeciwko obecności burmistrza Nowego Jorku, Fiorella LaGuardii, oraz wiceprzewodniczącego Amerykańskiej Federacji Pracy, Matthew Wolla, okrzykując ich faszystami i próbując przejąć inicjatywę. Mówcom nie dano przemawiać, doszło do bójek i mityng został zerwany. Dos Passos, który od lat głosił potrzebę jedności lewicy, po tym wydarzeniu zredagował i podpisał z kilkunastoma innymi osobami list protestacyjny, który się spotkał z bardzo ostrą odprawą "Nowych Mas". W odpowiedzi Dos Passos wystosował list do redakcji, w którym wskazywał, że takie incydenty, świadczące o zacietrzewieniu i fanatyzmie, prowadzą ruch lewicowy do chaosu i klęski i mogą tylko szkodzić sprawie. Był to jeden z pierwszych przejawów jego rozbratu z lewicą. Wieża Śpiewająca (Singing Tower) mieści się na wschód od Tampy nad jeziorem Wales, na najwyższym, choć niespełna stumetrowym wzniesieniu Florydy. Ufundował ją wraz z pobliskim rezerwatem ptasim w 1929 roku holenderski imigrant Edward William Bok (1863-1930), przywieziony w wieku siedmiu lat do Ameryki, gdzie zrobił ogromną karierę jako wydawca "Dziennika Pani Domu" ("Ladies' Home Journal"), który pod jego kierownictwem stał się jednym z najpopularniejszych miesięczników USA i pierwszym nowoczesnym magazynem kobiecym. Na wieży, u stóp której Bok został w rok później pochowany, mieści się tak zwany carillon, czyli urządzenie do wygrywania melodii na zestawie dzwonów, których zainstalowano tutaj niebywałą liczbę siedemdziesięciu jeden. Oko kamery (51) jest reminiscencją Dos Passosa z jego podróży w listopadzie 1931 roku do hrabstw Harlan i Bell we wschodnim Kentucky, w grupie ośmiu osób pod przewodem sławnego pisarza Teodora Dreisera (1871-1945). Dreiser, przewodniczący Narodowego Komitetu Obrony Więźniów Politycznych (National Committee for the Defence of Political Prisoners), zwrócił się w sierpniu do Dos Passosa, aby ten stanął na czele Narodowego Komitetu Pomocy Strajkującym Górnikom w Walce z Głodem (National Committee to Aid Striking Miners Fighting Starvation). Około czterdziestu tysięcy górników strajkowało wówczas przeciwko horrendalnym warunkom i wyzyskowi w kopalniach węgla Pensylwanii, Ohio, Zachodniej Wirginii i Kentucky. Dos Passos podszedł do sprawy bardzo sumiennie, wystosował do prasy apel o pomoc, spędził pięć dni w Pensylwanii badając na miejscu warunki i rozmawiając z górnikami. Następnie wraz z komisją Dreisera pojechał do Kentucky, gdzie sytuacja była najgorsza. Miejscowe władze, policja, właściciele kopalń potraktowali ich jak nasłanych agitatorów i wnieśli przeciwko nim do sądu oskarżenie o "kryminalny syndykalizm", za który według miejscowego prawa groziło do dwudziestu jeden lat więzienia i do dziesięciu tysięcy dolarów grzywny. Do sprawy nie doszło, ale też komisja, jak stwierdził później sam Dos Passos, żadnej zasadniczej poprawy warunków życia górników nie wywalczyła. Uzyskała dla nich jednak pomoc materialną oraz nadała ogólnokrajowy rozgłos sytuacji. Nowojorski "Herald Tribune" Bennetta (por. przypis do s. 418) wydrukował serię artykułów o ustaleniach komisji, sam Dos Passos zaś przygotował do druku tom zebranych materiałów pod tytułem "Harlan Miners Speak" ("Mówią harlańscy górnicy"), który się ukazał w marcu 1932. Targowisko próżności ("Vanity Fair") to magazyn polityczno-społeczny wydawany w Londynie od 1868 roku, o tytule identycznym ze sławną powieścią Williama Makepeace Thackeraya, która się ukazała dwadzieścia lat wcześniej, a zaczerpniętym z "Wędrówek pielgrzyma" Johna Bunyana (por. przypis do s. 442). We wczesnym okresie swego istnienia było to pismo nadające ton w najwyższych kręgach towarzyskich Wielkiej Brytanii. Słynęło szczególnie ze świetnych rysunków satyrycznych i karykatur osobistości życia publicznego, politycznego, sądowego. Na przełomie wieków ukazywało się przez pewien okres pod redakcją naczelną Franka Harrisa, późniejszego autora skandalicznego pamiętnika, publikowanego po polsku pod tytułem "W pogoni za pełnią życia". W 1928 roku pismo zostało połączone z brytyjskim wydaniem Hearstowskiego "Harper's Bazaar" i przekształcone w magazyn mód. W MenloPark, w stanie New Jersey koło New Brunswick, miał Thomas Alva Edison swoje laboratoria od roku 1876 do 1887, kiedy to przeniósł je do West Orange koło Newark również w New Jersey. Edisonowi poświęcił Dos Passos rozdział "Twórca elektrycznych cudów" na stronach 282-286 "42 równoleżnika". LakeShore Drive to bulwar biegnący wzdłuż brzegu jeziora Michigan w Chicago, przy którym mieszkało wielu najbogatszych ludzi miasta. Donald Randall Richberg (1881-1960) i Harold LeClairickes (1874--1952) to dwaj adwokaci chicagowscy, którzy próbowali się przeciwstawiać podporządkowaniu polityki miejskiej i stanowej interesom wielkiego kapitału. Richberg był radcą prawnym zarządu miasta i urzędu gubernatorskiego; Ickes, który zaczynał karierę jako reporter jednej z gazet chicagowskich, zaangażował się później w kampanię na rzecz polityków lokalnych i federalnych o programie reformatorskim. Obaj służyli w okresie Nowego Ładu prezydentowi Franklinowi Rooseveltowi jako administratorzy agend rządowych powołanych do wyprowadzenia USA z kryzysu. Ickes był ponadto w okresie drugiej wojny światowej sekretarzem spraw wewnętrznych (por. przypis do s. 82) i podlegała mu między innymi kontrola nad takimi surowcami o znaczeniu strategicznym, jak węgiel i ropa naftowa. William Hale Thompson (1869-1944), zwany Wielkim Bi1lem, pełnił przez trzy kadencje urząd burmistrza Chicago (1915-1923 i 1927-1931). Był barwną ekspansywną postacią, rządził za pomocą sprawnej i karnej machiny politycznej, ale zapisał się w historii miasta tylko pewną liczbą szeroko reklamowanych inwestycji komunalnych. Ubiegając się o reelekcję w 1927 roku podjął kampanię przeciwko podręcznikom historii używanym w szkołach chicagowskich, oskarżając je o rzekome wybielanie polityki Anglii wobec kolonii amerykańskich w okresie poprzedzającym uzyskanie niepodległości, przy czym pozwalał sobie na niewybredne wycieczki przeciw ówczesnemu królowi angielskiemu, Jerzemu V (1865-1936), co nabrało światowego rozgłosu i wywołało sporo wesołości, ale zapewniło mu zwycięstwo w wyborach. Wybudował na Wacker Drive nowy gmach dla Chicagowskiej Opery Komunalnej (Chicago Civic Opera), na którego inaugurację wystawiono 4listopada 1929 roku "Aidę" Verdiego. Sala była pomyślana tak, żeby mogła swoim wynajmem na wielkie imprezy publiczne zarobić na pokrycie deficytu przedstawień operowych, ale okazało się, że jej rozmiary hali dworcowej czynią ją mało przydatną do celów artystycznych. Thompson ubiegał się w 1936 roku bez powodzenia o urząd gubernatora stanu Illinois. Owen D. Young (1874-1962) był w latach 1913-1922 głównym radcą prawnym, a w latach 1922-1939 przewodniczącym rady nadzorczej General Electric Company. Pełnił również funkcje prezesa rady nadzorczej Radio Corporation of America (1919-1929) oraz dyrektora Federalnego Banku Zasobów Finansowych w Nowym Jorku (1923-1940). Cyrus Eaton (1883-1979) to przemysłowiec i finansista z Cleveland. Jego nazwisko głośne było w lipcu 1957 roku, kiedy zaprosił uczonych z całego świata do swojej posiadłości Pugwash w prowincji Nowa Szkocja w Kanadzie na pierwszą konferencję tak zwanego następnie Ruchu Pugwash. W 1960 roku otrzymał Międzynarodową Nagrodę Leninowską. Demostenes (384-322) był najsławniejszym mówcą starożytnej Grecji. Zachowało się ponad sześćdziesiąt jego mów politycznych i sądowych, z których do historii przeszły szczególnie tak zwane "Filipiki", mowy, w których ostrzegał Greków przed najazdem Filipa Macedońskiego. Lignit (od łac. lignum - drewno) to cenna odmiana węgla brunatnego z dobrze zachowaną strukturą drewna. Pani Magda Lupescu (około 189~1977) była kochanką, a później żoną króla Karola II rumuńskiego (1893-1953). Nawiązali oni głośny romans około 1921 roku, kiedy ona była młodą żoną oficera, a on następcą tronu ożenionym z księżniczką grecką Heleną. Wskutek skandalu Karol został zmuszony w 1925 do zrzeczenia się praw do tronu i zamieszkał z panią Lupescu we Francji. W 1930 wrócił do Bukaresztu i usunął od władzy swego syna, Michała, który trzy lata wcześniej objął tron po swym dziadku Ferdynandzie I (por. przypis do s. 225). Oba małżeństwa zostały tymczasem rozwiązane i pani Lupescu, która wróciła wraz z Karolem, wywierała znaczny wpływ na sprawy publiczne w czasie jego dziesięcioletnich rządów. W roku 1940 Karol został ponownie zmuszony do rezygnacji z tronu na rzecz syna i mieszkał z panią Lupescu aż do śmierci w Hiszpanii, Ameryce Południowej i Portugalii. W 1947 wzięli ślub. W 1936 roku, kiedy Dos Passos publikował "Ciężkie pieniądze", SamuelInsull, urodzony w 1859 roku, miał siedemdziesiąt siedem lat. Umarł dwa lata później w Paryżu. Policja Węgla i Stali (Coal and Iron Police) była to prywatna policja utrzymywana przez właścicieli do ochrony kopalń i hut w wielu okręgach przemysłowych. Wsławiła się licznymi aktami brutalności. Związek Górników, a właściwie Związek Pracowników Górnictwa (United Mine Workers of America) powstał w 1890 roku z kilku istniejących wcześniej, mniejszych związków, zrzeszając wszystkich zatrudnionych w kopalniach, pod ziemią i na ziemi, bez żadnych praktyk dyskryminacyjnych. Aczkolwiek afiliowany przy Amerykańskiej Federacji Pracy, zachowywał zawsze dużą niezależność. Już w pierwszym dziesięcioleciu istnienia przeprowadził kilka zwycięskich strajków, uzyskując między innymi w 1898 ośmiogodzinny dzień pracy. Wiele innych praw (wśród nich opiekę zdrowotną, fundusz socjalny i emerytury) wywalczył pod bojowym przywództwem Johna Lewisa w latach 1920-1940. Por. również przypisy do stron 121 i 131. Międzynarodówka Obrony to International Labor Defense (dosłownie: Międzynarodowa Obrona Pracy), organizacja pomocy strajkującym i więzionym, związana z Partią Komunistyczną. Dos Passos stykał się z jej działalnością na początku lat trzydziestych (między innymi w hrabstwie Harlan) i miał jej przywódcom za złe, że się kierują doktrynalnymi przesłankami w akcjach obronnych i przy udzielaniu pomocy. Tuczny cielec to aluzja do historii o synu marnotrawnym, opowiedzianej w Ewangelii według świętego Łukasza, rozdział 15, werset 23. Przebaczając powracające-mu synowi ojciec mówi do sług: "I przyprowadźcie tucznego cielca, i zabijcie; a jedzmy i ucztujmy". Opinia o wobblisach jako nierobach oparta jest na propagandowym sloganie, złośliwie interpretującym nazwę organizacji IWW jako skrót zdania "I Won't Work" - "Nie będę pracował". Por. przypis Foret Vierge (fr.) - las dziewiczy. Longchamps to jeszcze jedna firma prowadząca restauracje (w liczbie dwunastu) na nowojorskim Manhattanie. Są one jednak znacznie droższe i elegantsze od wspomnianych wcześniej restauracji Childsa i Schraffta. Teatr Eolski (The Aeolian Hall) był to zespół sal koncertowych, wybudowany w 1912 roku przy Czterdziestej Drugiej Ulicy Zachodniej między Piątą a Szóstą Aleją, przerobiony w latach kryzysu na pięcio- i dziesięciocentowy dom towarowy. Obecnie mieści się tu elegancki pasaż handlowy, łączący Czterdziestą Drugą i Czterdziestą Trzecią Ulicę, z którego się wchodzi do Szkoły Podyplomowej Uniwersytetu Miasta Nowy Jork (City University of New York), zajmującej dawne pomieszczenia Teatru Eolskiego.